chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Lois McMaster Bujold - Saga Vorkosiganow - 12 - Lustrzany taniec(popr)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Lois McMaster Bujold - Saga Vorkosiganow - 12 - Lustrzany taniec(popr).pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Bujold McMaster Lois - 2 Cykle kpl Bujold McMaster Lois - Saga Vorkosiganow pdf
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 399 stron)

Lois McMaster Bujold Lustrzany taniec Saga Vorkosiganow Tom XII Przełożył Łukasz Praski Mirror Dance Data wydania oryginalnego - 1994 Data wydania polskiego - 2002 Dla Patricii Collins Wrede, za zaangażowanie w akuszerię literacką daleko głębsze, niż nakazywałoby jej poczucie obowiązku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Rząd stanowisk komunikacyjnych w holu pasażerskim największej orbitalnej stacji transferowej na Escobarze był zaopatrzony w lustrzane drzwi, których powierzchnię dzieliły ukośne, mieniące się tęczowym światłem linie. Ktoś niewątpliwie miał specyficzne poczucie piękna. Płaszczyzny były ustawione pod kątem i dzieliły odbijający się w nich obraz na nierówne części. Niski człowiek w szarobiałym mundurze skrzywił się do swojej zdeformowanej twarzy. Odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pozbawiony dystynkcji mundur oficera najemników - kurtka z kieszeniami, szerokie spodnie włożone do sięgających kostek butów - wyglądał prawidłowo w każdym calu. Człowiek przyjrzał się swojemu ciału okrytemu mundurem. Wyciągnięty karzeł z krzywym kręgosłupem, o krótkiej szyi i dużej głowie. Lekko koślawa postura pozbawiała go szansy, że pozostanie niezauważony, był tego niemal pewien. Miał równo przycięte ciemne włosy. Spod czarnych brwi spoglądały ponuro szare oczy. Ciało było również prawidłowe w każdym calu. Nie cierpiał go. Wreszcie lustrzane drzwi rozsunęły się i z budki wyszła kobieta ubrana w miękką tunikę i zwiewne spodnie. Jej status społeczny podkreślał modny pas wypchany drogim elektronicznym ekwipunkiem, zawieszony na piersi na zdobionym drogimi kamieniami łańcuchu. Ruszyła raźno przed siebie, lecz na jego widok przystanęła i wzdrygnęła się, zmrożona jego ponurym, pustym spojrzeniem, a potem minęła go, mamrocząc: - Przepraszam... Zreflektował się poniewczasie i wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mruknąwszy coś niezrozumiałego, co mogło uchodzić za stosowną do sytuacji uprzejmą formułkę. Wcisnął klawisz, by zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wzrokiem innych. Nareszcie sam, przez krótką ostatnią chwilę, choćby w ciasnym wnętrzu publicznej budki komunikacyjnej. W powietrzu unosiła się mdła woń perfum kobiety oraz przykra mieszanina zapachów stacji: powietrza poddanego recyklingowi, jedzenia, ciał, napięcia, plastików, metali i środków czyszczących. Odetchnął głęboko, usiadł i położył dłonie płasko na pulpicie, by przestały drżeć. Odkrył, że nie jest całkiem sam. W kabinie znajdowało się jeszcze jedno lustro, aby klienci mogli doprowadzić swój wygląd do porządku przed transmisją holowizyjną. Po chwili przestał zwracać uwagę na wrogie spojrzenie własnych podkrążonych oczu. Wyłożył na pulpit zawartość kieszeni. Cały jego doczesny dobytek mieścił się na powierzchni nie większej od dwóch dłoni. Ostatni remanent. Jak gdyby powtórne przeliczenie mogło zmienić sumę, jaką dysponował... Na górze spoczywał bon kredytowy na jakieś trzysta dolarów betańskich; można było za to przeżyć zupełnie nieźle tydzień na stacji orbitalnej albo - gdyby gospodarować

oszczędnie - kilka skromniejszych miesięcy na planecie w dole. Trzy fałszywe identyfikatory, ale żaden na nazwisko człowieka, za którego teraz uchodził. I żaden na nazwisko człowieka, którym był naprawdę. Kimkolwiek był. Zwykły kieszonkowy grzebień z plastiku. Kostka danych. Nic więcej. Do różnych kieszeni kurtki munduru pochował rzeczy z wyjątkiem bonu kredytowego, wkładając pieczołowicie każdy przedmiot do osobnej kieszeni. Rzeczy skończyły się, zanim zdołał zapełnić wszystkie kieszenie. Mogłeś przynajmniej zabrać szczoteczkę do zębów... teraz już za późno. I robiło się coraz później. Starał się odpędzić strach, ale przeżywał straszliwe chwile grozy. Uspokój się. Przecież już to robiłeś. Teraz też potrafisz. Wcisnął kartę kredytową do szczeliny, po czym wstukał zapamiętany numer kodu. Mimowolnie ostatni raz zerknął do lustra, usiłując przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy. Mimo praktyki nie sądził, aby był w stanie przywołać uśmiech. Zresztą i tak gardził tym uśmiechem. Talerz holowidu zasyczał i ożył. Po chwili zjawił się nad nim wizerunek kobiety. Postać miała na sobie podobnie jak on biało-szary mundur, lecz z odpowiednimi dystynkcjami i naszywką z nazwiskiem. Beznamiętnie wyrecytowała: - Oficer łączności Hereld, „Triumph”, Wolna... Korporacja Dendarii. - W przestrzeni Escobaru flota najemników już na zewnętrznej stacji w punkcie skokowym zawieszała broń na kołku pod czujnym okiem escobarskich inspektorów wojskowych, a przed uzyskaniem zgody na wejście w przestrzeń składała deklarację o czysto handlowych intencjach wizyty. Widocznie na orbicie Escobaru trzymano się tej fikcyjnej, lecz kulturalnej wersji. Oblizał wargi i rzekł spokojnym głosem: - Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym. - Admirał Naismith! Wrócił pan! - W jej wyprostowanej sylwetce i rozpromienionej twarzy dostrzegł niewątpliwe oznaki radości i podniecenia, mimo że widział tylko holowid. Zaskoczyło go to niczym niespodziewany cios. - Jakie nowiny? Kiedy stąd wreszcie odlecimy? - W swoim czasie, poruczniku... Hereld. - Niezłe nazwisko dla oficera łączności. Zdobył się na niewyraźny uśmiech. Admirał Naismith na pewno by się uśmiechnął. - Dowiecie się w swoim czasie. Tymczasem potrzebuję transportu z orbitalnej stacji transferowej. - Tak jest. Zajmę się tym. Czy jest z panem komandor Quinn? - Hm... nie. - A kiedy możemy się jej spodziewać? ...Później. - Aha, w porządku. A więc zaraz poproszę o pozwolenie na... będziemy ładować jakiś sprzęt? - Nie, chodzi tylko o mnie. - Czyli zezwolenie od Escobaran na ładownik pasażerski... - Na parę chwil odwróciła

się na bok. - Za dwadzieścia minut mogę przysłać kogoś do doku E17. - Bardzo dobrze. - Mniej więcej tyle czasu zajmie mu przejście z holu do tej części stacji. Może powinien dorzucić porucznik Hereld słowo od siebie? Znała go; w jakim stopniu? Od tej chwili w każdym zdaniu, jakie wypowie, będzie czaiło się ryzyko, ryzyko nieznanego, ryzyko popełnienia błędu. Za błędy ponosi się karę. Czy jego betański akcent nie budzi zastrzeżeń? Niepokój wprost skręcał mu trzewia. - Chcę polecieć od razu na „Ariela”. - Dobrze, admirale. Mam powiadomić komandora Thorne’a? Czy admirał Naismith miał zwyczaj wpadać na niespodziewaną inspekcję? Chyba tym razem sobie daruje. - Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby zaczęli przygotowania do opuszczenia orbity. - Tylko „Ariel”? - Uniosła brwi. - Tak, poruczniku. - Tym razem doskonały, przeciągły akcent z Bety. Pogratulował sobie, bo nareszcie zaczął się odnajdywać w roli nudnego służbisty. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta przygany, jak gdyby Hereld złamała zasady bezpieczeństwa lub dobrych manier, więc powinna się wstrzymać od dalszych ryzykownych pytań. - Zrobi się, admirale. - Naismith, bez odbioru. - Przerwał połączenie. Kobieta zniknęła w mgiełce błysków, a on głośno odetchnął. Admirał Naismith. Miles Naismith. Musiał się znów nauczyć reagować na to imię i nazwisko, nawet we śnie. Na razie trzeba zostawić lorda Vorkosigana; bycie Naismithem jest wystarczająco trudne. Ćwiczyć. Jak masz na imię? Miles. Miles. Miles. Lord Vorkosigan udawał admirała Naismitha. On także. Co za różnica? Ale jak naprawdę się nazywasz? Z rozpaczy i wściekłości pociemniało mu w oczach. Przymknął powieki, uspokajając oddech. Nazywam się tak, jak zechcę. Teraz chcę się nazywać Miles Naismith. Wyszedł z kabiny i ruszył w głąb holu, przebierając krótkimi nogami i czując na sobie zdumione spojrzenia mijających go nieznajomych. Patrzcie na Milesa. Patrzcie, jak biegnie. Patrzcie, jak dostaje, na co zasłużył. Maszerował ze spuszczoną głową i nikt nie wchodził mu w drogę. Gdy tylko czujniki włazu błysnęły zielonym światłem i rozsunęły się drzwi, wskoczył do kapsuły ładownika maleńkiego, czteroosobowego wahadłowca. Błyskawicznie wdusił przycisk, by jak najszybciej zamknąć za sobą właz. Ładownik był za mały, żeby utrzymać sztuczne pole grawitacyjne. Przepłynął nad fotelami, po czym ostrożnie zajął miejsce obok samotnego pilota, człowieka w szarym kombinezonie technika dendariańskiego. - W porządku. Możemy lecieć. Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i zasalutował od niechcenia, podczas gdy on zapinał pasy. Choć pilot wyglądał na rozsądnego dorosłego człowieka, na jego twarzy malował się ten sam wyraz co na obliczu oficer Hereld; radosnego podniecenia i

zniecierpliwienia, jak gdyby jego pasażer za chwilę miał wyciągnąć z kieszeni garść smakołyków. Obejrzał się przez ramię, a ładownik posłusznie oderwał się od blokad doku i zawrócił. Zanurkowali w otwartą przestrzeń, oddalając się od powierzchni stacji. Na konsoli nawigacyjnej błyskały różnobarwne linie korytarzy ruchu, tworząc labirynt, przez który pilot przeprowadzał ich kapsułę. - Dobrze znów pana widzieć, admirale - rzekł, kiedy tylko wyplątali się z najgęstszej sieci kolorowych linii. - Co się dzieje? Na szczęście w głosie pilota dał się słyszeć wyraźnie oficjalny ton. Po prostu towarzysz broni, nie żaden Stary Przyjaciel ani tym bardziej Dawny Ukochany. Spróbował uniku. - Dowiesz się, gdy będzie trzeba. - Starał się mówić przyjaźnie, nie używając imienia ani stopnia. Pilot wydał z siebie zaintrygowane „Hm”, a potem uśmiechnął się nieznacznie, najwyraźniej zadowolony. Miles rozparł się w fotelu z twarzą stężałą w uśmiechu. Wielka stacja transferowa zmalała, przypominając dziecinną zabawkę, a po chwili było widać już tylko błyski świateł. - Przepraszam, jestem trochę zmęczony. - Wtulił się głębiej w oparcie i zamknął oczy. - Obudź mnie w doku, gdybym zasnął. - Tak jest - odrzekł z szacunkiem pilot. - Chyba przyda się panu drzemka. Odpowiedział zmęczonym ruchem ręki i udawał, że zasnął. Zawsze od razu wiedział, kto ze spotykanych przez niego ludzi sądzi, że ma przed sobą Naismitha. Wszyscy mieli ten sam głupi, przejęty wyraz twarzy. Nie wszystkim lśnił w oczach blask uwielbienia; spotkał już wrogów Naismitha, których mina zamiast nabożnej czci wyrażała mordercze intencje. Ale wszyscy wyglądali, jak gdyby nagle włączono im dodatkowe zasilanie, i stawali się dziesięć razy bardziej ożywieni niż dotychczas. Jak on to, u diabła, robił? Jak mu się udawało tak ich natchnąć? Zgoda, Naismith cierpiał na hiperaktywność, lecz jakim cudem ta przypadłość stała się tak zaraźliwa? Obcy, którzy spotykali go i rozpoznawali, nie witali go w ten sposób. Byli obojętni i uprzejmi lub obojętni i nieuprzejmi albo po prostu obojętni, nieprzystępni i chłodni. Nie okazywali tego, ale krępowały ich jego drobne ułomności i znacznie odbiegający od normy wzrost - metr trzydzieści. Byli nieufni. Wzburzenie wzbierało w nim i dokuczało jak ból zatok. To całe uwielbienie dla przeklętego bohatera, czy kim on tam jest. Wszystko dla Naismitha. Dla Naismitha, nie dla mnie... Dla mnie nigdy... Musiał opanować dreszcz grozy przed tym, co za chwilę go czekało. Najpierw stanie przed Belem Thorne’em, kapitanem „Ariela”. Oko w oko z jego przyjacielem, oficerem, Betańczykiem, na pewno trudna próba. Lecz Thorne wiedział o istnieniu klona od tamtego

chaotycznego spotkania na Ziemi przed dwoma laty. Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Jednak nawet drobny błąd, który uszedłby uwagi innego Dendarianina, mógłby wzbudzić w Thornie podejrzenia, nieokreślone domysły... Naismith ukradł mu nawet tę cechę. Admirał najemników publicznie i kłamliwie twierdził teraz, że on jest klonem. Jeszcze lepsza zasłona, za którą mógł ukryć swą drugą tożsamość, drugie życie. Ty masz dwa życia, mówił w duchu do nieobecnego wroga. Ja żadnego. Niech to diabli, to ja jestem prawdziwym klonem. Nie mogę liczyć nawet na tę jedną wyjątkową cechę? Musiałeś zabrać mi wszystko? Nie. Trzeba być dobrej myśli. Da sobie radę z Thorne’em. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że uniknie spotkania z okropną Quinn, jego osobistą ochroną, ukochaną Quinn. Zetknął się z nią oko w oko na Ziemi i raz udało mu się ją nabrać i utrzymać w fałszywym przekonaniu przez cały ranek. Drugi raz chyba się nie uda. Ale Quinn nie odstępowała na krok prawdziwego Milesa Naismitha; nic z jej strony mu nie groziło. Tym razem nie będzie żadnych spotkań z kochankami. On sam nigdy jeszcze nie miał kochanki. Być może jednak nie byłoby uczciwie obwiniać o to Naismitha. Przez dwadzieścia lat swojego życia był praktycznie więźniem, choć nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę. A dwa ostatnie... z goryczą doszedł do wniosku, że te dwa lata stanowiły ciąg katastrof. Teraz miał szansę, która się może nie powtórzyć. Nie chciał myśleć o dalszej przyszłości. Już nie. Musiało się udać teraz. Siedzący obok niego pilot drgnął, a on otworzył oczy, czując, jak podczas hamowania pasy wpijają mu się w ciało. Zbliżali się do „Ariela”. Z kropeczki zmienił się w mały model, a potem w statek. Lekki krążownik produkcji illyrikańskiej mieścił na pokładzie dwudziestoosobową załogę, ładunek oraz oddział komandosów. Wyposażony był w dość mocny napęd jak na swoje małe rozmiary, co stanowiło typowe dla okrętów wojennych rozwiązanie. Smukła linia sugerowała wielką szybkość. Świetny statek kurierski; świetny statek, by uciekać nim, gdzie pieprz rośnie. Doskonały. Uśmiechnął się ledwie zauważalnie, przyglądając się okrętowi, chociaż nastrój miał podły. Teraz ja rozdaję karty, Naismith. Pilot, doskonale zdając sobie sprawę, że wiezie swojego admirała, dołożył wszelkich starań, żeby kapsuła dobiła do blokad doku niemal bez dźwięku i żadnego wstrząsu. - Mam zaczekać, panie admirale? - Nie. Raczej nie będę cię już potrzebował. Jego pasażer nadal zmagał się z klamrą pasów, a tymczasem pilot pobiegł poprawić uszczelnienie tunelu, a potem pożegnał go, salutując z równie dumnym uśmiechem jak przy powitaniu. Odpowiedział uśmiechem i salutem, po czym złapał uchwyty włazu i wyskoczył w pole grawitacyjne „Ariela”. Wylądował na obu nogach w małej zatoczce ładunkowej. Pilot zaraz zamknął za nim właz, zamierzając odprowadzić ładownik do swojego statku - zapewne flagowego okrętu „Triumph”. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę - zawsze musiał patrzeć w górę - na twarz

dendariańskiego oficera, którą wcześniej widział tylko na holowidzie. Komandor Bel Thorne był betańskim hermafrodytą, przedstawicielem rasy stanowiącej pozostałość po dawnych eksperymentach inżynierii genetycznej i społecznej, której jedynym sukcesem było wyprodukowanie kolejnej mniejszości ludzkiej. Pozbawioną zarostu twarz Thorne’a okalały miękkie ciemne włosy średniej długości, jakie mógł nosić zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Pod rozpiętą kurtką mundurową i czarnym podkoszulkiem widniał zarys niewielkich, lecz niewątpliwie kobiecych piersi. Luźne szare spodnie munduru dendariańskiego ukrywały niedwuznaczną wypukłość w kroczu. Niektórzy ludzie czuli się niezwykle skrępowani w obecności hermafrodytów. Z ulgą spostrzegł, że ta cecha osoby Thorne’a wywołuje w nim jedynie lekkie zażenowanie. Klony mieszkające w szklanych domach nie powinny... czego? Prawdziwym niepokojem przejął go jednak promienny uśmiech „uwielbiam Naismitha” na twarzy hermafrodyty. Czując bolesny skurcz żołądka, oddał honory kapitanowi „Ariela”. - Witam na pokładzie, admirale! - W dźwięcznym alcie brzmiał szczery entuzjazm. Właśnie wywoływał na twarz powściągliwy uśmiech, kiedy hermafrodyta zbliżył się i objął go. Serce w nim zamarło i ledwie się powstrzymał, by nie krzyknąć i nie wymierzyć mu ciosu. Wytrzymał uścisk, starając się nie zesztywnieć i odzyskać zachwianą równowagę, przy okazji przywoływał w myślach starannie przećwiczone kwestie. Chyba mnie to nie będzie całować? Hermafrodyta odsunął się, trzymając ręce na jego ramionach, lecz nie zabierał się do całowania. Odetchnął z ulgą. Thorne przekrzywił głowę, przypatrując mu się z zatroskaną miną. - Co się stało, Miles? Jesteśmy na „ty”? - Przepraszam, Bel. Jestem trochę zmęczony. Możemy od razu przystąpić do odprawy? - Faktycznie wyglądasz na bardzo zmęczonego. Mam zwołać całą załogę? - Nie... możesz im później przekazać wszystkie szczegóły. - Na tym polegał plan, jak najmniej bezpośrednich kontaktów z Dendarianami. - A więc chodźmy do mojej kabiny. Będziesz mógł położyć nogi wyżej i napić się herbaty. Pierwszy wszedł do korytarza. Nie wiedząc, w którą stronę skręcić, przystanął i pod pozorem uprzejmości przepuścił przodem hermafrodytę. Szedł za Thorne’em, mijając kilka zakrętów, aż znaleźli się na wyższym poziomie. Wnętrze statku nie było tak ciasne, jak się spodziewał. Dokładnie zapamiętywał drogę. Naismith na pewno dobrze znał swój statek. Kabina kapitana „Ariela” była małym pomieszczeniem, w którym panował żołnierski porządek. Pozamykane na zasuwy szafki nie mówiły nic o osobowości gospodarza. Lecz Thorne otworzył jedne drzwiczki, za którymi znajdował się starożytny ceramiczny serwis

oraz kilkanaście małych puszek z rozmaitymi gatunkami herbaty pochodzącymi z Ziemi i innych planet. Wszystkie pojemniczki zabezpieczono przed zniszczeniem specjalnymi opakowaniami z pianki. - Jaką? - zawołał Thorne, zatrzymawszy wyczekująco rękę nad puszkami. - Tę, co zwykle - odparł, siadając na krześle przymocowanym do podłogi obok niewielkiego stolika. - Mogłem się domyślić. Przysięgam, że pewnego dnia nauczę cię większej fantazji. - Thorne posłał mu przez ramię szczególny uśmieszek - czyżby jego uwaga miała oznaczać coś jeszcze? Po kilku chwilach głośnej krzątaniny komandor postawił przed nim porcelanową filiżankę i spodek, ręcznie malowane w delikatny wzorek. Ujął kruche naczynie i ostrożnie pociągnął łyk, a tymczasem Thorne ustawił i umocował przy stoliku drugie krzesło, postawił filiżankę dla siebie i zasiadł, wydając cichy pomruk zadowolenia. Na szczęście bursztynowy płyn miał zupełnie dobry, choć cierpki smak. Cukier? Nie śmiał poprosić. Thorne nie podał cukru, a na pewno by to zrobił, gdyby Naismith słodził herbatę. Chyba komandor nie postanowił przeprowadzić pierwszej subtelnej próby? A więc wygląda na to, że admirał pił bez cukru. Najemnicy pijący herbatkę. Napój nie wyglądał na truciznę, jeśli spojrzało się na wystawę, nie - na prawdziwy arsenał broni zawieszonej na ścianie: kilka ogłuszaczy, igłowce, łuki plazmowe oraz błyszcząca metalowa kusza z wiszącą obok ładownicą pełną granatów błyskowych. Thorne był widocznie dobry w tym, co robił. Jeśli to prawda, zupełnie go nie obchodziło, co ten stwór pije. - Myślisz i myślisz - odezwał się Thorne po kolejnej chwili milczenia. - Przypuszczam, że tym razem przywiozłeś nam coś miłego? - Zgadza się, jest zadanie. - Miał nadzieję, że hermafrodyta właśnie o tym myślał. Komandor skinął głową, unosząc brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - Chodzi o przerzut. Nie jest to najpoważniejsza misja, jaka nam się trafiła... Thorne zaśmiał się. - Ale nieco skomplikowana. - Nie może być bardziej skomplikowana niż sprawa Dagooli IV. Mów dalej, proszę. Potarł usta charakterystycznym dla Naismitha gestem. - Musimy zrobić skok na żłobek klonów Domu Bharaputra w Obszarze Jacksona. Opróżnić. Thorne właśnie zakładał nogę na nogę; obie stopy błyskawicznie wylądowały z hukiem na podłodze. - Zabić? - zapytał z przestrachem. - Klony? Nie, ocalić! Trzeba je wszystkie uratować. - Och. Uff. - Thorne’owi najwyraźniej kamień spadł z serca. - Przez moment miałem okropną wizję... w końcu to są dzieci. Nawet jeżeli klonowane.

- Otóż to. - Ku swemu zdumieniu zauważył, że kąciki jego ust unoszą się w autentycznym uśmiechu. - Cieszę się... że tak to pojmujesz. - A jak mógłbym inaczej? - Thorne wzruszył ramionami. - Ten proceder z klonami i przeszczepianiem mózgów to najobrzydliwsza działalność w całym katalogu płatnych świństw Bharaputry. Chyba że jest coś gorszego, o czym jeszcze nie wiem. - Też tak uważam. - Uspokoił się, ukrywając zaskoczenie z powodu takiego poparcia dla swego planu. Czy Thorne mówił szczerze? On najlepiej ze wszystkich znał wszystkie okropności i grozę przemysłu klonowania w Obszarze Jacksona. Sam to przeżył. Nie spodziewał się jednak, że ktoś, kto nie miał takich doświadczeń, będzie podzielał jego ocenę. Ściśle biorąc, specjalnością Domu Bharaputra nie było klonowanie. Sprzedawano tam nieśmiertelność, a jeśli nie dosłownie, to na pewno sprzedawano dłuższe życie. Interes przynosił całkiem niezłe dochody, bo jaką cenę można ustalić na życie? Taka, jaką wytrzyma rynek. Proceder uprawiany przez Bharaputrę był ryzykowny z punktu widzenia medycyny, niedoskonały... w obliczu rychłej śmierci wybierali go tylko majętni, bezwzględni i - musiał przyznać - obdarzeni zdolnością przewidywania klienci. Wszystko odbywało się według prostych zasad, choć pod względem chirurgicznym był to potwornie skomplikowany zabieg. Z komórki klienta wyrastał klon, który następnie umieszczano w replikatorze macicznym, a potem w żłobku Bharaputry - rodzaju sierocińca z niewiarygodnie bogatym wyposażeniem - gdzie osiągał dojrzałość fizyczną. Klony były przecież niezwykle cenne, a ich zdrowie i kondycja najważniejsze. Później, gdy nadszedł czas, trafiały na stół. Podczas operacji, które udawały się w raczej mniej niż stu procentach przypadków, mózg pierwowzoru klona przeszczepiano ze starego lub uszkodzonego ciała do ciała repliki, które dopiero rozkwitało. Mózgi klonów uznawano natomiast za odpadki pooperacyjne. Proceder ów był nielegalny w całej sieci czasoprzestrzennej z wyjątkiem Obszaru Jacksona, z czego cieszyły się zbrodnicze Domy, które tam rządziły. Dzięki temu miały monopol, a dzięki umierającym bogaczom interes stale się kręcił i zespoły chirurgów utrzymywały się w najwyższej formie. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, że reszta świata patrzy na tę praktykę przez palce. Błysk współczucia i szlachetnego gniewu w oczach Thorne’a poruszył go, dotykając najboleśniejszych miejsc w jego duszy, o których niemal zapomniał, i po chwili z przerażeniem zdał sobie sprawę, że za moment wybuchnie płaczem. To pewnie jakaś sztuczka. Odetchnął głęboko w typowo naismithowski sposób. Thorne ściągnął w zamyśleniu brwi. - Jesteś pewien że powinniśmy brać „Ariela”? Słyszałem niedawno, że baron Ryoval jeszcze żyje. Statek może zwrócić jego uwagę. Dom Ryoval był jednym z pomniejszych rywali Bharaputry w nielegalnych przedsięwzięciach medycznych. Specjalizował się w fabrykowaniu za pomocą inżynierii genetycznej lub chirurgii istot ludzkich do różnych celów, włącznie z seksem. W istocie

produkowano tam niewolników na zamówienie; może było to zło, ale nie takie jak dręczące go mordowanie klonów. Co jednak miał wspólnego „Ariel” z baronem Ryovalem? Nie miał pojęcia. Niech Thorne się tym martwi. Być może później hermafrodyta zdradzi mu coś więcej na ten temat. On tymczasem odnotował w pamięci, aby przy najbliższej okazji przejrzeć zapis misji statku. - Ta misja nie ma nic wspólnego z Domem Ryoval. Ich będziemy unikać. - Mam nadzieję - zgodził się skwapliwie Thorne. Zamilkł, sącząc w zamyśleniu herbatę. - Pomijając fakt, że Obszarowi Jacksona już dawno należało się sprzątanie, najlepiej środkami atomowymi, przypuszczam, że nie robimy tego tylko z dobroci serca. Jaka tym razem, hm... misja kryje się pod tą misją? Na to pytanie miał dobrze wyćwiczoną odpowiedź. - Naszego zleceniodawcę w rzeczywistości interesuje tylko jeden klon, a właściwie jego pierwowzór. Reszta to kamuflaż. Klienci Bharaputry mają w swoim gronie wielu wrogów. Nie będą wiedzieli, kto kogo atakuje. W ten sposób tożsamość naszych zleceniodawców będzie jeszcze lepiej chroniona, na czym im bardzo zależy. Thorne uśmiechnął się z zadowoleniem. - Podejrzewam, że ten zręczny manewr to twój pomysł. Wzruszył ramionami. - W pewnym sensie. - Nie lepiej by było, gdybyśmy wiedzieli, o którego klona chodzi, żeby uniknąć wypadku, gdyby przyszło się nam stamtąd wycofać? Jeśli naszemu zleceniodawcy zależy na żywym klonie - a w ogóle zależy im, czy będzie żywy, czy martwy? Jeśli prawdziwym celem jest staruch, z którego go wyhodowano... - Zależy im na żywym klonie. Ale... ze względów praktycznych załóżmy, że chodzi nam o wszystkie klony. Thorne rozłożył ręce w geście przyzwolenia. - Z mojej strony zgoda. - W oczach hermafrodyty rozbłysnął entuzjazm. Nagle komandor plasnął pięścią w otwartą dłoń. - Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiednio potraktował te kanalie z Jacksona! Och, ale się szykuje zabawa! - Obnażył zęby w groźnym uśmiechu. - Jakiej pomocy możemy się spodziewać na Obszarze Jacksona? Jakieś zabezpieczenia? - Nie licz na żadne. - Hm. Co nam będzie przeszkadzać? Oczywiście, poza Bharaputrą, Ryovalem i Fellem. Dom Fell zajmował się głównie handlem bronią. Co Fell mógł mieć z tym wspólnego? - Wiem tyle, co ty. Thorne zmarszczył brwi; widocznie nie była to typowa dla Naismitha odpowiedź. - Ale mam dużo poufnych informacji na temat żłobka, które mogę ci przekazać w

drodze. Słuchaj, Bel, chyba ci nie muszę ci mówić, co do ciebie należy. Ufam ci. Zajmij się logistyką i planami, a ja sprawdzę finał. Thorne wyprężył się jak struna. - W porządku. Ile dzieci wchodzi w grę? - Bharaputra na ogół przeprowadza jeden taki przeszczep tygodniowo. Powiedzmy, że hodują jakieś pięćdziesiąt rocznie. W ostatnim roku życia klonów umieszcza się je w specjalnym budynku niedaleko kwatery głównej Domu, gdzie przechodzą ostatni etap przygotowań. Zabierzemy całoroczną partię. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt klonów. - Na pokład „Ariela”? Ciasno będzie. - Chodzi o szybkość, Bel, szybkość. - Tak. Chyba masz rację. Kiedy początek? - Jak najszybciej. Każdy tydzień zwłoki kosztuje jedno niewinne życie. - Odmierzył tym zegarem ostatnie dwa lata. Jak dotąd zmarnowałem sto istnień. Sama podróż z Ziemi na Escobar kosztowała go tysiąc betańskich dolarów i cztery martwe klony. - Rozumiem - rzekł ponuro Thorne. Wstał, odsuwając filiżankę. Przestawił krzesło do konsoli. - To dziecko czeka operacja, tak? - Owszem. A jeśli nie ono, to inne ze żłobka. Thorne zaczął stukać w klawisze. - Co z funduszami? To przecież twoja działka. - Za tę misję zapłacą przy odbiorze. Weź, ile będzie trzeba ze środków Floty. - W porządku. Połóż tu dłoń, żeby potwierdzić wypłatę. - Thorne podsunął mu czytnik. Bez wahania przyłożył do niego dłoń. Ku swemu przerażeniu ujrzał czerwony kod informujący o braku rozpoznania odczytu. Nie! Przecież musi się zgadzać, musi...! - Cholerna maszyna. - Thorne trzepnął czytnikiem o blat stołu. - Bądź grzeczna. Spróbuj jeszcze raz. Tym razem przyłożywszy dłoń, lekko ją skręcił; komputer przetrawił nowe dane, po czym wyświetlił błogosławioną akceptację. Są pieniądze. Uspokoił się szalony rytm serca. Thorne wstukał więcej danych i rzucił przez ramię: - Nie pytam, który oddział desantowy chcesz zabrać tym razem. - Nie pytaj - odrzekł głucho. - Do dzieła, Bel. - Musi stąd wyjść, bo inaczej nie wytrzyma napięcia i maskarada wyjdzie na jaw mimo tak obiecującego początku. - Chcesz tę samą kabinę co zwykle? - zapytał Thorne. - Jasne. - Wstał. - Chyba już niedługo... - Hermafrodyta zerknął na wskaźnik błyszczący wśród skomplikowanych wyświetlaczy logistycznych nad holowidowym talerzem konsoli. - Czytnik przy wejściu nadal jest zaprogramowany na ciebie. Połóż się. Wyglądasz na zupełnie wypompowanego. Wszystko jest pod kontrolą.

- Dobrze. - Kiedy przyjedzie Elli Quinn? - Nie będzie brała udziału w tej misji. Thorne w zdumieniu otworzył szeroko oczy. - Naprawdę? - Jego twarz rozpromienił zagadkowy uśmiech. - Jaka szkoda. - W jego głosie nie było słychać nawet cienia żalu. Czyżby jakaś rywalizacja? O co? - Niech przyślą z „Triumpha” mój ekwipunek - polecił. Tak, najlepiej zlecić tę kradzież. Zlecić jak najwięcej. - I... jeśli będziesz miał okazję, każ przysłać posiłek do mojej kabiny. - Zrobi się - obiecał Thorne, energicznie kiwając głową. - Cieszę się, że masz lepszy apetyt, chociaż mało sypiasz. To dobrze. Tak trzymać. Martwimy się o ciebie. Lepszy apetyt, do diabła. Przy swojej sylwetce musiał bezustannie walczyć o utrzymanie niskiej wagi. Głodził się przez trzy miesiące, aby się zmieścić w skradziony przed dwoma laty mundur Naismitha. Poczuł kolejną falę nienawiści do swego pierwowzoru. Zasalutował w nadziei, że zachęci w ten sposób Thorne’a do pracy, i wyszedł, dusząc w sobie gniewny pomruk, dopóki drzwi kabiny nie zasunęły się za nim z sykiem. Nie zostało mu nic innego, jak tylko sprawdzać zamek w każdych drzwiach w korytarzu, aż któryś ustąpi. Miał nadzieję, że żaden Dendarianin nie zauważy go, kiedy będzie przykładał dłoń do czytników. Wreszcie znalazł swoją kabinę, która znajdowała się dokładnie naprzeciw drzwi hermafrodyty. Tym razem drzwi się rozsunęły, gdy tylko położył dłoń na czujniku, obyło się bez mrożących krew w żyłach awarii. Było to niewielkie pomieszczenie, niemal takie samo jak kabina Thorne’a, tylko bardziej bez wyrazu. Sprawdził szafki. Większość była pusta, lecz w jednej znalazł mundur polowy i poplamiony kombinezon w swoim rozmiarze. W maleńkiej łazience kabiny znajdowały się używane przybory toaletowe, między innymi szczoteczka do zębów, na której widok uśmiechnął się ironicznie. Składane, chowane w ścianie i starannie posłane łóżko wyglądało bardzo zachęcająco, toteż opadł na nie niemal bez czucia. Jestem w drodze. Udało się. Dendarianie przyjęli go, posłuchali rozkazów z tą samą ślepą ufnością co rozkazów Naismitha. Jak bezwolne owieczki. Teraz musiał uważać, żeby tego nie popsuć. Najtrudniejsze miał za sobą. Wziął szybki prysznic i właśnie wkładał spodnie Naismitha, gdy przyniesiono posiłek. Wymawiając się negliżem, szybko odprawił usłużnego Dendarianina, który przyniósł tacę. Uniósłszy pokrywkę, zauważył, że zamiast przydziałowej racji żywnościowej dostał prawdziwe jedzenie. Stek z grilla, warzywa, które wyglądały na świeże, i prawdziwą kawę; to, co miało być gorące, było gorące, a to, co zimne, było zimne, pięknie ułożone w porcjach przystosowanych do apetytu Naismitha. Nawet lody. Rozpoznał gust swojego pierwowzoru i znów ogarnęło go uczucie oszołomienia graniczące z odrazą. Tylu nieznanych ludzi chciało mu dać dokładnie to, czego chciał, w najdrobniejszych szczegółach. Ranga miała swoje

przywileje, ale to zakrawało na prawdziwe szaleństwo. W przygnębieniu zjadł wszystko i właśnie zaczął się zastanawiać, czy mętna zielona substancja wypełniająca puste miejsca na talerzu też jest jadalna, gdy ponownie rozległ się dźwięk brzęczyka. Tym razem był to dendariański podoficer z lotopaletą, na której znajdowały się trzy duże skrzynie. - Ach. - Zmrużył oczy. - Mój ekwipunek. Na razie proszę postawić na podłodze. - Tak jest. Chce pan wyznaczyć ordynansa? - Ochocza mina podoficera nie pozostawiała wątpliwości, kto pierwszy zgłosi się na ochotnika do tej funkcji. - Nie... nie podczas tej misji. Później będziemy mieli bardzo mało miejsca. Proszę to zostawić. - Chętnie rozpakuję, panie admirale. To ja spakowałem skrzynie. - Poradzę sobie. - Jeśli o czymś zapomniałem, proszę dać mi znać, a natychmiast przywiozę. - Dziękuję, kapralu. - W jego głosie dało się słyszeć tłumione rozdrażnienie, co na szczęście pohamowało entuzjazm kaprala. Dendarianin dźwignął i zdjął skrzynie z lotopalety, a potem wyszedł z uśmiechem lekkiego zażenowania, jak gdyby chciał powiedzieć: „To naprawdę nie moja wina, starałem się”. On także uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby i gdy tylko zamknęły się drzwi, skupił całą uwagę na skrzyniach. Zwolniwszy zatrzaski, zawahał się przez chwilę, zaskoczony własną niecierpliwością. Pewnie tak czuje się człowiek, kiedy otrzymuje prezent na urodziny. On nigdy w życiu nie dostał prezentu urodzinowego. A więc czas nadrobić zaległości. Po otwarciu pierwszego wieka jego oczom ukazały się ubrania - więcej, niż miał kiedykolwiek przedtem. Kombinezony robocze, mundur polowy i galowy - uniósł tunikę z szarego aksamitu, zdumiewając się na widok srebrnych guzików i połyskliwości tkaniny - wysokie buty, półbuty, pantofle, piżama, wszystkie stroje przepisowe i idealnie skrojone na jego sylwetkę. Do tego rzeczy cywilne, osiem czy dziesięć kompletów, w kilku stylach planetarnych i galaktycznych, typowe dla osób z różnych warstw społecznych. Urzędowy strój z czerwonego jedwabiu z Escobaru, barrayarska tunika w stylu wojskowym oraz oblamowane spodnie, ciepłe swetry, betański sarong i sandały, wystrzępiona kurtka, koszula i spodnie odpowiednie dla jakiegoś biednego dokera skądkolwiek. Mnóstwo bielizny. Trzy rodzaje chronometrów z wbudowanymi komunikatorami, jeden przydziałowy, zgodny z przepisami Dendarian, drugi elegancki i bardzo drogi, a ostatni, na pozór zniszczony i tandetny, w rzeczywistości okazał się doskonałym uzupełnieniem wojskowego ekwipunku. W skrzyni znajdowało się jeszcze wiele innych rzeczy. Uniósł wieko drugiej paki i zatrzymał wzrok na jej zawartości. Zbroja kosmiczna. Najszybszy bojowy pancerz kosmiczny z gotowym do użycia układem zasilającym i aparatem tlenowym oraz naładowaną bronią. Dokładnie w jego rozmiarze. Spoczywający w skrzyni

ciemny strój wydawał się błyszczeć złowrogo. W nozdrzach poczuł jego szczególną woń, wyjątkowo wojskową - zapach metalu, plastiku, energii i chemikaliów... oraz starego potu. Wydobył hełm i zajrzał z podziwem w przyciemnianą lustrzaną przyłbicę. Nigdy nie miał na sobie takiego pancerza, choć często oglądał takie na holowidach, aż zaczynały go boleć oczy. Groźna, śmiercionośna skorupa... Wypakował zbroję, kładąc na podłodze wszystkie części po kolei. Lśniącą powierzchnię znaczyły tu i ówdzie dziwne plamy, zadrapania i łaty. Jaka broń i jakie ciosy zdołały naruszyć tę metalizowaną powłokę? Którzy wrogowie strzelali do osoby odzianej w tę zbroję? Zauważył, że każda szrama na pancerzu jest śladem po ataku, który miał zadać śmierć. Bez markowania. Niepokojący wniosek. Nie. Nie podda się chłodnej fali zwątpienia. Skoro on potrafi, to ja też. Starając się nie zwracać uwagi na ślady napraw i plamy na skafandrze ciśnieniowym oraz miękkiej chłonnej warstwie spodniej, spakował wszystko z powrotem i odstawił skrzynię na bok. Co to za plamy? Krew? Kał? Ślady po ogniu? Olej? Tak czy inaczej, wszystko było wyczyszczone i bezwonne. W trzeciej skrzyni, nieco mniejszej od drugiej, znalazł rodzaj półpancerza bez wbudowanej broni, który nie był przeznaczony do użycia w przestrzeni kosmicznej, lecz do walki na Ziemi, w normalnym lub prawie normalnym ciśnieniu, temperaturze i innych warunkach atmosferycznych. Wzrok przyciągał przede wszystkim hełm z gładkiego i twardego stopu, miał wbudowany system telemetryczny oraz projektor holowidowy umieszczony na obrzeżu nad czołem, wyświetlający dane na siatce tuż przed oczyma dowódcy. Przepływem danych sterowało się za pomocą mimiki i pewnych poleceń słownych. Odłożył hełm na blat, by później przyjrzeć mu się dokładniej, a następnie wypakował resztę. Zanim skończył układać wszystkie rzeczy w szafkach i szufladach, zaczął żałować, że tak pochopnie odesłał ordynansa. Padł na łóżko i przykręcił trochę regulator światła. Kiedy się obudzi, będzie już w drodze do Obszaru Jacksona... Właśnie zapadał w drzemkę, kiedy rozbrzmiał sygnał na konsoli. Zwlókł się z łóżka, aby odebrać. - Tu Naismith - wymamrotał sennie, starając się mówić w miarę zrozumiale. - Miles? - powiedział głos Thorne’a. - Jest już oddział komandosów. - Ach... to dobrze. Kiedy będziecie gotowi, znikamy z orbity. - Nie chcesz ich zobaczyć? - spytał zdziwiony Thorne. Inspekcja. Wciągnął powietrze. - Dobrze. Zaraz... tam będę. Bez odbioru. Pospiesznie wciągnął z powrotem spodnie mundurowe i tym razem włożył kurtkę z odpowiednimi dystynkcjami, a potem wyświetlił na konsoli schemat wewnętrznego układu okrętu. Na statku znajdowały się dwie śluzy dla wahadłowców desantowych: na sterburcie i bakburcie. Którą miał wybrać? Prześledził drogę prowadzącą na obydwie burty.

Na początek postanowił sprawdzić luk wahadłowca operacyjnego. Na chwilę przystanął w cieniu za zakrętem korytarza, nasłuchując. Przypatrywał się scenie, zanim został zauważony. W doku tłoczyło się dwanaście osób w szarych strojach kamuflażowych, obok których piętrzył się ekwipunek i bagaże z zapasami. Broń ręczna i ciężka była ustawiona w symetrycznym szyku. Najemnicy stali lub siedzieli, prowadząc głośną rozmowę, gęsto przetykaną wulgarnymi zwrotami i wybuchami śmiechu. Wszyscy byli bardzo wysocy i wprost rozsadzała ich energia; potrącali się w rubasznych zabawach, jak gdyby szukali pretekstu, by krzyczeć jeszcze głośniej. Na pasach, w kaburach albo ładownicach nosili ostentacyjnie noże i inną broń osobistą. Na ich twarzach malowała się zwierzęca zawziętość. Przełknął ślinę, a potem wkroczył między nich. Efekt był natychmiastowy. - Baczność! - krzyknął ktoś i bez dalszych rozkazów stanęli w równym dwuszeregu wyprężeni jak struny, w absolutnej ciszy, a każdy miał przed sobą tobołek z ekwipunkiem. Było to chyba straszniejsze niż wcześniejszy chaos. Z nikłym uśmiechem postąpił naprzód, udając, że przygląda się każdemu z osobna. Wtedy z włazu wahadłowca wyrzucono ostatni ciężki worek, który łukiem wylądował na pokładzie, a w ślad za nim wypełzł trzynasty komandos, wstał i zasalutował. Ujrzawszy tę postać, skamieniał z przerażenia. Co to jest, u diabła? Utkwił spojrzenie w błyszczącej klamrze pasa, po czym odchylił głowę w tył, napinając mięśnie szyi. Dziwaczny stwór miał prawie dwa i pół metra wzrostu. Olbrzymie ciało emanowało energią, którą niemal poczuł jako falę gorąca, a twarz - twarz była koszmarna. Ciemnożółte oczy jak u wilka, zniekształcone, wywinięte usta odsłaniające kły, długie i białe, zachodzące na brzeg karminowej wargi. Wielkie ręce zakończone pazurami, grubymi, mocnymi i ostrymi jak brzytwy - pociągniętymi karminowym lakierem... Co? Wrócił spojrzeniem do twarzy potwora. Oczy były pociągnięte tuszem i złotym cieniem, a na wysokiej kości policzkowej połyskiwała naklejona złota gwiazdka. Mahoniowe włosy zostały splecione w zawiły warkocz. Talię ściągał mocno pas, podkreślając mimo luźnego szarego stroju polowego figurę... najwyraźniej kobiecą. Czyżby to coś było rodzaju żeńskiego? - Sierżant Taura i Oddział Zielonych meldują się na rozkaz, panie admirale! - rzekł stwór głębokim barytonem, który rozległ się głośnym echem w doku. - Dziękuję... - wykrztusił szeptem, po czym odkaszlnął, aby rozluźnić gardło. - Dziękuję, to na razie wszystko, rozkazy otrzymacie od komandora Thorne’a, potem możecie się rozejść. - Słysząc go, wyprężyli się jeszcze bardziej, musiał więc powtórzyć: - Rozejść się! Rozpierzchli się, a może sformowali jakiś inny znany tylko sobie szyk, w mgnieniu oka zniknął bowiem cały ekwipunek z doku. Pozostała tylko sierżant olbrzymka, górując nad nim swym monstrualnym ciałem. Siłą woli unieruchomił kolana, by nie uciec ile sił w nogach od tego... od niej.

- Dzięki, że wybrałeś Oddział Zielonych, Miles - powiedziała przyciszonym głosem. - Pewnie masz dla nas jakieś fantastyczne zadanie. Znów na „ty”? - Komandor Thorne poinformuje was w drodze. Ta misja to... prawdziwe wyzwanie. - A to ma być sierżant dowodzący oddziałem desantowym? - Komandor Quinn powie nam o szczegółach, jak zwykle? - Uniosła krzaczastą brew. - Komandor Quinn... nie będzie brała udziału w misji. Mógłby przysiąc, że źrenice złotych oczu się rozszerzyły. Wargi odsłoniły kły i dopiero po chwili zorientował się, że potwór się uśmiechnął. Dziwne, lecz przypomniał mu się w tym momencie uśmiech Thorne’a, który podobnie zareagował na tę wiadomość. Sierżant rozejrzała się; w doku nie było już nikogo. - Ach... - W jej dudniącym głosie usłyszał coś na kształt kociego mruczenia. - Będę twoją ochroną, kiedy zechcesz, kochany. Tylko daj mi znak. Jaki znak, co, u diabla... Pochyliła się, rozciągając wargi i łapiąc go szponiastą ręką za ramię - przez chwilę miał wrażenie, że oderwie mu głowę, obedrze ze skóry i zje - ale ona przykryła ustami jego wargi. Wstrzymał oddech i pociemniało mu w oczach. Był bliski omdlenia, kiedy wyprostowała się i spojrzała na niego zdziwiona i urażona. - Miles, co się stało? To był naprawdę pocałunek. O, nieodgadnieni bogowie. - Nic - wykrztusił. - Nie czuję się... najlepiej. Chyba nie powinienem wstawać, ale musiałem przyjść na inspekcję. Wyglądała na bardzo zaniepokojoną. - Rzeczywiście nie powinieneś wstawać - drżysz na całym ciele! Słaniasz się na nogach. Chodź, zaniosę cię do szpitala pokładowego. Oszalałeś! - Nie! Nic mi nie jest, to znaczy... leczą mnie. Mam tylko odpoczywać i niedługo dojdę do siebie. - W takim razie natychmiast wracaj do łóżka! - Tak. Obrócił się na pięcie. Klepnęła go w pośladek. Ugryzł się w język. - Przynajmniej masz lepszy apetyt. Dbaj o siebie, dobrze? Pomachał przez ramię i uciekł, nie oglądając się za siebie. Czy na tym polegają stosunki między towarzyszami broni? Między admirałem i sierżantem? Nie sądził. To była poufałość. Naismith, ty cholerny, trącony kretynie, coś ty wyrabiał w wolnych chwilach? Chyba w ogóle nie miałeś wolnej chwili. Musisz być niespełna rozumu samobójcą, żeby posuwać takie coś... Zamknął za sobą drzwi kabiny i oparł się o nie plecami, trzęsąc się i śmiejąc histerycznie z niedowierzaniem. Niech to diabli, zbadał przecież wszystkie szczegóły życia

Naismitha, wszystkie. To niemożliwe. Kto by się bał wrogów, mając takich przyjaciół? Rozebrał się i położył, rozmyślając niespokojnie o skomplikowanym życiu Naismitha/Vorkosigana i zastanawiając się, jakie jeszcze pułapki na niego czyhają. Wreszcie lekka zmiana w szmerach i skrzypieniu okrętu oraz krótkie szarpnięcie i przesunięcie pól grawitacyjnych uświadomiły mu, że opuszczają orbitę Escobaru. A więc udało mu się skraść w pełni uzbrojony szybki krążownik wojenny razem z załogą i nikt się o tym nie dowiedział. Byli w drodze do Obszaru Jacksona. Wybrany przez niego cel. Przez niego, nie przez Naismitha. W końcu jego myśli zaczęły się rwać, a on wolno pogrążał się we śnie. Skoro potrafisz wyznaczyć swój cel, wyszeptał w nim głos demona, zanim jeszcze ogarnęła go nieświadomość, dlaczego nie potrafisz wypowiedzieć własnego imienia?

ROZDZIAŁ DRUGI Wyszli z rękawa statku pasażerskiego równym krokiem, trzymając się pod ręce. Quinn niosła na ramieniu worek, Miles trzymał swą torbę podróżną w wolnej ręce. Wszystkie głowy w hali przylotów orbitalnej stacji transferowej odwróciły się w ich stronę. Zadowolony Miles zerknął ukradkiem na swoją towarzyszkę, prowadząc ją pod ostrzałem rzucanych z ukosa zazdrosnych spojrzeń mężczyzn. Moja Quinn. Tego ranka (ale czy to rzeczywiście był ranek? - będzie musiał sprawdzić czas obowiązujący flotę Dendarii) Quinn wyglądała szczególnie wspaniale, prawie już przypominała dawną Quinn. Udało się jej nadać szarym spodniom mundurowym z wieloma kieszeniami modny wygląd, wpuszczając nogawki w cholewki czerwonych zamszowych butów (stalowa nakładka pod wąskim noskiem buta pozostała niezauważona). Miała też na sobie kusą jasnoczerwoną bluzkę bez rękawów. Biel skóry odcinała się od czerwieni bluzki oraz ciemnych krótkich włosów. Skupiając wzrok na ostrych barwach, nie dostrzegało się atletycznej budowy jej ciała, o którego sile ktoś mógłby się przekonać, gdyby chciał sprawdzić ciężar tego cholernego worka. Bystre spojrzenie brązowych oczu zdradzało inteligencję. Jednak mężczyźni milkli w pół słowa na widok całej twarzy o doskonałych rysach i proporcjach. Była to bardzo kosztowna twarz, dzieło chirurga artysty obdarzonego niewątpliwym geniuszem. Postronny obserwator mógłby powziąć podejrzenie, że za tę twarz zapłacił niski brzydal prowadzący pod rękę piękność, którą też najprawdopodobniej kupił. Postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, jaka była prawdziwa cena: kobieta musiała zapłacić swoją dawną twarzą, spaloną w walce w przestrzeni Tau Verde. Była to jedna z pierwszych strat odniesionych w bitwie przez oddział admirała Naismitha - przed dziesięciu laty. Boże. Miles uznał, że nie będzie się przejmował postronnymi obserwatorami. Ostatnim reprezentantem tego gatunku był jakiś bogaty prezes, który przypominał Milesowi cywilną blond wersję kuzyna Ivana i który przez większą część dwutygodniowej podróży z Sergyaru na Escobar usiłował uwieść Quinn. Miles dostrzegł go teraz, jak ładował bagaż na lotopaletę, wzdychając z poczuciem klęski, a potem ruszył ciężkim krokiem w swoją stronę. Pomijając fakt, że człowiek przypominał Ivana, Miles nie czuł do niego wrogości. Właściwie nawet mu współczuł, ponieważ Quinn miała niezwykle ostry język i szybki refleks. Miles wskazał ruchem głowy umykającego Escobarczyka, pytając półgłosem: - Co mu powiedziałaś na koniec, żeby się go pozbyć, kochana? Quinn spojrzała w tę stronę. W jej oczach zaigrały wesołe iskierki i zaśmiała się. - Gdybym ci powiedziała, mógłbyś się poczuć zażenowany. - Na pewno nie. Powiedz.

- Powiedziałam mu, że potrafisz robić pompki na języku. Zapewne uznał, że nie sprosta takiej konkurencji. Miles oblał się purpurą. - Nie zwodziłabym go tak długo, tylko że z początku nie byłam pewna, czy nie jest jakimś agentem - dodała przepraszająco. - A teraz jesteś pewna? - Tak. Szkoda. Mogło być jeszcze zabawniej. - Mnie nie. Nastawiłem się na małe wakacje. - Tak, i chyba bardzo ci się przydały. Wyglądasz na wypoczętego. - Naprawdę spodobał mi się pomysł udawania w podróży małżeństwa - zauważył. - Nawet mi to na rękę. - Nabrał trochę więcej powietrza. - Mamy już za sobą miodowy miesiąc, może więc dorzucimy do kompletu ślub? - Nigdy nie dajesz za wygraną, co? - Powiedziała to swobodnym tonem. Tylko lekkie drgnienie ramienia powiedziało mu, że jego słowa sprawiły jej ból. Przeklął się w duchu. - Przepraszam. Obiecałem, że nie będę poruszał tego tematu. Wzruszyła wolnym ramieniem, jak gdyby przypadkiem uwalniając się z jego uścisku. Szła obok niego i wymachiwała gwałtownie ręką. - Kłopot w tym, że nie chcesz, żebym została madame Naismith, Postrachem Dendarii. Chcesz, żebym została lady Vorkosigan z Barrayaru. To przyziemna funkcja. A ja urodziłam się do życia w przestrzeni. Gdybym nawet wyszła za jakiegoś ziemskiego szczura, zamieszkała w jakiejś dziurze z grawitacją i nigdy już nie miała wznieść się w przestworza... to nie wybrałabym Barrayaru. Nie, wcale nie chcę obrażać twojej ojczyzny. Czemu nie? Wszyscy to robią. - Moja matka cię lubi - powiedział. - Podziwiam ją. Spotkałam ją jakieś sześć razy i za każdym razem robiła na mnie większe wrażenie. Mimo to... im bardziej mi imponuje, tym bardziej jestem oburzona, że Barrayar w tak skandaliczny sposób marnuje jej talenty. Gdyby została na Kolonii Beta, mogłaby dzisiaj być Głównym Inspektorem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Albo kimkolwiek by miała ochotę. - Miała ochotę zostać księżną Vorkosigan. - Miała ochotę ulec czarowi twojego taty. Przyznaję, że jest czarujący. Nic jej nie obchodzi reszta kasty Vorów. - Quinn zamilkła, ponieważ zbliżali się do stanowiska celników escobarskich. Miles zatrzymał się obok niej. Nie patrzyli na siebie, ale w głąb hali. - Mimo że usiłuje trzymać fason, tak naprawdę jest bardzo zmęczona. Barrayar za dużo z niej wyssał. Barrayar jest jak rak. Zabija ją bardzo powoli. Miles w milczeniu pokręcił głową. - Ciebie też, lordzie Vorkosigan - dodała ponuro Quinn. Tym razem to on się wzdrygnął.

Wyczuła to i odrzuciła do tyłu głowę. - W każdym razie admirał Naismith to szaleniec bardziej w moim typie. Lord Vorkosigan jest natomiast obowiązkowym i posłusznym nudziarzem. Widziałam cię na Barrayarze, Miles. Wyglądasz tam jak pół siebie samego. Stłamszony, jak gdyby przytłumiony. Nawet mówisz ciszej. To bardzo dziwne. - Nie mogę... muszę się dopasować. Jeszcze za życia poprzedniego pokolenia ktoś z takim ciałem jak moje zostałby od razu uśmiercony jako podejrzany mutant. Nie mogę się wyrywać, muszę znać swoje miejsce. Zbyt łatwo mógłbym się stać celem ataków. - Czy dlatego Cesarska Służba Bezpieczeństwa ciągle wysyła cię w misje pozaplanetarne? - Żebym rozwijał się jako oficer. Żebym poszerzał horyzonty, zdobywał doświadczenia. - A pewnego dnia złapią cię i sprowadzą z powrotem na stałe, abyś im służył swoimi doświadczeniami. Wycisną cię jak gąbkę. - Ja już im służę, Elli - przypomniał jej poważnie. Mówił tak cicho, że musiała się nachylić. - Teraz, wtedy i zawsze. Odwróciła wzrok. - Dobra... kiedy więc uziemią cię na Barrayarze, chcę przejąć twoje stanowisko. Chcę kiedyś zostać admirał Quinn. - Z mojej strony zgoda - rzekł przyjaźnie. Stanowisko, praca, otóż to. Czas, żeby odłożyć na bok lorda Vorkosigana i jego osobiste ambicje. Zresztą i tak musiał przerwać tę masochistyczną powtórkę głupiej rozmowy z Quinn o małżeństwie. Quinn to była Quinn; nie chciał, żeby przestała być Quinn nawet dla... lorda Vorkosigana. Mimo przygnębienia, które go ogarnęło, na myśl o powrocie do Dendarian przyspieszył kroku. Minęli stanowisko celne i znaleźli się w gigantycznej stacji transferowej. Quinn miała rację. Niemal czuł, jak w jego ciele odradza się Naismith, poczynając od najgłębszych zakamarków umysłu, a kończąc na czubkach palców. Żegnaj, nudny poruczniku Milesie Vorkosiganie, tajny agencie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru (któremu od dawna należy się awans); witaj, dzielny admirale Naismith, kosmiczny najemniku, wszędobylski żołnierzu fortuny. Albo ofiaro kaprysów fortuny. Zwolnił kroku, gdy doszli do rzędu publicznych kabin komunikacyjnych w holu pasażerskim, i wskazał ich lustrzane drzwi. - Sprawdźmy najpierw, co słychać u Oddziału Czerwonego. Jeżeli na tyle odzyskali już siły, żeby wyjść, chciałbym ich osobiście wypuścić ze szpitala. - Dobra. - Quinn rzuciła worek, który wylądował niebezpiecznie blisko obutych w sandały stóp Milesa, wskoczyła do najbliższej pustej kabiny, włożyła kartę do szczeliny i wstukała kod. Miles postawił torbę podróżną, usiadł na worku i przyglądał się Quinn. Kątem oka

dostrzegł swoje pokawałkowane odbicie w lustrzanej mozaice na opuszczonych drzwiach sąsiedniej kabiny. Jego ciemne spodnie i luźna biała koszula nie były utrzymane w żadnym stylu typowym dla konkretnej planety, ale jako cywilny strój podróżny stanowiły dobre zabezpieczenie. Swobodny, nieformalny ubiór. Zupełnie niezły. Kiedyś nosił mundury jak żółw skorupę, by w ten sposób ochronić osobliwe ułomności swego ciała. Ta zbroja była znakiem przynależności, który mówił: „Nie zaczynaj ze mną. Mam przyjaciół”. W którym momencie przestał tak bardzo potrzebować munduru? Nie pamiętał dokładnie. I kiedy właściwie przestał nienawidzić własnego ciała? Minęły dwa lata od ostatniego poważnego urazu, jakiego doznał podczas misji ratowania zakładników, zaraz po niewiarygodnym zamieszaniu z jego bratem na Ziemi. Od długiego czasu był zupełnie zdrowy. Poruszył rękami, w których kości zostały zastąpione plastikowymi protezami, i stwierdził, że ma nad nimi taką samą władzę jak przed ostatnim wypadkiem, w którym zostały złamane. Jak przed wszystkimi wypadkami. Od wielu miesięcy nie dokuczały mu stany zapalne kości. Nie boli mnie, zdał sobie sprawę, kwaśno się uśmiechając. I to wcale nie była zasługa Quinn, choć Quinn miała działanie... wielce terapeutyczne. Czyżbym na starość odzyskiwał rozsądek? Ciesz się tym, dopóki jest. Miał dwadzieścia osiem lat, osiągnął więc szczyt sprawności fizycznej. Czuł, że to szczyt, radosne apogeum, po którym w niedługiej przyszłości krzywa zacznie spadać. Głosy z kabiny wyrwały go z tych rozważań i kazały wrócić do teraźniejszości. Quinn połączyła się z Sandy Hereld i powiedziała do niej: - Cześć, wróciłam. - Cześć, Quinnie, spodziewałam się ciebie. W czym mogę ci pomóc? - Nawet patrząc z boku, Miles zauważył, że Sandy znowu zrobiła z włosami coś dziwnego. - Właśnie wysiadłam ze statku skokowego, jestem na stacji. Zamierzam trochę zboczyć z trasy. Potrzebuję transportu na dół, żeby zabrać ocalałych z Oddziału Czerwonego, a potem z powrotem na „Triumpha”. W jakim są stanie? - Poczekaj chwilę, zaraz ci powiem... - Porucznik Hereld odwróciła się w lewo, żeby postukać w klawisze i wyświetlić na monitorze odpowiednie dane. W zatłoczonym holu mignął jakiś człowiek w szarym dendariańskim mundurze. Ujrzał Milesa i z wahaniem, ostrożnie skinął mu głową, nie wiedząc, czy cywilny strój admirała jest jakimś przebraniem. Miles uspokoił go gestem, więc człowiek uśmiechnął się i ruszył dalej. Pamięć natychmiast podsunęła Milesowi niepotrzebne informacje: człowiek nazywał się Travis Gray, był technikiem polowym przydzielonym obecnie do statku „Peregrine”, od sześciu lat we flocie, ekspert od sprzętu łącznościowego, zbierał pochodzącą z Ziemi klasyczną muzykę sprzed ery Skoku... ile podobnych kartotek osobowych Miles miał w głowie? Setki? Tysiące?

Właśnie szykowały się nowe. Hereld odwróciła się z powrotem i zaczęła terkotać: - Ives dostał przepustkę, a Boyd wrócił na „Triumpha” na dalsze leczenie. Centrum Życia Beauchene melduje, że mogą już wypuścić Durhama, Vifian i Aziza, ale najpierw chcą porozmawiać z kimś z dowództwa. - Dobra. - Kee i Zelaski... też chcą o nich rozmawiać. Quinn zacisnęła usta. - Dobrze - odparła sucho. Miles poczuł lekki i nieprzyjemny skurcz w żołądku. Podejrzewał, że nie będzie to miła rozmowa. - Daj im znać, że jesteśmy w drodze - dodała Quinn. - Tak jest. - Hereld przerzuciła dane na holowizyjnym monitorze. - Zrobi się. Który chcesz wahadłowiec? - Wystarczy mniejszy wahadłowiec pasażerski z „Triumpha”, chyba że trzeba przy okazji zabrać jakiś ładunek z portu Beauchene. - Nie, niczego stamtąd nie bierzemy. - W porządku. Hereld zerknęła na monitor. - Według escobarskiej kontroli lotów, mogę wam przysłać wahadłowiec dwa do doku J26 za trzydzieści minut. Dostaniecie zgodę na natychmiastowy start na ląd. - Dzięki. Przekaż wiadomość - po naszym powrocie odbędzie się odprawa dla komandorów i właścicieli. Która godzina jest teraz w Beauchene? Hereld rzuciła okiem w bok. - Dziewiąta sześć. Doba trwa dwadzieścia sześć godzin i siedem minut. - Czyli rano. Świetnie. Jaka na dole pogoda? - Śliczna. Ciepło i przyjemnie. - Dobrze, nie będę się musiała przebierać. Kiedy będziemy gotowi do odlotu z Portu Beauchene, damy ci znać. Quinn, bez odbioru. Miles siedział na worku ze spojrzeniem wbitym we własne sandały, zatopiony w przykrych wspomnieniach. Była to jedna z bardziej męczących przygód Najemników Dendarii, którzy otrzymali zadanie przemycenia doradców wojskowych i materiałów na Marilac, stawiający nieustanny opór cetagandańskiej inwazji. Podczas ostatniego kursu bojowy wahadłowiec desantowy A4 z „Triumpha”, na którego pokładzie znajdował się cały Oddział Czerwony oraz kilku ważnych Marilakan, dostał się pod obstrzał nieprzyjaciela. Pilot, porucznik Durham, choć został śmiertelnie ranny i doznał szoku, sprowadził płonący i uszkodzony wahadłowiec do blokad doku na „Triumphie” z dostatecznie małą prędkością, dzięki czemu zespół ratowników zdołał dołączyć do pojazdu rękaw awaryjny, przeciąć powłokę i wydobyć wszystkich na zewnątrz. Udało się odrzucić uszkodzony wahadłowiec tuż przed jego eksplozją, a „Triumph” zdążył opuścić orbitę, zanim dosięgła go zemsta

Cetagandan. I tak misja, która z początku miała być zupełnie prosta, spokojna i niewzbudzająca niczyich podejrzeń, znów przeistoczyła się w chaotyczny akt heroizmu, czego Miles zaczął szczerze nie cierpieć. Chaosu, nie heroizmu. Po przygnębiającym przeliczeniu strat bilans wyglądał następująco: dwanaście osób ciężko rannych; „Triumph” nie miał odpowiednich środków, aby reanimować siedmiu najemników, zostali więc zamrożeni w kriostacie w nadziei, że uda się im pomóc później; u trzech osób stwierdzono definitywne ustanie funkcji życiowych. Teraz Miles będzie się musiał dowiedzieć, ilu z drugiej kategorii trzeba przenieść do trzeciej. W jego myślach wirował kalejdoskop twarzy, nazwisk i związanych z nimi niemiłych faktów. Według pierwotnych planów Miles miał być na pokładzie ostatniego wahadłowca, lecz postanowił polecieć wcześniej, żeby zająć się inną niecierpiącą zwłoki sprawą... - Może nie będzie z nimi tak źle - powiedziała Quinn, odgadując powód jego miny. Wyciągnęła rękę, którą złapał i wstał z worka, a potem wziął swoją torbę podróżną. - Sam spędziłem w szpitalach tyle czasu, że aż za dobrze potrafię postawić się na ich miejscu - wyjaśnił swą zadumę. Żeby choć jedna misja była doskonała. Ile by dał za jedną jedyną misję doskonałą, w której nie zdarzy się nic złego. Może najbliższa wreszcie się taka okaże. Zaraz po wejściu do Centrum Życia Beauchene, specjalistycznej kriokliniki na Escobarze, z której usług korzystali Dendarianie, nozdrza Milesa zaatakował szpitalny zapach. Nie była to brzydka woń, w żadnym razie nie można jej było nazwać odorem - był to ledwie wyczuwalny dziwny zapaszek unoszący się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Serce zabiło mu jednak szybciej, ponieważ woń jednoznacznie kojarzyła mu się z bólem i cierpieniem. Atak lub ucieczka. Żadne nie wchodziło tu w grę. Oddychał głęboko, opanowując pulsowanie w trzewiach i rozglądając się. Hol był utrzymany we współczesnym stylu pałacowo-technicznych wnętrz obowiązującym na Escobarze - czysty, lecz umeblowany niewielkim kosztem. Prawdziwe pieniądze zainwestowano w urządzenia na górze - sprzęt kriogeniczny, laboratoria regeneracyjne oraz sale operacyjne. Wyszedł ich przywitać doktor Aragones, główny wspólnik kliniki, za którym poszli do jego gabinetu. Milesowi podobał się gabinet zapchany po sufit dyskami danych, kartami pacjentów i odbitkami artykułów, świadczył o tym, że jego właściciel jest technokratą, który bezustannie i poważnie myśli o tym, co robi. Podobał mu się także sam doktor Aragones, korpulentny, prostoduszny człowiek o brązowej skórze, szlachetnym nosie i siwiejących włosach, sympatyczny i szczery. Doktor Aragones był bardzo zmartwiony, że nie ma dla nich lepszych wiadomości. Miles uznał, że najwyraźniej została zraniona jego duma. - Przywozicie nam ludzi w okropnym stanie i oczekujecie cudów - narzekał, kręcąc się na krześle, kiedy Miles i Quinn zajmowali swoje miejsca. - Jeżeli chcecie mieć pewność, że

cud nastąpi, trzeba przystąpić do działania od razu, gdy moi biedni pacjenci przeszli fazę wstępną. Aragones nigdy nie nazywał ich „mrożonkami” i nie nadawał im innych przydomków wymyślanych przez żołnierzy. Zawsze mówił „moi pacjenci”. To również podobało się Milesowi. - Na ogół - niestety - liczba i stan ofiar nie zależą od żadnego określonego i regularnego porządku - niemal przepraszającym tonem odrzekł Miles. - W tamtej akcji do szpitala pokładowego trafiło naraz dwadzieścia osiem osób z różnymi obrażeniami - poważnymi urazami, oparzeniami, zatruciami chemicznymi. Przez pewien czas panował straszny bałagan, dopiero po chwili udało się ustalić, kto jest najciężej ranny. Moi ludzie robili, co w ich mocy. - Zawahał się. - Sądzi pan, że warto by było nauczyć naszych medyków waszych najnowszych technik? A jeśli tak, byłby pan gotów poprowadzić takie zajęcia? Aragones rozłożył ręce z zamyśloną miną. - Można coś wykombinować... proszę przed wyjściem porozmawiać z administratorem Margarą. Quinn zauważyła, jak Miles skinął głową, więc zanotowała coś w panelu raportowym. Aragones wyświetlił na konsoli karty pacjentów. - Najpierw najgorsze przypadki. Nie mogliśmy nic zrobić dla Kee i Zelaski. - Widziałem... ranę głowy u Kee. Nie jestem zaskoczony. - Roztrzaskana jak melon. - Ale dysponowaliśmy kriokomorą, więc próbowaliśmy. Aragones ze zrozumieniem pokiwał głową. - Z panią Zelaski był podobny problem, choć nie mogliśmy tego stwierdzić od razu. W wyniku urazu większa część naczyń krwionośnych czaszki uległa zniszczeniu, toteż krew nie mogła swobodnie odpływać z mózgu i nie mogły się tam dostać kriopłyny. Komórki nerwowe pomiędzy krystalicznie zamrożoną warstwą a krwiakami uległy całkowitemu zniszczeniu. Przykro mi. Ich ciała znajdują się w naszej kostnicy, czekaliśmy na wasze instrukcje. - Kee chciał, żeby jego ciało oddano rodzinie i pochowano go w ojczyźnie. Proszę polecić oddziałowi pogrzebowemu przygotować i wysłać ciało tymi kanałami co zwykle. Dostarczymy adres. - Dał znak Quinn, która znów coś zanotowała. - Zelaski nie podała nam adresu rodziny ani najbliższych krewnych. Kiedyś jednak mówiła kolegom z oddziału, co ma się stać z jej ciałem po śmierci. Proszę poddać ją kremacji, a prochy odesłać na „Triumpha” do naszych lekarzy. - Dobrze. - Aragones usunął karty z wyświetlacza holowidu; zniknęły jak duchy. Na ich miejscu zjawiły się nowe. - Durham i Vifian są częściowo wyleczeni z obrażeń. Oboje cierpią na normalne w tym stanie zaburzenia układu nerwowego i tak zwaną krioamnezję. Utrata pamięci u Durhama jest nieco poważniejsza, między innymi z powodu komplikacji związanych z neuroimplantami pilota, które niestety musieliśmy usunąć. - Czy w przyszłości będzie mu można wszczepić nowy układ?

- Za wcześnie, by cokolwiek konkretnego powiedzieć. Oboje mają raczej dobre rokowania, ale żadne nie zdoła wrócić do służby wojskowej co najmniej przez rok. Potem będą potrzebowali intensywnego i drobiazgowego szkolenia. W obu wypadkach zaleciłbym powrót do domu i rodzin, jeśli to tylko możliwe. Znajome otoczenie pomoże im z czasem odzyskać pamięć. - Porucznik Durham ma rodzinę na Ziemi. Dopilnujemy, żeby tam trafił. Technik Vifian jest ze Stacji Kline. Zobaczymy, co da się zrobić. Quinn energicznie pokiwała głową, znów zawzięcie notując. - Mogę ich wam przekazać już dziś. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, teraz wystarczą zwykłe urządzenia rehabilitacyjne. Zostaje jeszcze... Aziz. - Mój żołnierz Aziz - przytaknął Miles. Aziz był w służbie Dendarian od trzech lat, zgłosił się i został przyjęty na szkolenie oficerskie. Miał dwadzieścia jeden lat. - Aziz... znów żyje. To znaczy jego ciało zaczęło funkcjonować bez sztucznych środków zewnętrznych. Pozostał jeszcze drobny problem z regulacją temperatury, ale i to się poprawia bez naszej ingerencji. - Przecież Aziz nie odniósł ran głowy. Co się stało? - zapytał Miles. - Chce pan powiedzieć, że czeka go wegetacja? - Obawiam się, że Aziz jest ofiarą źle przeprowadzonego zamrożenia. Wszystko wskazuje na to, że za szybko i niedokładnie odprowadzono mu krew. Drobne grudki zamarzniętej krwi podziurawiły tkankę mózgu jak sito, doprowadzając do miejscowej martwicy. Usunęliśmy obumarłe części tkanki i zaczęliśmy tworzyć nowe komórki, które na szczęście zaczynają się rozrastać. Ale nie odzyska już swojej osobowości. - Wszystko stracone? - Być może zachowają się małe fragmenty wspomnień. Sny. Jednak nowe połączenia nerwowe ani wyuczone działania nie pozwolą mu odzyskać dawnych zasobów, bo nie ma już samej tkanki. To będzie nowy człowiek, który zacznie życie od poziomu zbliżonego do niemowlęcia. Na przykład, nie umie już mówić. - Ale z czasem odzyska inteligencję? Przed udzieleniem odpowiedzi Aragones długo się wahał. - Może za kilka lat będzie potrafił wykonywać proste zadania, żeby żyć samodzielnie. - Rozumiem. - Miles westchnął. - Co chcecie z nim zrobić? - On także nie podał adresu najbliższej rodziny. - Miles głęboko odetchnął. - Przetransportujcie go do jakiegoś zakładu długotrwałej opieki na Escobarze. Z dobrym oddziałem terapii. Poproszę, aby polecił pan instytucję tego typu. Utworzę mały fundusz, aby pokryć koszty leczenia, dopóki Aziz nie będzie mógł zacząć samodzielnego życia. Niezależnie od tego, ile czasu tam spędzi. Aragones skinął głową, po czym on i Quinn zapisali stosowne informacje.