chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 644
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 575

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta (1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :652.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta (1).pdf

chrisalfa EBooki 00.Literatura piękna Robert Ludlum
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Powieści Roberta Ludluma DOKUMENT MATLOCKA DZIEDZICTWO SCARLATTICH KOD ALTMANA KRUCJATA BOURNE'A KRYPTONIM AMBLER MANUSKRYPT CHANCELLORA MOZAIKA PARSIFALA OPCJA PARYSKA PAKT HOLCROFTA PROTOKÓŁ SIGMY PRZESYŁKA Z SALONIK PRZYMIERZE KASANDRY SPADKOBIERCY MATARESE'A SPISEK AKWITANII STRAśNICY APOKALIPSY TESTAMENT MATARESE'A TOśSAMOŚĆ BOURNE'A TRANSAKCJA RHINEMANNA TREVAYNE ULTIMATUM BOURNE'A WEEKEND Z OSTERMANEM WEKTOR MOSKIEWSKI ZDRADA TRISTANA ZEMSTA ŁAZARZA ZLECENIE JANSONA ROBERT LUDLUM STRATEGIA BANCROFTA Przekład TOMASZ WILUSZ Redakcja BoŜenna Maria Fedewicz Ilustracja na okładce Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber Redakcja techniczna Andrzej Witkowski Korekta Jolanta Kucharska Magdalena Kwiatkowska Skład Wydawnictwo Amber Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Tytuł oryginału The Bancroft Strategy Copyright © 2006 by Myn Pyn LLC. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-2792-4 Warszawa 2007. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Zawarłem przymierze z ludźmi sumienia, zdolnymi uleczyć całe zło tego świata. Thomas Otway A Plot Discovered (1682) PROLOG Berlin Wschodni, 1987 Jeszcze nie padało, ale ołowiane niebo zapowiadało bliską ulewę. Nawet powietrze jakby zastygło w oczekiwaniu. Młody męŜczyzna przeszedł z Unter den Linden na Marx-Engels-Forum, gdzie gigantyczne brązowe posągi germańskich ojców socjalizmu patrzyły ku centrum miasta niewidzącymi, nieruchomymi oczami. Kamienne fryzy za nimi ukazywały radość Ŝycia w komunizmie. WciąŜ ani kropli deszczu. Ale juŜ niedługo. Lada chwila oberwie się chmura. To konieczność historyczna, pomyślał Strona 1

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt męŜczyzna, zjadliwie przywołując język socjalizmu. Był myśliwym i zbliŜył się do tropionej zwierzyny bardziej niŜ kiedykolwiek przedtem. Tym waŜniejsze było nieokazywanie narastającego w nim napięcia. Wyglądał jak miliony innych w tym samozwańczym robotniczym raju. Ubrania kupiono mu w Centrum Warenhaus, wielkim domu towarowym przy Alexanderplatz, bo tak marnych łachów nie kupiło by się byle gdzie. Do wschodnioberlińskiego robola upodabniał go jednak nie tylko strój, ale i chód - powolny, ocięŜały, apatyczny. Nikt by nie poznał, Ŝe zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej przyjechał z Zachodu, i jeszcze przed chwilą był pewien, Ŝe nie przyciąga niczyjej uwagi. Skóra napięła mu się od skoku adrenaliny. Kroki za jego plecami brzmiały podobnie jak te, które słyszał, kiedy włóczył się po Karl-Liebknecht-Strasse. Rytm był jakby znajomy. Wszystkie odgłosy kroków są takie same, a zarazem zupełnie inne: jedne cięŜsze, inne lŜejsze, jedne szybsze, drugie wolniejsze, róŜne w zaleŜności od materiału zelówki. Kroki to solfeŜ miasta, mówił jeden z jego instruktorów; tak zwyczajne, Ŝe nie zwraca się na nie uwagi, ale dla wprawnego ucha niepowtarzalne jak głosy. Czy Belknap rozpoznał je właściwie? Nie mógł sobie pozwolić na to, by ktoś go śledził. Musiał się mylić. Albo będzie musiał coś z tym zrobić. Pracownik supertajnego wydziału amerykańskiego Departamentu Stanu, zwanego Wydziałem Operacji Konsularnych, Todd Belknap zyskał sobie reputację specjalisty od znajdowania ludzi, którzy nie chcieli, by ich znaleziono. Jak większości tropicieli, najlepiej pracowało mu się w pojedynkę. Gdy zadanie polegało na obserwacji, optymalnym rozwiązaniem było wysłanie w teren ekipy - im większej, tym lepiej. Kiedy jednak człowiek znikał, standardowa obserwacja nie wchodziła w grę. W takich sytuacjach angaŜowano oczywiście w poszukiwania wszystkie środki. Mimo to szefostwo wydziału dawno przekonało się, Ŝe dobrze jest teŜ dać wolną rękę samotnemu, uzdolnionemu agentowi. Pozwolić mu podróŜować po świecie samemu, nieobarczonemu kosztowną świtą. Dać swobodę podąŜania za niejasnymi przeczuciami. Zdania się na swój nos. Nos, który, jak dobrze pójdzie, doprowadzi go do zwierzyny, amerykańskiego agenta - zdrajcy Richarda Lugnera. JuŜ kilkanaście razy gonił za fałszywym tropem, ale teraz był pewien, Ŝe zwietrzył właściwy. CzyŜby jednak ktoś wpadł na jego trop? Czy tropiciel sam stał się zwierzyną? Gdyby nagle się odwrócił, wzbudziłby podejrzenia. Przystanął więc, ziewnął i rozejrzał się, jakby podziwiał ogromne posągi, gotów błyskawicznie ocenić zagroŜenie. Nie zobaczył nikogo. Siedzący Marks z brązu, stojący Engels: masywni, patrzący groźnie znad zaśniedziałych bród i wąsów. Dwa rzędy lip. Rozległy zapuszczony trawnik. Po drugiej stronie ulicy pokraczne, długie, szklane pudło w kolorze miedzi, znane jako Palast der Republik, niczym trumna przygotowana dla ludzkiego ducha. Plac jednak wydawał się pusty. Niewielka pociecha - ale czy na pewno się nie przesłyszał? Wiedział, Ŝe w chwilach napięcia umysł płata figle, widzi rzeczy, których nie ma. Musiał opanować niepokój: podenerwowany agent moŜe popełnić błędy w ocenie sytuacji, przeoczyć rzeczywiste zagroŜenia i skupić się na fałszywych. Pod wpływem impulsu ruszył w stronę złowieszczo połyskującego Palast der Republik, reprezentacyjnego gmachu reŜimu. Mieścił się tam nie tylko parlament NRD, ale i sale widowiskowe, restauracje i niezliczone biura grzęznące w zalewie podań. Nikt nie odwaŜyłby się wejść za nim do środka, nie ośmieliłby się tam pokazać Ŝaden cudzoziemiec - trudno o lepsze miejsce, by sprawdzić, czy jest sam, jak na to liczył. Mógł to być przebłysk geniuszu albo błąd Ŝółtodzioba. Wkrótce się okaŜe. Przybrał znudzoną, pewną siebie minę i przeszedł obok straŜników o twarzach jakby wykutych w granicie. Zerknęli obojętnie na jego podniszczony dowód osobisty. Ruszył dalej przez toporne drzwi obrotowe i długi, półokrągły hol pachnący środkami dezynfekującymi, pod wykazem niezliczonych gabinetów i pomieszczeń, wywieszonym w górze jak tablica przylotów i odlotów. Nie zatrzymuj się, nie rozglądaj; zachowuj się, jakbyś wiedział, co robisz, a inni w to uwierzą. Mogli wziąć go za... kogo? Urzędnika wracającego z późnego obiadu? Interesanta, który przyszedł po dokumenty nowego wozu? Skręcił za jeden róg, potem następny, aŜ trafił do wejścia od strony Alexanderplatz. Oddalając się od Palast, dokładnie przyglądał się odbiciom w lustrzanych szybach. Chudy facet w butach roboczych, z pojemnikiem na drugie śniadanie. Cycata Frau z napuchniętymi od kaca oczami. Dwaj urzędnicy w szarych garniturach, o równie szarej cerze. Nikogo nie rozpoznał; nikt nie budził niepokoju. Ruszył dalej, na imponującą stalinowsko-neoklasycystyczną promenadę znaną jako Karl-Marx-Allee. Przy szerokich ponad miarę jezdniach wznosiły się Strona 2

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt siedmiopiętrowe budynki - niekończący się ciąg kremowych płytek ceramicznych, wysokich okien, pseudorzymskich kolumienek nad poziomem sklepów. Rozmieszczone w odstępach ozdobne płytki przedstawiały zadowolonych robotników, takich jak ci, którzy budowali promenadę trzydzieści kilka lat temu. Z tego, co pamiętał z historii, ci sami robotnicy w czerwcu 1953 roku podnieśli bunt przeciwko socjalistycznemu porządkowi - zryw bezlitośnie zmiaŜdŜony przez sowieckie czołgi. Ulubiony „cukierniczy" styl architektoniczny Stalina miał gorzki smak dla tych, którzy musieli go wypiekać. Promenada była pięknym kłamstwem. Za to kłamstwo Richarda Lugnera było ohydne. Sprzedał swój kraj, i to sprzedał drogo. Zrozumiał, Ŝe słabnący tyrani z Europy Wschodniej są zdesperowani jak nigdy, a ich desperacja dorównuje jego chciwości. Nie mogli przepuścić takiej okazji - oto ktoś oferował im amerykańskie tajemnice, w tym nazwiska agentów głęboko zakonspirowanych w ich własnych gabinetach. Dogadał się z kaŜdym krajem bloku wschodniego z osobna. Kiedy dostarczona „próbka" okazała się autentyczna - mogła to być toŜsamość amerykańskiego agenta, którego brano pod lupę, a następnie aresztowano, torturowano i zabijano - Lugner podawał cenę. Nie kaŜdy handlarz utrzymuje dobre stosunki z klientami, ale Lugner najwyraźniej się zabezpieczył: musiał im wmówić, Ŝe ma jeszcze w zanadrzu parę atutów, Ŝe zapasy amerykańskich sekretów się nie wyczerpały. Biorąc to pod uwagę, takiego człowieka naleŜało chronić. Nic więc dziwnego, Ŝe zamieszkał wśród funkcjonariuszy Stasi i NRD-owskiej nomenklatury w jednym z domów nazwanych niegdyś szumnie „robotniczymi", choć prawdziwi robotnicy musieli gnieździć się w nijakich blokach z betonowych płyt. Oczywiście, Lugner nie miał w zwyczaju przebywać za długo w jednym miejscu. Półtora miesiąca wcześniej, w Bukareszcie, Belknap rozminął się z nim o kilka godzin. Nie mógł ryzykować, Ŝe to się powtórzy. Przepuścił kilka zdezelowanych skod i przeszedł na drugą stronę bulwaru tuŜ przed skrzyŜowaniem, gdzie zachwalał swoje towary zapyziały sklep Ŝelazny. Czy ktoś wejdzie za nim do środka? Czy tylko mu się zdawało, Ŝe jest śledzony? Tanie drzwi z pleksiglasu i emaliowanego aluminium trzasnęły za nim i posępna siwowłosa kobieta z małym wąsikiem spojrzała nań ponuro zza lady, jakby był intruzem, który przychodzi nie w porę. Ciasne pomieszczenie wypełniał zapach oleju maszynowego; regały były zawalone przedmiotami, które - co było widać na pierwszy rzut oka - nikomu się do niczego nie przydadzą. Posępna kobieta, Eigen-tumer sklepu, nie rozchmurzyła się, kiedy Belknap wybrał to, co potrzebne do prac konserwacyjnych w blokach mieszkalnych: wiadro, pojemnik prefabrykowanej zaprawy, tubkę fugi i szeroką szpachlę. W tym mieście wszystko wymagało remontu, narzędzia wytłumaczą więc jego obecność niemal wszędzie, gdzie się pojawi. Kobieta za ladą posłała mu jeszcze jedno nieprzychylne spojrzenie, mówiące „klient zawsze się myli", ale łaskawie przyjęła pieniądze, jak odszkodowanie za doznaną krzywdę. Dostanie się do bloku było dziecinnie proste. Jak na ironię, taka była zaleta Ŝycia w państwie policyjnym. Zaczekał, aŜ dwie mocno wyperfumowane Hausfrau z płóciennymi torbami pełnymi zakupów wejdą w drzwi oznakowane „Haus 435", i wsunął się za nimi. Narzędzia zapewniły mu nie tylko wiarygodność, ale i milczącą aprobatę. Wysiadł na 7 Stock, piętro nad nimi. Jeśli się nie mylił -jeśli chudy informator z tłustymi włosami był godny zaufania - tylko metry dzieliły go od zwierzyny. Serce zaczęło walić mu jak młotem, napięcie było nie do wytrzymania. Nie tropił zwyczajnej zwierzyny. Richard Lugner wymykał się dotąd z kaŜdej zasadzki; nic w tym dziwnego, skoro sam wiele takich wymyślił, gdy jeszcze pozostawał w słuŜbie Stanów Zjednoczonych. Przez ostatnie półtora roku amerykańscy oficerowie wywiadu dostali całą masę zgłoszeń od osób, które go rzekomo widziały, i tylko nieliczne traktowali powaŜnie. Sam Belknap w ciągu ostatnich trzech miesięcy miał dziesiątki fałszywych alarmów i teraz szefostwo interesowała jedynie „bezpośrednia i pewna identyfikacja" poszukiwanego. Tym razem jednak nie obserwował baru, kafejki czy lotniskowej poczekalni; tym razem miał adres. Czy prawdziwy? Gwarancji nie było. Mimo to instynkt - nos - podpowiadał mu, Ŝe karta się odwróciła. Uderzył na oślep i trafił. Następne chwile będą decydujące. Od mieszkania Lugnera - na oko duŜego, bo z oknami wychodzącymi na główną ulicę i wąską, boczną Koppenstrasse - dzielił go jeden długi i jeden krótki korytarz. Belknap podszedł do drzwi mieszkania i postawił wiadro na podłodze; z daleka będzie wyglądał jak robotnik, który przykleja brakującą płytkę w posadzce. Sprawdził, czy korytarze są puste, ukląkł przy klamce - gałki były w tym kraju niespotykane - i wsunął do dziurki od klucza mały fiberoskop. Jeśli dokona bezpośredniej i pewnej identyfikacji, będzie mógł nie spuszczać Lugnera z oka, dopóki nie przyślą właściwego zespołu. No właśnie, jeśli - choć z tym świeŜym tropem Belknap wiązał duŜe nadzieje. Strona 3

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Zaczęło się od nocnej wizyty w ubikacji na dworcu Friedrichstrasse, gdzie przemógł się i zaczepił jednego z tak zwanych Bahnhof Boys, męskich prostytutek, stałych bywalców takich przybytków. Szybko stało się jasne, Ŝe informacje udostępniają o wiele mniej chętnie niŜ ciała, i za duŜo wyŜszą cenę. Belknap od dawna był przekonany, Ŝe zdrajcę zdradzą te same upodobania, które skłoniły go do przejścia na drugą stronę. Apetytu na młodzieńcze ciała nie da się zaspokoić łatwo i na długo; gdyby Lugner pozostał w Waszyngtonie, ta słabość wcześniej czy później wpędziłaby go w kłopoty. Za to jako uprzywilejowany gość państw bloku wschodniego mógł liczyć na tolerancję, a moŜe nawet i pomoc. Z drugiej strony, Ŝycie w państwie policyjnym zmuszało Bahnhof Boys do trzymania się razem. Belknap załoŜył, Ŝe jeśli któryś z nich „zabawiał" hojnego Amerykanina o dziobatej twarzy, gustującego w trzynastolatkach, to wieść o tym prawdopodobnie rozeszła się wśród jego kompanów. Kosztowało to wiele namów i obietnic, o pliku marek nie wspominając, ale chłopak w końcu poszedł zasięgnąć języka i po dwu godzinach wrócił ze świstkiem papieru i triumfalną miną na lekko pryszczatej twarzy. Belknap do tej pory pamiętał jego skwaśniały oddech i wilgotne dłonie. Ale ten świstek! Warto było. Przekręcił fiberoskop i powoli ustawiał go we właściwym połoŜeniu. Nie miał zbyt wprawnych palców. A nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Usłyszał za sobą dźwięk, zgrzytliwy odgłos butów na posadzce, obrócił się i zobaczył wylot krótkiej lufy karabinka SKS. A potem człowieka, który go trzymał: w ciemnym niebieskoszarym mundurze ze stalowymi guzikami, z krótkofalówką pod prawą pachą. Stasi. Wschodnioniemiecka tajna policja. Niewątpliwie przydzielony do ochrony znamienitego Herr Lugnera. Musiał siedzieć w słabo oświetlonej, naroŜnej wnęce, niewidoczny z korytarza. Belknap powoli wstał z podniesionymi rękami i udawanym zdumieniem na twarzy. Myślał juŜ, jak przejść do kontrataku. StraŜnik warknął coś do beŜowej krótkofalówki, twardo wymawiając spółgłoski jak rodowity berlińczyk. W drugiej ręce luźno trzymał broń. Skupiony na krótkofalówce, nie będzie przygotowany na nagły atak. Belknap miał pistolet w kaburze na kostce. Uda, Ŝe chce pokazać swoje przybory do szpachlowania, a wyjmie narzędzie o wiele bardziej śmiercionośne. Nagle usłyszał, jak drzwi mieszkania otwierają się za nim, poczuł ciepłe powietrze - i potęŜny cios w szyję. Silne ręce powaliły go na podłogę, rzuciły twarzą na drewniany parkiet w przedpokoju. Ktoś nadepnął mu na kark. Niewidoczne dłonie obszukały go i wyjęły mały pistolet z kabury na kostce. Wepchnięty do sąsiedniego pokoju, usłyszał za sobą głuchy trzask zamykanych drzwi. Pomieszczenie było zaciemnione, Ŝaluzje opuszczone; jedynym źródłem światła było wąskie okno wykuszowe wychodzące na boczną ulicę, ale panujący za nim mrok nie mógł rozproszyć mroku wewnątrz. Minęło kilka chwil, zanim oczy Belknapa oswoiły się z ciemnością. Cholerny świat! CzyŜby wiedzieli o nim od samego początku? Teraz mógł się juŜ rozejrzeć. Znajdował się w pokoju urządzonym jak gabinet. Na podłodze leŜał wyglądający na drogi turecki kilim. Na ścianie wisiało lustro w hebanowej ramie, a na środku stało duŜe biedermeierowskie biurko. Za którym stał Richard Lugner. Człowiek, którego nigdy nie spotkał, ale którego twarz rozpoznałby wszędzie. Wąska szpara ust, policzki z głębokimi śladami po ospie, kilkucentymetrowa łukowata blizna przecinająca czoło jak druga lewa brew: wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach. Belknap spojrzał w jego małe, złe, ciemnoszare oczy. I w dwie lufy potęŜnej strzelby w dłoniach Lugnera, wymierzone w niego jak druga para oczu. Dwaj inni uzbrojeni męŜczyźni- dobrze wyszkoleni zawodowcy, o czym świadczyły ich postawa, sposób trzymania broni, czujne spojrzenia - stali po bokach biurka Lugnera i mierzyli do Belknapa. Ochroniarze - domyślił się od razu - fachowcy, na których lojalności Lugner mógł polegać, którym płacił i których los zaleŜał od jego losu. Człowiekowi w jego sytuacji opłacało się zainwestować w gwardię przyboczną. Ci dwaj podeszli teraz do Belknapa z wycelowaną bronią. - Uparty z ciebie gnojek, co? - odezwał się wreszcie Lugner. Miał chrapliwy, nosowy głos. - Przyczepił się jak kleszcz. Belknap milczał. Układ linii strzału był aŜ nadto wyraźny i profesjonalnie wytyczony; nie mógł wykonać Ŝadnego nagłego ruchu, który zmieniłby tę geometrię śmierci. - Matka wyciągała z nas kleszcze rozŜarzonym czubkiem zapałki. Bolało jak cholera. Ale te małe ścierwa bolało bardziej. Jeden z ochroniarzy parsknął cichym gardłowym śmiechem. - Och, nie zgrywaj niewiniątka- ciągnął zdrajca.- Mój dostawca z Bukaresztu Strona 4

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt opowiedział mi o waszej rozmowie. Miał po niej rękę na temblaku. Nie był zbyt zadowolony. Byłeś niegrzeczny. - Grymas ironicznej dezaprobaty. - Przemoc niczego nie rozwiązuje, nie uwaŜałeś w siódmej klasie? - Puścił do niego oko, ale wyglądało to groteskowo. - Szkoda, Ŝe cię wtedy nie znałem. Mógłbym cię paru rzeczy nauczyć. - Wal się - warknął głucho Belknap. - Nerwy, nerwy. Musisz panować nad emocjami, bo inaczej one zapanują nad tobą. No to mów, Ŝółtodziobie, jak mnie znalazłeś? - Spojrzenie Lugnera stało się twarde. - Czy będę musiał udusić małego Ingo? - Wzruszył ramionami. - CóŜ, dzieciak mówił, Ŝe lubi ostrąjazdę. Powiedziałem mu, Ŝe przy mnie pozna rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Następnym razem po prostu posuniemy się krok dalej. To będzie ostatni krok. Nie sądzę, by ktokolwiek się przejął. Belknap wzdrygnął się mimo woli. Najemnicy Lugnera tylko uśmiechnęli się złośliwie. - Nie martw się. - Głos zdrajcy dodawał mu fałszywej otuchy. - Ciebie teŜ czeka niezła jazda. Strzelałeś kiedyś z mossberga kaliber 410? To znaczy, do człowieka. Boja tak. Niezapomniane przeŜycie. Belknap przeniósł wzrok z mrocznej głębi lufy w mroczną głębię oczu Lugnera. Spojrzenie Lugnera powędrowało ku ścianie za plecami jeńca. - Nikt nam nie przeszkodzi, obiecuję. W tych blokach są wspaniałe, grube mury; kule z miękkiego ołowiu ledwie drasną je z wierzchu. No a poza tym wytłumiłem pokój. Pomyślałem, Ŝe lepiej nie niepokoić sąsiadów, gdyby jakiś Bahnhof Boy jęczał zbyt głośno. - Odsłonił porcelanowe zęby w potwornej karykaturze uśmiechu. - Ale w ciebie dziś wsadzę coś innego. Widzisz, ten mossberg wyrwie ci spory kawał torsu. Zrobi dziurę, w którą będziesz mógł włoŜyć całą rękę, mówię ci. Belknap próbował się poruszyć, ale trzymały go ręce jak ze stali. Lugner spojrzał na dwóch sługusów jak telewizyjny kucharz przed prezentacją zaskakującej techniki kulinarnej. - Myślisz, Ŝe przesadzam? Pozwól, Ŝe zademonstruję. Więcej czegoś takiego nie przeŜyjesz. - Odbezpieczył broń z cichym szczękiem. - JuŜ nigdy. To, co stało się w następnych sekundach, Belknap zrozumiał dopiero później. Głośny brzęk tłuczonej szyby; zaskoczony Lugner odwraca się w lewo, do okna wykuszowego; błysk z lufy pistoletu rozjaśniający mroczne wnętrze jak błyskawica, odbity w lustrach i metalowych powierzchniach i... Gejzer krwi z prawej skroni Richarda Lugnera. Rysy zdrajcy nagle zwiotczały, gdy ten runął na podłogę bez Ŝycia. Strzelba upadła razem z nim, jak laska ofiary wylewu. Ktoś z doskonałą precyzją strzelił mu w głowę. Ochroniarze rozbiegli się na boki i wymierzyli broń w wybitą szybę. Snajper? - Łap! - zawołał ktoś; niewątpliwie Amerykanin; i ku Belknapowi poszybował pistolet. Belknap złapał go odruchowo i wyczuł chwilę wahania ochroniarzy, niezdecydowanych, czy najpierw strzelić do więźnia, czy do... chudego nieznajomego, który wskoczył właśnie do środka przez rozbite cztery szyby okna. Belknap rzucił się na podłogę - kula świsnęła tuŜ nad jego ramieniem - i strzelił dwa razy do męŜczyzny stojącego bliŜej. Trafił w pierś. W sam środek masy: standardowa procedura przy strzelaniu w biegu. Tyle Ŝe nieskuteczna w tak ciasnym pomieszczeniu. śeby zneutralizować zagroŜenie, musiał trafić w ośrodkowy układ nerwowy. Śmiertelnie ranny, ze szkarłatną krwią tryskającą z okolicy mostka, pierwszy ochroniarz zaczął strzelać, gdzie popadnie. Grube ściany wzmagały huk pocisków duŜego kalibru, białe błyski w mroku były oślepiające. Belknap strzelił po raz drugi i trafił męŜczyznę w twarz. Pistolet, półautomatyczny walther starego typu, popularny w pewnych kręgach emerytowanych wojskowych, bo podobno nigdy się nie zacinał, upadł cięŜko na podłogę, a zaraz potem upadł teŜ jego właściciel. Nieznajomy - wysoki, zwinny, w jasnobrązowym kombinezonie roboczym, skrzącym się odpryskami rozbitej szyby - skoczył w bok, by zejść z linii strzału drugiego najemnika, i jednocześnie odpowiedział ogniem. Jeden precyzyjny strzał w głowę, kolejne trafienie. Przez długie sekundy trwała upiorna cisza, najgłębsza, jakiej Belknap w Ŝyciu doświadczył. Nieznajomy załatwił Lugnera i jego ludzi z miną niemal znudzoną, nic nie wskazywało na to, by choć trochę podskoczyło mu tętno. - Domyślam się, Ŝe Stasi wystawiła straŜnika w którejś z wnęk na korytarzu - rzucił wreszcie od niechcenia. Belknap takŜe powinien był się tego domyślić. Nie pierwszy raz przeklął w duchu własną głupotę. - Ale pewnie tu nie przyjdzie - powiedział Belknap. Zaschło mu w ustach, miał Strona 5

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt chrapliwy głos. Czuł, Ŝe drŜy mu mięsień w nodze, wibruje jak struna wiolonczeli. Do tej pory w lufę strzelby patrzył tylko na ćwiczeniach. - Myślę, Ŝe zasada była taka, by dać gościowi specjalnemu wolną rękę w... pozbywaniu się nieproszonych gości. - Oby miał dobrą gosposię - odezwał się męŜczyzna, zajęty zdejmowaniem okruchów szkła z jasnobrązowego kombinezonu. Stali przy trzech zakrwawionych trupach, w samym sercu państwa policyjnego, a jemu wcale się nie spieszyło. Wyciągnął rękę. - A tak przy okazji, nazywam się Jared Rinehart. - Silny uścisk suchej dłoni. Z bliska widać było, Ŝe nawet się nie spocił; ba, nawet nie zburzył sobie nienagannej fryzury. To się nazywa zimna krew. Sam Belknap, co potwierdził rzut oka w lustro, wyglądał koszmarnie. - Zaatakowałeś od frontu. OdwaŜny krok, ale nie do końca przemyślany. Zwłaszcza Ŝe piętro wyŜej jest wolne mieszkanie. - Rozumiem - burknął Belknap i rzeczywiście zrozumiał, błyskawicznie odtworzył ruchy Rineharta, docenił kierujący nimi zmysł dopasowywania strategii do sytuacji. - Masz rację. Sylwetka Rineharta była lekko wydłuŜona jak postać Chrystusa z manierystycznego obrazu; miał długie, smukłe kończyny i dziwnie zamyślone szarozielone oczy. Z kocią gracją przeszedł kilka kroków dzielących go od Belknapa. - Nie zadręczaj się tym, Ŝe nie zauwaŜyłeś agenta Stasi. Szczerze mówiąc, jestem pełen podziwu, Ŝe znalazłeś pana Lugnera. Sam szukałem go od ładnych paru miesięcy, bez skutku. - Tym razem go namierzyłeś - powiedział Belknap. Coś ty za jeden? - chciał spytać, ale postanowił zaczekać na odpowiedni moment. - Niezupełnie - odparł człowiek, który go ocalił. - Namierzyłem ciebie. - Mnie. - Kroki na Marx-Engels-Forum. Rozpłynięcie się w powietrzu prawdziwego zawodowca. Widmowe odbicie chudego robotnika w złocistoŜółtej szybie Palast der Republik. - Trafiłem tu tylko dlatego, Ŝe trzymałem się ciebie. Byłeś niesamowity, mówię ci. Ogar na tropie lisa. A ja zdyszany za tobą niczym jakiś arystokrata w bryczesach. - Zamilkł i rozejrzał się, jakby robił inwentaryzację. - Dobry BoŜe. Demolka jak w pokoju hotelowym gwiazdy rocka. Ale przesłanie jest jasne, nie sądzisz? W kaŜdym razie moi mocodawcy będą zadowoleni. Pan Lugner był bardzo złym przykładem dla zapracowanych szpiegów, Ŝył wygodnie i pozwalał umrzeć. A teraz będzie bardzo dobrym przykładem. - Zerknął na ciało Lugnera i napotkał spojrzenie Belknapa. - Zapłata za grzechy i tak dalej. Belknap rozejrzał się po pokoju. Krew zabitych wsiąkała w czerwony dywan i utleniając się, przybierała jego rdzawy odcień. Przez chwilę poczuł mdłości. - Skąd wiedziałeś, Ŝe musisz mnie śledzić? - Robiłem rozpoznanie, a właściwie, jeśli mam być szczery, pałętałem się po bazarach Alexanderplatz, aŜ tu nagle widzę cię i myślę, o, znajomy z Bukaresztu. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, a ty? Mogłeś być jego kurierem. Tak czy owak, na pewno byłeś z nim jakoś powiązany. Uznałem, Ŝe warto zaryzykować. Belknap patrzył na niego bez słowa. - No dobrze - ciągnął Jared Rinehart - pozostaje więc jedno pytanie: jesteś przyjacielem czy wrogiem? - Słucham? - To nieuprzejme, wiem. - Udawany grymas zaŜenowania. - To tak, jakby rozmawiać przy kolacji o pracy czy wypytywać gości na koktajlu, czym się zajmują. Ale sprawa ta interesuje mnie z powodów praktycznych. Wolałbym wiedzieć, czy pracujesz, powiedzmy, dla Albańczyków. Chodziły słuchy, Ŝe pan Lugner zachował najlepsze kąski dla konkurencji z bloku wschodniego, a wiesz, jacy są ci Albańczycy, kiedy czują, Ŝe ktoś sobie z nimi pogrywa. A co do Bułgarów... szkoda gadać. - Wyjął chusteczkę i otarł brodę Belknapa. - Takiego połączenia wprawy w zabijaniu i głupoty nie spotyka się na co dzień. Dlatego muszę spytać: jesteś dobrą czy złą wróŜką? - Zamaszystym gestem podał Belknapowi chusteczkę. - Trochę krwi na ciebie chlapnęło - wyjaśnił. - Proszę. - Nie rozumiem - powiedział Belknap z niedowierzaniem i podziwem w głosie. - Ryzykowałeś własne Ŝycie, by ocalić moje... i nawet niewiedziałeś, czy jestem sprzymierzeńcem, czy wrogiem? Rinehart wzruszył ramionami. - Powiedzmy, Ŝe miałem dobre przeczucia. Poza tym były tylko dwie moŜliwości. Fakt, trochę to ryzykowne, ale kto nie rzuca kośćmi, nie bierze udziału w grze. Aha, zanim odpowiesz na moje pytanie, uprzedzam, Ŝe jestem nieoficjalnym przedstawicielem amerykańskiego Departamentu Stanu. - Chryste Nazareński. - Belknap usiłował zebrać myśli. - Wydział Operacji Konsularnych? Grupa Pentheus? Rinehart tylko się uśmiechnął. Strona 6

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt - Ty teŜ jesteś z wydziału? Powinniśmy mieć jakiś tajny uścisk dłoni, nie sądzisz? Albo specjalny krawat, ale musieliby mi pozwolić wybrać deseń. - Dranie. - Belknap był zdruzgotany. - Dlaczego nikt mi nie powiedział? - Trzymać ludzi w niepewności, oto cała filozofia. Jeśli spytasz chłopaków od operacji z 2201 C Street, wyjaśnią, Ŝe to procedura, którą czasem stosują, zwłaszcza wobec agentów działających solo. Oddzielne, niepowiązane z sobą tajne komórki. Powiedzą coś mądrego o rozdziale operacyjnym. Wadą jest to, Ŝe moŜesz potknąć się o własny ogon. Zaletą- Ŝe nie trzeba się wspólnie naradzać, chodzić noga w nogę, ma się więcej moŜliwości. Tak to wytłumaczą. Ale załoŜę się, Ŝe tak naprawdę to zwykła fuszerka. Nagminna jak chwasty. - Kiedy mówił, jego spojrzenie powędrowało w kąt gabinetu, gdzie stał mahoniowy barek ozdobiony mosiądzem. Wziął butelkę i się rozpromienił. - Dwudziestojednoletnia śliwowica z Suvoboru. Nieźle. Myślę, Ŝe kieliszeczek dobrze nam zrobi. ZasłuŜyliśmy sobie. - Nalał trochę do dwu kieliszków i wcisnął jeden Belknapowi do ręki. - Do dna! - zawołał. Po chwili wahania Belknap wypił; wciąŜ miał zamęt w głowie. KaŜdy inny agent na miejscu Rineharta obserwowałby rozwój sytuacji. Gdyby musiał dokonać bezpośredniej interwencji, zaczekałby, aŜ Lugner i jego sługusy odłoŜą broń. JuŜ po jej uŜyciu. Belknap dostałby pośmiertnie odznaczenie, które spoczęłoby na jego trumnie; Lugner zginąłby albo został pojmany. Drugiego agenta czekałyby pochwała i awans. W organizacjach bardziej ceniło się roztropność niŜ odwagę. Od nikogo nie moŜna oczekiwać, Ŝe wtargnie w pojedynkę do pomieszczenia, w którym przebywa trzech ludzi z bronią gotową do strzału. To wbrew logice, nie wspominając o wszystkich standardowych procedurach. Kim był ten człowiek? Rinehart przeszukał marynarkę jednego z zabitych ochroniarzy, wyjął mały amerykański pistolet, krótkolufowego colta, zwolnił magazynek i zajrzał do środka. - To twój? Belknap mruknął potakująco i Rinehart rzucił mu broń. - Gratuluję dobrego gustu. Pociski półpłaszczowe z wydrąŜonym czubkiem, kaliber 9 milimetrów, miedź na ołowianym rdzeniu. Idealna równowaga między siłą powalającą a penetracją, zdecydowanie niestandardowe wyposaŜenie. Angole mówią, Ŝe człowieka moŜna ocenić po butach. Mnie wystarczy, Ŝe zobaczę, jakiej amunicji uŜywa. - Teraz ja chciałbym o coś spytać - powiedział Belknap, który wciąŜ starał się połączyć w jedną całość oderwane wspomnienia wydarzeń ostatnich kilku minut. - A gdybym nie był przyjacielem? - To na ekipę sprzątającą czekałyby cztery trupy. - Rinehart połoŜył mu dłoń na ramieniu w uspokajającym geście. -Ale zdradzę ci mój sekret. Szczycę się tym, Ŝe dla prawdziwych przyjaciół jestem prawdziwym przyjacielem. - I niebezpiecznym wrogiem dla niebezpiecznych wrogów? - Widzę, Ŝe się rozumiemy - odparł jego elokwentny rozmówca. - To jak, wynosimy się z tej imprezki w pałacu robotników? Poznaliśmy gospodarza, złoŜyliśmy uszanowanie, wypiliśmy po jednym... myślę, Ŝe się nie obraŜą, jeśli juŜ sobie pójdziemy. Nikt nie lubi wychodzić ostatni. - Zerknął na trzy trupy o zwiotczałych twarzach. - Jeśli podejdziesz do okna, zobaczysz deskę i rusztowanie, w sam raz na popołudniowe mycie okien, choć akurat to chyba sobie darujemy. - Zaprowadził Belknapa przez wybite okno na platformę przymocowaną do lin zakotwiczonych u balkonu piętro wyŜej. W blokach ciągle coś remontowali, więc nie był to widok, który wzbudziłby zainteresowanie na bocznej ulicy, siedem kondygnacji niŜej, nawet gdyby ktoś nią akurat przechodził. Rinehart strzepnął z jasnobrązowego kombinezonu jeszcze jeden okruch szkła. - Coś panu powiem, panie... - Belknap - powiedział, łapiąc równowagę na chybotliwej desce. - Coś ci powiem, Belknap. Ile masz lat? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć? - Dwadzieścia sześć. I mów mi Todd. Rinehart manipulował przy ściągaczu liny. Pomostem szarpnęło i zaczął się powoli opuszczać, zrywami, jakby ktoś ściągał go na dół ręcznie. - Czyli jesteś w branŜy dopiero od paru lat. Ja za rok kończę trzydziestkę. Mam trochę więcej doświadczenia. Powiem ci więc, co cię czeka. Przekonasz się, Ŝe większość twoich kolegów to miernoty. Tak to jest w kaŜdej organizacji. Dlatego jeśli trafia się ktoś z autentycznym talentem, troszczysz się o niego. Bo za wszelkie sukcesy wywiadu odpowiada tak naprawdę garstka ludzi. To są brylanty. Nie moŜna pozwolić, by ktoś je zgubił, zadrapał czy zmiaŜdŜył, jeśli choć trochę obchodzi nas dobro firmy. W tym interesie trzeba dbać o swoich przyjaciół. - Spojrzał na niego uwaŜnie szarozielonymi oczami i dodał: - Jest taki znany cytat z brytyjskiego pisarza E.M. Forstera. MoŜe to słyszałeś. Powiedział on, Ŝe gdyby Strona 7

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt pewnego dnia musiał wybierać między zdradą ojczyzny a zdradą przyjaciela, ma nadzieję, Ŝe starczy mu odwagi, by zdradzić ojczyznę. - Brzmi znajomo. - Oczy Belknapa były utkwione w ulicy, która na szczęście pozostawała pusta. - To twoja dewiza? - Poczuł kroplę deszczu, pojedynczą, ale cięŜką. Zaraz potem spadła następna. Rinehart pokręcił głową. - Wręcz przeciwnie. Płynie z tego nauka, Ŝe naleŜy ostroŜnie dobierać przyjaciół. - Kolejne przenikliwe spojrzenie. - śeby nigdy nie trzeba było dokonywać takiego wyboru. Zeszli z platformy na wąską ulicę. - Weź wiadro - polecił Rinehart. Belknap uznał, Ŝe to dobra myśl. Kombinezon i czapka Rineharta były doskonałym przebraniem w mieście pełnym robotników; z wiadrem i szpachlami, Belknap będzie wyglądał jak jego pomocnik. Poczuł kolejną cięŜką kroplę deszczu. - Zaraz lunie jak diabli - powiedział, ocierając ją z czoła. - Wszystko diabli wezmą - odparł enigmatycznie chudy agent. - I w głębi serca kaŜdy tu zdaje sobie z tego sprawę. Rinehart dobrze znał topografię miasta. Wiedział, które sklepy mają dwa wyjścia na róŜne ulice, które zaułki łączą się z innymi i jak nimi dojść do następnych ulic. - No to co sądzisz o Richardzie Lugnerze po waszym krótkim spotkaniu? Przed oczami, niczym widmowy powidok, znów stanęła mu ospowata twarz zdrajcy i malująca się na niej okrutna obojętność. - Samo zło - rzucił Belknap, ku własnemu zaskoczeniu. Rzadko uŜywał tego słowa. Inne jednak nie pasowały. Bliźniacze otwory wylotowe luf strzelby wryły mu się w pamięć, podobnie jak złowrogie spojrzenie Lugnera. - Zło. - WyŜszy męŜczyzna pokiwał głową. - Pojęcie niemodne w dzisiejszych czasach, a mimo to nieodzowne. UwaŜamy się za zbyt wyrafinowanych, by mówić o złu. Wszystko powinno się analizować jako wytwór sił społecznych, psychologicznych czy historycznych. A wtedy na zło jakoś nie ma miejsca. - Rinehart zaprowadził młodszego towarzysza do podziemnego przejścia pod placem przeciętym autostradą. - Udajemy, Ŝe nie mówimy o złu, bo to przestarzały koncept. Ciekawe. Podejrzewam, Ŝe kierujemy się bardziej pierwotnymi pobudkami. Jak pradawne plemiona czczące fetysze, łudzimy się, Ŝe coś, czego nie nazywamy po imieniu, nie istnieje. - To przez tę twarz - burknął Belknap. - Którą tylko Helen Keller mogłaby pokochać. - Rinehart poruszał palcami, jakby czytał pismo Braille'a. - Chodzi o to, jak patrzy. - A przynajmniej patrzył. - Rinehart połoŜył nacisk na końcówkę czasu przeszłego. - TeŜ się z nim parę razy zetknąłem. Groźny człowiek. I, jak powiedziałeś, zły. Zło jednak nie zawsze ma twarz. Ministerstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego w tym kraju korzysta z ludzi pokroju Lugnera. To teŜ zło. Monumentalne i bez twarzy. - Rinehart mówił spokojnym tonem, ale w jego głosie słychać było pasję. Był opanowany- tak opanowanego człowieka Belknap chyba jeszcze nie spotkał - lecz nie cyniczny. I Belknap zrozumiał coś jeszcze: Rinehart nie snuł swoich wywodów po to tylko, by powiedzieć, co mu leŜy na sercu; próbował zająć czymś i uspokoić młodego agenta, który przeŜył powaŜny wstrząs. Ta gadanina była przejawem Ŝyczliwości. Dwadzieścia minut później dwaj rzekomi robotnicy podeszli do budynku ambasady, marmurowego gmachu w stylu Schinkela, przybrudzonego zanieczyszczającą powietrze sadzą. DuŜe krople deszczu spadały w nieregularnych odstępach. Z chodnika unosił się znajomy zapach gliny zmieszanej z piaskiem. Belknap zaczął zazdrościć Rinehartowi czapki. Po drugiej stronie ulicy stali trzej NRD-owscy milicjanci obserwujący ambasadę; poprawiali nylonowe parki, by osłonić przed deszczem papierosy. Przy bocznym wejściu do ambasady Rinehart odpiął klapkę na rzepy w kombinezonie i pokazał jednemu z amerykańskich wartowników niebieską kodową plakietkę z nazwiskiem. Szybkie skinienie głową i znaleźli się za ogrodzeniem. Belknap poczuł kilka kolejnych kropli deszczu, który tworzył na asfalcie ciemne plamy. CięŜka stalowa brama zamknęła się z brzękiem. Jeszcze nie tak dawno śmierć wydawała się nieuchronna. Teraz miał zapewnione bezpieczeństwo. - Właśnie mi się przypomniało, Ŝe nie odpowiedziałem na twoje pierwsze pytanie - powiedział do swojego chudego jak patyk towarzysza. - Czy jesteś przyjacielem, czy wrogiem? Belknap skinął głową. - CóŜ, umówmy się, Ŝe jesteśmy przyjaciółmi - powiedział w nagłym przypływie Strona 8

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt wdzięczności i serdeczności. - Bo przydałoby mi się więcej takich przyjaciół jak ty. Wysoki agent obrzucił go ciepłym, a zarazem taksującym spojrzeniem. - MoŜe jeden wystarczy - powiedział z uśmiechem. Później - wiele lat później - okoliczności miały skłonić Belknapa do refleksji nad tym, jak jedno krótkie spotkanie moŜe przesądzić o dalszych kolejach losu człowieka. Przełomowa chwila dzieli Ŝycie na dwie części -przed i po. Tyle tylko, Ŝe wskazać ją moŜna jedynie z perspektywy czasu. Belknapa zaś w tamtym momencie zaprzątała Ŝarliwa, choć banalna myśl: ktoś mi dziś ocalił Ŝycie - jakby akt ten po prostu przywrócił normalny stan rzeczy, jakby wszystko znów miało być tak, jak do tej pory. Nie wiedział - nie mógł wiedzieć - Ŝe jego Ŝycie zmieniło się nieodwracalnie. Jego trajektoria niedostrzegalnie, a zarazem dramatycznie, uległa zmianie. Kiedy dwaj męŜczyźni weszli pod brunatnozieloną markizę z boku ambasady, ze wzmocnionego plastikiem materiału ściekały juŜ strugi wody, a nad głowami bębnił deszcz. Zerwała się ulewa. CZĘŚĆ I Rozdział 1 Rzym Tradycja mówi, Ŝe Rzym zbudowano na siedmiu wzgórzach. Janiculum, wyŜsze od nich wszystkich, jest ósmym. W czasach staroŜytnych oddawano na nim cześć Janusowi - bogu wejść i wyjść; bogu o dwu twarzach. Pomoc takiego boga przydałaby się teraz Toddowi Belknapowi. Na drugim piętrze willi przy via Angelo Masina, majestatycznej neoklasycznej budowli o fasadach ze sztukaterią w kolorze Ŝółtawej ochry i białymi pilasterami, agent spojrzał na zegarek piąty raz w ciągu dziesięciu minut. PrzecieŜ to nie pierwszyzna, w myślach dodał sobie otuchy. Ale nie tak to zaplanował. Zresztą, nikt tego tak nie zaplanował. Przeszedł cicho korytarzem - na szczęście posadzka była z mocno przytwierdzonych zaprawą kafelków: Ŝadnych skrzypiących desek. W czasie prac remontowych zniknęła przegniła stolarka z czasów poprzedniej renowacji, Bóg raczy wiedzieć, której z kolei od czasu, kiedy willę zbudowano w XVIII wieku. Wzniesiona na akwedukcie z czasów Trajana, miała barwną przeszłość. W 1848 roku, w dniach chwały Risorgimento, urządził tu swoją kwaterę główną Garibaldi; piwnicę podobno kazał rozbudować, by mogła słuŜyć jako rezerwowy skład broni. Obecnie willę znów wykorzystywano do celów wojskowych, choć mniej chwalebnych. Jej właścicielem był Khalil Ansari, jemeński handlarz bronią. I to nie byle jaki. Jego interesy osnuwała wprawdzie mgła tajemnicy, analitycy Wydziału Operacji Konsularnych ustalili jednak, Ŝe dostarcza duŜe ilości broni nie tylko do Azji Południowej, ale takŜe do Afryki. WyróŜniał się tym, Ŝe był nieuchwytny, starannie ukrywał swoje wyjazdy, miejsca pobytu, toŜsamość. AŜ do teraz. Belknap nie mógł trafić na lepszy moment - ani gorszy. Przez dwadzieścia lat, które spędził jako agent, nauczył się bać szczęśliwego trafu, który nadarza się w ostatniej chwili. PrzeŜył to na początku słuŜby, w Berlinie Wschodnim. I siedem lat temu, w Bogocie. A teraz spotyka go to w Rzymie. Szczęścia chodzą trójkami, jak mawiał z ironią jego dobry przyjaciel, Jared Rinehart. Wiedziano, Ŝe Ansari jest o krok od zawarcia transakcji dotyczącej duŜej partii broni i związanej z równoczesną wymianą towarów między kilkoma zainteresowanymi stronami. Wszystko wskazywało na to, Ŝe transakcja będzie niezwykle misterna i szeroko zakrojona - taka, jaką zorganizować i zgrać w czasie mógł chyba tylko Khalil Ansari. Według informatorów, na ten wieczór zaplanowano międzynarodową telekonferencję, podczas której wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik. Niestety, miała się odbyć na zabezpieczonej linii, z wykorzystaniem nowoczesnych urządzeń szyfrujących, wywiad elektroniczny był więc bezradny. Odkrycie, jakiego dokonał Belknap, zmieniło wszystko. Jeśli zdoła podłoŜyć pluskwę we właściwym miejscu, Wydział Operacji Konsularnych uzyska bezcenne informacje o funkcjonowaniu siatki Ansariego. Przy odrobinie szczęścia moŜna będzie ją rozpracować, a multimiliardera-handlarza śmiercią oddać w ręce sprawiedliwości. To była dobra wiadomość. Zła była taka, Ŝe Belknap rozpoznał Ansariego zaledwie przed paroma godzinami. Za mało czasu na skoordynowaną operację. Za mało czasu, by załatwić wsparcie, przedstawić plan do aprobaty centrali. Nie miał innego wyjścia, jak tylko działać w pojedynkę. Nie mógł stracić takiej okazji. Strona 9

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Z plakietki ze zdjęciem przypiętej do jego bawełnianej koszuli wynikało, Ŝe nazywa się Sam Norton i jest jednym z architektów zatrudnionych przy ostatnim etapie renowacji przez koordynującą prace brytyjską pracownię architektoniczną. Plakietka pozwoliła mu wejść do środka, ale nie tłumaczyła jego obecności na drugim piętrze, a zwłaszcza w prywatnym gabinecie Ansariego. Jeśli ktoś go nakryje, będzie po wszystkim. Podobnie, jeśli ktoś znajdzie ochroniarza, którego uśpił strzałką z karfentanilem i wcisnął do schowka w korytarzu. To byłby koniec operacji. To byłby koniec jego samego. Belknap przyjmował te fakty do wiadomości tępo, beznamiętnie, jak przepisy ruchu drogowego. Kiedy rozglądał się po gabinecie handlarza bronią, ogarnęło go zawodowe otępienie; miał wraŜenie, Ŝe obserwuje siebie gdzieś z góry. Ceramiczny element mikrofonu kontaktowego moŜna było ukryć - gdzie? W wazonie z orchideą, stojącym na biurku. Wazon posłuŜy jako naturalny wzmacniacz. Ludzie Jemeńczyka na pewno go sprawdzą, ale dopiero rano. Rejestrator wciśnięć klawiszy - najnowszy model - nagra teksty wpisywane z klawiatury komputera Ansariego. Nagle w słuchawce Belknapa rozbrzmiał cichy świergot, reakcja na puls radiowy wysłany przez miniaturowy detektor ruchu, schowany na korytarzu. CzyŜby ktoś miał wejść do gabinetu? Niedobrze. Bardzo niedobrze. CóŜ za potworna ironia losu. Szukał Khalila Ansariego od niemal roku. Teraz groziło mu, Ŝe to Ansari znajdzie jego. Cholerny świat! Ansari nie miał wrócić tak wcześnie. Belknap rozejrzał się bezradnie po pokoju wyłoŜonym kafelkami w stylu marokańskim. Nie było tam gdzie się schować; w grę wchodziła tylko szafa z drzwiami Ŝaluzjowymi, w kącie obok biurka. Trudno to nazwać idealną kryjówką. Dał nura do środka i przykucnął. W wypełnionej szumiącymi ruterami szafie było nieprzyjemnie ciepło. Odliczał sekundy. Zminiaturyzowany detektor na korytarzu mógł zareagować na karalucha albo szczura. To z pewnością fałszywy alarm. Nie. Ktoś wszedł. Belknap wypatrzył przez Ŝaluzje znajomą sylwetkę. Khalil Ansari: człowiek, który wszystko miał krągłe. Ciało złoŜone z owali, jak w ćwiczeniu na lekcji rysunku. Nawet jego krótko przystrzyŜona broda była zaokrąglona. Wargi, uszy, podbródek, policzki miał pełne, miękkie, wydęte. Jego cielsko - zauwaŜył Belknap - okrywał luźno opadający w fałdach biały kaftan z jedwabiu. Ansari poczłapał w stronę biurka, jakby zamyślony, ale jego oczy były czujne i omiatały pokój niczym wirujący miecz samuraja. Czy zobaczył, Ŝe nie jest sam? Belknap liczył, Ŝe w ciemnej szafie będzie niewidoczny. Liczył na wiele rzeczy. Oby się nie przeliczył. Jemeńczyk opadł cięŜko na skórzany fotel za biurkiem, wyłamał sobie palce i szybko wystukał coś na klawiaturze - na pewno hasło. Przykucnięty w niewygodnej pozycji Belknap czuł ból w kolanach. Miał czterdzieści kilka lat, nie był juŜ tak wygimnastykowany jak za młodu. Nie mógł jednak pozwolić sobie na najmniejszy ruch; chrzęst stawu natychmiast zdradzi jego obecność. Gdyby tylko przyszedł kilka minut wcześniej albo gdyby Ansari zjawił się kilka minut później, zdąŜyłby zamontować rejestrator uderzeń w klawisze, elektronicznie przechwytujący impulsy wysyłane przez klawiaturę. Teraz najwaŜniejsze to pozostać przy Ŝyciu, wyjść cało z tej katastrofy. Później będzie czas na analizy i raporty. Handlarz bronią poprawił się w fotelu i w skupieniu wpisał kolejną sekwencję instrukcji. Wysyłał e-maile. Zabębnił palcami w biurko i wcisnął guzik osadzony w fornirowanej palisandrem skrzynce. MoŜe telekonferencja miała odbyć się przez telefonię internetową. MoŜe przeprowadzą ją w formie zaszyfrowanego czaru. Tyle moŜna by się dowiedzieć, gdyby tylko... Spóźnione Ŝale, a mimo to nie dawały Belknapowi spokoju. Pamiętał, w jakiej euforii był niedawno, kiedy wreszcie wytropił swoją zwierzynę. To Jared Rinehart pierwszy nazwał go Ogarem i ten zasłuŜony, zaszczytny przydomek przylgnął do niego na dobre. Choć Belknap rzeczywiście miał osobliwy dar odnajdywania ludzi, którzy chcieli zniknąć, wiele ze swoich sukcesów - choć nikt nie chciał w to uwierzyć - zawdzięczał po prostu wytrwałości. A juŜ na pewno dzięki niej odnalazł Khalila Ansariego, po tym gdy wiele oddziałów specjalnych wróciło z pustymi rękami. Biurokraci rezygnowali z poszukiwań, gdy tylko ich łopaty natrafiały na kamień. Ale nie Belknap. KaŜde łowy były inne; kaŜde wiązały się z mieszaniną logiki i zachcianek, bo u ludzi logika miesza się z zachciankami. Nie moŜna było poprzestać tylko na jednym albo drugim. Komputery w centrali potrafiły przeglądać rozległe bazy danych, badać informacje gromadzone przez słuŜby graniczne, Interpol i podobne agencje, ale trzeba im było powiedzieć, czego mają szukać. W maszynach moŜna było zainstalować oprogramowanie pozwalające rozpoznać wzorce - ale najpierw trzeba im było te wzorce podać. No i nie umiały wczuć się w sposób myślenia przeciwnika. Ogar mógł wytropić lisa po części dlatego, Ŝe potrafił myśleć jak Strona 10

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt on. Pukanie do drzwi. Weszła młoda kobieta - ciemne włosy, oliwkowa skóra, ale chyba Włoszka, nie Lewantynka, uznał Belknap. Surowy, czarno-biały strój pokojówki nie skrywał jej piękno, rozkwitającej zmysłowości dziewczyny, która świeŜo oblekła się w bujne, kobiece kształty. Niosła srebrną tacę z dzbankiem i małą filiŜanką. Belknap od razu rozpoznał zapach herbaty miętowej. Widocznie handlarz śmiercią kazał ją sobie podać. Jemeńczycy rzadko załatwiali interesy bez karafki herbaty miętowej czy szaj, jak ją nazywali, i Khalil, który miał wkrótce sfinalizować serię duŜych transakcji, pozostał wierny tradycji. Belknap omal się nie uśmiechnął. To właśnie takie szczegóły pomagały mu wytropić najbardziej nieuchwytną zwierzynę. Jedną z ostatnich był Garson Williams, naukowiec z Los Alamos, który sprzedał tajemnice nuklearne Korei Północnej i zniknął. FBI szukało go cztery lata; Belknap, gdy w końcu zlecono mu to zadanie, znalazł go w dwa miesiące. Raport z rewizji jego domu podpowiedział mu, Ŝe Williams miał wyraźnie słabość do marmite, słonej pasty na bazie droŜdŜy, popularnej wśród Brytyjczyków w pewnym wieku oraz dawnych obywateli Imperium Brytyjskiego. Rozsmakował się w niej, kiedy był na stypendium podyplomowym w Oksfordzie. Uwagę Belknapa zwrócił fakt, Ŝe w spiŜarni Williamsa były trzy słoiki marmite. Jak zawsze staranne FBI prześwietliło rentgenem wszystko, jak leci, i nigdzie nie znaleziono ukrytych mikrofilmów. Tamci agenci nie myśleli jednak tak jak Belknap. Fizyk musiał zaszyć się w słabiej rozwiniętej części świata, gdzie nie dbano o dokumenty; tak nakazywała logika, bo Koreańczycy z Północy nie zdołaliby załatwić mu dokumentów, które nie wzbudziłyby podejrzeń na Zachodzie w erze informacji. Belknap sprawdził więc dokładnie miejsca, w których Williams spędzał urlopy, szukał prawidłowości, nie w pełni uświadomionych upodobań. Jego czujniki alarmowe włączały się w specyficznych okolicznościach, przy zbieŜności określonych miejsc i zapotrzebowania na określone produkty spoŜywcze. Do stojącego na uboczu hotelu dostarczono pewien przysmak; telefon - rzekomo od gadatliwego przedstawiciela firmy badającego „zadowolenie klientów" - pozwolił ustalić, Ŝe zamówienie złoŜył jeden z mieszkańców miasteczka, nie gość hotelu. Dowód, jeśli tak to moŜna nazwać, był absurdalnie wątły; za to przeczucie Belknapa było silne. Kiedy wreszcie dopadł zbiega w nadmorskim porcie rybackim nad Arugam Bay we wschodniej Sri Lance, był sam. Zaryzykował, bo nie mógł zaŜądać przysłania ekipy tylko dlatego, Ŝe jakiś Amerykanin zamówił marmite. To za mało, by podjąć oficjalną akcję. Jemu jednak wystarczyło. Kiedy stanął twarzą w twarz z Williamsem, fizyk był niemal wdzięczny, Ŝe go odnaleziono. Pobyt w drogo opłaconym raju tropikalnym, jak to zwykle bywa, okazał się pasmem nudy i ogłupiającej apatii. Znów rozległ się stukot klawiszy. Ansari podniósł telefon komórkowy - bez wątpienia model z opcją automatycznego szyfrowania - i zaczął mówić po arabsku, powoli, ale z wyraźną naglącą nutą w głosie. Na chwilę zamilkł, po czym przeszedł na niemiecki. Podniósł głowę. SłuŜąca postawiła przed nim filiŜankę herbaty, obnaŜając w uśmiechu idealnie równe i białe zęby. Kiedy Ansari wrócił do pracy, jej uśmiech zniknął jak kamyk wrzucony do stawu. Wyszła bezszelestnie, dyskretna jak na dobrą słuŜącą przystało. Jak długo jeszcze? Ansari podniósł małą filiŜankę do ust i skosztował herbaty. Znów powiedział coś do telefonu, tym razem po francusku. Tak, tak, wszystko zgodnie z planem. Słowa potwierdzenia, ale pozbawione szczegółów. On i rozmówca wiedzieli, o co chodzi; nie musieli sobie wszystkiego wyjaśniać. Handlarz wyłączył telefon i napisał kolejną wiadomość. Napił się herbaty, odstawił filiŜankę i - to stało się nagle, jak lekki atak padaczki - zadrŜał, pochylił się do przodu i głowa opadła mu na klawiaturę. Nie ruszał się, najwyraźniej był nieprzytomny. Martwy? NiemoŜliwe. A jednak. Drzwi gabinetu otworzyły się znowu; to ta słuŜąca. Wpadnie w panikę, podniesie alarm, kiedy dokona makabrycznego odkrycia? Nie okazała najmniejszego zaskoczenia. Chyłkiem podkradła się do męŜczyzny i przyłoŜyła palce do jego gardła. Sądząc z reakcji, nie wyczuła pulsu. WłoŜyła białe bawełniane rękawiczki i usadowiła Ansariego tak, by wyglądał, jakby odpoczywał, wygodnie rozparty. Podeszła do klawiatury i szybko napisała jakąś wiadomość. Potem postawiła filiŜankę i dzbanek na tacy i wyszła z gabinetu. Zabrała więc narzędzia zbrodni. Khalil Ansari, jeden z najpotęŜniejszych handlarzy bronią na świecie, został zamordowany - na oczach Belknapa. Ściśle mówiąc, otruty. Przez... młodą włoską słuŜącą. Strona 11

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Mocno obolały Belknap wstał z kucek, w głowie szumiało mu jak w radiu ustawionym między dwiema stacjami. Nie tak to się miało skończyć. Nagle usłyszał ciche elektroniczne popiskiwanie. Dochodziło z interkomu na biurku Ansariego. A kiedy Ansari nie odbierze? Niech to szlag! Zaraz ktoś naprawdę podniesie alarm. A wtedy nie będzie ucieczki. Bejrut, liban ParyŜ Bliskiego Wschodu - tak nazywano kiedyś to miasto, tak jak Sajgon określano ParyŜem Indochin, a wstrząsany konfliktami AbidŜan ParyŜem Afryki; miano to było bardziej klątwą niŜ zaszczytem. Ci, którzy pozostali tam do dziś, wyszli cało z niejednej katastrofy. Kuloodporna limuzyna marki Daimler lawirowała płynnie wśród samochodów na rue Maarad w centrum niespokojnego miasta, znanym jako Centralny Dystrykt Bejrutu. Latarnie rzucały ostre światło na zakurzone ulice, jakby pokrywając je lśniącą powłoką. Daimler przebił się przez place de 1'Etoile - niegdyś zaprojektowany optymistycznie na wzór paryskiego centrum, teraz będący tylko zakorkowanym rondem - i sunął ulicami, przy których odrestaurowane budynki z okresu Imperium Osmańskiego i francuskiego mandatu sąsiadowały z nowoczesnymi biurowcami. Gmach, przed którym limuzyna w końcu stanęła, niczym się nie wyróŜniał: sześciopiętrowy, ciemnobrązowy, jeden z kilku podobnych w tej okolicy. Wprawnemu oku szerokie zewnętrzne ramy wokół okien samochodu ujawniłyby, Ŝe jest opancerzony - ale w tym teŜ nie było nic godnego uwagi. W końcu to Bejrut. Niczym niezwykłym nie był równieŜ widok dwóch potęŜnie zbudowanych ochroniarzy w szarobrązowych popelinowych garniturach o luźnym kroju, w sam raz dla tych, którzy na co dzień muszą nosić nie tylko krawat, ale i kaburę. Wyskoczyli z limuzyny, ledwie się zatrzymała. PrzecieŜ to Bejrut. A pasaŜer, którego strzegli? Obserwator od razu zorientowałby się, Ŝe ten wysoki, dobrze odŜywiony męŜczyzna w drogim, ale jakby niedopasowanym garniturze, nie jest Libańczykiem. Nietrudno było zgadnąć, skąd pochodzi; równie dobrze mógłby wymachiwać amerykańską flagą. Kiedy szofer otworzył mu drzwi, Amerykanin rozejrzał się niespokojnie. Po pięćdziesiątce, wyprostowany, emanował wrodzonym poczuciem wyŜszości intruza z najpotęŜniejszego mocarstwa na świecie - zarazem jednak wyczuwało się w nim niepewność obcego w obcym mieście. Niósł teczkę z usztywnionymi bokami - to mogłoby być jakąś wskazówką, albo teŜ nasuwać pytania. Jeden z ochroniarzy wszedł do budynku pierwszy. Drugi, wyŜszy, nie odstępował Amerykanina ani na krok i niestrudzenie obserwował okolicę. Człowiek z obstawą często niewiele róŜni się od jeńca. W holu czekał Libańczyk. Jego uśmiech przypominał grymas, zaczesane do tyłu czarne włosy wyglądały jak wypomadowane nieoczyszczoną ropą naftową. - Pan McKibbin? - spytał, wyciągając rękę. - Ross McKibbin? Amerykanin skinął głową. - Jestem Muhammad - szepnął Libańczyk. - Jak kaŜdy w tym kraju - zauwaŜył Amerykanin. Jego łącznik uśmiechnął się niepewnie i przeprowadził gościa przez orszak uzbrojonych ochroniarzy. Byli to postawni, mocno owłosieni męŜczyźni z bronią w wyczyszczonych na połysk kaburach na biodrze, męŜczyźni o nieufnych oczach i ogorzałych twarzach, którzy wiedzieli, jak łatwo zniszczyć cywilizację, bo sami byli tego świadkami i postanowili stanąć po stronie czegoś bardziej trwałego: handlu. Amerykanina zaprowadzono do długiego pokoju na pierwszym piętrze, o białych ścianach zdobionych sztukaterią. Był urządzony jak salon, z tapicerowanymi krzesłami i niskim stołem zastawionym termosami z kawą i herbatą, ale wystrój wnętrza nie przesłaniał faktu, Ŝe było to miejsce pracy, nie zabawy. Ochrona została w swego rodzaju przedsionku; tu, w pokoju, zebrała się garstka lokalnych biznesmenów. MęŜczyznę, którego znali pod nazwiskiem Ross McKibbin, powitały nerwowe uśmiechy i szybkie uściski dłoni. Był interes do zrobienia, a wiedzieli, Ŝe Amerykanom szkoda czasu na tradycyjną arabską uprzejmość i krasomówstwo. - Jesteśmy ogromnie wdzięczni, Ŝe zgodził się pan z nami spotkać - powiedział jeden z uczestników spotkania, przedstawiony jako właściciel dwu kin i sieci sklepów spoŜywczych w Bejrucie i okolicach. - Pańska wizyta to dla nas zaszczyt- dodał inny, wyglądający na członka izby handlowej. - Jestem tylko przedstawicielem, emisariuszem - odparł Amerykanin lekcewaŜąco. - Strona 12

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt MoŜecie mnie uwaŜać za doradcę inwestycyjnego. Jedni mają pieniądze, inni ich potrzebują. Moim zadaniem jest skontaktować jednych z drugimi. - Jego uśmiech zgasł jak ekranik wyłączanej komórki. - CięŜko w tych czasach o inwestycje zagraniczne - wtrącił kolejny z miejscowych. -Ale my nie z tych, co to zaglądają darowanemu koniowi w zęby. - Nie jestem darowanym koniem - odparował McKibbin. W przedsionku drobniejszy z ochroniarzy Amerykanina przesunął się bliŜej pokoju. Teraz nie tylko słyszał, ale i widział, co się dzieje. Trudno było nie zauwaŜyć, jak nierówny jest rozkład sił. Amerykanin najwyraźniej naleŜał do grona pośredników, którzy zarabiali na Ŝycie łamaniem prawa międzynarodowego na zlecenie mocodawców zmuszonych do pozostawania w ukryciu. Reprezentował kapitał zagraniczny wobec grupy miejscowych biznesmenów, u których głód funduszy był silniejszy od wszelkich skrupułów, jakie mogło budzić ich pochodzenie. - Panie Yorutn - rzucił McKibbin do męŜczyzny, który dotąd się nie odezwał. - Jest pan bankierem, zgadza się? Co, pańskim zdaniem, byłoby najkorzystniejsze? - Myślę, Ŝe wszyscy tu są chętni do współpracy - odparł zagadnięty. Spłaszczona twarz i małe nozdrza upodabniały go do Ŝaby. - Mam nadzieję, Ŝe spojrzy pan przychylnym okiem na Mansur Enterprises - wtrącił inny uczestnik spotkania. - Odnotowujemy znaczne zyski. - Urwał, mylnie biorąc pełne dezaprobaty spojrzenia za oznakę niedowierzania. - To prawda. Nasze księgi zostały dokładnie skontrolowane. McKibbin przeszył go zimnym wzrokiem. - Skontrolowane? Strony, które reprezentuję, skłaniają się ku mniej sformalizowanym systemom księgowości. - Z zewnątrz dobiegł pisk opon. Prawie nikt nie zwrócił na to uwagi. MęŜczyzna się zaczerwienił. - AleŜ oczywiście. Zapewniam, Ŝe jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje. Słowa „pranie pieniędzy" nie padły; nie musiały. Nie było potrzeby mówić wprost, co jest celem tego spotkania. Zagraniczni gracze z rezerwami gotówki nieustalonego pochodzenia szukali na słabo uregulowanych rynkach, takich jak libański, firm mogących słuŜyć za przykrywkę, przedsiębiorstw, przez które moŜna by przepuszczać nielegalnie zarobione pieniądze i odzyskiwać je juŜ jako legalne dochody. Większość pieniędzy wróci do cichych wspólników; część zostanie na miejscu. W pokoju czuć było chciwość i lęk. - Nie wiem, czy nie tracę czasu - ciągnął McKibbin znudzonym głosem. - Mówimy o umowie opartej na zaufaniu. A bez szczerości nie moŜe być zaufania. Bankier zdobył się na Ŝabi półuśmiech i zamrugał powoli. W pełną napięcia ciszę wdarł się tupot nóg na szerokich schodach tarasu: spóźnieni uczestnicy jakiegoś spotkania? Czy ktoś inny? Ostry, draŜniący terkot broni automatycznej przerwał jałowe rozwaŜania. Początkowo zabrzmiało to jak wybuch fajerwerków, ale trwało dłuŜej i odgłosy następowały po sobie szybciej. Rozległy się krzyki ludzi wciągających powietrze do ściśniętych gardeł, Ŝałosny chór przeraŜenia. A potem groza wdarła się do sali konferencyjnej jak rozwścieczona furia. Wpadli tu męŜczyźni w kefijach, z kałasznikowami wymierzonymi w libańskich biznesmenów. Po chwili pokój zmienił się w scenę rzezi. Zdobione sztukaterią ściany wyglądały, jakby sfrustrowany malarz ochlapał je szkarłatną farbą; ciała leŜały porozrzucane jak oblane czerwienią manekiny. Spotkanie się zakończyło. Rzym Todd Belknap rzucił się do drzwi gabinetu i z podkładką do pisania w ręku pobiegł w głąb długiego korytarza. Będzie musiał improwizować. Planowana droga ucieczki - na dół, na dziedziniec wewnętrzny, a stamtąd przez pochylnię wyładunkową na zewnątrz - nie wchodziła w grę: za mało czasu. Musiał wybrać prostszą drogę - nie miał innego wyjścia. Na końcu korytarza zatrzymał się; dwaj ochroniarze robili obchód piętro niŜej. Przylgnął plecami do otwartych drzwi pokoju gościnnego i zaczekał kilka minut, aŜ pójdą. Cichnące kroki, brzęk pęku kluczy, trzask zamykanych drzwi; coraz słabsze, coraz dalsze odgłosy. Bezszelestnie zszedł po schodach i odtwarzając w myśli plan budynku, otworzył wąskie drzwi po prawej stronie. Prowadziły na tylną klatkę schodową, która pozwoli mu ominąć główną kondygnację, co zmniejszy ryzyko wpadki. Ledwie jednak przestąpił próg, wyczuł, Ŝe coś jest nie tak. Najpierw było lekkie ukłucie niepokoju, dopiero potem zrozumiał, co je wywołało: podniesione głosy i uderzenia gumowych podeszew o twardą posadzkę. Ludzie, którzy biegli, nie szli. Strona 13

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Zakłócenie rutyny. Wniosek: znaleźli zwłoki Khalila Ansariego. Wniosek: zaostrzono środki bezpieczeństwa. Wniosek: szansę Belknapa na przetrwanie malały z kaŜdą minutą spędzoną wewnątrz budynku. A moŜe juŜ było za późno? Biegnąc schodami w dół, usłyszał brzęczenie i krata u podnóŜa schodów zatrzasnęła się elektronicznie. Wyłączono standardowe zabezpieczenia przeciwpoŜarowe i zablokowano wszystkie wejścia i wyjścia. Czy był uwięziony na klatce schodowej? Pobiegł z powrotem na górę i spróbował przekręcić gałkę w drzwiach na piętro. Otworzyły się i przeszedł przez nie. Prosto w pułapkę. Jego lewe ramię znalazło się w Ŝelaznym uścisku, lufa pistoletu boleśnie wbiła się w kręgosłup. Czujnik ciepła i ruchu musiał wskazać jego kryjówkę. Gwałtownie odwrócił głowę i napotkał kamienne spojrzenie męŜczyzny, który ściskał jego rękę. Drugi, niewidoczny ochroniarz, przyciskał mu pistolet do pleców. Zajmował bezpieczniejszą pozycję, a więc musiał być młodszy od tamtego. Belknap ponownie obrzucił spojrzeniem człowieka, który go trzymał. Śniady, gładko ogolony brunet po czterdziestce, a więc w wieku, w którym doświadczenie jest atutem jeszcze nienadwątlonym przez utratę sprawności fizycznej. Z młodym mięśniakiem moŜna by sobie poradzić, z tym podstarzałym weteranem teŜ. Tyle Ŝe to, jak się poruszał, wskazywało, Ŝe doskonale wie, co robi. Jego twarz nie zdradzała ani nadmiernej pewności siebie, ani strachu. Taki przeciwnik był naprawdę groźny: stal zahartowana w bojach, ale jeszcze nienadweręŜona. MęŜczyzna był potęŜnie zbudowany, mimo to poruszał się zwinnie. Miał kanciastą twarz, garbaty nos, najwyraźniej złamany w młodości -i szerokie czoło, lekko wysunięte nad jaszczurczymi oczami - oczami drapieŜnika oglądającego powaloną ofiarę. - AleŜ panowie, nie wiem, o co chodzi - zaczął Belknap, przybierając ton zaskoczonego szaraczka. - Jestem architektem, przyjechałem skontrolować podwykonawców. Robię, co do mnie naleŜy. Proszę zadzwonić do biura, wszystko wyjaśnią. Człowiek, który przedtem wbijał mu pistolet w plecy, stanął po jego prawej stronie: dwudziestokilkuletni, gibki, brązowe włosy obcięte en brosse, zapadnięte policzki. Wymienił spojrzenia ze starszym ochroniarzem. śaden z nich nie zniŜył się do tego, by odpowiedzieć na paplaninę Belknapa. - MoŜe nie znacie angielskiego - powiedział Belknap. - Pewnie w tym cały problem. Dovreiparlare in italiano... - Twoim problemem nie jest to, Ŝe nie rozumiem - odparł starszy ochroniarz po angielsku z lekko cudzoziemskim akcentem i jego Ŝelazny uścisk stał się jeszcze mocniejszy. - Twoim problemem jest to, Ŝe doskonale rozumiem. Sądząc po akcencie Tunezyjczyk, uznał Belknap. - Skoro tak... - Chcesz mówić? Świetnie. Bo ja chcę posłuchać. Ale nie tu. - Ochroniarz przystanął na chwilę i szarpnięciem zatrzymał jeńca. -W naszej pięknej stanzaper gli interrogatori. Sali przesłuchań. W piwnicy. Tam pójdziemy. Krew zastygła Belknapowi w Ŝyłach. Wiedział, co to za pomieszczenie - obejrzał je na planach i zebrał informacje o jego konstrukcji i wyposaŜeniu, jeszcze zanim się upewnił, Ŝe właścicielem willi rzeczywiście jest Ansari. Była to po prostu izba tortur, i to bardzo nowoczesna. Totalmente insonorizzato - jak to określono w szczegółowym projekcie architektonicznym: całkowicie dźwiękoszczelna. Materiały dźwiękochłonne wykonała na zamówienie holenderska firma. Izolację akustyczną zapewniało połączenie spoistości i odstępów między warstwami: sala wyłoŜona była z zewnątrz i od wewnątrz gęstym polimerem z piachu; framugę drzwi zabezpieczały solidne gumowe plomby. Człowiek mógł tam wrzeszczeć na całe gardło i nikt stojący za ścianą, w odległości półtora metra, by go nie usłyszał. Gwarantowała to misterna technologia wytłumienia. A wyposaŜenie tej piwnicy gwarantowało, Ŝe krzyki będą. Złoczyńcy zawsze pilnowali, by świat nie widział ani nie słyszał ich czynów; Belknap przekonał się o tym dwadzieścia kilka lat wcześniej, w Berlinie Wschodnim. Dewizą miłośników okrucieństwa niezmiennie pozostawała prywatność; pozwalała ona ukryć barbarzyństwo pod samym nosem społeczeństwa. Belknap wiedział teŜ coś jeszcze. Jeśli zabiorą go do stanza per gli interrogatori, to będzie koniec. Koniec operacji; jego własny koniec. Stamtąd nie było ucieczki. KaŜda forma oporu, jakkolwiek niebezpieczna, była lepsza od znalezienia się w izbie tortur. Jedyną przewagą Belknapa było to, Ŝe był tego świadom, tamci zaś zakładali, Ŝe nie jest. Być bardziej zdesperowanym niŜ się przeciwnikowi wydaje - to jak chwytać się brzytwy. Ale lepsze to niŜ nic. Przywołał na twarz tępy wyraz wdzięczności. - Dobrze - powiedział. - W porządku. Rozumiem, Ŝe to obiekt ściśle chroniony. Strona 14

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Róbcie, co musicie. Chętnie porozmawiam, gdziekolwiek zechcecie. Ale... przepraszam, jak pan się nazywa? - Mów mi Yusef - odparł starszy ochroniarz. - Ale, Yusef, popełniasz błąd. Nic do mnie nie masz. - Rozluźnił się lekko, skulił ramiona, by sprawiać wraŜenie, Ŝe jest niegroźny. Oczywiście nie uwierzyli w jego zapewnienia. Nie mógł tylko okazać, Ŝe o tym wie. Okazja nadarzyła się, kiedy postanowili nie tracić czasu i sprowadzić go na dół główną klatką schodową - okazałą, krętą konstrukcją z trawertynu wyłoŜoną perskim chodnikiem - zamiast betonowymi schodami na tyłach budynku. Gdy dostrzegł blask ulicznych latarni w matowych oknach wykuszowych po obu stronach masywnych drzwi wejściowych, szybko podjął decyzję. Jeden krok, drugi, trzeci - wyrwał ramię z uścisku ochroniarza słabym gestem uraŜonej godności, a ten nie zareagował. Ot, beznadziejna szamotanina ptaka w klatce. Odwrócił się do ochroniarzy, jakby chciał znów zagaić rozmowę. Udawał, Ŝe nie patrzy, gdzie stawia nogi. Pod chodnikiem była gruba podkładka wijąca się po stopniach; moŜna to będzie wykorzystać. Czwarty krok, piąty, szósty: Belknap potknął się, na tyle przekonująco, na ile potrafił, i udał, Ŝe traci równowagę. Upadł na rozluźniony lewy bark, jednocześnie ukradkiem podpierając się prawą dłonią. - Cholera! - krzyknął i z udawanym przeraŜeniem sturlał się jeszcze dwa stopnie w dół. - Vigilanza fuoril - mruknął do partnera doświadczony ochroniarz, ten o imieniu Yusef. Mieli tylko sekundę na podjęcie decyzji, jak zareagować: jeniec był cenny - tak cenny jak informacje, jakie mógł posiadać. Gdyby zabili go za szybko, mogłyby ich spotkać nieprzyjemności. Z drugiej strony, Ŝeby trafić i nie zabić, trzeba było bardzo starannie wymierzyć, zwłaszcza w ruchomy cel. A Belknap był ruchomym celem; podniósł się bowiem i wyrwał naprzód jak z bloku startowego. Zbiegł na sam dół -jakby w stawach skokowych miał ciasno zwinięte spręŜyny - i rzucił się w stronę drzwi w stylu palladiańskim. Nie one jednak były jego celem; jak wszystkie wyjścia, na pewno zamknięto je na zamek magnetyczny. Gwałtownie odbił w bok - ku szerokiej na kilkadziesiąt centymetrów ozdobnej szybie z ołowiowego szkła, o identycznym kształcie jak drzwi, ale węŜszej. Władze Rzymu nie zgodziły się na jakiekolwiek widoczne zmiany w fasadzie willi - dotyczyło to takŜe owej ozdobnej szklanej tafli. Plany architektoniczne przewidywały zastąpienie jej taką samą, ale wykonaną z kuloodpornego i nietłukącego metakrylanu, miną jednak miesiące, zanim replika, wymagająca współpracy rzemieślników i inŜynierów, będzie gotowa. Belknap rzucił się całym ciałem na szybę, wysuwając do przodu biodra i odwracając twarz, by uniknąć skaleczeń i... Ustąpiła, z trzaskiem wyskoczyła z ramy i rozbiła się na kamieniach na zewnątrz. Podstawy fizyki: energia kinetyczna jest wprost proporcjonalna do iloczynu masy i kwadratu prędkości. Belknap zerwał się na nogi i popędził wyłoŜoną kamiennymi płytami drogą. Ochroniarze byli jednak zaledwie o sekundy wolniejsi. Usłyszał, Ŝe biegną za nim - a potem strzały. Poruszał się zygzakiem, by utrudnić im zadanie, błyski wystrzałów przecinały ciemność jak eksplodujące gwiazdy. Słyszał, jak kule odbijają się od posągów stojących przed willą. Robił uniki przed ogniem wymierzonych w niego pistoletów i jednocześnie modlił się, by nie trafił go Ŝaden przypadkowy rykoszet. Z trudem łapiąc powietrze, gnany strachem, który nie pozwalał myśleć o obraŜeniach, odbił w lewo, podbiegł do muru ogradzającego posiadłość i skoczył. Ostry jak brzytwa drut kolczasty pociął na nim ubranie, na kolcach zostało pół koszuli. Kiedy przedzierał się przez ogrody sąsiednich konsulatów i małych muzeów przy via Angelo Masina, wiedział, Ŝe lada chwila poczuje ból promieniujący z lewej kostki, Ŝe dadzą o sobie znać znękane mięśnie i stawy. Na razie jednak adrenalina wyłączyła obwody sterujące bólem. Był za to wdzięczny. I za coś jeszcze. śył. Bejrut, Liban Całe pomieszczenie przepełniał odraŜający smród podziurawionych ciał i odsłoniętych wnętrzności: zapach krwi, przypominający woń starych miedziaków, mieszał się z odorem kału. To był fetor rzeźni, gwałt na węchu. Sztukateria na ścianach, wypielęgnowana skóra i kosztowne materiały obić - wszystko tonęło w gęstej jak syrop krwi. NiŜszy z dwu ochroniarzy Amerykanina czuł palący ból w piersi -kula trafiła go w bark i prawdopodobnie przebiła płuco. Zachował jednak przytomność. Spod lekko uchylonych powiek widział zmasakrowane ciała i rozpieranych przeraŜającą butą Strona 15

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt napastników w kefijach. Nie zabili tylko męŜczyzny, który przedstawiał się jako Ross McKibbin. Wyraźnie sparaliŜowany strachem, patrzył z niedowierzaniem wokół siebie; uzbrojeni męŜczyźni brutalnie naciągnęli mu na głowę płócienny kaptur w kolorze błota, wyprowadzili z pokoju i zbiegli schodami na dół. Dyszący cięŜko ochroniarz w popelinowej marynarce, która powoli przesiąkała krwią, usłyszał cichy warkot silnika furgonetki. Przez okno zdołał jeszcze zobaczyć, jak napastnicy brutalnie wpychają Amerykanina ze związanymi rękami na tył wozu - i furgonetka z rykiem odjechała w szarą noc. Ochroniarz wyjął z ukrytej wewnętrznej kieszeni mały telefon komórkowy. Miał go uŜywać tylko w ostateczności; jego szef z Wydziału Operacji Konsularnych wielokrotnie to podkreślał. Grubymi palcami, śliskimi od tętniczej krwi, męŜczyzna wybrał jedenastocyfrowy numer. - Pralnia chemiczna Harrisona - odezwał się znudzony głos po drugiej stronie. Ranny usiłował nabrać powietrza do uszkodzonych płuc. - Pojmali Polluksa. - Proszę powtórzyć - zaŜądał głos. Amerykański wywiad chciał powtórzenia wiadomości, być moŜe dla celów identyfikacji głosowej, więc agent wykonał polecenie. Nie było potrzeby podawać czasu ani miejsca; telefon zawierał dostosowany do potrzeb wojska nadajnik GPS, umoŜliwiający nie tylko odczyt daty i godziny, ale i geolokację z dokładnością do trzech metrów. Wiedzieli zatem, skąd porwano Polluksa. Ale dokąd go zabrano? Waszyngton - A niech to wszyscy diabli! - wrzasnął dyrektor do spraw operacji, aŜ napręŜyły mu się mięśnie na szyi. Wiadomość odebrał specjalny wydział INR, Biuro Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu, a minutę później przekazano ją kierownictwu działu operacji. Wydział Operacji Konsularnych szczycił się płynnym przepływem informacji, odróŜniającym go od ocięŜale, niemrawo działających większych agencji szpiegowskich. A góra wyraźnie dała do zrozumienia, Ŝe misja Polluksa ma najwyŜszy priorytet. Stojący na progu gabinetu dyrektora młodszy oficer - o skórze koloru kawy z mlekiem i czarnej, krótko ostrzyŜonej gęstej masie falujących włosów - wzdrygnął się, jakby to on sam zasłuŜył na przekleństwo. - Cholera! - krzyknął dyrektor i uderzył pięścią w biurko. Odsunął się z krzesłem i wstał. Drgała mu Ŝyła na czole. Nazywał się Gareth Drucker i choć wzrok miał skierowany na młodszego oficera, tak naprawdę go nie widział. Jeszcze nie. Wreszcie jego oczy skupiły się na śniadym męŜczyźnie. - Jak to wygląda? - rzucił jak sanitariusz pytający o tętno i ciśnienie krwi. - Telefon dostaliśmy przed chwilą. - „Przed chwilą", to znaczy...? - MoŜe półtorej minuty temu. Od naszego człowieka, który sam jest w kiepskim stanie. Pomyśleliśmy, Ŝe będzie pan chciał o tym jak najszybciej usłyszeć. Drucker wcisnął guzik interkomu. - Wezwij Garrisona- zakomenderował niewidocznej asystentce. Drucker był szczupły, miał metr siedemdziesiąt wzrostu; jeden ze współpracowników porównał go kiedyś do Ŝaglówki: drobnej budowy, rósł w oczach, gdy dostawał wiatr w Ŝagle. Tak było i teraz; miał wypręŜoną pierś i szyję, nawet oczy wydawały się powiększone za prostokątnymi okularami bez oprawek. Wargi się wydęły, krótkie i grube jak szturchana patykiem dŜdŜownica. Młodszy oficer odsunął się na bok i do gabinetu Druckera wmaszerował barczysty męŜczyzna po sześćdziesiątce. Popołudniowe słońce przebijało się przez Ŝaluzje i zalewało tanie meble rządowej instytucji - biurko z kompozytowym blatem, nieudolnie fornirowany kredens, podniszczone szafki z emaliowanej stali, wypłowiałe, obite aksamitem krzesła, które kiedyś były zielone i zachowały jeszcze trochę koloru. Sztuczna wykładzina, barwą i fakturą zawsze zbliŜona do ziemi, była szczytowym osiągnięciem kamuflaŜu, nie dobrego smaku. Nie zaszkodziło jej nawet to, Ŝe deptano po niej od dziesięciu lat. Barczysty męŜczyzna wykręcił szyję i spojrzał zmruŜonymi oczami na młodszego oficera. - Gomez, zgadza się? - Gomes - poprawił oficer. - To ich zmyli - powiedział starszy męŜczyzna i jego ton nie pozostawiał wątpliwości, Ŝe pozwolił sobie na niesmaczny Ŝart. Nazywał się Will Garrison i kierował operacją bejrucką. Śniade policzki młodszego oficera poczerwieniały lekko. - Zostawię panów. Garrison spojrzał na Druckera, szukając u niego aprobaty. Strona 16

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt - Zostań. Będziemy mieli pytania. Gomes wszedł do gabinetu z potulną miną pracownika wezwanego na dywanik. Dopiero po kolejnym niecierpliwym geście Druckera usiadł na jednym z zielonych krzeseł. - Co moŜemy zrobić? - spytał Garrisona Drucker. - Dostajesz kopa w jaja, to zginasz się wpół. Tyle moŜesz zrobić. - Czyli mamy przesrane. - Wicher wściekłości ucichł i Drucker znów wyglądał na równie zuŜytego jak wszystko w tym gabinecie, choć w sumie był tu najnowszym elementem, funkcję dyrektora do spraw operacji pełnił bowiem dopiero od czterech lat. - I to jak. - Will Garrison odnosił się do Druckera przyjaźnie, ale bez szacunku. Najstarszy staŜem ze wszystkich członków kierownictwa wydziału, przez lata zebrał doświadczenia i znajomości, które często okazywały się bezcenne. Nie złagodniał z wiekiem, Gomes dobrze o tym wiedział. Garrison zawsze miał opinię twardziela i taki był, teraz nawet bardziej niŜ kiedyś. W firmie mówiło się, Ŝe gdyby istniała skala twardości Mohsa dla ludzi, on by się w niej nie zmieścił. Był pamiętliwy, łatwo wpadał w gniew, miał wystającą szczękę, która wystawała jeszcze bardziej, kiedy był zły, i temperament, którego podziałka zaczynała się na „lekko wkurzony", a potem było juŜ tylko gorzej. Na studiach w Richmond Gomes kupił uŜywany samochód z zepsutym radiem; wskazówka częstotliwości utknęła na stacji nadającej heavy metal, a gałka regulacji dźwięku w połowie skali, tak Ŝe moŜna je było tylko podgłośnić. Pomijając heavy metal, Garrison przypominał mu tamto radio. Właściwie to dobrze, Ŝe Drucker nie przywiązywał wagi do słuŜalczych rytuałów. Koledzy Gomesa zgodnie twierdzili, Ŝe najgorszy jest klasyczny typ „podlizywać się górze, gnoić dół". Garrison moŜe i gnoił podwładnych, ale nie podlizywał się przełoŜonym, a Drucker owszem, podlizywał się przełoŜonym, ale nie gnoił podwładnych. I jakoś to funkcjonowało. - Zdjęli mu teŜ buty - powiedział Drucker. - Wyrzucili je z samochodu. Razem z nadajnikiem GPS. Nie są głupi. - Matko Boska - zagrzmiał Garrison i zerknął na Gomesa. - Kto? - Nie wiemy. Nasz człowiek na miejscu twierdzi... - Co? - zerwał się Garrison. Gomes poczuł się jak na przesłuchaniu. - śe porywacze wpadli na spotkanie zorganizowane między... - Wiem wszystko o tym cholernym spotkaniu - warknął Garrison. - W kaŜdym razie bandyci włoŜyli mu kaptur, wrzucili go do furgonetki i tyle ich widziano. - Bandyci - powtórzył Garrison takim tonem, jakby cierpiał na niestrawność. - Niewiele wiemy o porywaczach - dodał Gomes. - Działali szybko i brutalnie. Oprócz niego wystrzelali wszystkich, jak leci. Chusty na głowach, broń automatyczna. - Wzruszył ramionami. - Bojownicy arabscy. Takie jest moje zdanie. Garrison spojrzał na młodego oficera jak uzbrojony w długą igłę kolekcjoner motyli na godny uwagi okaz. - Twoje zdanie, powiadasz? Drucker odwrócił się do oficera dowodzącego. - Ściągnijmy tu Oakeshotta - rzucił rozkaz przez interkom. - Mówię tylko... - ciągnął Gomes, starając się zapanować nad drŜeniem głosu. Garrison załoŜył ręce na piersi. - Naszego chłopaka porwali w Bejrucie. Przypuszczasz, Ŝe to sprawka bojowników arabskich. - KaŜde słowo wypowiadał z przesadnym naciskiem. - ZałoŜę się, Ŝe na studiach byłeś orłem. - Ornitologia to nie moja działka - mruknął Gomes. Garrison syknął cicho. - Cholerny Ŝółtodziób. Gdyby porwali kogoś w Pekinie, oświadczyłbyś, Ŝe twoim zdaniem stoi za tym Chińczyk. Niektóre rzeczy są oczywiste. Jeśli pytam, co to była za furgonetka, nie mów mi „taka z kołami". Comprende, do kurwy nędzy? - Ciemnozielona, brudna. Zasłonięte okna. Nasz człowiek miał wraŜenie, Ŝe to był ford. Do gabinetu wszedł wysoki chudzielec o wąskiej twarzy i z aureolą siwiejących włosów. Tweedowa marynarka w jodełkę wisiała na nim luźno. - Czyja to była operacja? - spytał Mike Oakeshott, zastępca dyrektora do spraw analiz. Opadł na wolne bardziej-zielone-niŜ-nie krzesło, skrzyŜował długie smukłe ramiona i cienkie golenie jak ostrza scyzoryka. - Dobrze wiesz, czyja - burknął Garrison. - Moja. - Ty jesteś oficerem dowodzącym - powiedział Oakeshott i spojrzał na niego znacząco. - Kto ją zaplanował? Barczysty męŜczyzna wzruszył ramionami. - Ja. Strona 17

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Szef analityków popatrzył na niego bez słowa. - Ja i Polluks - uściślił Garrison i wzruszył ramionami w geście kapitulacji. - Właściwie głównie Polluks. - Kręcisz jak kolarze na Tour de France - rzucił Oakeshott. - Polluks jest geniuszem w planowaniu operacji. Nie naraŜa się bez potrzeby. Trzeba to wziąć pod uwagę. - Spojrzał na Druckera. - Jaki był plan? - Cztery miesiące działał pod przykryciem - odparł Drucker. - Pięć miesięcy - poprawił go Garrison. - Jako Ross McKibbin. Amerykański biznesmen prowadzący lewe interesy. Rzekomy pośrednik, badający moŜliwości prania narkokasy. - Dobra przynęta na płotki. On nie szukał płotek. - śebyś wiedział - stwierdził Drucker. - Polluks przyjął strategię małych kroków. Nie chodziło mu o ryby. Szukał drugiego rybaka. Dzięki tej przynęcie mógł zasiąść na molo. - Rozumiem - powiedział Oakeshott. - Powtórka z George'a Habasha. Starszy analityk nie musiał dodawać nic więcej. Na początku lat siedemdziesiątych przywódca palestyńskich bojowników, George Habash zwany Doktorem, zorganizował w Libanie tajny szczyt ugrupowań terrorystycznych z całego świata, w tym hiszpańskiej ETA, japońskiej Armii Czerwonej, grupy Baader-Meinhof i Irańskiego Frontu Wyzwolenia. Od tego czasu terroryści wszystkich krajów zaopatrywali się w broń właśnie u Habasha i, ogólnie, w Libanie. Czeski pistolet maszynowy skorpion, z którego zabito Aldo Moro, pochodził z libańskiego rynku broni. Kiedy szef Autonomii, włoskiej grupy rewolucjonistów, wpadł w ręce policji z dwiema rakietami Strieła, Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny oświadczył, Ŝe są one jego własnością, i zaŜądał ich zwrotu. Na długo jednak przed zburzeniem muru berlińskiego libańskie rynki broni, kanały przesyłowe umoŜliwiające grupom ekstremistów z całego świata kupno i sprzedaŜ narzędzi ich krwawych kampanii, zaczęły chylić się ku upadkowi. Teraz to się zmieniło. Jared Rinehart i jego ekipa potwierdzili, Ŝe siatka się odradza: kontakty znów się oŜywiły. Świat wracał w dawne koleiny. Tak zachwalany nowy ład szybko się zestarzał. Analitycy wywiadu wiedzieli coś jeszcze. Powstania zbrojne nie stały się tańsze; Biuro Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu szacowało, Ŝe koszt utrzymania pięciuset członków Czerwonej Brygady wynosi równowartość stu milionów dolarów rocznie. Współczesne grupy ekstremistów miały ogromne potrzeby: podróŜe lotnicze, specjalna broń, okręty do transportu amunicji, środki na łapówki dla urzędników. Koszty rosły. Wielu legalnie działających biznesmenów rozpaczliwie potrzebowało szybkiego zastrzyku gotówki. Podobnie jak mała, ale znacząca grupa organizacji siejących zamęt i spustoszenie. Jared Rinehart - Polluks - opracował strategię, dzięki której miał spenetrować środowisko nabywców. - Szpiegostwo to nie zabawa - mruknął Drucker w zamyśleniu. Oakeshott skinął głową. - Jak mówiłem, Polluks jest bystry jak nikt. Miejmy nadzieję, Ŝe tym razem nie przechytrzył sam siebie. - Był blisko, dobrze mu szło - powiedział Garrison. - Chcesz się skumać z bankierami? Zacznij poŜyczać, a zaraz zlecą się do ciebie tylko po to, Ŝeby zobaczyć, coś ty za jeden. Polluks wiedział, Ŝe jednym z uczestników spotkania będzie bankier, który trzyma wiele srok za ogon. Rywal, nie interesant. - Bardzo to skomplikowane i dość kosztowne - stwierdził Oakeshott. Garrison się zasępił. - śeby przeniknąć do siatki Ansariego, nie wystarczy napisać podania. - No właśnie - przytaknął Oakeshott. - Zobaczmy, czy dobrze rozumiem. Tego samego wieczoru, kiedy Ansari przebywa w swojej cytadeli zła i finalizuje wartą trzysta milionów dolarów łączoną transakcję dotyczącą broni średniego kalibru, tego samego wieczoru, kiedy stawia kropkę nad „i", autoryzuje podpisy elektroniczne, i przesyła kupę forsy na jedno ze swoich kont... Jared Rinehart vel Ross McKibbin spotyka się z grupą chciwych bejruckich sklepikarzy i zostaje porwany przez bandę wkurzonych Arabusów z kałasznikowami. Tego samego wieczoru. Ktoś uwaŜa, Ŝe to tylko przypadek? - Nie wiemy, co poszło źle - zasępił się Drucker i ścisnął oparcie krzesła, jakby dla utrzymania równowagi. - Instynkt mi mówi, Ŝe odegrał tę rolę bogatego amerykańskiego biznesmena aŜ za dobrze. Porywacze pewnie uznali, Ŝe będzie sporo wart jako zakładnik. - Jako agent wywiadu amerykańskiego? - Oakeshoot usiadł prosto. - Jako bogaty amerykański biznesmen - nie ustępował Drucker. - O tym mówię. Porwania są w Bejrucie czymś pospolitym, nawet w dzisiejszych czasach. Bojówki potrzebują kasy. Nie mogą juŜ liczyć na Sowietów. Saudyjska rodzina królewska wycofała wsparcie. Z Syryjczyków zrobiły się sknery. Moim zdaniem wzięli go za Strona 18

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt człowieka, za którego się podawał. Oakeshott powoli pokiwał głową. - No to macie niezły pasztet. Zwłaszcza przy tym, co dzieje się na Kapitolu. - Chryste - mruknął Drucker. -A jutro znów mam spotkanie z tą cholerną senacką komisją od słuŜb. - Wiedzą o operacji? - spytał Garrison. - W ogólnych zarysach. Przy takim budŜecie nie dało się jej ukryć. Pewnie będą mieli pytania. A ja za cholerę nie znam odpowiedzi. - O jakim budŜecie mówimy? - zainteresował się Oakeshott. Lśniąca w słońcu kropla potu na czole Druckera drgała na pulsującej Ŝyłce. - Pół roku oznacza duŜe wydatki, których się nie da odzyskać, nie wspominając o liczbie zaangaŜowanych ludzi. Mają nas jak na widelcu. - Im szybciej coś zrobimy, tym większe szansę Polluksa - wtrącił Gomes z przejęciem. - Taka jest moja opinia. - Słuchaj no, młody - wycedził Garrison i zgromił go spojrzeniem. - Z opinią jest jak z dupą: kaŜdy ją ma. - Jeśli Komisja Kirka dowie się, co się stało - stwierdził Drucker cicho - do mojej się dobiorą; i nie mówię o opinii. Mimo wpadających promieni słońca gabinet zdawał się tonąć w złowieszczym cieniu. - Nie chcę być nieuprzejmy, ale czegoś nie rozumiem. - Gomes nie krył zdziwienia. - Zabrali jednego z naszych. I to kluczowego gracza. Jezu, przecieŜ chodzi o Jareda Rineharta. Co zrobimy? Zapadła cisza. Drucker odwrócił się do dwóch starszych współpracowników; rozumieli się bez słów. Osadził wzrokiem młodego oficera. - To, co najtrudniejsze - powiedział dyrektor operacji. - Nie zrobimy nic. Rozdział 2 Andrea Bancroft pociągnęła szybki łyk wody mineralnej. Czuła się skrępowana, jakby wszyscy na nią patrzyli. Rzut oka po sali potwierdził, Ŝe tak właśnie było. Dobrnęła do połowy prezentacji dotyczącej proponowanej umowy z MagnoCom, firmą powszechnie uwaŜaną za przyszłego waŜnego gracza w branŜy kablowej i telekomunikacyjnej. Raport ten był największym wyzwaniem w dotychczasowej karierze dwudziestodziewięcioletniej analityczki papierów wartościowych i długo się do niego przygotowywała. W końcu nie chodziło o zwyczajne wprowadzenie w temat; prace nad umową były w toku i zbliŜał się termin jej finalizacji. Ubrała się stosownie do okazji, w swój najlepszy kostium Ann Taylor w niebieskoczarną kratę, śmiały, ale nie wyzywający. Dotąd szło nieźle. Pete Brook, prezes Coventry Equity Group, a zarazem jej szef, kiwał głowąz aprobatą ze swojego miejsca w głębi sali. Ludzi interesowało to, czy naprawdę się przyłoŜyła, czy tylko się miga. Jej raport był szczegółowy. Bardzo szczegółowy, musiała przyznać. Pierwszych kilka slajdów przedstawiało przepływ gotówki, róŜne strumienie dochodów i centra kosztów, straty i inwestycje kapitałowe, stałe i zmienne koszty poniesione przez firmę w ciągu ostatnich pięciu lat. Andrea Bancroft była młodszą analityczką w Coventry Equity od dwu i pół roku; dla tej pracy porzuciła studia doktoranckie. Sądząc z miny Pete'a Brooka, czekał ją awans. Nie będzie juŜ „młodszą", lecz „starszą" analityczką, i kto wie, moŜe jeszcze przed końcem roku jej pensja będzie miała sześć cyfr. Znajomi, którzy zostali na uczelni, mogli o takiej tylko pomarzyć. - Widać na pierwszy rzut oka - powiedziała - Ŝe mamy do czynienia z imponującym wzrostem dochodów i liczby klientów. - Na ekranie za jej plecami wyświetlił się slajd z krzywą idącą w górę. Coventry Equity Group była, jak zwykł mawiać Brook, swatką. Jej inwestorzy mieli pieniądze; rynki miały ludzi, którzy mogli z tych pieniędzy zrobić dobry uŜytek. Coventry polowała na niedoceniane okazje; szczególnie interesowały ją prywatne inwestycje w papiery publiczne, a więc sytuacje, w których fundusz wysokiego ryzyka mógł nabyć po obniŜonej cenie pakiet akcji zwykłych albo obligacji powiązanych z akcjami. Transakcje takie na ogół dotyczyły firm w tarapatach, potrzebujących szybkiego zastrzyku gotówki. Gdy MagnoCom zwrócił się do Coventry, kierownik firmy do spraw nawiązywania kontaktów z inwestorami był wniebowzięty, bo akurat ta spółka była w zaskakująco dobrej kondycji: jak wyjaśnił jej prezes, potrzebowała gotówki nie po to, by przetrwać kiepski okres, lecz Ŝeby wykorzystać moŜliwość przejęcia innej firmy. - Nieustający wzrost - kontynuowała Andrea. - Widać to na pierwszy rzut oka. Herbert Bradley, pucołowaty kierownik do spraw nowych inwestycji, pokiwał głową z zadowoleniem. Strona 19

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt - Jak mówiłem, to nie byle narzeczona z ogłoszenia - oświadczył i rozejrzał się po zebranych. - To małŜeństwo z woli niebios. Andrea przełączyła na następny slajd. - Tyle Ŝe to, co widać na pierwszy rzut oka, to niepełny obraz. Zacznijmy od tej listy tak zwanych jednorazowych wydatków. - Były to liczby zagrzebane w kilkunastu róŜnych rubrykach, ale zebrane razem tworzyły jednoznaczny, niepokojący wzór. - Kiedy dobrze poszukać, okazuje się, Ŝe firma ma na koncie wiele zatuszowanych transakcji wymiany akcji za długi. Głos z głębi sali. - Ale dlaczego? Po co mieliby to robić? - Pete Brook pocierał kark lewą dłonią, jak zawsze, kiedy był poruszony. - I to właśnie jest pytanie za miliard czterysta milionów dolarów. - Andrea miała nadzieję, Ŝe nie robi wraŜenia zbyt pewnej siebie. - Proszę spojrzeć. - Wyświetliła slajd pokazujący wpływy i nałoŜyła na niego drugi, przedstawiający liczbę nowych klientów w tym samym okresie. - Te statystyki powinny być z sobą ściśle związane. Ale tak nie jest. Obie wzrastają, owszem, tyle Ŝe nie równocześnie. Bywa, Ŝe w jakimś kwartale jedna spada, a druga idzie w górę. Są zmiennymi niezaleŜnymi. - Jezu - rzucił Brook. Widziała po jego przybitej minie, Ŝe zrozumiał. - Kantują, tak? - Na to wygląda. Dostają mocno po kieszeni, bo oferują nowym klientom duŜe upusty, a ci potem nie chcą przedłuŜyć umowy po wyŜszych stawkach. Dlatego chwalą się danymi, które są dla nich najkorzystniejsze: tempem wzrostu dochodów i liczby klientów. Wyszli z załoŜenia, Ŝe spojrzymy na całokształt i uznamy, Ŝe wszystko gra. Ale te ich wyliczenia to kuglarstwo; wymienili akcje za długi i ukryli koszty zdobywania nowych klientów w tych niby-jednorazowych wydatkach. - Nie do wiary. - Brook palnął się w czoło. - Ale prawdziwe. Ten dług to wielki zły wilk. Ubrali go w sukienkę i czepek, to wszystko. Pete Brook odwrócił się do Bradleya. - A ty mówiłeś: „Babciu, jakie ty masz piękne wielkie zęby". Bradley wpił w Andreę Bancroft surowe spojrzenie. - Jest pani pewna? - Niestety tak. Wie pan, Ŝe zajmowałam się historią, prawda? Dlatego pomyślałam, Ŝe historia firmy moŜe rzucić trochę światła na całą sytuację. Sięgnęłam daleko wstecz, do okresu poprzedzającego fuzję z DyneCom. JuŜ wtedy dyrektor firmy miał w zwyczaju okradać jednych, by płacić drugim. Stare sztuczki w nowym opakowaniu. MagnoCom ma biznesplan z piekła rodem, ale inŜynierowie finansowi, których zatrudnili, są na swój pokrętny sposób genialni. - Coś pani powiem - rzekł Bradley spokojnym głosem. - Ci mądrale trafili na godnego siebie przeciwnika. Właśnie ocaliła mi pani tyłek, Ŝe o wynikach firmy nie wspomnę. - Uśmiechnął się szeroko i zaczął bić brawo; najwyraźniej uznał, Ŝe honor nakazuje ustąpić przed siłą przekonujących argumentów. - To wszystko i tak wyszłoby na jaw w formularzu K-osiem. - Andrea zebrała papiery i ruszyła z powrotem na swoje miejsce. - Uhm, juŜ po podpisaniu umowy - wtrącił Brook. - No dobra, panie i pantalony, czego się dziś nauczyliśmy? - Rozejrzał się po pozostałych. - śe to Andrea powinna wykonywać twoje obowiązki - prychnął jeden z maklerów. - śe łatwo stracić na kablówce - palnął drugi. - Brawa dla bojowej Bancroft - zawołał inny Ŝartowniś, starszy analityk, który sam nie wychwycił kiedyś przekrętu, badając ofertę. Gdy uczestnicy spotkania zaczęli się rozchodzić, podszedł do niej Brook. - Solidna robota, Andrea-pochwalił ją. - Nawet bardziej niŜ solidna. Masz rzadki dar. Patrzysz na stertę dokumentów, które wydają się najzupełniej w porządku, i wiesz, kiedy coś nie gra. - Nie wiedziałam... - Wyczułaś to. A potem, co jeszcze lepiej o tobie świadczy, harowałaś jak wół, Ŝeby to udowodnić. Ta prezentacja wymagała przekopania się przez masę dokumentów. ZałoŜę się, Ŝe nieraz natrafiłaś łopatą na skałę. Ale kopałaś dalej, bo wiedziałaś, Ŝe coś znajdziesz. - Była to w równym stopniu ocena i pochwała. - Mniej więcej - przyznała Andrea z lekkim dreszczem. - Masz prawdziwy talent. Znam się na tym. Odwrócił się, by porozmawiać z jednym z kierowników zarządzających portfelem. Do Andrei podeszła sekretarka i odchrząknęła. - Panno Bancroft - powiedziała. - Telefon. Sądzę, Ŝe to waŜna sprawa. Andrea wróciła za biurko lekkim krokiem, ulga i duma dodały jej skrzydeł. Pete Brook miał rację: dała czadu. Jego wdzięczność była autentyczna, podobnie jak pochwały pod jej adresem; co do tego nie było wątpliwości. Strona 20

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt - Andrea Bancroft - rzuciła do słuchawki. - Nazywam się Horace Linville - przedstawił się rozmówca. Niepotrzebnie. Jego nazwisko było zapisane na kartce obok telefonu. - Jestem prawnikiem Fundacji Bancrofta. Andrea od razu wróciła na ziemię. - W czym mogę panu pomóc, panie Linville? - spytała chłodno. - CóŜ... - Prawnik się zawahał. - Właściwie to my moŜemy pani pomóc. - Obawiam się, Ŝe nie jestem zainteresowana - odparła Andrea, niemal z irytacją. - Nie wiem, czy słyszała pani, Ŝe niedawno zmarł jej kuzyn, Ralph Bancroft - nie ustępował Linville. - Nie wiedziałam - powiedziała Andrea juŜ łagodniejszym tonem. - Przykro mi. - Ralph Bancroft? Chyba kiedyś obiło jej się o uszy. - Jest pewien zapis - odparł. - Dość nietypowy. Nabierający waŜności z chwilą jego śmierci. Na rzecz pani. - Zostawił mi pieniądze? - Niejasne wyjaśnienia prawnika zaczynały działać jej na nerwy. Linville milczał przez chwilę. - Jak pani z pewnością wie, rodzinne fundacje mają dość skomplikowaną strukturę. - Znów zawiesił głos, po czym pospiesznie przeszedł do wyjaśnień, jakby uprzytomnił sobie, Ŝe mogła źle zinterpretować jego słowa. - Ralph Bancroft był członkiem władz i z jego odejściem zwolniło się jedno miejsce. Statut wyraźnie określa, kto moŜe zasiadać w zarządzie, i jaki procent członków musi pochodzić z rodziny Bancroftów. - Prawdę mówiąc, nie uwaŜam się za członka tej rodziny. - Jest pani z wykształcenia historyczką, zgadza się? Przed podjęciem ostatecznej decyzji z pewnością chciałaby pani uzyskać pełny obraz sytuacji. Niestety, mamy bardzo napięty terminarz. Dlatego jeśli moŜna, chciałbym panią odwiedzić i przedstawić wszystkie szczegóły osobiście. Proszę wybaczyć ten pośpiech, ale jak sama się pani przekona, sytuacja jest niezwykła. Mogę być u pani o wpół do siódmej. - W porządku - zgodziła się Andrea głuchym głosem. - Niech będzie. Horace Linville okazał się nijakim męŜczyzną o gruszkowatej głowie, ostrych rysach i duŜej przewadze łysiny nad włosami. Szofer przywiózł go do skromnego domu Andrei Bancroft w stylu Cape Cod, w Carlyle, mieścinie w stanie Connecticut, i zaczekał w samochodzie. Linville miał ze sobą teczkę z metalowymi bokami i zamkiem szyfrowym. Andrea zaprowadziła go do salonu i zauwaŜyła, Ŝe zanim usiadł, zerknął na fotel, jakby sprawdzał, czy nie ma tam kociej sierści. W jego obecności dziwnie wstydziła się swojego domu, wynajętego na rok w niezbyt drogiej dzielnicy ogólnie dość zamoŜnego miasteczka. Carłyle leŜało oj edną-dwie stacje kolejowe linii Metro North za daleko od Manhattanu, by być klasyczną dzielnicą-sypialnią, ale niektórzy mieszkańcy dojeŜdŜali do pracy w Nowym Jorku. Dotychczas dom w Carłyle napawał Andreę pewną dumą. Teraz myślała, jak musi on wyglądać w oczach kogoś z Fundacji Bancrofta. Pewnie wydaje się... mały. - Jak mówiłam, panie Linville, właściwie nie uwaŜam się za członka rodziny Bancroft. - Usiadła na sofie, po drugiej stronie stolika. - To nie ma znaczenia. W myśl zasad i statutu fundacji jest pani członkiem tej rodziny. A śmierć Ralpha Bancrofta... podobnie, jak odejście kaŜdego członka zarządu, pociąga za sobą pewne określone skutki. Związana jest z tym... pewna wypłata. Legat, Ŝe tak to ujmę. Zgodnie z wieloletnią praktyką. - Zostawmy historię. Jak pan wie, pracuję w finansach, więc lubię konkrety. O jakiego rodzaju zapisie mówimy? Powolne zmruŜenie oczu. - O dwunastu milionach dolarów. Czy to brzmi wystarczająco konkretnie? Słowa ulotniły się jak kółka dymu na wietrze. Co on powiedział? - Nie rozumiem. - Z pani upowaŜnieniem mogę jutro, w godzinach pracy banku, przelać dwanaście milionów dolarów na pani konto. - Zawiesił głos. - Czy teraz lepiej rozumie pani sytuację? - Wyjął z teczki plik dokumentów i rozłoŜył je na stoliku. Andrei Bancroft zakręciło się w głowie, niemal dostała mdłości. - Co muszę zrobić? - wykrztusiła. - Zasiąść w zarządzie jednej z najbardziej powaŜanych charytatywnych i filantropijnych organizacji na świecie. Fundacji Bancrofta. - Horace Linville znów zrobił krótką pauzę. - Nie kaŜdy uznałby to za szczególnie uciąŜliwy obowiązek. Dla niektórych byłby to wręcz zaszczyt i przywilej. - Jestem zaskoczona - oświadczyła wreszcie. - Nie wiem, co powiedzieć. - Mam nadzieję, Ŝe nie postąpię niestosownie, jeśli pozwolę sobie coś zasugerować - odparł prawnik. - Proszę się zgodzić. Strona 21

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt Waszyngton Will Garrison przeczesał dłonią stalowoszare włosy; w chwilach relaksu, ze swoimi oczami basseta i twarzą buldoga mógł sprawiać sympatyczne wraŜenie. Belknap nie dał się zwieść, jak kaŜdy, kto miał z Garrisonem do czynienia. To było tak, jak w geologii: najtwardsze skały powstawały pod długotrwałym ciśnieniem. - Co, u licha, stało się w Rzymie, Kastor? - Masz mój raport - powiedział Belknap. - Nie wciskaj mi kitu - ostrzegł go przełoŜony. Wstał i zamknął Ŝaluzje na szklanej ścianie gabinetu. Pomieszczenie wyglądało jak kajuta kapitańska; wszystko pochowane i przymocowane, nie było tu Ŝadnych przedmiotów leŜących luzem. Gdyby gabinetem wstrząsnęła wielka fala, nic nie zmieniłoby połoŜenia. - Poświęciliśmy Bóg wie ile środków i ludzi na trzy operacje przeciw Ansariemu. Cel był jasny. Przeniknąć do siatki, zobaczyć, jak funkcjonuje, sprawdzić, dokąd sięgają wszystkie macki. - ObnaŜył zęby w kolorze herbaty. - Ale tobie to nie wystarczyło, co? Musiałeś zaraz, natychmiast, zrobić to, na co miałeś ochotę? - Nie wiem, o czym mówisz, do cholery - odparł Belknap i wzdrygnął się mimo woli. KaŜdy oddech sprawiał mu ból: przeskakując mur otaczający willę, złamał sobie Ŝebro. NadweręŜona lewa kostka bolała jak diabli, ilekroć przenosił na nią cięŜar. Nie miał jednak kiedy pójść do lekarza. Kilka godzin po ucieczce przed ludźmi Ansariego był juŜ na lotnisku w Rzymie i wsiadał do pierwszego samolotu odlatującego do Waszyngtonu. Tak było szybciej, niŜ gdyby chciał załatwić sobie transport z jednej z amerykańskich baz wojskowych w Livorno albo Vicenzie. ZdąŜył tylko umyć zęby i przyczesać włosy palcami, zanim popędził do centrali Wydziału Operacji Konsularnych przy C Street. - Masz tupet, trzeba ci przyznać. - Garrison wrócił na swoje miejsce. - śeby się tu pojawić z tą zatroskaną miną. - Nie przyszedłem na podwieczorek - odparł Belknap z irytacją. - Zacznij mówić do rzeczy. - Choć z Garrisonem pracowało mu się dość dobrze, jakoś nigdy za sobą nie przepadali. Garrison odchylił się do tyłu na skrzypiącym krześle. - Przepisy muszą cię wkurzać jak cholera. Jesteś jak Guliwer a liliputy krępują cię nicią dentystyczną, co? - Will, do cholery... - Coraz bardziej ci u nas duszno - ciągnął podstarzały oficer wywiadu. - Uznałeś, Ŝe po prostu wymierzasz sprawiedliwość, zgadza się? Na miejscu, jak w barze szybkiej obsługi. Belknap pochylił się do przodu. Poczuł ostry mentolowy zapach barbasolu, kremu do golenia, którego uŜywał Garrison. - Przyleciałem tu najszybciej, jak mogłem, bo myślałem, Ŝe otrzymam jakieś odpowiedzi. Tego, co stało się wczoraj, nie było w Ŝadnych planach, o których słyszałem. Stąd wniosek, Ŝe pojawił się nowy czynnik. MoŜe wiesz więcej niŜ ja. - Dobry jesteś - powiedział Garrison. - Moglibyśmy cię przetrzepać i zobaczyć, jak dobry. - Przetrzepać: poddać badaniu na wariografie: wykrywaczu kłamstw. - Co jest, do cholery? - Belknap czuł, Ŝe wnętrzności zaczynają mu się przewracać. Garrison niemal zdołał ukryć złośliwy uśmiech pod maską udawanej troski. - Musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś - ciągnął. - My pamiętamy. Czasy się zmieniają. CięŜko się dostosować. Myślisz, Ŝe tego nie wiem? Dziś Jamesa Bonda wysłaliby do Anonimowych Alkoholików, a pewnie i na terapię dla seksoholików. Robię w tej branŜy dłuŜej od ciebie, więc pamiętam. Dawniej szpiegostwo to był Dziki Zachód. Teraz to Wersal. Kiedyś to był sport dla tygrysów. Teraz rządzi Kot w butach, mam rację? - O czym ty mówisz? - Nagła zmiana tematu sprawiła, Ŝe Belknapa przebiegły ciarki. - O tym, Ŝe cię rozumiem. Po tym, co się stało, wielu ludziom puściłyby nerwy. Nawet takim bez twojej przeszłości. - Moja przeszłość to juŜ historia. - Jak ktoś powiedział, w Ŝyciu Amerykanina nie ma drugich aktów. Ani antraktów. - Garrison podniósł grubą teczkę nad biurko i upuścił ją teatralnym gestem. Wylądowała z głośnym trzaskiem. - Mam wskazać właściwy rozdział i werset? Dawniej o takich, jak ty, mówiło się, Ŝe są porywczy. Teraz nazywa się to nieumiejętnością zapanowania nad gniewem. - To było tylko kilka incydentów. - Jasne, a John Wilkes Booth zastrzelił tylko jednego człowieka. Za to jakiego. - Kolejny herbaciany uśmiech. - Pamiętasz bułgarskiego bydlaka nazwiskiem Drakulicz? Do dziś nie moŜe usiąść, jak naleŜy. Strona 22

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt - Osiem dziewczynek, z których najstarsza miała dwanaście lat, udusiło się w jego przyczepie, bo rodzicom trochę zabrakło do sumy, jakiej Ŝądał za przeszmuglowanie ich na Zachód. Widziałem ciała. Widziałem krwawe rysy, które dziewczynki wydrapały na ścianie przyczepy, kiedy zabrakło im powietrza. Fakt, Ŝe Drakulicz w ogóle moŜe siedzieć, dowodzi, Ŝe doskonale panuję nad sobą. - Poniosło cię. Miałeś zbierać informacje o technikach przemytu, nie bawić się w anioła zemsty. Pamiętasz kolumbijskiego dŜentelmena Juana Calderone? Bo my tak. - Zamęczył na śmierć pięciu naszych informatorów, Garrison. Stopił ich twarze cholernym palnikiem acetylenowym. Osobiście. - Mogliśmy go przycisnąć. MoŜe poszedłby z nami na układ. MoŜe miał przydatne informacje. - Uwierz mi. - Szybki, mroźny uśmiech. - Nie miał. - Nie ty jesteś od podejmowania takich decyzji. Agent wzruszył ramionami z kamienną twarzą. - PrzecieŜ tak naprawdę nie wiesz, co stało się z Calderonem. MoŜesz się tylko domyślać. - Mogliśmy przeprowadzić dochodzenie. Wewnętrzne śledztwo. To ja podjąłem decyzję, by ukręcić łeb sprawie. Kolejne wzruszenie ramion. - Więc kaŜdy z nas podjął jakąś decyzję. O czym tu mówić? - O tym, Ŝe to się powtarza. Kilka razy szedłem ci na rękę. Jak my wszyscy. Przymykaliśmy oko na róŜne sprawy, bo masz cenne zdolności. Jak mawiał twój kumpel Jared, jesteś Ogarem. Teraz jednak myślę, Ŝe nie powinniśmy byli spuścić cię z łańcucha. MoŜe to, co stało się w Rzymie, wydaje ci się słuszne, ale jesteś w błędzie. Nie było. Belknap tylko patrzył na zrytą zmarszczkami twarz przełoŜonego. W ostrym blasku halogenowej lampy policzki Garrisona wyglądały jak pikowane. - Zacznij gadać do rzeczy, Will. Co chcesz przez to powiedzieć, do cholery? - śe po raz ostatni przebrałeś miarę - odparł podstarzały oficer głosem grzmiącym jak odległa burza - zabijając Khalila Ansariego. Horace Linville uwaŜnie przyglądał się Andrei, kiedy studiowała dokumenty; ilekroć podnosiła głowę znad kartki, napotykała jego spojrzenie. Całe akapity poświęcone były definicjom terminów, szczegółowym opisom wszelkich ewentualności. Wszystko sprowadzało się jednak do tego, Ŝe zgodnie ze statutem w zarządzie fundacji musiała zasiadać określona liczba członków rodziny, i Andrea miała zająć miejsce, które tak nagle się zwolniło. Musiała się na to zgodzić, by dostać zapisane jej pieniądze. A potem, jako pełnoprawny członek władz fundacji, miała dostawać dodatkowe honorarium, rosnące z roku na rok. - Fundacja bardzo chlubnie zapisała się w przeszłości - powiedział Linville po chwili. - Jako członek zarządu będzie pani współodpowiedzialna za to, by i w przyszłości było tak samo. Jeśli uwaŜa pani, Ŝe jest do tego gotowa. - Jak moŜna się przygotować do czegoś takiego? - JuŜ choćby nosząc nazwisko Bancroft. - Linville spojrzał na nią znad okularów i uśmiechnął się, nie rozchylając warg. - Bancroft - powtórzyła. Podał jej pióro. Nie przyszedł tylko wyjaśnić; przyszedł po jej podpis. W trzech egzemplarzach. Proszę się zgodzić. Kiedy wyszedł z podpisanym dokumentem starannie schowanym do teczki, Andrea zaczęła chodzić po pokoju, oszołomiona, ale i pełna obaw. Zdobyła majątek, o jakim jej się nie śniło, a mimo to miała wraŜenie, Ŝe coś utraciła. Choć mogło się to wydawać nielogiczne, tkwił w tym głębszy sens: jej Ŝycie - Ŝycie, do którego przywykła, które z takim mozołem usiłowała sobie ułoŜyć - zmieni się nie do poznania; a więc coś utraci. Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem salon. Tapczan z Ikei ozdobiła ładnym kilimem berberyjskim. ChociaŜ kupiony za bezcen na pchlim targu, a jaki elegancki. Stolik pochodzący z Pier prezentował się, jakby był co najmniej dwa razy droŜszy niŜ w rzeczywistości. A co do wiklinowych mebli - w ekskluzywnych domach w Nantucket teŜ takie bywają, nie? NiewaŜne, jak postrzegał go Horace Linville. Jak teraz widziała go ona sama? Dotąd wmawiała sobie, Ŝe urządziła dom z pełną prostoty elegancją. Ale oceniany chłodnym okiem, moŜe ten wystrój był w istocie tylko prosty, nic więcej. Dwanaście milionów dolarów. Tego ranka na rachunku oszczędnościowym miała trzy tysiące. Z punktu widzenia pracownika instytucji finansowej -jako kwota transakcji funduszu, oszacowanie wartości proponowanej umowy, transza wymienialnych obligacji - dwanaście milionów to nieduŜo. Ale jako rzeczywiste pieniądze na jej koncie bankowym? To się w głowie nie mieściło. Nie potrafiła nawet wypowiedzieć tej sumy na głos. Kiedy podjęła taką próbę w rozmowie z Strona 23

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt szanownym Horace'em Linville'em, zaczęła chichotać i aby to ukryć, musiała udać, Ŝe chwycił ją kaszel. Dwanaście milionów dolarów. Kołatało jej się to w głowie jak jedna z tych melodii, które zapadają w pamięć i nie dają człowiekowi spokoju. Przed kilkoma godzinami była zadowolona, Ŝe zarabia osiemdziesiąt tysięcy dolarów i miała nadzieję na sześciocyfrową pensję w niedalekiej przyszłości. A teraz? Ta suma przekraczała jej wyobraŜenia. Na takie pieniądze nie było miejsca w małym prywatnym świecie Andrei Bancroft. Ni z tego, ni z owego przypomniał jej się pewien fakt: Szkocja ma pięć milionów mieszkańców. Mogłaby - była to jedna z tych głupich myśli, które przemykały przez głowę jak muchy - podarować kaŜdemu Szkotowi dwie paczki rodzynków. Przypomniała sobie, jak zamarła, kiedy Linville włoŜył jej w dłoń wieczne pióro. Długie chwile, które minęły, zanim złoŜyła podpis. Dlaczego to było tak trudne? Dalej spacerowała po pokoju, odrętwiała, podekscytowana i dziwnie poruszona. Dlaczego tak trudno jej było się zgodzić? Przypomniały jej się słowa Linville'a: „JuŜ choćby nosząc nazwisko Bancroft..." Przez całe Ŝycie starała się unikać skojarzeń z tym nazwiskiem. Nie Ŝeby wyrzeczenie się rodziny wymagało wielkiego wysiłku. Kiedy jej matka zerwała z Reynoldsem Bancroftem po siedmiu latach małŜeństwa, nagle nie tylko stała się samotną matką małej dziewczynki; przestała takŜe naleŜeć do rodziny. Ale przecieŜ niczego innego nie mogła się spodziewać. Zgodnie z intercyzą- podpisaną na Ŝądanie prawników rodziny i przez nich sporządzoną- skoro złoŜyła wniosek o rozwód, nie naleŜało jej się nic. Warunków umowy dochowano dla zasady i być moŜe, jak kiedyś stwierdziła gorzko matka Andrei, innym ku przestrodze. Dobro matki i córki nic nie znaczyło dla całego klanu. Mimo to rozwódka nie Ŝałowała swojego kroku. MałŜeństwo z Reynoldsem Bancroftem było więcej niŜ nieszczęśliwe: budziło rozgoryczenie. Laura Parry była dziewczyną z małego miasta, obdarzoną urodą godną wielkomiejskich bulwarów, ale uroda ta nie przyniosła jej spodziewanego szczęścia. Młody elegant, który o nią zabiegał, po ślubie przestał być tak czarujący; czuł się uwięziony, a nawet wystrychnięty na dudka, jakby zaszła w ciąŜę specjalnie, by go usidlić. Był rozdraŜniony, zimny, zaczął psychicznie znęcać się nad Ŝoną. Córeczkę uwaŜał jedynie za hałaśliwe utrapienie. DuŜo pił i Laura teŜ zaczęła pić, początkowo po to, by dotrzymać mu towarzystwa - nic to nie dało - a potem, by się bronić, takŜe bezskutecznie. „Niektóre owoce dojrzewają na winorośli, skarbie - mawiała do Andrei. - Inne wysychają". Z reguły jednak unikała tego tematu. Wkrótce wspomnienia Andrei o ojcu utonęły we mgle. Reynolds, kuzyn głowy rodu, był moŜe tylko czarną owcą, ale kiedy jego rodzina zwarła szyki, Laura znienawidziła cały klan Bancroftów. Z lojalności wobec matki Andrea nie przyznawała się do związków z tą rodziną. I w publicznej szkole średniej pod Hartford, do której chodziła, i, częściej, na uczelni, zdarzało się, Ŝe na dźwięk jej nazwiska ktoś unosił brew i pytał, czy jest „z tych Bancroftów". Zawsze zaprzeczała. „Z innych - mówiła. - Zupełnie innych". Zresztą miała wraŜenie, Ŝe to prawda, teraz zaś czuła, Ŝe przyjmując majątek, którym wzgardziła jej matka, dopuściła się zdrady. „Cenne przekleństwo" - tak mama nazywała dziedzictwo Bancroftów. Czyli, cóŜ, pieniądze. Kiedy odeszła od Reynoldsa, wyrzekła się pewnego stylu Ŝycia, świata luksusu i przyjemności. Co pomyślałaby o decyzji Andrei? O tych trzech podpisach? O tej zgodzie? Andrea potrząsnęła głową i skarciła się w duchu. To zupełnie co innego. Mama musiała wybrać: albo wyrwie się z nieudanego małŜeństwa, albo straci duszę. MoŜe teraz los wyrównał rachunki, oddał jednemu pokoleniu to, co odebrał innemu. MoŜe dzięki temu ona odnajdzie swoją duszę. Poza tym, choć Reynolds Bancroft moŜe i był sukinsynem, sama Fundacja Bancrofta była bez wątpienia bardzo szlachetnym przedsięwzięciem. A czyŜ jej strateg i prezes, głowa rodu, nie był teŜ Bancroftem? Choć starał się unikać rozgłosu, fakty pozostawały faktami. Paul Bancroft był nie tylko wielkim filantropem, ale przede wszystkim jednym z największych umysłów powojennej Ameryki - w młodości wybitnie uzdolnionym matematykiem, obecnie uznanym etykiem, człowiekiem, który wcielał w Ŝycie swoje ideały. Klan, do którego naleŜy ktoś taki, jak Paul Bancroft, ma się czym szczycić. Jeśli to teŜ była część dziedzictwa Bancroftów, cóŜ, Andrea chciałaby okazać się jej godna. Jej myśli i nastrój zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zobaczyła w lustrze swoje odbicie i nagle przed oczami stanęła jej blada, ściągnięta twarz matki. Tak wyglądała, kiedy Andrea widziała ją po raz ostatni. Przed wypadkiem. MoŜe lepiej, by teraz nie była sama. Rany po niedawnym zerwaniu z Brentem Farleyem jeszcze się nie zagoiły. Powinna świętować, nie dręczyć się bolesnymi wspomnieniami. Kolacja z przyjaciółmi -tego właśnie było jej trzeba. Nic, tylko rozmawiali o tym, jak fajnie byłoby kiedyś zrobić coś spontanicznie: moŜe więc Strona 24

Ludlum Robert - Strategia Bancrofta.txt pora przejść od słów do czynów? Odbyła dwie rozmowy telefoniczne, wyskoczyła na zakupy, nakryła stół dla czterech osób. Tres intime. Duchy wkrótce znikną. Nie ma się co dziwić, Ŝe trudno jej się oswoić z taką wiadomością. Ale - Chryste - czy moŜna sobie wyobrazić lepszy powód do świętowania? Todd Belknap zerwał się z krzesła. - Jaja sobie robisz? - Proszę - wycedził Garrison. - CóŜ za korzystny zbieg okoliczności: cel umiera, zanim zdąŜyłeś załoŜyć podsłuch. Nie ma więc dowodu, co wydarzyło się naprawdę. - Po cholerę miałbym go zabijać? - Belknap zesztywniał z oburzenia. - Skoro byłem w prywatnym gabinecie tego szmaciarza i mogłem okablować centralę całej cholernej siatki? Nie myślisz. - Nie, to ty nie myślałeś. Byłeś zaślepiony wściekłością. - Tak? A to niby dlaczego? - Nasze wady są lustrzanym odbiciem naszych cnót. Drugim biegunem miłości i lojalności jest ślepa, niszczycielska furia. - Zimne szare oczy Garrisona wnikały w Belknapa jak wziernik wędrujący przez wnętrzności. - Nie wiem, jak to do ciebie dotarło, kto dał przeciek, ale dowiedziałeś się, co spotkało Jareda. Uznałeś, Ŝe stał za tym Ansari. I puściły ci nerwy. Belknap drgnął, jakby dostał w twarz. - Co się stało Jaredowi? - Niby nie wiesz? - Głos Garrisona ociekał pogardą. - Ten palant, twój kumpel, został uprowadzony w Bejrucie. Dlatego sprzątnąłeś typa, który twoim zdaniem był za to odpowiedzialny. Atak furii. Przez to całą operację diabli wzięli. To teŜ dla ciebie typowe. - Jared został...? Podpuchnięte szare oczy przeszywały Belknapa na wylot. - Długo jeszcze będziesz udawał, Ŝe nic nie wiesz? Wy dwaj zawsze byliście jak połączeni jakimś niewidzialnym kablem. Dwie puszki na rozciągniętym sznurku, choćbyście byli na dwu krańcach świata. Kastor i Polluks - chłopaki od operacji. nie bez powodu tak was nazywali. Bohaterscy mityczni bliźniacy. Belknap oniemiał, był jak sparaliŜowany, skuty lodem. Przypomniał sobie, Ŝe musi oddychać. - Tyle Ŝe o ile mnie pamięć nie myli, tylko Polluks był nieśmiertelny - ciągnął barczysty oficer. - Lepiej o tym nie zapominaj. - Odchylił głowę do tyłu. - Nie zapominaj teŜ, Ŝe nie wiemy, czy Ansari miał coś wspólnego z uprowadzeniem Jareda. Mogła to zrobić kaŜda z kilkunastu grup zbrojnych działających w dolinie Bekaa. Być moŜe wzięli go za człowieka, którego rolę odgrywał. Ale w przypływie wściekłości przestajesz myśleć, co? Poniosło cię i przez to naraziłeś na szwank cięŜką pracę wielu ludzi. Belknap ledwo panował nad sobą. - Jared był blisko sponsorów terroryzmu. Penetrował środowisko nabywców. - A ty sprzedawców. Do czasu, aŜ rozwaliłeś całą operację. - Zryte bruzdami policzki weterana ułoŜyły się w szyderczy uśmiech. - Nie dość, Ŝe jesteś głupi, to jeszcze głuchy? - warknął Belknap. - Mówię, Ŝe był blisko, kiedy doszło do porwania. To coś znaczy. Chcesz mi wmówić, Ŝe wierzysz w zbiegi okoliczności? Nie znam szpiega, który by w nie wierzył. - Urwał. - Zapomnij o mnie. Musimy pomówić o Jaredzie. O tym, jak go odbić. MoŜesz sobie robić tyle dochodzeń i analiz, ile chcesz. Proszę tylko, Ŝebyś zaczekał z tym tydzień. - śebyśmy mogli zobaczyć, co jeszcze uda ci się schrzanić? Niczego nie rozumiesz. Organizacji nie stać na kogoś takiego, jak ty. Praca powinna być na pierwszym miejscu, ale dla ciebie najwaŜniejsze są twoje osobiste dramaty, co? Przypływ odrazy. - Posłuchaj tylko sam siebie, na litość boską... - Nie, to ty mnie posłuchaj. Powtarzam, czasy się zmieniły. Pieprzona Komisja Kirka dłubie nam palcem w dupie. Rachunek zysków i strat nie przemawia juŜ na twoją korzyść. Nie wiem nawet, od czego zacząć wyliczanie szkód, jakie wyrządziłeś, odstawiając mściciela z rzymskiej tragedii. Oto, jak się sprawy mają. Zostajesz zawieszony ze skutkiem natychmiastowym. Przeprowadzimy wewnętrzne dochodzenie, wszystko zgodnie z przepisami. Radzę ci w pełni współpracować ze śledczymi. Jeśli będziesz grzeczny, pomyślimy o odprawie. Jeśli zaczniesz z nami pogrywać, dopilnuję, Ŝebyś dostał to, na co zasłuŜyłeś. To moŜe oznaczać zarzuty, kary, nawet więzienie. Wszystko załatwimy podręcznikowo. - Według jakiego podręcznika? Procesu Kafki? - Wypadłeś z gry, Geronimo. Tym razem na dobre. Improwizacja, instynkt, ten twój legendarny nos, wszystko, co w tobie dobre... zawdzięczasz temu karierę. Ale świat się zmienił, a ty zapomniałeś zmienić się razem z nim. Potrzebujemy Strona 25