chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony228 124
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 899

Ludlum Robert - Testament Mataresea

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Ludlum Robert - Testament Mataresea.pdf

chrisalfa EBooki 00.Literatura piękna Robert Ludlum
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 500 stron)

Robert Ludlum TESTAMENT MATARESE’A (Przekład: Barbara Mączeńska, J.T. Mirkowicz, Blanka Kuczborska)

KSIĘGA I

1. MĘDRCY ŚWIATA, MONARCHOWIE, GDZIE SPIESZNIE DĄŻYCIE? Kolędnicy stali przy skrzyżowaniu zbici w ciasną gromadkę, przytupując i zabijając ręce dla rozgrzewki. Młodzieńcze głosy niosły się w mroźnym wieczornym powietrzu, odcinając się wyraźnie od kakofonii klaksonów, gwizdków policyjnych i blaszanych dźwięków świątecznej muzyki płynącej z głośników umieszczonych nad rzęsiście oświetlonymi wystawami. Gęsta śnieżyca spowodowała liczne korki. Zapóźnieni klienci, których tłumy wciąż przemierzały ulice, osłaniali oczy przed śniegiem i lawirowali między blokującymi przejścia samochodami, uskakując szybko, kiedy te nagle ruszały z miejsca; musieli się też pilnować, żeby omijać największe kałuże i nie wpadać na przechodniów idących z naprzeciwka. Koła buksowały w śnieżnej brei; autobusy - co rusz grzęznąc w ruchu - wlokły się w żółwim tempie, a liczni Mikołajowie uporczywie, acz o tak późnej porze daremnie, wymachiwali dzwonkami. POWIEDZCIEŻ NAM, TRZEJ KRÓLOWIE, CHCECIE WIDZIEĆ DZIECIĘ? Ciemny cadillac wyłonił się zza rogu i wolno przesunął obok kolędników. Jeden z nich, w kostiumie, jaki według chorej wyobraźni projektanta miał upodobnić kolędnika do Boba Cratchita z Opowieści wigilijnej Dickensa, zbliżył się z wyciągniętą ręką do tylnego okna z prawej strony wozu i przylepił do szyby wykrzywioną śpiewem twarz. ONO W ŻŁOBIE, NIE MA TRONU... Zniecierpliwiony kierowca wcisnął klakson i machnął ręką na natręta, żeby się odsunął, ale pasażer, szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, sięgnął do kieszeni palta po kilka banknotów. Dotknął przycisku i boczna szyba zsunęła się na dół. Mężczyzna wetknął pieniądze w wyciągniętą dłoń. - Bóg zapłać! - zawołał kolędnik. - Duża buźka od chłopaków z Piętnastej! Wesołych świąt!

Zapewne zabrzmiałoby to bardziej świątecznie, gdyby nie odór whisky buchający z ust wypowiadającego życzenia. - Wesołych świąt - odparł pasażer i wcisnął guzik, żeby uciąć dalszą rozmowę. Kierowca ruszył ostro, chcąc wykorzystać chwilowy wyłom w ruchu, ale po kilku metrach gwałtownie zahamował. Z wściekłością szarpnął kierownicą, ledwo tłumiąc cisnące się na usta przekleństwa. - Spokojnie, majorze - powiedział pasażer stanowczym tonem, nie pozbawionym jednak współczucia. - Złość nic nie pomoże. Nie dotrzemy szybciej. - Racja, panie generale - rzekł kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie odczuwał. Zazwyczaj tak, ale nie dziś, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. Generał zawsze lubił sobie dogadzać, ale przecież to naprawdę bezczelność kazać adiutantowi pracować w wieczór wigilijny. Kazać mu się wieźć wynajętym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego, że generała naszła ochota pohulać. Tysiące powodów mogłyby uzasadnić służbę w tę właśnie noc, ale nie taki! Wizyta w burdelu. Bo bez względu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, był to po prostu burdel. Przewodniczący kolegium szefów sztabów udawał się do burdelu w wigilijny wieczór! A ponieważ zamierzał sobie poszaleć, jego najbardziej zaufany adiutant musiał być w pobliżu, żeby posprzątać bałagan, kiedy będzie po wszystkim. A potem, aż do południa następnego dnia, niańczyć generała w jakimś obskurnym hoteliku, aby, nie daj Boże, nie wyszło na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposób się zabawiał. Bo nazajutrz generał stanie się na powrót nienagannym szefem, znów będzie wydawał normalne rozkazy, a cała ohyda nocy odejdzie w zapomnienie. Nie była to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od kiedy generałowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzała ją szczególnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys międzynarodowy, któremu generał musiał stawić czoło. Wcześniejsze wyprawy nigdy nie zdarzały się w taką noc jak dzisiejsza. Nie w Wigilię, na miłość boską! Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o generała Anthony'ego Blackburna, major pewnie by zaprotestował, mówiąc, że rodzina nawet najniższego stopniem oficera ma w końcu jakieś prawa do wspólnych świąt. Ale ponieważ chodziło o generała, majorowi nawet nie przyszło na myśl się buntować. Wiele lat temu “Szalony Anthony”, jak przezywano Blackburna, wyniósł z obozu jenieckiego w północnym Wietnamie rannego porucznika, ratując go od tortur i śmierci głodowej, i przedarł się z nim przez dżunglę do oddziałów ONZ. To było dawno temu; od tego czasu

porucznik awansował na majora i został mianowany starszym adiutantem przewodniczącego kolegium szefów sztabów. W wojsku opowiada się czasem o oficerach, za którymi poszłoby się i do piekła. Major był już nieraz w piekle, towarzysząc “Szalonemu Anthony'emu”, ale wróciłby tam bez wahania na każde jego skinienie. Dotarli do Park Avenue i skręcili na północ. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach, był tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brązowego piaskowca stojącego na Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między Park Avenue i Lexington - dzieliło ich już tylko piętnaście przecznic. Starszy adiutant przewodniczącego kolegium szefów sztabów wiedział, że wkrótce zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i będzie obserwował, jak generał wysiada z samochodu i wspina się po schodkach do zaryglowanych drzwi frontowych. Nie odezwie się ani słowem, ale ogarnie go uczucie smutku, które nie opuści go przez cały czas czekania. Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupła kobieta w ciemnej jedwabnej sukni i z diamentową kolią na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga światłem przy wejściu. Będzie to znak, że pora przyjść i odebrać pasażera. - Witaj Tony! - Z głębi słabo oświetlonego hallu wyłoniła się smukła postać, podeszła do generała i cmoknęła go w policzek. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała, bawiąc się od niechcenia diamentowym naszyjnikiem. - Jestem jednym kłębkiem nerwów - odparł Blackburn, zdejmując palto i oddając je pokojówce. Przyjrzał się dziewczynie. Ładna; jeszcze jej tutaj nie widział. Kobieta przechwyciła jego spojrzenie. - Nie dla ciebie, mój drogi, jeszcze nie teraz - oświadczyła, ujmując go pod ramię. - Może za miesiąc lub dwa. Musi się trochę podszkolić. A teraz chodźmy poszukać lekarstwa na twoje nerwy. Na pewno coś się znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z Marsylii, że nie wspomnę o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak się czuje twoja żona? - Też ma zszargane nerwy. Przesyła ci ukłony. - Pozdrów ją ode mnie, kochany. Nie zapomnij. Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju tonącego w ciepłym blasku

różnobarwnych świateł rzucanych przez niewidoczne lampy; błękitne, purpurowe i bursztynowe kręgi przesuwały się wolno po ścianach i suficie. - Przyślę ci tę co zwykle i taką jedną nową - powiedziała kobieta. - Jest wprost wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z nią rozmawiałam, ledwo mogłam uwierzyć. Mam ją prosto z Aten. Fantastyczna, sam się przekonasz. Anthony Blackburn leżał nagi na ogromnym łożu oświetlonym dyskretnie przez niewielkie reflektory umocowane na błękitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym powietrzu unosiły się gęste obłoki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym stoliku stały trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Ciało generała pokrywały linie i koła malowane palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strzałki biegły ku pachwinom, jądrom i naprężonemu członkowi, umazanemu czerwoną farbą. Od pomalowanej na czarno klatki piersiowej - porośniętej ciemnymi, zmierzwionymi włosami - odcinały się niebieskie sutki, które łączyła cielistobiała krecha; ślad jednego pociągnięcia palcem. Generał, pojękując z rozkoszy, rzucał głową z boku na bok, podczas gdy dwie kobiety nie ustawały w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowały miotające się po łóżku ciało i rozprowadzały po nim grudki gęstej farby. Jedna ocierała się piersiami o twarz generała, druga pieściła mu genitalia, wzdychając zmysłowo przy każdym ruchu i wydając ciche, udawane okrzyki rozkoszy, gdy generał zbliżał się do orgazmu - wstrzymywanego skutecznie przez doświadczoną profesjonalistkę. Rudowłosa dziewczyna, z ustami tuż przy twarzy leżącego, szeptała gorączkowo po grecku jakieś niezrozumiałe słowa. W pewnym momencie wstała, sięgnęła po stojący na stole kieliszek i podtrzymując głowę Blackburna, wlała mu do gardła gęsty płyn. Wymieniła znaczący uśmiech z koleżanką, która obejmowała dłonią pomalowany na czerwono narząd generała. Następnie Greczynka ześlizgnęła się z łóżka, wskazując na drzwi łazienki. Druga dziewczyna skinęła głową i, żeby zamaskować nieobecność koleżanki, wyciągnęła lewą rękę i wsunęła generałowi palce do ust. Greczynka przeszła po czarnym dywanie na koniec pokoju i znikła w łazience. Pokój rozbrzmiewał jękami generała wijącego się w miłosnej ekstazie. Po chwili Greczynka wyłoniła się - całkowicie ubrana. Miała na sobie ciemny tweedowy płaszcz z kapturem zakrywającym włosy. Zatrzymała się na moment w półmroku, po czym podeszła do najbliższego okna i delikatnie rozsunęła ciężkie zasłony. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i do środka wpadł strumień zimnego powietrza,

wydymając zasłony. W oknie ukazała się postać krępego mężczyzny o szerokich barach; to on wybił kopniakiem szybę. Teraz zeskoczył z parapetu na podłogę; twarz zasłaniała mu kominiarka, w ręce trzymał pistolet. Dziewczyna na łóżku odwróciła się gwałtownie i wrzasnęła przerażona na widok uzbrojonego mężczyzny, który wycelował pistolet i pociągnął za spust. Tłumik zagłuszył odgłos strzału; dziewczyna osunęła się na pokryte malunkami, obscenicznie obnażone ciało Anthony'ego Blackburna. Morderca podszedł do łóżka. Generał podniósł głowę, bezskutecznie usiłując skupić wzrok - spojrzenie miał mętne od narkotyków, a z gardła wydobywały mu się jakieś chrapliwe dźwięki. Morderca wypalił ponownie. A potem jeszcze kilka razy; kule przeszyły szyję, pierś i genitalia generała, a krew tryskająca z ran zmieszała się z lśniącymi farbami. Mężczyzna odwrócił się do rudowłosej dziewczyny; ta podbiegła do drzwi, otworzyła je i powiedziała po grecku: - Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi światłami. Ma na sobie długą, czerwoną suknię i diamentową kolię. Mężczyzna skinął głową i wybiegł. Niespodziewane hałasy dochodzące z głębi budynku przerwały rozmyślania majora. Wstrzymując oddech, zaczął nasłuchiwać. Jakieś krzyki... wrzaski... jęki... Ktoś wzywał pomocy! Podniósł wzrok. Ciężkie drzwi frontowe rozwarły się i wybiegły z nich dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Major dostrzegł z przerażeniem, że mężczyzna wsuwa za pas broń. O Boże! Major sięgnął pod siedzenie, wyciągnął służbowy pistolet i wyskoczył z samochodu. Pognał na górę po schodach i wpadł do hallu. Z piętra dolatywały histeryczne wrzaski, ludzie biegali w popłochu po całym domu. Znalazł się w obszernym pokoju oświetlonym kolorowymi, obłędnie wirującymi światłami. Na podłodze, w kałuży krwi, leżała szczupła kobieta w diamentowej kolii na szyi. Nie żyła; kula roztrzaskała jej czoło. Chryste Panie! - Gdzie on jest?! - krzyknął. - Na górze - zawołała jakaś dziewczyna wciśnięta w kąt. Major w panice wbiegł na ozdobne schody i pognał na górę, biorąc po trzy stopnie na raz; mijając na półpiętrze stolik z

telefonem, zarejestrował w pamięci jego obecność. Znał drogę; generał zawsze zajmował ten sam pokój. Skręcił w wąski korytarz, pędem dotarł do drzwi i wpadł do środka. Rany boskie! To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie: nieraz sprzątał bałagan po igraszkach generała i doprowadzał swojego szefa do normalnego wyglądu, ale dotąd jeszcze nie widział czegoś podobnego. Na łóżku leżało nagie ciało Blackburna, całe zalane krwią i pomazane farbami, a na nim zwłoki nagiej dziewczyny, której twarz spoczywała na genitaliach generała. Tylko piekło mogło wymyśleć podobny obraz. Major nie wiedział, w jaki sposób zdołał się opanować, ale faktem jest, że zmusił się do działania. Zatrzasnął drzwi i stanął przed nimi na korytarzu, z bronią gotową do strzału. Potem złapał za ramię jakąś dziewczynę, która biegła w stronę schodów. - Rób co ci każę, bo cię rozwalę! - wrzasnął. - Na schodach jest telefon. Masz wykręcić numer, który ci podam, i powtórzyć dokładnie moje słowa! Pchnął gniewnie dziewczynę w stronę telefonu na podeście. Prezydent Stanów Zjednoczonych z posępną miną przekroczył drzwi Owalnego Gabinetu i podszedł do biurka, przy którym oczekiwali go sekretarz stanu i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Tak, tak, panowie, wiem, co się stało - powiedział gniewnie prezydent, cedząc słowa w charakterystyczny dla siebie sposób. - To wprost odrażające. Czy są jakieś wyniki? Dyrektor CIA postąpił krok naprzód. - Wydział zabójstw nowojorskiej policji jest z nami w ścisłym kontakcie. Tak się szczęśliwie złożyło, że adiutant generała stanął przy drzwiach i zagroził, że zastrzeli każdego, kto będzie chciał wejść do środka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usunęli ślady. - Kosmetyka! - żachnął się prezydent. - Dobrze, oczywiście, że to zrobili, ale nie o to mi chodzi, do cholery! Co myślicie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle seksualnym, sprawka jakiegoś zboczeńca, czy coś innego? - Raczej coś innego - odpowiedział dyrektor CIA. - Rozmawialiśmy o tym z Paulem jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i błyskotliwie przeprowadzona akcja. Zlikwidowano nawet właścicielkę interesu, jedyną osobę, która mogłaby pomóc w śledztwie. - Czyja to robota? - Uważam, że KGB. Naboje użyte w akcji pochodzą z grazburii, rosyjskiego pistoletu;

to ulubiona broń ich agentów. - Nie zgadzam się, panie prezydencie - wtrącił sekretarz stanu. - Nie podzielam opinii Jima. Co z tego, że broń wyprodukowano w Rosji, skoro dostępna jest w całej Europie. Rozmawiałem dziś rano przez godzinę z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo wstrząśnięty jak my. Stwierdził z całą stanowczością, że Moskwa nie ma z tym nic wspólnego, podkreślając, całkiem zresztą słusznie, że Kremlowi znacznie bardziej odpowiadał generał Blackburn niż którykolwiek z jego ewentualnych następców. To... - A jednak - przerwał dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze mają identyczne poglądy na te same sprawy. - Tak jak nasi politycy i CIA? - spytał sekretarz. - Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzekł dyrektor. - Cholera jasna! - zdenerwował się prezydent. - Nie zamierzam słuchać tego rodzaju bredni. Chcę od was faktów, wyłącznie faktów. Zaczynaj, Jim, skoro jesteś taki pewien swego. Coś wytrzasnął? - Udało nam się całkiem sporo dowiedzieć. - Dyrektor wyjął kartkę z tekturowej teczki, którą trzymał w dłoni, i położył ją przed prezydentem. -Wprowadziliśmy do komputera wszystkie dane dotyczące sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji. Jak wszedł morderca, jak wyszedł, ile oddał strzałów i tym podobne informacje, uwzględniające również miejsce i porę zabójstwa. Następnie porównaliśmy wyniki z danymi o znanych nam zabójstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich piętnastu lat. I otrzymaliśmy sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Sylwetki trzech najlepszych, najbardziej nieuchwytnych morderców z radzieckiej służby wywiadowczej. Oto ich nazwiska, poczynając od najstarszego stażem. Prezydent wziął do ręki listę. Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor Południowo- Zachodni Kryłowicz Nikołaj - WKR, Moskwa Żukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Związku Radzieckiego w Berlinie Wschodnim Sekretarz był wyraźnie poruszony; nie mógł milczeć dłużej. - Panie prezydencie - zaczął - tego rodzaju spekulacje, oparte właściwie na samych niewiadomych, mogą doprowadzić nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest odpowiednia

pora. - Chwileczkę, Paul - rzekł prezydent. - Powiedziałem, że chcę znać fakty. Nie obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie. Zamordowano przewodniczącego kolegium szefów sztabów. Może w życiu prywatnym był zboczonym wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego żołnierza. Jeśli załatwili go Rosjanie, chcę to wiedzieć. - Odłożył kartkę na biurko i nie spuszczając wzroku z sekretarza dodał: - Z drugiej strony, dopóki nie będziemy mieć więcej danych, o żadnym konflikcie nie może być mowy. Rozumiem, że Jim zachował w tej sprawie jak najdalej idącą dyskrecję. - Oczywiście - potwierdził dyrektor CIA. Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekając na pozwolenie - do gabinetu wszedł adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy łączności. - Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. Tożsamość potwierdzona. - Dziękuję. - Prezydent sięgnął za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami. - Panie sekretarzu? Sekretarz powiedział szybko kilka słów po rosyjsku; kiedy zrobił przerwę, włączył się jego tłumacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na linię wszedł tłumacz Białego Domu i stwierdził krótko: - Zgadza się, panie prezydencie. Kwartet telefoniczny ciągnął się przez jakiś czas. - Przykro mi, panie prezydencie - rzekł sekretarz - z powodu śmierci, a raczej zabójstwa Anthony'ego Blackburna. Był to znakomity żołnierz, który nienawidził wojny podobnie jak my obaj. Nasza strona darzyła go największym szacunkiem; ceniliśmy go za odwagę i trzeźwe sądy, które wywierały pozytywny wpływ również na naszych wojskowych. Dotkliwie odczujemy jego odejście. - Dziękuję, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zabójstwo wciąż pozostaje dla nas zagadką. - Waśnie dlatego skontaktowałem się z panem, panie prezydencie. Pragnę stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że zabójstwo generała Blackburna było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli odpowiedzialni przywódcy Związku Radzieckiego. Nigdy nawet nie rozważano czegoś podobnego. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. - Tak mi się zdaje. I jeszcze raz dziękuję. Ale, panie sekretarzu, jeśli wolno... Czyżby sugerował pan możliwość istnienia w aparacie rządowym swojego kraju jakiejś innej, nieodpowiedzialnej grupy? - Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w amerykańskim senacie nie ma osób, które

chciałyby zbombardować Ukrainę. Każdy oczyszcza swoje szeregi z idiotów. - W takim razie nie jestem całkiem pewien, czy pana dobrze rozumiem. - Wyrażę się jaśniej. CIA sporządziło listę składającą się z nazwisk trzech osób, którym przypisuje się związek ze śmiercią generała Blackburna. Nic bardziej mylnego, panie prezydencie. Ma pan na to moje solenne słowo. To najbardziej godni zaufania i subordynowani ludzie. Co więcej, jeden z wymienionych, Żukowski, tydzień temu trafił do szpitala; drugi, Kryłowicz, przebywa od jedenastu miesięcy na granicy Mandżurii. Natomiast Taleniekow zakończył już definitywnie służbę czynną; obecnie przebywa w Moskwie. Prezydent milczał przez moment, spoglądając na dyrektora CIA. - Dziękuję za pańskie wyjaśnienie i cenne informacje, panie sekretarzu - powiedział w końcu. - Zdaję sobie sprawę, ile wysiłku kosztował pana ten telefon. Gratulacje dla pańskiego wywiadu. - Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. Może to i lepiej. Powaga sytuacji zmusiła mnie do skontaktowania się z panem. Zapewniam pana, panie prezydencie, że my nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. - Wierzę panu. Ciekaw jestem, kto się za tym kryje. - Mnie też nie daje to spokoju. Mam nadzieję, że wkrótce obaj się dowiemy. 2. - Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawołała wesoło zażywna niewiasta, zbliżając się z tacą do łóżka. - Pierwszy dzień urlopu! Śnieg jak okiem sięgnąć, ale słońce już mocno przygrzewa. Tylko patrzeć jak las znów się zazieleni i to jeszcze nim wódka wyparuje ci z głowy! Mężczyzna ukrył twarz w poduszce, potem obrócił się na wznak i otworzył oczy, ale zaraz zmrużył je pod wpływem rażącego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy gałęzie drzew uginały się pod ciężarem oślepiająco białych płacht śniegu. Jurijewicz uśmiechnął się do żony, błądząc palcami po szpakowatej brodzie. - Chyba trochę okopciła mi się wczoraj, biedaczka - zauważył. - Całe szczęście, że się na tym skończyło - powiedziała z rozbawieniem kobieta. - Przydał się na coś zdrowy chłopski instynkt, jaki odziedziczył po mnie nasz Misza. Widzi chłopak pożar, to go gasi, ot i cała filozofia. - Rzeczywiście, od razu rzucił się z pomocą.

- A widzisz... - Żona Jurijewicza postawiła tacę na łóżku, odsunęła nogi męża, usiadła i przyłożyła mu rękę do czoła. - Ciepłe, ale wyżyjesz. Kozak z ciebie! - Daj mi papierosa. - Nic z tego. Najpierw napij się soku; dobrze ci zrobi. Dogadzają nam teraz, staruszku, co? Puszki z sokiem ledwie się mieszczą w kredensie. Żebyś, jak mówi nasz syn, porucznik, miał czym ugasić brodę, jeśli ci się znów zapali od papierosa. - Żołnierze nie znają się na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, że sok służy do koktajli. -Jurijewicz uśmiechnął się blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi? - Ależ z ciebie uparciuch. - Sięgnęła po paczkę leżącą na nocnym stoliku, wyciągnęła ze środka papierosa i włożyła mężowi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapałkę. Nie oddychaj, bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar złego, pochowają gdzieś pod płotem jako morderczynię największej sławy radzieckiej fizyki jądrowej! - Raz się żyje, duszko. Moje dzieło i tak jest nieśmiertelne. A ciało niechaj okadzi dym. - Wciągnął głęboko w płuca dym z papierosa, do którego żona przytknęła zapałkę, po czym spytał: - Jak się dzisiaj ma nasz chłopak? - Od rana na nogach, czyści broń. Goście zjadą za jakąś godzinkę. Polowanie ma się rozpocząć o dwunastej. - O Boże, na śmierć zapomniałem! - Jurijewicz jęknął i usiadł na łóżku. - Czy ja naprawdę muszę brać w tym udział? - Przecież ty i Misza macie polować razem! Nie pamiętasz, jak się przechwalałeś przy kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wspólnie? Dmitrij westchnął. - Chciałem zagłuszyć wyrzuty sumienia - rzekł. - Odrobić te wszystkie lata spędzone w instytucie, kiedy mój syn rósł, prawie nie znając ojca. Kobieta uśmiechnęła się. - Dobrze ci zrobi dzień na świeżym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz śniadanie i ubieraj się. - Wiesz - powiedział nagle Jurijewicz, biorąc ją za rękę - powoli zaczyna do mnie docierać, że naprawdę jestem na urlopie. Już nawet nie pamiętam, kiedy miałem ostatni. - Bo i nie ma co pamiętać. Nigdy. Kto słyszał, żeby tak harować jak ty?! Jurijewicz wzruszył ramionami. - To ładnie, że dali Miszy wolne - rzekł po chwili. - Sam wystąpił o przepustkę. Chciał spędzić te kilka dni z tobą. - Dobry dzieciak. Kocham go i żałuję, że tak mało o nim wiem.

- Podobno świetny oficer; możesz być dumny z syna, mój mężu. - Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać. W gruncie rzeczy niewiele mamy wspólnego. Chociaż muszę przyznać, że wczoraj, przy wódce, nie brakowało nam tematów. - Nie widzieliście się prawie dwa lata. - Przecież wiesz, jaki byłem zajęty. - Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta ujęła Dmitrija za rękę. - Ale błagam, zrób wyjątek. Nie tylko dzisiaj, ale przez całe trzy tygodnie. Odpocznij od instytutu, wykładów i zarywania nocy z tymi młodymi zapaleńcami, którzy chcą się pochwalić, że pracowali z wielkim Jurijewiczem. - Wyjęła mu papierosa z ust i zgasiła. - No, śniadanko i wstajemy. Polowanie dobrze ci zrobi. - To wcale nie takie pewne, moja droga. - Zaśmiał się. - Kto wie, jak się skończy. Od dwudziestu lat nie miałem strzelby w ręce. Porucznik Nikołaj Jurijewicz przedzieracie przez głęboki śnieg, kierując się ku staremu budynkowi, który służył niegdyś za stajnię. Odwrócił się i objął wzrokiem rozległy dwupiętrowy dom lśniący w porannym słońcu - alabastrowy pałac pośrodku alabastrowej doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. Należał do innej epoki, urokliwej i pełnej wdzięku, która odeszła w przeszłość i już nigdy nie miała powrócić. Ojciec porucznika cieszył się uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu dużo się mówiło; samo nazwisko genialnego naukowca o dość wybuchowym charakterze napawało lękiem przywódców zachodniego świata. Szeptano, że Dmitrij Jurijewicz nosi w głowie gotowe plany kilkunastu rodzajów taktycznej broni jądrowej, a gdyby go zostawiono na trochę w składzie amunicji z przyległą pracownią, byłby w stanie sam jeden skonstruować bombę zdolną zmieść z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad połowę Pekinu. Taki był właśnie Jurijewicz, człowiek poza wszelką krytyką i niemal całkowicie bezkarny, choć nie raz i nie dwa w słowach i czynach dawał upust swojemu nieokiełzanemu temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miarę spokojnie, bowiem przywiązanie uczonego do ojczystego kraju było sprawą nigdy nie kwestionowaną. Dmitrij Jurijewicz przyszedł na świat jako piąte dziecko w biednej chłopskiej rodzinie z Kurowa. Gdyby nie rewolucja bolszewicka, poganiałby muły w pańskim majątku. Był komunistą z wyboru i z przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualności, organicznie nie znosił biurokratów. Co więcej, krytykował ich otwarcie, ale tak sławnemu uczonemu uchodziło to

na sucho. Nic zatem dziwnego, że wszyscy zabiegali o znajomość z Jurijewiczem. Nikołaj podejrzewał, że ludzie liczą na to, iż cząstka nietykalności jego ojca stanie się ich udziałem. Był pewien, że i dzisiejszym gościom też o to chodzi; czuł się trochę nieswojo z tego powodu. Goście, którzy wkrótce mieli się zjawić w daczy, właściwie sami wprosili się z wizytą. Jeden dowodził batalionem, w którym Nikołaj służył w Wilnie; drugiego porucznik w ogóle nie znał. Był to przyjaciel z Moskwy jego przełożonego, człowiek, który - jak powiedział dowódca - mógł się okazać pomocny w dalszej karierze Nikołaja. Ale awans dzięki protekcji nie nęcił porucznika; pragnął przede wszystkim być sobą, synem godnym swojego ojca. Chciał osiągać sukcesy własnymi siłami, nie dzięki znajomościom; co więcej, wierzył, że mu się uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu było odmówić przełożonemu. Bo jeśli ktokolwiek w armii radzieckiej zasługiwał na immunitet nietykalności, to właśnie pułkownik Iwan Drigorin. Drigorin niejednokrotnie zdobywał się na publiczną krytykę zastraszającej demoralizacji, jaka panowała w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieniądze, magazyny napełnione po brzegi kontrabandą, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach bojowych... Moskwa zareagowała na krytykę przeniesieniem pułkownika do Wilna. W prowincjonalnym wileńskim garnizonie młodziutki, dwudziestojednoletni porucznik Nikołaj Jurijewicz pełnił - jak na swój wiek - odpowiedzialną funkcję, więc czuł się w pełni dowartościowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrzałego, wybitnie utalentowanego dowódcy, powierzenie mu takiej komendy było równoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie. Jeżeli więc pragnął poznać ojca porucznika, Nikołaj nie miał serca mu odmówić. Tym bardziej, że pułkownik odznaczał się wielkim urokiem osobistym. Nikołaj zastanawiał się, jaki będzie ten drugi. Doszedł do stajni i otworzył wrota, za którymi znajdowały się dwa szeregi boksów. Stare zawiasy były dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypnęły. Ruszył wzdłuż zadbanych pomieszczeń, w których niegdyś trzymano konie najlepszych ras, usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądała dawna Rosja. Wydawało mu się niemal, że słyszy rżenie ognistych rumaków, niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowców rwących się do biegu. Życie w dawnej Rosji musiało być wspaniałe. O ile, oczywiście, nie poganiało się cudzych mułów. Dotarł do wrót na drugim końcu budynku, otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Coś przykuło jego wzrok. Coś, co zakłócało nieskazitelną biel śniegu.

Od rogu pobliskiego spichlerza aż po skraj lasu ciągnęły się jakieś ślady. Wyglądały na ślady stóp. Ale kto mógł je zostawić? Dwaj służący przysłani przez Moskwę do obsługi daczy nie opuszczali dotąd domu. A gajowi mieszkali w chałupach położonych niżej. Z drugiej strony, pomyślał Nikołaj, poranne słońce mogło przecież wytopić zarysy dowolnych kształtów, a oślepiająca biel śniegu sprzyjała omamom wzrokowym. To niewątpliwie zwierzyna z lasu dotarła aż tutaj w poszukiwaniu żeru. Uśmiechnął się na myśl, że wielkie stajnie, dzisiaj już tylko zabytek, wciąż kuszą zwierzynę. Przyroda nie zmieniła się. Rosja tak. Nikołaj spojrzał na zegarek. Pora wracać do domu, pomyślał. Goście przyjadą lada moment. Wszystko szło tak dobrze, że Nikołaj nie mógł się nadziwić. Żadnych zgrzytów - głównie dzięki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z początku pułkownik Drigorin czuł się trochę skrępowany tym, że narzucił się podwładnemu ze swoją obecnością, ale zachowanie Dmitrija Jurijewicza sprawiło, że zażenowania gościa szybko minęło. Naukowiec odnosił się bowiem do przełożonego syna z pełną rewerencją, jak każdy ojciec, któremu zależy na karierze potomka... Schlebiał pułkownikowi niemal bez przerwy. Nikołaj przysłuchiwał się z roz- bawieniem. Podano wódkę z sokiem owocowym i kawę, a Nikołaj, mając w pamięci wczorajszy incydent, nie spuszczał oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwiącego w jego wargach. Brunow, przyjaciel pułkownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i planista odpowiedzialny za kompleks przemysłowo-zbrojeniowy, okazał się uroczym człowiekiem. Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali się wielu wspólnych znajomych, ale wkrótce wyszło na jaw, że obaj nie darzą zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokratów, do których znaczna część ich znajomych się zalicza. Co rusz więc rozbrzmiewały salwy śmiechu, gdyż dwaj rebelianci prześcigali się w kąśliwych uwagach, to na temat jakiegoś komisarza z komorą pogłosową w miejscu mózgu, to ekonomisty, który nie potrafi utrzymać rubla w kieszeni. - Ależ z nas złośliwcy, towarzyszu Brunow! - zawołał naukowiec; oczy błyszczały mu od śmiechu. - Niestety, to wszystko prawda - powiedział, wzdychając, planista. - Uważajmy lepiej, co mówimy - upomniał go gospodarz. - Żołnierze mogą na nas donieść.

- Zobaczymy, jak na tym wyjdą. Ja obetnę im fundusze na zbrojenia, a wy zmajstrujecie bombę z przedwczesnym zapłonem. Dmitrij Jurijewicz spoważniał. - Oby w ogóle nie trzeba było produkować bomb - powiedział. - I wydawać tyle forsy na zbrojenia - dodał planista. - No, dość rozmów - rzekł gospodarz. - Gajowi twierdzą, że w lasach roi się od zwierzyny. Syn obiecał, że będzie na mnie uważać, a ja przysięgłem, że ustrzelę największą sztukę. No, czas ruszać. Niech każdy weźmie, co mu potrzeba. Są buty, futra... wódka. - Wódka dopiero jak wrócimy, tato. - Widzicie go, mądrala. Wojsko jednak nauczyło go czegoś. - Naukowiec uśmiechnął się do pułkownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chcę słyszeć o waszym wyjeździe. Zostajecie, ma się rozumieć, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzyła nas w stosy pieczystego i świeżych warzyw z Lenin wie skąd... - I w butelki wódki, mam nadzieję? - Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widzę po waszych oczach, że zostajecie. Prawda? - Zostaję - potwierdził planista. Las rozbrzmiewał odgłosami wystrzałów. Do dźwięków kanonady dołączyło się zimowe ptactwo, wzbijając się w powietrze z głośnym trzepotem skrzydeł i przeraźliwym skrzekiem. Nikołaja doleciały podniecone głosy, zbyt jednak odległe, aby mógł rozróżnić słowa. - Jeśli coś trafili, to w ciągu minuty usłyszymy gwizdek - powiedział do ojca, kierując lufę karabinu ku ziemi. - Skandal! - zawołał Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna miała być w naszej części lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi słowo! Dlatego tamci dwaj mieli polować dalej, a my tutaj. - Stary spryciarz! - powiedział syn, po czym spojrzał na broń ojca. - Odbezpieczona? Dlaczego? - Wydawało mi się, że słyszę szelest z tyłu. Chciałem być gotów. - Za pozwoleniem, ojcze, trzeba ją zabezpieczyć. Dopiero jak zobaczysz zwierzynę... - Za pozwoleniem, mój żołnierzu, ja potem nie zdążę! - odparł Jurijewicz, ale widząc zatroskanie w oczach syna, szybko dodał: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym się potknął, to

jeszcze, nie daj Boże, odstrzeliłbym sobie stopę! - Dziękuję, tato - powiedział porucznik, odwracając się gwałtownie. Ojciec miał rację; z tyłu słychać było jakiś szelest, skrzypnięcie czy trzask gałęzi. Porucznik odbezpieczył broń. - Co to? - spytał z przejęciem Dmitrij Jurijewicz. - Ciii... - uciszył go Nikołaj, penetrując wzrokiem białe szpalery drzew. Nie dostrzegł niczego. Na powrót zabezpieczył karabin. - A widzisz? - szepnął Dmitrij. -Twój pięćdziesięciopięcioletni ojciec nie przesłyszał się! - Gałęzie uginają się pod ciężarem śniegu, stąd to skrzypienie - zdecydował syn. - Wciąż nie było gwizdka - rzekł Jurijewicz. - Spudłowali! W oddali rozległy się trzy kolejne wystrzały. - Znów coś zobaczyli - powiedział porucznik. - Może teraz usłyszymy gwizd! Po chwili dobiegł ich głośny dźwięk. Nie był to jednak dźwięk gwizdka, lecz przeraźliwy, przeciągły krzyk. Mimo odległości, słyszeli go wyraźnie i ciarki przeszły im po plecach. Potem rozległ się następny krzyk, jeszcze bardziej przerażający, histeryczny, który zlał się z własnym echem i niósł się po lesie z coraz większą siłą. - Boże, co się tam stało?! - Jurijewicz chwycił syna za ramię. - Nie... Odpowiedź porucznika przerwał trzeci krzyk - okropny, świdrujący wrzask bólu. - Zostań tutaj! - krzyknął Nikołaj do ojca. - Ja biegnę do nich! - Dobrze, ale uważaj na siebie! - odparł Jurijewicz. - Ruszę za tobą! Nikołaj pognał przez śnieg w kierunku, skąd dochodziły wrzaski. Wypełniały cały las, ale były coraz cichsze, jakby krzyczący opadał z sił. Porucznik torował sobie karabinem drogę przez gałęzie, łamiąc je i odpychając na boki; śnieg tryskał mu spod butów. Nogi bolały go, zimne powietrze rozsadzało mu płuca, oczy łzawiły z wysiłku... Najpierw usłyszał ryk, a potem ujrzał koszmarną scenę, która nawet w snach przyprawia myśliwych o dygot. Wielki czarny niedźwiedź, z pyskiem poranionym śrutem i ociekającym krwią, wyładowywał wściekłość na tych, którzy go postrzelili, rozszarpując pazurami swoich prześladowców. Nikołaj uniósł broń i strzelał dopóki nie opróżnił magazynku. Olbrzym padł. Porucznik podbiegł do dwóch mężczyzn. To, co zobaczył, zaparło mu dech.

Planista z Moskwy nie żył. Szyję miał rozerwaną, a zakrwawiona głowa ledwo trzymała się ciała. Drigorin jeszcze oddychał, ale Nikołaj wiedział, że jeśli pułkownik w ciągu kilku sekund nie wyzionę ducha, on sam naładuje broń i skróci jego cierpienie. Pułkownik nie miał twarzy. Przerażający widok wrył się tak silnie w pamięć porucznika, że wiedział, iż nie zapomni go nigdy. Jak to się stało? Dlaczego? Nikołaj spojrzał na prawą rękę pułkownika. I doznał kolejnego szoku. Przedramię ledwo trzymało się na skrawku ciała, tuż poniżej łokcia. Metoda okaleczenia była oczywista: naboje dużego kalibru. Pułkownikowi odstrzelono rękę, uniemożliwiając mu obronę! Nikołaj podbiegł do ciała Brunowa. Pochylił się i obrócił je na wznak. Prawa ręka była nienaruszona, ale z lewej dłoni pozostała tylko krwawa miazga skóry, mięśni i strzaskanych kości. Z lewej dłoni. Nikołajowi przypomniała się poranna kawa, owoce, wódka, papierosy. Planista był mańkutem. Brunowa i Drigorina pozbawił możliwości obrony ktoś uzbrojony, kto wiedział, że wkrótce drogę zastąpi im niedźwiedź. W Nikołaju wziął górę żołnierz. Podniósł się ostrożnie i rozejrzał, wypatrując wroga. Ze wszystkich sił pragnął go znaleźć i zabić. Przypomniał sobie ślady stóp, które widział rano za stajnią. Nie były to ślady żerującej zwierzyny, choć ten, który je zostawił, był gorszy od zwierzęcia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury Łubianki wydawały się zbyt łagodne. Kim był? A przede wszystkim, dlaczego zamordował obu mężczyzn? Porucznik dostrzegł błysk. Odblask słońca na broni. Zrobił ruch, jakby chciał rzucić się w prawo, po czym skoczył nagle w lewo, padł na ziemię i potoczył za pień najbliższego dębu. Wyjął pusty magazynek, wsadził nowy i - mrużąc oczy - skierował wzrok w stronę, gdzie ujrzał błysk. Wysoko, piętnaście metrów nad ziemią, stała w rozkroku na dwóch gałęziach sosny postać trzymająca w ręku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca miał na sobie śnieżnobiałą kurtkę z białym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywały wielkie, czarne okulary słoneczne. Nikołajowi zbierało się na wymioty z wściekłości i obrzydzenia. Morderca uśmiechał się; porucznik dobrze wiedział, że uśmiecha się do niego. Podniósł gniewnie broń. Nagle oślepiła go fontanna śniegu; dźwięk wystrzału doleciał

go ułamek sekundy później. Morderca znów nacisnął na spust; kula zaryła się w drzewo tuż nad głową porucznika. Cofnął się za pień. Jeszcze jeden strzał, oddany z bliższej odległości i nie z sosny. - Nikołaj! Porucznikowi szumiało w głowie. Nie czuł nic prócz wściekłości. Rozpoznał głos ojca. - Nikołaj! Kolejny strzał. Porucznik poderwał się z ziemi, wypalił w kierunku sosny i ruszył przez śnieg w stronę ojca. Wtem ostry, lodowaty ból przeszył mu klatkę piersiową. Porucznik stracił wszelkie czucie, wszelkie rozeznanie, wiedział tylko, że jego twarz staje się coraz zimniejsza. Sekretarz generalny KC KPZR położył ręce na długim stole ustawionym pod oknem, z którego widać było Kreml. Oparty o blat, przyglądał się zdjęciom; na jego dużej, chłopskiej twarzy malowało się krańcowe znużenie, lecz z oczu biła zgroza i gniew. - Potworność - wyszeptał. - Że też musieli zginąć w tak koszmarny sposób. Dobrze, że chociaż Jurijewiczowi tego oszczędzono. Też zginął, ale jego koniec nie był aż tak straszny. Przy stole znajdującym się po drugiej stronie pomieszczenia siedziało dwóch mężczyzn i kobieta; przed każdym z nich leżała brązowa teczka na akta. Wszyscy w napięciu obserwowali sekretarza, a z ich min łatwo można było wyczytać, że chętnie przyspieszyliby bieg narady. Nikt jednak nie śmiał ani ponaglać sekretarza, ani przerywać jego rozważań; jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podwładnych mogły wywołać tylko wybuch. Umysł człowieka stojącego na czele Związku Radzieckiego pracował sprawniej i szybciej niż kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze zastanawiał się długo, analizując kolejno każdy szczegół. W tym świecie zwyciężali tylko najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on należał do zwycięzców. Jego główną bronią była umiejętność wzbudzania strachu; posługiwał się nią w sposób doskonały. Sekretarz odsunął z niesmakiem fotografie i wrócił do stołu konferencyjnego. - Ogłosić stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposażonych w broń termojądrową, skierować łodzie podwodne na pozycje bojowe - zarządził. - Wiadomość posłać wszystkim naszym ambasadom, używając szyfrów złamanych przez Waszyngton. Jeden z mężczyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochylił się do przodu.

Łączyła go z szefem państwa wieloletnia zażyłość; dzięki temu mógł wyrażać swoje opinie ze znacznie większą swobodą niż pozostali. - Nie wiem, czy to rozsądny krok - rzekł. - Takie posunięcie może wywołać niepożądane reakcje. Nie jesteśmy przecież pewni, że winni są Amerykanie. Ich ambasador był naprawdę wstrząśnięty. Znam go; wiem, że nie udawał. - Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtrącił drugi mężczyzna. - My, WKR, nie mamy najmniejszych wątpliwości. Zidentyfikowaliśmy pociski i łuski; użyto siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. Ślady gwintowania lufy wskazują jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowodów? - Tak! Zdobycie broni tego typu to żaden problem. Co więcej, gdyby mordercą był Amerykanin, to dla odwrócenie podejrzeń specjalnie użyłby innej broni. - Chyba że browning to jego ulubiona broń, którą zawsze się posługuje. Wykryliśmy pewne podobieństwa między tą akcją, a innymi znanymi nam zabójstwami. - Szef WKR zwrócił się do kobiety w średnim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. - Proszę towa- rzyszkę dyrektor o zreferowanie sprawy. Kobieta otworzyła teczkę i nim zabrała głos, przebiegła wzrokiem pierwszą stronę. Potem przekręciła kartkę i zwróciła się do sekretarza, unikając spojrzenia dyplomaty. - Jak towarzyszom wiadomo, było dwóch morderców, najprawdopodobniej mężczyzn - zaczęła. - Dwóch strzelców wyborowych o najwyższych kwalifikacjach, z których przynajmniej jeden musiał być specjalistą od inwigilacji. Ślady, jakie znaleziono w stajniach -zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski stóp w różnych miejscach - dowodzą niezbicie, że wszystkie rozmowy prowadzone w daczy były na podsłuchu. - Towarzyszka sugeruje, że akcję przeprowadzili doświadczeni fachowcy z CIA? - przerwał sekretarz. - Albo z Operacji Konsularnych. To może być również ich robota. - No tak - zgodził się sekretarz. - Nie możemy zapominać o tej bandzie kryptomorderców z Departamentu Stanu! - Przecież to równie dobrze może być sprawka chińskich tao-panów - powiedział z przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych speców od zabijania, a po drugie Chiny miały więcej powodów od innych państw, żeby obawiać się Jurijewicza. - Wykluczone - sprzeciwił się szef WKR. - Pekin nie śmie używać na terenie Rosji agentów-Chińczyków; wie, że gdyby nawet połknęli cyjanek, to my i tak byśmy wiedzieli, kto ich nasłał. I potrafili odpowiednio zareagować.

- Wspomnieliście o podobieństwach - powiedział sekretarz, ucinając dyskusję. - Na co wskazują? - Wprowadziliśmy do komputera KGB dane dotyczące zbrodni, a następnie wszelkie posiadane przez nas informacje na temat amerykańskich agentów, o których wiemy, że władają biegle rosyjskim, często działają na naszym terenie, a w dodatku mają na swoim koncie wcześniejsze zabójstwa - wyjaśniła kobieta. - Komputer wybrał cztery nazwiska. Oto one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu. Wręczyła kartkę szefowi WKR, a ten z kolei podał ja sekretarzowi. Sekretarz spojrzał na listę. Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zabójstw w Pradze, Atenach, Paryżu i Monachium. Podejrzany o prowadzenie działalności dywersyjnej na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zachód ponad dwudziestu zdrajców. Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. Sabotaż najróżniejszego typu. Odpowiedzialny między innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz Tadżyki- stanie. Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez sześć lat działał w Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji charytatywnej AID. Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pięciu tygodni przebywa w Taszkencie, dokąd przyleciał na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth Radar Corporation. Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza... - Towarzyszu sekretarzu - wtrącił szef WKR. - Proszę zwrócić uwagę na kolejność nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, że odpowiedzialność za zabójstwo Jurijewicza ponosi pierwszy z listy. - Scofield? - Właśnie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesiąc temu był w Marsylii, a potem nagle jakby zapadł się pod ziemię. Wyrządził nam więcej szkód niż jakikolwiek inny agent Stanów Zjednoczonych od zakończenia wojny. - Naprawdę? - Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilkł, po czym z pewnym wahaniem, jakby wolał nie mówić nic więcej, lecz wiedział, że powinien, oznajmił: - Jego żonę

zamordowano dziesięć lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wręcz zieje do nas nienawiścią. - W Berlinie Wschodnim? - Tak. KGB zastawiło na nią pułapkę. Na biurku odezwał się telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzył gabinet i podniósł słuchawkę. Dzwonił prezydent Stanów Zjednoczonych. Tłumacze byli już na linii. Rozpoczęła się rozmowa. - Panie sekretarzu, chciałbym panu wyrazić szczere ubolewanie z powodu śmierci, a raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A także wstrząsającego końca, jaki spotkał jego syna i przyjaciół. - Dziękuję za wyrazy współczucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te potworne morderstwa zostały dokonane z premedytacją. Trudno mi też oprzeć się wrażeniu, że śmierć naszego najznakomitszego fizyka przyjęto w pańskim kraju z ulgą. - Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice państwowe i różnice w poglądach politycznych tracą wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na całym świecie, w każdym kraju. - Ale służył tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu szczerze, że gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu różnic między nami. Każe mi raczej szukać winowajcy wśród obywateli kraju, w którym panuje ustrój tak bardzo odmienny od naszego. - W takim razie, wybaczy pan, jest to pogoń za widmem. - A mnie się zdaje, że jesteśmy na właściwym tropie, panie prezydencie. Dysponujemy mocno niepokojącymi dowodami. Tak dalece niepokojącymi, że muszę... - Wybaczy pan, że mu przerwę - powiedział prezydent - ale to właśnie te dowody skłoniły mnie, wbrew całkiem naturalnym oporom, do skontaktowania się z panem. Radziecki wywiad popełnił duży błąd. Ściśle mówiąc, cztery błędy. - Cztery? - Tak, panie sekretarzu. Mam na myśli Scofielda, Randolpha, Saltzmana i Bergstroma. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z tą sprawą. - Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie. - Nie mniej niż pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedział, że coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. Pamięta pan? - Oczywiście. Słowa nie mają jednak tej wagi, co dowody. Przekonujące dowody.

- W takim razie zostały umiejętnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, że wyjaśnię. Spośród trzech pracowników CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali już jakiś czas temu odwołani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono no- wotwór. - Prezydent zrobił pauzę. - Zostaje jeszcze jeden człowiek - podjął sekretarz. - Agent niesławnych Operacji Konsularnych. Niby pracują tam dyplomaci, a w rzeczywistości ludzie bez czci i wiary. - Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawię, będzie dość bolesne. Otóż Scofield jest ostatnim człowiekiem, który mógł być zamieszany w tę aferę. Mówię o tym, gdyż sprawa stała się nieaktualna. - Słowa niewiele kosztują... - Proszę posłuchać. Kilka lat temu założono profesorowi Jurijewiczowi teczkę, którą systematycznie uzupełniano, jeśli nie co dzień, to co miesiąc. W końcu zadecydowano, że nadeszła pora, aby uczynić profesorowi pewną propozycję. - Mówi pan serio?! - Najzupełniej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, którzy udali się do daczy, działali w interesie Stanów Zjednoczonych. Mieli namówić profesora do ucieczki ze Związku Radzieckiego. Akcją kierował Scofield. Sekretarz spojrzał na plik fotografii leżących na stole po drugiej stronie gabinetu. - Dziękuję za szczerość - powiedział cicho. - Proszę szukać winnych gdzie indziej. - Spróbuję. - Ja również. 3. Choć było już późne popołudnie, promienie ognistej kuli słońca wiszącej nad horyzontem odbijały się oślepiającym blaskiem od wód amsterdamskich kanałów. Przechodnie śpieszący Kalverstraat w kierunku zachodnim mrużyli oczy, z wdzięcznością chłonąc błogie ciepło i wdychając rześkie powietrze niesione przez wiatr, który wiał znad niezliczonych kanałów odchodzących od Amstelu. Zbyt często luty przynosił mgły, deszcze i przenikliwą wilgoć. Dzisiaj było inaczej i mieszkańcy najruchliwszego portu Morza Północnego cieszyli się z niezwykłej aury. Jeden człowiek nie podzielał ogólnej radości. Nie był mieszkańcem Amsterdamu. I nie

spieszył ulicą. Nazywał się Brandon Alan Scofield i pełnił funkcję attache do specjalnych poruczeń Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Stał przy oknie, trzy piętra nad Kalverstraat, i lustrował przez lornetkę tłumy poniżej, koncentrując się na okolicach budki telefonicznej, której szyby lśniły jasno, odbijając promienie słońca. On także mrużył oczy, ale bez uczucia wdzięczności; na jego twarzy, wymizerowanej i napiętej, o ostrych rysach, malowało się wyłącznie znużenie. Ciemnoblond włosy opadające na czoło znaczyła gdzieniegdzie siwizna. Przesuwał lornetkę, regulując palcami ostrość, jednocześnie przeklinając rażący blask i tłok na ulicy. Wzrok miał zmęczony, a oczy podkrążone, wynik zbyt wielu nieprzespanych nocy - ze zbyt wielu powodów, aby warto je było teraz analizować. Miał zadanie do wyko- nania; jako zawodowiec wiedział, że nie powinien się rozpraszać, myśleć o czymkolwiek innym. Oprócz Scofielda w pokoju przebywało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich, łysiejący technik, siedział przy stole, na którym stał rozmontowany telefon; odchodzące od aparatu przewody łączyły się z magnetofonem. Słuchawka, zdjęta z widełek, leżała obok. Również w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji. Była to jedyna pomoc, jaką policja amsterdamska udzieliła attache z Departamentu Stanu, spłacając w ten sposób stary dług. Trzecią osobą w pokoju był mężczyzna około trzydziestki; na jego twarzy nie było śladów znużenia czy wyczerpania, a jeśli nawet widniało na niej pewne napięcie, było to radosne napięcie myśliwego czekającego na ofiarę. Uzbrojenie młodego agenta stanowiła superczuła kamera filmowa ustawiona na statywie i wyposażona w teleobiektyw. Wolałby mieć inną broń. W przydymionych soczewkach lornetki Scofielda pojawił się znajomy mężczyzna. Zatrzymał się na moment obok budki telefonicznej, ale po chwili, pchnięty niechcący przez jakiegoś przechodnia, zrobił dwa kroki do przodu i stanął na tle lśniącej szyby, zasłaniając sobą rażące błyski; otoczony aureolą słońca, stanowił wyborny cel. Gdyby mogli go teraz zlikwidować, byłoby to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych. Wystarczyłby karabin o dużej mocy rażenia; człowiek w oknie nacisnąłby spust. Robił to już wiele razy. Ale tym razem chodziło o co innego. Należało dać komuś nauczkę; żeby była skuteczna, nie wystarczył nagły strzał. Obie strony musiały być świadome swoich ról. W przeciwnym wypadku egzekucja mijałaby się z celem. Mężczyzna na dole zbliżał się już do siedemdziesiątki. Strój miał niechlujny; ciepły płaszcz, z kołnierzem postawionym dla osłony przed chłodem, był zmięty, a zsunięty na czoło kapelusz mocno sfatygowany. Z nie ogolonej twarzy bił strach. Dla Amerykanina, który

obserwował go przez lornetkę, żaden widok nie był tak przejmujący i bolesny, jak widok przerażonego starca. Może tylko widok przerażonej staruszki. Jednych i drugich widział nieraz. Częściej, niż chciał pamiętać. Spojrzał na zegarek. - No to zaczynamy - powiedział do technika przy stole, po czym zwrócił się do młodego człowieka stojącego za nim: - Jesteś gotów? - spytał. - Tak - padła krótka odpowiedź. - Mam skurwysyna w obiektywie. Waszyngton miał rację i ty to udowodniłeś. - No, jeszcze nie całkiem. Chociaż dobrze by było. Jak wejdzie do budki, mierz na usta. - Dobra. Technik wykręcił numer, wcisnął przycisk magnetofonu, po czym wstał szybko z krzesła i podał Scofieldowi wkładane na głowę słuchawki z mikrofonem. - Dzwoni - powiedział. - Słyszę. Patrzy przez szybę. Waha się, jakby nie chciał wejść. Coś tu jest nie tak. - Właź, skurwysynu! - zawołał kamerzysta. - Wejdzie - oświadczył Scofield, przyciskając do oczu lornetkę. - Boi się. Każde pól sekundy to dla niego wieki. Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć dlaczego... No, otwiera drzwi. Teraz cisza! Scofield nasłuchiwał chwilę, obserwując przez lornetkę wystraszonego starca, a następnie powiedział bardzo spokojnie do mikrofonu: - Dobryj dień prijatiel... Rozmowa prowadzona wyłącznie po rosyjsku trwała osiemnaście sekund. - Do swidanija - zakończył Scofield - zawtra noczju, na mostie. Obserwował starca, dopóki ten nie znikł w tłumie. Dopiero wtedy kamera przestała pracować, a attache odłożył lornetkę i zwrócił słuchawki technikowi. - Udało ci się wszystko nagrać? - spytał. - Tak, idealnie - powiedział łysiejący mężczyzna, manipulując pokrętłami. - A tobie jak? - Scofield zwrócił się do kamerzysty. - Gdybym lepiej znał język, mógłbym odczytać z ust, co mówił. - Świetnie. Ci, dla których przeznaczona jest taśma, nie będą mieli problemów z językiem. - Scofield sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes w skórzanej oprawie i zaczął pisać. - Zanieś taśmę i film do ambasady. Niech wywołają film, a potem zrobią zminiaturyzowaną kopię. Taśmy również. Tu masz dane.