George R.R. Martin
Retrospektywa Tom II
Żeglarze nocy
Przekład:
Michał Jakuszewski
Arkadiusz Nakoniecznik
Darosław J. Toruń
2008
Dla Phipps, oczywiście,
jest taka ścieżka, nie zwyczajna droga,
między świtem a ciemną nocą.
Cieszę się, że wędrujesz nią ze mną.
O George’u R.R. Martinie
Gardner Dozois
Choć George R.R. Martin już od z górą trzydziestu lat jest ważną postacią w kilku
różnych gatunkach literackich, zdobywał nagrody Hugo, Nebula i World Fantasy, dopiero w
tej chwili można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że odniósł wielki sukces.
Z całą pewnością świadczy o tym fakt, że niedawno powieść innego autora reklamowano
jako „utrzymaną w tradycji George’a R.R. Martina”. Gdy książki jakiegoś pisarza sprzedają
się na tyle dobrze, że wydawcy próbują przekonać czytelników do kupowania książek innych
autorów, mówiąc, iż są podobne do nich, znaczy to, że stał się on naprawdę sławny. Nie
sposób temu zaprzeczyć.
Jeśli wątpicie w moje słowa, przypomnijcie sobie innych pisarzy, których nazwisk używa
się w takim kontekście: J.R.R. Tolkiena; Roberta E. Howarda; H.R Lovecrafta; Stephena
Kinga; J.K. Rowling. To naprawdę imponująca lista, ale nie ma wątpliwości, że George –
który dzięki swej epickiej serii Pieśń lodu i ognia stał się jednym z najpopularniejszych, a
jednocześnie najwyżej ocenianych przez krytykę współczesnych pisarzy fantasy – zasłużył na
miejsce wśród nich... choć gdyby ktoś powiedział młodemu George’owi, pełnemu entuzjazmu
nowicjuszowi, który nic jeszcze nie opublikował, że pewnego dnia jego nazwisko znajdzie się
wśród takich sław, z pewnością by w to nie uwierzył... nie odważyłby się uwierzyć w
spełnienie podobnie nierealnego marzenia.
Młody George z pewnością nie uwierzyłby też w coś, o czym wielu spośród legionów
jego obecnych fanów nawet nie wie, a mianowicie w to, że odniesie sukces w kilku różnych
dziedzinach literatury. To między innymi ma zademonstrować niniejszy zbiór. George
osiągnął powodzenie jako autor science fiction, horrorów, fantasy, scenarzysta i producent
telewizyjny, a także redaktor, kompilator i pomysłodawca ukazującej się już od dłuższego
czasu serii Wild Cards. Składa się ona z powieści i nowel wielu różnych autorów. Wydano
już szesnaście tomów, a wkrótce ma się ukazać siedemnasty. Osiągnięcia George’a w każdej
z tych dziedzin z osobna wielu twórców uznałoby za satysfakcjonujący dorobek całego życia,
a nawet powód do chwały.
Ale nie George, ta chciwa świnia – on koniecznie musiał zdobyć zasłużoną sławę na
wszystkich tych polach!
George R.R. Martin urodził się w Bayonne w stanie New Jersey, pierwsze opowiadanie
sprzedał w roku 1971 i wkrótce został jednym ze stałych autorów „Analogu” pod redakcją
Bena Bovy, gdzie ukazały się barwne, pobudzające wyobraźnię i poruszające utwory, takie
jak Mgły odpływają o świcie, Nie wolno zabijać człowieka, Drugi rodzaj samotności, Planeta
burz – to napisane na spółkę z Lisą Tuttle opowiadanie stało się zaczątkiem ich powieści
Przystań wiatrów, Override, oraz wiele innych, choć Martin sprzedawał też opowiadania do
„Amazing”, „Fantastic”, „Galaxy”, „Orbit”, a także innych magazynów i antologii. Za jeden z
opublikowanych w „Analogu” tekstów, znakomitą mikropowieść Pieśń dla Lyanny, George
otrzymał w roku 1974 swą pierwszą nagrodę Hugo.
Pod koniec lat siedemdziesiątych osiągnął szczyt powodzenia jako autor science fiction.
Wtedy właśnie powstały jego najznakomitsze utwory w tej kategorii, a niektóre z nich
należały do najlepszych opowiadań fantastycznonaukowych napisanych w owych latach – na
przykład sławne Piaseczniki, być może najbardziej znane opowiadanie George’a, za które
otrzymał w roku 1980 nagrody Hugo i Nebula, Droga krzyża i smoka, która zdobyła nagrodę
Hugo w tym samym roku (George był pierwszym autorem, który otrzymał w jednym roku
dwie nagrody Hugo za utwory literackie), Mroźne kwiaty, Kamienne miasto, Gwiezdna pani i
inne. Te opowiadania weszły w skład zbioru Piaseczniki, jednego z najlepszych w tamtym
okresie. George właściwie opuścił już wówczas „Analog”, choć w latach osiemdziesiątych,
gdy naczelnym tego magazynu był Stanley Schmidt, miała się w nim jeszcze ukazać długa
sekwencja opowiadań o zabawnych międzygwiezdnych przygodach Havilanda Tufa (później
wydana w formie książkowej pod tytułem Tuf Wędrowiec), a także kilka innych znakomitych
utworów, takich jak mikropowieść Żeglarze nocy. Większość tekstów pisanych przez
George’a na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ukazywała się jednak w
„Omni”. W owych czasach to właśnie pismo płaciło najlepiej za opowiadania SF i
znajdowało się na szczycie łańcucha pokarmowego tej gałęzi literatury. W późnych latach
siedemdziesiątych ukazała się również zapadająca w pamięć książka Światło się mroczy,
jedyna powieść SF, którą Martin napisał samodzielnie.
W latach osiemdziesiątych kariera George’a wkroczyła jednak na inne ścieżki, dalekie od
tych, których można było od niego oczekiwać w poprzedniej dekadzie. We wczesnych latach
osiemdziesiątych horror zdobył popularność jako odrębna kategoria wydawnicza i to właśnie
George stworzył dwie najoryginalniejsze powieści w okresie wielkiego boomu na ten gatunek
literatury. W roku 1982 ukazał się Ostatni rejs „Fevre Dream”, inteligentna i pełna napięcia
książka osadzona w realistycznie oddanym historycznym tle. Nadal jest to jedna z najlepszych
nowoczesnych powieści o wampirach. W roku 1983 wydano natomiast Rockowy Armagedon,
„rockandrollowy horror apokaliptyczny”. Choć niektórzy nadal uważają tę książkę za
kultową, pod względem komercyjnym była poważnym rozczarowaniem i właściwie położyła
kres karierze George’a jako autora powieści z tego gatunku, choć przez pewien czas nadal
tworzył on krótkie formy i zdobył nagrodę Brama Stokera za opowiadanie Człowiek w
kształcie gruszki oraz nagrodę World Fantasy za mikropowieść o wilkołakach Obrót skórą.
Mimo że większość horrorów napisanych przez George’a zawierała elementy nadnaturalne,
stworzył on również trochę interesujących hybryd horroru z science fiction, w tym dwa wyżej
wymienione opowiadania – Piaseczniki i Żeglarze nocy. Oba należą do najlepszych tego
rodzaju hybryd, jakie kiedykolwiek napisano, i znakomicie sprawdzają się zarówno jako
literatura grozy, jak i jako fantastyka naukowa.
Wielki boom na horror już się wówczas kończył, w księgarniach demontowano odrębne
półki na literaturę tego gatunku, które umieszczono tam kilka lat wcześniej, a wydawcy
likwidowali poświęcone jej serie. Fakt ten zapewne pomógł George’owi w podjęciu decyzji o
rezygnacji z pisania horrorów. W coraz większym stopniu odchodził on w ogóle od słowa
drukowanego, zwracając się ku światu telewizji. W latach osiemdziesiątych stał się
scenarzystą nowej serii Strefy mroku, a później również producentem bardzo popularnego
serialu fantasy Piękna i bestia.
George odniósł spory sukces jako scenarzysta oraz producent i miał w owych latach tylko
niewielki kontakt ze światem słowa drukowanego (choć w roku 1985 zdobył kolejną nagrodę
Nebula za Portrety jego dzieci). Sytuacja ta utrzymywała się przez większą część lat
dziewięćdziesiątych, choć George był wówczas redaktorem serii umieszczonych we
wspólnym świecie antologii Wild Cards, która dotarła do piętnastu tomów, nim w późnych
latach dziewięćdziesiątych zaprzestano jej wydawania. W nowym stuleciu seria ożyła jednak i
po siedmioletniej przerwie Wild Cards wróciły do życia. Martin zniechęcił się do telewizji,
gdy nie udało się zrealizować zaprojektowanego przez niego serialu Nie z tego świata i w
roku 1996 wrócił do książek, wydając powieść fantasy Gra o tron, która zdobyła ogromną
popularność.
Reszta, jak mówią, należy do historii. Ściśle mówiąc, do historii literatury fantasy.
Popularność powieści i opowiadań należących do cyklu Pieśń lodu i ognia nie
przestawała rosnąć przez końcówkę lat dziewięćdziesiątych oraz pierwsze lata nowego
stulecia. Wszystkie trzy tomy cyklu zdobyły nagrodę Locusa dla najlepszej powieści fantasy
oraz były nominowane do nagrody Nebula. Gra o tron otrzymała również nominację do
nagrody World Fantasy, a Nawałnica mieczy do nagrody Hugo. W roku 1997 Martin zdobył
też kolejną nagrodę Hugo za opublikowaną w „Asimov’s Science Fiction” mikropowieść
Blood of the Dragon, która jest fragmentem Gry o tron.
Co pozwoliło George’owi zdobyć uznanie czytelników tak wielu różnych gałęzi
literatury? Jakie cechy jego prozy zyskują sympatię odbiorcy bez względu na rodzaj
opowiadanej historii?
Przede wszystkim George zawsze był głęboko romantycznym autorem. Gdy ktoś sięga po
napisany przez niego utwór, nie znajdzie tam suchego minimalizmu ani chłodnych
ironicznych gierek postmodernizmu, tak lubianych przez wielu współczesnych pisarzy i
krytyków, lecz opartą na konflikcie emocji opowieść o świetnie skonstruowanej fabule,
skomponowaną przez urodzonego narratora. Opowieść, która przykuje jego uwagę już od
pierwszej strony i nie uwolni jej aż do samego końca. Znajdzie przygodę, akcję, konflikt,
romantyzm oraz pełne, barwne ludzkie uczucia: obsesyjną, beznadziejną miłość,
nieprzejednaną nienawiść, niezaspokojone pożądanie, wierność obowiązkowi nawet w
obliczu śmierci, niespodziewane perły humoru... a także coś rzadko spotykanego w dzisiejszej
science fiction i fantasy (nie wspominając już o głównym nurcie) – miłość do przygody dla
samej przygody, zachwyt barwną niezwykłością, dziwaczne rośliny i zwierzęta, egzotyczną
scenerię, obce kraje i jeszcze bardziej obce ludy, a wszystko to wsparte nienasyconym
pragnieniem ujrzenia, co kryje się za najbliższym wzgórzem albo na innym świecie.
George z całą pewnością jest dziedzicem tradycji „Planet Stories”. Zapewne
podstawowym źródłem inspiracji byli dla niego Jack Vance i Leigh Brackett, choć można
zauważyć również wpływ takich pisarzy jak Roger Zelazny i Poul Anderson. Choć przez
wiele lat był stałym autorem „Analogu”, nauka i technika nie grają w jego utworach zbyt
wielkiej roli. Nacisk położony jest na barwę, przygody, egzotykę i wybujały romantyzm. Jego
wszechświat pełen jest obcych gatunków oraz ludzkich społeczeństw, które ewoluowały w
izolacji, nabierając niezwykłych cech. Dramat często opiera się na fakcie, że jedna z tych
kultur nie jest w stanie pojąć psychologii, wartości i motywacji innej. „Barwny” jest słowem,
którego nie sposób użyć zbyt często, gdy opisuje się któryś ze stworzonych przez George’a
światów. Jeśli czytelnik pozwoli mu się porwać, Martin zaprowadzi go do niektórych z
najbardziej zapadających w pamięć miejsc we współczesnej SF i fantasy: do Odpływu Mgieł
w Zamku Chmur na Świecie Widm, na bezkresne wietrzne stepy zwane Morzem Dothraków,
do zimnego starożytnego labiryntu Kamiennego Miasta, na śmiercionośne oceany Namoru,
nad spowite w półmroku Górskie Jeziora Kabaraijianu...
Najważniejszym powodem, dla którego utwory George’a tak silnie oddziałują na wielu
czytelników, są jednak występujące w nich postacie. Udało mu się stworzyć całą galerię
bohaterów – czasami wzruszających, innym razem groteskowych, a jeszcze innym i takich, i
takich – o bogactwie nieosiągalnym dla większości innych autorów, tak urozmaiconą, że
przywodzi na myśl Dickensa: Damien Har Veris, rozdarty, udręczony inkwizytor Wojującego
Zakonu Rycerzy Jezusa Chrystusa z Drogi krzyża i smoka i jego szef, ogromny, żyjący w
wodzie, czwororęki, wielki inkwizytor Torgathon Dziewiąty Klariis Tün; Shawn z Mroźnych
kwiatów, zdesperowana uciekinierka, kryjąca się przed lodowymi wilkami i wampirami, która
wędrowała przez posępny krajobraz wiecznej zimy ku bardziej niezwykłemu i
subtelniejszemu niebezpieczeństwu; Tyrion Lannister, makiaweliczny karzeł, który kształtuje
przeznaczenie narodów w Starciu królów; obsesyjny, bezlitosny gracz, Simon Kress z
Piaseczników, smętny duch z Pamiątki po Melody, groteskowy, niesamowity, niezapomniany
człowiek w kształcie gruszki z opowiadania pod tym samym tytułem; Lya i Robb, skazani na
klęskę telepatyczni kochankowie z Pieśni dla Lyanny; Haviland Tuf, sprytny, neurotyczny
albinos, inżynier ekolog dysponujący boską mocą z opowiadań zebranych w Tufie Wędrowcu;
Daenerys Zrodzona w Burzy, córka królów i niechętna khaleesi khalasaru dothrackich
władców koni, zmierzająca ku swemu przeznaczeniu Matki Smoków... oraz dziesiątki innych.
George czuje się głęboko związany ze wszystkimi swoimi postaciami, nawet
trzecioplanowymi czy czarnymi charakterami. Dlatego właśnie potrafi sprawić, że czytelnik
również się z nimi identyfikuje.
Gdy już autor opanuje tę magiczną sztuczkę, właściwie nie potrzebuje innych. To przede
wszystkim ona zapewniła George’owi miejsce wśród wyżej wymienionych pisarzy, w których
„tradycji” powstają kolejne książki. I to ona powoduje, że bez względu na to, jakiego rodzaju
literaturę tworzy, ludzie pragną ją czytać i do niej wracać.
Przełożył Michał Jakuszewski
Część V
Hybrydy i horrory
Hybrydy i horrory
W dzieciństwie nigdy nie czytałem horrorów. A przynajmniej nigdy ich tak nie
nazywałem. Ale opowiadania o potworach... te kochałem. Kiedy wyruszaliśmy na miasto w
Halloween, zawsze chciałem być duchem albo potworem, a nie kowbojem, trampem bądź
klaunem.
The Plaza była najobskurniejszym z trzech stałych kin w Bayonne, ale nigdy nie
opuszczałem filmów o potworach pokazywanych tam w sobotnie popołudnia. Bilet kosztował
tylko dwadzieścia pięć centów. W bardziej eleganckich kinach, DeWitt i Lyceum, widziałem
efekciarskie filmy Williama Castle’a, The Tingler i 13 duchów. Tylko raz postawiłem nogę w
Victory, starym, ogromnym, walącym się gmachu opery w Bayonne, który przez większą
część mojego dzieciństwa był zamknięty, i wtedy również oglądałem film o potworach.
Siedzenia cuchnęły stęchlizną, pokrywał je kurz, a jak się potem okazało, pełno w nich było
pcheł. Wróciłem do domu ze śladami ukąszeń, a wkrótce potem Victory znowu zamknięto.
W telewizji również nadawano straszne filmy. Nocami mogłem oglądać stare horrory z
wytwórni Universal, jeśli matka nie zagoniła mnie do łóżka. Moim ulubionym potworem był
Wilkołak, chociaż lubiłem też hrabiego Drakulę i Frankensteina (to zawsze był dla nas
„Frankenstein”, a nie „potwór Frankensteina” czy „potwór”). Potwór z Czarnej Laguny ani
Niewidzialny Człowiek nie mogli się równać z tą wielką trójką, a Mumia była po prostu
głupia. Poza starymi filmami od czasu do czasu udawało mi się też obejrzeć jakiś szczególnie
straszny odcinek Strefy mroku albo Alfred Hitchcock przedstawia... ale seria Thriller z
Borisem Karloffem była straszniejsza od obu tamtych razem wziętych. Nakręcona na
potrzeby tego serialu adaptacja Pigeons from Hell Roberta E. Howarda budziła grozę większą
niż wszystko, co widziałem w telewizji przed wojną wietnamską... a nawet relacje z wojny
nie pokazywały, jak facet schodzi po schodach z siekierą wbitą w głowę.
Pożerałem też komiksy o potworach, choć urodziłem się za późno na te naprawdę dobre –
Opowieści z krypty i całe to gnijące towarzystwo z EC. Później przeczytałem o nich w
fanzinach, ale nigdy nie udało mi się dostać egzemplarza. Pamiętam, jak kiedyś natrafiłem u
miejscowego fryzjera na wytarty komiks, znacznie straszniejszy od tych, które wówczas
kupowałem. Niemal na pewno był to stary komiks z EC, który uchował się do owej pory w
zakładzie fryzjerskim; leżały tam również całe stosy Blackhawków z czasów poprzedzających
DC. Zanim jeszcze Marvel stał się Marvelem, wydawał mnóstwo nieszczególnie strasznych
komiksów o potworach. Wszystkie te potwory miały głupie imiona i przybywały z kosmosu.
Kupowałem je, choć nie były zbyt dobre i nigdy nie lubiłem ich nawet w połowie tak bardzo
jak komiksów o superbohaterach.
Śmieszne książeczki, filmy i telewizja zasiały we mnie potworne nasienie... ale moja
miłość do prawdziwej literatury grozy zaczęła się dopiero w roku 1965, gdy zapłaciłem
pięćdziesiąt centów (skandalicznie wysoką cenę, jak na owe czasy) za wydaną przez Avon w
miękkiej oprawie antologię Boris Karloffs Favorite Horror Stories i przeczytałem
opowiadanie H.P. Lovecrafta Duch ciemności. Były tam też inne znakomite utwory, takich
autorów jak Poe, Kornbluth i Robert Bloch, ale to Lovecraft złapał mnie za gardło i nie chciał
puścić. Tamtej nocy bałem się zasnąć, a następnego dnia zacząłem szukać innych książek z
opowiadaniami HPL, który skoczył aż na szczyt mojej osobistej listy przebojów, dzieląc
przodownictwo z RAH i JRRT.
Piszemy takie utwory, jakie czytamy. Nie czytałem w młodości Zane’a Greya i nigdy nie
napisałem westernu. Czytałem Heinleina, Tolkiena i Lovecrafta, było więc nieuniknione, że
któregoś dnia spróbuję stworzyć własne potwory. Jeśli zaś chodzi o hybrydy...
...na długo przed tym, gdy do mojego życia wkroczył H.P. Lovecraft, znalazłem pod
choinką zestaw małego chemika.
Takie zestawy były w latach pięćdziesiątych bardzo modne i można je było znaleźć pod
wieloma choinkami, podobnie jak kolejki Lionela albo pasy Roya Rogersa z dwoma
sześciostrzałowcami (jeśli było się chłopcem; dziewczynki dostawały stroje Dale Evans albo
zestawy do pieczenia Betty Crocker zamiast małego chemika). To była era Sputnika, era
Charlesa van Dorena, era atomu, i Ameryka chciała, żeby wszyscy jej chłopcy wyrośli na
specjalistów od rakiet. Tylko w ten sposób mogliśmy pokonać cholernych Ruskich w wyścigu
na Księżyc.
Zestawy małego chemika, jakie wówczas sprzedawano (być może zresztą sprzedaje się je
po dziś dzień), były wielkim metalowym pudełkiem z pokrywą na zawiasach, w którym
znajdowały się stojaki pełne szklanych buteleczek z rozmaitymi chemikaliami, kilka
probówek i zlewek oraz książeczka z instrukcją użytkowania, opisująca różne pouczające
doświadczenia, jakie można było wykonać. Pokrywę z reguły zdobił obrazek przedstawiający
schludnego chłopaka (nigdy nie była to dziewczynka) w białym fartuchu laboratoryjnym.
Chłopak trzymał w dłoni probówkę, wykonując jedno z tych pouczających doświadczeń
(białych fartuchów nie dołączano). Nie wątpię, że gdzieś faktycznie były dzieci, które
posłusznie przestrzegały wszystkich instrukcji, wykonywały pouczające doświadczenia,
nauczyły się wielu cennych rzeczy i wyrosły na chemików.
Ja jednak nigdy takich nie spotkałem. Wszystkie znane mi dzieciaki, które dostały na
Gwiazdkę zestaw małego chemika, były zainteresowane wyłącznie produkcją substancji,
które eksplodowały. Albo przybierały dziwaczne kolory. Albo bąbelkowały i produkowały
kłęby dymu.
„Sprawdźmy, co się stanie, jeśli zmieszamy to z tamtym” – mówiliśmy, marząc o
odkryciu tajemnej formuły, która zmieni nas w superbohatera albo przynajmniej w pana
Hyde’a. Niewykluczone, że nasi rodzice sądzili, iż dzięki małym chemikom zostaniemy w
przyszłości Jonasami Salkami albo Wernherami von Braunami, nas jednak bardziej
interesowała kariera jednego z wielkich Victorów... von Frankensteina albo von Dooma.
W większości przypadków mieszanie tego z tamtym prowadziło jedynie do powstania
paskudnej mazi. Zapewne tak było lepiej. Gdyby udało nam się wyprodukować substancję,
która przybierałaby dziwaczne kolory albo bąbelkowała i produkowała kłęby dymu,
moglibyśmy spróbować ją wypić... albo przynajmniej sprawdzić, czy uda się namówić
młodszą siostrę do jej wypicia.
Mój mały chemik szybko wylądował w głębi szafy, obrastając kurzem za kolekcją starych
numerów „TV Guide”, ale pasja mieszania tego z tamtym mnie nie opuściła. W późniejszych
latach dałem jej wyraz w swej twórczości. Współczesny przemysł wydawniczy uwielbia
dzielić tworzone przez nas opowieści na kategorie, ustawiając półki z książkami
przypominające stojaki z buteleczkami w zestawie małego chemika, wyposażone w małe
etykiety z napisami KRYMINAŁY, ROMANSE, WESTERNY, POWIEŚCI
HISTORYCZNE, SCIENCE FICTION, KSIĄŻKI DLA MŁODZIEŻY.
Też coś. Pozwólcie nam zmieszać to z tamtym i zobaczyć, co się stanie. Pozwólcie
przekraczać granice gatunków i zamazywać je, tworzyć historie, które należą do obu i do
żadnego z nich. To prawda, że czasami wyjdzie z tego tylko paskudna maź... ale innym razem
może uda się uzyskać coś, co eksploduje!
Ponieważ wyznaję taką filozofię, nie ma nic dziwnego w tym, że w ciągu wieloletniej
kariery stworzyłem sporo dziwacznych hybryd. Jedną z nich jest Ostatni rejs „Fevre Dream”.
Choć na ogół uważa się go za horror, ta powieść mówi nie tylko o wampirach, lecz również o
parowcu. Rockowy Armagedon jeszcze trudniej jest sklasyfikować: fantasy, horror, kryminał,
powieść rockowa, powieść o latach sześćdziesiątych, powieść polityczna. Występuje w niej
też Gremlin Żabcio. Nawet mój cykl fantasy, Pieśń lodu i ognia, jest swego rodzaju hybrydą,
gdyż inspiracją do jego napisania była nie tylko fantasy Tolkiena, Howarda i Fritza Leibera,
lecz również powieści historyczne Thomasa B. Costaina i Nigela Trantera.
Dwa gatunki, które najczęściej ze sobą mieszałem, to horror i science fiction.
Zrobiłem to już w drugim opowiadaniu, które udało mi się sprzedać. Mimo że Zjazd do
San Breta jest osadzony w scenerii science fiction, pozostaje przede wszystkim opowieścią o
duchach, choć muszę przyznać, że nieszczególnie straszną. Moje pierwsze dwa opowiadania
o operatorach trupów Nobody Leaves New Pittsburg i Override były kolejnymi nie do końca
udanymi próbami tego rodzaju krzyżówki, przedstawiającymi fantastycznonaukową wizję
naszego starego przyjaciela ze świata horroru, zombie. Starałem się wywołać uczucie grozy
również w opowiadaniu Dark, Dark Were the Tunnels, a także – ze znacznie lepszym
rezultatem – w późniejszym, lepszym utworze, mikropowieści W domu robaka.
Niektórzy krytycy utrzymują, że horror i science fiction są swymi przeciwieństwami. Ich
argumenty brzmią przekonująco, zwłaszcza w wypadku horroru lovecraftowskiego.
Fantastyka naukowa opiera się na założeniu, że wszechświat, jakkolwiek tajemniczy i
przerażający może się nam wydawać, jest w ostatecznym rozrachunku poznawalny, podczas
gdy Lovecraft sugeruje, że wystarczy jedno spojrzenie na prawdziwą naturę rzeczywistości,
by doprowadzić człowieka do obłędu. Nic nie mogłoby być dalsze od Campbellowskiej wizji
kosmosu. W książce Billion Year Spree, która jest wnikliwą historią science fiction, Brian W.
Aldiss umieścił Johna W. Campbella na „biegunie myśli” gatunku, a H.P. Lovecrafta na jego
„biegunie marzeń” – na drugim końcu literackiego spektrum.
Obaj ci autorzy tworzyli jednak opowiadania, które można opisać jako hybrydy horroru i
science fiction. W gruncie rzeczy, można zauważyć zdumiewające podobieństwa między W
górach szaleństwa autorstwa HPL a Kim jesteś? napisanym przez JWC. Obie te
mikropowieści sprawdzają się zarówno jako horror, jak i jako science fiction. Co więcej, Kim
jesteś? to zapewne najlepszy utwór Campbella, a W górach szaleństwa z pewnością mieści się
w pierwszej piątce dzieł Lovecrafta.
W tej części zamieściłem kilka hybryd i horrorów mojego autorstwa.
Najstarsze z tych opowiadań, Trupiarz, było trzecim z serii o operatorach trupów, i jak się
okazało, ostatnim. Groza ma w nim raczej charakter psychologiczny i seksualny, nie krwawy,
niemniej jednak jest to hybryda SF i horroru. Z pewnością to najmroczniejszy utwór, jaki w
życiu napisałem, a zdarzyło mi się popełnić sporo mrocznych kawałków. Miał być moim
wkładem do antologii Harlana Ellisona The Last Dangerous Visions. Jego nowatorskie
antologie Niebezpieczne wizje i Again, Dangerous Visions, wywarły na mnie ogromny
wpływ, podobnie jak na większość czytelników z mojego pokolenia. Gdy po raz pierwszy
spotkałem Harlana, w Nowym Jorku podczas Lunaconu 1972, niemal natychmiast zapytałem
go, czy mógłbym mu wysłać opowiadanie do TLDV, lecz odpowiedział mi, że antologia jest
już zamknięta.
Ale w następnym roku otworzyła się znowu... przynajmniej dla mnie. Poznałem już
wówczas lepiej Harlana, za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej Lisy Tuttle. Wydano mi
też więcej opowiadań, co mogło pomóc w przekonaniu go, że zasługuję na miejsce w książce,
która miała być monumentalnym zbiorem, antologią nad antologiami. Z takiego czy innego
powodu zmienił zdanie i w roku 1973 poprosił mnie o przysłanie opowiadania. Byłem
zachwycony... ale też bardzo zaniepokojony. W TLDV miało się znaleźć wiele sław. Czy
zdołam im dorównać? Czy potrafię być wystarczająco „niebezpieczny”?
Walczyłem z tym opowiadaniem przez kilka miesięcy i w końcu wysłałem je do Harlana
na początku roku 1974. Nosiło tytuł Trupiarz, ale z zamieszczonym tu Trupiarzem łączyło je
tylko tło i nazwiska bohaterów. Było znacznie krótsze, mniej więcej jedna trzecia długości
późniejszego utworu, i zdecydowanie bardziej powierzchowne. Ze wszystkich sił starałem się
być niebezpieczny, ale w tamtej wersji Trupiarz pozostał zaledwie intelektualnym
ćwiczeniem.
Harlan odesłał mi tekst 30 marca 1974 roku, dołączając list zawiadamiający o jego
odrzuceniu, który zaczynał się od słów: „To niezłe opowiadanie, pomijając fakt, że autor
uchyla się od odpowiedzialności podjęcia tematu, który stanowi serce utworu”. Następnie
zniszczył je całkowicie, rzucając mi jednocześnie wyzwanie, próbując mnie skłonić do
wyprucia flaków z tekstu i napisania go na nowo. Przeklinałem, wściekałem się i kopałem w
ścianę, ale nie mogłem zaprzeczyć prawdziwości jego słów. Zabrałem się więc do roboty,
wyprułem flaki z opowiadania i napisałem je od nowa. Tym razem otworzyłem również żyłę i
pozwoliłem, by na papier spłynęła krew. Choć lata 1973 i 1974 były wspaniałe dla mojej
kariery, z całą pewnością nie czułem się wówczas szczęśliwy. Jako pisarzowi układało mi się
znakomicie, ale w życiu osobistym znacznie gorzej. Czułem się zraniony i cierpiałem.
Przelałem cały ten ból w Trupiarza i wysłałem opowiadanie Harlanowi.
Nadal mu się nie podobało. Tym razem potraktował je znacznie uprzejmiej, ale uprzejma
odmowa nadal pozostaje odmową.
Miałem ochotę zapomnieć o Trupiarzu. Nawet teraz, po prawie trzydziestu latach, jego
lektura nadal sprawia mi ból. Włożyłem jednak w to opowiadanie zbyt wiele pracy, żeby o
nim zapomnieć, postanowiłem więc sprzedać je gdzie indziej. Wysłałem je Damonowi
Knightowi, do Orbit. To był jedyny utwór, który udało mi się umieścić w tej prestiżowej serii
antologii. Ukazał się w roku 1976, w Orbit 18.
Pamiątka po Melody, która powstała jakieś trzy lata później, była moim pierwszym
współczesnym opowiadaniem grozy. Odpowiedzialna za nią jest Lisa Tuttle. Gdy
zaczynaliśmy pracować nad Upadkiem w roku 1979, poleciałem na kilka tygodni do Austin,
żeby naradzić się z nią osobiście i przystąpić do pisania mikropowieści. Pracowaliśmy na
zmianę przy jej maszynie. Kiedy ona tłukła w klawisze, ja siedziałem w pokoju i czytałem
kopie jej ostatnich tekstów. Lisa tworzyła wówczas mnóstwo współczesnych opowiadań
grozy. Były wśród nich cudownie niesamowite utwory i ich lektura nasunęła mi myśl, że sam
mógłbym spróbować napisać coś takiego.
Tak właśnie zrodziła się Pamiątka po Melody. Mój agent próbował sprzedać ją do
któregoś z dużych, ilustrowanych, oferujących wysokie stawki magazynów dla mężczyzn, ale
nic z tego nie wyszło. „Twilight Zone” przyjęło jednak utwór z radością i ukazał się on w
numerze kwietniowym w 1981 roku.
Miłość Hollywood do horroru sięga czasów Nosferatu Murnaua, jeszcze w dniach kina
niemego, nie powinno więc być niespodzianką, że aż trzy z sześciu opowiadań
zamieszczonych w tej sekcji mają wersje kinowe bądź telewizyjne. Ale Pamiątka po Melody
nie tylko była moim pierwszym sfilmowanym utworem, lecz pozostaje jedynym, który
sfilmowano dwa razy – najpierw jako krótki studencki filmik z obsadą złożoną ze studentów
aktorstwa, a potem jako odcinek serialu Autostopowicz realizowanego przez HBO.
Jeśli choć trochę znacie moją twórczość, to zapewne słyszeliście o Piasecznikach. Przed
powstaniem Pieśni lodu i ognia był to mój zdecydowanie najpopularniejszy utwór.
Piaseczniki są trzecim z opowiadań, jakie napisałem podczas ferii zimowych na
przełomie lat 1978-1979. Inspiracją dla niego stał się pewien człowiek, którego poznałem w
college’u. Co sobota urządzał on pokazy filmów o potworach. Miał też akwarium z piraniami
i między pierwszym a drugim filmem zwykł wrzucać do niego złotą rybkę, by dostarczyć
gościom rozrywki.
Piaseczniki również miały być pierwszym opowiadaniem z serii. Niezwykły sklepik w
zaułku, oferujący na sprzedaż tajemnicze, niebezpieczne towary, już od dawna był
standardowym tropem fantasy i pomyślałem sobie, że nieźle byłoby wykorzystać go w
science fiction. Mój „niezwykły sklepik” miał być franszyzą posiadającą oddziały na
rozmaitych planetach odległych od siebie o wiele lat świetlnych. W każdym opowiadaniu
mieli występować jego tajemniczy właściciele, Wo i Shade, ale ich bohaterami byliby
kupujący, tacy jak Simon Kress. (Tak, zacząłem drugie opowiadanie o Wo i Shadzie,
rozgrywające się na Emerelu p.i., planecie, o której często wspominam w mojej historii
przyszłości, ale nigdy jej nie pokazałem. Miało tytuł Protection i napisałem osiemnaście
stron, nim odłożyłem je na bok z powodów, których już nie pamiętam). Gdyby w styczniu
1979 ktoś mnie zapytał o trzy opowiadania, które właśnie ukończyłem, odpowiedziałbym, że
Lodowy smok zrobi absolutną furorę. Uważałem, że to jeden z najlepszych utworów, jakie
napisałem w życiu. Miałem wrażenie, że Droga krzyża i smoka również jest cholernie dobra i
może nawet zdobyć jakieś nagrody. A Piaseczniki? Niezłe, niezłe. Nie tak dobre, jak tamte
dwa, ale, no wiecie... nikt nie może za każdym razem trafiać w dziesiątkę.
Nigdy nie myliłem się bardziej, jeśli chodzi o własne teksty. Piaseczniki sprzedały się do
„Omni”, które było wówczas najlepiej płacącym magazynem, i okazały się
najpopularniejszym opowiadaniem w jego historii. Uhonorowano je Hugo i Nebulą i były
jedynym moim opowiadaniem, które zdobyło obie te nagrody. Przedrukowano je w tak wielu
antologiach, że straciłem już ich rachubę, i zarobiłem za nie więcej pieniędzy niż za dwie
moje powieści i większość scenariuszy telewizyjnych. DC Comics przerobiło je na powieść
graficzną a wkrótce może powstać też gra komputerowa. Producenci z Hollywood również
interesowali się nim masowo. Sprzedałem kilka opcji i widziałem kilka różnych scenariuszy,
nim opowiadanie w końcu sfilmowano jako dwugodzinnego pilota serialu telewizyjnego Po
tamtej stronie. Adaptacji dokonała moja przyjaciółka Melinda M. Snodgrass.
Czy to jest najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem? Oceńcie sami.
Sukces Piaseczników skłonił mnie do stworzenia kolejnych hybryd fantastyki naukowej i
horroru. Najbardziej udaną z nich byli Żeglarze nocy, opowiadanie o nawiedzanym statku
kosmicznym.
Zdarzało mi się już umieszczać duchy w przyszłościowym tle, jak w opowiadaniu Zjazd
do San Breta, ale to były prawdziwe duchy zmarłych. W Żeglarzach nocy postanowiłem
stworzyć dla nich fantastycznonaukowe uzasadnienie.
Oryginalna wersja Żeglarzy nocy, opublikowana w „Analogu” z ładną okładką Paula
Lehra, miała około 23 000 słów... uważałem jednak, że jest stanowczo zbyt skrótowa,
zwłaszcza gdy chodziło o drugoplanowe postacie – nie miały nawet nazwisk, tylko nazwy
zawodów. Dlatego gdy Jim Frenkel z Dell Books zaproponował, że kupi rozszerzoną wersję
do swej nowej serii książkowej Binary Star, która była próbą wskrzeszenia dawnej idei Ace
Doubles, zgodziłem się natychmiast. Znajdziecie tutaj tę dłuższą wersję.
Żeglarze nocy wygrali w plebiscycie „Locusa” na najlepszą mikropowieść, ale na
Denvention przegrali nagrodę Hugo. Zwycięzcą został utwór Gordona R. Dicksona Zaginiony
Dorsaj. Wkrótce Hollywood zakupiło opcję i Żeglarze nocy stali się moim pierwszym
utworem sfilmowanym dla kina. W Żeglarzach nocy główne role zagrali Catherine Mary
Steward i Michael Praed. Film był tak beznadziejny, że reżyser wycofał swoje nazwisko.
Można w nim rozpoznać spore kawałki mojej opowieści, ale najstraszniejszy fragment z
jakiegoś powodu pominięto.
Małpia kuracja i Człowiek w kształcie gruszki wywodzą się z okresu, gdy byłem
zafascynowany twórczością Gerolda Kersha. Był on ważnym pisarzem z okresu lat
czterdziestych i pięćdziesiątych, autorem świetnych powieści głównonurtowych, takich jak
Mroki miasta, a także mnóstwa znakomitych, dziwacznych, niepokojących opowiadań,
zebranych w kolekcjach On an Odd Note, Nightshades and Damnations oraz Men without
Bones. Ponieważ jego opowiadania z reguły ukazywały się w takich pismach jak „Collier’s” i
„Saturday Evening Post”, a nie w „Weird Tales” czy „Fantastic Stories”, nawet w swoich
czasach był mało znany miłośnikom fantastyki, a obecnie zapomniano o nim chyba
całkowicie. To wielka szkoda, gdyż Kersh był znakomitym pisarzem o niepowtarzalnej wizji,
który posiadał dar prowadzenia swych czytelników do niezwykłych zakamarków świata,
gdzie dochodziło do tajemniczych, niepokojących wydarzeń. Naprawdę przydałoby się, żeby
jakieś niskonakładowe wydawnictwo zebrało wszystkie opowiadania tego autora w książce
tak obszernej jak ta, by przedstawić go nowemu pokoleniu czytelników.
Małpia kuracja to starsze z tych dwóch opowiadań. Napisanie go przyszło mi łatwo, ale
sprzedaż okazała się trudna. Wydawało mi się, że jest to utwór, który może trafić do
szerszego grona czytelników, spróbowałem więc umieścić je w którymś z wielkich
magazynów ilustrowanych, jak „Playboy”, „Penthouse” albo „Omni”. Nic z tego nie wyszło.
Opowiadanie wszędzie spotykało się z życzliwymi komentarzami, ale nikt nie uważał, żeby
było „odpowiednie dla nas”. Mówili, że jest za dziwne. Nazbyt niepokojące. Ellen Datlow z
„Omni” napisała do mnie: „Kurczę, ależ to obrzydliwe”. W tym samym liście wyrażała
jednak żal, że nie może kupić opowiadania.
Spróbowałbym potem szczęścia w „Collier’s” albo w „Saturday Evening Post”, ale,
niestety, oba te czasopisma już dawno przestały wychodzić, byłem więc zmuszony zwrócić
się do moich tradycyjnych odbiorców, pism specjalizujących się w fantastyce. Sprzedałem
opowiadanie do „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Choć mogło być dziwne i
obrzydliwe, uzyskało nominację do Hugo i Nebuli, ale nie zdołało zdobyć żadnej z tych
nagród.
Z Człowiekiem w kształcie gruszki poszło mi łatwiej, być może dlatego, że Małpia
kuracja przetarła mu szlak. Ellen Datlow była tylko młodszym redaktorem w „Omni”, gdy
Robert Sheckley odrzucił Małpią kurację, ale kiedy skończyłem Człowieka w kształcie
gruszki, została już kierownikiem działu literatury i bezzwłocznie kupiła opowiadanie.
Ukazało się w „Omni” w roku 1987 i zdobyło jedną z pierwszych nagród Brama Stokera,
przyznawanych przez nowo powstałe stowarzyszenie Horror Writers of America (HWA),
jako najlepsze opowiadanie grozy.
Powstanie HWA (pierwotnie stowarzyszenie miało się nazywać HOWL, skrót od Horror
and Occult Writers League, lecz, niestety, ta znacznie bardziej interesująca nazwa spotkała się
z wyciem protestu spragnionych poważania członków) zbiegło się z wielką hossą na horror,
jaka nadeszła w latach osiemdziesiątych. W późniejszym okresie nastała jednak jeszcze
większa bessa. Gatunek padł ofiarą nadprodukcji. Dzisiaj wielu profesjonalnych wydawców
utrzymuje, że horror jest martwy, a niektórzy z nich dodają: „I bardzo dobrze”.
Jako kategoria komercyjna? Tak, horror jest martwy.
Ale opowiadania o potworach nigdy nie zginą dopóki będziemy pamiętali, co to znaczy
się bać.
W roku 1986 redagowałem antologię opowiadań grozy Night Visions 3 dla wydawnictwa
Dark Harvest. We wstępie napisałem:
„Ci, którzy twierdzą, że czytamy opowiadania grozy z tych samych powodów, dla
których jeździmy kolejką górską w wesołym miasteczku, nie rozumieją, w czym rzecz. Z
kolejki górskiej wysiadamy w najlepszym razie napakowani adrenaliną, ale w literaturze
chodzi o coś więcej. Naprawdę złe opowiadanie grozy może spowodować wymioty, podobnie
jak jazda kolejką górską, ale na tym podobieństwa się kończą. W literaturze szukamy rzeczy,
których nie znajdziemy w parkach rozrywki.
To prawda, że dobry horror budzi w nas lęk. Nie pozwala nam spać w nocy, sprawia, że
przechodzą nas ciarki, zakrada się do naszych snów i nadaje ciemności nowe znaczenie.
Strach, przerażenie, groza; nazwijcie to, jak chcecie, horror pije ze wszystkich tych pucharów.
Proszę jednak, nie mylcie tych uczuć ze zwykłymi zawrotami głowy. Wielkie utwory, te,
które zapadają nam w pamięć i zmieniają nasze życie, zawsze mówią o czymś więcej niż
opisywane wydarzenia.
Złe opowiadania grozy skupiają się na sześciu sposobach na zabicie wampira i na
drastycznych opisach tego, jak szczury zjadły genitalia Billy’ego. Dobre mówią o
ważniejszych sprawach. O nadziei i rozpaczy. O miłości i nienawiści, żądzy i zazdrości. O
przyjaźni, dorastaniu, seksualności i gniewie, samotności, wyobcowaniu i psychozie, o
odwadze i tchórzostwie, o ludzkim umyśle, ciele i duchu przeżywających stres i cierpienia, o
ludzkim sercu pogrążonym w wiecznym konflikcie z samym sobą. Dobre opowiadania grozy
zmuszają nas do przyjrzenia się własnej twarzy w mrocznym krzywym zwierciadle. Możemy
tam dostrzec rzeczy, które nas niepokoją, rzeczy, na które wolelibyśmy nie patrzeć. Horror
zagląda w kryjące się w ludzkiej duszy cienie, patrzy na lęki i nienawiści, które żyją w nas
wszystkich.
Ale ciemność nic nie znaczy bez światła, a groza bez piękna jest pozbawiona sensu.
Najlepsze opowiadania grozy są przede wszystkim opowiadaniami, a dopiero potem grozą.
Bez względu na to, jak bardzo się ich boimy, wywierają też inne działanie. Jest w nich
miejsce nie tylko na krzyki, lecz również na śmiech, nie tylko na tragedię, lecz również na
triumf i czułość. Opowiadają nie tylko o strachu, lecz również o życiu z jego nieskończoną
różnorodnością, o miłości, śmierci, narodzinach, nadziei, pożądaniu i transcendencji, o całym
spektrum doświadczeń i emocji składających się na ludzką kondycję. Występujące w nich
postacie są ludźmi, ludźmi, którzy zostają na stałe w naszej wyobraźni, ludźmi takimi
samymi, jak ci, którzy nas otaczają, ludźmi, którzy nie istnieją jedynie po to, by brutalnie ich
zarżnięto w rozdziale czwartym. Najlepsze opowiadania grozy mówią nam prawdę”.
Minęło już prawie dwadzieścia lat, odkąd to napisałem, ale nadal podpisuję się pod
każdym słowem.
Przełożył Michał Jakuszewski
Trupiarz
I
W sklepie mięsnym
Za pierwszym razem przyszli prosto z pól rudy, Trager i inni, starsi chłopcy, prawie-
mężczyźni, którzy sterowali trupami razem z nim. Najstarszym z nich był Cox, który był też
najbardziej doświadczony i powiedział, że Trager musi z nimi iść, nawet jeśli nie chce. Jeden
z pozostałych parsknął śmiechem i stwierdził, że Trager nawet nie wiedziałby, co trzeba
zrobić, ale Cox, który był czymś w rodzaju przywódcy, szturchnął go i kazał mu się zamknąć.
A gdy nadszedł dzień wypłaty, Trager poszedł z całą grupą do sklepu mięsnego. Bał się, ale z
jakiegoś powodu był też podekscytowany. Zapłacił człowiekowi przy wejściu i dostał od
niego klucz.
Wszedł do ciemnej izby, drżący i podenerwowany. Jego towarzysze poszli do innych
pokojów, zostawiając go sam na sam z nią. („Z tym, nie z nią, tylko z tym”, powtórzył sobie,
ale natychmiast znowu o tym zapomniał.) W szarej, obskurnej izbie paliła się jedna,
przymglona lampa.
Cuchnął potem i siarką, jak wszyscy ludzie na ulicach Skrakky. Na to jednak nic nie
można było poradzić. Poczułby się lepiej, gdyby mógł się przedtem wykąpać, ale w pokoiku
nie było łazienki. Tylko zlew, dwuosobowe łóżko z pościelą, która nawet w słabym świetle
wyglądała na brudną, i trup.
Kobieta leżała nago, wpatrzona w pustkę. Oddychała płytko, a nogi miała rozrzucone.
Była gotowa. Trager zastanawiał się, czy zawsze tak leży, czy też ułożył ją tak mężczyzna,
który korzystał z niej przed nim. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział, jak to się robi
(och, tak, wiedział, przeczytał książki, które dał mu Cox, a były też filmy i inne rzeczy), ale
poza tym nie miał pojęcia prawie o niczym. Poza być może pracą z trupami. Z tym radził
sobie dobrze, został najmłodszym operatorem trupów w Skrakky. Nie miał innego wyjścia. Po
śmierci matki zmusili go do pójścia do szkoły operatorów. Kazali mu się tego nauczyć i
okazało się, że jest w tym dobry. Jednak tej drugiej rzeczy nigdy nie robił (ale wiedział, jak to
się robi, och, tak). To był jego pierwszy raz.
Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim przy akompaniamencie skrzypienia sprężyn.
Dotknął jej. Ciało było ciepłe. Oczywiście. Nie była prawdziwym trupem, nie, nie, ciało było
żywe, a ukryte pod ciężkimi, białymi piersiami serce biło, oddychała. Tylko mózgu nie było.
Usunięto go i zastąpiono syntamózgiem martwiaka. Była teraz mięsem, kolejnym ciałem
kontrolowanym przez operatora, tak jak brygada, z którą pracował codziennie pod siarkowym
niebem. Nie była prawdziwą kobietą, nie miało więc znaczenia, że Trager był tylko chłopcem
o obwisłych policzkach i żabiej gębie, który śmierdział Skrakky. Nic jej („Nie jej, temu,
pamiętasz?”) nie przeszkadzało. Nie mogło przeszkadzać.
Ośmielony tą myślą chłopak poczuł twardość wzwodu. Ściągnął strój operatora i położył
się w łóżku obok kobiecego mięsa. Był bardzo podekscytowany. Ręce mu drżały. Głaskał ją,
przyglądając się jej uważnie. Skórę miała bardzo białą, a włosy długie i ciemne, ale nawet
taki chłopak jak on nie mógłby nazwać jej ładną. Twarz miała zbyt płaską i szeroką, usta
rozdziawione, a kończyny tłuste.
Na wielkich piersiach wokół ciemnych, wydatnych sutek pozostały ślady zębów
poprzedniego klienta. Trager dotknął ich niepewnie i przesunął po nich palcem. Potem,
zawstydzony swym niezdecydowaniem, złapał za pierś, ścisnął ją mocno i uszczypnął sutkę
tak gwałtownie, że prawdziwa dziewczyna na pewno pisnęłaby z bólu. Trup nawet nie drgnął.
Nie zwalniając uścisku, chłopak wtoczył się na wierzch i wziął drugą pierś w usta.
Wtedy trup zareagował.
Przycisnął się mocno do Tragera i objął jego pryszczate plecy tłustymi ramionami,
przyciskając go do siebie. Chłopak jęknął, sięgając ręką między nogi kobiety. Była gorąca,
wilgotna, podniecona. Zadrżał. Jak to zrobili? Czy mogła naprawdę się podniecić, nie mając
umysłu, czy może wtykali w nią specjalne rurki ze smarem albo coś?
Potem przestało go to obchodzić. Sięgnął ręką do członka, wsadził go w nią i pchnął.
Trup otoczył go nogami i zaczął się poruszać razem z nim. To było przyjemne, znacznie
przyjemniejsze niż wszystko, co robił sam ze sobą. Z jakiegoś nieokreślonego powodu czuł
się dumny, że kobieta jest tak wilgotna i podniecona.
Skończyło się po kilku ruchach. Był zbyt młody, niedoświadczony i podekscytowany,
żeby wytrzymać dłużej. Kilka ruchów wystarczyło jemu, ale wystarczyło również jej. Jej
skórę oblał rumieniec ekstazy, wygięła się w łuk i zadrżała bezgłośnie.
Potem znowu znieruchomiała jak trup.
Trager czuł się zaspokojony i usatysfakcjonowany, ale zostało mu jeszcze trochę czasu i
postanowił go wykorzystać. W końcu za niego zapłacił. Zbadał dokładnie kobietę, wtykał
palce wszędzie, gdzie chciały wejść, obmacywał ją, przetaczał, przyglądał się wszystkiemu.
Ciało było martwe i bezwładne.
Zostawił ją tak, jak ją znalazł: leżącą na plecach, na łóżku, z rozrzuconymi nogami.
Uprzejmość ze sklepu mięsnego.
* * *
Cały horyzont był ścianą fabryk, wyłącznie fabryk, ogromnych i buchających kłębami
dymu. Dobywający się z nich blask pokrywał czerwoną łuną ciemne od oparów siarki niebo.
Chłopak to widział, ale prawie tego nie zauważał. Siedział na wysokości dwóch pięter,
przypięty do fotela autoprzetwórni, monstrualnej maszyny z przerdzewiałego, pomalowanego
na żółto metalu o straszliwych zębach z diamentów i ultratwardego stopu. Troiło mu się przed
oczyma. Widział wyraźnie tablicę rozdzielczą przed sobą kierownicę, przełącznik dopływu
paliwa, jaskrawą rączkę podajnika rudy, szeregi świateł, które poinformują go, jeśli dojdzie
do jakichś kłopotów w rafinerii, którą miał pod nogami, hamulec i hamulec bezpieczeństwa.
Ale to nie było wszystko, co widział. Postrzegał też blade echa dwóch innych, niemal
identycznych kabin kontrolnych, w których trupy dotykały tablic niezgrabnymi dłońmi.
Trager poruszał tymi dłońmi, powoli i ostrożnie, podczas gdy inna część jego umysłu
pilnowała, żeby jego prawdziwe ręce pozostawały całkowicie nieruchome. Sterownik trupów
za jego pasem bzyczał cienko.
Dwie pozostałe autoprzetwórnie zajęły pozycje po jego bokach. Dłonie trupów nacisnęły
hamulce i maszyny zatrzymały się z łoskotem na krawędzi wielkiego wykopu o pochyłych
ścianach; trzy przerdzewiałe, obskurne lewiatany, gotowe zjechać w mrok. Wykop z każdym
dniem stawał się większy, w miarę, jak usuwano kolejne warstwy skały i rudy.
Ongiś piętrzył się tu łańcuch górski, ale Trager go nie pamiętał.
Reszta była już łatwa. Autoprzetwórnie zostały zsynchronizowane. Jednoczesne
poruszanie całą brygadą było proste, każdy operator trupów to potrafił. Sterować kilkoma
trupami, z których każdy wykonywał inne zadanie, to była prawdziwa sztuka, ale dobry
fachowiec umiał sobie poradzić również z tym. Weterani kierowali niekiedy ósemkowymi
brygadami – ośmioma trupami połączonymi w jedną całość i sterowanymi przez jeden umysł
i osiem syntamózgów. Każdy z martwiaków był dostrojony tylko do jednego sterownika.
Operator, który nosił ten sterownik i myślał trupie myśli w jego polu sąsiedztwa, mógł
kierować ruchami martwiaka, jakby był on jego drugim ciałem. Albo pierwszym. O ile był
dobry.
Trager sprawdził pośpiesznie maskę filtracyjną i zatyczki w uszach, po czym włączył
dopływ paliwa i uruchomił laserowe noże oraz wiertarki. Trupy powtórzyły jego ruchy i w
półmroku Skrakky rozbłysły impulsy światła. Pomimo zatyczek słyszał straszliwe
zawodzenie podajników rudy, które opuściły się do wykopu i rozwarły paszcze przerastające
szerokością wysokość maszyny.
Trager i jego brygada trupów zjechali do wykopu w idealnie równej formacji.
Towarzyszyły im zgrzyty i łoskot. Zanim dotrą do fabryk położonych po drugiej stronie
równiny, wydobędą z ziemi wiele ton metalu, przetopią go, oczyszczą i przetworzą, a
bezwartościową skałę zamienią na proszek, który następnie rozproszą w i tak już nie
nadającym się do oddychania powietrzu. Wieczorem dostarczy się do fabryk na horyzoncie
gotową stal.
Gdy autoprzetwórnie zjeżdżały na dno wykopu, Tragerowi nasunęła się myśl, że jest
dobrym operatorem trupów, ale kobieta, która wykonuję tę pracę w sklepie mięsnym, musi
być prawdziwą artystką. Wyobraził sobie, jak siedzi ona gdzieś w piwnicy, obserwując swoje
trupy przez holowizję albo obwód psioniczny i poruszając nimi tak, by zadowolić klientów.
Czy więc był to przypadek, że pierdoliła się z nim tak świetnie? A może zawsze była taka
dobra? Ale jak, jak poruszać kilkunastoma trupami, kiedy nawet nie jest się blisko nich, kazać
im robić różne rzeczy, pilnować, żeby były podniecone, tak dokładnie dopasowywać się do
rytmu każdego klienta i spełniać jego pragnienia?
Powietrze za jego maszyną było czarne od skalnego pyłu, uszy wypełniał mu hałas, a
daleki horyzont był złowieszczą, czerwoną ścianą, pod którą pełzały żółte mrówki pożerające
skałę. Mimo to Tragerowi stanął i nie opadł mu aż do końca jazdy trzęsącą się
autoprzetwórnią przez równinę.
* * *
Trupy były własnością kompanii i przechowywano je w przeznaczonym do tego celu
składzie. Trager miał jednak własny pokój, swój skrawek przestrzeni w magazynie ze stali i
betonu, jeden z tysiąca podobnych. Znał tylko nielicznych sąsiadów, ale można powiedzieć,
że znał ich wszystkich. Byli operatorami trupów. Żyli w świecie milczących, mrocznych
korytarzy oraz niekończących się szeregów zamkniętych drzwi. Hol, pełen powietrza i
plastiku, był zakurzony i opustoszały. Mieszkańcy nigdy się tam nie gromadzili.
Wieczory były tu długie, a noce ciągnęły się bez końca. Trager kupił do swego pokoiku
dodatkowe płyty świetlne. Kiedy włączył wszystkie, świeciły tak jasno, że rzadko go
odwiedzający goście mrugali powiekami i skarżyli się na oślepiający blask. Zawsze jednak
nadchodziła chwila, gdy nie mógł już dłużej czytać i musiał wyłączyć światło. A wtedy
wracała ciemność.
Ojciec, który dawno już umarł i Trager prawie go nie pamiętał, zostawił mu w spadku
mnóstwo książek i taśm. Chłopak zatrzymał je po dziś dzień. Zapełniały półki na ścianach i
tworzyły wielkie stosy u podnóża łóżka oraz po obu stronach drzwi do łazienki. Z rzadka
wychodził z Coksem i innymi, żeby pić, żartować i wypatrywać prawdziwych kobiet.
Naśladował ich najlepiej, jak potrafił, ale zawsze czuł się wśród nich obco. Dlatego większość
nocy spędzał w domu, na czytaniu i słuchaniu muzyki, na wspomnieniach i rozmyślaniach.
W tym tygodniu nie przestawał myśleć jeszcze długo po zgaśnięciu płyt. Głowę
wypełniał mu chaos obaw. Zbliżała się kolejna wypłata i Cox znowu będzie chciał zaciągnąć
go do sklepu mięsnego. Tak, tak, chciał tam pójść, to było przyjemne, ekscytujące. Choć raz
poczuł się męski i pewny siebie. Ale z drugiej strony, to było takie łatwe, tanie, brudne.
Musiało być coś więcej, prawda? Miłość, co znaczyło to słowo? Z prawdziwą kobietą musiało
być lepiej, na pewno, a w sklepie mięsnym nie znajdzie prawdziwych kobiet. Nigdy nie
poznał też żadnej na mieście, ale właściwie nigdy nie miał odwagi spróbować. Ale musiał
znaleźć tę odwagę, musiał, bo inaczej jakie życie go czeka?
Onanizował się pod kołdrą, niemal o tym nie myśląc. Postanowił, że nie wróci do sklepu
mięsnego.
* * *
Ale po kilku dniach Cox go wyśmiał i Tragerowi nie pozostało nic innego, jak z nim
pójść. Z jakiegoś powodu uważał, że w ten sposób czegoś dowiedzie.
Tym razem był to inny pokój i inny trup. Gruba, czarna kobieta o
jaskrawopomarańczowych włosach, jeszcze mniej atrakcyjna od pierwszej, o ile to w ogóle
było możliwe. Trager jednak był chętny i gotowy. Tym razem wytrzymał dłużej i trup znowu
spisał się znakomicie. Dostosował się do jego rytmu i osiągnął spełnienie razem z nim.
Wydawało się, że zna wszystkie pragnienia chłopaka.
Kolejne wizyty; dwie, cztery, sześć. Był teraz stałym klientem, podobnie jak jego
towarzysze. Przestał już się tym gryźć. Cox i inni zaakceptowali go, choć bez entuzjazmu, ale
on darzył ich jeszcze mniejszą sympatią niż przedtem. Uważał, że jest od nich lepszy. Potrafił
sobie poradzić w sklepie mięsnym, kierował trupami i autokoparkami nie gorzej od nich, a
oprócz tego nadal myślał i marzył. Pewnego dnia zostawi ich wszystkich, opuści Skrakky i
zostanie kimś. Oni całe życie będą trupiarzami, mężczyznami uprawiającymi seks tylko w
sklepie mięsnym, ale Trager wiedział, że jego stać na coś więcej. Wierzył, że znajdzie miłość.
W sklepie mięsnym jej nie znalazł, ale seks stawał się coraz lepszy i lepszy, choć przecież
od początku był doskonały. Z trupami zawsze znajdował zadowolenie. Robił z nimi wszystko,
o czym kiedykolwiek czytał, słyszał czy marzył. Odgadywały jego pragnienia, nim zdążył je
sobie uświadomić. Kiedy chciał powolnego seksu, były powolne. Gdy chciał to robić szybko,
ostro i brutalnie, również perfekcyjnie spełniały jego życzenia. Wykorzystywał ich wszystkie
otwory, a one zawsze wiedziały, który mu udostępnić.
Jego podziw dla operatorki ze sklepu mięsnego narastał z miesiąca na miesiąc, aż
wreszcie przerodził się niemal w uwielbienie. W końcu przyszło mu do głowy, że może
mógłby jakoś ją poznać. Nadal był beznadziejnie naiwnym chłopcem i nie wątpił, że ją
pokocha. Potem zabierze ją ze sklepu mięsnego do czystego, wolnego od trupów świata i
będą razem szczęśliwi.
Pewnego dnia, w chwili słabości, wspomniał o niej Coksowi i pozostałym. Ten popatrzył
na niego, potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. Ktoś inny zachichotał. Potem wszyscy
ryknęli śmiechem.
– Ale z ciebie dureń, Trager! – zawołał wreszcie Cox. – Kurwa, tam nie ma żadnej
operatorki! Nigdy nie słyszałeś o sprzężeniu zwrotnym?
Wyjaśnił mu ze śmiechem wszystko, wytłumaczył, że każdy trup jest podłączony do
wbudowanego w łóżko sterownika i klienci sami nimi kierują. Dlatego właśnie klienci, którzy
nie są operatorami trupów, skarżą się, że kobiety ze sklepu mięsnego są martwe i nieruchome.
Chłopak uświadomił sobie nagle, czemu dla niego seks zawsze był doskonały. Był lepszym
operatorem, niż sobie dotąd uświadamiał.
Nocą, gdy był sam w pokoju, a wszystkie płytki paliły się białym, gorącym blaskiem,
Trager przyjrzał się uważnie samemu sobie. I ogarnęły go mdłości. Był dobry w tym, co robił,
i czuł się z tego dumny, ale poza tym...
Doszedł do wniosku, że to wszystko przez sklep mięsny. To on stanowił pułapkę,
pułapkę, która mogła stać się jego zgubą, mogła zniszczyć jego życie, marzenia i nadzieje.
Nie wróci tam, to by było zbyt łatwe. Pokaże Coksowi, pokaże im wszystkim. Wybierze
trudniejszą drogę, podejmie ryzyko, nawet narazi się na ból, jeśli to będzie konieczne. I być
może zazna też radości, zazna miłości. Zbyt długo już wędrował łatwą ścieżką.
Trager nie wrócił już do sklepu mięsnego. Przesiadywał w swym pokoju, czując się silny,
zdecydowany i lepszy od innych. Mijały lata, a on czytał, marzył i czekał, aż zacznie się
życie.
1
Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat
Pierwsza była Josie.
Była piękna. Zawsze była piękna i zawsze o tym wiedziała. To ją ukształtowało,
zdefiniowało. Była swobodnym duchem, agresywnym, pewnym siebie, zdobywczym.
Podobnie jak Trager, miała tylko dwadzieścia lat, kiedy się spotkali, ale przeżyła więcej niż
on i wydawało się, że zna wszystkie odpowiedzi. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia.
A Trager? Trager przed spotkaniem z Josie, ale całe lata po sklepie mięsnym? Był teraz
wyższy, szerszy w barach i masywniej zbudowany. Przybyło mu zarówno mięśni, jak i
tłuszczu. Często popadał w mroczny nastrój, stał się cichy i zamknięty w sobie. Kierował na
polach rudy brygadą złożoną z pięciu trupów, liczniejszą niż Cox i reszta ich towarzystwa.
Nocami czytał książki, czasami w pokoju, a czasami w holu. Dawno już zapomniał, że
wychodził tam po to, żeby się z kimś spotkać. Był spokojny, solidny, nie ulegał emocjom. Nie
wpływał na nikogo i nikt nie wpływał na niego. Nawet męczarnie się skończyły, choć
wewnątrz pozostały mu blizny. Prawie nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia, nigdy się im
nie przyglądał.
Dopasował się do swoich trupów.
Ale nie do końca. Wciąż żyło w nim marzenie. Coś, co wierzyło, pragnęło, tęskniło. Było
wystarczająco silne, by powstrzymać go przed powrotem do sklepu mięsnego, do życia
rośliny, jakie wybrali dla siebie pozostali. Czasami, podczas pustych, samotnych nocy,
tęsknota narastała. Trager wstawał wtedy z łóżka, ubierał się i godzinami łaził po korytarzach
z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie, a jego trzewiami targało jakieś wypaczone
pragnienie. Podczas takich spacerów zawsze podejmował postanowienie, że coś zrobi, że od
jutra zmieni swe życie.
Ale gdy jutro nadchodziło, prawie już nie pamiętał o cichych, szarych korytarzach,
demony znikały, a on musiał kierować sześcioma ryczącymi, trzęsącymi się
autoprzetwórniami. Zatracał się w rutynowych czynnościach i mijało wiele miesięcy, nim
pragnienie wracało.
A potem była Josie. Oto jak się spotkali...
To było nowe pole, bogate i jeszcze nietknięte, wielka połać spękanej skały i gruzu
pokrywającego równinę. Przed kilkoma tygodniami były tu jeszcze niskie wzgórza, ale
śmigacze kompanii wyrównały teren za pomocą małych wybuchów nuklearnych. Potem do
pracy przystąpiły autoprzetwórnie. Złożona z pięciu trupów brygada Tragera przybyła tu jako
jedna z pierwszych. Początkowo zmiana wydała mu się fascynująca. Starą kopalnię
wyeksploatowano już niemal całkowicie, a tutaj musiał się zmierzyć z terenem świeżym,
pełnym głazów i wyszczerbionych okruchów skalnych, kamieni wielkości piłki baseballowej,
które przeszywały pełne pyłu powietrze niesione gwałtownym wiatrem. Wszystko to było
ekscytujące i niebezpieczne. Trager wkładał skórzaną kurtkę, maskę filtrującą i gogle, wtykał
do uszu zatyczki, a potem brał się do pracy. Gdy kierował sześcioma maszynami i sześcioma
ciałami, wypełniała go duma. Zmieniał głazy w proszek, torując drogę następnym
autoprzetwórniom. Posuwał się naprzód metr po metrze, by dotrzeć do rudy.
Pewnego dnia jedno ze wzrokowych ech przyciągnęło nagle jego uwagę. W jednej z
kierowanych przez trupy autoprzetwórni rozbłysło czerwone światełko. Trager wyciągnął
rękę, a za pośrednictwem umysłu również ręce pięciu trupów. Sześć maszyn zatrzymało się
raptownie, ale zapaliło się kolejne światełko. Potem trzecie i czwarte. Później cała tablica,
wszystkie dwanaście światełek. Jedna z autoprzetwórni przestała działać. Zaklął, spojrzał na
uszkodzoną maszynę i kazał trupowi włączyć ją na nowo. Światełka nie zgasły, Trager
wezwał więc technika.
Kobieta przybyła w jednoosobowym śmigaczu, który wyglądał jak kropla czarnego,
skorodowanego metalu. Trager zdążył już rozpiąć pasy, zejść po metalowych pierścieniach
zamontowanych na kadłubie autoprzetwórni i dojść do zepsutej maszyny. Chciał już na nią
wejść, gdy zjawiła się Josie. Spotkali się u stóp góry z pomalowanego na żółto metalu, w
cieniu gąsienic.
Natychmiast się zorientował, że dziewczyna potrafi się poruszać po polu rudy. Miała
kombinezon operatora, grube gogle i zatyczki w uszach, a twarz pokryła sobie warstwą
smaru, by zapobiec otarciom od pyłu. Mimo to była piękna. Obcięte w krótki czub,
jasnobrązowe włosy potargał wiatr, a gdy zdjęła gogle, okazało się, że ma jaskrawozielone
oczy. W jednej chwili przejęła kontrolę nad sytuacją. Przedstawiła się rzeczowo, zadała mu
kilka pytań, a potem otworzyła właz naprawczy i wgramoliła się do środka, do trzewi silnika,
pieca i rafinerii. Nie trwało długo, może dziesięć minut, nim wróciła.
– Nie wchodź do środka – ostrzegła go, odrzucając włosy mchem głowy. – Regulator
przestał działać. Reakcja łańcuchowa wyrwała się spod kontroli.
– Aha – odezwał się Trager. Nie w głowie mu była autoprzetwórnia, ale musiał
powiedzieć coś inteligentnego, żeby zrobić na dziewczynie dobre wrażenie. – Czy to znaczy,
że będzie wybuch? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, że to wcale nie było
inteligentne pytanie. Nie mogło być żadnego wybuchu. Przecież wiedział, że niekontrolowany
wzrost mocy reaktora niczym takim nie grozi.
Josie jednak uśmiechnęła się tylko – po raz pierwszy ujrzał wtedy jej charakterystyczny,
ulotny uśmieszek. Wydawało się, że widzi jego, Tragera, a nie tylko operatora trupów.
– Nie – uspokoiła go. – Rdzeń się stopi, to wszystko. Na zewnątrz nawet nie zrobi się
cieplej, bo w ścianach są zamontowane osłony. Tylko nie wchodź do środka.
– Dobra... – przerwał. Co mógł teraz powiedzieć? – To co mam zrobić?
– Pewnie wrócić do pracy z resztą brygady. Maszynę trzeba będzie zdać na złom. Dawno
już należał się jej generalny remont. Wygląda na to, że często ją łatano. To głupota. Coś w
kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś tu nie gra.
Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić, że następnym razem wszystko pójdzie
jak trzeba.
– Pewnie masz rację – przyznał Trager.
Josie znowu uśmiechnęła się do niego, zamknęła klapę włazu i zaczęła się odwracać.
– Zaczekaj – zawołał. To słowo wydostało mu się z gardła, nim zdołał je powstrzymać,
niemal wbrew jego woli.
Josie odwróciła się, uniosła głowę i poparzyła na niego pytająco. Trager poczuł nagły
przypływ siły zrodzonej ze stali, kamienia i wiatru. Pod siarkowym niebem jego marzenia nie
wydawały się już tak nierealne. „Być może” – pomyślał. „Być może”.
– Hm, jestem Greg Trager. Czy jeszcze się spotkamy?
Uśmiechnęła się.
– Jasne. Przyjdź wieczorem.
Podała mu adres.
George R.R. Martin Retrospektywa Tom II Żeglarze nocy Przekład: Michał Jakuszewski Arkadiusz Nakoniecznik Darosław J. Toruń 2008
Dla Phipps, oczywiście, jest taka ścieżka, nie zwyczajna droga, między świtem a ciemną nocą. Cieszę się, że wędrujesz nią ze mną.
O George’u R.R. Martinie Gardner Dozois Choć George R.R. Martin już od z górą trzydziestu lat jest ważną postacią w kilku różnych gatunkach literackich, zdobywał nagrody Hugo, Nebula i World Fantasy, dopiero w tej chwili można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że odniósł wielki sukces. Z całą pewnością świadczy o tym fakt, że niedawno powieść innego autora reklamowano jako „utrzymaną w tradycji George’a R.R. Martina”. Gdy książki jakiegoś pisarza sprzedają się na tyle dobrze, że wydawcy próbują przekonać czytelników do kupowania książek innych autorów, mówiąc, iż są podobne do nich, znaczy to, że stał się on naprawdę sławny. Nie sposób temu zaprzeczyć. Jeśli wątpicie w moje słowa, przypomnijcie sobie innych pisarzy, których nazwisk używa się w takim kontekście: J.R.R. Tolkiena; Roberta E. Howarda; H.R Lovecrafta; Stephena Kinga; J.K. Rowling. To naprawdę imponująca lista, ale nie ma wątpliwości, że George – który dzięki swej epickiej serii Pieśń lodu i ognia stał się jednym z najpopularniejszych, a jednocześnie najwyżej ocenianych przez krytykę współczesnych pisarzy fantasy – zasłużył na miejsce wśród nich... choć gdyby ktoś powiedział młodemu George’owi, pełnemu entuzjazmu nowicjuszowi, który nic jeszcze nie opublikował, że pewnego dnia jego nazwisko znajdzie się wśród takich sław, z pewnością by w to nie uwierzył... nie odważyłby się uwierzyć w spełnienie podobnie nierealnego marzenia. Młody George z pewnością nie uwierzyłby też w coś, o czym wielu spośród legionów jego obecnych fanów nawet nie wie, a mianowicie w to, że odniesie sukces w kilku różnych dziedzinach literatury. To między innymi ma zademonstrować niniejszy zbiór. George osiągnął powodzenie jako autor science fiction, horrorów, fantasy, scenarzysta i producent telewizyjny, a także redaktor, kompilator i pomysłodawca ukazującej się już od dłuższego czasu serii Wild Cards. Składa się ona z powieści i nowel wielu różnych autorów. Wydano już szesnaście tomów, a wkrótce ma się ukazać siedemnasty. Osiągnięcia George’a w każdej
z tych dziedzin z osobna wielu twórców uznałoby za satysfakcjonujący dorobek całego życia, a nawet powód do chwały. Ale nie George, ta chciwa świnia – on koniecznie musiał zdobyć zasłużoną sławę na wszystkich tych polach! George R.R. Martin urodził się w Bayonne w stanie New Jersey, pierwsze opowiadanie sprzedał w roku 1971 i wkrótce został jednym ze stałych autorów „Analogu” pod redakcją Bena Bovy, gdzie ukazały się barwne, pobudzające wyobraźnię i poruszające utwory, takie jak Mgły odpływają o świcie, Nie wolno zabijać człowieka, Drugi rodzaj samotności, Planeta burz – to napisane na spółkę z Lisą Tuttle opowiadanie stało się zaczątkiem ich powieści Przystań wiatrów, Override, oraz wiele innych, choć Martin sprzedawał też opowiadania do „Amazing”, „Fantastic”, „Galaxy”, „Orbit”, a także innych magazynów i antologii. Za jeden z opublikowanych w „Analogu” tekstów, znakomitą mikropowieść Pieśń dla Lyanny, George otrzymał w roku 1974 swą pierwszą nagrodę Hugo. Pod koniec lat siedemdziesiątych osiągnął szczyt powodzenia jako autor science fiction. Wtedy właśnie powstały jego najznakomitsze utwory w tej kategorii, a niektóre z nich należały do najlepszych opowiadań fantastycznonaukowych napisanych w owych latach – na przykład sławne Piaseczniki, być może najbardziej znane opowiadanie George’a, za które otrzymał w roku 1980 nagrody Hugo i Nebula, Droga krzyża i smoka, która zdobyła nagrodę Hugo w tym samym roku (George był pierwszym autorem, który otrzymał w jednym roku dwie nagrody Hugo za utwory literackie), Mroźne kwiaty, Kamienne miasto, Gwiezdna pani i inne. Te opowiadania weszły w skład zbioru Piaseczniki, jednego z najlepszych w tamtym okresie. George właściwie opuścił już wówczas „Analog”, choć w latach osiemdziesiątych, gdy naczelnym tego magazynu był Stanley Schmidt, miała się w nim jeszcze ukazać długa sekwencja opowiadań o zabawnych międzygwiezdnych przygodach Havilanda Tufa (później wydana w formie książkowej pod tytułem Tuf Wędrowiec), a także kilka innych znakomitych utworów, takich jak mikropowieść Żeglarze nocy. Większość tekstów pisanych przez George’a na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ukazywała się jednak w „Omni”. W owych czasach to właśnie pismo płaciło najlepiej za opowiadania SF i znajdowało się na szczycie łańcucha pokarmowego tej gałęzi literatury. W późnych latach siedemdziesiątych ukazała się również zapadająca w pamięć książka Światło się mroczy, jedyna powieść SF, którą Martin napisał samodzielnie. W latach osiemdziesiątych kariera George’a wkroczyła jednak na inne ścieżki, dalekie od tych, których można było od niego oczekiwać w poprzedniej dekadzie. We wczesnych latach osiemdziesiątych horror zdobył popularność jako odrębna kategoria wydawnicza i to właśnie George stworzył dwie najoryginalniejsze powieści w okresie wielkiego boomu na ten gatunek literatury. W roku 1982 ukazał się Ostatni rejs „Fevre Dream”, inteligentna i pełna napięcia książka osadzona w realistycznie oddanym historycznym tle. Nadal jest to jedna z najlepszych nowoczesnych powieści o wampirach. W roku 1983 wydano natomiast Rockowy Armagedon,
„rockandrollowy horror apokaliptyczny”. Choć niektórzy nadal uważają tę książkę za kultową, pod względem komercyjnym była poważnym rozczarowaniem i właściwie położyła kres karierze George’a jako autora powieści z tego gatunku, choć przez pewien czas nadal tworzył on krótkie formy i zdobył nagrodę Brama Stokera za opowiadanie Człowiek w kształcie gruszki oraz nagrodę World Fantasy za mikropowieść o wilkołakach Obrót skórą. Mimo że większość horrorów napisanych przez George’a zawierała elementy nadnaturalne, stworzył on również trochę interesujących hybryd horroru z science fiction, w tym dwa wyżej wymienione opowiadania – Piaseczniki i Żeglarze nocy. Oba należą do najlepszych tego rodzaju hybryd, jakie kiedykolwiek napisano, i znakomicie sprawdzają się zarówno jako literatura grozy, jak i jako fantastyka naukowa. Wielki boom na horror już się wówczas kończył, w księgarniach demontowano odrębne półki na literaturę tego gatunku, które umieszczono tam kilka lat wcześniej, a wydawcy likwidowali poświęcone jej serie. Fakt ten zapewne pomógł George’owi w podjęciu decyzji o rezygnacji z pisania horrorów. W coraz większym stopniu odchodził on w ogóle od słowa drukowanego, zwracając się ku światu telewizji. W latach osiemdziesiątych stał się scenarzystą nowej serii Strefy mroku, a później również producentem bardzo popularnego serialu fantasy Piękna i bestia. George odniósł spory sukces jako scenarzysta oraz producent i miał w owych latach tylko niewielki kontakt ze światem słowa drukowanego (choć w roku 1985 zdobył kolejną nagrodę Nebula za Portrety jego dzieci). Sytuacja ta utrzymywała się przez większą część lat dziewięćdziesiątych, choć George był wówczas redaktorem serii umieszczonych we wspólnym świecie antologii Wild Cards, która dotarła do piętnastu tomów, nim w późnych latach dziewięćdziesiątych zaprzestano jej wydawania. W nowym stuleciu seria ożyła jednak i po siedmioletniej przerwie Wild Cards wróciły do życia. Martin zniechęcił się do telewizji, gdy nie udało się zrealizować zaprojektowanego przez niego serialu Nie z tego świata i w roku 1996 wrócił do książek, wydając powieść fantasy Gra o tron, która zdobyła ogromną popularność. Reszta, jak mówią, należy do historii. Ściśle mówiąc, do historii literatury fantasy. Popularność powieści i opowiadań należących do cyklu Pieśń lodu i ognia nie przestawała rosnąć przez końcówkę lat dziewięćdziesiątych oraz pierwsze lata nowego stulecia. Wszystkie trzy tomy cyklu zdobyły nagrodę Locusa dla najlepszej powieści fantasy oraz były nominowane do nagrody Nebula. Gra o tron otrzymała również nominację do nagrody World Fantasy, a Nawałnica mieczy do nagrody Hugo. W roku 1997 Martin zdobył też kolejną nagrodę Hugo za opublikowaną w „Asimov’s Science Fiction” mikropowieść Blood of the Dragon, która jest fragmentem Gry o tron. Co pozwoliło George’owi zdobyć uznanie czytelników tak wielu różnych gałęzi literatury? Jakie cechy jego prozy zyskują sympatię odbiorcy bez względu na rodzaj opowiadanej historii?
Przede wszystkim George zawsze był głęboko romantycznym autorem. Gdy ktoś sięga po napisany przez niego utwór, nie znajdzie tam suchego minimalizmu ani chłodnych ironicznych gierek postmodernizmu, tak lubianych przez wielu współczesnych pisarzy i krytyków, lecz opartą na konflikcie emocji opowieść o świetnie skonstruowanej fabule, skomponowaną przez urodzonego narratora. Opowieść, która przykuje jego uwagę już od pierwszej strony i nie uwolni jej aż do samego końca. Znajdzie przygodę, akcję, konflikt, romantyzm oraz pełne, barwne ludzkie uczucia: obsesyjną, beznadziejną miłość, nieprzejednaną nienawiść, niezaspokojone pożądanie, wierność obowiązkowi nawet w obliczu śmierci, niespodziewane perły humoru... a także coś rzadko spotykanego w dzisiejszej science fiction i fantasy (nie wspominając już o głównym nurcie) – miłość do przygody dla samej przygody, zachwyt barwną niezwykłością, dziwaczne rośliny i zwierzęta, egzotyczną scenerię, obce kraje i jeszcze bardziej obce ludy, a wszystko to wsparte nienasyconym pragnieniem ujrzenia, co kryje się za najbliższym wzgórzem albo na innym świecie. George z całą pewnością jest dziedzicem tradycji „Planet Stories”. Zapewne podstawowym źródłem inspiracji byli dla niego Jack Vance i Leigh Brackett, choć można zauważyć również wpływ takich pisarzy jak Roger Zelazny i Poul Anderson. Choć przez wiele lat był stałym autorem „Analogu”, nauka i technika nie grają w jego utworach zbyt wielkiej roli. Nacisk położony jest na barwę, przygody, egzotykę i wybujały romantyzm. Jego wszechświat pełen jest obcych gatunków oraz ludzkich społeczeństw, które ewoluowały w izolacji, nabierając niezwykłych cech. Dramat często opiera się na fakcie, że jedna z tych kultur nie jest w stanie pojąć psychologii, wartości i motywacji innej. „Barwny” jest słowem, którego nie sposób użyć zbyt często, gdy opisuje się któryś ze stworzonych przez George’a światów. Jeśli czytelnik pozwoli mu się porwać, Martin zaprowadzi go do niektórych z najbardziej zapadających w pamięć miejsc we współczesnej SF i fantasy: do Odpływu Mgieł w Zamku Chmur na Świecie Widm, na bezkresne wietrzne stepy zwane Morzem Dothraków, do zimnego starożytnego labiryntu Kamiennego Miasta, na śmiercionośne oceany Namoru, nad spowite w półmroku Górskie Jeziora Kabaraijianu... Najważniejszym powodem, dla którego utwory George’a tak silnie oddziałują na wielu czytelników, są jednak występujące w nich postacie. Udało mu się stworzyć całą galerię bohaterów – czasami wzruszających, innym razem groteskowych, a jeszcze innym i takich, i takich – o bogactwie nieosiągalnym dla większości innych autorów, tak urozmaiconą, że przywodzi na myśl Dickensa: Damien Har Veris, rozdarty, udręczony inkwizytor Wojującego Zakonu Rycerzy Jezusa Chrystusa z Drogi krzyża i smoka i jego szef, ogromny, żyjący w wodzie, czwororęki, wielki inkwizytor Torgathon Dziewiąty Klariis Tün; Shawn z Mroźnych kwiatów, zdesperowana uciekinierka, kryjąca się przed lodowymi wilkami i wampirami, która wędrowała przez posępny krajobraz wiecznej zimy ku bardziej niezwykłemu i subtelniejszemu niebezpieczeństwu; Tyrion Lannister, makiaweliczny karzeł, który kształtuje przeznaczenie narodów w Starciu królów; obsesyjny, bezlitosny gracz, Simon Kress z
Piaseczników, smętny duch z Pamiątki po Melody, groteskowy, niesamowity, niezapomniany człowiek w kształcie gruszki z opowiadania pod tym samym tytułem; Lya i Robb, skazani na klęskę telepatyczni kochankowie z Pieśni dla Lyanny; Haviland Tuf, sprytny, neurotyczny albinos, inżynier ekolog dysponujący boską mocą z opowiadań zebranych w Tufie Wędrowcu; Daenerys Zrodzona w Burzy, córka królów i niechętna khaleesi khalasaru dothrackich władców koni, zmierzająca ku swemu przeznaczeniu Matki Smoków... oraz dziesiątki innych. George czuje się głęboko związany ze wszystkimi swoimi postaciami, nawet trzecioplanowymi czy czarnymi charakterami. Dlatego właśnie potrafi sprawić, że czytelnik również się z nimi identyfikuje. Gdy już autor opanuje tę magiczną sztuczkę, właściwie nie potrzebuje innych. To przede wszystkim ona zapewniła George’owi miejsce wśród wyżej wymienionych pisarzy, w których „tradycji” powstają kolejne książki. I to ona powoduje, że bez względu na to, jakiego rodzaju literaturę tworzy, ludzie pragną ją czytać i do niej wracać. Przełożył Michał Jakuszewski
Część V Hybrydy i horrory
Hybrydy i horrory W dzieciństwie nigdy nie czytałem horrorów. A przynajmniej nigdy ich tak nie nazywałem. Ale opowiadania o potworach... te kochałem. Kiedy wyruszaliśmy na miasto w Halloween, zawsze chciałem być duchem albo potworem, a nie kowbojem, trampem bądź klaunem. The Plaza była najobskurniejszym z trzech stałych kin w Bayonne, ale nigdy nie opuszczałem filmów o potworach pokazywanych tam w sobotnie popołudnia. Bilet kosztował tylko dwadzieścia pięć centów. W bardziej eleganckich kinach, DeWitt i Lyceum, widziałem efekciarskie filmy Williama Castle’a, The Tingler i 13 duchów. Tylko raz postawiłem nogę w Victory, starym, ogromnym, walącym się gmachu opery w Bayonne, który przez większą część mojego dzieciństwa był zamknięty, i wtedy również oglądałem film o potworach. Siedzenia cuchnęły stęchlizną, pokrywał je kurz, a jak się potem okazało, pełno w nich było pcheł. Wróciłem do domu ze śladami ukąszeń, a wkrótce potem Victory znowu zamknięto. W telewizji również nadawano straszne filmy. Nocami mogłem oglądać stare horrory z wytwórni Universal, jeśli matka nie zagoniła mnie do łóżka. Moim ulubionym potworem był Wilkołak, chociaż lubiłem też hrabiego Drakulę i Frankensteina (to zawsze był dla nas „Frankenstein”, a nie „potwór Frankensteina” czy „potwór”). Potwór z Czarnej Laguny ani Niewidzialny Człowiek nie mogli się równać z tą wielką trójką, a Mumia była po prostu głupia. Poza starymi filmami od czasu do czasu udawało mi się też obejrzeć jakiś szczególnie straszny odcinek Strefy mroku albo Alfred Hitchcock przedstawia... ale seria Thriller z Borisem Karloffem była straszniejsza od obu tamtych razem wziętych. Nakręcona na potrzeby tego serialu adaptacja Pigeons from Hell Roberta E. Howarda budziła grozę większą niż wszystko, co widziałem w telewizji przed wojną wietnamską... a nawet relacje z wojny nie pokazywały, jak facet schodzi po schodach z siekierą wbitą w głowę. Pożerałem też komiksy o potworach, choć urodziłem się za późno na te naprawdę dobre – Opowieści z krypty i całe to gnijące towarzystwo z EC. Później przeczytałem o nich w fanzinach, ale nigdy nie udało mi się dostać egzemplarza. Pamiętam, jak kiedyś natrafiłem u miejscowego fryzjera na wytarty komiks, znacznie straszniejszy od tych, które wówczas
kupowałem. Niemal na pewno był to stary komiks z EC, który uchował się do owej pory w zakładzie fryzjerskim; leżały tam również całe stosy Blackhawków z czasów poprzedzających DC. Zanim jeszcze Marvel stał się Marvelem, wydawał mnóstwo nieszczególnie strasznych komiksów o potworach. Wszystkie te potwory miały głupie imiona i przybywały z kosmosu. Kupowałem je, choć nie były zbyt dobre i nigdy nie lubiłem ich nawet w połowie tak bardzo jak komiksów o superbohaterach. Śmieszne książeczki, filmy i telewizja zasiały we mnie potworne nasienie... ale moja miłość do prawdziwej literatury grozy zaczęła się dopiero w roku 1965, gdy zapłaciłem pięćdziesiąt centów (skandalicznie wysoką cenę, jak na owe czasy) za wydaną przez Avon w miękkiej oprawie antologię Boris Karloffs Favorite Horror Stories i przeczytałem opowiadanie H.P. Lovecrafta Duch ciemności. Były tam też inne znakomite utwory, takich autorów jak Poe, Kornbluth i Robert Bloch, ale to Lovecraft złapał mnie za gardło i nie chciał puścić. Tamtej nocy bałem się zasnąć, a następnego dnia zacząłem szukać innych książek z opowiadaniami HPL, który skoczył aż na szczyt mojej osobistej listy przebojów, dzieląc przodownictwo z RAH i JRRT. Piszemy takie utwory, jakie czytamy. Nie czytałem w młodości Zane’a Greya i nigdy nie napisałem westernu. Czytałem Heinleina, Tolkiena i Lovecrafta, było więc nieuniknione, że któregoś dnia spróbuję stworzyć własne potwory. Jeśli zaś chodzi o hybrydy... ...na długo przed tym, gdy do mojego życia wkroczył H.P. Lovecraft, znalazłem pod choinką zestaw małego chemika. Takie zestawy były w latach pięćdziesiątych bardzo modne i można je było znaleźć pod wieloma choinkami, podobnie jak kolejki Lionela albo pasy Roya Rogersa z dwoma sześciostrzałowcami (jeśli było się chłopcem; dziewczynki dostawały stroje Dale Evans albo zestawy do pieczenia Betty Crocker zamiast małego chemika). To była era Sputnika, era Charlesa van Dorena, era atomu, i Ameryka chciała, żeby wszyscy jej chłopcy wyrośli na specjalistów od rakiet. Tylko w ten sposób mogliśmy pokonać cholernych Ruskich w wyścigu na Księżyc. Zestawy małego chemika, jakie wówczas sprzedawano (być może zresztą sprzedaje się je po dziś dzień), były wielkim metalowym pudełkiem z pokrywą na zawiasach, w którym znajdowały się stojaki pełne szklanych buteleczek z rozmaitymi chemikaliami, kilka probówek i zlewek oraz książeczka z instrukcją użytkowania, opisująca różne pouczające doświadczenia, jakie można było wykonać. Pokrywę z reguły zdobił obrazek przedstawiający schludnego chłopaka (nigdy nie była to dziewczynka) w białym fartuchu laboratoryjnym. Chłopak trzymał w dłoni probówkę, wykonując jedno z tych pouczających doświadczeń (białych fartuchów nie dołączano). Nie wątpię, że gdzieś faktycznie były dzieci, które posłusznie przestrzegały wszystkich instrukcji, wykonywały pouczające doświadczenia, nauczyły się wielu cennych rzeczy i wyrosły na chemików.
Ja jednak nigdy takich nie spotkałem. Wszystkie znane mi dzieciaki, które dostały na Gwiazdkę zestaw małego chemika, były zainteresowane wyłącznie produkcją substancji, które eksplodowały. Albo przybierały dziwaczne kolory. Albo bąbelkowały i produkowały kłęby dymu. „Sprawdźmy, co się stanie, jeśli zmieszamy to z tamtym” – mówiliśmy, marząc o odkryciu tajemnej formuły, która zmieni nas w superbohatera albo przynajmniej w pana Hyde’a. Niewykluczone, że nasi rodzice sądzili, iż dzięki małym chemikom zostaniemy w przyszłości Jonasami Salkami albo Wernherami von Braunami, nas jednak bardziej interesowała kariera jednego z wielkich Victorów... von Frankensteina albo von Dooma. W większości przypadków mieszanie tego z tamtym prowadziło jedynie do powstania paskudnej mazi. Zapewne tak było lepiej. Gdyby udało nam się wyprodukować substancję, która przybierałaby dziwaczne kolory albo bąbelkowała i produkowała kłęby dymu, moglibyśmy spróbować ją wypić... albo przynajmniej sprawdzić, czy uda się namówić młodszą siostrę do jej wypicia. Mój mały chemik szybko wylądował w głębi szafy, obrastając kurzem za kolekcją starych numerów „TV Guide”, ale pasja mieszania tego z tamtym mnie nie opuściła. W późniejszych latach dałem jej wyraz w swej twórczości. Współczesny przemysł wydawniczy uwielbia dzielić tworzone przez nas opowieści na kategorie, ustawiając półki z książkami przypominające stojaki z buteleczkami w zestawie małego chemika, wyposażone w małe etykiety z napisami KRYMINAŁY, ROMANSE, WESTERNY, POWIEŚCI HISTORYCZNE, SCIENCE FICTION, KSIĄŻKI DLA MŁODZIEŻY. Też coś. Pozwólcie nam zmieszać to z tamtym i zobaczyć, co się stanie. Pozwólcie przekraczać granice gatunków i zamazywać je, tworzyć historie, które należą do obu i do żadnego z nich. To prawda, że czasami wyjdzie z tego tylko paskudna maź... ale innym razem może uda się uzyskać coś, co eksploduje! Ponieważ wyznaję taką filozofię, nie ma nic dziwnego w tym, że w ciągu wieloletniej kariery stworzyłem sporo dziwacznych hybryd. Jedną z nich jest Ostatni rejs „Fevre Dream”. Choć na ogół uważa się go za horror, ta powieść mówi nie tylko o wampirach, lecz również o parowcu. Rockowy Armagedon jeszcze trudniej jest sklasyfikować: fantasy, horror, kryminał, powieść rockowa, powieść o latach sześćdziesiątych, powieść polityczna. Występuje w niej też Gremlin Żabcio. Nawet mój cykl fantasy, Pieśń lodu i ognia, jest swego rodzaju hybrydą, gdyż inspiracją do jego napisania była nie tylko fantasy Tolkiena, Howarda i Fritza Leibera, lecz również powieści historyczne Thomasa B. Costaina i Nigela Trantera. Dwa gatunki, które najczęściej ze sobą mieszałem, to horror i science fiction. Zrobiłem to już w drugim opowiadaniu, które udało mi się sprzedać. Mimo że Zjazd do San Breta jest osadzony w scenerii science fiction, pozostaje przede wszystkim opowieścią o duchach, choć muszę przyznać, że nieszczególnie straszną. Moje pierwsze dwa opowiadania o operatorach trupów Nobody Leaves New Pittsburg i Override były kolejnymi nie do końca
udanymi próbami tego rodzaju krzyżówki, przedstawiającymi fantastycznonaukową wizję naszego starego przyjaciela ze świata horroru, zombie. Starałem się wywołać uczucie grozy również w opowiadaniu Dark, Dark Were the Tunnels, a także – ze znacznie lepszym rezultatem – w późniejszym, lepszym utworze, mikropowieści W domu robaka. Niektórzy krytycy utrzymują, że horror i science fiction są swymi przeciwieństwami. Ich argumenty brzmią przekonująco, zwłaszcza w wypadku horroru lovecraftowskiego. Fantastyka naukowa opiera się na założeniu, że wszechświat, jakkolwiek tajemniczy i przerażający może się nam wydawać, jest w ostatecznym rozrachunku poznawalny, podczas gdy Lovecraft sugeruje, że wystarczy jedno spojrzenie na prawdziwą naturę rzeczywistości, by doprowadzić człowieka do obłędu. Nic nie mogłoby być dalsze od Campbellowskiej wizji kosmosu. W książce Billion Year Spree, która jest wnikliwą historią science fiction, Brian W. Aldiss umieścił Johna W. Campbella na „biegunie myśli” gatunku, a H.P. Lovecrafta na jego „biegunie marzeń” – na drugim końcu literackiego spektrum. Obaj ci autorzy tworzyli jednak opowiadania, które można opisać jako hybrydy horroru i science fiction. W gruncie rzeczy, można zauważyć zdumiewające podobieństwa między W górach szaleństwa autorstwa HPL a Kim jesteś? napisanym przez JWC. Obie te mikropowieści sprawdzają się zarówno jako horror, jak i jako science fiction. Co więcej, Kim jesteś? to zapewne najlepszy utwór Campbella, a W górach szaleństwa z pewnością mieści się w pierwszej piątce dzieł Lovecrafta. W tej części zamieściłem kilka hybryd i horrorów mojego autorstwa. Najstarsze z tych opowiadań, Trupiarz, było trzecim z serii o operatorach trupów, i jak się okazało, ostatnim. Groza ma w nim raczej charakter psychologiczny i seksualny, nie krwawy, niemniej jednak jest to hybryda SF i horroru. Z pewnością to najmroczniejszy utwór, jaki w życiu napisałem, a zdarzyło mi się popełnić sporo mrocznych kawałków. Miał być moim wkładem do antologii Harlana Ellisona The Last Dangerous Visions. Jego nowatorskie antologie Niebezpieczne wizje i Again, Dangerous Visions, wywarły na mnie ogromny wpływ, podobnie jak na większość czytelników z mojego pokolenia. Gdy po raz pierwszy spotkałem Harlana, w Nowym Jorku podczas Lunaconu 1972, niemal natychmiast zapytałem go, czy mógłbym mu wysłać opowiadanie do TLDV, lecz odpowiedział mi, że antologia jest już zamknięta. Ale w następnym roku otworzyła się znowu... przynajmniej dla mnie. Poznałem już wówczas lepiej Harlana, za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej Lisy Tuttle. Wydano mi też więcej opowiadań, co mogło pomóc w przekonaniu go, że zasługuję na miejsce w książce, która miała być monumentalnym zbiorem, antologią nad antologiami. Z takiego czy innego powodu zmienił zdanie i w roku 1973 poprosił mnie o przysłanie opowiadania. Byłem zachwycony... ale też bardzo zaniepokojony. W TLDV miało się znaleźć wiele sław. Czy zdołam im dorównać? Czy potrafię być wystarczająco „niebezpieczny”?
Walczyłem z tym opowiadaniem przez kilka miesięcy i w końcu wysłałem je do Harlana na początku roku 1974. Nosiło tytuł Trupiarz, ale z zamieszczonym tu Trupiarzem łączyło je tylko tło i nazwiska bohaterów. Było znacznie krótsze, mniej więcej jedna trzecia długości późniejszego utworu, i zdecydowanie bardziej powierzchowne. Ze wszystkich sił starałem się być niebezpieczny, ale w tamtej wersji Trupiarz pozostał zaledwie intelektualnym ćwiczeniem. Harlan odesłał mi tekst 30 marca 1974 roku, dołączając list zawiadamiający o jego odrzuceniu, który zaczynał się od słów: „To niezłe opowiadanie, pomijając fakt, że autor uchyla się od odpowiedzialności podjęcia tematu, który stanowi serce utworu”. Następnie zniszczył je całkowicie, rzucając mi jednocześnie wyzwanie, próbując mnie skłonić do wyprucia flaków z tekstu i napisania go na nowo. Przeklinałem, wściekałem się i kopałem w ścianę, ale nie mogłem zaprzeczyć prawdziwości jego słów. Zabrałem się więc do roboty, wyprułem flaki z opowiadania i napisałem je od nowa. Tym razem otworzyłem również żyłę i pozwoliłem, by na papier spłynęła krew. Choć lata 1973 i 1974 były wspaniałe dla mojej kariery, z całą pewnością nie czułem się wówczas szczęśliwy. Jako pisarzowi układało mi się znakomicie, ale w życiu osobistym znacznie gorzej. Czułem się zraniony i cierpiałem. Przelałem cały ten ból w Trupiarza i wysłałem opowiadanie Harlanowi. Nadal mu się nie podobało. Tym razem potraktował je znacznie uprzejmiej, ale uprzejma odmowa nadal pozostaje odmową. Miałem ochotę zapomnieć o Trupiarzu. Nawet teraz, po prawie trzydziestu latach, jego lektura nadal sprawia mi ból. Włożyłem jednak w to opowiadanie zbyt wiele pracy, żeby o nim zapomnieć, postanowiłem więc sprzedać je gdzie indziej. Wysłałem je Damonowi Knightowi, do Orbit. To był jedyny utwór, który udało mi się umieścić w tej prestiżowej serii antologii. Ukazał się w roku 1976, w Orbit 18. Pamiątka po Melody, która powstała jakieś trzy lata później, była moim pierwszym współczesnym opowiadaniem grozy. Odpowiedzialna za nią jest Lisa Tuttle. Gdy zaczynaliśmy pracować nad Upadkiem w roku 1979, poleciałem na kilka tygodni do Austin, żeby naradzić się z nią osobiście i przystąpić do pisania mikropowieści. Pracowaliśmy na zmianę przy jej maszynie. Kiedy ona tłukła w klawisze, ja siedziałem w pokoju i czytałem kopie jej ostatnich tekstów. Lisa tworzyła wówczas mnóstwo współczesnych opowiadań grozy. Były wśród nich cudownie niesamowite utwory i ich lektura nasunęła mi myśl, że sam mógłbym spróbować napisać coś takiego. Tak właśnie zrodziła się Pamiątka po Melody. Mój agent próbował sprzedać ją do któregoś z dużych, ilustrowanych, oferujących wysokie stawki magazynów dla mężczyzn, ale nic z tego nie wyszło. „Twilight Zone” przyjęło jednak utwór z radością i ukazał się on w numerze kwietniowym w 1981 roku. Miłość Hollywood do horroru sięga czasów Nosferatu Murnaua, jeszcze w dniach kina niemego, nie powinno więc być niespodzianką, że aż trzy z sześciu opowiadań
zamieszczonych w tej sekcji mają wersje kinowe bądź telewizyjne. Ale Pamiątka po Melody nie tylko była moim pierwszym sfilmowanym utworem, lecz pozostaje jedynym, który sfilmowano dwa razy – najpierw jako krótki studencki filmik z obsadą złożoną ze studentów aktorstwa, a potem jako odcinek serialu Autostopowicz realizowanego przez HBO. Jeśli choć trochę znacie moją twórczość, to zapewne słyszeliście o Piasecznikach. Przed powstaniem Pieśni lodu i ognia był to mój zdecydowanie najpopularniejszy utwór. Piaseczniki są trzecim z opowiadań, jakie napisałem podczas ferii zimowych na przełomie lat 1978-1979. Inspiracją dla niego stał się pewien człowiek, którego poznałem w college’u. Co sobota urządzał on pokazy filmów o potworach. Miał też akwarium z piraniami i między pierwszym a drugim filmem zwykł wrzucać do niego złotą rybkę, by dostarczyć gościom rozrywki. Piaseczniki również miały być pierwszym opowiadaniem z serii. Niezwykły sklepik w zaułku, oferujący na sprzedaż tajemnicze, niebezpieczne towary, już od dawna był standardowym tropem fantasy i pomyślałem sobie, że nieźle byłoby wykorzystać go w science fiction. Mój „niezwykły sklepik” miał być franszyzą posiadającą oddziały na rozmaitych planetach odległych od siebie o wiele lat świetlnych. W każdym opowiadaniu mieli występować jego tajemniczy właściciele, Wo i Shade, ale ich bohaterami byliby kupujący, tacy jak Simon Kress. (Tak, zacząłem drugie opowiadanie o Wo i Shadzie, rozgrywające się na Emerelu p.i., planecie, o której często wspominam w mojej historii przyszłości, ale nigdy jej nie pokazałem. Miało tytuł Protection i napisałem osiemnaście stron, nim odłożyłem je na bok z powodów, których już nie pamiętam). Gdyby w styczniu 1979 ktoś mnie zapytał o trzy opowiadania, które właśnie ukończyłem, odpowiedziałbym, że Lodowy smok zrobi absolutną furorę. Uważałem, że to jeden z najlepszych utworów, jakie napisałem w życiu. Miałem wrażenie, że Droga krzyża i smoka również jest cholernie dobra i może nawet zdobyć jakieś nagrody. A Piaseczniki? Niezłe, niezłe. Nie tak dobre, jak tamte dwa, ale, no wiecie... nikt nie może za każdym razem trafiać w dziesiątkę. Nigdy nie myliłem się bardziej, jeśli chodzi o własne teksty. Piaseczniki sprzedały się do „Omni”, które było wówczas najlepiej płacącym magazynem, i okazały się najpopularniejszym opowiadaniem w jego historii. Uhonorowano je Hugo i Nebulą i były jedynym moim opowiadaniem, które zdobyło obie te nagrody. Przedrukowano je w tak wielu antologiach, że straciłem już ich rachubę, i zarobiłem za nie więcej pieniędzy niż za dwie moje powieści i większość scenariuszy telewizyjnych. DC Comics przerobiło je na powieść graficzną a wkrótce może powstać też gra komputerowa. Producenci z Hollywood również interesowali się nim masowo. Sprzedałem kilka opcji i widziałem kilka różnych scenariuszy, nim opowiadanie w końcu sfilmowano jako dwugodzinnego pilota serialu telewizyjnego Po tamtej stronie. Adaptacji dokonała moja przyjaciółka Melinda M. Snodgrass. Czy to jest najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem? Oceńcie sami.
Sukces Piaseczników skłonił mnie do stworzenia kolejnych hybryd fantastyki naukowej i horroru. Najbardziej udaną z nich byli Żeglarze nocy, opowiadanie o nawiedzanym statku kosmicznym. Zdarzało mi się już umieszczać duchy w przyszłościowym tle, jak w opowiadaniu Zjazd do San Breta, ale to były prawdziwe duchy zmarłych. W Żeglarzach nocy postanowiłem stworzyć dla nich fantastycznonaukowe uzasadnienie. Oryginalna wersja Żeglarzy nocy, opublikowana w „Analogu” z ładną okładką Paula Lehra, miała około 23 000 słów... uważałem jednak, że jest stanowczo zbyt skrótowa, zwłaszcza gdy chodziło o drugoplanowe postacie – nie miały nawet nazwisk, tylko nazwy zawodów. Dlatego gdy Jim Frenkel z Dell Books zaproponował, że kupi rozszerzoną wersję do swej nowej serii książkowej Binary Star, która była próbą wskrzeszenia dawnej idei Ace Doubles, zgodziłem się natychmiast. Znajdziecie tutaj tę dłuższą wersję. Żeglarze nocy wygrali w plebiscycie „Locusa” na najlepszą mikropowieść, ale na Denvention przegrali nagrodę Hugo. Zwycięzcą został utwór Gordona R. Dicksona Zaginiony Dorsaj. Wkrótce Hollywood zakupiło opcję i Żeglarze nocy stali się moim pierwszym utworem sfilmowanym dla kina. W Żeglarzach nocy główne role zagrali Catherine Mary Steward i Michael Praed. Film był tak beznadziejny, że reżyser wycofał swoje nazwisko. Można w nim rozpoznać spore kawałki mojej opowieści, ale najstraszniejszy fragment z jakiegoś powodu pominięto. Małpia kuracja i Człowiek w kształcie gruszki wywodzą się z okresu, gdy byłem zafascynowany twórczością Gerolda Kersha. Był on ważnym pisarzem z okresu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, autorem świetnych powieści głównonurtowych, takich jak Mroki miasta, a także mnóstwa znakomitych, dziwacznych, niepokojących opowiadań, zebranych w kolekcjach On an Odd Note, Nightshades and Damnations oraz Men without Bones. Ponieważ jego opowiadania z reguły ukazywały się w takich pismach jak „Collier’s” i „Saturday Evening Post”, a nie w „Weird Tales” czy „Fantastic Stories”, nawet w swoich czasach był mało znany miłośnikom fantastyki, a obecnie zapomniano o nim chyba całkowicie. To wielka szkoda, gdyż Kersh był znakomitym pisarzem o niepowtarzalnej wizji, który posiadał dar prowadzenia swych czytelników do niezwykłych zakamarków świata, gdzie dochodziło do tajemniczych, niepokojących wydarzeń. Naprawdę przydałoby się, żeby jakieś niskonakładowe wydawnictwo zebrało wszystkie opowiadania tego autora w książce tak obszernej jak ta, by przedstawić go nowemu pokoleniu czytelników. Małpia kuracja to starsze z tych dwóch opowiadań. Napisanie go przyszło mi łatwo, ale sprzedaż okazała się trudna. Wydawało mi się, że jest to utwór, który może trafić do szerszego grona czytelników, spróbowałem więc umieścić je w którymś z wielkich magazynów ilustrowanych, jak „Playboy”, „Penthouse” albo „Omni”. Nic z tego nie wyszło. Opowiadanie wszędzie spotykało się z życzliwymi komentarzami, ale nikt nie uważał, żeby było „odpowiednie dla nas”. Mówili, że jest za dziwne. Nazbyt niepokojące. Ellen Datlow z
„Omni” napisała do mnie: „Kurczę, ależ to obrzydliwe”. W tym samym liście wyrażała jednak żal, że nie może kupić opowiadania. Spróbowałbym potem szczęścia w „Collier’s” albo w „Saturday Evening Post”, ale, niestety, oba te czasopisma już dawno przestały wychodzić, byłem więc zmuszony zwrócić się do moich tradycyjnych odbiorców, pism specjalizujących się w fantastyce. Sprzedałem opowiadanie do „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Choć mogło być dziwne i obrzydliwe, uzyskało nominację do Hugo i Nebuli, ale nie zdołało zdobyć żadnej z tych nagród. Z Człowiekiem w kształcie gruszki poszło mi łatwiej, być może dlatego, że Małpia kuracja przetarła mu szlak. Ellen Datlow była tylko młodszym redaktorem w „Omni”, gdy Robert Sheckley odrzucił Małpią kurację, ale kiedy skończyłem Człowieka w kształcie gruszki, została już kierownikiem działu literatury i bezzwłocznie kupiła opowiadanie. Ukazało się w „Omni” w roku 1987 i zdobyło jedną z pierwszych nagród Brama Stokera, przyznawanych przez nowo powstałe stowarzyszenie Horror Writers of America (HWA), jako najlepsze opowiadanie grozy. Powstanie HWA (pierwotnie stowarzyszenie miało się nazywać HOWL, skrót od Horror and Occult Writers League, lecz, niestety, ta znacznie bardziej interesująca nazwa spotkała się z wyciem protestu spragnionych poważania członków) zbiegło się z wielką hossą na horror, jaka nadeszła w latach osiemdziesiątych. W późniejszym okresie nastała jednak jeszcze większa bessa. Gatunek padł ofiarą nadprodukcji. Dzisiaj wielu profesjonalnych wydawców utrzymuje, że horror jest martwy, a niektórzy z nich dodają: „I bardzo dobrze”. Jako kategoria komercyjna? Tak, horror jest martwy. Ale opowiadania o potworach nigdy nie zginą dopóki będziemy pamiętali, co to znaczy się bać. W roku 1986 redagowałem antologię opowiadań grozy Night Visions 3 dla wydawnictwa Dark Harvest. We wstępie napisałem: „Ci, którzy twierdzą, że czytamy opowiadania grozy z tych samych powodów, dla których jeździmy kolejką górską w wesołym miasteczku, nie rozumieją, w czym rzecz. Z kolejki górskiej wysiadamy w najlepszym razie napakowani adrenaliną, ale w literaturze chodzi o coś więcej. Naprawdę złe opowiadanie grozy może spowodować wymioty, podobnie jak jazda kolejką górską, ale na tym podobieństwa się kończą. W literaturze szukamy rzeczy, których nie znajdziemy w parkach rozrywki. To prawda, że dobry horror budzi w nas lęk. Nie pozwala nam spać w nocy, sprawia, że przechodzą nas ciarki, zakrada się do naszych snów i nadaje ciemności nowe znaczenie. Strach, przerażenie, groza; nazwijcie to, jak chcecie, horror pije ze wszystkich tych pucharów. Proszę jednak, nie mylcie tych uczuć ze zwykłymi zawrotami głowy. Wielkie utwory, te, które zapadają nam w pamięć i zmieniają nasze życie, zawsze mówią o czymś więcej niż opisywane wydarzenia.
Złe opowiadania grozy skupiają się na sześciu sposobach na zabicie wampira i na drastycznych opisach tego, jak szczury zjadły genitalia Billy’ego. Dobre mówią o ważniejszych sprawach. O nadziei i rozpaczy. O miłości i nienawiści, żądzy i zazdrości. O przyjaźni, dorastaniu, seksualności i gniewie, samotności, wyobcowaniu i psychozie, o odwadze i tchórzostwie, o ludzkim umyśle, ciele i duchu przeżywających stres i cierpienia, o ludzkim sercu pogrążonym w wiecznym konflikcie z samym sobą. Dobre opowiadania grozy zmuszają nas do przyjrzenia się własnej twarzy w mrocznym krzywym zwierciadle. Możemy tam dostrzec rzeczy, które nas niepokoją, rzeczy, na które wolelibyśmy nie patrzeć. Horror zagląda w kryjące się w ludzkiej duszy cienie, patrzy na lęki i nienawiści, które żyją w nas wszystkich. Ale ciemność nic nie znaczy bez światła, a groza bez piękna jest pozbawiona sensu. Najlepsze opowiadania grozy są przede wszystkim opowiadaniami, a dopiero potem grozą. Bez względu na to, jak bardzo się ich boimy, wywierają też inne działanie. Jest w nich miejsce nie tylko na krzyki, lecz również na śmiech, nie tylko na tragedię, lecz również na triumf i czułość. Opowiadają nie tylko o strachu, lecz również o życiu z jego nieskończoną różnorodnością, o miłości, śmierci, narodzinach, nadziei, pożądaniu i transcendencji, o całym spektrum doświadczeń i emocji składających się na ludzką kondycję. Występujące w nich postacie są ludźmi, ludźmi, którzy zostają na stałe w naszej wyobraźni, ludźmi takimi samymi, jak ci, którzy nas otaczają, ludźmi, którzy nie istnieją jedynie po to, by brutalnie ich zarżnięto w rozdziale czwartym. Najlepsze opowiadania grozy mówią nam prawdę”. Minęło już prawie dwadzieścia lat, odkąd to napisałem, ale nadal podpisuję się pod każdym słowem. Przełożył Michał Jakuszewski
Trupiarz I W sklepie mięsnym Za pierwszym razem przyszli prosto z pól rudy, Trager i inni, starsi chłopcy, prawie- mężczyźni, którzy sterowali trupami razem z nim. Najstarszym z nich był Cox, który był też najbardziej doświadczony i powiedział, że Trager musi z nimi iść, nawet jeśli nie chce. Jeden z pozostałych parsknął śmiechem i stwierdził, że Trager nawet nie wiedziałby, co trzeba zrobić, ale Cox, który był czymś w rodzaju przywódcy, szturchnął go i kazał mu się zamknąć. A gdy nadszedł dzień wypłaty, Trager poszedł z całą grupą do sklepu mięsnego. Bał się, ale z jakiegoś powodu był też podekscytowany. Zapłacił człowiekowi przy wejściu i dostał od niego klucz. Wszedł do ciemnej izby, drżący i podenerwowany. Jego towarzysze poszli do innych pokojów, zostawiając go sam na sam z nią. („Z tym, nie z nią, tylko z tym”, powtórzył sobie, ale natychmiast znowu o tym zapomniał.) W szarej, obskurnej izbie paliła się jedna, przymglona lampa. Cuchnął potem i siarką, jak wszyscy ludzie na ulicach Skrakky. Na to jednak nic nie można było poradzić. Poczułby się lepiej, gdyby mógł się przedtem wykąpać, ale w pokoiku nie było łazienki. Tylko zlew, dwuosobowe łóżko z pościelą, która nawet w słabym świetle wyglądała na brudną, i trup. Kobieta leżała nago, wpatrzona w pustkę. Oddychała płytko, a nogi miała rozrzucone. Była gotowa. Trager zastanawiał się, czy zawsze tak leży, czy też ułożył ją tak mężczyzna, który korzystał z niej przed nim. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział, jak to się robi (och, tak, wiedział, przeczytał książki, które dał mu Cox, a były też filmy i inne rzeczy), ale poza tym nie miał pojęcia prawie o niczym. Poza być może pracą z trupami. Z tym radził sobie dobrze, został najmłodszym operatorem trupów w Skrakky. Nie miał innego wyjścia. Po śmierci matki zmusili go do pójścia do szkoły operatorów. Kazali mu się tego nauczyć i
okazało się, że jest w tym dobry. Jednak tej drugiej rzeczy nigdy nie robił (ale wiedział, jak to się robi, och, tak). To był jego pierwszy raz. Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim przy akompaniamencie skrzypienia sprężyn. Dotknął jej. Ciało było ciepłe. Oczywiście. Nie była prawdziwym trupem, nie, nie, ciało było żywe, a ukryte pod ciężkimi, białymi piersiami serce biło, oddychała. Tylko mózgu nie było. Usunięto go i zastąpiono syntamózgiem martwiaka. Była teraz mięsem, kolejnym ciałem kontrolowanym przez operatora, tak jak brygada, z którą pracował codziennie pod siarkowym niebem. Nie była prawdziwą kobietą, nie miało więc znaczenia, że Trager był tylko chłopcem o obwisłych policzkach i żabiej gębie, który śmierdział Skrakky. Nic jej („Nie jej, temu, pamiętasz?”) nie przeszkadzało. Nie mogło przeszkadzać. Ośmielony tą myślą chłopak poczuł twardość wzwodu. Ściągnął strój operatora i położył się w łóżku obok kobiecego mięsa. Był bardzo podekscytowany. Ręce mu drżały. Głaskał ją, przyglądając się jej uważnie. Skórę miała bardzo białą, a włosy długie i ciemne, ale nawet taki chłopak jak on nie mógłby nazwać jej ładną. Twarz miała zbyt płaską i szeroką, usta rozdziawione, a kończyny tłuste. Na wielkich piersiach wokół ciemnych, wydatnych sutek pozostały ślady zębów poprzedniego klienta. Trager dotknął ich niepewnie i przesunął po nich palcem. Potem, zawstydzony swym niezdecydowaniem, złapał za pierś, ścisnął ją mocno i uszczypnął sutkę tak gwałtownie, że prawdziwa dziewczyna na pewno pisnęłaby z bólu. Trup nawet nie drgnął. Nie zwalniając uścisku, chłopak wtoczył się na wierzch i wziął drugą pierś w usta. Wtedy trup zareagował. Przycisnął się mocno do Tragera i objął jego pryszczate plecy tłustymi ramionami, przyciskając go do siebie. Chłopak jęknął, sięgając ręką między nogi kobiety. Była gorąca, wilgotna, podniecona. Zadrżał. Jak to zrobili? Czy mogła naprawdę się podniecić, nie mając umysłu, czy może wtykali w nią specjalne rurki ze smarem albo coś? Potem przestało go to obchodzić. Sięgnął ręką do członka, wsadził go w nią i pchnął. Trup otoczył go nogami i zaczął się poruszać razem z nim. To było przyjemne, znacznie przyjemniejsze niż wszystko, co robił sam ze sobą. Z jakiegoś nieokreślonego powodu czuł się dumny, że kobieta jest tak wilgotna i podniecona. Skończyło się po kilku ruchach. Był zbyt młody, niedoświadczony i podekscytowany, żeby wytrzymać dłużej. Kilka ruchów wystarczyło jemu, ale wystarczyło również jej. Jej skórę oblał rumieniec ekstazy, wygięła się w łuk i zadrżała bezgłośnie. Potem znowu znieruchomiała jak trup. Trager czuł się zaspokojony i usatysfakcjonowany, ale zostało mu jeszcze trochę czasu i postanowił go wykorzystać. W końcu za niego zapłacił. Zbadał dokładnie kobietę, wtykał palce wszędzie, gdzie chciały wejść, obmacywał ją, przetaczał, przyglądał się wszystkiemu. Ciało było martwe i bezwładne.
Zostawił ją tak, jak ją znalazł: leżącą na plecach, na łóżku, z rozrzuconymi nogami. Uprzejmość ze sklepu mięsnego. * * * Cały horyzont był ścianą fabryk, wyłącznie fabryk, ogromnych i buchających kłębami dymu. Dobywający się z nich blask pokrywał czerwoną łuną ciemne od oparów siarki niebo. Chłopak to widział, ale prawie tego nie zauważał. Siedział na wysokości dwóch pięter, przypięty do fotela autoprzetwórni, monstrualnej maszyny z przerdzewiałego, pomalowanego na żółto metalu o straszliwych zębach z diamentów i ultratwardego stopu. Troiło mu się przed oczyma. Widział wyraźnie tablicę rozdzielczą przed sobą kierownicę, przełącznik dopływu paliwa, jaskrawą rączkę podajnika rudy, szeregi świateł, które poinformują go, jeśli dojdzie do jakichś kłopotów w rafinerii, którą miał pod nogami, hamulec i hamulec bezpieczeństwa. Ale to nie było wszystko, co widział. Postrzegał też blade echa dwóch innych, niemal identycznych kabin kontrolnych, w których trupy dotykały tablic niezgrabnymi dłońmi. Trager poruszał tymi dłońmi, powoli i ostrożnie, podczas gdy inna część jego umysłu pilnowała, żeby jego prawdziwe ręce pozostawały całkowicie nieruchome. Sterownik trupów za jego pasem bzyczał cienko. Dwie pozostałe autoprzetwórnie zajęły pozycje po jego bokach. Dłonie trupów nacisnęły hamulce i maszyny zatrzymały się z łoskotem na krawędzi wielkiego wykopu o pochyłych ścianach; trzy przerdzewiałe, obskurne lewiatany, gotowe zjechać w mrok. Wykop z każdym dniem stawał się większy, w miarę, jak usuwano kolejne warstwy skały i rudy. Ongiś piętrzył się tu łańcuch górski, ale Trager go nie pamiętał. Reszta była już łatwa. Autoprzetwórnie zostały zsynchronizowane. Jednoczesne poruszanie całą brygadą było proste, każdy operator trupów to potrafił. Sterować kilkoma trupami, z których każdy wykonywał inne zadanie, to była prawdziwa sztuka, ale dobry fachowiec umiał sobie poradzić również z tym. Weterani kierowali niekiedy ósemkowymi brygadami – ośmioma trupami połączonymi w jedną całość i sterowanymi przez jeden umysł i osiem syntamózgów. Każdy z martwiaków był dostrojony tylko do jednego sterownika. Operator, który nosił ten sterownik i myślał trupie myśli w jego polu sąsiedztwa, mógł kierować ruchami martwiaka, jakby był on jego drugim ciałem. Albo pierwszym. O ile był dobry. Trager sprawdził pośpiesznie maskę filtracyjną i zatyczki w uszach, po czym włączył dopływ paliwa i uruchomił laserowe noże oraz wiertarki. Trupy powtórzyły jego ruchy i w półmroku Skrakky rozbłysły impulsy światła. Pomimo zatyczek słyszał straszliwe zawodzenie podajników rudy, które opuściły się do wykopu i rozwarły paszcze przerastające szerokością wysokość maszyny.
Trager i jego brygada trupów zjechali do wykopu w idealnie równej formacji. Towarzyszyły im zgrzyty i łoskot. Zanim dotrą do fabryk położonych po drugiej stronie równiny, wydobędą z ziemi wiele ton metalu, przetopią go, oczyszczą i przetworzą, a bezwartościową skałę zamienią na proszek, który następnie rozproszą w i tak już nie nadającym się do oddychania powietrzu. Wieczorem dostarczy się do fabryk na horyzoncie gotową stal. Gdy autoprzetwórnie zjeżdżały na dno wykopu, Tragerowi nasunęła się myśl, że jest dobrym operatorem trupów, ale kobieta, która wykonuję tę pracę w sklepie mięsnym, musi być prawdziwą artystką. Wyobraził sobie, jak siedzi ona gdzieś w piwnicy, obserwując swoje trupy przez holowizję albo obwód psioniczny i poruszając nimi tak, by zadowolić klientów. Czy więc był to przypadek, że pierdoliła się z nim tak świetnie? A może zawsze była taka dobra? Ale jak, jak poruszać kilkunastoma trupami, kiedy nawet nie jest się blisko nich, kazać im robić różne rzeczy, pilnować, żeby były podniecone, tak dokładnie dopasowywać się do rytmu każdego klienta i spełniać jego pragnienia? Powietrze za jego maszyną było czarne od skalnego pyłu, uszy wypełniał mu hałas, a daleki horyzont był złowieszczą, czerwoną ścianą, pod którą pełzały żółte mrówki pożerające skałę. Mimo to Tragerowi stanął i nie opadł mu aż do końca jazdy trzęsącą się autoprzetwórnią przez równinę. * * * Trupy były własnością kompanii i przechowywano je w przeznaczonym do tego celu składzie. Trager miał jednak własny pokój, swój skrawek przestrzeni w magazynie ze stali i betonu, jeden z tysiąca podobnych. Znał tylko nielicznych sąsiadów, ale można powiedzieć, że znał ich wszystkich. Byli operatorami trupów. Żyli w świecie milczących, mrocznych korytarzy oraz niekończących się szeregów zamkniętych drzwi. Hol, pełen powietrza i plastiku, był zakurzony i opustoszały. Mieszkańcy nigdy się tam nie gromadzili. Wieczory były tu długie, a noce ciągnęły się bez końca. Trager kupił do swego pokoiku dodatkowe płyty świetlne. Kiedy włączył wszystkie, świeciły tak jasno, że rzadko go odwiedzający goście mrugali powiekami i skarżyli się na oślepiający blask. Zawsze jednak nadchodziła chwila, gdy nie mógł już dłużej czytać i musiał wyłączyć światło. A wtedy wracała ciemność. Ojciec, który dawno już umarł i Trager prawie go nie pamiętał, zostawił mu w spadku mnóstwo książek i taśm. Chłopak zatrzymał je po dziś dzień. Zapełniały półki na ścianach i tworzyły wielkie stosy u podnóża łóżka oraz po obu stronach drzwi do łazienki. Z rzadka wychodził z Coksem i innymi, żeby pić, żartować i wypatrywać prawdziwych kobiet. Naśladował ich najlepiej, jak potrafił, ale zawsze czuł się wśród nich obco. Dlatego większość nocy spędzał w domu, na czytaniu i słuchaniu muzyki, na wspomnieniach i rozmyślaniach.
W tym tygodniu nie przestawał myśleć jeszcze długo po zgaśnięciu płyt. Głowę wypełniał mu chaos obaw. Zbliżała się kolejna wypłata i Cox znowu będzie chciał zaciągnąć go do sklepu mięsnego. Tak, tak, chciał tam pójść, to było przyjemne, ekscytujące. Choć raz poczuł się męski i pewny siebie. Ale z drugiej strony, to było takie łatwe, tanie, brudne. Musiało być coś więcej, prawda? Miłość, co znaczyło to słowo? Z prawdziwą kobietą musiało być lepiej, na pewno, a w sklepie mięsnym nie znajdzie prawdziwych kobiet. Nigdy nie poznał też żadnej na mieście, ale właściwie nigdy nie miał odwagi spróbować. Ale musiał znaleźć tę odwagę, musiał, bo inaczej jakie życie go czeka? Onanizował się pod kołdrą, niemal o tym nie myśląc. Postanowił, że nie wróci do sklepu mięsnego. * * * Ale po kilku dniach Cox go wyśmiał i Tragerowi nie pozostało nic innego, jak z nim pójść. Z jakiegoś powodu uważał, że w ten sposób czegoś dowiedzie. Tym razem był to inny pokój i inny trup. Gruba, czarna kobieta o jaskrawopomarańczowych włosach, jeszcze mniej atrakcyjna od pierwszej, o ile to w ogóle było możliwe. Trager jednak był chętny i gotowy. Tym razem wytrzymał dłużej i trup znowu spisał się znakomicie. Dostosował się do jego rytmu i osiągnął spełnienie razem z nim. Wydawało się, że zna wszystkie pragnienia chłopaka. Kolejne wizyty; dwie, cztery, sześć. Był teraz stałym klientem, podobnie jak jego towarzysze. Przestał już się tym gryźć. Cox i inni zaakceptowali go, choć bez entuzjazmu, ale on darzył ich jeszcze mniejszą sympatią niż przedtem. Uważał, że jest od nich lepszy. Potrafił sobie poradzić w sklepie mięsnym, kierował trupami i autokoparkami nie gorzej od nich, a oprócz tego nadal myślał i marzył. Pewnego dnia zostawi ich wszystkich, opuści Skrakky i zostanie kimś. Oni całe życie będą trupiarzami, mężczyznami uprawiającymi seks tylko w sklepie mięsnym, ale Trager wiedział, że jego stać na coś więcej. Wierzył, że znajdzie miłość. W sklepie mięsnym jej nie znalazł, ale seks stawał się coraz lepszy i lepszy, choć przecież od początku był doskonały. Z trupami zawsze znajdował zadowolenie. Robił z nimi wszystko, o czym kiedykolwiek czytał, słyszał czy marzył. Odgadywały jego pragnienia, nim zdążył je sobie uświadomić. Kiedy chciał powolnego seksu, były powolne. Gdy chciał to robić szybko, ostro i brutalnie, również perfekcyjnie spełniały jego życzenia. Wykorzystywał ich wszystkie otwory, a one zawsze wiedziały, który mu udostępnić. Jego podziw dla operatorki ze sklepu mięsnego narastał z miesiąca na miesiąc, aż wreszcie przerodził się niemal w uwielbienie. W końcu przyszło mu do głowy, że może mógłby jakoś ją poznać. Nadal był beznadziejnie naiwnym chłopcem i nie wątpił, że ją pokocha. Potem zabierze ją ze sklepu mięsnego do czystego, wolnego od trupów świata i będą razem szczęśliwi.
Pewnego dnia, w chwili słabości, wspomniał o niej Coksowi i pozostałym. Ten popatrzył na niego, potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. Ktoś inny zachichotał. Potem wszyscy ryknęli śmiechem. – Ale z ciebie dureń, Trager! – zawołał wreszcie Cox. – Kurwa, tam nie ma żadnej operatorki! Nigdy nie słyszałeś o sprzężeniu zwrotnym? Wyjaśnił mu ze śmiechem wszystko, wytłumaczył, że każdy trup jest podłączony do wbudowanego w łóżko sterownika i klienci sami nimi kierują. Dlatego właśnie klienci, którzy nie są operatorami trupów, skarżą się, że kobiety ze sklepu mięsnego są martwe i nieruchome. Chłopak uświadomił sobie nagle, czemu dla niego seks zawsze był doskonały. Był lepszym operatorem, niż sobie dotąd uświadamiał. Nocą, gdy był sam w pokoju, a wszystkie płytki paliły się białym, gorącym blaskiem, Trager przyjrzał się uważnie samemu sobie. I ogarnęły go mdłości. Był dobry w tym, co robił, i czuł się z tego dumny, ale poza tym... Doszedł do wniosku, że to wszystko przez sklep mięsny. To on stanowił pułapkę, pułapkę, która mogła stać się jego zgubą, mogła zniszczyć jego życie, marzenia i nadzieje. Nie wróci tam, to by było zbyt łatwe. Pokaże Coksowi, pokaże im wszystkim. Wybierze trudniejszą drogę, podejmie ryzyko, nawet narazi się na ból, jeśli to będzie konieczne. I być może zazna też radości, zazna miłości. Zbyt długo już wędrował łatwą ścieżką. Trager nie wrócił już do sklepu mięsnego. Przesiadywał w swym pokoju, czując się silny, zdecydowany i lepszy od innych. Mijały lata, a on czytał, marzył i czekał, aż zacznie się życie. 1 Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat Pierwsza była Josie. Była piękna. Zawsze była piękna i zawsze o tym wiedziała. To ją ukształtowało, zdefiniowało. Była swobodnym duchem, agresywnym, pewnym siebie, zdobywczym. Podobnie jak Trager, miała tylko dwadzieścia lat, kiedy się spotkali, ale przeżyła więcej niż on i wydawało się, że zna wszystkie odpowiedzi. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia. A Trager? Trager przed spotkaniem z Josie, ale całe lata po sklepie mięsnym? Był teraz wyższy, szerszy w barach i masywniej zbudowany. Przybyło mu zarówno mięśni, jak i tłuszczu. Często popadał w mroczny nastrój, stał się cichy i zamknięty w sobie. Kierował na polach rudy brygadą złożoną z pięciu trupów, liczniejszą niż Cox i reszta ich towarzystwa. Nocami czytał książki, czasami w pokoju, a czasami w holu. Dawno już zapomniał, że wychodził tam po to, żeby się z kimś spotkać. Był spokojny, solidny, nie ulegał emocjom. Nie
wpływał na nikogo i nikt nie wpływał na niego. Nawet męczarnie się skończyły, choć wewnątrz pozostały mu blizny. Prawie nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia, nigdy się im nie przyglądał. Dopasował się do swoich trupów. Ale nie do końca. Wciąż żyło w nim marzenie. Coś, co wierzyło, pragnęło, tęskniło. Było wystarczająco silne, by powstrzymać go przed powrotem do sklepu mięsnego, do życia rośliny, jakie wybrali dla siebie pozostali. Czasami, podczas pustych, samotnych nocy, tęsknota narastała. Trager wstawał wtedy z łóżka, ubierał się i godzinami łaził po korytarzach z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie, a jego trzewiami targało jakieś wypaczone pragnienie. Podczas takich spacerów zawsze podejmował postanowienie, że coś zrobi, że od jutra zmieni swe życie. Ale gdy jutro nadchodziło, prawie już nie pamiętał o cichych, szarych korytarzach, demony znikały, a on musiał kierować sześcioma ryczącymi, trzęsącymi się autoprzetwórniami. Zatracał się w rutynowych czynnościach i mijało wiele miesięcy, nim pragnienie wracało. A potem była Josie. Oto jak się spotkali... To było nowe pole, bogate i jeszcze nietknięte, wielka połać spękanej skały i gruzu pokrywającego równinę. Przed kilkoma tygodniami były tu jeszcze niskie wzgórza, ale śmigacze kompanii wyrównały teren za pomocą małych wybuchów nuklearnych. Potem do pracy przystąpiły autoprzetwórnie. Złożona z pięciu trupów brygada Tragera przybyła tu jako jedna z pierwszych. Początkowo zmiana wydała mu się fascynująca. Starą kopalnię wyeksploatowano już niemal całkowicie, a tutaj musiał się zmierzyć z terenem świeżym, pełnym głazów i wyszczerbionych okruchów skalnych, kamieni wielkości piłki baseballowej, które przeszywały pełne pyłu powietrze niesione gwałtownym wiatrem. Wszystko to było ekscytujące i niebezpieczne. Trager wkładał skórzaną kurtkę, maskę filtrującą i gogle, wtykał do uszu zatyczki, a potem brał się do pracy. Gdy kierował sześcioma maszynami i sześcioma ciałami, wypełniała go duma. Zmieniał głazy w proszek, torując drogę następnym autoprzetwórniom. Posuwał się naprzód metr po metrze, by dotrzeć do rudy. Pewnego dnia jedno ze wzrokowych ech przyciągnęło nagle jego uwagę. W jednej z kierowanych przez trupy autoprzetwórni rozbłysło czerwone światełko. Trager wyciągnął rękę, a za pośrednictwem umysłu również ręce pięciu trupów. Sześć maszyn zatrzymało się raptownie, ale zapaliło się kolejne światełko. Potem trzecie i czwarte. Później cała tablica, wszystkie dwanaście światełek. Jedna z autoprzetwórni przestała działać. Zaklął, spojrzał na uszkodzoną maszynę i kazał trupowi włączyć ją na nowo. Światełka nie zgasły, Trager wezwał więc technika. Kobieta przybyła w jednoosobowym śmigaczu, który wyglądał jak kropla czarnego, skorodowanego metalu. Trager zdążył już rozpiąć pasy, zejść po metalowych pierścieniach zamontowanych na kadłubie autoprzetwórni i dojść do zepsutej maszyny. Chciał już na nią
wejść, gdy zjawiła się Josie. Spotkali się u stóp góry z pomalowanego na żółto metalu, w cieniu gąsienic. Natychmiast się zorientował, że dziewczyna potrafi się poruszać po polu rudy. Miała kombinezon operatora, grube gogle i zatyczki w uszach, a twarz pokryła sobie warstwą smaru, by zapobiec otarciom od pyłu. Mimo to była piękna. Obcięte w krótki czub, jasnobrązowe włosy potargał wiatr, a gdy zdjęła gogle, okazało się, że ma jaskrawozielone oczy. W jednej chwili przejęła kontrolę nad sytuacją. Przedstawiła się rzeczowo, zadała mu kilka pytań, a potem otworzyła właz naprawczy i wgramoliła się do środka, do trzewi silnika, pieca i rafinerii. Nie trwało długo, może dziesięć minut, nim wróciła. – Nie wchodź do środka – ostrzegła go, odrzucając włosy mchem głowy. – Regulator przestał działać. Reakcja łańcuchowa wyrwała się spod kontroli. – Aha – odezwał się Trager. Nie w głowie mu była autoprzetwórnia, ale musiał powiedzieć coś inteligentnego, żeby zrobić na dziewczynie dobre wrażenie. – Czy to znaczy, że będzie wybuch? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, że to wcale nie było inteligentne pytanie. Nie mogło być żadnego wybuchu. Przecież wiedział, że niekontrolowany wzrost mocy reaktora niczym takim nie grozi. Josie jednak uśmiechnęła się tylko – po raz pierwszy ujrzał wtedy jej charakterystyczny, ulotny uśmieszek. Wydawało się, że widzi jego, Tragera, a nie tylko operatora trupów. – Nie – uspokoiła go. – Rdzeń się stopi, to wszystko. Na zewnątrz nawet nie zrobi się cieplej, bo w ścianach są zamontowane osłony. Tylko nie wchodź do środka. – Dobra... – przerwał. Co mógł teraz powiedzieć? – To co mam zrobić? – Pewnie wrócić do pracy z resztą brygady. Maszynę trzeba będzie zdać na złom. Dawno już należał się jej generalny remont. Wygląda na to, że często ją łatano. To głupota. Coś w kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś tu nie gra. Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić, że następnym razem wszystko pójdzie jak trzeba. – Pewnie masz rację – przyznał Trager. Josie znowu uśmiechnęła się do niego, zamknęła klapę włazu i zaczęła się odwracać. – Zaczekaj – zawołał. To słowo wydostało mu się z gardła, nim zdołał je powstrzymać, niemal wbrew jego woli. Josie odwróciła się, uniosła głowę i poparzyła na niego pytająco. Trager poczuł nagły przypływ siły zrodzonej ze stali, kamienia i wiatru. Pod siarkowym niebem jego marzenia nie wydawały się już tak nierealne. „Być może” – pomyślał. „Być może”. – Hm, jestem Greg Trager. Czy jeszcze się spotkamy? Uśmiechnęła się. – Jasne. Przyjdź wieczorem. Podała mu adres.