WILBUR SMITH
CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU
(Najemnicy / Katanga)
— Nie podoba mi się ten pomysł — oznajmił Wally Hendry i beknął. Obrócił językiem w
ustach i mówił dalej. — Moim zdaniem śmierdzi to jak dziesięciodniowy nieboszczyk.
Leżał na wznak na łóżku ze szklanką ustawioną na nagiej piersi i pocił się obficie w
kongijskim upale.
— Twoje zdanie nie zmienia niestety faktu, że ruszamy — rzucił, nie podnosząc wzroku
Bruce Curry, rozpakowując swoje przyrządy do golenia.
— Trzeba było im powiedzieć, żeby sobie dali spokój, że my zostajemy w Elisabethville.
Czemuś im tego nie powiedział, co? — Hendry podniósł szklankę i wychylił ją do dna.
— Ponieważ płacą mi za to, żebym nie dyskutował — odparł obojętnie Bruce i przyjrzał się
swemu obliczu w upstrzonym przez muchy lustrze wiszącym nad umywalką.
Ujrzał spaloną słońcem twarz, a nad nią czarne, przycięte najeża włosy; nie mógł mieć
dłuższych, bo były miękkie, źle się układały i skręcały w loczki. Pod czarnymi, lekko
skośnymi brwiami widniały zielone oczy w gęstej zasłonie rzęs, a niżej usta, równie skore do
uśmiechu, co do posępnych grymasów. Bruce spoglądał na swe przystojne rysy bez
przyjemności. Od dawna nie odczuwał takich emocji, a jego
usta nie układały się ani w uśmiech, ani w grymas. Nie czuł już nawet zabarwionego
tolerancją rozczulenia na widok swego wielkiego, lekko haczykowatego nosa, dzięki któremu
jego twarzy nie można było nazywać ładną i który nadawał mu wygląd eleganckiego pirata.
— Jezu! — ryknął z łóżka Wally Hendry. — Mam po dziurki w nosie tego murzyńskiego
wojska! Walka to co innego. Ale nie mam ochoty iść kilkaset kilometrów w busz tylko po to,
żeby odgrywać niańkę dla jakiejś zakichanej bandy uchodźców.
— Życie jest ciężkie — zgodził się nieobecnym tonem Bruce i rozprowadził po twarzy
mydło do golenia, które odcinało się mocną bielą na tle jego opalenizny.
Przy każdym ruchu mięśnie ramion i klatki piersiowej grały mu pod skórą lśniącą niczym
nasmarowana oliwą. Był w dobrej formie, najlepszej od wielu lat, ale fakt ten sprawiał mu
przyjemność niewiele większą niż przedtem własne odbicie w lustrze.
— Nalej mi jeszcze, Andre. — Wally Hendry wetknął pustą szklankę w dłoń młodego
mężczyzny siedzącego na skraju jego łóżka.
Belg posłusznie wstał i podszedł do stołu.
— Mniej piwa, a więcej whisky — poinstruował go Wally, odwrócił się znów do Bruce'a i
beknął po raz drugi. — Takie mam zdanie o tym całym pomyśle i tyle.
Podczas gdy Andre napełniał szklankę whisky i dolewał piwa, Wally przekręcił parciany pas
z kaburą, tak że pistolet znalazł się między jego nogami.
— Kiedy wymarsz? — zapytał.
— Z samego rana mają podstawić lokomotywę z pięcioma wagonami na rampę towarową.
Ładujemy się i ruszamy jak najszybciej.
Bruce zaczął się golić, przeciągając brzytwą od skroni ku podbródkowi i pozostawiając za nią
pas gładkiej, brązowej skóry.
— Po trzech miesiącach bicia się z tymi oślizłymi małymi
Gurkhami chciałem trochę się zabawić. Ani pół panienki przez ten czas nie miałem. A oni w
dwa dni po zawieszeniu broni znowu nas wysyłają.
— Cest laguerre —mruknął Bruce, przekrzywiając pod brzytwą policzek.
— Co to znaczy? — zapytał podejrzliwie Wally.
— Taka jest wojna.
— Mów po angielsku, Koziołku.
To stanowiło miarę człowieka, jakim był Wally Hendry — po spędzeniu w belgijskim Kongo
sześciu miesięcy nadal nie mówił i nie rozumiał słowa po francusku.
Znowu zapadła cisza, przerywana jedynie chrobotem brzytwy i metalicznymi szczęknięciami
karabinu FN, który rozkładał i czyścił czwarty z obecnych w hotelowym pokoju mężczyzn.
— Napij się, Haig — chciał go poczęstować Wally.
— Nie, dzięki. —Michael Haig podniósł na niego wzrok, nie starając się nawet ukryć
niesmaku.
— O, jeszcze jeden zakichany ważniak. Ze mną się nie napijesz? Nawet taka znakomitość jak
kapitan Curry ze mną pije. A ty co jesteś, jakaś figura?
— Przecież wiesz, że nie piję.
Haig skoncentrował się z powrotem na broni; obchodził się z nią swobodnie i poufale. Te
brzydkie karabiny automatyczne stały się dla nich przedłużeniem ciała. Nawet goląc się,
Bruce mógł dosięgnąć swojego, opartego o ścianę. Wystarczyło opuścić rękę. Pozostali
położyli swoje automaty na podłodze przy łóżku.
— Ty nie pijesz! — parsknął Wally. — To skąd ta cera, co, koziołku? Skąd ten nos jak
dojrzała śliwka?
Usta Haiga ścisnęły się, jego dłonie znieruchomiały na karabinie.
— Uspokój się, Wally — wtrącił się ze spokojem Bruce.
— Haig nie pije! — zapiał Wally. — Słyszałeś to, Andre? Zakichany abstynent! Mój stary
też był abstynentem. Czasem nie pił przez dwa albo trzy miesiące pod rząd, a potem
wracał do domu którejś nocy i przywalał starej w czajnik, aż jej zęby dzwoniły na całą ulicę.
Zakrztusił się własnym śmiechem i musiał chwilę odczekać, nim mógł mówić dalej.
— Zakład, że z ciebie taki sam abstynent, Haig. Jeden drink i budzisz się za dziesięć dni. Tak
to jest, no nie? Jeden drink i fiuuu! Stara dostaje w baniak, a dzieciaki nie mają co jeść przez
tydzień.
Haig odłożył karabin starannie na łóżko i spojrzał na Wally'ego z zaciśniętymi ustami. Wally
jednak tego nie dostrzegał. Radośnie gadał dalej.
— Andre, weź no butelkę whisky i potrzymaj przed nosem Pana Abstynenta Haiga.
Popatrzymy, jak się ślini, jak mu gały na wierzch wychodzą.
Haig wstał. Był dwa razy starszy od Wally'ego, już po pięćdziesiątce, z siwizną we włosach.
Subtelności rysów nie zatarły jeszcze do końca ślady pozostawione na jego twarzy przez
życie. Miał potężne bary i ramiona boksera.
— Czas, żebyś się nauczył dobrych manier, Hendry. Wstawaj — powiedział.
— Będziemy tańczyć, czy co? Ja nie umiem walczyka, spytaj Andre. On z tobą zatańczy.
Prawda, Andre?
Haig balansował na palcach, zacisnął dłonie i uniósł je nieznacznie. Bruce Curry odłożył
brzytwę na półeczkę nad umywalką, spokojnie obszedł stół. Na twarzy wciąż miał mydło, ale
zajął dogodną do interwencji pozycję. Czekał.
— Wstawaj, ty śmierdzielu — rzekł Haig.
— Hej, Andre, słyszałeś to? Ale ma gadkę, co? Mocny w gębie — nie przejmował się
Hendry.
— Wepchnę ci ten ohydny pysk tam, gdzie masz puste miejsce zamiast mózgu.
— Ale dowcip! Ten gość to urodzony komik!
Wally znów się roześmiał, lecz pojawiło się w jego głosie coś dziwnego. Bruce zrozumiał, że
nie zamierza, walczyć. Wally miał szerokie ramiona, wydatną klatkę piersiową
porośniętą rudym włosem, płaski i twardy brzuch, grubą szyję pod płaską twarzą o wąskich,
mongolskich oczach. I nie zamierzał walczyć. Zaskoczyło to Bruce'a. Pamiętał bowiem
dobrze tę noc przy moście drogowym i wiedział, że Hendry nie jest tchórzem, a jednak teraz
nie zamierzał przyjąć wyzwania Haiga. Mikę Haig zbliżył się do jego łóżka.
— Zostaw go, Mikę — odezwał się po raz pierwszy Andre, głosem łagodnym jak u
dziewczyny. — On nie chciał... on tylko żartował.
— Hendry, nie wyobrażaj sobie, że jestem dżentelmenem i nie uderzę cię, bo leżysz na
plecach. Nie popełniaj tego błędu.
— Patrzcie no — mruknął Wally. — Z tego gościa nie tylko komik, ale jeszcze i cholerny
bohater.
Haig stanął nad nim i uniósł prawą rękę z pięścią zaciśniętą niczym młot, celując w twarz
tamtego.
— Haig! — Bruce nie podniósł głosu, lecz jego ton wystarczył. — Dosyć tego.
— Ale ten wszarz...
— Wiem — przerwał mu Bruce. — Zostaw go! Mikę, z pięścią nadal wzniesioną do ciosu,
zawahał się
i przez chwilę w pokoju nikt się nie poruszał. Nad ich głowami trzasnął głośno dach z falistej
blachy, rozprężającej się w kongijskim upale; poza tym słychać było tylko oddech Haiga.
Dyszał ciężko, twarz nabiegła mu krwią.
— Proszę, Mikę — szeptał Andre. — On naprawdę nie chciał.
Gniew Haiga z wolna ustąpił miejsca obrzydzeniu. Opuścił rękę, odwrócił się i podniósł
leżącą na drugim łóżku broń.
— Nie wytrzymam już tego smrodu ani chwili dłużej. Poczekam na ciebie w ciężarówce,
Bruce.
— Zaraz tam będę — zapewnił Bruce. Mikę już stał przy drzwiach.
— Nie przeciągaj struny, Haig! — zawołał za nim Wally. — Następnym razem tak łatwo się
nie wykręcisz.
Mikę Haig odwrócił się błyskawicznie, lecz Bruce kładąc mu rękę na ramieniu, pchnął go do
wyjścia.
— Daj spokój, Mikę — rzekł i zamknął za nim drzwi.
— Ma szczęście, cholera, że jest stary — warknął Wal-ly. — Inaczej załatwiłbym go na
amen.
— Jasne — odparł Bruce. — To przyzwoicie z twojej strony, że mu odpuściłeś.
Mydło na jego twarzy wyschło i zmoczył pędzel, żeby nałożyć nową pianę.
— Nie mogłem przecież walnąć starszego gościa, no nie?
— No nie. — Bruce uśmiechnął się półgębkiem. — Ale nie przejmuj się, napędziłeś mu
niezłego stracha. Drugi raz nie będzie próbował.
— To i lepiej dla niego. Bo następnym razem zabiję dziadka i tyle.
Nikogo nie zabijesz — pomyślał Bruce. — Odpuścisz tak samo jak tym razem, jak tyle razy
przedtem. Tylko Mikę i ja potrafimy cię do tego zmusić. Zupełnie jak zwierzę, które warczy
na tresera, ale na trzask bata przypada do ziemi.
Wrócił do golenia.
Rozgrzanym powietrzem pokoju oddychało się nieprzyjemnie. Upał wyciskał z nich pot, a
jego kwaśny zapach mieszał się z zatęchłym tytoniowym dymem i oparami alkoholu.
— Dokąd idziecie z Mike'em? — przerwał długie milczenie Andre.
— Zobaczyć, czy da się załatwić jakieś zaopatrzenie na drogę. Jeśli tak, złożymy to wszystko
na rampie i każemy Ruffy'emu wystawić na noc wartownika z bronią — wyjaśnił Bruce,
pochylając się nad umywalką i spryskując twarz wodą.
— Jak długo nas nie będzie? Bruce wzruszył ramionami.
— Tydzień, dziesięć dni. — Usiadł na swoim łóżku i naciągnął wysoki but do marszu przez
dżunglę. — To znaczy, jeżeli nie będzie problemów.
10
— Problemów, Bruce?
— Z Msapa Junction mamy jeszcze do pokonania ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów
przez teren, na którym roi się od Balubów.
— Ale przecież będziemy w pociągu? Oni mają tylko łuki i strzały, nic nam nie zrobią.
— Andre, tam jest do przejechania siedem mostów, w tym jeden duży, a most nietrudno
zniszczyć. Można zerwać tory. — Bruce zaczął sznurować but. — To nie szkolna wycieczka.
— Chryste, ta historia naprawdę śmierdzi na odległość — jęknął markotnie Wally. —
Dlaczego my tam w ogóle jedziemy?
— Dlatego — zaczął cierpliwie Bruce — że od trzech miesięcy cała ludność Port Reprieve
jest odcięta od świata. Są tam kobiety i dzieci. Kończy im się żywność i wszystko, co
potrzebne do życia. — Przerwał, zapalił papierosa i mówił dalej, wydmuchując dym. —A
naokoło plemię Baluba, które wznieciło otwartą rebelię, pali, gwałci i morduje, kogo
popadnie. Na razie nie zaatakowali miasta, ale niedługo to zapewne zrobią. Do tego dochodzą
pogłoski o grupach zbuntowanych żołnierzy Republiki Konga i naszych własnych, którzy
potworzyli bandy uzbrojonych po zęby shufta i szaleją na północy terytorium. Nikt do końca
nie wie, co się tam naprawdę dzieje, ale na pewno nie jest to nic przyjemnego. My mamy tych
ludzi przeprowadzić w bezpieczne miejsce.
— A dlaczego ONZ nie wyśle im samolotu? — zapytał Andre.
— Bo nie ma lotniska.
— Helikoptery?
— Poza zasięgiem.
— Na mój gust to niech oni tam sobie zostaną—mruknął Wally. — Skoro Balubom smakują
kotlety z ludzi, to z jakiej racji mamy ich pozbawiać żarcia? Każdy ma prawo jeść, a dopóki
to nie mnie jedzą, niech im będzie na zdrowie, że tak powiem. — Postawił stopę na plecach
Andre i prostując
11
gwałtownie nogę zrzucił go z łóżka. Belg padł na kolana. — Idź, załatw mi jakąś panienkę.
— Tu nie ma panienek, Wally. Naleję ci jeszcze drinka — odparł chłopak, wstając i sięgając
po szklankę.
Dłoń Wally'ego zacisnęła się na jego nadgarstku.
— Powiedziałem: panienkę, Andre, a nie drinka.
— Nie wiem, gdzie ich szukać, Wally. — W głosie młodego Belga zabrzmiała rozpacz. —
Nawet bym nie wiedział, co mam mówić.
— Głupi jesteś, koziołku. Mógłbym ci złamać rękę. — Hen-dry z wolna przekręcił jego
nadgarstek. — Wiesz tak samo dobrze jak ja, że w barze na dole jest ich pełno. Wiesz czy
nie?
— Ale co mam im powiedzieć? — Na twarzy chłopaka pojawił się grymas bólu.
— Rany boskie, ty durny żabojadzie. Po prostu pomachaj im forsą przed nosem. W ogóle nie
musisz otwierać dzioba.
— To boli, Wally.
— Niemożliwe, chyba żartujesz? — Hendry z uśmiechem wykręcił mu rękę jeszcze bardziej.
W szparkach zasnutych alkoholem oczu Bruce dostrzegł zadowolenie. — Idziesz, koziołku,
czy nie? Zdecyduj się. Albo pójdziesz po jakąś laleczkę, albo ci złamię rękę.
— Dobrze, pójdę, skoro chcesz — wymamrotał Andre. — Tylko mnie puść.
— Chcę — rzucił Wally, puszczając rękę Belga, który wyprostował się i zaczął masować
nadgarstek.
— Tylko ma być czysta i nie za stara. Słyszysz?
— Tak, Wally. Zaraz ci przyprowadzę.
Andre ruszył ku drzwiom i Bruce zauważył wyraz jego twarzy. Malowało się na niej coś
więcej niż tylko ból spowodowany wykręcaniem ręki. Słodkie stworzenia, nie ma co —
pomyślał. — A ja jestem jednym z nich, lecz mimo wszystko nie z nimi. Jestem widzem,
wzruszają mnie nie bardziej niż kiepska sztuka.
__jeszcze drinka, koziołku? — zapytał kordialnie Wally. —
Mogę ci nawet nalać.
— Dzięki.
Bruce zabrał się za drugi but. Wally postawił przed oim szklankę, a Bruce wypił. Napój był
mocny, stęchły odór whisky nie pasował do słodyczy piwa, ale wypił
mimo to.
__Ty i ja — rzekł Wally — to jesteśmy spryciarze.
Pijemy, bo chcemy, a nie z musu. Żyjemy tak, jak nam się podoba, a nie jak się komuś
wydaje, że należy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, Bruce. Powinniśmy się zaprzyjaźnić,
skoro tak wiele nas łączy, nie? — Alkohol już na niego działał, bo język mu się trochę plątał.
— Ależ przyjaźnimy się, Wally. Zaliczam cię do moich ulubionych kumpli — odparł Bruce
bez cienia sarkazmu.
— Powaga? — zdziwił się szczerze Hendry. — Jak to? Boże, a ja zawsze myślałem, że mnie
nie lubisz. Jak to człowiek nigdy nie może być pewny, no nie? Nigdy nie może być pewny. —
Wally kręcił ze zdumieniem głową, nagle rozczulony pod wpływem whisky. — Naprawdę tak
jest? Lubisz mnie? Możemy być kumplami. Co ty na to, Bruce? Każdy potrzebuje kumpla.
Jakiegoś wsparcia, no nie?
— Jasne — odparł Bruce. — Jesteśmy kumplami. I co ty na to?
— Układ stoi! — zgodził się Wally.
A ja nie czuję niczego — pomyślał Bruce. — Ani obrzydzenia, ani litości. Niczego. To daje
bezpieczeństwo. Nikt cię nie zawiedzie, nie zniesmaczy, nie obrzydnie ci i nie zdruzgocze
kolejny raz.
Obaj spojrzeli na Andre, który wprowadził do pokoju dziewczynę. Miała seksowną, lekko
odętą twarz i mocno umalowane usta — rubin na bursztynie.
— Brawo, Andre — pochwalił go Wally, przyglądając się ciału dziewczyny. Ubrana była w
szpilki, różową sukienkę, rozkloszowaną od talii i nie zakrywającą kolan.
— Chodź tu cipeńko. — Hendry wyciągnął do niej rękę.
L
13
Przeszła przez pokój bez wahania, rzucając szeroki profesjonalny uśmiech. Przyciągnął ją na
łóżko obok siebie.
Andre stał nadal przy drzwiach. Bruce wstał i wsunął ręce w rękawy panterki, zapiął parciany
pas i poprawił kaburę z pistoletem, żeby spoczywała wygodnie na biodrze.
— Wychodzisz? — Wally poił dziewczynę z własnej szklanki.
— Tak.
Bruce włożył kapelusz z opuszczonym rondem, którego katangijskie barwy — biały,
czerwony i zielony — tworzyły aurę sztucznej wesołości.
— Daj spokój, Bruce, zostań chwilę.
— Mikę na mnie czeka. — Bruce podniósł karabin.
— Kij tam z nim. Zostań, zabawimy się.
— Nie, dzięki. — Ruszył ku drzwiom.
— Hej, spójrz tylko na to. — Wally przewrócił dziewczynę na łóżko, przytrzymał jedną ręką
przerzuconą przez jej piersi i podczas gdy wykręcała się z rozbawieniem, zadarł jej sukienkę
powyżej talii. — Przyjrzyj się tylko i powiedz, że nadal chcesz wyjść!
Dziewczyna nie miała majtek. Wygoliła się i jej drobne, pulchne wargi wystawały spomiędzy
ud niczym nadąsane usta.
— No chodź, Bruce — śmiał się Wally. — Ty pierwszy. Nie powiesz, że jestem złym
kumplem.
Bruce zerknął na prostytutkę. Wiła się na łóżku, zaciskając nogi w trakcie żartobliwej walki z
Wallym. Chichotała.
— Mikę i ja wrócimy przed capstrzykiem. Tej kobiety ma już tutaj nie być — rzucił sucho.
Koniec z pożądaniem — pomyślał patrząc na nią. — Koniec ze wszystkim. Otworzył drzwi.
— Curry! — wrzasnął za nim Wally Hendry. — Ty też jesteś cholerny świr. Boże, a miałem
cię za mężczyznę. Jezu Chryste! Nie jesteś nic lepszy od tamtych. Andre — lalunia. Haig —
alkoholik. Coś z tobą nie tak, koziołku? Z kobietami coś nie tak? Taki sam świr jak tamci!
14
Bruce zamknął za sobą drzwi i stał w korytarzu. Szyderstwa Hendry'ego znalazły szczelinę w
jego zbroi i teraz wysiłkiem umysłu próbował stępić ich ostrze.
To już skończone. Ona już mnie nie może dotknąć — pomyślał stanowczo, przypominając
sobie kobietę. Nie tę w pokoju, który właśnie opuścił, lecz inną, która była
jego żoną.
__Suka — wyszeptał, dodając natychmiast, niemal ze
skruchą: — Nie czuję do niej nienawiści. Koniec z nienawiścią, koniec z pożądaniem.
W hallu hotelu Grand Leopold II panował tłok. Byli tam żandarmi, ostentacyjnie obnoszący
się z bronią, rozmawiający głośno, oparci nonszalancko o ścianę lub o bar; towarzyszące im
kobiety najróżniejszych odcieni skóry — od czerni do pastelowego brązu, częściowo już
pijane; kilku Belgów o zaskoczonych, pełnych niedowierzania spojrzeniach uchodźców,
wśród nich zapłakana kobieta kołysząca dziecko; inni biali w cywilu, rozglądający się czujnie
niespokojnymi oczami poszukiwaczy przygód i rozmawiający niegłośno z Afrykanami w
garniturach; przy jednym ze stolików grupka dziennikarzy w zwilgotniałych koszulach z
krótkimi rękawami, czekająca i obserwująca wszystko z cierpliwością sępów. Wszyscy pocili
się od upału.
Z drugiego końca sali pomachało Bruce'owi dwóch południowoafrykańskich pilotów.
— Cześć, Bruce. Co byś powiedział na lufę?
— Cześć, Dave, cześć, Carl. Teraz się spieszę. Może wieczorem.
— Po południu wylatujemy — pokręcił głową Carl En-gelbrecht. — Wracamy za tydzień.
— No to wtedy — rzucił Bruce i wyszedł frontowymi drzwiami na Avenue du Kasai.
Gdy stanął na chodniku, w oczy uderzyła go olśniewająca
16
biel budynków. Aż mrugnął pod uderzeniem upału i poczuł, że na nowo zaczyna się pocić.
Wyjął z kieszonki na piersi ciemne okulary. Włożył je, przechodząc na drugą stronę ulicy do
trzytonowej ciężarówki marki Chevrolet, w której czekał Mikę Haig.
— Ja poprowadzę, Mikę.
— Dobra.
Haig przesunął się na siedzenie pasażera, a Bruce wspiął się do szoferki. Ruszył Avenue du
Kasai na północ.
— Przepraszam za to przedstawienie, Bruce.
— Nic się nie stało.
— Nie powinienem tracić panowania nad sobą.
Bruce nie odpowiedział; przyglądał się opuszczonym budynkom po obu stronach ulicy.
Większość splądrowano do cna, a wszystkie posiekane były odłamkami pocisków z
moździerzy. Co parę metrów stały przy krawężniku wypalone wraki samochodów, niczym
puste pancerze dawno zabitych chrząszczy.
— Nie powinienem był pozwolić, żeby mnie to tak ruszyło, a jednak prawda boli jak
wszyscy diabli.
Bruce milczał, nacisnął tylko mocniej gaz i ciężarówka nabrała szybkości. Nie chcę tego
słuchać — pomyślał — nie jestem twoim spowiednikiem. Nie chcę cię słuchać i już. Skręcił
w Avenue 1'Etoile, w stronę zoo.
— On miał rację. Przejrzał mnie na wylot — nie przestawał mówić Mikę.
— Wszyscy mamy jakieś problemy, inaczej by nas tu nie było — stwierdził Bruce i dodał, by
zmienić nastrój Mike'a: — My, wybrani. Nieliczni szczęściarze. Zgrana paczka braci.
Mikę uśmiechnął się, jego twarz nabrała nagle chłopięcego wyrazu.
— Wybrani choćby przez to, że uprawiamy drugi z najstarszych zawodów świata —
dopowiedział. — My, najemnicy.
— Ale ten najstarszy jest lepiej płatny i znacznie zabawniejszy — podsumował Bruce,
skręcając na podjazd
17
piętrowej rezydencji. Zaparkował przed głównym wejściem i zgasił silnik.
Dom, jeszcze niedawno mieszkanie głównego księgowego Union Miniere du Haut, stanowił
teraz kwaterę sekcji D specjalnych sił uderzeniowych dowodzonych przez kapitana Bruce'a
Curry'ego.
Kilku czarnych żandarmów obsiadło niski murek werandy. Kiedy Bruce wszedł na schodki,
powitali go pozdrowieniem, które weszło w tradycję od czasu interwencji sił rozjemczych
ONZ:
— ONZ — merdel
— Aa! — Bruce uśmiechnął się, mając poczucie koleżeństwa, które narodziło się między
nimi w ciągu ostatnich kilku miesięcy. — Oto śmietanka armii Katangi!
Poczęstował wszystkich papierosami i gawędził z nimi parę minut, zanim zapytał:
— Gdzie jest starszy sierżant?
Jeden z żandarmów wskazał kciukiem szklane drzwi prowadzące do hallu i Bruce wszedł do
środka. Mikę podążył za nim.
Na drogich meblach leżał zwalony na kupę wojskowy ekwipunek, kamienny kominek
wypełniały puste butelki, na perskim dywanie pochrapywał któryś z żandarmów, na ścianie
wisiała krzywo rama po wyciętym bagnetem olejnym obrazie, a stolik do kawy z drzewa
imbuia przechylał się niczym pijak na stronę złamanej nogi. W pomieszczeniu unosił się
zapach mężczyzn i taniego tytoniu.
— Cześć, Ruffy — przywitał się Bruce.
— W sam czas, szefie. — Z fotela, który wypełniał aż w nadmiarze, starszy sierżant
Ruffararo posłał mu pełen zachwytu uśmiech. — Tym cholernym Arabom właśnie skończyła
się sałata.
Wskazał na zgromadzonych wokół stołu przed sobą żandarmów. Słowo „Arab" w języku
Ruffy'ego oznaczało krytykę lub pogardę i nie miało żadnego związku z narodowością.
Akcent Ruffy'ego zawsze szokował Bruce'a. Nikt by się nie spodziewał usłyszeć najczystszej
amerykańskiej
18
angielszczyzny wydobywającej się dudniącym głosem z tej potężnej czarnej postaci. A jednak
trzy lata wcześniej Ruffy wrócił ze stypendium w Stanach ze znajomością idiomów,
dyplomem z rolnictwa, a także z gigantycznym apetytem na butelkowe piwo (najlepiej
schlitza, ale inne też były do przyjęcia) i ostrym przypadkiem trypra.
Pamięć o tym ostatnim, prezencie od pewnej czekoladki z ostatniego roku uniwersytetu
kalifornijskiego w Los Angeles, powracała do Ruffararo szczególnie boleśnie, gdy był na
bani. Ból ten potrafiło uśmierzyć tylko jedno: rzut pierwszym obywatelem Stanów
Zjednoczonych, jaki mu się nawinął pod rękę.
Na szczęście rzadko tak się składało, że jakiś Amerykanin znalazł się w okolicy Ruffy'ego
jednocześnie z kilkunastoma litrami piwa, niezbędnego, by jego skrywana niechęć rasowa
mogła znaleźć swój wyraz. Rzuty Ruffy'ego były doświadczeniem niezapomnianym, zarówno
dla ofiary jak dla publiczności. Bruce żywo jeszcze pamiętał noc w hotelu Lido, gdzie miał
okazję być świadkiem jednego z najbardziej spektakularnych występów sierżanta.
Ofiarami, w liczbie trzech, stali się tym razem dziennikarze reprezentujący bardzo szacowne
periodyki. Rozmawiali coraz głośniej i ucho Ruffy'ego, siedzącego na drugim końcu tarasu,
wychwyciło amerykański akcent, który niesie się w powietrzu niczym dobrze uderzona piłka
golfowa. Zamilkł nagle i w ciszy opróżnił ostatnich parę butelek, niezbędnych do
przepełnienia miary. Starł pianę spod nosa i, wbiwszy wzrok w Amerykanów, podniósł się z
miejsca.
— Tylko spokojnie, Ruffy!
Bruce mógł równie dobrze nic nie mówić. Sierżant ruszył przez taras. Zobaczyli, że się ku
nim zbliża, i zapadło między nimi niezręczne milczenie.
Pierwszy rzut miał z natury rzeczy charakter ćwiczebny, poza tym rzucony mężczyzna miał
niezbyt aerodynamiczną konstrukcję, a jego brzuch stawiał zbyt duży opór wiatrowi. Toteż
rezultat był średni: około sześciu metrów.
19
— Zostaw ich, Ruffy! — krzyknął Bruce.
Przy następnym rzucie Ruffy zaczął się rozgrzewać, ale tor lotu okazał się zbyt wysoki.
Dziesięć metrów. Dziennikarz pokonał taras i wylądował na trawniku poniżej, nie
wypuściwszy z dłoni pustej szklanki.
— Zwiewaj, idioto! — ostrzegł Bruce trzecią ofiarę, lecz tamten siedział jak sparaliżowany.
Był to życiowy rekord Ruffy'ego. Złapał mężczyznę porządnie za kark i tył spodni, po czym
włożył w rzut całą swoją siłę. Musiał się chyba zorientować, że wykonał rzut doskonały,
ponieważ w okrzyku „trypeeer!", jaki zwykle wydawał, wypuszczając ofiarę w powietrze,
zabrzmiała nuta triumfu.
Później, kiedy Bruce uspokoił już trójkę Amerykanów, a oni doszli do siebie na tyle, by móc
docenić fakt, iż spotkał ich przywilej uczestniczenia w rekordowej sesji rzutów, wspólnie
dokonali pomiarów odległości. Dziennikarze poczuli do Ruffy'ego taką sympatię, jakby był
ich własnością, i spędzili resztę wieczoru, stawiając mu piwo i chwaląc się nim każdemu z
nowych gości baru. Ostatni z rzuconych, ten który pobił rekord, chciał napisać o Ruffym
artykuł — i to ze zdjęciami. Pod koniec wieczoru rozprawiał z ożywieniem
0 tym, że gdyby udało się wzniecić odpowiedni entuzjazm kibiców, rzucanie ludźmi można
by włączyć do programu igrzysk olimpijskich.
Ruffy z całą skromnością przyjmował ich pochwały i pił z wdzięcznością ich piwo, kiedy zaś
trzeci z Amerykanów zaproponował mu, żeby rzucił nim jeszcze raz, podziękował za
propozycję, oznajmiwszy, że nigdy nie rzuca dwa razy tą samą osobą. Był to niezapomniany
wieczór.
Niezależnie od tych okazjonalnych wyskoków Ruffy'ego Bruce nie znał nikogo, kto miałby
silniejsze od niego ciało
1 szczęśliwszą duszę. Nie był w stanie nie polubić sierżanta. A teraz, gdy odrzucał jego
propozycję zagrania w karty, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Mamy robotę, Ruffy. Innym razem.
20
— Siadaj, szefie — nalegał sierżant i Bruce ze zrezygnowaną miną zajął krzesło
naprzeciwko.
— Ile chcesz postawić? — Ruffy pochylił się do przodu.
— Un mille. — Bruce położył na stole banknot tysiąc-frankowy. — Kiedy to zniknie,
idziemy.
— Nie ma pośpiechu — uspokajał go Ruffy. — Cały dzień przed nami. — Wyłożył trzy
karty obrazkami do dołu. — Gdzieś tutaj kryje się stary chrześcijański król. Znajdź go tylko, a
będzie to najłatwiej zarobiony mille w twoim życiu.
— Na środku — szepnął zza pleców Bruce'a jeden z żandarmów. — Jest na środku.
— Nie zwracaj uwagi na stukniętego Araba. On już dziś przegrał pięć kawałków.
Bruce odkrył kartę z prawej.
— A to pech — zapiał Ruffy. — Królowa kier. — Podniósł banknot i wsunął go do
kieszonki na piersi. —Ta słodka mała suczka za każdym razem się postara, żebyś nie zgadł.
— Z uśmiechem odwrócił środkową kartę, ukazując waleta pik z jego chytrymi oczkami i
podkręconym wąsikiem. — Zobacz, puszczała się z waletem pod samym nosem starego króla.
— Odkrył króla kier. — Spójrz tylko, jaki dziadek nieprzytomny, nawet nie patrzy w
odpowiednią stronę.
Bruce spoglądał na trzy karty i znów poczuł ten skurcz w dole brzucha. Cała historia jak na
dłoni, nawet imię faceta się zgadzało *; tylko tamten Jack nosił brodę i jeździł czerwonym
jaguarem, a królowa kier nie miała nigdy tak niewinnych oczu.
— Wystarczy, Ruffy — warknął. — Ty i dziesięciu ludzi za mną.
— Dokąd idziemy?
— Do kwatermistrza. Pobieramy specjalne zaopatrzenie. Ruffy skinął głową i chowając karty
do kieszeni na
piersiach, wskazywał żandarmów, którzy mieli im towarzyszyć. Potem zapytał:
— Nie przyda nam się trochę gorzały, jak myślisz, szefie?
* Jack — ang.: imię męskie i walet w kartach.
21
Bruce zawahał się. Z kilkunastu skrzynek whisky, jakie zrabowali w sierpniu, zostały im
tylko dwie. Siła nabywcza butelki prawdziwej szkockiej była przeogromna, toteż pozbywał
ich się z bólem serca, jedynie w bardzo szczególnych przypadkach. Zdawał sobie jednak
sprawę, że jeśli kwatermistrz nie otrzyma stosownej łapówki, szansę na zdobycie zaopatrzenia
będą bardzo marne.
— Dobra, Ruffy, przynieś skrzynkę.
Sierżant wydobył się z fotela i nasadził na głowę stalowy hełm. Rozpięte paski zwisały po
obu stronach jego czarnej, okrągłej twarzy.
— Całą skrzynkę? — wyszczerzył zęby do Bruce'a. — Chcesz, szefie, kupić okręt wojenny?
— Prawie. Przynieś ją.
Ruffy zniknął w głębi domu i pojawił się niemal natychmiast ze skrzynką whisky Grand's
Standfast pod pachą. Między palcami drugiej ręki trzymał za szyjki kilka butelek piwa Simba.
— Może nam się chcieć pić — wyjaśnił.
Żandarmi wspięli się na pakę ciężarówki, poszczekując bronią i wykrzykując żartobliwe
przezwiska kolegów pozostałych na werandzie. Bruce, Mikę i Ruffy stłoczyli się w szoferce.
Ten ostatni położył na podłodze whisky i postawił na skrzynce swoje wielkie nogi w
wysokich butach.
— O co to chodzi, szefie? — zapytał, gdy Bruce zawracał ciężarówką na podjeździe i skręcał
w Avenue PEtoile.
Bruce wytłumaczył mu, a kiedy skończył, sierżant mruknął coś wymijająco, po czym
otworzył butelkę piwa białymi, wielkimi, przypominającymi dłuta zębami. Spod kapsla
wydobył się cichy syk i trochę piany skapnęło mu na podołek.
— Moim chłopcom się to nie spodoba — rzucił, podając otwartą butelkę Haigowi. Mikę
pokręcił głową, więc Ruffy wręczył piwo Bruce'owi.
Potem otworzył drugie dla siebie i odezwał się ponownie:
— Będą wściekli jak wszyscy diabli. — Pokręcił głową. — A jeszcze większe problemy się
zaczną, jak dotrzemy do Port Reprieve i weźmiemy diamenty.
22
— Jakie diamenty? — zaskoczony Bruce spojrzał na niego z ukosa.
— Z bagrowania — odparł Ruffy. — Chyba nie myślisz, że posyłają nas taki kawał drogi po
to, żebyśmy wyciągnęli stamtąd tych ludzi. Martwią się o swoje diamenty, to nie ulega
kwestii!
Bruce nagle uzyskał odpowiedź na większość nurtujących go pytań. Wróciło wspomnienie na
wpół zapomnianej rozmowy, jaką przeprowadził na początku roku z inżynierem z Union
Miniere. Rozmawiali o trzech bagrownicach diamentów, które wydobywały żwir z dna bagien
Lufira. Pogłębiarki pochodziły z Port Reprieve, dokąd na pewno wróciły na początku stanu
wyjątkowego. Prawdopodobnie więc nadal tam stoją, z trzy- lub czteromiesięcznym urobkiem
diamentów na pokładzie. Około miliona funtów szterlingów w nie szlifowanych kamieniach.
To dlatego rząd Katangi przywiązywał tak pierwszorzędną wagę do tej ekspedycji, dlatego
zaangażował tak znaczne siły, dlatego również nie zwrócił się z prośbą o przeprowadzenie
ewakuacji do wojsk ONZ.
Bruce uśmiechnął się sardonicznie na wspomnienie argumentów natury humanitarnej, które
przedstawiał mu minister spraw wewnętrznych.
„To pański obowiązek, kapitanie Curry. Nie możemy zostawić tych biedaków na niezbyt
czułej łasce tamtejszych plemion. Jako ludzie cywilizowani musimy im pomóc".
W południowej części Kasai i Katangi zostały odcięte również inne osady misyjne oraz
posterunki rządowe; nie było z nich wieści od miesięcy, jednak ich losy pozostały na drugim
planie. Najważniejszy był Port Reprieve.
Bruce wypił kolejny łyk piwa. Trzymał kierownicę jedną ręką i ponad butelką zezował na
drogę. W porządku, przywieziemy ich, a potem na pokład czarterowego samolotu zostanie
załadowana skrzynka po amuniq'i, a jeszcze później kolejny depozyt wyląduje na
numerowanym koncie w Zurychu. Czym tu się martwić? Płacą mi za to.
— Chyba nie powinniśmy wspominać chłopakom o tych
23
diamentach — rzekł ponuro Ruffy. — To by nie był za dobry pomysł.
Kiedy wjechali pod wiaduktem kolejowym w dzielnicę przemysłową, Bruce zwolnił.
Przyglądał się budynkom po drodze, a gdy rozpoznał ten, o który mu chodziło, zjechał i
zatrzymał się pod bramą. Nacisnął mocno klakson i pojawił się żandarm. Przez chwilę żołdak
sprawdzał jego przepustkę, a potem krzyknął do kogoś w środku i brama została otwarta.
Bruce wjechał na dziedziniec i wyłączył silnik.
Stało tam kilka innych ciężarówek, wszystkie przyozdobione godłem Katangi i otoczone
przez żandarmów w mundurach upstrzonych plamami potu. Z szoferki jednej z nich wychylił
się biały porucznik i krzyknął:
— Ciao, Bruce!
— Jak sprawy, Sergio?
— Obłęd, obłęd!
Bruce uśmiechnął się. Dla tego Włocha wszystko było „obłędem". Przypomniał sobie, jak w
lipcu podczas starcia przy moście drogowym kazał mu się położyć na masce landrovera i
bagnetem wydłubał z jego owłosionego pośladka odłamek szrapnela — to też był „obłęd".
— No to na razie—pożegnał go i poprowadził Ruffy'ego i Mike'a przez podwórze do
magazynu.
Na wielkich podwójnych drzwiach widniał napis: Depot Ordinance — Armee du Katanga, a
za nimi, w przeszklonej dyżurce siedział przy biurku major o twarzy jowialnej czarnej
ropuchy, w okrągłych okularkach w stalowej oprawce na nosie. Spojrzał na Bruce'a.
— Non — oznajmił z miejsca tonem nie budzącym dyskusji. — Non, non.
Bruce wyciągnął formularz zamówienia i położył na biurku. Major odsunął papier
pogardliwym gestem.
— Nie mamy tych rzeczy, wszystko zabrali. Nic wam nie poradzę. Nie! Nic nie mogę zrobić.
Są inne priorytety. Trzeba brać pod uwagę okoliczności. Przykro mi, ale nie. — Przyciągnął
stos papierów z brzegu biurka i za-
24
głębił się w nich, nie zwracając na Bruce'a najmniejszej uwagi.
— To zamówienie podpisał Monsieur le President — zwrócił mu łagodnie uwagę Bruce.
Major odłożył papiery, wyszedł zza biurka i stanął tuż przy nim. Czubek jego głowy sięgał
podbródka Bruce'a.
— Choćby je podpisał sam Bóg Wszechmogący, nic z tego nie będzie. Przykro mi, naprawdę
bardzo mi przykro.
Bruce podniósł wzrok i przez chwilę błądził spojrzeniem po górach zapasów wypełniających
całe wnętrze magazynu. Widział co najmniej dwadzieścia pozycji ze swojej listy. Major
zauważył to spojrzenie i tak go to podekscytowało, że w potoku jego francuszczyzny Bruce
był w stanie odróżnić jedynie słowo non. Spojrzał więc znacząco na Ruffy'ego. Starszy
sierżant stanął obok majora i położył mu uspokajająco rękę na ramieniu. Potem bardzo
łagodnie poprowadził, wciąż protestującego, na dziedziniec, do ciężarówki. Otworzył drzwi
szoferki i oczom tamtego ukazała się skrzynka whisky.
Kilka minut później, kiedy już Ruffy podważył bagnetem wieko skrzynki, żeby kwatermistrz
mógł sprawdzić pieczęcie na zakrętkach, wrócili obaj do biura. Whisky niósł sierżant.
— Kapitanie — rzekł major, biorąc do ręki zamówienie — widzę, że jednak się pomyliłem.
Rzeczywiście jest tu podpis Monsieur le President. Jest moim obowiązkiem potraktować
pańskie zamówienie jako absolutnie priorytetowe.
Bruce wymamrotał słowa podziękowania.
— Dam panu ludzi do pomocy — rozpromienił się kwatermistrz.
— Jest pan aż nazbyt uprzejmy. To by panu przeszkodziło w pracy. Przywiozłem swoich
żołnierzy.
— Doskonale — zgodził się major i machnął pulchną dłonią w stronę wnętrza magazynu. —
Proszę brać, czego pan potrzebuje.
Bruce ponownie spojrzał na zegarek. Piąta czterdzieści, jeszcze dwadzieścia minut do końca
godziny policyjnej. Musiał je jakoś przeczekać, przyglądając się z irytacją, jak Wally Hendry
kończy śniadanie. Nie był to spektakl zbyt porywający, Hendry bowiem jadł niechlujnie,
aczkolwiek metodycznie.
— Nie mógłbyś zamknąć ust, jak jesz? — rzucił Bruce ze złością.
— Czyja się wtrącam do ciebie? — Hendry uniósł głowę znad talerza.
Twarz okalała mu ryżawa, nie golona od kilku dni broda; oczy miał zaczerwienione i
podpuchnięte po ubiegłonocnej hulance. Bruce odwrócił od niego wzrok i jeszcze raz
sprawdził godzinę. Czuł silną, choć samobójczą pokusę zlekceważenia godziny policyjnej i
natychmiastowego wyruszenia na stację. Opanował ją z wysiłkiem. Gdyby się na to
zdecydował, mógł w najlepszym razie spodziewać się aresztowania przez któryś z patroli i co
najmniej dwunasto-godzinnego opóźnienia, zanim by się wydostał. W najgorszym — mogło
się to skończyć strzelaniną.
Nalał sobie kolejny kubek kawy i pił małymi łykami. Niecierpliwość zawsze należała do
moich słabych stron — zreflektował się. — Niemal wszystkie błędy, jakie w życiu
26
popełniłem, z tego się wzięły. Ale z czasem trochę się poprawiłem. Jako dwudziestolatek
chciałem przeżyć całe życie w tydzień. Teraz wystarczy mi rok.
Dopił kawę i znów sprawdził czas. Za pięć szósta, już można zaryzykować. Dojście do
ciężarówek potrwa akurat tyle.
— No, panowie, jeśli jesteście gotowi... — Odsunął krzesło, podniósł plecak, zarzucił go na
ramię i pierwszy wyszedł na ulicę.
Ruffy już na nich czekał, siedząc na kupie kamieni w jednym z blaszanych baraczków
magazynowych. Jego ludzie siedzieli przy kilku rozpalonych na betonowej posadzce
ogniskach i gotowali sobie śniadanie.
— Gdzie pociąg?
— Dobre pytanie, szefie — pogratulował mu Ruffy.
— Już dawno powinien tu być. Ruffy wzruszył ramionami.
— „Powinien" to nie to samo co ,jest".
— Niech to szlag! Przecież musimy jeszcze załadować. Dobrze będzie, jak zdążymy do
południa — warknął Bruce. — Idę do zawiadowcy.
— Lepiej weź dla niego prezent, szefie. Mamy jeszcze skrzynkę.
— Nie, do diabła ciężkiego! — ryknął Bruce. — Mikę, chodź ze mną.
Przeszli przez tory i wdrapali się na główny peron. Na jego odległym końcu stała grupka
urzędników kolejowych, pogrążonych w pogawędce. Bruce doskoczył do nich.
Dwie godziny później stał już obok kolorowego maszynisty na pomoście lokomotywy
toczącej się powoli ku rampie towarowej.
Maszynista był zażywnym mężczyzną o skórze zbyt ciemnej jak na zwykłą opaleniznę i z
garniturem zębów osadzonych w czerwonych plastikowych dziąsłach.
— Monsieur, chyba nie zamierza pan dojechać aż do Port Reprieve? — zapytał z
niepokojem.
— Właśnie tak.
27
— Ale nic nie wiemy o stanie torów na tej trasie. Nikt nią nie jechał od czterech miesięcy.
— Wiem. Będziesz musiał ostrożnie prowadzić.
— Niedaleko starego lotniska tory są zablokowane przez posterunek ONZ — zaprotestował
tamten.
— Mamy przepustkę. —Bruce uśmiechnął się, by dodać mu otuchy. Teraz, gdy już miał
transport, zły humor zaczął go opuszczać. — Zatrzymaj przy pierwszym baraku.
Pociąg stanął z sykiem parowych hamulców przy betonowej rampie i Bruce zeskoczył na
peron.
— W porządku, Ruffy! — zawołał. — Do roboty. Ustawił trzy odkryte platformy ze
stalowymi burtami
jako straż przednią, ponieważ najłatwiej było się z nich bronić. Zza sięgających do piersi burt
karabiny maszynowe typu Bren mogły omiatać teren z przodu i na obu flankach. Za nimi
jechały dwa wagony pasażerskie, służące jako magazyny i kwatery dla oficerów. W
powrotnej drodze miały pomieścić uchodźców. Wreszcie, na samym końcu, lokomotywa,
która była tam najmniej narażona na atak i nie pluła dymem i sadzą na wagony.
Zaopatrzenie załadowano do czterech przedziałów, których okna zostały zasłonięte żaluzjami,
a drzwi zamknięte na klucz. Następnie Bruce zajął się rozlokowaniem ekwipunku. Brena i
stanowisko dowodzenia osłonięte niskim kręgiem worków z piaskiem umieścił na dachu
pierwszego wagonu pasażerskiego. W ten sposób zapewnił sobie widok na otwarte platformy
z przodu i lokomotywę z tyłu oraz znakomitą panoramę mijanej okolicy.
Pozostałe breny, pod dowództwem Hendry'ego, umieszczono na pierwszej platformie. Bruce
załatwił u majora z kwatermistrzostwa trzy nowe walkietalkie; jeden dostał maszynista, drugi
Hendry, ulokowany z przodu, trzeci zostawił dla siebie. Ten system łączności uznał za
zadowalający.
Zanim zakończono przygotowania, zrobiła się prawie dwunasta.
28
— Gotowe? — zwrócił się do siedzącego przy nim na workach Ruffy'ego.
— Gotowe, szefie.
— Ilu brakuje?
Wiedział z doświadczenia, że nie ma co się spodziewać, iż kiedykolwiek będzie miał w
jednym miejscu i czasie wszystkich swoich ludzi.
— Ośmiu, szefie.
— To trzech więcej niż wczoraj, co daje nam zaledwie pięćdziesięciu dwóch ludzi. Myślisz,
że też zwiali do buszu?
Pięciu jego żołnierzy zdezerterowało wraz z bronią w dniu zawieszenia ognia. Najwyraźniej
umknęli w busz, żeby przyłączyć się do jednej z band shufta, które siały spustoszenie wzdłuż
głównych dróg. Shufta urządzali zasadzki na nie chronione transporty, bili podróżnych,
którzy mieli więcej szczęścia, i zabijali tych, którzy mieli pecha. Gwałcili, gdy tylko
nadarzyła się sposobność, i bawili się znakomicie.
— Nie szefie, nie wydaje mi się. Tych trzech to dobre chłopaki. Pewnie zostali w cite
indigene, żeby się zabawić i przegapili godzinę. — Ruffy pokręcił głową. — Możemy ich
znaleźć w pół godziny, wystarczy oblecieć wszystkie speluny. Mamy iść?
— Nie. Jeżeli chcemy dotrzeć do Msapa Junction przed zmrokiem, nie możemy się bawić w
takie historie. Dołączą, jak wrócimy.
Czy kiedykolwiek od czasów wojny burskiej istniała armia, w której dezercję traktowano by
tak lekko? — zastanawiał się Bruce.
Włączył radiotelefon i wcisnął klawisz nadawania.
— Maszynista.
— Oui, monsieur.
— Ruszaj. Bardzo powoli, dopóki nie dojedziemy do posterunku ONZ. Zatrzymaj się nie za
blisko, po naszej stronie.
— Oui, monsieur.
Wytoczyli się ze składowiska, postukując na zwrotnicach. Po prawej zostawili dzielnicę
przemysłową z posterunkiem
29
wartowniczym armii katangijskiej na skrzyżowaniu z Avenue du Cimetiere. Kiedy minęli
przedmieścia, Bruce dostrzegł w oddali stanowisko sił ONZ i poczuł pierwszy dreszcz
niepokoju. Przepustka, którą miał w kieszeni na piersi, podpisana była przez generała Rhee
Singha, lecz w tej wojnie nie zdarzyło się jeszcze, żeby rozkazy indyjskiego generała
przekazywane były przez sudańskiego kapitana irlandzkiemu sierżantowi. Przyjęcie, jakie ich
czekało, mogło okazać się ekscytujące.
— Mam nadzieję, że o nas wiedzą. — Mikę Haig zapalił nonszalancko papierosa, spoglądał
jednak z niepokojem na świeżo usypane umocnienia ziemne oznaczające rozstawione po obu
stronach toru posterunki.
— Te typki mają bazuki. A to irlandzkie Araby—mruknął Ruffy. — Najbardziej stuknięte
Araby, jakich znam. Irlandczycy. Chciałbyś oberwać z bazuki, szefie?
— Nie, dzięki, Ruffy — odparł Bruce i nacisnął guzik radiotelefonu. — Hendry!
Na pierwszej platformie Wally Hendry sięgnął po radio i trzymając je przy piersi, zwrócił
wzrok na Bruce'a.
— Curry?
— Każ swoim strzelcom odsunąć się od brenów, a reszta niech odłoży broń na podłogę.
— Dobra.
Bruce przyglądał się, jak tamten wykonuje rozkaz, przeciskając się przez stłoczonych na
platformie żandarmów. W pociągu zapanowało wyraźnie wyczuwalne napięcie; żandarmi z
ociąganiem odkładali broń i stali z pustymi rękami, spoglądając posępnie na widniejący w
oddali szlaban.
— Maszynisto! — Bruce znów wezwał go przez radio. — Zwolnij. Zatrzymaj się
pięćdziesiąt metrów przed szlabanem. Ale gdyby wybuchła strzelanina, pełną parą przebijaj
się na siłę.
— Oui, monsieur.
Przed sobą nie widzieli nawet komitetu powitalnego, tylko złowrogą barierę z ułożonych w
poprzek toru żerdzi i beczek z benzyną.
30
Bruce stanął na dachu i uniósł ręce na znak neutralności. Był to błąd, gest ten zmienił bowiem
bierną do tej pory postawę żandarmów stojących na platformach. Jeden z nich także stanął
unosząc ręce, lecz z zaciśniętymi pięściami.
— UN — merde! — zawołał, a pozostali natychmiast się do niego przyłączyli.
— UN — merde! UN—merde! — zawodzili początkowo ze śmiechem, jednak wkrótce
twarze im stężały, a głosy nabrały ostrości.
— Zamknąć się, niech was cholera! — wrzasnął Bruce i otwartą dłonią rąbnął w głowę
najbliżej stojącego żandarma.
Ten jednak nawet tego nie zauważył. W jego oczach już malowała się histeria, którą
Afrykanie tak łatwo się od siebie zarażali. Chwycił karabin i trzymał go w poprzek piersi, a
jego ciało zaczęło podrygiwać konwulsyjnie w rytm zaśpiewu. Bruce wcisnął palce pod brzeg
jego hełmu i nasunął mu go na oczy, odsłaniając kark, po czym wymierzył mu cios karate.
Żandarm padł na worki z piaskiem, wypuszczając z ręki broń.
Bruce rzucił rozpaczliwe spojrzenie na platformy — histeria na dole się rozszerzała.
— Powstrzymajcie ich! Hendry! De Surrier! Zróbcie coś na Boga! — Jego głos utonął jednak
w ogólnym wrzasku.
Jeden z żandarmów chwycił leżącą u swych stóp broń. Zaczął się przepychać ku burcie
platformy, żeby zacząć strzelać. Bruce spostrzegł, że majstruje już przy zamku, by
wprowadzić nabój do komory.
— Mwembe! — zawołał go po nazwisku, lecz nie był w stanie przekrzyczeć hałasu.
Brakowało sekund, żeby wszystko zamieniło się w pan-demonium ognia z bazuk i pocisków
smugowych.
Bruce stanął na krawędzi dachu, utrzymując przez chwilę równowagę i mierząc wzrokiem
odległość, a potem skoczył. Wylądował dokładnie na plecach tamtego, który pod jego
ciężarem padł twarzą na stalową krawędź burty, po czym obaj polecieli na ziemię.
Palec żandarma nadal tkwił na spuście i karabin, wypadając
31
mu już z rąk, wystrzelił. Na odgłos huku zapanowała kompletna cisza. Bruce, wykorzystując
ten moment, dźwignął się na nogi i wyciągnął pistolet z kabury na biodrze.
— No, dobra! — rzucił do otaczających go wojaków. — Dajcie mi tylko pretekst, żebym
mógł tego użyć! — Wbił wzrok w jednego z sierżantów. — Hej ty! Czekam na ciebie! No,
strzelaj, ale już!
Na widok wycelowanej w siebie broni żołdak się opanował. Z jego oczu ustąpił wyraz
szaleństwa. Potem opuścił wzrok i powłócząc niezgrabnie nogami, odszedł na bok.
Bruce spojrzał w górę, na Ruffy'ego i Haiga wychylonych ponad krawędzią dachu i podniósł
głos.
— Uważajcie na nich. Zastrzelcie pierwszego, który znów zacznie.
— W porządku, szefie. — Ruffy wysunął przed siebie lufę automatu. — Który pierwszy? —
zawołał ze śmiechem, patrząc na nich z góry.
Atmosfera jednak już się zmieniła. Wyzywająca postawa ustąpiła miejsca zakłopotaniu i ciszę
wypełnił szmer prowadzonych półgłosem rozmów.
— Mikę! — krzyknął Bruce. — Wezwij maszynistę, on chyba chce się przebijać!
Hałas pociągu wzmógł się, na odgłos wystrzału bowiem maszynista przyspieszył, jak mu
kazano, pędzili więc teraz wprost na oenzetowski szlaban.
Mikę Haig złapał radio i krzyknął rozkaz do mikrofonu. Natychmiast rozległ się pisk
hamulców. Skład zatrzymał się niecałe sto metrów od bariery.
Bruce wgramolił się z powrotem na dach wagonu pasażerskiego.
— Blisko? — rzucił Mikę.
— Boże! — Bruce pokręcił głową i drżącymi rękoma zapalił papierosa. —Jeszcze
pięćdziesiąt metrów, a... — Odwrócił się. Zmierzył zimnym spojrzeniem żandarmów.
— Canaille! Następnym razem, jak będziecie chcieli popełnić samobójstwo, nie zabierajcie
mnie ze sobą, co?—Żoł-
32
nierz, którego powalił, siedział teraz na podłodze, obmacując palcami opuchliznę nad okiem.
— Przyjacielu — odwrócił się ku niemu Bruce — później będę miał dla ciebie jeszcze coś
niemiłego! I dla ciebie też! — rzucił z kolei do żandarma obok siebie na dachu, masującego
sobie kark. — Starszy sierżant, spisać ich nazwiska!
— Tak jest! — ryknął Ruffy.
— Mikę — głos Bruce'a złagodniał. — Idę się trochę popodlizywać do naszych przyjaciół
przy bazukach. Jak dam ci sygnał, przeprowadzisz pociąg.
— Nie mam iść z tobą?
— Nie, zostań. — Bruce zarzucił sobie na ramię karabin, zsunął się po drabince na ścieżkę
obok torów i ruszył nią, chrzęszcząc żwirem pod butami.
Bardzo pomyślny początek wyprawy — skonstatował ponuro. — Jeszcze na dobre nie
wyjechaliśmy z miasta, a już byliśmy o włos od tragedii. Dobrze chociaż, że ci Mickies nie
dołożyli się do całego zamieszania ze swoimi bazukami.
Bruce wytężał wzrok, aż dostrzegł w końcu za zwałami ziemi zarysy hełmów.
Bez wywołanego jazdą pociągu powiewu znów zrobiło się gorąco. Poczuł, że zaczyna się
pocić.
— Zatrzymaj się pan! — padło nagle po irlandzku zza najbliższego torów umocnienia.
Bruce stanął w pełnym słońcu na drewnianych podkładach. Dostrzegał stąd twarze mężczyzn
pod hełmami. Nieprzyjazne, bez uśmiechu.
— Co to za strzelanina?
— Mieliśmy mały wypadek.
— Nie radzę mieć następnego, bo i nam się może coś przytrafić.
— Wolałbym nie, Paddy* — odparł Bruce z nikłym uśmiechem.
Mickie, Paddy — ang.: żargonowe określenia Irlandczyków.
33
W głosie Irlandczyka, gdy się znów odezwał, nadal czuło się rozdrażnienie:
— Jakie macie zadanie?
— Mam przepustkę, chcesz zobaczyć? — Bruce wyciągnął z kieszeni bluzy poskładaną
kartkę.
— Jakie zadanie? — nie ustępował tamten.
— Dotrzeć z odsieczą do Port Reprieve.
— Wiemy o was. — Irlandczyk skinął głową. — Poproszę przepustkę.
Bruce zszedł z torów, wspiął się na ziemny wał i podał różowy papier wartownikowi. Miał on
dystynkcje kapitana. Rzuciwszy okiem na przepustkę, zwrócił się do stojącego obok
żołnierza:
— W porządku, sierżancie, można usunąć szlaban.
— Dam znać, że mogą jechać, dobrze? Kapitan skinął głową.
— Tylko żeby już nie było żadnych wypadków. My tu nie lubimy wynajętych zabójców.
— Oczywiście. Begorrah *, Paddy, w ogóle cała ta wojna to nie wasza sprawa, co? — odciął
się Bruce i odwróciwszy się gwałtownie plecami do tamtego, zeskoczył na tory, machając do
Mike'a Haiga, żeby ruszali.
Irlandzki sierżant wraz ze swymi ludźmi oczyścili tory. Podczas gdy pociąg toczył się z wolna
w ich stronę, Bruce starał się zapanować nad irytacją — szyderstwo kapitana dopiekło mu do
żywego. Wynajęty zabójca; oczywiście, że nim był. Czy człowiek może stoczyć się niżej?
Kiedy wagon pasażerski się z nim zrównał, chwycił za poręcz i wskoczył na schodek.
Ironicznie pomachał na pożegnanie Irlandczykowi i wspiął się na dach.
— Bez problemów? — zapytał Mikę.
— Trochę irlandzkiego ględzenia z akcentem jak z kina — odparł Bruce — ale nic
poważnego. — Podniósł radiotelefon.
* Begorrah — irl.: mój Boże.
34
— Maszynisto!
— Monsieur?
— Pamiętaj o moich instrukcjach.
— Nie przekraczam czterdziestu kilometrów na godzinę i w każdej chwili jestem
przygotowany na nagłe hamowanie.
— Dobrze. — Bruce wyłączył się i usiadł na workach między Ruffym i Mike'em.
No — pomyślał — wreszcie jedziemy. Sześć godzin do Msapa Junction. Powinno się obyć
bez problemów. A potem Bóg wie, co będzie, tylko Bóg.
Tory zakręcały i obejrzał się na znikające za drzewami ostatnie białe budynki Elisabethville.
Znaleźli się na otwartej lesistej sawannie.
Lokomotywa za nimi puszczała kłęby czarnego dymu pomiędzy drzewa, pod nimi podkłady
wystukiwały swój rytm, a przed sobą mieli kilometry prostego jak strzała toru zwężającego
się w odległej perspektywie i niknącego w końcu w oliwkowozielonej plamie lasu.
Bruce podniósł wzrok. Połowę nieba pokrywał czysty błękit tropików, na północy przerwany
chmurą, z której biegły na spotkanie ziemi szare smugi ulewy. Słońce rzuciło na tło deszczu
tęczę, a cień chmury przesuwał się dołem, powolny i ciemny niczym stado pasących się
bawołów.
Poluźnił pasek hełmu pod brodą i odłożył karabin na dach obok siebie.
— Chcesz piwo, szefie? — zapytał go sierżant.
— A masz?
— Pewnie.
Ruffy zawołał na jednego z żandarmów, który zszedł na dół i wrócił po chwili z kilkoma
butelkami. Sierżant otworzył dwie zębami. Za każdym razem piana ściekała po drewnianej
ścianie wagonu.
— Wścieka się jak zła baba — mruknął, podając butelkę Bruce'owi.
— Ale przynajmniej jest mokre. — Bruce posmakował łyk napoju, ciepłego, pełnego gazu i
przesłodzonego.
35
— Zdrówko — rzekł Ruffy.
Bruce spojrzał w dół, na żandarmów sadowiących się do długiej podróży. Poza strzelcami
przy brenach wszyscy leżeli lub kucali, całkowicie rozluźnieni; większość rozebrała się do
gatek. Jeden, chudy i drobny człowieczek, już spał na plecach, z hełmem zamiast poduszki
pod głową, mimo świecącego prosto w twarz tropikalnego słońca.
Bruce dopił piwo i wyrzucił butelkę w krzaki. Ruffy otworzył następną i podał mu ją bez
słowa.
— Czemu tak się wleczemy, szefie? — zapytał.
— Kazałem maszyniście jechać powoli, żebyśmy mieli szansę się zatrzymać, jeśli tory będą
zerwane.
— No tak. Balubów stać na coś takiego. To szurnięte Araby, co do jednego.
Ciepłe piwo pite w pełnym słońcu koiło nerwy Bruce'a. Czuł się spokojny, zwolniony z
konieczności podejmowania decyzji, brania udziału w toczącym się wokół życiu.
— Posłuchaj tylko, jak ten pociąg gada — powiedział Ruffy i Bruce zaczął wsłuchiwać się w
rytmiczny stukot podkładów.
— Aha, wiem. Można usłyszeć, co się tylko zechce — zgodził się.
— I potrafi śpiewać — ciągnął sierżant. — Naprawdę ma w sobie muzykę, o taką — napełnił
powietrzem ogromną pierś, uniósł głowę i wydobył dźwięk.
Głos miał głęboki, gdy dotarł do ludzi na platformach, pobudził ich uwagę. Ci, którzy
porozkładali się w bezkształtnych pozach do snu, otrząsnęli się teraz i usiedli. Melodię podjął
następny głos, początkowo z wahaniem, potem coraz pewniej. Dołączyli się inni. Słowa były
tu nieistotne, to rytmowi nie potrafili się oprzeć. Wiele już razy przedtem śpiewali razem i
każdy z głosów odnalazł swoje miejsce jak w dobrze wyćwiczonym chórze. Najlepsi
śpiewacy prowadzili, zmieniali tempo, improwizowali, przyspieszali, aż pierwotna melodia
straciła swój charakter i zmieniła się w jedną z pieśni plemiennych. Bruce rozpoznał ją, była
to pieśń tych, którzy
36
siali, jedna z jego ulubionych. Siedział, popijając ciepławe piwo i pozwalając, by śpiew go
opływał, wznosił się niczym sztormowa fala, a potem opadał w solo tenoru i wzbierał znowu.
A pociąg sunął w słońcu na północ, ku deszczowym chmurom.
Niebawem z wagonu wyłonił się Andre i torując sobie drogę między ludźmi na platformach,
dotarł w końcu do Hendry'ego. Stali teraz razem, a chłopak, uniósłszy twarz, perorował o
czymś z przejęciem.
„Laluś" nazwał go Wally i było to precyzyjne określenie kobieco ładnej twarzy o wielkich,
jasnobrązowych oczach. Wydawało się, że nawet stalowy hełm za ciężko mu nosić.
Ciekawe, ile też on ma lat? — Bruce zobaczył, że chłopak nagle wybucha śmiechem, wciąż
wpatrując się w Hend-ry'ego. — Pewnie niewiele ponad dwadzieścia i jeszcze nigdy nie
widziałem nikogo mniej przypominającego wynajętego zabójcę.
— Jak w ogóle ktoś taki jak de Surrier mógł się wplątać w tę historię? — Głos powtórzył
myśl jak echo, a odpowiedź padła z ust siedzącego obok Mike'a.
— Kiedy się to wszystko zaczęło, pracował w Elisabeth-ville i nie mógł wrócić do Belgii.
Nie znam powodu, ale to chyba coś osobistego. Jego firma się zwinęła. Przypuszczam, że po
prostu nie udało mu się znaleźć innej pracy.
— Ten Irlandczyk, tam przy szlabanie, nazwał mnie wynajętym zabójcą. — Zastanawianie
się nad miejscem Andre w całym układzie zwróciło myśli Bruce'a kolejny raz ku własnemu
statusowi. — Nie myślałem o tym przedtem w ten sposób, ale on chyba miał rację. Tym
właśnie jesteśmy.
Mikę Haig milczał przez chwilę, lecz gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała
determinacja.
— Popatrz na te ręce!
Bruce mimo woli spojrzał na jego dłonie i po raz pierwszy zauważył, że są wąskie, o długich,
kształtnych palcach, obdarzone jakimś funkcjonalnym pięknem. Dłonie artysty.
— Popatrz na nie — poprosił Mikę, wyginając je lekko. — Ukształtowano je tak dla jakiegoś
celu, są stworzone
37
do trzymania skalpela, do ratowania życia. — Rozluźnił dłonie, a one opadły na leżący na
kolanach karabin. Długie, delikatne palce były zdecydowanie nie na miejscu na tle błękitnej
stali. — A teraz co trzymają?
Bruce wzdrygnął się nerwowo. Nie zamierzał wywoływać u Mike'a Haiga kolejnego napadu
grzebania się w duszy. Cholera z tym starym osłem, dlaczego zawsze z tym wyjeżdża? Jakby
nie wiedział tak samo dobrze jak wszyscy inni, że w armii najemników Katangi przeszłość
stanowi tabu. Nie istnieje.
— Ruffy — rzucił sucho — nie nakarmisz swoich chłopaków?
— Za moment, szefie. — Sierżant otworzył następne piwo i wręczył mu butelkę. — Trzymaj,
pomoże ci nie myśleć o jedzeniu, zanim coś zorganizuję. — Ruszył ociężale przez dach
wagonu, nie przestając śpiewać.
— Trzy lata, a wydaje się, że to wieczność — ciągnął Mikę, nie zważając na to, że Bruce mu
przerwał. — Trzy lata temu byłem chirurgiem, a teraz coś takiego. — Jego oczy zasnuł
nieutulony żal i Bruce głęboko w swym wnętrzu, tam gdzie trzymał pod kluczem wszystkie
swoje emocje, poczuł dla niego litość. — Byłem dobry. Jeden z najlepszych. Royal College.
Harley Street. Guy's. — Zaśmiał się z goryczą. — Możesz sobie wyobrazić mnie jadącego
rollse'em, żeby wygłosić w college'u wykład o metodzie cholecystektomii?
— I co się stało? — Pytanie wyrwało mu się, nim zdążył je powstrzymać. Bruce zdał sobie
sprawę, że za chwilę dopuści do głosu litość. — Nie, nie mów. To twoja sprawa. Nie chcę
wiedzieć.
— Ale ja chcę ci powiedzieć, Bruce. To jakoś pomaga, kiedy się o tym mówi.
Na początku — pomyślał Bruce — ja też chciałem opowiadać, zagłuszyć ból słowami.
Mikę zamilkł na kilka sekund. Śpiew na platformach pod nimi wznosił się i opadał, a pociąg
toczył się poprzez lasy.
— Dziesięć ciężkich lat trwało, nim do tego doszedłem, ale w końcu udało się. Znakomita
praktyka, praca, którą
38
kochałem, na której się znałem, nagrody, na które zasługiwałem. Żona, z której każdy
mężczyzna byłby dumny, piękny dom, wielu przyjaciół, być może zbyt wielu przyjaciół... Bo
przyjaciele żywią się twoim sukcesem, jak karaluchy pożywiają się w nie posprzątanej
kuchni.
Mikę wyciągnął chustkę i starł pot z karku, gdzie nie docierał powiew wiatru.
— Tego typu przyjaciele oznaczają imprezowanie — ciągnął. — Przyjęcia po całym dniu
pracy, kiedy jesteś zmęczony. Więc żeby się podkręcić, potrzebujesz napędu, który tak łatwo
można znaleźć w butelce. Gdy zdajesz sobie sprawę, że się uzależniłeś od tego świństwa, jest
za późno, już trzymasz butelkę w szufladzie biurka, a twoja praktyka nie rozwija się tak
świetnie.
Mikę okręcił sobie chustkę dookoła palców i brnął wytrwale dalej.
— A potem nagle już wiesz. Wiesz to, bo rano ręce ci tańczą i na śniadanie pragniesz tylko
jednego. Tego. Bo nie możesz doczekać się lunchu, ponieważ masz operować, a to jedyny
sposób, żeby ręce się uspokoiły. A ostatecznie i nieodwołalnie wiesz to, kiedy nóż przekręca
ci się w dłoni i z tętnicy tryska krew, a ty patrzysz jak sparaliżowany, patrzysz, jak czerwień
zalewa ci ubranie i tworzy kałuże na podłodze.
Głos mu się załamał. Wystukał z paczki papierosa i zapalił go. Przygarbił się, oczy zasnuł mu
cień winy. Po chwili wyprostował się jednak i mówił głośniej.
— Musiałeś o tym czytać. Przez parę dni ta historia nie schodziła z czołówek gazet. Aleja się
wtedy nie nazywałem Haig. To nazwisko znalazłem sobie na nalepce butelki z whisky.
Gladys oczywiście została ze mną, taka już była. Wyjechaliśmy do Afryki. Zostało mi po tej
rujnacji dość, żeby wpłacić zaliczkę za farmę tytoniową pod Salisbury. Dwa dobre sezony i
skończyłem z butelką. Gladys miała urodzić nasze pierwsze dziecko, którego oboje bardzo
pragnęliśmy. Wszystko znów zaczęło się układać.
39
Mikę wetknął chustkę z powrotem do kieszeni. Jego głos ponownie stracił siłę i zmatowiał.
— Pewnego dnia pojechałem ciężarówką do wioski i po drodze do domu wstąpiłem do
klubu. Bywałem tam już przedtem, ale tym razem musieli mnie wyrzucić dopiero, kiedy
zamykali, a gdy wróciłem na farmę, na siedzeniu obok miałem skrzynkę szkockiej.
Bruce chciał go powstrzymać; wiedział, co teraz będzie i nie miał ochoty tego słyszeć.
— Tej nocy zaczęły się deszcze, a rzeki wystąpiły z brzegów. Linie telefoniczne zostały
zerwane i byliśmy odcięci od świata. Rano... — Mikę przerwał i odwrócił się do Bruce^. —
Przypuszczam, że to z powodu szoku, że widzi mnie znów w takim stanie, w każdym razie
rano Gladys zaczęła rodzić. To było jej pierwsze dziecko, a nie była już taka młoda. Na drugi
dzień poród jeszcze trwał, ale wtedy nie miała już nawet siły krzyczeć. Pamiętam, jaki się
zrobił spokój, kiedy przestała krzyczeć i prosić mnie, żebym jej pomógł. Rozumiesz, ona
wiedziała, że mam w domu narzędzia. Błagała o pomoc. To pamiętam, ten jej głos zza
zasłony alkoholu. Chyba jej wtedy nienawidziłem. Pamiętam tę nienawiść. Wszystko było
takie pomieszane, te jej krzyki, whisky... W końcu ucichła. Nawet chyba nie zdawałem sobie
sprawy, że umarła. Po prostu byłem zadowolony, że jest cicho i że dała mi spokój.
Mikę odwrócił wzrok od Bruce'a.
— Byłem zbyt pijany, żeby pójść na pogrzeb. Potem spotkałem w barze pewnego gościa, nie
pamiętam po jakim czasie, nie pamiętam nawet gdzie. Gdzieś na Copperbelt. Rekrutował do
armii Czombego i zaciągnąłem się, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym robić.
Milczeli obaj, dopóki żandarm nie przyniósł im jedzenia — grubych pajd chleba,
posmarowanych masłem z puszki, przełożonych wołowiną i marynowaną cebulą. Jedli w
milczeniu, słuchając śpiewu żołnierzy. W końcu odezwał się Bruce:
40
— Nie musiałeś mi opowiadać.
— Wiem.
— Mikę... — Bruce zawiesił głos.
— Tak?
— Przykro mi. Jeśli to coś pomaga.
— O tak — powiedział Mikę. — Pomaga, kiedy się ma... kiedy człowiek nie jest całkiem
sam. Lubię cię, Bruce — wyrwało mu się na koniec i Bruce'em rzuciło w tył, jakby tamten
napluł mu w twarz.
Ty durniu — zbeształ się wściekle w myśli. — Tak się otworzyć! Znowu jednego z nich
prawie wpuściłeś do środka.
Bezlitośnie stłamsił wzbierające w nim współczucie, zaskoczony, że to wymaga tak wiele
wysiłku. JCiedy sięgał po radio, łagodność zdążyła się już ulotnić z jego oczu.
— Hendry—rzucił do mikrofonu. — Przestań tyle gadać. Postawiłem cię tam po to, żebyś
obserwował tory.
Wally Hendry na pierwszej platformie obrócił się ku niemu i uniósł palec w obelżywym
geście, ale po chwili stanął posłusznie twarzą w kierunku jazdy.
— Idź tam lepiej i zmień go — zwrócił się teraz do Mike'a. — Przyślij go tutaj.
Mikę Haig wstał i spojrzał na Bruce'a.
— Czego ty się boisz? — zapytał z łagodną ciekawością.
— Wydałem ci rozkaz, Haig.
— Tak jest, już idę.
Samolot znalazł ich późnym popołudniem. Był to vampire, odrzutowiec Indian Air Force.
Nadleciał od północy.
Najpierw usłyszeli cichy pomruk, a potem ponad burzowymi chmurami dostrzegli punkcik,
połyskujący w słońcu jak drobina miki.
— Stawiam tysiąc franków przeciw garści łajna, że ten zuch nic o nas nie wie — prorokował
Hendry, patrząc jak myśliwiec zbacza z kursu w ich stronę.
— Teraz już wie — sprostował Bruce.
Rzucił okiem na chmury przed nimi. Były już niedaleko, jeszcze dziesięć minut i znajdą się
pod nimi, zabezpieczeni przed atakiem z powietrza, bowiem podstawa chmur wisiała nisko
nad ziemią, a deszcz w postaci gęstej, szaroniebieskiej mgły redukował widoczność do
kilkuset metrów. Bruce włączył radiotelefon.
— Maszynisto, jedź pełną parą, schowaj nas w tym deszczu.
— Oui, monsieur — rozległo się potwierdzenie i niemal natychmiast lokomotywa zaczęła
sapać szybciej, a stukot podkładów zmienił rytm.
— Patrzcie, jak to leci — mruknął Hendry. Myśliwiec opadał szybko na tle kotary chmur,
wciąż jeszcze
srebrzysty punkt w słonecznym blasku, ale rosnący w oczach.
42
Bruce przekręcił gałkę strojenia, szukając w eterze głosu pilota. Przeskoczył cztery zakresy i
za każdym razem rozlegały się tylko trzaski zakłóceń, ale na piątym usłyszał wreszcie miękki
zaśpiew hindustani. Bruce nie znał języka, ale z tonu wywnioskował, że pilot jest zaskoczony.
Nastąpił moment ciszy, gdy wysłuchiwał instrukcji z bazy w Kamina, która była poza
zasięgiem ich małego radia, potem rozległo się krótkie potwierdzenie.
— Wróci, żeby się lepiej przyjrzeć — domyślił się i dodał podnosząc głos: — Wszyscy kryć
się i nie wychodzić!
Nie zamierzał ryzykować kolejnej demonstracji przyjaźni.
Myśliwiec nadlatywał ku nim na zredukowanych do połowy obrotach, a mimo to niezwykle
szybko. Pozostawiał odgłos własnego silnika daleko za sobą; jego sylwetka na tle lasu
przypominała rekina. Przez osłonę kabiny Bruce dostrzegł głowę pilota, a po chwili mógł już
odróżnić jego rysy. Pod ochronnym hełmem widniała ciemnobrązowa twarz z małym
wąsikiem, takim samym jak u waleta pikowego. Był tak blisko, że dokładnie dało się
wychwycić moment, w którym rozpoznał ich jako katangijczyków; błysnął białkami oczu i
wydął usta, rzucając przekleństwo. Radio powtórzyło obelżywe słowo z metaliczną
szorstkością, a potem samolot przechylił się w stromym skręcie, z wyjącym na pełnych
obrotach silnikiem i wzbił w górę, ukazując swój nabrzmiały srebrzysty brzuch i podwieszone
pod skrzydłami rakiety.
— Wystraszył się i zwiewa, gdzie pieprz rośnie — zaśmiał się Hendry. — Trzeba było mi
pozwolić go rąbnąć. Był tak blisko, że mógłbym go trafić w lewe oko.
— Za chwilę znów będziesz miał szansę — zapewnił go ponuro Bruce.
Z radia dobywała się pełna konsternacji paplanina, a samolot na tle nieba robił się coraz
mniejszy. Bruce przełączył szybko na ich własny kanał.
— Maszynisto, czy to się nie może szybciej toczyć?
— Jeszcze nigdy nie jechało szybciej niż teraz, monsieur. Przełączył z powrotem na
częstotliwość myśliwca i słuchał
43
podnieconego głosu pilota. Samolot nawracał szerokim łukiem jakieś dwadzieścia pięć
kilometrów od nich. Bruce spojrzał na piętrzące się przed pociągiem masy chmur i deszczu.
Przybliżały się z nieruchawym majestatem.
— Jeżeli wróci — zawołał Bruce do żandarmów — to na pewno nie po to, żeby jeszcze raz
popatrzeć! Otwórzcie ogień, jak tylko znajdzie się w zasięgu. Walcie na całego, może się uda
zakłócić mu celowanie.
Unieśli ku niemu twarze, przytłoczeni straszliwą małością ziemskich stworzeń wobec
myśliwego z przestworzy. Tylko Andre nie patrzył na Bruce'a. Gapił się w samolot z
zaciśniętymi nerwowo szczękami; oczy miał aż nazbyt wielkie.
W radiu znów zapadła cisza i wszyscy zwrócili wzrok w stronę samolotu.
— Chodź tu, zuchu, no chodź! — mruknął niecierpliwie Hendry. Splunął na prawą dłoń, po
czym otarł ją o przód mundurowej bluzy. — Chodź, czekamy na ciebie. — Kciukiem
przesuwał w tę i z powrotem bezpiecznik karabinu.
Nagle znowu odezwało się radio. Dwa słowa, najwyraźniej rozkaz; jedno z nich Bruce
rozpoznał. Słyszał je już kiedyś, w okolicznościach, które wryły mu je w pamięć. Hindustań-
skie słowo oznaczające atak!
— No, dobra — rzucił, wstając. — Leci tu.
Bluza łopotała na wietrze, uderzając o jego pierś. Nacisnął mocniej hełm i wprowadził nabój
do komory FN.
— Zejdź na platformę, Hendry — rozkazał.
— Stąd lepiej widać. — WaUy stał obok niego, rozstawiwszy szeroko nogi, by utrzymać
równowagę przy szarpnięciach pociągu.
— Jak chcesz. Ruffy, schowaj się.
— Cholernie gorąco w tym pudle na dole — wyszczerzył zęby sierżant.
— Ależ z ciebie szurnięty Arab.
— Jasne, wszyscy jesteśmy szurnięte Araby. Myśliwiec zatoczył krąg nad lasem, zniżył się i
wyrównał.
Wciąż dzieliły go kilometry od ich północnej flanki.
44
— Ten zuch to jakiś praktykant — cieszył się Hendry. — Chce nas brać z boku, żebyśmy
wszyscy mogli do niego strzelać. Jakby mu się przejaśniło, to wziąłby nas od zadka, walnął w
lokomotywę, a my byśmy musieli strzelać sobie nad głowami.
Samolot zbliżał się cicho i szybko, niemal zawadzając
0 korony drzew. A potem nagle wokół działka na jego dziobie pojawiły się bladocytrynowe
rozbłyski i powietrze wokół nich wypełniło się zwielokrotnionym po tysiąckroć świstem.
Natychmiast zagrzmiały w odpowiedzi wszystkie karabiny z pociągu. Pociski smugowe z
brenów ścigały się w locie ku myśliwcowi, karabiny dołączyły do nich w ogłuszającym huku,
w którym odgłos działka zatonął bez reszty.
Bruce wymierzył starannie, choć kołysanie wagonu chwiało sylwetką samolotu w celowniku,
a potem nacisnął spust
1 poczuł na ramieniu szarpnięcie odrzutu. Kątem oka dostrzegł wyskakujące jasnobrązowym
strumieniem łuski, w nozdrza uderzyła go woń kordytu.
Samolot zatoczył lekki łuk, umykając przed strugami ognia.
— Przestraszył się! — zapiał Wally Hendry. — Sukinsyn zwietrzył cykora!
— Walcie w niego! — ryknął Ruffy. — Walcie bez przerwy! Myśliwiec położył się w
zakręt, unosząc nos. Pociski
z działka pokładowego przelatywały nad ich głowami, nie czyniąc szkody. Po chwili jednak
zanurkował i wystrzelił rakiety, po dwie spod każdego skrzydła. Ogień z pociągu gwałtownie
umilkł, wszyscy bowiem przypadli do podłogi w poszukiwaniu schronienia; nie przestawali
strzelać tylko trzej mężczyźni na dachu.
Rakiety, gwiżdżąc przeraźliwie niczym czwórka demonów w zaprzęgu i ciągnąc za sobą
równoległe smugi białego dymu, nadleciały z odległości około czterystu metrów w czasie
wystarczającym ledwie na nabranie tchu. Pilot opuścił jednak dziób maszyny zbyt nisko i
strzelił zbyt późno. Pociski eksplodowały na nasypie pod nimi.
Podmuch rzucił Bruce'em do tyłu. Upadł i potoczył się po
45
dachu, czepiając się desperacko jego gładzi, dopiero jednak, gdy zsuwał się z krawędzi, zdołał
uchwycić palcami rynnę i zawisnąć na niej. Oszołomiony wstrząsem, czuł, jak rynna wrzyna
mu się w dłonie, a taśma karabinu dusi szyję. Żwir nasypu migotał pod jego stopami.
Ruffy wychylił się i chwyciwszy go za przód kurtki, wciągnął na dach, jakby podnosił
dziecko.
— Wybierałeś się dokądś, szefie?
Wielka, okrągła twarz sierżanta pokryta była pyłem wybuchu, lecz uśmiechała się radośnie.
Bruce miał niejasne przekonanie, że aby zrobić wrażenie na tej górze mięsa, trzeba by zużyć
przynajmniej skrzynię dynamitu.
Klęcząc na dachu, usiłował się jakoś pozbierać. Zauważył, że drewno wagonu w miejscu
najbliższym wybuchu zostało rozerwane, a cały dach pokrywały odłamki desek i ziemia.
Obok niego siedział Wally Hendry, kręcąc głową. Z draśnięcia na jego policzku wypływała
strużka krwi i ściekała kroplami po brodzie. Zszokowani ludzie na platformach siedzieli lub
stali, pociąg jednak nadal pędził w kierunku burzy. Za nimi, ponad lasem, zawisła gęsta
brunatna chmura wznieconego eksplozją pyłu.
Bruce stanął niepewnie na nogi, rozglądając się gorączkowo za samolotem i po chwili
dostrzegł jego malejącą sylwetkę daleko ponad ścianą chmur.
Radio ocalało, worki z piaskiem uchroniły je przed skutkami wybuchu. Sięgnął po nie i
wcisnął guzik nadawania.
— Maszynisto, w porządku?
— Monsieur, jestem naprawdę zaniepokojony. Czy jest...
— Nie ty jeden — zapewnił go Bruce. — Prowadź pociąg.
— Oui, monsieur.
Przełączył teraz na częstotliwość myśliwca. Chociaż dzwoniło mu jeszcze w uszach po
wybuchu, wyczuł w głosie pilota wyraźną zmianę tonu. Mówił teraz wolniej, z przyde-chem
przy niektórych słowach. Przestraszony albo ranny — pomyślał Bruce. — Ale i tak zdąży
jeszcze nawrócić, zanim się schowamy w burzy.
46
Nagle zdał sobie sprawę, że jego ludzie są zupełnie na to nie przygotowani.
— Ruffy! — krzyknął. — Rusz ludzi. Niech będą w pogotowiu. Myśliwiec może w każdej
chwili wrócić.
Sierżant skoczył na najbliższą platformę i po chwili rozległy się plaśnięcia dłoni o ciało, gdy
brutalnie pobudzał żołnierzy do działania. Bruce zszedł na dół za nim, przeskoczył na drugą
platformę i zaczął tam robić to samo.
— Haig! — zawołał. — Chodź tu i pomóż mi, bo nigdy nie ruszą dupy!
Żandarmi na jego platformie, otrząsnąwszy się już z szoku spowodowanego eksplozją,
reagowali szybko i gromadzili się przy burtach, przeładowując i sprawdzając broń. Zaczęli
już przeklinać, a z ich twarzy ustępował stopniowo wyraz tępego oszołomienia.
Bruce odwrócił się i krzyknął do Ruffy'ego:
— Masz jakichś rannych?
— Parę zadrapań, nic poważnego — padła odpowiedź. Na dachu wagonu pasażerskiego
Wally Hendry stał, znów
obserwując samolot; na twarzy miał krew, w rękach karabin.
— Gdzie Andre? — zapytał Bruce Haiga, który dotarł już do połowy jego platformy.
— Z przodu. Zdaje mi się, że dostał.
Bruce przeszedł na przód wagonu i w kącie znalazł tam skulonego na klęczkach Andre.
Chłopak zakrył twarz dłońmi i zgarbił się, jakby go coś bolało. Jego karabin leżał na deskach.
Oczy — pomyślał Bruce — dostał w oczy. Pochylił się i wyciągnął rękę, odciągając dłonie
młodego żołnierza od twarzy. Spodziewał się ujrzeć krew.
Andre płakał, policzki miał mokre od łez, powieki zaciśnięte. Bruce przyglądał mu się chwilę,
a potem chwycił za przód bluzy i podniósł chłopaka na nogi. Dotknął jego karabinu; lufa była
zimna, nie oddano z tej broni nawet jednego strzału. Pociągnął Belga na bok i wetknął mu do
rąk broń.
— De Surrier — warknął. — Będę stał koło ciebie. Zrób to jeszcze raz, to cię zastrzelę.
Rozumiesz?
47
— Przepraszam, Bruce. — Wargi Andre spuchły w miejscach, gdzie je zagryzał. Twarz
wykrzywioną strachem miał umazaną łzami. — Przepraszam. Nie dałem rady.
Bruce zignorował go i skupił uwagę na samolocie, który zawracał właśnie, by wykonać
kolejny nalot.
Znów chce zaatakować z boku — uświadomił sobie. — I tym razem nas dopadnie. Nie może
chybić dwa razy pod rząd.
Przyglądali się, jak myśliwiec schodzi ślizgiem w dolinę pomiędzy dwiema potężnymi
białymi chmurami i wyrównuje ponad lasem. Mały, zgrabny i śmiercionośny, pędził teraz ku
nim.
Jeden z brenów otworzył ogień, terkocząc ochryple, wypuszczając serię pocisków
smugowych, niczym świetliste paciorki nanizane na sznurek.
— Za wcześnie—mruknął Bruce. — O wiele za wcześnie. Jest co najmniej kilometr poza
zasięgiem.
Skutek okazał się jednak natychmiastowy. Samolot zszedł z kursu, uderzył niemal o szczyty
drzew, a potem odbił z powrotem zbyt gwałtownie i zgubił tor podejścia.
Z pociągu rozległ się ryk drwiącego śmiechu, który natychmiast zaginął w huku karabinów.
Myśliwiec wypuścił pozostałe rakiety, na ślepo, bez nadziei na trafienie. Potem wzbił się
stromo, zawracając w kierunku chmur. Odgłos silnika cichł stopniowo, aż stłumiły go obłoki i
całkiem zaniknął.
Ruffy wykonał taniec triumfu, potrząsając karabinem nad głową. Na dachu Hendry
wykrzykiwał wyzwiska ku chmurom, w których schował się samolot. Bren nadal strzelał,
wyrzucając z siebie krótkie, ekstatyczne serie, ktoś zawodził katangijską pieśń wojenną.
Zaraz podjęli ją inni. A potem dołączył się maszynista, z każdym okrzykiem puszczając parę
z gwizdka lokomotywy.
Bruce przewiesił karabin przez plecy, zsunął hełm na tył głowy i zapalił papierosa. Patrzył,
jak śpiewają, śmieją się i paplają między sobą, pełni ulgi, że niebezpieczeństwo minęło.
Obok niego Andre wychylił się przez burtę i zwymiotował;
48
część poszła mu nosem i pociekła po gorsie kurtki. Otarł usta wierzchem dłoni.
— Tak mi przykro, Bruce. Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam — szeptał.
I oto byli już pod chmurami. Chłód opadł na nich niczym powietrze z otwartej lodówki.
Pierwsze ciężkie krople zaczęły kąsać policzek Bruce'a, a po chwili padały już gęsto,
spłukując woń kordytu i zmywając pył z twarzy Ruffy'ego, aż zalśniła znowu jak polana
wodą bryła węgla.
Bruce poczuł, że mokra bluza lepi mu się do pleców.
— Ruffy, po dwóch ludzi do każdego brena. Reszta może się przenieść do krytych wagonów.
Zmiany co godzinę. — Przekręcił karabin lufą do ziemi. — De Surrier, ty też możesz iść i ty,
Hendry, też.
— Zostanę z tobą, Bruce — odparł Andre.
— W porządku.
Żandarmi wdrapali się do wagonów pasażerskich, wciąż śmiejąc się i trajkocząc. Ruffy
podszedł do Bruce'a i wręczył mu pałatkę.
— Radia są przykryte. Jeżeli nie jestem ci potrzebny, szefie, to mam interes do jednego z
tych Arabów w wagonie. Ma przy sobie prawie dwadzieścia tysięcy franków i chciałbym mu
pokazać parę sztuczek z kartami.
— Któregoś dnia wytłumaczę twoim chłopakom, o co to chodzi z tymi chrześcijańskimi
monarchami. Uświadomię im, że szansę mają jak jeden do trzech — pogroził Bruce.
— Nie robiłbym tego, szefie — odparł poważnie Ruffy. — Te pieniądze to dla nich żaden
pożytek, tylko pakują się przez nie w kłopoty.
— No to jesteś wolny. Później cię wezwę. Przekaż im, że powiedziałem „brawo" i jestem z
nich dumny.
— Aha. Powiem im — obiecał Ruffy.
Bruce odchylił brezent okrywający radiotelefon.
— Maszynisto, daj na wstrzymanie, zanim ci kocioł wybuchnie!
Pociąg wytracił nieco swój niepohamowany pęd, a Bruce
49
nasunął hełm na oczy i okutał się po uszy pałatką, nim wyjrzał za burtę platformy, żeby
zlustrować skutki wybuchu rakiet.
— Z tej strony wszystkie okna wyleciały i ściana jest rozerwana — mruknął. — Ale tak czy
inaczej mieliśmy szczęście.
— Ależ to jest żałosna, operetkowa wojenka — odezwał się Mikę Haig. — Ten pilot miał
rację, po co ryzykować życiem w nie swojej sprawie.
— Był ranny — zgadywał Bruce. — Chyba dostał już przy pierwszym podejściu.
Zamilkli. Deszcz siekł ich po twarzach i wpatrując się w tor przed pociągiem, mrużyli oczy.
Ludzie przy brenach kulili się pod zielonobrązowymi panterkowymi pałatkami. Całe ich
rozbawienie sprzed zaledwie dziesięciu minut gdzieś się rozwiało. Są jak koty — pomyślał
Bruce, widząc ich zdeprymowanie. — Nie cierpią być mokrzy.
— Już wpół do szóstej — odezwał się wreszcie Mikę. — Sądzisz, że zdążymy do Msapa
Junction przed zmrokiem?
— Przy tej pogodzie o szóstej już będzie ciemno. — Bruce podniósł wzrok ku wiszącej nisko
chmurze, która przyniosła im przedwczesną noc. — Nie będę ryzykował jazdy w
ciemnościach. Jesteśmy na pograniczu terenów Balubów i nie możemy włączyć reflektorów
lokomotywy.
— To znaczy, że się zatrzymamy?
Bruce skinął głową. Co za durne pytanie — pomyślał z irytacją. I zaraz zdał sobie sprawę, że
złość stanowi reakcję na dopiero co przeżyte niebezpieczeństwo, dodał więc, żeby zmienić
nastrój:
— To musi być już niedaleko. Jeśli ruszymy o brzasku, dotrzemy do Msapa przed wschodem
słońca.
— Boże, ale zimno — wzdrygnął się Mikę.
— Albo za zimno, albo za gorąco — zgodził się Bruce. — Tak to właśnie jest na tej naszej
małej, szczęśliwej planecie: żadnego umiaru. Jak nie za gorąco, to za zimno, jak nie jesteś
głodny, to się przeżarłeś, raz się zakochujesz, a raz nienawidzisz całego świata.
50
— Tak jak ty, prawda? — zapytał Mikę.
— Niech cię cholera, Mikę, jesteś jak zła baba. Nie potrafisz normalnie porozmawiać, bez
osobistych wtrętów? — złościł się. Czuł, że dopada go zły humor, czuł zimno i rozdrażnienie,
a poza tym chciało mu się palić.
— Obiektywne teorie, żeby wykazać swą wartość, muszą posiadać subiektywne
zastosowanie — zauważył Mikę. Na jego szerokiej, zniszczonej wiekiem twarzy pojawił się
cień rozbawienia.
— To dajmy sobie z tym spokój. Nie mam ochoty rozmawiać o sprawach osobistych — uciął
Bruce, po czym natychmiast zaczął mówić właśnie o tym. — Jak tylko za wiele myślę o
naturze ludzkiej, robi mi się niedobrze. Ten de Surrier, srający ze strachu, ten bydlak Hendry,
ty z tą twoją walką z piciem, Joan... — zamilkł nagle w pół słowa.
— Kto to jest Joan?
— Czy ja się do ciebie wtrącam? — Bruce wyrzucił z siebie standardową w armii najemnej
Katangi odpowiedź na wszystkie zbyt osobiste pytania.
— Nie. Ale ja do ciebie tak. Kto to jest Joan? Dobra. Powiem mu. Skoro tak chce wiedzieć,
to mu
powiem. Złość sprawiła, że stał się nierozważny.
— Joan to suka, z którą się ożeniłem.
— Aha, więc to o to chodzi!
— Tak. O to chodzi. Teraz już wiesz, więc zostaw mnie w spokoju.
— Dzieci?
— Dwoje, chłopiec i dziewczynka. — Gniew zniknął z jego głosu, wrócił natomiast ból,
niczym teraz nie przytłumiony. Zaraz jednak wziął się w garść i ciągnął obojętnym tonem: —
Mam to zresztą wszystko gdzieś. Jeśli o mnie chodzi, cały rodzaj ludzki, ale to cały, może
pójść się paść. Nie chcę z tego ani kawałka.
— Ile ty masz lat, Bruce?
— Zostaw mnie, do cholery ciężkiej, w spokoju!
— Ile masz lat?
51
WILBUR SMITH CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU (Najemnicy / Katanga)
— Nie podoba mi się ten pomysł — oznajmił Wally Hendry i beknął. Obrócił językiem w ustach i mówił dalej. — Moim zdaniem śmierdzi to jak dziesięciodniowy nieboszczyk. Leżał na wznak na łóżku ze szklanką ustawioną na nagiej piersi i pocił się obficie w kongijskim upale. — Twoje zdanie nie zmienia niestety faktu, że ruszamy — rzucił, nie podnosząc wzroku Bruce Curry, rozpakowując swoje przyrządy do golenia. — Trzeba było im powiedzieć, żeby sobie dali spokój, że my zostajemy w Elisabethville. Czemuś im tego nie powiedział, co? — Hendry podniósł szklankę i wychylił ją do dna. — Ponieważ płacą mi za to, żebym nie dyskutował — odparł obojętnie Bruce i przyjrzał się swemu obliczu w upstrzonym przez muchy lustrze wiszącym nad umywalką. Ujrzał spaloną słońcem twarz, a nad nią czarne, przycięte najeża włosy; nie mógł mieć dłuższych, bo były miękkie, źle się układały i skręcały w loczki. Pod czarnymi, lekko skośnymi brwiami widniały zielone oczy w gęstej zasłonie rzęs, a niżej usta, równie skore do uśmiechu, co do posępnych grymasów. Bruce spoglądał na swe przystojne rysy bez przyjemności. Od dawna nie odczuwał takich emocji, a jego usta nie układały się ani w uśmiech, ani w grymas. Nie czuł już nawet zabarwionego tolerancją rozczulenia na widok swego wielkiego, lekko haczykowatego nosa, dzięki któremu jego twarzy nie można było nazywać ładną i który nadawał mu wygląd eleganckiego pirata. — Jezu! — ryknął z łóżka Wally Hendry. — Mam po dziurki w nosie tego murzyńskiego wojska! Walka to co innego. Ale nie mam ochoty iść kilkaset kilometrów w busz tylko po to, żeby odgrywać niańkę dla jakiejś zakichanej bandy uchodźców. — Życie jest ciężkie — zgodził się nieobecnym tonem Bruce i rozprowadził po twarzy mydło do golenia, które odcinało się mocną bielą na tle jego opalenizny. Przy każdym ruchu mięśnie ramion i klatki piersiowej grały mu pod skórą lśniącą niczym nasmarowana oliwą. Był w dobrej formie, najlepszej od wielu lat, ale fakt ten sprawiał mu przyjemność niewiele większą niż przedtem własne odbicie w lustrze. — Nalej mi jeszcze, Andre. — Wally Hendry wetknął pustą szklankę w dłoń młodego mężczyzny siedzącego na skraju jego łóżka. Belg posłusznie wstał i podszedł do stołu. — Mniej piwa, a więcej whisky — poinstruował go Wally, odwrócił się znów do Bruce'a i beknął po raz drugi. — Takie mam zdanie o tym całym pomyśle i tyle. Podczas gdy Andre napełniał szklankę whisky i dolewał piwa, Wally przekręcił parciany pas z kaburą, tak że pistolet znalazł się między jego nogami. — Kiedy wymarsz? — zapytał. — Z samego rana mają podstawić lokomotywę z pięcioma wagonami na rampę towarową. Ładujemy się i ruszamy jak najszybciej. Bruce zaczął się golić, przeciągając brzytwą od skroni ku podbródkowi i pozostawiając za nią pas gładkiej, brązowej skóry. — Po trzech miesiącach bicia się z tymi oślizłymi małymi Gurkhami chciałem trochę się zabawić. Ani pół panienki przez ten czas nie miałem. A oni w dwa dni po zawieszeniu broni znowu nas wysyłają. — Cest laguerre —mruknął Bruce, przekrzywiając pod brzytwą policzek. — Co to znaczy? — zapytał podejrzliwie Wally. — Taka jest wojna. — Mów po angielsku, Koziołku. To stanowiło miarę człowieka, jakim był Wally Hendry — po spędzeniu w belgijskim Kongo sześciu miesięcy nadal nie mówił i nie rozumiał słowa po francusku. Znowu zapadła cisza, przerywana jedynie chrobotem brzytwy i metalicznymi szczęknięciami karabinu FN, który rozkładał i czyścił czwarty z obecnych w hotelowym pokoju mężczyzn. — Napij się, Haig — chciał go poczęstować Wally.
— Nie, dzięki. —Michael Haig podniósł na niego wzrok, nie starając się nawet ukryć niesmaku. — O, jeszcze jeden zakichany ważniak. Ze mną się nie napijesz? Nawet taka znakomitość jak kapitan Curry ze mną pije. A ty co jesteś, jakaś figura? — Przecież wiesz, że nie piję. Haig skoncentrował się z powrotem na broni; obchodził się z nią swobodnie i poufale. Te brzydkie karabiny automatyczne stały się dla nich przedłużeniem ciała. Nawet goląc się, Bruce mógł dosięgnąć swojego, opartego o ścianę. Wystarczyło opuścić rękę. Pozostali położyli swoje automaty na podłodze przy łóżku. — Ty nie pijesz! — parsknął Wally. — To skąd ta cera, co, koziołku? Skąd ten nos jak dojrzała śliwka? Usta Haiga ścisnęły się, jego dłonie znieruchomiały na karabinie. — Uspokój się, Wally — wtrącił się ze spokojem Bruce. — Haig nie pije! — zapiał Wally. — Słyszałeś to, Andre? Zakichany abstynent! Mój stary też był abstynentem. Czasem nie pił przez dwa albo trzy miesiące pod rząd, a potem wracał do domu którejś nocy i przywalał starej w czajnik, aż jej zęby dzwoniły na całą ulicę. Zakrztusił się własnym śmiechem i musiał chwilę odczekać, nim mógł mówić dalej. — Zakład, że z ciebie taki sam abstynent, Haig. Jeden drink i budzisz się za dziesięć dni. Tak to jest, no nie? Jeden drink i fiuuu! Stara dostaje w baniak, a dzieciaki nie mają co jeść przez tydzień. Haig odłożył karabin starannie na łóżko i spojrzał na Wally'ego z zaciśniętymi ustami. Wally jednak tego nie dostrzegał. Radośnie gadał dalej. — Andre, weź no butelkę whisky i potrzymaj przed nosem Pana Abstynenta Haiga. Popatrzymy, jak się ślini, jak mu gały na wierzch wychodzą. Haig wstał. Był dwa razy starszy od Wally'ego, już po pięćdziesiątce, z siwizną we włosach. Subtelności rysów nie zatarły jeszcze do końca ślady pozostawione na jego twarzy przez życie. Miał potężne bary i ramiona boksera. — Czas, żebyś się nauczył dobrych manier, Hendry. Wstawaj — powiedział. — Będziemy tańczyć, czy co? Ja nie umiem walczyka, spytaj Andre. On z tobą zatańczy. Prawda, Andre? Haig balansował na palcach, zacisnął dłonie i uniósł je nieznacznie. Bruce Curry odłożył brzytwę na półeczkę nad umywalką, spokojnie obszedł stół. Na twarzy wciąż miał mydło, ale zajął dogodną do interwencji pozycję. Czekał. — Wstawaj, ty śmierdzielu — rzekł Haig. — Hej, Andre, słyszałeś to? Ale ma gadkę, co? Mocny w gębie — nie przejmował się Hendry. — Wepchnę ci ten ohydny pysk tam, gdzie masz puste miejsce zamiast mózgu. — Ale dowcip! Ten gość to urodzony komik! Wally znów się roześmiał, lecz pojawiło się w jego głosie coś dziwnego. Bruce zrozumiał, że nie zamierza, walczyć. Wally miał szerokie ramiona, wydatną klatkę piersiową porośniętą rudym włosem, płaski i twardy brzuch, grubą szyję pod płaską twarzą o wąskich, mongolskich oczach. I nie zamierzał walczyć. Zaskoczyło to Bruce'a. Pamiętał bowiem dobrze tę noc przy moście drogowym i wiedział, że Hendry nie jest tchórzem, a jednak teraz nie zamierzał przyjąć wyzwania Haiga. Mikę Haig zbliżył się do jego łóżka. — Zostaw go, Mikę — odezwał się po raz pierwszy Andre, głosem łagodnym jak u dziewczyny. — On nie chciał... on tylko żartował. — Hendry, nie wyobrażaj sobie, że jestem dżentelmenem i nie uderzę cię, bo leżysz na plecach. Nie popełniaj tego błędu. — Patrzcie no — mruknął Wally. — Z tego gościa nie tylko komik, ale jeszcze i cholerny bohater.
Haig stanął nad nim i uniósł prawą rękę z pięścią zaciśniętą niczym młot, celując w twarz tamtego. — Haig! — Bruce nie podniósł głosu, lecz jego ton wystarczył. — Dosyć tego. — Ale ten wszarz... — Wiem — przerwał mu Bruce. — Zostaw go! Mikę, z pięścią nadal wzniesioną do ciosu, zawahał się i przez chwilę w pokoju nikt się nie poruszał. Nad ich głowami trzasnął głośno dach z falistej blachy, rozprężającej się w kongijskim upale; poza tym słychać było tylko oddech Haiga. Dyszał ciężko, twarz nabiegła mu krwią. — Proszę, Mikę — szeptał Andre. — On naprawdę nie chciał. Gniew Haiga z wolna ustąpił miejsca obrzydzeniu. Opuścił rękę, odwrócił się i podniósł leżącą na drugim łóżku broń. — Nie wytrzymam już tego smrodu ani chwili dłużej. Poczekam na ciebie w ciężarówce, Bruce. — Zaraz tam będę — zapewnił Bruce. Mikę już stał przy drzwiach. — Nie przeciągaj struny, Haig! — zawołał za nim Wally. — Następnym razem tak łatwo się nie wykręcisz. Mikę Haig odwrócił się błyskawicznie, lecz Bruce kładąc mu rękę na ramieniu, pchnął go do wyjścia. — Daj spokój, Mikę — rzekł i zamknął za nim drzwi. — Ma szczęście, cholera, że jest stary — warknął Wal-ly. — Inaczej załatwiłbym go na amen. — Jasne — odparł Bruce. — To przyzwoicie z twojej strony, że mu odpuściłeś. Mydło na jego twarzy wyschło i zmoczył pędzel, żeby nałożyć nową pianę. — Nie mogłem przecież walnąć starszego gościa, no nie? — No nie. — Bruce uśmiechnął się półgębkiem. — Ale nie przejmuj się, napędziłeś mu niezłego stracha. Drugi raz nie będzie próbował. — To i lepiej dla niego. Bo następnym razem zabiję dziadka i tyle. Nikogo nie zabijesz — pomyślał Bruce. — Odpuścisz tak samo jak tym razem, jak tyle razy przedtem. Tylko Mikę i ja potrafimy cię do tego zmusić. Zupełnie jak zwierzę, które warczy na tresera, ale na trzask bata przypada do ziemi. Wrócił do golenia. Rozgrzanym powietrzem pokoju oddychało się nieprzyjemnie. Upał wyciskał z nich pot, a jego kwaśny zapach mieszał się z zatęchłym tytoniowym dymem i oparami alkoholu. — Dokąd idziecie z Mike'em? — przerwał długie milczenie Andre. — Zobaczyć, czy da się załatwić jakieś zaopatrzenie na drogę. Jeśli tak, złożymy to wszystko na rampie i każemy Ruffy'emu wystawić na noc wartownika z bronią — wyjaśnił Bruce, pochylając się nad umywalką i spryskując twarz wodą. — Jak długo nas nie będzie? Bruce wzruszył ramionami. — Tydzień, dziesięć dni. — Usiadł na swoim łóżku i naciągnął wysoki but do marszu przez dżunglę. — To znaczy, jeżeli nie będzie problemów. 10 — Problemów, Bruce? — Z Msapa Junction mamy jeszcze do pokonania ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów przez teren, na którym roi się od Balubów. — Ale przecież będziemy w pociągu? Oni mają tylko łuki i strzały, nic nam nie zrobią. — Andre, tam jest do przejechania siedem mostów, w tym jeden duży, a most nietrudno zniszczyć. Można zerwać tory. — Bruce zaczął sznurować but. — To nie szkolna wycieczka. — Chryste, ta historia naprawdę śmierdzi na odległość — jęknął markotnie Wally. — Dlaczego my tam w ogóle jedziemy?
— Dlatego — zaczął cierpliwie Bruce — że od trzech miesięcy cała ludność Port Reprieve jest odcięta od świata. Są tam kobiety i dzieci. Kończy im się żywność i wszystko, co potrzebne do życia. — Przerwał, zapalił papierosa i mówił dalej, wydmuchując dym. —A naokoło plemię Baluba, które wznieciło otwartą rebelię, pali, gwałci i morduje, kogo popadnie. Na razie nie zaatakowali miasta, ale niedługo to zapewne zrobią. Do tego dochodzą pogłoski o grupach zbuntowanych żołnierzy Republiki Konga i naszych własnych, którzy potworzyli bandy uzbrojonych po zęby shufta i szaleją na północy terytorium. Nikt do końca nie wie, co się tam naprawdę dzieje, ale na pewno nie jest to nic przyjemnego. My mamy tych ludzi przeprowadzić w bezpieczne miejsce. — A dlaczego ONZ nie wyśle im samolotu? — zapytał Andre. — Bo nie ma lotniska. — Helikoptery? — Poza zasięgiem. — Na mój gust to niech oni tam sobie zostaną—mruknął Wally. — Skoro Balubom smakują kotlety z ludzi, to z jakiej racji mamy ich pozbawiać żarcia? Każdy ma prawo jeść, a dopóki to nie mnie jedzą, niech im będzie na zdrowie, że tak powiem. — Postawił stopę na plecach Andre i prostując 11 gwałtownie nogę zrzucił go z łóżka. Belg padł na kolana. — Idź, załatw mi jakąś panienkę. — Tu nie ma panienek, Wally. Naleję ci jeszcze drinka — odparł chłopak, wstając i sięgając po szklankę. Dłoń Wally'ego zacisnęła się na jego nadgarstku. — Powiedziałem: panienkę, Andre, a nie drinka. — Nie wiem, gdzie ich szukać, Wally. — W głosie młodego Belga zabrzmiała rozpacz. — Nawet bym nie wiedział, co mam mówić. — Głupi jesteś, koziołku. Mógłbym ci złamać rękę. — Hen-dry z wolna przekręcił jego nadgarstek. — Wiesz tak samo dobrze jak ja, że w barze na dole jest ich pełno. Wiesz czy nie? — Ale co mam im powiedzieć? — Na twarzy chłopaka pojawił się grymas bólu. — Rany boskie, ty durny żabojadzie. Po prostu pomachaj im forsą przed nosem. W ogóle nie musisz otwierać dzioba. — To boli, Wally. — Niemożliwe, chyba żartujesz? — Hendry z uśmiechem wykręcił mu rękę jeszcze bardziej. W szparkach zasnutych alkoholem oczu Bruce dostrzegł zadowolenie. — Idziesz, koziołku, czy nie? Zdecyduj się. Albo pójdziesz po jakąś laleczkę, albo ci złamię rękę. — Dobrze, pójdę, skoro chcesz — wymamrotał Andre. — Tylko mnie puść. — Chcę — rzucił Wally, puszczając rękę Belga, który wyprostował się i zaczął masować nadgarstek. — Tylko ma być czysta i nie za stara. Słyszysz? — Tak, Wally. Zaraz ci przyprowadzę. Andre ruszył ku drzwiom i Bruce zauważył wyraz jego twarzy. Malowało się na niej coś więcej niż tylko ból spowodowany wykręcaniem ręki. Słodkie stworzenia, nie ma co — pomyślał. — A ja jestem jednym z nich, lecz mimo wszystko nie z nimi. Jestem widzem, wzruszają mnie nie bardziej niż kiepska sztuka. __jeszcze drinka, koziołku? — zapytał kordialnie Wally. — Mogę ci nawet nalać. — Dzięki. Bruce zabrał się za drugi but. Wally postawił przed oim szklankę, a Bruce wypił. Napój był mocny, stęchły odór whisky nie pasował do słodyczy piwa, ale wypił mimo to.
__Ty i ja — rzekł Wally — to jesteśmy spryciarze. Pijemy, bo chcemy, a nie z musu. Żyjemy tak, jak nam się podoba, a nie jak się komuś wydaje, że należy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, Bruce. Powinniśmy się zaprzyjaźnić, skoro tak wiele nas łączy, nie? — Alkohol już na niego działał, bo język mu się trochę plątał. — Ależ przyjaźnimy się, Wally. Zaliczam cię do moich ulubionych kumpli — odparł Bruce bez cienia sarkazmu. — Powaga? — zdziwił się szczerze Hendry. — Jak to? Boże, a ja zawsze myślałem, że mnie nie lubisz. Jak to człowiek nigdy nie może być pewny, no nie? Nigdy nie może być pewny. — Wally kręcił ze zdumieniem głową, nagle rozczulony pod wpływem whisky. — Naprawdę tak jest? Lubisz mnie? Możemy być kumplami. Co ty na to, Bruce? Każdy potrzebuje kumpla. Jakiegoś wsparcia, no nie? — Jasne — odparł Bruce. — Jesteśmy kumplami. I co ty na to? — Układ stoi! — zgodził się Wally. A ja nie czuję niczego — pomyślał Bruce. — Ani obrzydzenia, ani litości. Niczego. To daje bezpieczeństwo. Nikt cię nie zawiedzie, nie zniesmaczy, nie obrzydnie ci i nie zdruzgocze kolejny raz. Obaj spojrzeli na Andre, który wprowadził do pokoju dziewczynę. Miała seksowną, lekko odętą twarz i mocno umalowane usta — rubin na bursztynie. — Brawo, Andre — pochwalił go Wally, przyglądając się ciału dziewczyny. Ubrana była w szpilki, różową sukienkę, rozkloszowaną od talii i nie zakrywającą kolan. — Chodź tu cipeńko. — Hendry wyciągnął do niej rękę. L 13 Przeszła przez pokój bez wahania, rzucając szeroki profesjonalny uśmiech. Przyciągnął ją na łóżko obok siebie. Andre stał nadal przy drzwiach. Bruce wstał i wsunął ręce w rękawy panterki, zapiął parciany pas i poprawił kaburę z pistoletem, żeby spoczywała wygodnie na biodrze. — Wychodzisz? — Wally poił dziewczynę z własnej szklanki. — Tak. Bruce włożył kapelusz z opuszczonym rondem, którego katangijskie barwy — biały, czerwony i zielony — tworzyły aurę sztucznej wesołości. — Daj spokój, Bruce, zostań chwilę. — Mikę na mnie czeka. — Bruce podniósł karabin. — Kij tam z nim. Zostań, zabawimy się. — Nie, dzięki. — Ruszył ku drzwiom. — Hej, spójrz tylko na to. — Wally przewrócił dziewczynę na łóżko, przytrzymał jedną ręką przerzuconą przez jej piersi i podczas gdy wykręcała się z rozbawieniem, zadarł jej sukienkę powyżej talii. — Przyjrzyj się tylko i powiedz, że nadal chcesz wyjść! Dziewczyna nie miała majtek. Wygoliła się i jej drobne, pulchne wargi wystawały spomiędzy ud niczym nadąsane usta. — No chodź, Bruce — śmiał się Wally. — Ty pierwszy. Nie powiesz, że jestem złym kumplem. Bruce zerknął na prostytutkę. Wiła się na łóżku, zaciskając nogi w trakcie żartobliwej walki z Wallym. Chichotała. — Mikę i ja wrócimy przed capstrzykiem. Tej kobiety ma już tutaj nie być — rzucił sucho. Koniec z pożądaniem — pomyślał patrząc na nią. — Koniec ze wszystkim. Otworzył drzwi. — Curry! — wrzasnął za nim Wally Hendry. — Ty też jesteś cholerny świr. Boże, a miałem cię za mężczyznę. Jezu Chryste! Nie jesteś nic lepszy od tamtych. Andre — lalunia. Haig — alkoholik. Coś z tobą nie tak, koziołku? Z kobietami coś nie tak? Taki sam świr jak tamci! 14
Bruce zamknął za sobą drzwi i stał w korytarzu. Szyderstwa Hendry'ego znalazły szczelinę w jego zbroi i teraz wysiłkiem umysłu próbował stępić ich ostrze. To już skończone. Ona już mnie nie może dotknąć — pomyślał stanowczo, przypominając sobie kobietę. Nie tę w pokoju, który właśnie opuścił, lecz inną, która była jego żoną. __Suka — wyszeptał, dodając natychmiast, niemal ze skruchą: — Nie czuję do niej nienawiści. Koniec z nienawiścią, koniec z pożądaniem. W hallu hotelu Grand Leopold II panował tłok. Byli tam żandarmi, ostentacyjnie obnoszący się z bronią, rozmawiający głośno, oparci nonszalancko o ścianę lub o bar; towarzyszące im kobiety najróżniejszych odcieni skóry — od czerni do pastelowego brązu, częściowo już pijane; kilku Belgów o zaskoczonych, pełnych niedowierzania spojrzeniach uchodźców, wśród nich zapłakana kobieta kołysząca dziecko; inni biali w cywilu, rozglądający się czujnie niespokojnymi oczami poszukiwaczy przygód i rozmawiający niegłośno z Afrykanami w garniturach; przy jednym ze stolików grupka dziennikarzy w zwilgotniałych koszulach z krótkimi rękawami, czekająca i obserwująca wszystko z cierpliwością sępów. Wszyscy pocili się od upału. Z drugiego końca sali pomachało Bruce'owi dwóch południowoafrykańskich pilotów. — Cześć, Bruce. Co byś powiedział na lufę? — Cześć, Dave, cześć, Carl. Teraz się spieszę. Może wieczorem. — Po południu wylatujemy — pokręcił głową Carl En-gelbrecht. — Wracamy za tydzień. — No to wtedy — rzucił Bruce i wyszedł frontowymi drzwiami na Avenue du Kasai. Gdy stanął na chodniku, w oczy uderzyła go olśniewająca 16 biel budynków. Aż mrugnął pod uderzeniem upału i poczuł, że na nowo zaczyna się pocić. Wyjął z kieszonki na piersi ciemne okulary. Włożył je, przechodząc na drugą stronę ulicy do trzytonowej ciężarówki marki Chevrolet, w której czekał Mikę Haig. — Ja poprowadzę, Mikę. — Dobra. Haig przesunął się na siedzenie pasażera, a Bruce wspiął się do szoferki. Ruszył Avenue du Kasai na północ. — Przepraszam za to przedstawienie, Bruce. — Nic się nie stało. — Nie powinienem tracić panowania nad sobą. Bruce nie odpowiedział; przyglądał się opuszczonym budynkom po obu stronach ulicy. Większość splądrowano do cna, a wszystkie posiekane były odłamkami pocisków z moździerzy. Co parę metrów stały przy krawężniku wypalone wraki samochodów, niczym puste pancerze dawno zabitych chrząszczy. — Nie powinienem był pozwolić, żeby mnie to tak ruszyło, a jednak prawda boli jak wszyscy diabli. Bruce milczał, nacisnął tylko mocniej gaz i ciężarówka nabrała szybkości. Nie chcę tego słuchać — pomyślał — nie jestem twoim spowiednikiem. Nie chcę cię słuchać i już. Skręcił w Avenue 1'Etoile, w stronę zoo. — On miał rację. Przejrzał mnie na wylot — nie przestawał mówić Mikę. — Wszyscy mamy jakieś problemy, inaczej by nas tu nie było — stwierdził Bruce i dodał, by zmienić nastrój Mike'a: — My, wybrani. Nieliczni szczęściarze. Zgrana paczka braci. Mikę uśmiechnął się, jego twarz nabrała nagle chłopięcego wyrazu. — Wybrani choćby przez to, że uprawiamy drugi z najstarszych zawodów świata — dopowiedział. — My, najemnicy. — Ale ten najstarszy jest lepiej płatny i znacznie zabawniejszy — podsumował Bruce, skręcając na podjazd
17 piętrowej rezydencji. Zaparkował przed głównym wejściem i zgasił silnik. Dom, jeszcze niedawno mieszkanie głównego księgowego Union Miniere du Haut, stanowił teraz kwaterę sekcji D specjalnych sił uderzeniowych dowodzonych przez kapitana Bruce'a Curry'ego. Kilku czarnych żandarmów obsiadło niski murek werandy. Kiedy Bruce wszedł na schodki, powitali go pozdrowieniem, które weszło w tradycję od czasu interwencji sił rozjemczych ONZ: — ONZ — merdel — Aa! — Bruce uśmiechnął się, mając poczucie koleżeństwa, które narodziło się między nimi w ciągu ostatnich kilku miesięcy. — Oto śmietanka armii Katangi! Poczęstował wszystkich papierosami i gawędził z nimi parę minut, zanim zapytał: — Gdzie jest starszy sierżant? Jeden z żandarmów wskazał kciukiem szklane drzwi prowadzące do hallu i Bruce wszedł do środka. Mikę podążył za nim. Na drogich meblach leżał zwalony na kupę wojskowy ekwipunek, kamienny kominek wypełniały puste butelki, na perskim dywanie pochrapywał któryś z żandarmów, na ścianie wisiała krzywo rama po wyciętym bagnetem olejnym obrazie, a stolik do kawy z drzewa imbuia przechylał się niczym pijak na stronę złamanej nogi. W pomieszczeniu unosił się zapach mężczyzn i taniego tytoniu. — Cześć, Ruffy — przywitał się Bruce. — W sam czas, szefie. — Z fotela, który wypełniał aż w nadmiarze, starszy sierżant Ruffararo posłał mu pełen zachwytu uśmiech. — Tym cholernym Arabom właśnie skończyła się sałata. Wskazał na zgromadzonych wokół stołu przed sobą żandarmów. Słowo „Arab" w języku Ruffy'ego oznaczało krytykę lub pogardę i nie miało żadnego związku z narodowością. Akcent Ruffy'ego zawsze szokował Bruce'a. Nikt by się nie spodziewał usłyszeć najczystszej amerykańskiej 18 angielszczyzny wydobywającej się dudniącym głosem z tej potężnej czarnej postaci. A jednak trzy lata wcześniej Ruffy wrócił ze stypendium w Stanach ze znajomością idiomów, dyplomem z rolnictwa, a także z gigantycznym apetytem na butelkowe piwo (najlepiej schlitza, ale inne też były do przyjęcia) i ostrym przypadkiem trypra. Pamięć o tym ostatnim, prezencie od pewnej czekoladki z ostatniego roku uniwersytetu kalifornijskiego w Los Angeles, powracała do Ruffararo szczególnie boleśnie, gdy był na bani. Ból ten potrafiło uśmierzyć tylko jedno: rzut pierwszym obywatelem Stanów Zjednoczonych, jaki mu się nawinął pod rękę. Na szczęście rzadko tak się składało, że jakiś Amerykanin znalazł się w okolicy Ruffy'ego jednocześnie z kilkunastoma litrami piwa, niezbędnego, by jego skrywana niechęć rasowa mogła znaleźć swój wyraz. Rzuty Ruffy'ego były doświadczeniem niezapomnianym, zarówno dla ofiary jak dla publiczności. Bruce żywo jeszcze pamiętał noc w hotelu Lido, gdzie miał okazję być świadkiem jednego z najbardziej spektakularnych występów sierżanta. Ofiarami, w liczbie trzech, stali się tym razem dziennikarze reprezentujący bardzo szacowne periodyki. Rozmawiali coraz głośniej i ucho Ruffy'ego, siedzącego na drugim końcu tarasu, wychwyciło amerykański akcent, który niesie się w powietrzu niczym dobrze uderzona piłka golfowa. Zamilkł nagle i w ciszy opróżnił ostatnich parę butelek, niezbędnych do przepełnienia miary. Starł pianę spod nosa i, wbiwszy wzrok w Amerykanów, podniósł się z miejsca. — Tylko spokojnie, Ruffy!
Bruce mógł równie dobrze nic nie mówić. Sierżant ruszył przez taras. Zobaczyli, że się ku nim zbliża, i zapadło między nimi niezręczne milczenie. Pierwszy rzut miał z natury rzeczy charakter ćwiczebny, poza tym rzucony mężczyzna miał niezbyt aerodynamiczną konstrukcję, a jego brzuch stawiał zbyt duży opór wiatrowi. Toteż rezultat był średni: około sześciu metrów. 19 — Zostaw ich, Ruffy! — krzyknął Bruce. Przy następnym rzucie Ruffy zaczął się rozgrzewać, ale tor lotu okazał się zbyt wysoki. Dziesięć metrów. Dziennikarz pokonał taras i wylądował na trawniku poniżej, nie wypuściwszy z dłoni pustej szklanki. — Zwiewaj, idioto! — ostrzegł Bruce trzecią ofiarę, lecz tamten siedział jak sparaliżowany. Był to życiowy rekord Ruffy'ego. Złapał mężczyznę porządnie za kark i tył spodni, po czym włożył w rzut całą swoją siłę. Musiał się chyba zorientować, że wykonał rzut doskonały, ponieważ w okrzyku „trypeeer!", jaki zwykle wydawał, wypuszczając ofiarę w powietrze, zabrzmiała nuta triumfu. Później, kiedy Bruce uspokoił już trójkę Amerykanów, a oni doszli do siebie na tyle, by móc docenić fakt, iż spotkał ich przywilej uczestniczenia w rekordowej sesji rzutów, wspólnie dokonali pomiarów odległości. Dziennikarze poczuli do Ruffy'ego taką sympatię, jakby był ich własnością, i spędzili resztę wieczoru, stawiając mu piwo i chwaląc się nim każdemu z nowych gości baru. Ostatni z rzuconych, ten który pobił rekord, chciał napisać o Ruffym artykuł — i to ze zdjęciami. Pod koniec wieczoru rozprawiał z ożywieniem 0 tym, że gdyby udało się wzniecić odpowiedni entuzjazm kibiców, rzucanie ludźmi można by włączyć do programu igrzysk olimpijskich. Ruffy z całą skromnością przyjmował ich pochwały i pił z wdzięcznością ich piwo, kiedy zaś trzeci z Amerykanów zaproponował mu, żeby rzucił nim jeszcze raz, podziękował za propozycję, oznajmiwszy, że nigdy nie rzuca dwa razy tą samą osobą. Był to niezapomniany wieczór. Niezależnie od tych okazjonalnych wyskoków Ruffy'ego Bruce nie znał nikogo, kto miałby silniejsze od niego ciało 1 szczęśliwszą duszę. Nie był w stanie nie polubić sierżanta. A teraz, gdy odrzucał jego propozycję zagrania w karty, nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Mamy robotę, Ruffy. Innym razem. 20 — Siadaj, szefie — nalegał sierżant i Bruce ze zrezygnowaną miną zajął krzesło naprzeciwko. — Ile chcesz postawić? — Ruffy pochylił się do przodu. — Un mille. — Bruce położył na stole banknot tysiąc-frankowy. — Kiedy to zniknie, idziemy. — Nie ma pośpiechu — uspokajał go Ruffy. — Cały dzień przed nami. — Wyłożył trzy karty obrazkami do dołu. — Gdzieś tutaj kryje się stary chrześcijański król. Znajdź go tylko, a będzie to najłatwiej zarobiony mille w twoim życiu. — Na środku — szepnął zza pleców Bruce'a jeden z żandarmów. — Jest na środku. — Nie zwracaj uwagi na stukniętego Araba. On już dziś przegrał pięć kawałków. Bruce odkrył kartę z prawej. — A to pech — zapiał Ruffy. — Królowa kier. — Podniósł banknot i wsunął go do kieszonki na piersi. —Ta słodka mała suczka za każdym razem się postara, żebyś nie zgadł. — Z uśmiechem odwrócił środkową kartę, ukazując waleta pik z jego chytrymi oczkami i podkręconym wąsikiem. — Zobacz, puszczała się z waletem pod samym nosem starego króla. — Odkrył króla kier. — Spójrz tylko, jaki dziadek nieprzytomny, nawet nie patrzy w odpowiednią stronę.
Bruce spoglądał na trzy karty i znów poczuł ten skurcz w dole brzucha. Cała historia jak na dłoni, nawet imię faceta się zgadzało *; tylko tamten Jack nosił brodę i jeździł czerwonym jaguarem, a królowa kier nie miała nigdy tak niewinnych oczu. — Wystarczy, Ruffy — warknął. — Ty i dziesięciu ludzi za mną. — Dokąd idziemy? — Do kwatermistrza. Pobieramy specjalne zaopatrzenie. Ruffy skinął głową i chowając karty do kieszeni na piersiach, wskazywał żandarmów, którzy mieli im towarzyszyć. Potem zapytał: — Nie przyda nam się trochę gorzały, jak myślisz, szefie? * Jack — ang.: imię męskie i walet w kartach. 21 Bruce zawahał się. Z kilkunastu skrzynek whisky, jakie zrabowali w sierpniu, zostały im tylko dwie. Siła nabywcza butelki prawdziwej szkockiej była przeogromna, toteż pozbywał ich się z bólem serca, jedynie w bardzo szczególnych przypadkach. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli kwatermistrz nie otrzyma stosownej łapówki, szansę na zdobycie zaopatrzenia będą bardzo marne. — Dobra, Ruffy, przynieś skrzynkę. Sierżant wydobył się z fotela i nasadził na głowę stalowy hełm. Rozpięte paski zwisały po obu stronach jego czarnej, okrągłej twarzy. — Całą skrzynkę? — wyszczerzył zęby do Bruce'a. — Chcesz, szefie, kupić okręt wojenny? — Prawie. Przynieś ją. Ruffy zniknął w głębi domu i pojawił się niemal natychmiast ze skrzynką whisky Grand's Standfast pod pachą. Między palcami drugiej ręki trzymał za szyjki kilka butelek piwa Simba. — Może nam się chcieć pić — wyjaśnił. Żandarmi wspięli się na pakę ciężarówki, poszczekując bronią i wykrzykując żartobliwe przezwiska kolegów pozostałych na werandzie. Bruce, Mikę i Ruffy stłoczyli się w szoferce. Ten ostatni położył na podłodze whisky i postawił na skrzynce swoje wielkie nogi w wysokich butach. — O co to chodzi, szefie? — zapytał, gdy Bruce zawracał ciężarówką na podjeździe i skręcał w Avenue PEtoile. Bruce wytłumaczył mu, a kiedy skończył, sierżant mruknął coś wymijająco, po czym otworzył butelkę piwa białymi, wielkimi, przypominającymi dłuta zębami. Spod kapsla wydobył się cichy syk i trochę piany skapnęło mu na podołek. — Moim chłopcom się to nie spodoba — rzucił, podając otwartą butelkę Haigowi. Mikę pokręcił głową, więc Ruffy wręczył piwo Bruce'owi. Potem otworzył drugie dla siebie i odezwał się ponownie: — Będą wściekli jak wszyscy diabli. — Pokręcił głową. — A jeszcze większe problemy się zaczną, jak dotrzemy do Port Reprieve i weźmiemy diamenty. 22 — Jakie diamenty? — zaskoczony Bruce spojrzał na niego z ukosa. — Z bagrowania — odparł Ruffy. — Chyba nie myślisz, że posyłają nas taki kawał drogi po to, żebyśmy wyciągnęli stamtąd tych ludzi. Martwią się o swoje diamenty, to nie ulega kwestii! Bruce nagle uzyskał odpowiedź na większość nurtujących go pytań. Wróciło wspomnienie na wpół zapomnianej rozmowy, jaką przeprowadził na początku roku z inżynierem z Union Miniere. Rozmawiali o trzech bagrownicach diamentów, które wydobywały żwir z dna bagien Lufira. Pogłębiarki pochodziły z Port Reprieve, dokąd na pewno wróciły na początku stanu wyjątkowego. Prawdopodobnie więc nadal tam stoją, z trzy- lub czteromiesięcznym urobkiem diamentów na pokładzie. Około miliona funtów szterlingów w nie szlifowanych kamieniach. To dlatego rząd Katangi przywiązywał tak pierwszorzędną wagę do tej ekspedycji, dlatego
zaangażował tak znaczne siły, dlatego również nie zwrócił się z prośbą o przeprowadzenie ewakuacji do wojsk ONZ. Bruce uśmiechnął się sardonicznie na wspomnienie argumentów natury humanitarnej, które przedstawiał mu minister spraw wewnętrznych. „To pański obowiązek, kapitanie Curry. Nie możemy zostawić tych biedaków na niezbyt czułej łasce tamtejszych plemion. Jako ludzie cywilizowani musimy im pomóc". W południowej części Kasai i Katangi zostały odcięte również inne osady misyjne oraz posterunki rządowe; nie było z nich wieści od miesięcy, jednak ich losy pozostały na drugim planie. Najważniejszy był Port Reprieve. Bruce wypił kolejny łyk piwa. Trzymał kierownicę jedną ręką i ponad butelką zezował na drogę. W porządku, przywieziemy ich, a potem na pokład czarterowego samolotu zostanie załadowana skrzynka po amuniq'i, a jeszcze później kolejny depozyt wyląduje na numerowanym koncie w Zurychu. Czym tu się martwić? Płacą mi za to. — Chyba nie powinniśmy wspominać chłopakom o tych 23 diamentach — rzekł ponuro Ruffy. — To by nie był za dobry pomysł. Kiedy wjechali pod wiaduktem kolejowym w dzielnicę przemysłową, Bruce zwolnił. Przyglądał się budynkom po drodze, a gdy rozpoznał ten, o który mu chodziło, zjechał i zatrzymał się pod bramą. Nacisnął mocno klakson i pojawił się żandarm. Przez chwilę żołdak sprawdzał jego przepustkę, a potem krzyknął do kogoś w środku i brama została otwarta. Bruce wjechał na dziedziniec i wyłączył silnik. Stało tam kilka innych ciężarówek, wszystkie przyozdobione godłem Katangi i otoczone przez żandarmów w mundurach upstrzonych plamami potu. Z szoferki jednej z nich wychylił się biały porucznik i krzyknął: — Ciao, Bruce! — Jak sprawy, Sergio? — Obłęd, obłęd! Bruce uśmiechnął się. Dla tego Włocha wszystko było „obłędem". Przypomniał sobie, jak w lipcu podczas starcia przy moście drogowym kazał mu się położyć na masce landrovera i bagnetem wydłubał z jego owłosionego pośladka odłamek szrapnela — to też był „obłęd". — No to na razie—pożegnał go i poprowadził Ruffy'ego i Mike'a przez podwórze do magazynu. Na wielkich podwójnych drzwiach widniał napis: Depot Ordinance — Armee du Katanga, a za nimi, w przeszklonej dyżurce siedział przy biurku major o twarzy jowialnej czarnej ropuchy, w okrągłych okularkach w stalowej oprawce na nosie. Spojrzał na Bruce'a. — Non — oznajmił z miejsca tonem nie budzącym dyskusji. — Non, non. Bruce wyciągnął formularz zamówienia i położył na biurku. Major odsunął papier pogardliwym gestem. — Nie mamy tych rzeczy, wszystko zabrali. Nic wam nie poradzę. Nie! Nic nie mogę zrobić. Są inne priorytety. Trzeba brać pod uwagę okoliczności. Przykro mi, ale nie. — Przyciągnął stos papierów z brzegu biurka i za- 24 głębił się w nich, nie zwracając na Bruce'a najmniejszej uwagi. — To zamówienie podpisał Monsieur le President — zwrócił mu łagodnie uwagę Bruce. Major odłożył papiery, wyszedł zza biurka i stanął tuż przy nim. Czubek jego głowy sięgał podbródka Bruce'a. — Choćby je podpisał sam Bóg Wszechmogący, nic z tego nie będzie. Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro. Bruce podniósł wzrok i przez chwilę błądził spojrzeniem po górach zapasów wypełniających całe wnętrze magazynu. Widział co najmniej dwadzieścia pozycji ze swojej listy. Major
zauważył to spojrzenie i tak go to podekscytowało, że w potoku jego francuszczyzny Bruce był w stanie odróżnić jedynie słowo non. Spojrzał więc znacząco na Ruffy'ego. Starszy sierżant stanął obok majora i położył mu uspokajająco rękę na ramieniu. Potem bardzo łagodnie poprowadził, wciąż protestującego, na dziedziniec, do ciężarówki. Otworzył drzwi szoferki i oczom tamtego ukazała się skrzynka whisky. Kilka minut później, kiedy już Ruffy podważył bagnetem wieko skrzynki, żeby kwatermistrz mógł sprawdzić pieczęcie na zakrętkach, wrócili obaj do biura. Whisky niósł sierżant. — Kapitanie — rzekł major, biorąc do ręki zamówienie — widzę, że jednak się pomyliłem. Rzeczywiście jest tu podpis Monsieur le President. Jest moim obowiązkiem potraktować pańskie zamówienie jako absolutnie priorytetowe. Bruce wymamrotał słowa podziękowania. — Dam panu ludzi do pomocy — rozpromienił się kwatermistrz. — Jest pan aż nazbyt uprzejmy. To by panu przeszkodziło w pracy. Przywiozłem swoich żołnierzy. — Doskonale — zgodził się major i machnął pulchną dłonią w stronę wnętrza magazynu. — Proszę brać, czego pan potrzebuje. Bruce ponownie spojrzał na zegarek. Piąta czterdzieści, jeszcze dwadzieścia minut do końca godziny policyjnej. Musiał je jakoś przeczekać, przyglądając się z irytacją, jak Wally Hendry kończy śniadanie. Nie był to spektakl zbyt porywający, Hendry bowiem jadł niechlujnie, aczkolwiek metodycznie. — Nie mógłbyś zamknąć ust, jak jesz? — rzucił Bruce ze złością. — Czyja się wtrącam do ciebie? — Hendry uniósł głowę znad talerza. Twarz okalała mu ryżawa, nie golona od kilku dni broda; oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte po ubiegłonocnej hulance. Bruce odwrócił od niego wzrok i jeszcze raz sprawdził godzinę. Czuł silną, choć samobójczą pokusę zlekceważenia godziny policyjnej i natychmiastowego wyruszenia na stację. Opanował ją z wysiłkiem. Gdyby się na to zdecydował, mógł w najlepszym razie spodziewać się aresztowania przez któryś z patroli i co najmniej dwunasto-godzinnego opóźnienia, zanim by się wydostał. W najgorszym — mogło się to skończyć strzelaniną. Nalał sobie kolejny kubek kawy i pił małymi łykami. Niecierpliwość zawsze należała do moich słabych stron — zreflektował się. — Niemal wszystkie błędy, jakie w życiu 26 popełniłem, z tego się wzięły. Ale z czasem trochę się poprawiłem. Jako dwudziestolatek chciałem przeżyć całe życie w tydzień. Teraz wystarczy mi rok. Dopił kawę i znów sprawdził czas. Za pięć szósta, już można zaryzykować. Dojście do ciężarówek potrwa akurat tyle. — No, panowie, jeśli jesteście gotowi... — Odsunął krzesło, podniósł plecak, zarzucił go na ramię i pierwszy wyszedł na ulicę. Ruffy już na nich czekał, siedząc na kupie kamieni w jednym z blaszanych baraczków magazynowych. Jego ludzie siedzieli przy kilku rozpalonych na betonowej posadzce ogniskach i gotowali sobie śniadanie. — Gdzie pociąg? — Dobre pytanie, szefie — pogratulował mu Ruffy. — Już dawno powinien tu być. Ruffy wzruszył ramionami. — „Powinien" to nie to samo co ,jest". — Niech to szlag! Przecież musimy jeszcze załadować. Dobrze będzie, jak zdążymy do południa — warknął Bruce. — Idę do zawiadowcy. — Lepiej weź dla niego prezent, szefie. Mamy jeszcze skrzynkę. — Nie, do diabła ciężkiego! — ryknął Bruce. — Mikę, chodź ze mną.
Przeszli przez tory i wdrapali się na główny peron. Na jego odległym końcu stała grupka urzędników kolejowych, pogrążonych w pogawędce. Bruce doskoczył do nich. Dwie godziny później stał już obok kolorowego maszynisty na pomoście lokomotywy toczącej się powoli ku rampie towarowej. Maszynista był zażywnym mężczyzną o skórze zbyt ciemnej jak na zwykłą opaleniznę i z garniturem zębów osadzonych w czerwonych plastikowych dziąsłach. — Monsieur, chyba nie zamierza pan dojechać aż do Port Reprieve? — zapytał z niepokojem. — Właśnie tak. 27 — Ale nic nie wiemy o stanie torów na tej trasie. Nikt nią nie jechał od czterech miesięcy. — Wiem. Będziesz musiał ostrożnie prowadzić. — Niedaleko starego lotniska tory są zablokowane przez posterunek ONZ — zaprotestował tamten. — Mamy przepustkę. —Bruce uśmiechnął się, by dodać mu otuchy. Teraz, gdy już miał transport, zły humor zaczął go opuszczać. — Zatrzymaj przy pierwszym baraku. Pociąg stanął z sykiem parowych hamulców przy betonowej rampie i Bruce zeskoczył na peron. — W porządku, Ruffy! — zawołał. — Do roboty. Ustawił trzy odkryte platformy ze stalowymi burtami jako straż przednią, ponieważ najłatwiej było się z nich bronić. Zza sięgających do piersi burt karabiny maszynowe typu Bren mogły omiatać teren z przodu i na obu flankach. Za nimi jechały dwa wagony pasażerskie, służące jako magazyny i kwatery dla oficerów. W powrotnej drodze miały pomieścić uchodźców. Wreszcie, na samym końcu, lokomotywa, która była tam najmniej narażona na atak i nie pluła dymem i sadzą na wagony. Zaopatrzenie załadowano do czterech przedziałów, których okna zostały zasłonięte żaluzjami, a drzwi zamknięte na klucz. Następnie Bruce zajął się rozlokowaniem ekwipunku. Brena i stanowisko dowodzenia osłonięte niskim kręgiem worków z piaskiem umieścił na dachu pierwszego wagonu pasażerskiego. W ten sposób zapewnił sobie widok na otwarte platformy z przodu i lokomotywę z tyłu oraz znakomitą panoramę mijanej okolicy. Pozostałe breny, pod dowództwem Hendry'ego, umieszczono na pierwszej platformie. Bruce załatwił u majora z kwatermistrzostwa trzy nowe walkietalkie; jeden dostał maszynista, drugi Hendry, ulokowany z przodu, trzeci zostawił dla siebie. Ten system łączności uznał za zadowalający. Zanim zakończono przygotowania, zrobiła się prawie dwunasta. 28 — Gotowe? — zwrócił się do siedzącego przy nim na workach Ruffy'ego. — Gotowe, szefie. — Ilu brakuje? Wiedział z doświadczenia, że nie ma co się spodziewać, iż kiedykolwiek będzie miał w jednym miejscu i czasie wszystkich swoich ludzi. — Ośmiu, szefie. — To trzech więcej niż wczoraj, co daje nam zaledwie pięćdziesięciu dwóch ludzi. Myślisz, że też zwiali do buszu? Pięciu jego żołnierzy zdezerterowało wraz z bronią w dniu zawieszenia ognia. Najwyraźniej umknęli w busz, żeby przyłączyć się do jednej z band shufta, które siały spustoszenie wzdłuż głównych dróg. Shufta urządzali zasadzki na nie chronione transporty, bili podróżnych, którzy mieli więcej szczęścia, i zabijali tych, którzy mieli pecha. Gwałcili, gdy tylko nadarzyła się sposobność, i bawili się znakomicie.
— Nie szefie, nie wydaje mi się. Tych trzech to dobre chłopaki. Pewnie zostali w cite indigene, żeby się zabawić i przegapili godzinę. — Ruffy pokręcił głową. — Możemy ich znaleźć w pół godziny, wystarczy oblecieć wszystkie speluny. Mamy iść? — Nie. Jeżeli chcemy dotrzeć do Msapa Junction przed zmrokiem, nie możemy się bawić w takie historie. Dołączą, jak wrócimy. Czy kiedykolwiek od czasów wojny burskiej istniała armia, w której dezercję traktowano by tak lekko? — zastanawiał się Bruce. Włączył radiotelefon i wcisnął klawisz nadawania. — Maszynista. — Oui, monsieur. — Ruszaj. Bardzo powoli, dopóki nie dojedziemy do posterunku ONZ. Zatrzymaj się nie za blisko, po naszej stronie. — Oui, monsieur. Wytoczyli się ze składowiska, postukując na zwrotnicach. Po prawej zostawili dzielnicę przemysłową z posterunkiem 29 wartowniczym armii katangijskiej na skrzyżowaniu z Avenue du Cimetiere. Kiedy minęli przedmieścia, Bruce dostrzegł w oddali stanowisko sił ONZ i poczuł pierwszy dreszcz niepokoju. Przepustka, którą miał w kieszeni na piersi, podpisana była przez generała Rhee Singha, lecz w tej wojnie nie zdarzyło się jeszcze, żeby rozkazy indyjskiego generała przekazywane były przez sudańskiego kapitana irlandzkiemu sierżantowi. Przyjęcie, jakie ich czekało, mogło okazać się ekscytujące. — Mam nadzieję, że o nas wiedzą. — Mikę Haig zapalił nonszalancko papierosa, spoglądał jednak z niepokojem na świeżo usypane umocnienia ziemne oznaczające rozstawione po obu stronach toru posterunki. — Te typki mają bazuki. A to irlandzkie Araby—mruknął Ruffy. — Najbardziej stuknięte Araby, jakich znam. Irlandczycy. Chciałbyś oberwać z bazuki, szefie? — Nie, dzięki, Ruffy — odparł Bruce i nacisnął guzik radiotelefonu. — Hendry! Na pierwszej platformie Wally Hendry sięgnął po radio i trzymając je przy piersi, zwrócił wzrok na Bruce'a. — Curry? — Każ swoim strzelcom odsunąć się od brenów, a reszta niech odłoży broń na podłogę. — Dobra. Bruce przyglądał się, jak tamten wykonuje rozkaz, przeciskając się przez stłoczonych na platformie żandarmów. W pociągu zapanowało wyraźnie wyczuwalne napięcie; żandarmi z ociąganiem odkładali broń i stali z pustymi rękami, spoglądając posępnie na widniejący w oddali szlaban. — Maszynisto! — Bruce znów wezwał go przez radio. — Zwolnij. Zatrzymaj się pięćdziesiąt metrów przed szlabanem. Ale gdyby wybuchła strzelanina, pełną parą przebijaj się na siłę. — Oui, monsieur. Przed sobą nie widzieli nawet komitetu powitalnego, tylko złowrogą barierę z ułożonych w poprzek toru żerdzi i beczek z benzyną. 30 Bruce stanął na dachu i uniósł ręce na znak neutralności. Był to błąd, gest ten zmienił bowiem bierną do tej pory postawę żandarmów stojących na platformach. Jeden z nich także stanął unosząc ręce, lecz z zaciśniętymi pięściami. — UN — merde! — zawołał, a pozostali natychmiast się do niego przyłączyli. — UN — merde! UN—merde! — zawodzili początkowo ze śmiechem, jednak wkrótce twarze im stężały, a głosy nabrały ostrości.
— Zamknąć się, niech was cholera! — wrzasnął Bruce i otwartą dłonią rąbnął w głowę najbliżej stojącego żandarma. Ten jednak nawet tego nie zauważył. W jego oczach już malowała się histeria, którą Afrykanie tak łatwo się od siebie zarażali. Chwycił karabin i trzymał go w poprzek piersi, a jego ciało zaczęło podrygiwać konwulsyjnie w rytm zaśpiewu. Bruce wcisnął palce pod brzeg jego hełmu i nasunął mu go na oczy, odsłaniając kark, po czym wymierzył mu cios karate. Żandarm padł na worki z piaskiem, wypuszczając z ręki broń. Bruce rzucił rozpaczliwe spojrzenie na platformy — histeria na dole się rozszerzała. — Powstrzymajcie ich! Hendry! De Surrier! Zróbcie coś na Boga! — Jego głos utonął jednak w ogólnym wrzasku. Jeden z żandarmów chwycił leżącą u swych stóp broń. Zaczął się przepychać ku burcie platformy, żeby zacząć strzelać. Bruce spostrzegł, że majstruje już przy zamku, by wprowadzić nabój do komory. — Mwembe! — zawołał go po nazwisku, lecz nie był w stanie przekrzyczeć hałasu. Brakowało sekund, żeby wszystko zamieniło się w pan-demonium ognia z bazuk i pocisków smugowych. Bruce stanął na krawędzi dachu, utrzymując przez chwilę równowagę i mierząc wzrokiem odległość, a potem skoczył. Wylądował dokładnie na plecach tamtego, który pod jego ciężarem padł twarzą na stalową krawędź burty, po czym obaj polecieli na ziemię. Palec żandarma nadal tkwił na spuście i karabin, wypadając 31 mu już z rąk, wystrzelił. Na odgłos huku zapanowała kompletna cisza. Bruce, wykorzystując ten moment, dźwignął się na nogi i wyciągnął pistolet z kabury na biodrze. — No, dobra! — rzucił do otaczających go wojaków. — Dajcie mi tylko pretekst, żebym mógł tego użyć! — Wbił wzrok w jednego z sierżantów. — Hej ty! Czekam na ciebie! No, strzelaj, ale już! Na widok wycelowanej w siebie broni żołdak się opanował. Z jego oczu ustąpił wyraz szaleństwa. Potem opuścił wzrok i powłócząc niezgrabnie nogami, odszedł na bok. Bruce spojrzał w górę, na Ruffy'ego i Haiga wychylonych ponad krawędzią dachu i podniósł głos. — Uważajcie na nich. Zastrzelcie pierwszego, który znów zacznie. — W porządku, szefie. — Ruffy wysunął przed siebie lufę automatu. — Który pierwszy? — zawołał ze śmiechem, patrząc na nich z góry. Atmosfera jednak już się zmieniła. Wyzywająca postawa ustąpiła miejsca zakłopotaniu i ciszę wypełnił szmer prowadzonych półgłosem rozmów. — Mikę! — krzyknął Bruce. — Wezwij maszynistę, on chyba chce się przebijać! Hałas pociągu wzmógł się, na odgłos wystrzału bowiem maszynista przyspieszył, jak mu kazano, pędzili więc teraz wprost na oenzetowski szlaban. Mikę Haig złapał radio i krzyknął rozkaz do mikrofonu. Natychmiast rozległ się pisk hamulców. Skład zatrzymał się niecałe sto metrów od bariery. Bruce wgramolił się z powrotem na dach wagonu pasażerskiego. — Blisko? — rzucił Mikę. — Boże! — Bruce pokręcił głową i drżącymi rękoma zapalił papierosa. —Jeszcze pięćdziesiąt metrów, a... — Odwrócił się. Zmierzył zimnym spojrzeniem żandarmów. — Canaille! Następnym razem, jak będziecie chcieli popełnić samobójstwo, nie zabierajcie mnie ze sobą, co?—Żoł- 32 nierz, którego powalił, siedział teraz na podłodze, obmacując palcami opuchliznę nad okiem. — Przyjacielu — odwrócił się ku niemu Bruce — później będę miał dla ciebie jeszcze coś
niemiłego! I dla ciebie też! — rzucił z kolei do żandarma obok siebie na dachu, masującego sobie kark. — Starszy sierżant, spisać ich nazwiska! — Tak jest! — ryknął Ruffy. — Mikę — głos Bruce'a złagodniał. — Idę się trochę popodlizywać do naszych przyjaciół przy bazukach. Jak dam ci sygnał, przeprowadzisz pociąg. — Nie mam iść z tobą? — Nie, zostań. — Bruce zarzucił sobie na ramię karabin, zsunął się po drabince na ścieżkę obok torów i ruszył nią, chrzęszcząc żwirem pod butami. Bardzo pomyślny początek wyprawy — skonstatował ponuro. — Jeszcze na dobre nie wyjechaliśmy z miasta, a już byliśmy o włos od tragedii. Dobrze chociaż, że ci Mickies nie dołożyli się do całego zamieszania ze swoimi bazukami. Bruce wytężał wzrok, aż dostrzegł w końcu za zwałami ziemi zarysy hełmów. Bez wywołanego jazdą pociągu powiewu znów zrobiło się gorąco. Poczuł, że zaczyna się pocić. — Zatrzymaj się pan! — padło nagle po irlandzku zza najbliższego torów umocnienia. Bruce stanął w pełnym słońcu na drewnianych podkładach. Dostrzegał stąd twarze mężczyzn pod hełmami. Nieprzyjazne, bez uśmiechu. — Co to za strzelanina? — Mieliśmy mały wypadek. — Nie radzę mieć następnego, bo i nam się może coś przytrafić. — Wolałbym nie, Paddy* — odparł Bruce z nikłym uśmiechem. Mickie, Paddy — ang.: żargonowe określenia Irlandczyków. 33 W głosie Irlandczyka, gdy się znów odezwał, nadal czuło się rozdrażnienie: — Jakie macie zadanie? — Mam przepustkę, chcesz zobaczyć? — Bruce wyciągnął z kieszeni bluzy poskładaną kartkę. — Jakie zadanie? — nie ustępował tamten. — Dotrzeć z odsieczą do Port Reprieve. — Wiemy o was. — Irlandczyk skinął głową. — Poproszę przepustkę. Bruce zszedł z torów, wspiął się na ziemny wał i podał różowy papier wartownikowi. Miał on dystynkcje kapitana. Rzuciwszy okiem na przepustkę, zwrócił się do stojącego obok żołnierza: — W porządku, sierżancie, można usunąć szlaban. — Dam znać, że mogą jechać, dobrze? Kapitan skinął głową. — Tylko żeby już nie było żadnych wypadków. My tu nie lubimy wynajętych zabójców. — Oczywiście. Begorrah *, Paddy, w ogóle cała ta wojna to nie wasza sprawa, co? — odciął się Bruce i odwróciwszy się gwałtownie plecami do tamtego, zeskoczył na tory, machając do Mike'a Haiga, żeby ruszali. Irlandzki sierżant wraz ze swymi ludźmi oczyścili tory. Podczas gdy pociąg toczył się z wolna w ich stronę, Bruce starał się zapanować nad irytacją — szyderstwo kapitana dopiekło mu do żywego. Wynajęty zabójca; oczywiście, że nim był. Czy człowiek może stoczyć się niżej? Kiedy wagon pasażerski się z nim zrównał, chwycił za poręcz i wskoczył na schodek. Ironicznie pomachał na pożegnanie Irlandczykowi i wspiął się na dach. — Bez problemów? — zapytał Mikę. — Trochę irlandzkiego ględzenia z akcentem jak z kina — odparł Bruce — ale nic poważnego. — Podniósł radiotelefon. * Begorrah — irl.: mój Boże. 34 — Maszynisto!
— Monsieur? — Pamiętaj o moich instrukcjach. — Nie przekraczam czterdziestu kilometrów na godzinę i w każdej chwili jestem przygotowany na nagłe hamowanie. — Dobrze. — Bruce wyłączył się i usiadł na workach między Ruffym i Mike'em. No — pomyślał — wreszcie jedziemy. Sześć godzin do Msapa Junction. Powinno się obyć bez problemów. A potem Bóg wie, co będzie, tylko Bóg. Tory zakręcały i obejrzał się na znikające za drzewami ostatnie białe budynki Elisabethville. Znaleźli się na otwartej lesistej sawannie. Lokomotywa za nimi puszczała kłęby czarnego dymu pomiędzy drzewa, pod nimi podkłady wystukiwały swój rytm, a przed sobą mieli kilometry prostego jak strzała toru zwężającego się w odległej perspektywie i niknącego w końcu w oliwkowozielonej plamie lasu. Bruce podniósł wzrok. Połowę nieba pokrywał czysty błękit tropików, na północy przerwany chmurą, z której biegły na spotkanie ziemi szare smugi ulewy. Słońce rzuciło na tło deszczu tęczę, a cień chmury przesuwał się dołem, powolny i ciemny niczym stado pasących się bawołów. Poluźnił pasek hełmu pod brodą i odłożył karabin na dach obok siebie. — Chcesz piwo, szefie? — zapytał go sierżant. — A masz? — Pewnie. Ruffy zawołał na jednego z żandarmów, który zszedł na dół i wrócił po chwili z kilkoma butelkami. Sierżant otworzył dwie zębami. Za każdym razem piana ściekała po drewnianej ścianie wagonu. — Wścieka się jak zła baba — mruknął, podając butelkę Bruce'owi. — Ale przynajmniej jest mokre. — Bruce posmakował łyk napoju, ciepłego, pełnego gazu i przesłodzonego. 35 — Zdrówko — rzekł Ruffy. Bruce spojrzał w dół, na żandarmów sadowiących się do długiej podróży. Poza strzelcami przy brenach wszyscy leżeli lub kucali, całkowicie rozluźnieni; większość rozebrała się do gatek. Jeden, chudy i drobny człowieczek, już spał na plecach, z hełmem zamiast poduszki pod głową, mimo świecącego prosto w twarz tropikalnego słońca. Bruce dopił piwo i wyrzucił butelkę w krzaki. Ruffy otworzył następną i podał mu ją bez słowa. — Czemu tak się wleczemy, szefie? — zapytał. — Kazałem maszyniście jechać powoli, żebyśmy mieli szansę się zatrzymać, jeśli tory będą zerwane. — No tak. Balubów stać na coś takiego. To szurnięte Araby, co do jednego. Ciepłe piwo pite w pełnym słońcu koiło nerwy Bruce'a. Czuł się spokojny, zwolniony z konieczności podejmowania decyzji, brania udziału w toczącym się wokół życiu. — Posłuchaj tylko, jak ten pociąg gada — powiedział Ruffy i Bruce zaczął wsłuchiwać się w rytmiczny stukot podkładów. — Aha, wiem. Można usłyszeć, co się tylko zechce — zgodził się. — I potrafi śpiewać — ciągnął sierżant. — Naprawdę ma w sobie muzykę, o taką — napełnił powietrzem ogromną pierś, uniósł głowę i wydobył dźwięk. Głos miał głęboki, gdy dotarł do ludzi na platformach, pobudził ich uwagę. Ci, którzy porozkładali się w bezkształtnych pozach do snu, otrząsnęli się teraz i usiedli. Melodię podjął następny głos, początkowo z wahaniem, potem coraz pewniej. Dołączyli się inni. Słowa były tu nieistotne, to rytmowi nie potrafili się oprzeć. Wiele już razy przedtem śpiewali razem i każdy z głosów odnalazł swoje miejsce jak w dobrze wyćwiczonym chórze. Najlepsi
śpiewacy prowadzili, zmieniali tempo, improwizowali, przyspieszali, aż pierwotna melodia straciła swój charakter i zmieniła się w jedną z pieśni plemiennych. Bruce rozpoznał ją, była to pieśń tych, którzy 36 siali, jedna z jego ulubionych. Siedział, popijając ciepławe piwo i pozwalając, by śpiew go opływał, wznosił się niczym sztormowa fala, a potem opadał w solo tenoru i wzbierał znowu. A pociąg sunął w słońcu na północ, ku deszczowym chmurom. Niebawem z wagonu wyłonił się Andre i torując sobie drogę między ludźmi na platformach, dotarł w końcu do Hendry'ego. Stali teraz razem, a chłopak, uniósłszy twarz, perorował o czymś z przejęciem. „Laluś" nazwał go Wally i było to precyzyjne określenie kobieco ładnej twarzy o wielkich, jasnobrązowych oczach. Wydawało się, że nawet stalowy hełm za ciężko mu nosić. Ciekawe, ile też on ma lat? — Bruce zobaczył, że chłopak nagle wybucha śmiechem, wciąż wpatrując się w Hend-ry'ego. — Pewnie niewiele ponad dwadzieścia i jeszcze nigdy nie widziałem nikogo mniej przypominającego wynajętego zabójcę. — Jak w ogóle ktoś taki jak de Surrier mógł się wplątać w tę historię? — Głos powtórzył myśl jak echo, a odpowiedź padła z ust siedzącego obok Mike'a. — Kiedy się to wszystko zaczęło, pracował w Elisabeth-ville i nie mógł wrócić do Belgii. Nie znam powodu, ale to chyba coś osobistego. Jego firma się zwinęła. Przypuszczam, że po prostu nie udało mu się znaleźć innej pracy. — Ten Irlandczyk, tam przy szlabanie, nazwał mnie wynajętym zabójcą. — Zastanawianie się nad miejscem Andre w całym układzie zwróciło myśli Bruce'a kolejny raz ku własnemu statusowi. — Nie myślałem o tym przedtem w ten sposób, ale on chyba miał rację. Tym właśnie jesteśmy. Mikę Haig milczał przez chwilę, lecz gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała determinacja. — Popatrz na te ręce! Bruce mimo woli spojrzał na jego dłonie i po raz pierwszy zauważył, że są wąskie, o długich, kształtnych palcach, obdarzone jakimś funkcjonalnym pięknem. Dłonie artysty. — Popatrz na nie — poprosił Mikę, wyginając je lekko. — Ukształtowano je tak dla jakiegoś celu, są stworzone 37 do trzymania skalpela, do ratowania życia. — Rozluźnił dłonie, a one opadły na leżący na kolanach karabin. Długie, delikatne palce były zdecydowanie nie na miejscu na tle błękitnej stali. — A teraz co trzymają? Bruce wzdrygnął się nerwowo. Nie zamierzał wywoływać u Mike'a Haiga kolejnego napadu grzebania się w duszy. Cholera z tym starym osłem, dlaczego zawsze z tym wyjeżdża? Jakby nie wiedział tak samo dobrze jak wszyscy inni, że w armii najemników Katangi przeszłość stanowi tabu. Nie istnieje. — Ruffy — rzucił sucho — nie nakarmisz swoich chłopaków? — Za moment, szefie. — Sierżant otworzył następne piwo i wręczył mu butelkę. — Trzymaj, pomoże ci nie myśleć o jedzeniu, zanim coś zorganizuję. — Ruszył ociężale przez dach wagonu, nie przestając śpiewać. — Trzy lata, a wydaje się, że to wieczność — ciągnął Mikę, nie zważając na to, że Bruce mu przerwał. — Trzy lata temu byłem chirurgiem, a teraz coś takiego. — Jego oczy zasnuł nieutulony żal i Bruce głęboko w swym wnętrzu, tam gdzie trzymał pod kluczem wszystkie swoje emocje, poczuł dla niego litość. — Byłem dobry. Jeden z najlepszych. Royal College. Harley Street. Guy's. — Zaśmiał się z goryczą. — Możesz sobie wyobrazić mnie jadącego rollse'em, żeby wygłosić w college'u wykład o metodzie cholecystektomii?
— I co się stało? — Pytanie wyrwało mu się, nim zdążył je powstrzymać. Bruce zdał sobie sprawę, że za chwilę dopuści do głosu litość. — Nie, nie mów. To twoja sprawa. Nie chcę wiedzieć. — Ale ja chcę ci powiedzieć, Bruce. To jakoś pomaga, kiedy się o tym mówi. Na początku — pomyślał Bruce — ja też chciałem opowiadać, zagłuszyć ból słowami. Mikę zamilkł na kilka sekund. Śpiew na platformach pod nimi wznosił się i opadał, a pociąg toczył się poprzez lasy. — Dziesięć ciężkich lat trwało, nim do tego doszedłem, ale w końcu udało się. Znakomita praktyka, praca, którą 38 kochałem, na której się znałem, nagrody, na które zasługiwałem. Żona, z której każdy mężczyzna byłby dumny, piękny dom, wielu przyjaciół, być może zbyt wielu przyjaciół... Bo przyjaciele żywią się twoim sukcesem, jak karaluchy pożywiają się w nie posprzątanej kuchni. Mikę wyciągnął chustkę i starł pot z karku, gdzie nie docierał powiew wiatru. — Tego typu przyjaciele oznaczają imprezowanie — ciągnął. — Przyjęcia po całym dniu pracy, kiedy jesteś zmęczony. Więc żeby się podkręcić, potrzebujesz napędu, który tak łatwo można znaleźć w butelce. Gdy zdajesz sobie sprawę, że się uzależniłeś od tego świństwa, jest za późno, już trzymasz butelkę w szufladzie biurka, a twoja praktyka nie rozwija się tak świetnie. Mikę okręcił sobie chustkę dookoła palców i brnął wytrwale dalej. — A potem nagle już wiesz. Wiesz to, bo rano ręce ci tańczą i na śniadanie pragniesz tylko jednego. Tego. Bo nie możesz doczekać się lunchu, ponieważ masz operować, a to jedyny sposób, żeby ręce się uspokoiły. A ostatecznie i nieodwołalnie wiesz to, kiedy nóż przekręca ci się w dłoni i z tętnicy tryska krew, a ty patrzysz jak sparaliżowany, patrzysz, jak czerwień zalewa ci ubranie i tworzy kałuże na podłodze. Głos mu się załamał. Wystukał z paczki papierosa i zapalił go. Przygarbił się, oczy zasnuł mu cień winy. Po chwili wyprostował się jednak i mówił głośniej. — Musiałeś o tym czytać. Przez parę dni ta historia nie schodziła z czołówek gazet. Aleja się wtedy nie nazywałem Haig. To nazwisko znalazłem sobie na nalepce butelki z whisky. Gladys oczywiście została ze mną, taka już była. Wyjechaliśmy do Afryki. Zostało mi po tej rujnacji dość, żeby wpłacić zaliczkę za farmę tytoniową pod Salisbury. Dwa dobre sezony i skończyłem z butelką. Gladys miała urodzić nasze pierwsze dziecko, którego oboje bardzo pragnęliśmy. Wszystko znów zaczęło się układać. 39 Mikę wetknął chustkę z powrotem do kieszeni. Jego głos ponownie stracił siłę i zmatowiał. — Pewnego dnia pojechałem ciężarówką do wioski i po drodze do domu wstąpiłem do klubu. Bywałem tam już przedtem, ale tym razem musieli mnie wyrzucić dopiero, kiedy zamykali, a gdy wróciłem na farmę, na siedzeniu obok miałem skrzynkę szkockiej. Bruce chciał go powstrzymać; wiedział, co teraz będzie i nie miał ochoty tego słyszeć. — Tej nocy zaczęły się deszcze, a rzeki wystąpiły z brzegów. Linie telefoniczne zostały zerwane i byliśmy odcięci od świata. Rano... — Mikę przerwał i odwrócił się do Bruce^. — Przypuszczam, że to z powodu szoku, że widzi mnie znów w takim stanie, w każdym razie rano Gladys zaczęła rodzić. To było jej pierwsze dziecko, a nie była już taka młoda. Na drugi dzień poród jeszcze trwał, ale wtedy nie miała już nawet siły krzyczeć. Pamiętam, jaki się zrobił spokój, kiedy przestała krzyczeć i prosić mnie, żebym jej pomógł. Rozumiesz, ona wiedziała, że mam w domu narzędzia. Błagała o pomoc. To pamiętam, ten jej głos zza zasłony alkoholu. Chyba jej wtedy nienawidziłem. Pamiętam tę nienawiść. Wszystko było takie pomieszane, te jej krzyki, whisky... W końcu ucichła. Nawet chyba nie zdawałem sobie sprawy, że umarła. Po prostu byłem zadowolony, że jest cicho i że dała mi spokój.
Mikę odwrócił wzrok od Bruce'a. — Byłem zbyt pijany, żeby pójść na pogrzeb. Potem spotkałem w barze pewnego gościa, nie pamiętam po jakim czasie, nie pamiętam nawet gdzie. Gdzieś na Copperbelt. Rekrutował do armii Czombego i zaciągnąłem się, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym robić. Milczeli obaj, dopóki żandarm nie przyniósł im jedzenia — grubych pajd chleba, posmarowanych masłem z puszki, przełożonych wołowiną i marynowaną cebulą. Jedli w milczeniu, słuchając śpiewu żołnierzy. W końcu odezwał się Bruce: 40 — Nie musiałeś mi opowiadać. — Wiem. — Mikę... — Bruce zawiesił głos. — Tak? — Przykro mi. Jeśli to coś pomaga. — O tak — powiedział Mikę. — Pomaga, kiedy się ma... kiedy człowiek nie jest całkiem sam. Lubię cię, Bruce — wyrwało mu się na koniec i Bruce'em rzuciło w tył, jakby tamten napluł mu w twarz. Ty durniu — zbeształ się wściekle w myśli. — Tak się otworzyć! Znowu jednego z nich prawie wpuściłeś do środka. Bezlitośnie stłamsił wzbierające w nim współczucie, zaskoczony, że to wymaga tak wiele wysiłku. JCiedy sięgał po radio, łagodność zdążyła się już ulotnić z jego oczu. — Hendry—rzucił do mikrofonu. — Przestań tyle gadać. Postawiłem cię tam po to, żebyś obserwował tory. Wally Hendry na pierwszej platformie obrócił się ku niemu i uniósł palec w obelżywym geście, ale po chwili stanął posłusznie twarzą w kierunku jazdy. — Idź tam lepiej i zmień go — zwrócił się teraz do Mike'a. — Przyślij go tutaj. Mikę Haig wstał i spojrzał na Bruce'a. — Czego ty się boisz? — zapytał z łagodną ciekawością. — Wydałem ci rozkaz, Haig. — Tak jest, już idę. Samolot znalazł ich późnym popołudniem. Był to vampire, odrzutowiec Indian Air Force. Nadleciał od północy. Najpierw usłyszeli cichy pomruk, a potem ponad burzowymi chmurami dostrzegli punkcik, połyskujący w słońcu jak drobina miki. — Stawiam tysiąc franków przeciw garści łajna, że ten zuch nic o nas nie wie — prorokował Hendry, patrząc jak myśliwiec zbacza z kursu w ich stronę. — Teraz już wie — sprostował Bruce. Rzucił okiem na chmury przed nimi. Były już niedaleko, jeszcze dziesięć minut i znajdą się pod nimi, zabezpieczeni przed atakiem z powietrza, bowiem podstawa chmur wisiała nisko nad ziemią, a deszcz w postaci gęstej, szaroniebieskiej mgły redukował widoczność do kilkuset metrów. Bruce włączył radiotelefon. — Maszynisto, jedź pełną parą, schowaj nas w tym deszczu. — Oui, monsieur — rozległo się potwierdzenie i niemal natychmiast lokomotywa zaczęła sapać szybciej, a stukot podkładów zmienił rytm. — Patrzcie, jak to leci — mruknął Hendry. Myśliwiec opadał szybko na tle kotary chmur, wciąż jeszcze srebrzysty punkt w słonecznym blasku, ale rosnący w oczach. 42 Bruce przekręcił gałkę strojenia, szukając w eterze głosu pilota. Przeskoczył cztery zakresy i za każdym razem rozlegały się tylko trzaski zakłóceń, ale na piątym usłyszał wreszcie miękki zaśpiew hindustani. Bruce nie znał języka, ale z tonu wywnioskował, że pilot jest zaskoczony.
Nastąpił moment ciszy, gdy wysłuchiwał instrukcji z bazy w Kamina, która była poza zasięgiem ich małego radia, potem rozległo się krótkie potwierdzenie. — Wróci, żeby się lepiej przyjrzeć — domyślił się i dodał podnosząc głos: — Wszyscy kryć się i nie wychodzić! Nie zamierzał ryzykować kolejnej demonstracji przyjaźni. Myśliwiec nadlatywał ku nim na zredukowanych do połowy obrotach, a mimo to niezwykle szybko. Pozostawiał odgłos własnego silnika daleko za sobą; jego sylwetka na tle lasu przypominała rekina. Przez osłonę kabiny Bruce dostrzegł głowę pilota, a po chwili mógł już odróżnić jego rysy. Pod ochronnym hełmem widniała ciemnobrązowa twarz z małym wąsikiem, takim samym jak u waleta pikowego. Był tak blisko, że dokładnie dało się wychwycić moment, w którym rozpoznał ich jako katangijczyków; błysnął białkami oczu i wydął usta, rzucając przekleństwo. Radio powtórzyło obelżywe słowo z metaliczną szorstkością, a potem samolot przechylił się w stromym skręcie, z wyjącym na pełnych obrotach silnikiem i wzbił w górę, ukazując swój nabrzmiały srebrzysty brzuch i podwieszone pod skrzydłami rakiety. — Wystraszył się i zwiewa, gdzie pieprz rośnie — zaśmiał się Hendry. — Trzeba było mi pozwolić go rąbnąć. Był tak blisko, że mógłbym go trafić w lewe oko. — Za chwilę znów będziesz miał szansę — zapewnił go ponuro Bruce. Z radia dobywała się pełna konsternacji paplanina, a samolot na tle nieba robił się coraz mniejszy. Bruce przełączył szybko na ich własny kanał. — Maszynisto, czy to się nie może szybciej toczyć? — Jeszcze nigdy nie jechało szybciej niż teraz, monsieur. Przełączył z powrotem na częstotliwość myśliwca i słuchał 43 podnieconego głosu pilota. Samolot nawracał szerokim łukiem jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od nich. Bruce spojrzał na piętrzące się przed pociągiem masy chmur i deszczu. Przybliżały się z nieruchawym majestatem. — Jeżeli wróci — zawołał Bruce do żandarmów — to na pewno nie po to, żeby jeszcze raz popatrzeć! Otwórzcie ogień, jak tylko znajdzie się w zasięgu. Walcie na całego, może się uda zakłócić mu celowanie. Unieśli ku niemu twarze, przytłoczeni straszliwą małością ziemskich stworzeń wobec myśliwego z przestworzy. Tylko Andre nie patrzył na Bruce'a. Gapił się w samolot z zaciśniętymi nerwowo szczękami; oczy miał aż nazbyt wielkie. W radiu znów zapadła cisza i wszyscy zwrócili wzrok w stronę samolotu. — Chodź tu, zuchu, no chodź! — mruknął niecierpliwie Hendry. Splunął na prawą dłoń, po czym otarł ją o przód mundurowej bluzy. — Chodź, czekamy na ciebie. — Kciukiem przesuwał w tę i z powrotem bezpiecznik karabinu. Nagle znowu odezwało się radio. Dwa słowa, najwyraźniej rozkaz; jedno z nich Bruce rozpoznał. Słyszał je już kiedyś, w okolicznościach, które wryły mu je w pamięć. Hindustań- skie słowo oznaczające atak! — No, dobra — rzucił, wstając. — Leci tu. Bluza łopotała na wietrze, uderzając o jego pierś. Nacisnął mocniej hełm i wprowadził nabój do komory FN. — Zejdź na platformę, Hendry — rozkazał. — Stąd lepiej widać. — WaUy stał obok niego, rozstawiwszy szeroko nogi, by utrzymać równowagę przy szarpnięciach pociągu. — Jak chcesz. Ruffy, schowaj się. — Cholernie gorąco w tym pudle na dole — wyszczerzył zęby sierżant. — Ależ z ciebie szurnięty Arab.
— Jasne, wszyscy jesteśmy szurnięte Araby. Myśliwiec zatoczył krąg nad lasem, zniżył się i wyrównał. Wciąż dzieliły go kilometry od ich północnej flanki. 44 — Ten zuch to jakiś praktykant — cieszył się Hendry. — Chce nas brać z boku, żebyśmy wszyscy mogli do niego strzelać. Jakby mu się przejaśniło, to wziąłby nas od zadka, walnął w lokomotywę, a my byśmy musieli strzelać sobie nad głowami. Samolot zbliżał się cicho i szybko, niemal zawadzając 0 korony drzew. A potem nagle wokół działka na jego dziobie pojawiły się bladocytrynowe rozbłyski i powietrze wokół nich wypełniło się zwielokrotnionym po tysiąckroć świstem. Natychmiast zagrzmiały w odpowiedzi wszystkie karabiny z pociągu. Pociski smugowe z brenów ścigały się w locie ku myśliwcowi, karabiny dołączyły do nich w ogłuszającym huku, w którym odgłos działka zatonął bez reszty. Bruce wymierzył starannie, choć kołysanie wagonu chwiało sylwetką samolotu w celowniku, a potem nacisnął spust 1 poczuł na ramieniu szarpnięcie odrzutu. Kątem oka dostrzegł wyskakujące jasnobrązowym strumieniem łuski, w nozdrza uderzyła go woń kordytu. Samolot zatoczył lekki łuk, umykając przed strugami ognia. — Przestraszył się! — zapiał Wally Hendry. — Sukinsyn zwietrzył cykora! — Walcie w niego! — ryknął Ruffy. — Walcie bez przerwy! Myśliwiec położył się w zakręt, unosząc nos. Pociski z działka pokładowego przelatywały nad ich głowami, nie czyniąc szkody. Po chwili jednak zanurkował i wystrzelił rakiety, po dwie spod każdego skrzydła. Ogień z pociągu gwałtownie umilkł, wszyscy bowiem przypadli do podłogi w poszukiwaniu schronienia; nie przestawali strzelać tylko trzej mężczyźni na dachu. Rakiety, gwiżdżąc przeraźliwie niczym czwórka demonów w zaprzęgu i ciągnąc za sobą równoległe smugi białego dymu, nadleciały z odległości około czterystu metrów w czasie wystarczającym ledwie na nabranie tchu. Pilot opuścił jednak dziób maszyny zbyt nisko i strzelił zbyt późno. Pociski eksplodowały na nasypie pod nimi. Podmuch rzucił Bruce'em do tyłu. Upadł i potoczył się po 45 dachu, czepiając się desperacko jego gładzi, dopiero jednak, gdy zsuwał się z krawędzi, zdołał uchwycić palcami rynnę i zawisnąć na niej. Oszołomiony wstrząsem, czuł, jak rynna wrzyna mu się w dłonie, a taśma karabinu dusi szyję. Żwir nasypu migotał pod jego stopami. Ruffy wychylił się i chwyciwszy go za przód kurtki, wciągnął na dach, jakby podnosił dziecko. — Wybierałeś się dokądś, szefie? Wielka, okrągła twarz sierżanta pokryta była pyłem wybuchu, lecz uśmiechała się radośnie. Bruce miał niejasne przekonanie, że aby zrobić wrażenie na tej górze mięsa, trzeba by zużyć przynajmniej skrzynię dynamitu. Klęcząc na dachu, usiłował się jakoś pozbierać. Zauważył, że drewno wagonu w miejscu najbliższym wybuchu zostało rozerwane, a cały dach pokrywały odłamki desek i ziemia. Obok niego siedział Wally Hendry, kręcąc głową. Z draśnięcia na jego policzku wypływała strużka krwi i ściekała kroplami po brodzie. Zszokowani ludzie na platformach siedzieli lub stali, pociąg jednak nadal pędził w kierunku burzy. Za nimi, ponad lasem, zawisła gęsta brunatna chmura wznieconego eksplozją pyłu. Bruce stanął niepewnie na nogi, rozglądając się gorączkowo za samolotem i po chwili dostrzegł jego malejącą sylwetkę daleko ponad ścianą chmur. Radio ocalało, worki z piaskiem uchroniły je przed skutkami wybuchu. Sięgnął po nie i wcisnął guzik nadawania.
— Maszynisto, w porządku? — Monsieur, jestem naprawdę zaniepokojony. Czy jest... — Nie ty jeden — zapewnił go Bruce. — Prowadź pociąg. — Oui, monsieur. Przełączył teraz na częstotliwość myśliwca. Chociaż dzwoniło mu jeszcze w uszach po wybuchu, wyczuł w głosie pilota wyraźną zmianę tonu. Mówił teraz wolniej, z przyde-chem przy niektórych słowach. Przestraszony albo ranny — pomyślał Bruce. — Ale i tak zdąży jeszcze nawrócić, zanim się schowamy w burzy. 46 Nagle zdał sobie sprawę, że jego ludzie są zupełnie na to nie przygotowani. — Ruffy! — krzyknął. — Rusz ludzi. Niech będą w pogotowiu. Myśliwiec może w każdej chwili wrócić. Sierżant skoczył na najbliższą platformę i po chwili rozległy się plaśnięcia dłoni o ciało, gdy brutalnie pobudzał żołnierzy do działania. Bruce zszedł na dół za nim, przeskoczył na drugą platformę i zaczął tam robić to samo. — Haig! — zawołał. — Chodź tu i pomóż mi, bo nigdy nie ruszą dupy! Żandarmi na jego platformie, otrząsnąwszy się już z szoku spowodowanego eksplozją, reagowali szybko i gromadzili się przy burtach, przeładowując i sprawdzając broń. Zaczęli już przeklinać, a z ich twarzy ustępował stopniowo wyraz tępego oszołomienia. Bruce odwrócił się i krzyknął do Ruffy'ego: — Masz jakichś rannych? — Parę zadrapań, nic poważnego — padła odpowiedź. Na dachu wagonu pasażerskiego Wally Hendry stał, znów obserwując samolot; na twarzy miał krew, w rękach karabin. — Gdzie Andre? — zapytał Bruce Haiga, który dotarł już do połowy jego platformy. — Z przodu. Zdaje mi się, że dostał. Bruce przeszedł na przód wagonu i w kącie znalazł tam skulonego na klęczkach Andre. Chłopak zakrył twarz dłońmi i zgarbił się, jakby go coś bolało. Jego karabin leżał na deskach. Oczy — pomyślał Bruce — dostał w oczy. Pochylił się i wyciągnął rękę, odciągając dłonie młodego żołnierza od twarzy. Spodziewał się ujrzeć krew. Andre płakał, policzki miał mokre od łez, powieki zaciśnięte. Bruce przyglądał mu się chwilę, a potem chwycił za przód bluzy i podniósł chłopaka na nogi. Dotknął jego karabinu; lufa była zimna, nie oddano z tej broni nawet jednego strzału. Pociągnął Belga na bok i wetknął mu do rąk broń. — De Surrier — warknął. — Będę stał koło ciebie. Zrób to jeszcze raz, to cię zastrzelę. Rozumiesz? 47 — Przepraszam, Bruce. — Wargi Andre spuchły w miejscach, gdzie je zagryzał. Twarz wykrzywioną strachem miał umazaną łzami. — Przepraszam. Nie dałem rady. Bruce zignorował go i skupił uwagę na samolocie, który zawracał właśnie, by wykonać kolejny nalot. Znów chce zaatakować z boku — uświadomił sobie. — I tym razem nas dopadnie. Nie może chybić dwa razy pod rząd. Przyglądali się, jak myśliwiec schodzi ślizgiem w dolinę pomiędzy dwiema potężnymi białymi chmurami i wyrównuje ponad lasem. Mały, zgrabny i śmiercionośny, pędził teraz ku nim. Jeden z brenów otworzył ogień, terkocząc ochryple, wypuszczając serię pocisków smugowych, niczym świetliste paciorki nanizane na sznurek. — Za wcześnie—mruknął Bruce. — O wiele za wcześnie. Jest co najmniej kilometr poza zasięgiem.
Skutek okazał się jednak natychmiastowy. Samolot zszedł z kursu, uderzył niemal o szczyty drzew, a potem odbił z powrotem zbyt gwałtownie i zgubił tor podejścia. Z pociągu rozległ się ryk drwiącego śmiechu, który natychmiast zaginął w huku karabinów. Myśliwiec wypuścił pozostałe rakiety, na ślepo, bez nadziei na trafienie. Potem wzbił się stromo, zawracając w kierunku chmur. Odgłos silnika cichł stopniowo, aż stłumiły go obłoki i całkiem zaniknął. Ruffy wykonał taniec triumfu, potrząsając karabinem nad głową. Na dachu Hendry wykrzykiwał wyzwiska ku chmurom, w których schował się samolot. Bren nadal strzelał, wyrzucając z siebie krótkie, ekstatyczne serie, ktoś zawodził katangijską pieśń wojenną. Zaraz podjęli ją inni. A potem dołączył się maszynista, z każdym okrzykiem puszczając parę z gwizdka lokomotywy. Bruce przewiesił karabin przez plecy, zsunął hełm na tył głowy i zapalił papierosa. Patrzył, jak śpiewają, śmieją się i paplają między sobą, pełni ulgi, że niebezpieczeństwo minęło. Obok niego Andre wychylił się przez burtę i zwymiotował; 48 część poszła mu nosem i pociekła po gorsie kurtki. Otarł usta wierzchem dłoni. — Tak mi przykro, Bruce. Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam — szeptał. I oto byli już pod chmurami. Chłód opadł na nich niczym powietrze z otwartej lodówki. Pierwsze ciężkie krople zaczęły kąsać policzek Bruce'a, a po chwili padały już gęsto, spłukując woń kordytu i zmywając pył z twarzy Ruffy'ego, aż zalśniła znowu jak polana wodą bryła węgla. Bruce poczuł, że mokra bluza lepi mu się do pleców. — Ruffy, po dwóch ludzi do każdego brena. Reszta może się przenieść do krytych wagonów. Zmiany co godzinę. — Przekręcił karabin lufą do ziemi. — De Surrier, ty też możesz iść i ty, Hendry, też. — Zostanę z tobą, Bruce — odparł Andre. — W porządku. Żandarmi wdrapali się do wagonów pasażerskich, wciąż śmiejąc się i trajkocząc. Ruffy podszedł do Bruce'a i wręczył mu pałatkę. — Radia są przykryte. Jeżeli nie jestem ci potrzebny, szefie, to mam interes do jednego z tych Arabów w wagonie. Ma przy sobie prawie dwadzieścia tysięcy franków i chciałbym mu pokazać parę sztuczek z kartami. — Któregoś dnia wytłumaczę twoim chłopakom, o co to chodzi z tymi chrześcijańskimi monarchami. Uświadomię im, że szansę mają jak jeden do trzech — pogroził Bruce. — Nie robiłbym tego, szefie — odparł poważnie Ruffy. — Te pieniądze to dla nich żaden pożytek, tylko pakują się przez nie w kłopoty. — No to jesteś wolny. Później cię wezwę. Przekaż im, że powiedziałem „brawo" i jestem z nich dumny. — Aha. Powiem im — obiecał Ruffy. Bruce odchylił brezent okrywający radiotelefon. — Maszynisto, daj na wstrzymanie, zanim ci kocioł wybuchnie! Pociąg wytracił nieco swój niepohamowany pęd, a Bruce 49 nasunął hełm na oczy i okutał się po uszy pałatką, nim wyjrzał za burtę platformy, żeby zlustrować skutki wybuchu rakiet. — Z tej strony wszystkie okna wyleciały i ściana jest rozerwana — mruknął. — Ale tak czy inaczej mieliśmy szczęście. — Ależ to jest żałosna, operetkowa wojenka — odezwał się Mikę Haig. — Ten pilot miał rację, po co ryzykować życiem w nie swojej sprawie. — Był ranny — zgadywał Bruce. — Chyba dostał już przy pierwszym podejściu.
Zamilkli. Deszcz siekł ich po twarzach i wpatrując się w tor przed pociągiem, mrużyli oczy. Ludzie przy brenach kulili się pod zielonobrązowymi panterkowymi pałatkami. Całe ich rozbawienie sprzed zaledwie dziesięciu minut gdzieś się rozwiało. Są jak koty — pomyślał Bruce, widząc ich zdeprymowanie. — Nie cierpią być mokrzy. — Już wpół do szóstej — odezwał się wreszcie Mikę. — Sądzisz, że zdążymy do Msapa Junction przed zmrokiem? — Przy tej pogodzie o szóstej już będzie ciemno. — Bruce podniósł wzrok ku wiszącej nisko chmurze, która przyniosła im przedwczesną noc. — Nie będę ryzykował jazdy w ciemnościach. Jesteśmy na pograniczu terenów Balubów i nie możemy włączyć reflektorów lokomotywy. — To znaczy, że się zatrzymamy? Bruce skinął głową. Co za durne pytanie — pomyślał z irytacją. I zaraz zdał sobie sprawę, że złość stanowi reakcję na dopiero co przeżyte niebezpieczeństwo, dodał więc, żeby zmienić nastrój: — To musi być już niedaleko. Jeśli ruszymy o brzasku, dotrzemy do Msapa przed wschodem słońca. — Boże, ale zimno — wzdrygnął się Mikę. — Albo za zimno, albo za gorąco — zgodził się Bruce. — Tak to właśnie jest na tej naszej małej, szczęśliwej planecie: żadnego umiaru. Jak nie za gorąco, to za zimno, jak nie jesteś głodny, to się przeżarłeś, raz się zakochujesz, a raz nienawidzisz całego świata. 50 — Tak jak ty, prawda? — zapytał Mikę. — Niech cię cholera, Mikę, jesteś jak zła baba. Nie potrafisz normalnie porozmawiać, bez osobistych wtrętów? — złościł się. Czuł, że dopada go zły humor, czuł zimno i rozdrażnienie, a poza tym chciało mu się palić. — Obiektywne teorie, żeby wykazać swą wartość, muszą posiadać subiektywne zastosowanie — zauważył Mikę. Na jego szerokiej, zniszczonej wiekiem twarzy pojawił się cień rozbawienia. — To dajmy sobie z tym spokój. Nie mam ochoty rozmawiać o sprawach osobistych — uciął Bruce, po czym natychmiast zaczął mówić właśnie o tym. — Jak tylko za wiele myślę o naturze ludzkiej, robi mi się niedobrze. Ten de Surrier, srający ze strachu, ten bydlak Hendry, ty z tą twoją walką z piciem, Joan... — zamilkł nagle w pół słowa. — Kto to jest Joan? — Czy ja się do ciebie wtrącam? — Bruce wyrzucił z siebie standardową w armii najemnej Katangi odpowiedź na wszystkie zbyt osobiste pytania. — Nie. Ale ja do ciebie tak. Kto to jest Joan? Dobra. Powiem mu. Skoro tak chce wiedzieć, to mu powiem. Złość sprawiła, że stał się nierozważny. — Joan to suka, z którą się ożeniłem. — Aha, więc to o to chodzi! — Tak. O to chodzi. Teraz już wiesz, więc zostaw mnie w spokoju. — Dzieci? — Dwoje, chłopiec i dziewczynka. — Gniew zniknął z jego głosu, wrócił natomiast ból, niczym teraz nie przytłumiony. Zaraz jednak wziął się w garść i ciągnął obojętnym tonem: — Mam to zresztą wszystko gdzieś. Jeśli o mnie chodzi, cały rodzaj ludzki, ale to cały, może pójść się paść. Nie chcę z tego ani kawałka. — Ile ty masz lat, Bruce? — Zostaw mnie, do cholery ciężkiej, w spokoju! — Ile masz lat? 51