chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 858
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 736

Smith Wilbur - Lowcy diamentow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :806.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Lowcy diamentow.pdf

chrisalfa EBooki 00.Literatura piękna Smith, Wilbur Smith, Wilbur - Pozostałe powieści (kpl)
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 64 stron)

Wilbur Smith Łowcy diamentów Przełożył: Marek Tomczuk Poznań 1991 Dla D. Diamenty... mogą być powodem podziwu, uwielbienia, pożądania i zbrodni Są oznaką piękna, dostojeństwa i bogactwa. Mo- gą stać się powodem zarówno szczęścia, jak i mordu... ŁOWCY DIAMENTÓW to pasjonująca historia walki dwóch mężczyzn o ko- bietę i o panowanie nad Van Der Byl Diamond Company, walki, która jest prowadzona wszelkimi środkami i której zasięg rozciąga się od Cape Town do Londynu, od afrykańskich pustyń po lody Atlantyku. Wilbur Smith urodził się w 1933 roku w Południowej Afryce. Studiował na Rhodes University, potem imał się wielu rzeczy: był biznesmenem, właścicielem fabryki, stał się zapalonym numizmatykiem, a w 1964 roku zadebiutował jako pisarz, zdobywając bły- skawiczny rozgłos. Jego książki charakteryzują się tym, że ich akcja rozgrywa się w Afryce, ukochanej i dokładnie poznanej. Wraz z żoną autor przemierzył ją wszerz i wzdłuż tak po drogach, jak i po bezdrożach. Opisuje przeszłość tego kontynentu (np. cykl Ballanti- ne), jak i jego teraźniejszość, np. Eagle in the Sky. Książki Wilbura Smitha były wielokrotnie ekranizowane jak choćby THE DARK OF THE SUN (znane jako NAJEMNICY lub KATANGA), którą wkrótce Państwu zaproponujemy.

Samolot do Nairobi spóźnił się trzy godziny. Mimo wypicia trzech dużych whisky, Johnny Lance nie mógł zasnąć. Gdy Boeing wy- lądował na Heathrow, czuł się tak, jak gdyby ktoś nasypał mu piasku do oczu. W ponurym nastroju, przeszedł przez komorę celną do głównego hallu lotniska. Tam czekał na niego londyński agent Kompanii Diamentów Van Der Byla. - Jak tam podróż, Johnny? - Jak do piekła - mruknął. - Dobra zaprawa dla ciebie. - Agent uśmiechnął się. Obaj pamiętali dawne dobre czasy. Odwzajemnił się wymuszonym uśmiechem. - Masz dla mnie pokój i samochód? - „Dorchester” i jaguar. - Agent wręczył mu kluczyki do samochodu. - I mam też zarezerwowane na jutro dwa miejsca w pierwszej klasie na lot powrotny do Cape Town. Bilety do odebrania w recepcji. - Grzeczny chłopiec. - Johnny wsunął klucze do kieszeni kaszmirowego płaszcza. Ruszyli do wyjścia. - Gdzie jest teraz Tracey van der Byl? Agent wzruszył ramionami. - Od czasu gdy napisałem do ciebie, zniknęła bez śladu. Nie wiem, gdzie możesz jej szukać. - Wspaniale, po prostu wspaniale! - sarknął Johnny. Doszli do parkingu. - Zacznę od Benedykta. - Czy stary wie o Tracey? Johnny pokręcił przecząco głową. - Jest chory. Nie powiedziałem mu. - Tutaj jest twój samochód. - Agent zatrzymał się obok perłowoszarego jaguara. - Żadnej szansy na wypicie razem drinka? - Nie tym razem, przykro mi. - Johnny zasiadł za kierownicą. - Przy następnej okazji. - Trzymam cię za słowo - zakończył agent i odszedł. Było już prawie ciemno, nadchodził wilgotny, zamglony, szary wieczór. Johnny przejechał przez dwupoziomowe skrzyżowanie na Hammersmith, zabłądził dwukrotnie w labiryncie Belgravi i wreszcie odnalazł rezydencję przy Belgrave Square, gdzie zaparkował samochód. Fasada budynku została z przepychem odnowiona od czasu jego ostatniej wizyty. Johnny skrzywił się z niesmakiem. Jemu nie tak łatwo przychodziło zdobywać pieniądze, za to ten chłoptyś Benedykt z pewnością miał talent do ich wydawania. W środku płonęły światła. Sześć razy uderzył w drzwi kołatką. Wokół rozległo się echo, a w ciszy, która nastąpiła potem, usłyszał dobiegające zza firanek głosy i jakiś cień przesunął się szybko za oknem. Odczekał kilka minut, a potem wycofał się na środek podjazdu. - Benedykcie van der Byl! Otwieraj! Liczę do dziesięciu. Jeżeli nie, rozwalę te cholerne drzwi! - Nabrał powietrza i wrzeszczał da- lej: - Mówi Johnny Lance! Wiesz dobrze, że to zrobię. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Johnny pchnął je i nie zwracając uwagi na mężczyznę, który je trzymał, wtargnął na kory- tarz. - Cholera, Lance. Nie powinieneś tutaj przychodzić. - Benedykt van der Byl szedł za nim. - Dlaczego nie? - Obejrzał się. - To mieszkanie należy do Kompanii, a ja jestem dyrektorem naczelnym. Nim Benedykt zdążył odpowiedzieć, Johnny wszedł dalej. W pokoju były dwie dziewczyny. Jedna z nich zebrała swoje ubranie z podłogi i naga wybiegła do sypialni. Druga naciągnęła na siebie długi kaftan, ponuro spoglądając na wchodzących. Jej włosy były po- targane, a sztywne loki tworzyły dookoła głowy groteskową aureolę. - Niezłe party - stwierdził Johnny. Spojrzał na projektor filmowy stojący na stole z boku, a potem na obraz po drugiej stronie poko- ju. - Filmy też. - Jesteś szpiclem? - zapytała dziewczyna. - Jesteś bezczelny, Lance. - Benedykt van der Byl szedł za nim, starając się zawiązać pasek jedwabnego szlafroka. - Czy on jest szpiclem? - zapytała ponownie. - Nie - uspokoił ją Benedykt. - Pracuje dla mojego ojca. - Stwierdziwszy to wydawał się odzyskiwać pewność siebie. Wyprostował się i zaczął gładzić swoje długie, ciemne włosy. - Obecnie jest sługusem taty. Johnny odwrócił się w jego stronę i warknął na dziewczynę nie patrząc: - Wynoś się dziwko! Wyrywaj za przyjaciółką! Zawahała się. - Wynoś się! Odeszła. Obaj mężczyźni stali, przyglądając się sobie. Byli rówieśnikami około trzydziestki, wysocy, ciemnowłosi. Poza tym różni- li się jednak we wszystkim. Johnny miał szerokie ramiona, wąskie biodra i wklęsły brzuch. Skóra lśniła opalona pustynnym słońcem. Linia silnej szczęki rysowała się wyraźnie, a oczy wydawały się nieustannie wpatrzone w daleki horyzont. Gdy mówił, wyczuwało się obcy akcent. - Gdzie jest Tracey? - zapytał. Benedykt uniósł jedną brew niczym w pantomimie, nadając twarzy wyraz aroganckiego zdziwienia. Jego skóra miała kolor jasno- oliwkowy, bez śladu opalenizny - od ostatniego pobytu w Afryce upłynęły już miesiące. Czerwone usta wyglądały jak pomalowane szminką, a klasyczne rysy twarzy zniekształcała nadmierna tusza. Miał worki pod oczami, szlafrok zakrywał otyłe ciało. Dało się za- uważyć, że dużo jadł i pił, a ćwiczenia uprawiał nieregularnie. - Mój dobry człowieku, co u diabła sprawiło, że pytasz mnie o moją siostrę? Johnny odwrócił się i podszedł do jednego z wiszących na dalszej ścianie obrazów. Pokój był obwieszony dobrymi, oryginalnymi płótnami południowoafrykańskich malarzy: Alexis Preller, Iram Stern i Tretchikoff - niezwykła mieszanina technik i stylów - po pro- stu ktoś przekonał Starego, że to dobra inwestycja. Ponownie odwrócił się, żeby spojrzeć w twarz Benedykta. Studiował jego postać, tak jak przed chwilą malarstwo, porównując w pamięci z młodym, zgrabnym atletą, jakim był przed kilkoma laty. W jego pamięci za- chował się żywy obraz Benedykta poruszającego się z gracją lamparta po zielonym polu do gry przed wypełnionymi trybunami. - Tyjesz, chłopaczku - powiedział miękko, a Benedykt poczerwieniał z gniewu. - Wynoś się stąd - warknął. - Za chwilę, najpierw powiesz mi o Tracey.

- Już ci mówiłem, nie wiem, gdzie jest. Jak sądzę puszcza się gdzieś w Chelsea. Johnny czuł, jak gniew wzbiera gwałtownie, ale głos miał spokojny. - Gdzie ona zdobywa pieniądze, Benedykcie? - Nie wiem. Stary... Przerwał mu szybko. - Stary daje jej pensję dziesięć funtów tygodniowo. Z tego co słyszałem, trwoni znacznie więcej. - Chryste, Johnny! - Benedykt odezwał się pojednawczo - nie wiem, to nie mój biznes. Może Kenny Hartford wie... Johnny ponownie mu przerwał. - Kenny Hartford nie daje jej nic. To była część umowy rozwodowej. Chcę wiedzieć, kto finansuje jej wyprawę w zapomnienie. Co o tym sądzisz, szanowny bracie? - Ja? - Benedykt był oburzony. - Wiesz, że nie ma między nami żadnych uczuć. - Czy muszę to głośno powiedzieć? - zapytał Johnny. - Zatem dobrze. Stary jest umierający. Nie pozbył się jednak strachu przed słabościami i grzechem. Jeżeli Tracey zmieni się w bezwolną narkomankę, wtedy jest szansa, że nasz chłopczyk Benedykt wróci do łask. To byłaby dobra zagrywka z twojej strony, żeby teraz wyłożyć kilka tysięcy i posłać Tracey do diabła. Odciąć ją kompletnie od ojca i zgarnąć te wszystkie miliony. Niezły pomysł. - Kto powiedział o narkotykach? - wybuchnął Benedykt. - Ja. - Johnny podszedł do niego. - Mamy trochę nie dokończonych spraw. Patrzył Benedyktowi w oczy przez kilka długich sekund, aż ten spuścił wzrok i zaczął manipulować przy pasku od szlafroka. - Gdzie ona jest, Benedykcie? - Nie wiem, do cholery! Johnny podszedł spokojnie do projektora filmowego i podniósł ze stolika rolkę filmu. Rozwinął kilka stóp celuloidowej taśmy i uniósł ją do światła. - Ładne! - powiedział, wykrzywiając się z niesmakiem. - Zostaw to! - warknął Benedykt. - Wiesz, co staruszek myśli o tego rodzaju rzeczach, prawda? Benedykt zbladł. - Nie uwierzy ci. - Uwierzy - rzucił rolkę na stół i odwrócił się do niego. - On mi wierzy, ponieważ nigdy go nie okłamałem. Benedykt zawahał się. Nerwowo potarł usta ręką. - Nie widziałem jej od dwóch tygodni. Wynajmowała coś w Chelsea. Stark Street 23. Odwiedziła mnie kiedyś. - Po co? - Byłem jej winny kilka funtów - wymamrotał posępnie. - Kilka funtów? - zapytał Johnny. - W porządku, kilkaset. Jakby nie było, jest moją siostrą. - Niech to diabli, co za przyzwoity facet z ciebie - zaśmiał się Johnny. - Napisz adres. Benedykt podszedł do pokrytego skórą sekretarzyka i napisał adres na kartce. Wrócił i podał Johnny’emu. - Myślisz, że jesteś wielki i niebezpieczny, Lance. Głos miał spokojny, ale trząsł się z wściekłości. - Dobrze, ja też jestem niebezpieczny, ale w inny sposób. Stary nie może żyć wiecznie, Lance. Kiedyś odejdzie, a ja zajmę jego miejsce. - Możesz w piekle straszyć dzieci, nie mnie - roześmiał się Johnny i poszedł do samochodu. Na Sloane Square był duży korek, ale Johnny prowadził jaguara spokojnie w kierunku Chelsea. Rozmyślał. Pamiętał, jak byli sobie bliscy: on, Tracey i Benedykt. Biegali razem niczym dzikie, młode zwierzęta. Po nie kończą- cych się plażach, górach i skąpanym w słońcu Namaqualand. Było to przed tym, jak Stary zorganizował wielki strajk na Slang River, w czasach, kiedy nie mieli pieniędzy nawet na buty. Wtedy Tracey nosiła suknię z czterech zeszytych worków na mąkę. Każdego dnia dojeżdżali razem do szkoły, wszyscy troje na grzbiecie kucyka, jak stado zabrudzonych, małych, brązowych wróbli siedzących na płocie. Pamiętał długie, wypełnione słońcem tygodnie w czasie nieobecności Starego, które spędzali na zabawach i tajemnych grach. Każ- dego wieczoru wspinali się na kopiec za pokrytą błotem ścianą chaty i wpatrywali się w ciągnące się na północy bezkresne pola, które o wschodzie słońca przybierały cielistopurpurowy kolor. Wyczekiwali skrzypnięcia piasku w oddali, zapowiadającego powrót Stare- go. Później ogarniało ich radosne podniecenie, kiedy zabrudzony ford z błotnikami przymocowanymi drutem pojawiał się na podwó- rzu. Stary zeskakiwał z szoferki w przepoconym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, z zakurzoną, nie goloną od kilku dni brodą. Naj- pierw huśtał piszczącą wysoko nad jego głową Tracey. Następnie zwracał się do Benedykta i w końcu do Johnny’ego. Zawsze w tej samej kolejności: Tracey, Benedykt, Johnny. Johnny nigdy się nie dziwił, dlaczego nie był pierwszy. Zawsze tak samo: Tracey, Bene- dykt i on. Nigdy się też nie zastanawiał, dlaczego jego nazwisko brzmiało Lance, a nie van der Byl. Potem nagle wszystko się skoń- czyło. Ten wypełniony słońcem sen prysnął jak bańka mydlana i nigdy już nie wrócił. - Johnny, nie jestem twoim prawdziwym ojcem. Twój ojciec i matka zmarli, kiedy byłeś bardzo mały. - Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Rozumiesz? - Tak, tatusiu. Dłoń Tracey szukała go po omacku pod stołem. Wyszarpnął swoją rękę. - Sądzę, że więcej nie powinieneś nazywać mnie w ten sposób. Pamiętał dokładnie brzmienie głosu Starego. Rzeczowy, obojętny ton, który rozbił na kawałki naiwny okres dzieciństwa. Zaczęła się samotność. Johnny przyśpieszył i skręcił w King’s Road. Dziwiło go ciągle, że wspomnienie o tym było tak bolesne. Czas prze- cież powinien je złagodzić i uśmierzyć. Od tego momentu jego życie stało się walką o zdobycie uznania Starego. Nie miał bowiem żadnej nadziei na jego miłość. Nadeszły kolejne zmiany. Tydzień później stary ford z warkotem wrócił niespodziewanie w nocy i obudziło ich szczekanie psa oraz głośny śmiech Starego. Zaspani wygramolili się z łóżek. Stary zaświecił lampę górniczą i posadził

ich wszystkich w kuchni, na krzesłach za wyszorowanym stołem. Po chwili, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, położył na stole coś, co wyglądało jak wielki kawałek stłuczonego szkła. Trójka sennych dzieci patrzyła uroczyście nic nie rozumiejąc. Ostry blask lampy górniczej odbijał się w krysztale, który jakby uwięził światło. Zatrzymywał je, potęgował, płonąc i skrząc się niebieskim świa- tłem. - Dwanaście karatów... - rozkoszował się widokiem Stary - niebieskobiały, bez skazy i tam, skąd pochodzi, jest ich cała fura. Potem były nowe ubrania, samochód, przeprowadzka do Cape Town. Nowa szkoła i duży dom na Wynberg Hill. Pozostało współ- zawodnictwo. Rywalizacja, która nie zdobyła uznania Starego. Wywoływała natomiast u Benedykta van der Byl zazdrość i nienawiść. Bez poparcia i stanowczości ojca, Benedykt nie miał szans dorównać osiągnięciom Johnny’ego i to zarówno w klasie, jak i na boisku. Czuł, że jest daleko z tyłu. Nienawidził go za to. Stary tego nie spostrzegał, ponieważ teraz rzadko z nimi przebywał. Żyli samotnie w wielkim domu razem z cichą kobietą, która była ich gospodynią, a Stary przychodził nieregularnie, na krótko, zawsze zmęczony i roztargniony. Czasami z Londynu, Amsterda- mu, Kimberley przywoził im prezenty, ale one znaczyły dla nich bardzo mało. Chcieli, by został z nimi i żeby było tak jak kiedyś na pustyni. W pustce, jaką zostawił po sobie Stary wrogość i rywalizacja pomiędzy chłopcami urosła do takich rozmiarów, że Tracey zo- stała zmuszona, by między nimi wybierać. Wybrała Johnny’ego. W tej samotności zbliżyli się do siebie. Poważna, mała dziewczynka i duży, szczupły chłopiec zbudowali pałac odgradzający ich od świata. Było to jasne, bezpieczne miejsce, gdzie smutek nie mógł ich dosięgnąć. Benedykt był z tego wyłączony. Johnny skręcił jaguarem z głównej drogi na Old Church Street, która prowadziła do Chelsea. Prowadził automatycznie i wspomnie- nia ponownie zaczęły się kłębić w jego głowie. Próbował odzyskać i utrzymać zamek wypełniony ciepłem i miłością, który on i Tracey zbudowali tak dawno temu, ale ciągle jego myśli wracały do tej nocy, kiedy wszystko się skończyło. Pewnej nocy w starym domu na Wynberg Hill obudził go czyjś płacz. W pidżamie, boso poszedł tam, skąd rozlegały się rozdziera- jące szlochy. W ponurym domu odczuwał wyraźny niepokój. Tracey płakała w poduszkę. Stanął obok niej. - Tracey! Co się stało? Dlaczego płaczesz? Zerwała się i klęcząc na łóżku, zarzuciła mu ręce na szyję. - Och, Johnny. Miałam sen, okropny sen. Obejmij mnie, proszę. Nie odchodź, nie zostawiaj mnie. - Jej szept był nabrzmiały i tłu- miony przez łzy. Usiadł na łóżku i trzymał ją tak długo, aż zasnęła. Od tego czasu każdej nocy szedł do jej pokoju. To było zupełnie niewinne: dwunastoletnia dziewczynka i chłopiec, który choć nie z nazwiska rzeczywiście był jej bratem. Zanim sen uniósł ich na swoich skrzydłach, siedzieli razem w łóżku i śmiali się z sekretów. Ale kiedyś nagle oświetlił ich padający z góry silny blask elektrycznego światła. Stary stał w drzwiach pokoju, a Benedykt za nim kręcił się w podnieceniu i tryumfalnie wrzeszczał: - Mówiłem ci, tato! Mówiłem ci! Stary trząsł się z wściekłości. Kępa siwych włosów wyprostowała się niczym grzywa u zranionego lwa. Zwlekł Johnny’ego z łóżka i rozerwał uczepione na jego szyi ręce Tracey. - Ty mała dziwko! - ryknął. Trzymając jedną ręką przerażonego chłopca, pochylił się do przodu i uderzył córkę w twarz. Johnny’ego zaciągnął na dół do gabi- netu na parterze. Wepchnął go do pokoju z taką siłą, że aż sam zatoczył się koło stołu. Stary podszedł do stojaka i wyjął lekką laskę Malcca. Wrócił do niego, chwycił za włosy i rzucił na stół twarzą do blatu. Stary bił go już przedtem, ale nigdy tak jak wtedy. W głu- chej wściekłości wybuchnął niepohamowanym, dzikim szałem, który teraz rozładowywał na plecach Johnny’ego. Teraz w tej śmier- telnej udręce stało się dla chłopca niezwykle ważne, by nie płakać. Gryzł wargi aż do krwi. Miała smak soli i miedzi. Nie może usły- szeć mojego płaczu! Dusił jęki, czując jak spodnie pidżamy przylgnęły do ciała przesiąknięte krwią. Jego milczenie wywołało u Sta- rego jeszcze większą furię. Odrzucił laskę, posadził chłopca i zaczął go bić rękoma. Na odlew uderzał otwartą dłonią w głowę silnymi ciosami, które zdawały się wypełniać czaszkę oślepiającymi błyskami światła. Johnny ciągle jeszcze trzymał się na nogach, uczepio- ny stołu. Usta miał rozerwane i opuchnięte, twarz obrzmiałą i ciemną od sińców. Wtedy rozsądek opuścił Starego zupełnie. Złożył rę- ce w pięści i ruszył w kierunku chłopca - w tym momencie ból zmienił się w ciepły strumień ciemności. * Johnny najpierw usłyszał dziwny głos: - ...jak gdyby pogryzło go jakieś dzikie zwierzę. Będę musiał zawiadomić policję. Potem głos, który rozpoznał. Zidentyfikowanie go zajęło mu trochę czasu. Starał się otworzyć oczy, ale wydawały się szczelnie zamknięte. Czuł, że twarz ma jakąś nienormalną, spuchniętą i rozpaloną. Z wysiłkiem uniósł grubą powiekę i rozpoznał Michaela Shapiro, sekretarza Starego, który cicho rozmawiał z drugim mężczyzną. W powietrzu unosił się zapach antyseptyków, a torba lekar- ska leżała otwarta na stole obok łóżka. - Proszę posłuchać, doktorze. Wiem, że to wygląda źle, ale czy nie będzie lepiej przed wezwaniem policji porozmawiać z chłop- cem? Obaj spojrzeli w stronę łóżka. - Jest już przytomny. - Doktor szybko do niego podszedł. - Co ci się stało, Johnny? Powiedz nam. Ktokolwiek ci to zrobił, będzie ukarany, obiecuję. To było kłamstwo. Nikt nigdy nie ukarze Starego. Johnny próbował mówić, ale jego usta były sztywne i opuchnięte. Spróbował po- nownie. - Przewróciłem się - powiedział. - Przewróciłem się. Nikt! Nikt! Przewróciłem się. Kiedy poszedł doktor, Mike Shapiro podszedł do łóżka i stanął obok niego. Jego oczy wyrażały współczucie, a może nawet coś więcej - być może złość lub podziw. - Zabieram cię do mojego domu, Johnny. Będzie ci tam dobrze.

Przez dwa tygodnie był pod opieką żony Michaela Shapiro, Heleny. Strupy zeszły, stłuczenia zmieniły kolor na brudnożółty, ale grzbiet nosa pokrywały guzy, czyniąc go zakrzywionym. Studiował swój nowy nos w lustrze i lubił go. Mój wygląd upodabnia mnie teraz do boksera - myślał - albo do pirata. Minęło wiele miesięcy, zanim opuchlizna zeszła i mógł dotykać go bez bólu. - Słuchaj, Johnny, idziesz teraz do szkoły. Dobrej szkoły podstawowej w Grahamstown. - Michael Shapiro starał się, żeby za- brzmiało to entuzjastycznie. Grahamstown leżało w odległości pięciuset mil. - W czasie wakacji będziesz pracował w Namaqualand. Nauczysz się wszystkiego o wydobywaniu diamentów. Z pewnością to polubisz. Nie mam racji? Johnny myślał o tym przez chwilę, obserwując zakłopotaną twarz Michaela. - Zatem nie wracam do domu? - Myślał o domu na Wynberg Hill. Michael pokręcił głową. - Kiedy zobaczę... - Johnny zawahał się i próbował znaleźć odpowiednie słowa - ...kiedy zobaczę ich znowu? - Nie wiem - odpowiedział mu uczciwie Michael. Tak jak obiecał, była to dobra szkoła. W pierwszą niedzielę, po mszy, poszedł razem z innymi chłopcami do klasy na obowiązkowe pisanie listów. Pozostali szybko zaczęli szkicować naprędce sklecone listy do rodziców. Johnny siedział przygnębiony, aż nauczyciel stanął obok jego biurka. - Nie zamierzasz napisać do domu, Lance? - zapytał uprzejmie. - Jestem przekonany, że wszyscy są ciekawi, jak ci się powodzi. Posłusznie wziął długopis i łamał sobie głowę nad pustą kartką bloku listowego. W końcu napisał: Drogi Panie, Mam nadzieję, że ucieszy Pana wiadomość, iż jestem teraz w szkole. Wyżywienie jest dobre, ale łóżka są bardzo twarde. Każdego dnia chodzimy do kościoła i gramy w rugby. Z poważaniem Johnny Od tej chwili, aż do czasu, gdy opuścił szkołę i zapisał się na uniwersytet trzy lata później, co tydzień pisał do Starego. Każdy list zaczynał się od takiego samego powitania i tak samo rozpoczynała się jego pierwsza linia: Mam nadzieję, że ucieszy pana wiado- mość... Nigdy nie było odpowiedzi na żaden z nich. Za każdym razem otrzymywał pisany na maszynie list od Michaela Shapiro ustalający organizację szkolnych wakacji. Zazwyczaj dotyczyły podróży pociągiem do jakichś odległych wsi położonych na wyschniętej, nieurodzajnej ziemi, gdzie lekki samolot należący do Kompanii Diamentów Van Der Byla oczekiwał na niego, aby zabrać go jeszcze dalej na pustynię, do miejsc, na które Kompania posiadała koncesję. Ponownie Michael Shapiro obiecał mu naukę o diamentach i ich wydobyciu. Kiedy nadszedł czas rozpoczęcia studiów, rzeczą naturalną było, że na przedmiot studiów wybrał geologię. Przez wszystkie te lata był wykreślony z rodziny van der Byl. Nie widział ani Starego, ani Tracey, ani nawet Benedykta. Potem, pewnego wypełnionego wydarzeniami popołudnia, zobaczył ich wszystkich. Był to jego ostatni rok na uniwersytecie. Jego tytuł był pewny. Od pierwszego roku do chwili obecnej zajmował czo- łowe miejsca na listach z każdego egzaminu. Został wybrany starszym studentem Uniwersytetu Stellenbosch, a teraz jeszcze większy honor był prawie w zasięgu jego ręki. Przed dziesięcioma dniami narodowi selekcjonerzy ogłosili, że drużyna narodowa rugby spotka się z przebywającą na tournee dru- żyną „All Black” z Nowej Zelandii. Miejsce Johnny’ego jako bocznego napastnika było tak samo pewne, jak jego stopień z geologii. Prasa sportowa nadała mu przydomek „Jag Hound”1 po dzikim drapieżniku z niecywilizowanej części Afryki, psie myśliwskim z Ca- pe, zwierzęciu o niewiarygodnej witalności i determinacji. Przydomek pasował doskonale, a Johnny był ulubieńcem trybun. W składzie drużyny z Uniwersytetu w Cape Town był drugi gracz, który także podobał się kibicom. Jego miejsce w drużynie naro- dowej w spotkaniu z zespołem „All Black” również wydawało się pewne. Z pozycji obrońcy Benedykt van der Byl dominował na po- lu gry, poruszając się po nim z gracją i mistrzostwem. Wyrósł na wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach, długich, silnych no- gach i ciemnej karnacji, która podkreślała jego urodę. Johnny wyprowadził drużynę gości na gładką, zieloną murawę. Biegnąc truchtem, pochylając lekko plecy i ramiona, spojrzał w gó- rę na zatłoczone trybuny, szukając najważniejszych gości. Zobaczył doktora Danie Cravena siedzącego razem z innymi selekcjone- rami na uprzywilejowanych miejscach poniżej ogrodzenia dla prasy. Przed doktorem siedział premier. Spotkanie pomiędzy dwoma uniwersytetami było jednym z największych wydarzeń sportowych w sezonie i fani rugby przebywali tysiące mil, żeby je zobaczyć. Premier uśmiechnął się i pokiwał głową, potem pochylił się, by dotknąć ramienia siedzącej poniżej postaci. Był to wysoki mężczyzna z siwą głową. Johnny poczuł mrowienie w kręgosłupie, kiedy biała głowa uniosła się i spojrzała prosto na niego. Po raz pierwszy od siedmiu lat, od czasu tej strasznej nocy, zobaczył Starego. Uniósł rękę w geście pozdrowienia, a Stary popatrzył przez chwilę na nie- go, nim odwrócił się i zaczął rozmawiać z premierem. Starsze doboszówny wyszły w szeregach na płytę boiska. Ubrane w białe buty, wysokie kapelusze i krótkie spódniczki o barwach Cape Town University. Dziewczęta szły paradnym krokiem, cudowne, młode, za- rumienione z podniecenia i wysiłku. Ryk tłumu ogłuszał Johnny’ego. Ponieważ Tracey van der Byl prowadziła pierwszy rząd, rozpoznał ją natychmiast, mimo upływu tych kilku lat, w czasie których wyrosła na kobietę. Ręce i nogi miała brązowe od słońca, a ciemne włosy połyskując opadały na ra- miona. Brykała, tupała, wykrzykując tradycyjne okrzyki, poruszając z wdziękiem pośladkami, podczas gdy tłum wrzeszczał i wił się, wpadając niemal w histeryczny szał. Johnny obserwował Tracey, stojąc w milczeniu w tej wrzawie. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Pokaz skończył się. Doboszówny wycofały się do głównego wejścia na stadion i drużyna gospodarzy wybiegła na boisko. Obecność Starego i Tracey podsyciła nienawiść żywioną przez Johnny’ego do ubranej na biało postaci, która teraz cofała się, żeby przejąć kontrolę nad polem obrony Cape Town. Benedykt van der Byl doszedł do swojej pozycji i odwrócił się. Z getrów wyciągnął grzebień i uczesał nim swoje ciemne włosy. Tłum ryczał i gwizdał, ponieważ kibice kochali jego teatralne gesty. Benedykt włożył grzebień z powrotem do getrów i przybrał wyczekującą postawę. Z jedną ręką na biodrze arogancko obserwował przeciwnika. Nagle dostrzegł spojrzenie Johnny’ego i spuścił wzrok. Gwizdy ucichły i zaczęła się gra. To było to, czego oczekiwał tłum. Mecz, który będzie długo wspominany i komentowany. Wspaniałe ofensywy napastników, długie rajdy obrońców wchodzące głęboko w 1 Jag Hound (ang.) - dziki pazur (przyp. tłum.).

obronę przeciwnika. Owalna piłka wędrująca z rąk do rąk. Ostra, szybka, czysta gra przenosiła się z jednej strony boiska na drugą. Tłum co chwilę unosił się, oczy wychodziły z orbit i szeroko otwarte usta wrzeszczały w napięciu. Głuchy pomruk przetaczał się przez trybuny, gdy z desperackim wysiłkiem zatrzymywano piłkę na skraju pola punktowego. Żadna z drużyn nie zdobyła punktu, a do końca zostały tylko trzy minuty. Wtedy gracze z Cape Town rozpoczęli nieustający atak. Napastnicy przedostali się przez lukę w obronie. Prowadzoną wysokimi podaniami piłkę czysto przejął skrzydłowy, a kiedy nie wypadał z rytmu i jego stopy śmigały wręcz po zielonej murawie, tłum zamarł z wrażenia. Johnny zaatakował go ramieniem nisko, tuż powyżej kolan. Obaj potoczyli się za pole gry, zostawiając za sobą tumany wapiennego pyłu. Tłum zaryczał. Kiedy czekali na wrzut piłki, Johnny szeptał gardłowym głosem komendy. Jego złocistobrązowy golf przesiąknięty był potem i zabrudzony krwią z otartego kolana. - Podaj do tyłu! Nie biegnij za nią! Podaj Dawidowi! Dawid, kop wysoko i daleko! Johnny wyskoczył wysoko do lecącej piłki, pięścią wybił ją prosto w ręce Dawida, w tym samym momencie blokując atakujących ciałem. Dawid cofnął się dwa kroki i kopnął. Piłka poszybowała w górę. Zatoczyła łuk nad środkiem stadionu i zaczęła zbliżać się do ziemi. Dwadzieścia tysięcy głów śledziło jej lot, cisza zaległa na stadionie. W tej nienaturalnej ciszy Benedykt van der Byl wycofał się daleko na własne pole. Piłka wpadła wprost w jego ręce. Powoli ruszył w kierunku środka boiska, żeby zdobyć wolne pole do kopnięcia z powrotem. Na stadionie ciągle zalegała cisza. Benedykt van der Byl ściągał na siebie całą uwagę. - Jag Hound! - Pojedynczy głos w tłumie ostrzegł wszystkich i dwadzieścia tysięcy głów spojrzało w dół. - Jag Hound! - Krzyczał teraz tłum. Johnny przeszedł do ataku. Mocno pracował ramionami, nogi poruszały się rytmicznie, gdy biegł w stronę Benedykta. Był to da- remny wysiłek, nie mógł liczyć na to, że dogoni takiej klasy zawodnika jak Benedykt, tym bardziej, że siły zaczęły go już opuszczać. Na jego spoconej twarzy rysował się wyraz determinacji, spod butów wylatywały w powietrze kępki odrywanej darni. Benedykt obej- rzał się i zobaczył Johnny’ego. Chwila wahania spowodowała, że stracił rytm i zwolnił. Próbował skręcić, chcąc dostać się dalej na swoje pole. Jego pewność siebie znikła. Drobił wkoło i potykał się o własne stopy, omal się nie przewrócił, a piłka odbiła się do przo- du. Walczył o nią po omacku, zerkając przez ramię do tyłu. Na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Johnny był bardzo blisko. Benedykt sapał przy każdym kroku, a masywne ramiona przygotowane były do ataku. Usta wykrzywił sardoniczny grymas. Wówczas stała się rzecz niezwykła i zadziwiająca. Benedykt van der Byl rzucił się na kolana i rozpłaszczając się na zielonej murawie, przykrył głowę rękami. Johnny minął go, zatrzymał się i swobodnie chwycił piłkę. Kiedy Benedykt odsłonił głowę i ciągle klęcząc spojrzał w górę, Johnny stał dziesięć jardów za nim pomiędzy słupkami bramki obserwując go. Następnie, żeby dokonać formalności przyłoże- nia, powoli umieścił piłkę między stopami. Teraz, jak gdyby za jakimś obopólnym porozumieniem, obaj spojrzeli w stronę głównej trybuny. Zobaczyli jak Stary wstaje z miejsca i przez rozentuzjazmowany tłum powoli toruje sobie drogę do wyjścia. Następnego dnia Johnny wrócił na pustynię. * Znajdował się na dnie piętnastostopowego rowu, wykopanego w ziarnistej skale macierzystej. W tym zamkniętym z każdej strony rowie było niezwykle gorąco, dlatego Johnny rozebrał się do skąpych szortów z khaki, a mimo to na brązowej od słońca skórze poja- wił się pot. Pracował jednak nadal nad swoimi próbkami. Ustalał kontur i profil dawnego morskiego tarasu, który przez wieki leżał przysypany piaskiem. W tym podłożu spodziewał się znaleźć cienki pokład diamentonośnego piasku. Nagle usłyszał zatrzymującego się jeepa, a potem szmer kroków. Podniósł się i rozprostował bolące plecy, Stary stał na brzegu rowu i patrzył w dół. W ręku trzymał kolorową gazetę. Po raz pierwszy w ciągu tych ostatnich lat Johnny zobaczył go z tak bliska. Zaszokowany był zmianą, jaka w nim zaszła. Gęste włosy były zupełnie białe, a twarz miał pooraną zmarszczkami. Wystawał z niej niczym olbrzymi pagórek, duży, zakrzywiony nos. Jego ciało wciąż jednak było jędrne, a oczy ciągle miały kolor zimnego błękitu. Rzucił gazetę na dno rowu. Johnny złapał ją, ciągle gapiąc się w górę. - Przeczytaj to! - rozkazał Stary. Gazeta była otwarta na stronie sportowej, a wielki tytuł głosił: JAG HOUND ZWYCIĘZCĄ. VAN DER BYL POKONANY. Jest w kadrze! Na kieszeni kurtki będzie mógł nosić złoto i zieleń, odznakę drużyny południowoafrykańskiej. Spojrzał w górę z dumą i szczęśliwy stał w słońcu, czekając na słowa Starego. - Zastanów się - usłyszał - czy chcesz grać w piłkę... czy pracować dla Kompanii Van Der Byla? Nie możesz robić obu rzeczy na- raz. - Po czym poszedł do jeepa i odjechał. Johnny osobiście zadzwonił do doktora, żeby odwołać swój udział w grze. Burza protestów, jaka rozpętała się później, oburzenie w narodowej prasie i tysiące listów oskarżających go o tchórzostwo, zdradę i wiele gorszych rzeczy spowodowały, że Johnny był zado- wolony z tego, że schronił się w tym pustynnym miejscu. Ani Johnny, ani Benedykt nie grali więcej w rugby. Nawet po upływie pewnego czasu, myśląc o grze Johnny czuł dotkliwy żal. Tak bardzo przecież pragnął tej honorowej złoto-zielonej odznaki. Gwałtownie skręcił na pobocze, wyjął mapę Londynu i znalazł na niej Stark Street ukrytą obok King’s Road. Jechał i przypominał sobie. Jak to się stało, że Stary nie pozwolił mu wziąć tej odznaki. Wspomnienia były bolesne. Jego towarzyszami na pustyni byli członkowie szczepu Ovambo z północy oraz kilku małomównych białych, których ukształtowała pustynia, silnych i bezkompromisowych jak samo życie. Pustynie Namib i Kalahari są najbardziej odludnymi miejscami na ziemi. Pu- stynne noce są długie. Nawet po dniach morderczej pracy Johnny zapadał w sen i śnił o ukochanej dziewczynie w białych butach i krótkiej spódnicy albo o siwowłosym Starym z twarzą jak granitowa skała. Po długich dniach i jeszcze dłuższych nocach przyszły poważne osiągnięcia, które były czymś na kształt kamienia milowego na drodze jego kariery. Odkrył nowe pole diamentowe, małe, ale bogate, w miejscu gdzie nikt nie wierzył w obecność diamentów. Przez długi czas miał wpływ na utrzymanie stałego poziomu cen złóż uranu, które Kompania Diamentów Van Der Byla sprzedała potem korzystnie za dwa i pół miliona. Były też inne sukcesy, tak samo wartościowe nawet jeśli nie tak spektakularne. Miał teraz dwadzieścia pięć lat i jego nazwisko szeptano w bliskich, a niedostępnych jeszcze dla niego kręgach przemysłu diamen- towego twierdząc, że jest jednym z najlepiej zapowiadających się nowych nabytków Kompanii. Posypały się propozycje pracy. Mógł zostać współpracownikiem w geologicznej firmie konsultacyjnej, dyrektorem pola diamentów w pewnej niewielkiej, walczącej o przetrwanie kompanii, opierającej swoje wydobycie na mało znaczących złożach w Murderera Karroo. Odrzucił je. Były to dobre oferty, ale został ze Starym. Potem zauważyły go duże kompanie. Pierwsze opłacalne złoże „błękitnej ziemi” w Południowej Afryce

zostało odkryte przed wiekami na mocno już zrytej farmie, której właścicielem był Boer, a farma zapisana była pod nazwiskiem De Beer. Stary De Beer sprzedał farmę za 6000 funtów, nie wiedząc, że zawiera ona leżący w ziemi skarb wartości trzystu milionów fun- tów. Żyła została nazwana „Nową Gorączką De Beera” i hordy górników, drobnych biznesmenów, hazardzistów, spekulantów, łobu- zów i oszustów przybyły, żeby nabywać ziemię i pracować na małych działkach. Z tej wspaniałej kompanii rycerzy fortuny dwóch wybiło się ponad pozostałych, aż w końcu stali się właścicielami większości działek w „Nowej Gorączce De Beera”. Kiedy w końcu obaj, Cecil John Rhodes i Barney Barnato, połączyli swoje zasoby, zrodziło się nowe przedsiębiorstwo, które przekształciło się w szanowaną i liczącą się kompanię. Jej bogactwa są legendarne, wpływy nieograniczone, dochody astronomiczne. Kontroluje światowe dostawy diamentów. Nadzoruje także wydawanie górniczych koncesji na terytorium Centralnej i Południowej Afryki, obejmującym setki tysięcy akrów. Jej rezerw, nie eksploatowanych pól i złóż minerałów nie da się policzyć. Małe kompanie diamentów są zmuszo- ne do wspólnej egzystencji z gigantem do czasu, aż osiągną pewną wielkość - potem nagle stają się jego częścią, pożarte, tak jak rekin połyka każdą pływającą rybę, która staje się zbyt duża i zbyt niebezpieczna. Wielka kompania jest w stanie kupić najlepsze działki, sprzęt... i ludzi. Teraz wyciągnęła jedną z wielu macek, żeby wciągnąć Johnny’ego Lance’a. Suma, jaką mu zaproponowali była pię- ciokrotnie wyższa niż jego obecna pensja. Byla także większa niż to, co zarabiać miał w przyszłości. Johnny odrzucił ją. Możliwe, że Stary nie zauważył tego, być może był to zbieg okoliczności, ale tydzień później Johnny został mianowany kierownikiem pola w „Operacji Plaża”. Nosił teraz przydomek „Król Canute”. Kompania Van Der Byla posiadała koncesję na trzydzieści siedem mil plaży. Cienka wstążka wybrzeża, sto dwadzieścia stóp po- wyżej najwyższego znaku przypływu i sto dwadzieścia stóp poniżej najniższego znaku odpływu. Teren należy do wielkiej kompanii, która nabyła ziemię, tuzin rozległych rancz, żeby po prostu otrzymać prawa górnicze. Koncesja morska obszaru rozciągającego się na odległość dwunastu mil od brzegu, także należała do nich, zagwarantowana przez rząd dwadzieścia lat temu. Kompania Van Der Byla miała też pas wybrzeża należący do Ministerstwa Marynarki Wojennej. Praca na nim należała do „Króla Canute”. * Mgła uniosła się jak perlisty kurz nad zimnymi wodami prądu Bengulea. Wynurzały się z niej wysokie, martwe fale i niespiesznie sunęły w kierunku żółtych piasków, podmywając urwiska Namaqualandu. Ich grzebienie migotały i zmieniały barwę. Od podmuchów wiatru rozbryzgiwały się, wyginały w łuki, po czym z powrotem zwalały się na siebie z rykiem i hukiem. Johnny stał na siedzeniu kierowcy w otwartym landroverze. Dla ochrony przed porannym chłodem nosił kurtkę z baraniej skóry. Głowę miał odkrytą, a jego ciemne włosy powiewały niesfornie nad czołem targane wiatrem. Silna szczęka była wysunięta, a ręce zaciśnięte w pięści trzymał w kieszeniach kurtki. Patrzył spode łba, mierząc wysokość fali. Z krzywym nosem wyglądał jak bokser czekający na gong. Nagle nie- zgrabnym, nerwowym ruchem wyjął lewą rękę z kieszeni i spojrzał na zegarek. Dwie godziny i trzy minuty do odpływu. Znów scho- wał ręce do kieszeni i odwrócił się w kierunku buldożerów. Było ich jedenaście - wielkie, jaskrawożółte spychacze gąsienicowe D-8, ustawione ponad znakiem najwyższego przypływu. Operatorzy siedzieli z wytrzeszczonymi oczami na najwyższych tylnych siedze- niach, w napięciu oczekując. Obserwowali go z niepokojem. Za nimi, stojąc daleko z tyłu, znajdowały się ładowarki. Były to nie- zgrabne, ciężko toczące się maszyny o kołach wyższych od człowieka. Kiedy zachodziła potrzeba, mogły jechać z szybkością trzy- dziestu mil na godzinę i nabierać do piętnastu ton piasku lub żwiru. Johnny za wszelką cenę starał się odgadnąć właściwy moment, w którym rzuci wartą ćwierć miliona funtów maszynerię w ocean, w nadziei uzyskania garści błyszczących kamieni. Wreszcie ta chwila nadeszła. Nim rozpoczął akcję, stracił pół minuty, żeby jeszcze raz dokładnie wszystko sprawdzić. Potem krzyknął w megafon: - Naprzód! - i machnięciem prawej ręki podkreślił komendę. - Naprzód! - krzyknął ponownie, ale jego głos ginął w ryku silników diesla. Maszyny, obniżając stalowe łyżki, pełzły niezmordowanie do przodu niczym stado dziwnych monstrów. Naniesiony przed wiekami złoty piasek zwijał się teraz pod nabierającymi go łyżkami jak masło pod nożem. Spychacze z mozołem przesuwały ścianę piasku. Silniki na przemian to wyły, to mruczały. Hałda piasku spotkała po raz pierwszy niski przypływ i została nim zalana. Buldożery z ła- twością wykonywały skomplikowany taniec. Kołysały się, przejeżdżały, unosiły i opuszczały łyżki, wycofywały się i przesuwały do przodu. Wszystko odbywało się pod kierownictwem głównego choreografa - Johnny’ego Lance’a, który wykrzykując - polecenia i in- strukcje, przeciskał się do przodu lub do tyłu na krawędzi olbrzymiego dołu. W miarę jak łyżki buldożerów wybierały piach, grobla coraz bardziej wgryzała się w morze. Potem przedarli się przez kolonię ostryg. W południowo-zachodniej Afryce cienki pokład ska- mieniałych łusek często pokrywa diamentowy piasek. Johnny poznał to po zmianie koloru piasku. Wydał z tuzin dodatkowych pole- ceń. Buldożery najpierw po każdej stronie dołu usypały rampę, żeby umożliwić dostęp ładowarkom, potem pracowały, żeby zabez- pieczyć groblę przed zniszczeniem. Spojrzał na zegarek. - Półtorej godziny - szepnął do siebie. - Gonimy w piętkę! Szybko sprawdził dół. Dwieście jardów długości, piętnaście stóp głębokości. Linia ostryg rysowała się wyraźnie i błyszczała w słońcu. Buldożery czyściły dno dołu, walcząc z morzem. - W porządku - mruknął. - Zobaczymy, co mamy. Zwrócił się w stronę ładowarek wyczekujących cierpliwie powyżej znaku przypływu. - Wjeżdżać i zabierać! - krzyknął dając znak ręką. Maszyny sunęły do przodu, huśtając się na krawędzi dołu i ślizgając się następnie w dół po rampie. Dalej jeździły wzdłuż dna, na- bierały ładunek, nie zmieniając szybkości. W chwilę później odjeżdżały rycząc i parskając, huśtając się znowu, żeby wspiąć się wyżej i umieścić wydobytą zawartość koło wzgórza powyżej znaku przypływu. Ładowarki pracowały bezustannie, podczas gdy buldożery powstrzymywały napływ wody. Johnny ponownie spojrzał na zegarek. - Trzy minuty do końca odpływu - powiedział głośno i uśmiechnął się szeroko. - Powinno nam się udać... tak sądzę! Zapalił papierosa, rozluźniając się nieco. Usiadł za kierownicą i pomknął landroverem przez plażę. Zaparkował za górą usypaną przez ładowarki. Zeskoczył i nabrał w dłoń żwiru. - Cudowny! - wyszeptał. - Doskonały! Świetny! Miał rację. Wszystkie cechy były prawidłowe. Zidentyfikował pojedynczy mały granat i większą bryłę agatu. Zaczerpnął następną garść.

- Jaspis - cieszył się. - I związany syderyt! Wszystkie te kamienie sygnalizowały złoża diamentowe i zawsze występowały razem. Kształt miały także właściwy, kamienie były wypolerowane ze wszystkich stron i błyszczały niczym marmur, ale nie były spłaszczone jak monety, co znaczyłoby, że są obmywane tylko z jednej strony. Okrągłe kamienie oznaczają strefę pracy fali - pułapkę dla diamentów! - Natrafiliśmy na skrzynię biżuterii. Spróbuję lizolem! Na trzydziestosiedmiomilowej plaży Johnny zrobił dwunastojardowe wycięcie i trafił w sam środek. Wybór nie był wynikiem czy- stego przypadku, ale dokładnych studiów konfiguracji linii wybrzeża, fotografii lotniczych, rodzajów fal i zarysów dna oraz analizy piasku. Wreszcie liczyło się także trudne do zdefiniowania „wyczucie” ziemi właściwe każdemu prawdziwemu „człowiekowi dia- mentów”. Johnny Lance był naprawdę zadowolony z siebie, gdy wskakiwał znów do landrovera. Ładowarki wyskrobały już żwir ze skały macierzystej. Ich praca była skończona, wyjechały z dołu i stały za olbrzymią hałdą żwiru, dysząc ciężko rurami wydechowymi. - Na dół chłopcy! - wrzasnął Johnny i armia cierpliwych członków szczepu Ovambo siedzących koło plaży zeszła tłumnie do dołu. Ich praca polegała na czyszczeniu dna dołu w celu znalezienia większych diamentów, które wbijały się w szczeliny i pęknięcia skały macierzystej. Morze zmieniło się. Zaczął się przypływ i buldożery musiały podwajać wysiłki, żeby woda nie zalała grobli. W dole Ovambo pra- cowali z szalonym zapałem, patrząc jedynie od czasu do czasu na ścianę piasku powstrzymującą Atlantyk. Johnny ponownie przeży- wał chwilę napięcia. Jeżeli zabierze ich stamtąd zbyt wcześnie, mogą zostawić diamenty, jeżeli zostawi ich zbyt długo, może zatopić maszyny i ludzi. Ledwo zdążył. Wyciągnął chłopców z dołu, gdy morze zaczynało się przelewać przez groblę. W chwilę później za- częły wyjeżdżać buldożery. Jedna maszyna poruszała się niewyobrażalnie wolno, brodząc po dnie pustego dołu. Morze przebiło się równocześnie w dwóch miejscach i wysoką falą wdarło się do dołu. Operator zobaczył ją, na chwilę się zatrzymał, potem odwaga opuściła go i zeskoczył z buldożera, zostawiając maszynę morzu. Uciekał przed falą, kierując się w stronę najbliższej, stromej ściany dołu. - Drań! - zaklął Johnny, kiedy zobaczył, jak operator wygramolił się w bezpieczne miejsce. - Mógł to zrobić. Ale wściekły był również na siebie. Decyzja o wycofaniu była podjęta zbyt późno. Maszyna warta była 20 000 funtów, które teraz oddał morzu. Włączył bieg i wjechał landroverem do dołu. Zjechał z brzegu, podskakując jak narciarz. Spadł z wysokości piętnastu stóp, ale piasek zamortyzował upadek i landrover jechał odważnie do przodu na spotkanie z pędzącą falą. Woda wdarła się pod ma- skę, obracając gwałtownie pojazd, ale Johnny dalej walczył o utrzymanie kierunku, starając się dotrzeć do ugrzęźniętego buldożera. Silnik landrovera był wodoodporny i przygotowany na podobne niebezpieczeństwa, więc teraz pruł naprzód rozbryzgując wodę. Za- hamował, gdy zielona woda zalała go całkowicie. W jednej chwili cała piaszczysta grobla zawaliła się pod naporem wody. Wysokie fale, które posuwały się wzdłuż dołu, uderzyły w landrovera, unosząc go i wrzucając Johnny’ego do wody. Zaczął tonąć, ale natych- miast wypłynął na powierzchnię i na pół płynąc, na pół idąc szarpany przez spienione morze, walczył z żywiołem. Przewrócił się, ale szybko się podniósł. Po chwili fala uderzyła go w nogi, podcinając ponownie. W końcu znalazł się koło buldożera i po gąsienicach wdrapał się na siedzenie kierowcy. Gdy usiadł za urządzeniami kierującymi, zaczął kaszleć i zwymiotował morską wodę. Buldożer stał bez ruchu, zatrzymany przez swoją masę na twardej, litej skale macierzystej. Chociaż morze przelewało się przez niego i wirowa- ło wokół gąsienic, nie mogło go ruszyć. Patrząc opuchniętymi od słonej wody oczyma, Johnny szybko sprawdził wskaźniki przyrządów kontrolnych. Poziom oleju i praca silnika były w porządku. Nad jego głową rura wydechowa wyrzucała kłęby niebieskiego dymu. Zakaszlał i ponownie zwymiotował. Opanował mdłości i pchnął daleko dźwignię przepustnicy. Olbrzymia maszyna brnęła, pogardliwie rozpychając morze na boki. Gąsienice mocno wpierały się w skałę. Johnny rozejrzał się szybko dookoła. Rampy z piasku na brzegach dołu były rozmyte. Boki były teraz strome, za nimi przelewało się niepohamowane mo- rze. Nagle zauważył Starego. Myślał, że jest cztery tysiące mil stąd, w Cape Town, tymczasem stał teraz na krawędzi dołu. Johnny in- stynktownie skręcił maszynę w jego stronę. Stary skierował do dołu dwa inne buldożery, ustawiając je możliwie najbliżej skraju pia- skowego nasypu. W tym czasie z samochodu serwisowego zaparkowanego obok urwiska, wyszła grupa Ovambo i zataczając się schodziła w dół plaży, niosąc na ramionach ciężki łańcuch. Powłóczyli kabłąkowatymi nogami, brnąc przy tym po kostki w piasku. Stary krzyczał na nich ponaglająco, ale jego słowa ginęły tłumione hałasem silników diesla i wyciem wiatru i morza. Teraz odwrócił się ponownie do Johnny’ego. - Podjedź bliżej! - krzyczał Stary przez złożone w trąbkę ręce. - Przyniosę ci koniec łańcucha! Johnny machnął na zgodę i chwycił drążki, gdyż następna silna fala przesunęła nawet ten gigantyczny spychacz. Po raz pierwszy usłyszał, jak silnik diesla strzela - woda w końcu przedarła się przez plomby. Chwilę potem był już obok wysokiego, żółtego brzegu, który miał w tym miejscu wysokość dwudziestu stóp. Wygramolił się nad silnikiem i maską samochodu do czekającego na niego Sta- rego. Ten stał na krawędzi i trzymał zawiązany na ramionach w pętlę koniec łańcucha. Stał tak, żeby ciężar rozkładał się równomier- nie, ale kiedy zrobił krok do przodu, piasek załamał się pod nim. Stary zaczął spadać, ślizgając się i potykając na stromym urwisku. Zakopał się po brzuch, a olbrzymi łańcuch wił się za nim. Obserwując ruchy morza, Johnny skoczył na pomoc. Razem zawlekli łań- cuch do buldożera. - Przymocuj go do ramienia łyżki - krzyknął Stary i dwukrotnie okręcili łańcuch wokół stalowego ramienia. - Zatyczka! - warknął na niego Johnny, a kiedy Stary odwiązywał zawiązany wokół pasa sznur ze stalową klamrą, spojrzał w górę na wiszące nad nimi urwisko. - Chryste! - powiedział cicho. Morze właśnie atakowało, gotowe w każdej chwili runąć. Stary podał olbrzymią zatyczkę, a Johnny zdrętwiałymi rękoma starał sieją umocować do łańcucha. Musiał przełożyć gruby, harto- wany sworzeń przez dwa ogniwa, a potem skręcić je dokładnie. W takich warunkach była to herkulesowa praca. Fale rozbijały się nad głową, morze włóczyło łańcuch, a urwisko w każdej chwili mogło się osunąć. Z odległości dwudziestu stóp brygadzista Johnny’ego nerwowo spoglądał, gotów w każdej chwili dać sygnał dwom czekającym buldożerom, żeby wspólnie ciągnęły łańcuch. Gwint sworznia chwycił. Jeszcze kilka ruchów i będzie zamocowany. Lance śpieszył się, by jak najszybciej dać sygnał operatorom spychaczy. - W porządku - kiwnął głową i chwytając powietrze, krzyknął do Starego: - Ciągnij! Stary uniósł głowę i ryknął w stronę brzegu: - Ciągnij! Brygadzista pokiwał, że zrozumiał.

- W porządku. - Jego głowa zniknęła za nasypem. W tej chwili fala przesunęła łańcuch o kilka cali, ale to wystarczyło, aby palec Johnny’ego dostał się pomiędzy dwa ogniwa. - Co się stało? Potem woda cofnęła się na chwilę i wtedy zobaczył. Zaczął brnąć naprzód, żeby mu pomóc, ale z góry dotarł już do nich hałas sil- ników i łańcuch zaczął uciekać, wijąc się i skręcając niczym pyton. Stary dotarł do Johnny’ego i złapał go za ramiona. O mały włos nie stracił równowagi. Łańcuch naprężał się coraz mocniej. Z rozerwanego palca zaczęła się sączyć krew, a Johnny zatoczył się prosto w ramiona Starego. Cielsko buldożera posuwało się nieuchronnie wprost na nich, gotowe w każdej chwili ich zmiażdżyć, ale wyko- rzystując następny napór wału wodnego Stary uwolnił ich. Natychmiast zostali przez morze wciągnięci w głębiny i rzuceni przez wzburzone fale daleko od buldożera. Johnny przycisnął skaleczoną rękę do piersi, ale ciągle wypływał z niej jasny strumień krwi, za- barwiając wodę. Jego głowa znalazła się pod powierzchnią, słona woda wdarła się do płuc. Poczuł, że tonie. Zaczął słabnąć. Znowu wypłynął na powierzchnię. Przez zamglone oczy zobaczył, jak buldożer kołysze się w połowie drogi do krawędzi piasku. Poczuł ręce Starego i zanurzył się pod wodę. Kiedy odzyskał przytomność, leżał na suchym piasku, a pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była poorana bruzdami twarz Starego. Siwe włosy były przylepione do czoła. - Udało się? - zapytał Johnny stłumionym głosem. - Tak - odpowiedział Stary. - Wyciągnęliśmy go. Potem wstał, podszedł do auta i odjechał, zostawiwszy Johnny’ego pod opieką brygadzisty. Teraz na wspomnienie tamtych czasów Johnny uśmiechnął się. Uniósł lewą rękę i polizał kikut wskazującego palca. - To było warte palca - zamruczał. Ponownie uśmiechnął się, przypominając sobie ból i żal, gdy Stary zostawił go leżącego na plaży. Nie spodziewał się, że rzuci mu się w ramiona, okazując wdzięczność i błagając o przebaczenie za wszystkie te lata cierpienia i samotności, jednak oczekiwał od nie- go znacznie więcej. Po dwustumilowej podróży jeepem przez pustynię do najbliższego szpitala, gdzie mu amputowano palec, Johnny następnego dnia wrócił, by obserwować pierwsze prace przy żwirze. W czasie jego nieobecności żwir został przesiany przez sito w celu oddzielenia wszystkich większych okruchów skalnych i kamie- ni. Następnie został zmieszany w zbiorniku z błotem krzemowym, aby usunąć wszystkie materiały o specyficznym ciężarze własnym mniejszym niż 2,5. W końcu to co zostało, przepuszczono przez młyn kulkowy - długi, stalowy cylinder zawierający stalowe kule wielkości piłek do baseballa. Cylinder obracał się nieustannie i stalowe kule miażdżyły wszystkie substancje mające mniej niż czwar- ty stopień w skali twardości Mohsa. Pozostał osad - tysięczna część żwiru, który zabrali morzu. W tej pozostałości powinny być dia- menty - jeżeli oczywiście w ogóle tam były. Kiedy Johnny pojawił się znowu przy szopie na urwisku powyżej plaży, w której skła- dowano drewno i galwanizowano żelazo oraz separatory, był bardzo osłabiony brakiem snu i środkami znieczulającymi. Ręce drżały i pulsowały. Oczy miał zaczerwienione, a gruba, czarna szczecina pokrywała policzki i brodę. Stanął przy zaplamionym stole zajmują- cym pół szopy. Trochę chwiał się na nogach, gdy sprawdzał stan przygotowań. Masywna skrzynia na stole zapełniona była diamen- towym piaskiem, płyty wysmarowane. Załoga czekała w gotowości. - Zaczynamy! - Powiedział do brygadzisty, który natychmiast przerzucił dźwignię i stół zaczął drgać. Składał się z kilku stalowych płyt. Każda lekko pochylona i grubo pokryta żółtym smarem. Ze skrzyni na trzęsącym się stole zaczynała kapać mieszanina piasku i wody. Jej konsystencja i tempo wypływania były dokładnie regulowane przez brygadzistę. Spływała po naoliwionym stole jak rozla- ny syrop, kapiąc z jednej płyty na drugą i trafiając do ustawionego przy końcu korytarza kosza na odpadki. Diamenty nie namakają. Czy zanurzy się je w wodzie, czy opłucze zawsze będą suche. Płaszcz z tłuszczu na stalowych płytach jest nieprzemakalny, dlatego mokry piasek i muszle lekko się po nich ślizgają i szybko przesuwają do przodu. Diamenty zaś przylepiają się jak cukierki do puszy- stego koca. W podnieceniu i niepokoju, jaki pojawił się w tej chwili u Johnny’ego, zmęczenie zaczęło ustępować. Nawet ból palca gdzieś zniknął. Cała jego uwaga była skupiona na pokrytym tłuszczem płótnie. Małe diamenty poniżej karata czy też przemysłowe diamenty i boryty nie były widoczne na stole. Ruch był zbyt szybki aby je dostrzec. Johnny był tak pochłonięty obserwacją, że minęło kilka sekund, nim zorientował się, że ktoś obok stoi. To był Stary. Widząc go, Johnny poczuł niepokój. Co będzie, jeżeli to nieuro- dzajne miejsce? Potrzebował teraz diamentów jak nigdy niczego w swoim życiu. Badawczo przyglądał się płytom, oceniając jakość materiału. Tak bardzo chciał zyskać szacunek Starego! Czuł narastającą panikę. Nagle brygadzista krzyknął: - Tam go zepchnęło! Johnny przeniósł wzrok na drugą stronę stołu. Pod wylotem skrzyni, na wpół wbity w grubą warstwę tłuszczu, mocno zahaczył się diament. Spływał po nim bezwartościowy piasek. Wielki pięciokaratowy kamień lśnił żółtym blaskiem. Johnny wskazał milcząco diament i przeniósł wzrok na Starego. Ten obserwował stół bez wyrazu, choć musiał zdawać sobie sprawę, że Johnny mu się przyglą- da. W ogóle nie odwrócił wzroku. Instynktownie oczy Johnny’ego skierowały się ponownie na stół. Przy sprzyjającym układzie na- stępny diament powinien wypaść ze skrzyni prosto na tego, który już osiadł na płycie. Kiedy diament uderza w diament, oba odskaku- ją jak piłki na polu golfowym. Następny, biała piękność wielkości pestki od brzoskwini, brzęknął głośno. Johnny i brygadzista zaśmiali się z zachwytem, widząc krasę tej migocącej kropli światła. Zdrową ręką Johnny sięgnął przez stół i wyciągnął go. Wytarł palcami, z przyjemnością dotykając śliskich krawędzi. Potem odwrócił się i podał Staremu, który spojrzał na diament i przytaknął z aprobatą. Następnie odsłonił rękaw marynarki i spojrzał na zegarek. - Już późno, muszę wracać do Cape Town. - Nie chce pan zostać do końca wybierania, sir? - Johnny zorientował się, że mówi zbyt porywczo. - Moglibyśmy potem wypić ra- zem drinka. - Mówiąc to, przypomniał sobie, że Stary miał wstręt do alkoholu. - Nie. Wieczorem muszę być z powrotem. - Patrzył teraz twardo prosto w jego oczy. - Widzisz, Tracey wychodzi jutro wieczorem za mąż i muszę tam być. Potem uśmiechnął się, obserwując twarz Johnny’ego. Nikt nigdy nie potrafił odgadnąć znaczenia tego uśmiechu. Także w jego oczach nie można było nic odczytać. - Nie wiedziałeś? - zapytał ciągle się uśmiechając. - Myślałem, że otrzymałeś zaproszenie. - Wyszedł z szopy do czekającego w ja- snych promieniach słonecznych jeepa, który zabrał go na ukryty wśród ciemnobrązowych piasków pas startowy. Ból w zranionej ręce i słowa Starego odpędzały tak bardzo potrzebny Johnny’emu sen. Była druga w nocy, kiedy odrzucił koc i za- palił lampę przy łóżku.

- Powiedział, że powinienem być zaproszony... i, na miłość boską, będę tam. Jechał całą noc i ranek. Pierwsze dwa tysiące mil prowadziły przez piaszczyste i kamienne drogi pustyni. O świcie dotarł do asfal- towej autostrady i skręcił na południe, jadąc przez wielkie równiny. Było już południe, gdy na tle nieba zobaczył przycupniętą, nie- bieską sylwetkę gór Table, u podnóża których leżało niewielkie miasto. Zatrzymał się w hotelu „Vineyard”. W pośpiechu umył się, ogolił i przebrał w garnitur. Teren wokół starego domu był zatłoczony drogimi samochodami, a te, które się nie mieściły zaparkowano na zewnątrz po obu stro- nach ulicy. Z trudem znalazł jeszcze miejsce dla zakurzonego landrovera. Wszedł do środka przez białą bramę, mijając zielone traw- niki. W domu grała orkiestra. Z okien sali balowej dochodziły głosy i śmiechy. Wszedł bocznymi drzwiami. Przejścia zatłoczone były gośćmi. Kręcił się między nimi, szukając znajomej twarzy. W końcu znalazł. - Johnny, miło cię widzieć. - Czy ceremonia już się skończyła? - Tak, dzięki Bogu. Przemówienia też. - Mężczyzna wziął go za rękę i odciągnął na bok. - Niech mi wolno będzie nalać ci szampa- na. - Michael zatrzymał kelnera i włożył kryształową szklankę w rękę Johnny’ego. - Za pannę młodą - wymamrotał Johnny i wypił. - Czy Stary wie, że tu jesteś? - Michael zadał w końcu pytanie, które go nurtowało od dłuższej chwili, a kiedy Johnny pokręcił przecząco głową, jego twarz wyraziła zatroskanie. - Kto jest mężem Tracey, Michael? - Kenny Hartford. Myślę, że jest w porządku. Miły z wyglądu i ma dużo pieniędzy. - Jak zarabiał na chleb? - Nie musiał. Jego ojciec dał mu cały bochenek. Żeby wypełnić sobie czas, zajmuje się fotografowaniem mody. Johnny otworzył ze zdziwienia usta. Michael zmarszczył brwi. - On jest w porządku, Johnny. Stary wybierał go uważnie. - Stary? - Johnny zdziwił się. - Oczywiście, przecież go znasz. Nie zostawiłby tak ważnej decyzji nikomu innemu. Johnny w milczeniu skończył szampana. Michael przyglądał się jego twarzy pełen obaw. - Gdzie ona jest? Czy już wyszli? - Nie. - Michael przecząco pokręcił głową. - Ciągle jeszcze są w sali balowej. - Dziękuję, Michael. Sądzę, że powinienem pójść i złożyć życzenia pannie młodej. - Johnny - Michael schwycił go za rękaw. - Nie rób niczego głupiego. Obiecujesz? Johnny stał u szczytu marmurowych schodów, które prowadziły do sali balowej. Parkiet zapełniony był tańczącymi parami. Słychać było głośną i skoczną muzykę. Na końcu stołu siedziała rodzina panny młodej. Benedykt van der Byl pierwszy zobaczył Johnny’ego. Jego twarz nabiegła krwią, szybko pochylił się i zaczął coś szeptać Staremu, potem chciał wstać z krzesła. Jednak Stary położył mu rękę na ramieniu, uśmiechając się do Johnny’ego, który zszedł ze schodów i przecisnął się przez tańczących. Tracey zauważyła go. Rozmawiała z siedzącym obok młodzieńcem o gładkiej twarzy. Miała teraz falujące blond włosy. - Witaj. Tracey. Spojrzała na niego, wstrzymując oddech. Była piękniejsza od tej, jaką pamiętał. - Jak się masz, Johnny - odparła prawie szeptem. - Czy mogę z tobą zatańczyć? Na te słowa zbladła i spojrzała nie na męża, lecz na Starego. Przytaknął ledwo zauważalnie i Tracey wstała. Nim orkiestra przestała grać, zrobili na parkiecie jedno koło. Chciał jej powiedzieć setki różnych rzeczy, jednak nie wydobył z siebie ani słowa i gdy muzyka ucichła, stracił ostatnią sposobność. - Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa Tracey. Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, mówię kiedykolwiek, wtedy przyjadę. Obiecuję ci to. - Dziękuję. Głos miała ochrypły. Przez chwilę przypominała małą dziewczynkę, która kiedyś płakała w nocy. Potem zaprowadził ją z powro- tem do męża. Obietnica była dana przed pięcioma laty. Teraz przyjechał do Londynu, żeby jej dotrzymać. Numer 23 na Stark Street okazał się miłym, dwupiętrowym domkiem z wąskim frontem. Było już ciemno i na obu piętrach paliły się światła. Siedział w jaguarze, ponieważ nagle odechciało mu się wchodzić do środka. Coś mu mówiło, że Tracey jest wewnątrz, a to co ma nastąpić nie będzie przyjemne. Przez chwilę odtwarzał w myślach obraz młodej, cudownej kobiety w białej, atłasowej sukni ślubnej, potem wysiadł z jaguara i zatrzymał się przed drzwiami. Sięgnął po dzwonek, ale ze zdziwieniem zauważył, że drzwi są otwarte. Otworzył je i wszedł do małej bawialni umeblowanej z kobiecym smakiem. Pokój był pośpiesznie splądrowany. Jedna z fira- nek leżała na podłodze, na niej stosy książek i różne kosztowne bibeloty. Obrazy pozdejmowano ze ścian, przygotowując do wywozu. Johnny podniósł jedną z książek i otworzył na pierwszej stronie. Na luźnej kartce znajdowało się ręcznie napisane nazwisko Tracey van der Byl. Położył ją z powrotem, słysząc kroki na schodach. Schodził nimi jakiś mężczyzna. Miał na sobie plamisto-zielone wel- wetowe spodnie, buty ze skóry i zniszczony wojskowy surdut ze złotymi naszywkami. Niósł kilkanaście kobiecych strojów. Zobaczył Johnny’ego i zatrzymał się. Różowe usta otworzyły się ze zdziwienia. Małe jak paciorki oczy badawczo spoglądały spod strzechy prostych blond włosów. - Witam - uśmiechnął się miło Johnny. - Czy pan się wyprowadza? - Wolno podszedł do stojącego na schodach. Nagle w pokój u na górze rozległ się dziwny dźwięk. Pozbawiony pasji i bólu, jak gdyby tłumiła go jakaś materia. Mógł to być tyl- ko ludzki głos. Johnny zesztywniał. Mężczyzna przyglądał mu się nerwowo. - Co jej zrobiłeś? - zapytał Johnny spokojnie. - Nie, nic! Ona wybrała się w podróż. W bardzo groźną podróż. - Tłumaczenie mężczyzny było szalone. - Jest pierwszy raz na kwa- sie. - A ty czyścisz miejsce, co? - zapytał Johnny łagodnie. - Jest mi bardzo dużo winna. Nie płaciła. Obiecała... i nie płaciła.

- Aha - stwierdził Johnny - To zmienia postać rzeczy. Myślałem, że kradniesz. - Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i wyjął port- fel. - Jestem jej przyjacielem. Ile jest ci winna? - Pięćdziesiąt. - Na widok portfela w oczach mężczyzny pojawił się blask. - Dałem jej na kredyt. Johnny odliczył dziesięć piątek i wręczył mu. Mężczyzna spuścił pęk ubrań za poręcz i ruszył żywo w dół. - Sprzedałeś jej... ten kwas? - zapytał Johnny, a mężczyzna zatrzymał się o krok od niego. Jego twarz wyrażała niepewność. - Och, na miłość boską - uśmiechnął się Johnny - nie jesteśmy dziećmi, wiem, co jest grane. - Wyciągnął banknoty z kieszeni. - Sprzedałeś jej to? Mężczyzna uśmiechnął się słabo i przytaknął sięgając po pieniądze. Johnny wolną ręką chwycił go silnie za cienki przegub, wykrę- cił rękę mocno do tyłu i przycisnął do ściany. Włożył pieniądze z powrotem do kieszeni i ruszył w górę, popychając handlarza. - Chodźmy, zobaczymy, co się dzieje. Mam nadzieję, że się zgadzasz? - dodał ironicznie. Na żelaznym łóżku leżały materace pokryte szarym, wojskowym pledem. Tracey siedziała na nim ze skrzyżowanymi nogami. Mia- ła na sobie tylko halkę. Włosy, proste i matowe zwisały aż do talii. Ramiona skrzyżowane na piersiach były szczupłe i białe jak kreda. Twarz również miała bladą, skóra w świetle elektrycznej żarówki wydawała się przezroczysta. Dziewczyna kołysała się powoli, cicho jęcząc. W zimnym pokoju para wydobywała się z jej ust przy każdym oddechu. Najbardziej zaszokowały Johnny’ego jej oczy. Były rozwarte do niewyobrażalnych rozmiarów. Pod każdym znajdowała się ciemna, niebieskawa plama. Źrenice były rozszerzone i błysz- czały tym samym blaskiem co nie szlifowane diamenty. Wielkie, błyszczące, zielone oczy skupiły się na Johnnym i mężczyźnie w przejściu. Jęki zmieniły się w pisk, który po chwili ucichł. Pochyliła się do przodu i zakryła twarz rękoma. - Tracey - powiedział łagodnie. - O Boże, Tracey! - Przyjdzie do siebie. - Mężczyzna skamlał i zwijał się w żelaznym uścisku Johnny’ego. - To po raz pierwszy życiu. Przyjdzie do siebie. - Chodź - Johnny wyciągnął go z pokoju i zamknął nogą drzwi. Trzymał go pod ścianą, twarz miał nieruchomą, bladą, a oczy po- zbawione współczucia. Mówił cicho, spokojnie, jak gdyby przemawiał do dziecka. - Zamierzam zrobić ci krzywdę, i to dużą. Ale tak, żebyś przeżył. Nie dlatego, że to lubię, ale ponieważ ta kobieta znaczy dla mnie wiele. Gdy w przyszłości kiedykolwiek będziesz podawał narkotyki innej dziewczynie chcę, żebyś pamiętał to, co ci dzisiaj zrobię. Trzymał go lewą ręką przy ścianie, a prawą uderzał pod żebra tak, żeby zranić mięśnie brzucha. Po dwóch, trzech uderzeniach prze- sunął rękę wyżej. Poczuł jak trzeszczą i pękają żebra. Kiedy się odsunął, mężczyzna pochylił się powoli do przodu. Wówczas Johnny uderzył go prosto w usta, wybijając mu zęby. Męż- czyzna wrzasnął przeraźliwie. Johnny zajrzał do pokoju Tracey, żeby się upewnić, że żaden głos do niej nie dociera. Ciągle siedziała schylona do przodu, kołysząc się rytmicznie. Znalazł łazienkę, gdzie zwilżył chusteczkę do nosa, zmywając krew z rąk i z płaszcza. Wyszedł z powrotem do hallu, stanął obok ciała nieprzytomnego mężczyzny i sprawdził puls. Był silny i regularny, a kiedy uniósł je- go twarz z kałuży wymiotów zmieszanych z krwią, poczuł ulgę. Wrócił do Tracey i pomimo jej desperackiej walki zawinął ją w za- tłuszczony, wojskowy koc i zniósł do jaguara. Uspokoiła się i leżała cicho na tylnym siedzeniu jak śpiące dziecko. Otulił ją kocem, następnie wrócił do domu i zatelefonował po pogotowie. Podał adres i natychmiast odwiesił słuchawkę. Zostawił ją w samochodzie przed „Dorchester”, a sam wszedł do środka, żeby porozmawiać z recepcjonistą. Po chwili Tracey była już na wózku, w drodze na drugie piętro do pokoju z dwiema sypialniami. Lekarz przyjechał chwilę później. Kiedy doktor odszedł, Johnny wykąpał się i z kieliszkiem Chivas Regal wszedł do pokoju Tracey. Zatrzymał się obok łóżka. Leżała wycieńczona i blada - sine worki pod oczami podkreślały dziwnie jej kruchą piękność. Pochylił się, żeby odgarnąć włosy z szyi, poczuł na ręku jej delikat- ny, ciepły oddech. Ogarniała go nieskończona czułość, jakiej nigdy przedtem nie odczuwał, jaką nigdy przedtem nie obdarował innej osoby. Był zdumiony siłą tego uczucia. Pochylił się nad Tracey i delikatnie musnął jej usta. Były suche, spękane, blade, a ich dotyk był szorstki. Wyprostował się i podszedł do fotela stojącego po drugiej stronie pokoju. Zagłębił się w nim zmęczony, czując jak ciepło whisky rozchodzi się od żołądka i rozluźnia mięśnie. Obserwował bladą i zniszczoną twarz ukrytą w poduszkach. - Wpakowaliśmy się w niezłe kłopoty - mówił, czując ponownie wzbierający gniew. Przez długie minuty nieukierunkowany, ale z czasem krystalizujący się i skupiający się na jednej osobie. Po raz pierwszy w życiu wściekał się na Starego. - On doprowadził cię do tego - powiedział do dziewczyny leżącej na łóżku. - I mnie także... Gwałtownie, pod wpływem wzburzenia zaczęła następować w nim przemiana. Jego lojalność i oddanie rosły razem z nim, były częścią jego życia. Zawsze wierzył, że postępowanie Starego było sprawiedliwe i mądre - nawet jeśli czasami sprawiedliwość i mą- drość były ukryte. Śmiertelni ludzie nie wątpią we wszechmoc swoich bogów. Jego własna zdrada wzburzyła go, zaczął więc anali- zować na trzeźwo motywy działania Starego. Dlaczego wysłał Michaela Shapiro, żeby zabrał go z pustyni? - Chciał cię mieć w Cape Town, Johnny. Benedykt się nie liczył. Stary przekazał mu biuro w Londynie. To forma więzienia. Wy- brał ciebie, żebyś przejął po nim Kompanię. - Wyjaśnił Michael. - Tracey nie wchodzi w grę. Ona i jej mąż są także w Londynie. Są- dzę, że Stary uważa, że lepiej mieć cię teraz w Cape. Michael zauważył nie ukrywaną radość, jaką sprawiły Johnny’emu te słowa. - Mówię bez ogródek. Pan van der Byl to dziwny człowiek. Nie jest podobny do innych ludzi. Wiem, co czujesz wobec niego. Ob- serwuję to wszystko, ale posłuchaj, Johnny, jesteś wolny i możesz się uniezależnić. Jest tyle innych kompanii, które chcą cię zatrud- nić... - tu zobaczył twarz Johnny’ego i zamilkł - ...w porządku. Zapomnij, że kiedykolwiek coś takiego powiedziałem. Myśląc o tym teraz, Johnny zrozumiał, że w ostrzeżeniu Michaela krył się głębszy sens. Nie ulegało wątpliwości, że był głównym menadżerem Kompanii Diamentów Van Der Byla, ale znowu nie był blisko Starego. Miasto, w którym zaczął pracować wydało mu się podobne do pustyni. Tam wpadł w sidła pierwszej spotkanej kobiety. Ruby Grange była wysoka i szczupła. Miała jasne włosy, których kolor znawcy diamentów nazywali „drugą peleryną”. Zdumiewała go teraz własna naiwność. Tak łatwo dał się zmylić, szybko pędząc w jej ramiona. Po ślubie odsłoniła się. Odkryła głęboko ukrytą chciwość, nienasycony głód błyskotek i posiadania. Zainteresowana była tylko sobą. Johnny nie mógł w to uwierzyć. Przez miesiące zwalczał wzrastającą w nim pewność, aż w końcu nie mógł już dłużej tego nie zauważać. Z przerażeniem spoglądał na tę płytką, samolubną kreaturę, którą poślubił. Odsunął się od niej i wszystkie siły skupił na pracy. Jego życie stało się wielką pustką. Uzmysłowił sobie, że spustoszenie zostało dokonane ręką Starego. Po raz pierwszy umysł Johnny’ego świadomie podążał w ślad za myślą, że była to dokładnie wykalkulowana, sadystyczna zemsta za niewinne postępowanie nie w pełni dorosłego chłopca. Kieliszek wypadł mu z ręki. Zasnął w fotelu, jak gdyby uciekał przed zbyt strasznymi myślami, które mogły się jeszcze narodzić.

* Jakub Izaak van der Byl siedział w pokrytym skórą fotelu przed ekranem do przeglądu zdjęć rentgenowskich. Pod lśniącą, białą grzywą, twarz wykrzywiła się i obwisła - rezultat zdenerwowania i lęku. Strach był też widoczny w jego pełnych niepokoju oczach. Ze sztywnymi, chłodnymi, zdrętwiałymi wargami obserwował zamglone, wirujące obrazy na ekranie. Lekarz mówił cicho, bezoso- bowo, jak gdyby prowadził wykłady dla jednej ze swoich grup studenckich: - ...powiększając tutaj grasicę i rozszerzając się za tchawicą. Koniec jego złotego długopisu poruszał się po tajemniczym zarysie na ekranie. Stary przełykał z trudem. Wydawało się, że coś dusi mu gardło. Własny głos stał się ochrypły i niewyraźny. - Będzie pan operował? - zapytał. Lekarz przerwał wyjaśnienia. Popatrzył na siedzącego po drugiej stronie stołu chirurga. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Stary obrócił się na fotelu i spojrzał na chirurga. - A więc? - zażądał surowo. - Nie. - Chirurg pokręcił przepraszająco głową. - Za późno. Jeżeli pan tylko chce... - Jak długo? - Stary przerwał jego wyjaśnienia. - Sześć miesięcy. - Jest pan pewien? - Tak. Broda Starego opadła. Zamknął oczy. W pokoju panowała zupełna cisza. Wszyscy z żalem, ale jednocześnie z zawodowym zainte- resowaniem obserwowali, jak godził się ze śmiercią. W końcu Stary otworzył oczy i podniósł się powoli. Próbował się uśmiechnąć, ale jego usta pozostały nieruchome. - Dziękuję, panowie - mówił kraczącym, ostrym głosem. - Proszę mi wybaczyć. Mam wiele rzeczy do zrobienia. Zszedł do czekającego na niego przy wyjściu rollsa. Szedł wolno, szurając nogami. Szofer natychmiast do niego podbiegł, ale Stary odtrącił jego dłoń i sam wdrapał się na tylne siedzenie samochodu. Michael Shapiro czekał w gabinecie. Natychmiast zobaczył zaszłą zmianę i wstał z krzesła. Stary stał w przejściu. Jego ciało jakby skurczyło się. - Sześć miesięcy - powiedział. - Dają mi sześć miesięcy. - Podszedł do swojego biurka i usiadł w fotelu. - Za wszystkie te pieniądze, które ode mnie dostali. Powiedział to tak, jak gdyby można było wykupić się od śmierci, a oni zastawili na niego sidła. Znowu zamknął oczy. Kiedy po- nownie je otworzył, błyszczały chytrością. Twarz znowu przybrała lisi wygląd. - Gdzie on jest? Czy już wrócił? - Tak, przyleciał Boeingiem o piątej rano. Teraz jest w biurze. - Michael był zaszokowany. Po raz pierwszy zobaczył Starego bez maski. - A dziewczyna? - Od czasu rozwodu nie nazywał ją córką. - Johnny umieścił ją w prywatnej klinice. - Bezwartościowa flądra - sarknął Stary, a Michael stłumił w sobie protest. - Przynieś blok papieru. Chcę coś zapisać. - Stary zachi- chotał chrapliwie. - Zobaczymy! - powiedział. Zabrzmiało to jak groźba. - Jeszcze zobaczymy! * Lekarz Johnny’ego czekał na lotnisku Cape Town. - Zabierz ją, Robin. Wysusz ją i nakarm. Żyje, jak wiele innych dziewcząt, dzięki narkotykom. Prawdopodobnie nie jadła od dawna. Tracey ożywiła się. - Gdzie, jak sądzisz? - Do prywatnej kliniki. - Johnny wyprzedził jej pytanie. - Na tak długo, jak będzie trzeba. - Nie jestem... - Ależ tak, jesteś. - Ujęli ją pod ręce i zaprowadzili, ciągle protestującą, do zaparkowanego samochodu. - Dziękuję, Robin, stary wiarusie. - Odeślę ci ją z powrotem jak nową - obiecał Robin i odjechał. Johnny przez kilka chwil patrzył na masywne, kwadratowe sylwetki gór - stały rytuał jego powrotów do domu. Potem wyprowadził mercedesa z garażu lotniska i zastanawiał się, gdzie teraz - do domu, czy do biura. Ponieważ nie chciał być indagowany przez Ruby, wybrał biuro. Miał tam w swojej prywatnej łazience czystą koszulę oraz przybory do golenia. Kiedy wszedł przez szklane drzwi do luksusowo umeblowanego, wyłożonego drogimi dywanami apartamentu głównego biura Kompanii Diamentów Van Der Byla, dwie młode sekretarki zaczęły ujadać radośnie w jednym chórze. - Panie Lance, mam cały plik listów... - Panie Lance, pańska żona... Starając się nie biec, próbował dostać się do odległych o dziesięć stóp drzwi własnego biura. Wtedy ze szklanej klatki wyskoczyła sekretarka Starego. - Panie Lance, gdzie do diabła, pan się podziewa? Pan van der Byl pytał... To zaalarmowało Lettie Pienaar, jego sekretarkę. - Panie Lance, dzięki Bogu, że już pan wrócił. Johnny zatrzymał się i podniósł ręce do góry w geście poddania się. - Proszę panie po kolei. Wysłucham każdej, proszę bez paniki. To wywołało jeden wielki chichot i posłało węszącego i niezadowolonego psa łańcuchowego Starego z powrotem za płytę z mato- wego szkła. - Który jest najważniejszy, Lettie? - zapytał przerzucając pocztę. Rozebrał się z płaszcza, krawatu i koszuli, udając się do łazienki.

Podczas gdy Johnny mył się i golił, krzyczały jedna przez drugą. Lettie przyniosła mu najświeższe wiadomości dotyczące kompanii i rodziny. - Pani Lance telefonowała regularnie. Nazwała mnie kłamczynią, kiedy powiedziałam jej, że jest pan w zatoce Cartridge. - Lettie przez chwilę milczała, a potem, kiedy Johnny wyszedł z łazienki, zapytała: - Przy okazji, gdzie pan był? - Nie zaczynaj w ten sposób. - Stanął za biurkiem i znowu zaczął przerzucać papiery. - Daj mi proszę do telefonu moją żonę. Nie, poczekaj! Powiedz jej, że będę w domu o siódmej. Lettie spostrzegła, że nie jest mu już potrzebna i wyszła. Johnny rozsiadł się za biurkiem. W Kompanii Diamentów Van Der Byla nie działo się dobrze. Mimo protestów Johnny’ego Stary pozbywał się rezerw, przeznacza- jąc je na inne przedsięwzięcia. Agencja handlu nieruchomościami, fabryka ubrań, tereny połowu ryb Van Der Byla, wielki system irygacyjny na rzece Orange. Liczba przedsięwzięć sprawiła, że sejf był teraz prawie pusty. Koncesja plaży zakończyła swoje krótkie, ale chwalebne życie. Zaczęli nawet prace na ryzykownym gruncie. Stary sprzedał koncesję na Huib Hoch pewnej dużej kompanii dla łatwego zysku, ale też zyski równie szybko odsunięto spod kontroli Johnny’ego. Tylko jedna, naprawdę tłusta gęś została w jego za- grodzie. Nie składała jednak jaj. Przed osiemnastoma miesiącami od kompanii, która splajtowała Johnny nabył na pełnym morzu dwa pola diamentowe. Wydoby- wanie diamentów z dna morskiego jest ośmiokrotnie droższe niż odkrywki. Trzeba wydobyć piasek z dzikich, nie zbadanych głębin na wybrzeżu Skaleton, załadować go na barki, przyholować do bezpiecznej bazy, rozładować, a potem rozpocząć proces odzyskiwa- nia. Była to metoda uśmiercania każdej kompanii, która się tego podjęła. Nie przerażało to jednakże Johnny’ego. Najpierw sobie wy- marzył, a potem zamówił statek, który był całością samą w sobie. Mógł pływać nocą po morzu, wydobywać piasek, obrabiać go wy- rzucając niepotrzebny z powrotem do morza. Został wyposażony w wyrafinowane urządzenia regeneracyjne w całości skomputery- zowane oraz w oceaniczny kadłub. Potrzebował małej załogi, która mogła pracować w każdych warunkach atmosferycznych, nawet w czasie największych wiatrów. „Kingfisher” stał w stoczni w Portsmouth bliski ukończenia. Próby zostały przewidziane na początek sierpnia. Finansowanie budowy tego statku stało się dla Johnny’ego zmorą. Stary był przeciwny temu pomysłowi i nie pomagał w je- go finansowaniu. Tak silnie ograniczył inwestycje Kompanii w ten projekt, że Johnny został zmuszony ściągnąć dwa miliony spoza niej. „Kingfisher” powinien już pracować od trzech miesięcy. Powodzenie przedsięwzięcia było uzależnione od terminowego zakoń- czenia prac. Minęło już sześć tygodni, a statek nadal nie pracował. Siedząc za biurkiem, Johnny zastanawiał się, jak obronić cały ten gmach i uchronić przedsięwzięcie od upadku do czasu, gdy „Kingfisher” zacznie pracować. Wierzyciele huczeli. W tej chwili Johnny mógł im zaoferować tylko swoją reputację i entuzjazm. Musiał prosić o odłożenie spłaty na następne trzy miesiące. Podniósł słu- chawkę. - Daj mi pana Larsena z Credit Finance - powiedział uzbrajając się w cierpliwość i wciskając pięść do kieszeni marynarki. O piątej wstał zza biurka i wyszedł z gabinetu. Nalał sobie whisky, a potem wrócił, opadając ze znużenia na fotel. Nie czuł żadnej dumy z tego, że uzyskał odroczenie. Był zbyt zmęczony. Zadzwonił telefon z zastrzeżonym numerem. Odebrał. - Jak było w Londynie? - natychmiast rozpoznał głos, zaskoczony, że Stary wiedział o jego podróży. On wiedział o wszystkim. Nim zdążył odpowiedzieć, ponownie usłyszał chrapliwy głos. - Przyjdź do domu, zaraz! - i aparat zamilkł. Johnny z żalem spojrzał na trzymaną w ręku whisky i odstawił ją nietkniętą. Nie chciał, aby Stary wyczuł zapach alkoholu. Chmury przewalały się nad górami, a zachodzące słońce zmieniło ich kolor. Stary stał w oknie i obserwował, jak kaskadą spadały w dolinę rozpraszając się. Gdy Johnny wszedł do gabinetu, natychmiast zauważył, że podczas jego nieobecności zdarzyło się coś ważnego. Spojrzał na Michaela Shapiro, oczekując na jakiś znak, ale siwa głowa tamtego pochylała się nad trzymanymi na kolanach papierami. - Dobry wieczór - powiedział Johnny, adresując powitanie do Starego. - Usiądź tam - wskazał mu pokryte skórą hiszpańskie krzesło przy biurku. - Przeczytaj - powiedział ostrym tonem do Michaela, któ- ry chrząknął i wygładził papiery. Stary wpatrywał się w twarz Johnny’ego. Badał go dokładnie, ale on nie czuł się tym skrępowany. Wyglądało, jak gdyby oczy Sta- rego pieściły go. Mike Shapiro czytał głośno i wyraźnie, uwypuklając znaczenie zawiłych fraz prawniczych. Dokument był ostatnią wolą Starego. Mike potrzebował dwudziestu minut, żeby go odczytać. Kiedy skończył, w pokoju zapadła cisza, którą w końcu prze- rwał Stary. - Zrozumiałeś? - zapytał. Jego ciało wydawało się kurczyć. - Tak, zrozumiałem - odpowiedział Johnny. - Wyjaśnij to nam prosto, nie twoim prawniczym bełkotem - nalegał Stary i Mike zaczął mówić: - Osobista własność pana van der Byla, z wyjątkiem jego udziałów w Kompanii Diamentów Van Der Byla, po opodatkowaniu i od- liczeniu poniesionych kosztów jest umieszczona w truście dla jego dwojga dzieci... Stary przerwał, reagując zniecierpliwieniem na wypowiedziane przez Mike’a słowa. - Nie tak. Kompania. Powiedz mu o udziałach w Kompanii. - Udziały pana van der Byla w Kompanii zostaną podzielone pomiędzy ciebie i oboje dzieci van der Byla, Tracey... Stary znów przerwał. - Przecież zna ich imiona, do cholery. Po raz pierwszy obaj usłyszeli jak przeklina. Mike uśmiechnął się ponuro, ale Johnny nie zwrócił na to uwagi. Studiował twarz Sta- rego, gdzieś tam w środku czując głęboką satysfakcję. Trzecia część udziałów w Kompanii Diamentów Van Der Byla nie była dużą fortuną - nikt nie wiedział tego lepiej niż Johnny. Jednak umieściwszy imię Johnny’ego obok Tracey i Benedykta uczynił go własnym dzieckiem. Na to pracował przez wszystkie owe lata. Testament był podaniem tego do publicznej wiadomości. Johnny Lance miał w końcu ojca. Chciał wyciągnąć ręce i uściskać go. Ze wzruszenia zaparło mu dech w piersiach. Pod powiekami poczuł łzy. Zamrugał. - To znaczy... - głos był nierówny, zakaszlał. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć... Stary przerwał mu zniecierpliwiony, uciszając władczym gestem. Krzyknął na Mike’a: - Teraz przeczytaj mu kodycyl do woli! Nie, nie czytaj. Wyjaśnij mu. Wyraz twarzy Michaela zmienił się. Mówiąc patrzył na papiery, jak gdyby unikając wzroku Johnny’ego. Chrząknął i przekręcił się na krześle.

- Według kodycylu do woli, mającego tę samą datę i prawidłowo podpisanego przez pana van der Byla, zapis udziałów w Kompanii Diamentów Van Der Byla dla Johnny’ego Rigby Lance, jest uzależniony od kwestii, że wyżej wymieniony Johnny Rigby Lance sta- nowi osobistą gwarancję długów, włączając w to obecną pożyczkę oraz kwoty zaległe u trybutariuszy Kompanii dotyczące opłaty za prawo i eksploatację górniczą oraz inne. - Chryste! - powiedział Johnny, sztywniejąc w krześle. Odwrócił się i z niedowierzaniem spojrzał na Starego. - Co pan chce mi zro- bić? Stary odprawił Mike’a Shapiro cicho, nawet nie patrząc. - Zawołam, kiedy będę cię potrzebował. Po jego wyjściu powtórzył pytanie Johnny’ego. - Co ja próbuję ci zrobić? Próbuję uczynić cię odpowiedzialnym za wszystkie długi sięgające sumy około pół miliona randów. - Żaden z wierzycieli nie przyjdzie do mnie po pół miliona. Gdyby mnie przyciśnięto do muru, zebrałbym najwyżej dziesięć tysięcy z mojego prywatnego konta. - Johnny z irytacją pokręcił głową. Cała ta rzecz wydawała mu się nonsensowna. - Jest tylko jeden wierzyciel, który może przyjść do ciebie i postawić cię przed sądem. Nie, żeby otrzymać zapłatę w gotówce, ale dla osobistej satysfakcji. Zrujnuje cię i będzie z tego zadowolony. Oczy Johnny’ego zwężyły się z niedowierzaniem. - Benedykt? Stary przytaknął. - Choć raz Benedykt ma asa. Nie będzie w stanie usunąć cię z zarządu Kompanii, ponieważ Tracey będzie popierała jak zawsze ciebie, ale będzie obserwował każdy twój ruch. Będzie mógł cię tropić i rujnować całą Kompanię i ciebie, nie ucierpiwszy z tego po- wodu zupełnie. Zostaniesz zniszczony. Wiesz lepiej niż ja, że żadnego miłosierdzia nie możesz się od niego spodziewać. Zostaniesz pożarty przez wilkołaka, którego stworzyłeś. - Stworzyłeś? - Johnny był zaszokowany. - Co pan przez to rozumie? - Ty skierowałeś go na drogę, na jakiej jest w tej chwili. Ty złamałeś mu serce, sprawiłeś, że jest słaby i bezużyteczny... - Pan jest szalony! - Johnny zerwał się na równe nogi. - Ja nigdy niczego nie zrobiłem Benedyktowi. To on... Ochrypły głos Starego przerwał jego protest. - Próbował biec razem z tobą, ale nie mógł. Poddał się. Stał się mały i złośliwy. Och, wiem doskonale, jaki on jest, jakim go zrobi- łeś. - Proszę posłuchać. Ja nie zrobiłem... Ale Stary mówił dalej: - Tracey także zrujnowałeś życie. Uczyniłeś z niej niewolnika grzechu... - Tej nocy! - Johnny krzyczał na niego. - Nigdy nie pozwolił mi pan wyjaśnić. My nigdy... Teraz głos trzaskał jak bicz. - Cisza! - Johnny nie mógł mu się przeciwstawić i powstrzymać tych złośliwych insynuacji. Stary trząsł się, oczy błyszczały w pa- sji. - Oboje moich dzieci! Zaraziłeś mnie i całą moją rodzinę. Mój syn jest zboczeńcem, który ma słabą wolę. Żyje, próbując ukryć swój uraz pogonią za przyjemnościami. Dałem mu narzędzia do zagłady ciebie, a kiedy to zrobi, prawdopodobnie stanie się mężczy- zną. Głos Starego był teraz napięty, złamany bólem. Przełykał z trudem, gardłem wstrząsały konwulsje, ale oczy błyszczały jak po- przednio. - Moja córka także jest torturowana przez swoją namiętność. Namiętność, którą ty rozbudziłeś. Ona także szuka ucieczki od siebie przepełniona wyrzutami sumienia. Twoje zniszczenie będzie jej uwolnieniem. - Pan się myli! - krzyczał Johnny, trochę protestując, a trochę błagając. - Proszę pozwolić mi wyjaśnić... - Tak, tym razem udało mi się. Uczyniłem cię słabym, łącząc cię z kalekim i zawalającym się przedsiębiorstwem. Tym razem po- zbędziemy się ciebie. - Zatrzymał się i zaczął dyszeć. Oddech urywał się, stawał się chrapliwy. - Benedykt cię wykończy, a Tracey będzie patrzyła jak giniesz. Nie będzie mogła ci pomóc, jej spadek jest dokładnie obwarowany. Nie ma kontroli nad kapitałem. Twoja jedyna nadzieja to „Kingfisher”. Ten statek zmieni się w wampira i wyssie z ciebie krew! Pytałeś dlaczego systematycznie przekazy- wałem majątek Kompanii Diamentów Van Der Byla do innych moich kompanii? No cóż, teraz znasz odpowiedź. Johnny otworzył usta. Był blady. Głos stał się cichy, podobny do szeptu. - Mogę odmówić podpisania gwarancji. Stary uśmiechnął się zimno. - Podpiszesz - wycharczał. - Twoja duma i zarozumiałość nie pozwolą ci postąpić inaczej. Widzisz, znam cię. Obserwowałem cię przez te wszystkie lata. Nawet jeżeli odmówisz podpisania gwarancji, ciągle będę mógł cię powalić. Twoje udziały powędrują do Be- nedykta. Znajdziesz się na bruku. Wyrzucony! Odejdziesz! Skończymy w końcu z tobą. - Jego głos zniżył się. - Ale podpiszesz. Wiem na pewno, że podpiszesz. Mimo woli Johnny uniósł rękę w błagalnym geście. - Przez cały czas, kiedy przebywałem z panem, kiedy ja... - jego głos stał się matowy i suchy. - Nigdy nie czuł pan do mnie nic, zu- pełnie nic? Stary wyprostował się na swoim krześle. Wydawał się rosnąć, zaczął się nawet uśmiechać. Mówił teraz cicho, nie musiał już krzy- czeć. - Zabieraj się z mojego gniazda, bękarcie. Zabieraj się i wynoś stąd! - powiedział. Powoli wyraz twarzy Johnny’ego zmienił się, linia szczęki stwardniała, agresywnie wysuwając się do przodu. Ramiona wyprosto- wały się. Wcisnął ręce do kieszeni, składając dłonie w pięści. Skinął głową. - Rozumiem - przytaknął znowu, a potem uśmiechnął się szeroko, niepewnym uśmiechem, który dziwnie wykrzywił jego usta. Gniew przyciemnił mu oczy. - Dobrze, stary skurwielu. Jeszcze zobaczymy. Wyszedł z gabinetu nie oglądając się. Na twarzy Starego widoczne było zadowolenie. Zachichotał, ale nagle zabrakło mu powie- trza. Zaczął kaszleć. Ból chwycił go za gardło z taką siłą, że z ledwością trzymał się biurka. Czuł jak niosący śmierć rak porusza się w jego ciele, zagłębiając swoje szczęki coraz głębiej w gardło i płuca. Bał się panicznie. W bólu i strachu wołał o pomoc, ale nie było nikogo, kto by go usłyszał. *

„Kingfisher” został zwodowany w sierpniu. Próby przeprowadzono na Morzu Północnym. Benedykt był na pokładzie na osobiste żądanie Starego. Przy statku tak skomplikowanym, o tak rewolucyjnym projekcie, byłoby prawdziwym cudem, gdyby funkcjonował prawidłowo. Pod koniec okresu prób Johnny sporządził listę niezbędnych dwudziestu trzech modyfikacji. - Jak długo? - zapytał przedstawicieli stoczni. - Miesiąc - odpowiedzieli po namyśle. - Masz na myśli dwa - powiedział Benedykt i roześmiał się. Johnny spojrzał na niego zamyślony zgadując, że Stary rozmawiał z nim. - Powiem ci coś - Benedykt ciągle się śmiał. - Jestem zadowolony, że to nie był mój pomysł. Johnny’ego zmroziło. To były słowa Starego, powtórzone jak przez papugę. Takiego potwierdzenia potrzebował. Poleciał z powro- tem do Cape Town, gdzie znalazł swoich wierzycieli bliskich rozpaczy i rezygnacji. Chcieli sprzedać wszystko i pogodzili się nawet ze stratami. Spędził dwa cenne dni w winnicy Larsena w Stellenbosch, starając się ich uspokoić. Kiedy Fifi Larsen, dwadzieścia lat młodsza od swojego męża, ściskała pod stołem jego udo, wiedział, że wszystko będzie w porządku. Przynajmniej przez następne dwa miesiące. Podczas następnego gorączkowego, wyczerpującego tygodnia, w trakcie męczących negocjacji znalazł jednak czas, żeby zobaczyć się z Tracey. Od miesiąca była już wypisana z kliniki. Mieszkała u przyjaciół koło Somerset West. Kiedy Johnny wysiadł z mercedesa, zeszła na werandę, żeby się z nim przywitać. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ogarnęło go błogie zadowolenie i odprężenie. - Boże! - wykrzyknął. - Wyglądasz wspaniale! Miała na sobie letnią, bawełnianą sukienkę i sandały. Pod nieobecność gospodarzy spacerowali po sadzie. Przyglądał się jej otwar- cie, dostrzegając z zadowoleniem, że jej policzki zaokrągliły się i zaróżowiły. Jasne włosy błyszczały w słońcu. Pod oczami ciągle jeszcze widniały ciemne plamy. Uśmiechnęła się tylko raz, kiedy zerwał dla niej pęk kwiatów brzoskwini. Wydawało się, że jest jej przykro i czuje się nieswojo. W końcu spojrzał jej prosto w oczy i położył ręce na ramionach. - W porządku. Co cię gryzie? Wtedy posypały się urywane szybkie słowa. - Chciałam ci podziękować za odnalezienie mnie. Chciałam wyjaśnić, dlaczego to zrobiłam. Dlaczego doprowadziłam się do takie- go stanu. Nie chcę, żebyś źle o mnie myślał. - Tracey, niczego nie musisz wyjaśniać. - Chcę. Muszę. - Mówiła dalej, nie patrząc mu w twarz i nerwowo skubiąc kwiaty. - Widzisz, nie rozumiałam, myślałam, że wszy- scy mężczyźni są podobni, że nie chcą... rozumiesz, że tego nie robią... - Przerwała i popatrzyła na niego znowu. - Był uprzejmy, ro- zumiesz. Było mnóstwo przyjęć, przyjaciół dookoła. Przez cały czas, każdej nocy. Potem chciał jechać do Londynu, aby robić karierę. Tu nie było zbyt wiele możliwości. Nawet później nie domyślałam się jeszcze. Cóż, miał wielu przyjaciół wśród mężczyzn i nawet takich, którzy różnili się od niego, ale... Kiedyś weszłam do jego gabinetu i znalazłam ich. Śmiali się. Kenny oraz chłopiec, spleceni razem jak węże. Musisz wiedzieć - stwierdziła. - Coś po prostu trzasnęło w mojej głowie, czułam się zepsuta, brudna. Czułam się po prostu strasznie i chciałam umrzeć. Nie było nikogo, do kogo mogłabym pójść, ale nie chciałam nikogo, chciałam tylko umrzeć - urwała, czekając aż się odezwie. - Czy nadal chcesz umrzeć? - spytał łagodnie. Spojrzała zaskoczona i potrząsnęła przecząco głową. - Ja także nie chcę, żebyś umierała. Nagle oboje roześmiali się. Od tej chwili wszystko między nimi zaczęło się dobrze układać. Rozmawiali, aż zrobiło się ciemno. Po- przednia dziwna obcość zniknęła. - Muszę już iść - powiedział Johnny. - Twoja żona? - zapytała. - Tak. Moja żona. Zapadł zmrok, kiedy Johnny wszedł przez frontowe drzwi do dwupoziomowego mieszkania w stylu rancha. Mieściło się w Bis- hopscourt. Było mieszkaniem, ale nie domem. Dzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. - Johnny? - Hallo, Michael - rozpoznał znajomy głos. - Przyjeżdżaj natychmiast do domu Starego. - Michael Shapiro mówił napiętym głosem. - Stary? - zapytał Johnny zaniepokojony. - Nie gadaj, szybko przyjeżdżaj! * Firany były zasłonięte, a ogień huczał na kamiennym palenisku. Ale Staremu było zimno. Zimno było gdzieś w nim samym, głębo- ko. Płomienie nie mogły go rozgrzać. Ręce mu się trzęsły, gdy z otwartego pudła na dokumenty wyciągał kartki papieru, przyglądał się im przez chwilę, a potem wrzucał do ognia. Płonęły pomarańczowym płomieniem, zmieniając się w popiół. W końcu pudełko by- ło puste. Został gruby plik różnokolorowych kopert zawiązanych wstążeczkami. Rozwiązał supeł, podniósł pierwszą kopertę i wysu- nął z niej kartkę zapisanego papieru. Drogi panie Mam nadzieję, że ucieszy pana wiadomość, iż jestem teraz w szkole. Jedzenie jest dobre, ale łóżka są bardzo twarde... Wrzucił do kominka zarówno kopertę, jak i list. Wybrał inny. ...że zostałem wybrany, żeby grać w pierwszej piętnastce... Czasami uśmiechał się, raz nawet zachichotał.

Byłem najlepszy we wszystkich przedmiotach oprócz historii i religii. Mam nadzieję poprawić się w przyszłości.. Kiedy została tylko jedna koperta, trzymał ją długo w swoich żylastych rękach. W końcu niecierpliwym gestem wrzucił ją do ognia i oparł się o obramowanie kominka, żeby wstać. Wyprostował się i spojrzał na wiszące nad kominkiem, oprawione w złote ramy lu- stro. Patrzył na swoje odbicie nieco zdziwiony zmianami, jakie w ciągu tych ostatnich miesięcy zaszły w jego wyglądzie. Oczy straci- ły swój żywy blask, tęczówki wyblakły, przybierając zgniłoziemisty odcień. Był to typowy symptom późnego stadium raka. Uczucie, że się ma nogi jak z waty oraz zimno nie były rezultatem lekarstw kojących ból. Wiedział o tym. Nie był nim także powłóczący chód, którym przeszedł przez gruby bucharowski dywan do biurka z egzotycznego drewna. Spojrzał w dół, na podłużny obity skórą futerał z rogami okutymi mosiądzem. Zakaszlał i rozległo się głośne chrypienie. Chwycił się biurka, by się uspokoić i czekał, aż przejdzie ból. Potem otworzył futerał. Spokojnymi rękoma składał kolbę i lufy dubeltówki Purdey Royal kaliber dwadzieścia. Umarł tak jak żył - samotnie. * - Boże, jak ja nienawidzę czarnego koloru. - Ruby Lance stojąc na środku sypialni, patrzyła na ubrania rozłożone na podwójnym łóżku. - Wydaje mi się, że jestem nijaka, bezbarwna. Pokręciła głową, potrząsając kaskadą płowych włosów. Odwróciła się i wolno przeszła przez pokój do dużych luster. Uśmiechnęła się do siebie, jej tęskne, skośne oczy miały zniewalający urok. Spoglądając na Johnny’ego ponad ramionami odbitymi w lustrze spy- tała: - Mówisz, że Benedykt van der Byl przyjechał z Anglii? - Tak. - Siedział znużony na krześle obok drzwi do garderoby i zasłaniał rękoma oczy. Ruby podeszła na palcach, wciągając brzuch i wypychając swoje małe, jędrne piersi. - Kto jeszcze tam będzie? - zapytała, podkładając ręce pod piersi, ściskając brodawki pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym i badając je krytycznie. - Czy ty mnie słyszysz? - Głos Ruby stał się strofujący. - Wiesz, że nie mówię do siebie. Odwróciła wzrok od lustra i spojrzała mu prosto w twarz. Jej oczy przybrały żółtą barwę, taką jaką mają oczy lamparta. Sprawiała wrażenie, że w każdej chwili gotowa jest warknąć. - To pogrzeb, a nie koktajl party - powiedział cicho. - Cóż, nie możesz spodziewać się, że umrę z żalu. Nie mogłam go ścierpieć. Podeszła do łóżka, wzięła parę majtek koloru torfu i potarła miękką tkaniną o policzek. - W końcu mogę ubrać coś ładnego dla tego mizeraka. - Podciągnęła gumę na wysokość brązowego od słońca brzucha, a jej jasne, prawie pozbawione koloru włosy spłaszczyły się pod przezroczystym jedwabiem. Johnny wstał powoli i wszedł do ubieralni. Zawołała na niego pogardliwie: - Johnny Lance, na miłość boską przestań obnosić tę ponurą twarz. Zachowujesz się tak, jak by to był koniec świata. Nikt nie jest nic winien temu staremu diabłu. Zebrał wszystkie swoje długi, zanim trzeba było je płacić. * Przyszli kilka minut wcześniej i stali pod sosną u wejścia do kaplicy. Perłowoszary rolls podjechał pod bramę i rodzeństwo wysia- dło z niego na wybrukowaną ścieżkę. Ruby nie mogła ukryć swojego zainteresowania. - Czy to Benedykt van der Byl? Przytaknął. - Wygląda dobrze. Ale Johnny patrzył na Tracey. Od czasu kiedy ją widział po raz ostatni zaszła w niej uderzająca zmiana. Przypominała znowu daw- ną dziewczynę z pustyni. Silną i dumną. Podeszła prosto do niego i zatrzymała się. Zdjęła ciemne okulary. Mógł teraz zobaczyć, że płakała, ponieważ jej oczy były wyraźnie podpuchnięte. Nie miała makijażu, a w szarym szaliku owiniętym dookoła szyi wyglądała jak siostra zakonna. Oznaki żalu przydawały jej twarzy dorosłości. - Nie myślałam, że taki dzień kiedykolwiek nadejdzie - rzekła cicho. - Tak - zgodził się. - Wydawało się, że może żyć wiecznie. Tracey podeszła krok bliżej, wyciągnęła rękę, jak gdyby chciała dotknąć jego ramienia, ale jej palce zatrzymały się na kilka cali przed kołnierzem. Johnny zrozumiał ten gest, oznaczał, że wspólnie dzielą żal i rozumieją swój los. Zawierał także nie wyrażoną otu- chę. - Nie sądzę, byśmy się już spotkały. - Ruby użyła słodkiego tonu, w którym słychać było złość. - Panna van der Byl, nieprawdaż? Tracey podeszła bliżej, wyraz jej twarzy był spokojny, neutralny. Założyła ponownie okulary, zasłaniając oczy. - Pani Hartford - poprawiła spokojnie. - Miło mi panią poznać. Michael Shapiro stał na ścieżce za Johnny’m. Mówił nie poruszając ustami, lecz wystarczająco głośno, żeby ten usłyszał. - Benedykt zna warunki testamentu. Możesz oczekiwać pierwszego ruchu natychmiast. - Dziękuję, Mike. Oczy Johnny’ego spoczywały na masywnej trumnie. Świece paliły się, iskrząc na wyszukanych, srebrnych lichtarzach. Teraz nie czuł żadnego zainteresowania czekającym go konfliktem. Na to przyjdzie czas. Zbyt głęboko był związany z odchodzącą epoką. Jego życie osiągnęło krytyczny punkt na szali losu. Wiedział, że się zmieni. Już zaczęło się zmieniać. Nagle wiedziony intuicją spojrzał na kaplicę. Benedykt obserwował go. W tym momencie ksiądz poprosił żałobników. Stanęli za trumną. Benedykt i Johnny po przeciwnych stronach wypolerowanej, czarnej szkatuły, wśród poustawianych wszędzie afrykańskich lilii. Groźnie spoglądali na siebie. John- ny’emu wydało się, że cała ta scena jest znacząca. Oni dwaj stojący nad ciałem Starego, przyglądający się sobie i nerwowo obserwu- jąca to wszystko Tracey. Johnny obejrzał się do tyłu, szukając jej. Niestety, ujrzał Ruby. Uważnie ich obserwowała i nagle zrozumiał,

że lista graczy zmieniła się bardziej niż przypuszczał. Do gry został dodany nowy element. Poczuł, jak Michael Shapiro trąca go łok- ciem. Podszedł do przodu i chwycił srebrną rączkę. Wynosili ciało z kaplicy. Uchwyt pod ciężarem trumny wrzynał mu się w dłoń. Masował rękę jeszcze wtedy, gdy trumna zniknęła w dole. Grób przykrywano plastrami jasnozielonej, sztucznej trawy. Żałobnicy za- czynali się rozchodzić, ale Johnny podszedł do przodu i stał z odsłoniętą głową. W końcu Ruby dotknęła jego ramienia. - Idziemy. - Powiedziała niskim głosem. - Robisz z siebie głupca. Benedykt i Tracey czekali pod sosną koło bramy cmentarza, wymieniając uściski i rozmawiając cicho z odchodzącymi żałobnika- mi. - Jesteś Ruby, nieprawdaż? - Benedykt wziął jej rękę, uśmiechając się nieco. Wielkomiejski, czarujący. - To co słyszałem o tobie, nie mogło oddać tego, co widzę. Ruby zarumieniła się. Zdawała się motylem, który wystawia swoje rozwinięte skrzydła do słońca. - Johnny - powiedział Benedykt. Johnny poczuł się wytrącony z równowagi przez jego przyjazny, ciepły uśmiech i uścisk dłoni. - Michael Shapiro powiedział mi, że zaakceptowałeś wolę mojego ojca i dodane do niej warunki i podpisałeś gwarancję. To cudowna wiadomość. Co byśmy zrobili bez ciebie. Jesteś jedyną osobą, która może przepchnąć Kompanię przez trudny okres. Chcę, żebyś wiedział, że cały czas jestem z tobą. Zamierzam teraz bardziej związać się z Kompanią i udzielić ci wszelkiej pomocy, jakiej będziesz potrzebował. - Wiem, że mogę na tobie polegać, Benedykcie. - Johnny przyjął natarcie tak gładko, jakby to wszystko po nim spłynęło. - Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze. - Mamy spotkanie w poniedziałek, potem w środę muszę wrócić do Londynu, ale mam nadzieję, że możemy przedtem spotkać się na obiedzie z tobą i twoją ukochaną żoną, oczywiście. - Dziękuję - Ruby widząc odmowę na twarzy Johnny’ego, szybko się wtrąciła. - Przyjemnie będzie się spotkać. - Zamierzałeś odmówić, prawda? - Siedziała w mercedesie ze skrzyżowanymi nogami, obserwując go z tylnego siedzenia skośnymi oczami perskiego kota. - Masz cholerną rację. - Johnny uśmiechnął się. - Dlaczego? - Benedykt van der Byl to trucizna. - To ty tak twierdzisz. - Tak twierdzę. - Czyżbyś był zazdrosny? - Ruby zapaliła jednego ze swoich papierosów ze złotym ustnikiem. - Dobry Boże! - Johnny parsknął śmiechem, potem przez chwilę byli cicho, patrząc przed siebie. - Myślę, że jest bajecznie przystojny. - Możesz go mieć. - Głos Johnny’ego był beznamiętny. - Mogę. Jeśli zechcę. W każdym razie ty i ta księżycowa kreatura Tracey... - Dość tego. Ruby. - Ach, powiedziałam coś złego? Pani Hartford... - Powiedziałem, dość tego. - Głos Johnny’ego stał się ostry. - Mała panienka w krótkich spodenkach. Boże! O mało co, nie ściągnęła ich przed tobą tam, na cmentarzu... - Zamknij się, do cholery! - Nie klnij przy mnie. - Uderzyła go dłonią w usta. Poczuł na wargach krew. Z kieszeni na piersi wyjął chusteczkę i zbliżył do ust. Ruby siedziała zwinięta na siedzeniu, paląc szybko papierosa. Do chwili, gdy podjechali przed podwójny garaż, nie zamienili ze sobą ani słowa. Ruby wyskoczyła z mercedesa i przebie- gła przez trawnik do frontowych drzwi. Zatrzasnęła je za sobą z taką siłą, że zadrżała ciężka szyba. Johnny zaparkował, zamknął drzwi garażu i poszedł powoli do mieszkania. Ruby w hallu rzuciła na dywan buty i pobiegła do patio za basenem. Stała boso ze sple- cionymi ramionami, patrząc na krystaliczną wodę. - Ruby - podszedł do niej z tyłu, z trudem starając się ukryć gniew i mówić pojednawczo. - Posłuchaj... Obróciła się, żeby spojrzeć mu prosto w twarz, oczy płonęły jak u schwytanej w pułapkę lamparcicy. - Nie próbuj się przymilać, bękarcie. Jak myślisz, kim jestem, twoją niewolnicą? Kiedy ostatnio zrobiłam coś, na co miałam ochotę? Zauważył już dawno, że u Ruby uspokojenie oznacza gniew, w napięciu więc oczekiwał następstw. - Nigdy cię nie zatrzymywałem... - Dobrze! Po prostu wspaniale! Nie powstrzymasz mnie zatem przed odejściem. - Co to ma znaczyć? - Z jednej strony był to dla niego szok, z drugiej pojawiła się utajona nadzieja. - Mówisz o rozwodzie? - Rozwód! Straciłeś chyba tę swoją małą głowę! Wiem wszystko o pełnej torbie cukierków, jaką dostałeś od Starego w testamencie. Cóż, mała Ruby zamierza otrzymać to co najbardziej słodkie z tej torby. Zaczynając od tej chwili. - Czego chcesz dokładnie? - głos miał zimny, spokojny. - Nową garderobę oraz szybki skok po wszystkich tych miejscach, do których jeździsz bez przerwy. Londyn, Paryż i inne. To na początek wystarczy. Zastanawiał się przez chwilę, jak daleko może przekroczyć swoje konto. Od czasu małżeństwa jego saldo rzadko było dodatnie. Zdecydował jednak, że warto. Przez następne kilka miesięcy odetchnie. Będzie mógł działać szybciej i myśleć swobodniej, nie mając Ruby na karku. Będzie o wiele lepiej, jeżeli ona wyjedzie. - W porządku - zgodził się. - Jeżeli sobie tego życzysz... Studiując jego twarz, zacisnęła usta. Oczy zwężyły się. - Poszłoby ci zbyt łatwo - powiedziała. - Chcesz się mnie pozbyć? Jeżeli spróbujesz mnie oszukać, zemszczę się. * - Pani Hartford chce się z panem zobaczyć. - Głos Lettie Pienaar szeptał w interkomie, potem głośniej dodała: - Szczęściarz z pana! Johnny uśmiechnął się. - Jesteś zwolniona za zuchwalstwo, ale wpuść ją, nim odejdziesz.

Gdy Tracey weszła, wstał i wyszedł zza biurka, żeby się z nią przywitać. Miała na sobie ładnie uszyty kostium. Włosy odrzuciła do tyłu. - Teraz masz obowiązki, Tracey. Spotkanie dyrektorów jest o drugiej po południu. - Ale słodkie powitanie! - usiadła na obrotowym krześle z owalnym oparciem i skrzyżowała długie nogi, od których Johnny z tru- dem oderwał wzrok. - Przyszłam w sprawie pracy. - Pracy? - Tak, pracy. Wiesz, co to jest praca? Zatrudnienie. - Po co ci to, u licha? - Cóż, teraz próbujesz ochronić mnie przed światem z przebiegłością jaskiniowca. Nie spodziewasz się chyba, że będę siedziała ci- cho i zanudzę się na śmierć. Poza tym twój kolega doktor uważa, że praca jest niezbędna do całkowitego mojego, hm, wyleczenia. - Rozumiem. - Osunął się z powrotem na krzesło. - No więc, co potrafisz robić? - Panie Lance - Tracey uniosła brwi znacząco, a głos miała rzeczowy - ...naprawdę? - Dobrze - chichotał. - Jakie są twoje kwalifikacje? - Możesz wierzyć lub nie, ale posiadam dyplom prawnika uniwersytetu w Cape Town. - Nie wiedziałem. - Także uświadomiłam sobie, że przez następne kilka miesięcy będziesz potrzebował wkoło siebie kogoś, komu możesz zaufać. - Teraz mówiła serio, a uśmiech Johnny’ego zniknął. - Jak za dawnych dobrych czasów - dodała szybko. Przez kilka sekund milczeli. - Właśnie tak się złożyło, że potrzebujemy prywatnego asystenta w departamencie prawa - rzekł przerywając ciszę, a potem dodał: - Dziękuję Tracey. * Meble w pokoju zarządu Kompanii Diamentów Van Der Byla miały delikatne leśne kolory - brązy i zielenie. Długi, luksusowy po- kój odzwierciedlał złote lata, kiedy Kompania posiadała wielkie kapitały. Teraz niepowodzenia nacierały z coraz większą siłą, wywo- łując zamęt i obawy o przyszłość. Przedmiotem debaty był „Kingfisher”. Statek odzyskujący diamenty. Ostatnia nadzieja Kompanii. Jedyny jej konkretny nabytek i jednocześnie kula u nogi Johnny’ego. - Ten statek powinien już pracować od dziewięciu miesięcy. Wszystkie obliczenia opierały się na tym założeniu, tymczasem on ciągle oczekuje na wykończenie w Portsmouth. - Benedykt mówił z nie ukrywaną przyjemnością. - W efekcie, koszty udziału, jakie narastają, ustawiają nas w pozycji... - Stocznia - Johnny przerwał mu gotów do walki - była zamknięta w czasie prac konstrukcyjnych przez całe cztery miesiące ze względu na strajk. W dodatku opracowali zasady do... - Ach! Nie sądzę, byśmy byli zainteresowani omawianiem niemożliwego do przewidzenia zachowania się brytyjskich robotników. Kontrakt mógł być podpisany z Japończykami. Ich oferta była tańsza... - Mógł być - odparł Johnny - gdyby twój ojciec nie nalegał... - Proszę, nie próbujmy potępiać zmarłych - Benedykt mówił świętoszkowatym tonem. - Spróbujmy raczej poprawić ciężką sytu- ację. Kiedy „Kingfisher” będzie gotowy do rejsu? - Trzynastego września. - Radzę ci, żeby był. - Benedykt zajrzał do notesu. - Teraz sprawa tego człowieka, którego zaangażowałeś jako kapitana, Sergia Ca- porettiego. Chcemy coś o nim usłyszeć. - Piętnaście lat pracy na przybrzeżnych statkach wiertniczych na Morzu Czerwonym. Trzy lata jako kapitan pogłębiarki przybrzeż- nej eksploatującej Wybrzeże Zachodnie u Atlantis Diamonds. Jest bez wątpienia jednym z najlepszych fachowców. - W porządku - Benedykt z niechęcią zaakceptował i ponownie spojrzał w notes. - Teraz mamy dwie koncesje morskie. Numer je- den to okręg Cartridge Bay i numer dwa, około dwudziestu mil na północ od niego. Sądząc z perspektywy możliwych zysków, wybie- rzesz najpierw pierwszy. Johnny przytaknął, czekając na kolejny atak. Benedykt usiadł z powrotem na krześle. - Kompania Atlantis Diamonds rozleciała się pracując na naszym okręgu numer jeden. Co cię skłoniło do przypuszczeń, że nam uda się tam, gdzie im się nie powiodło? - Przedtem to nie należało do nas - warknął Johnny. - Nie było mnie tam wtedy, nie pamiętasz? Bądź tak dobry, proszę i opowiedz mi wszystko jeszcze raz. Johnny szybko wyjaśnił, że koszty Atlantis Diamonds zostały podniesione przez metody eksploatacji. Ich wiertarki nie były samo- bieżne, ale musiały być pchane przez holowniki. Piasek, który wydobywali trzeba było składować, zabierano go więc do Cartridge Bay luzem. Następnie transportowano na brzeg, żeby poddać procesowi odzyskania diamentów w zgromadzonych na lądzie urządze- niach. „Kingfisher” jest samobieżnym, samodzielnym statkiem. Będzie mógł wydobywać piasek, poddawać go procesowi odzyskania diamentów przy użyciu najbardziej wyszukanego systemu składającego się z cyklonu i promieni rentgenowskich. Pozostałość wyrzu- ca za burtę. - Nasze koszty będą stanowiły jedną czwartą kosztów Atlantis Diamonds. - A nasz dług wynosi więcej niż dwa miliony - wymamrotał sucho Benedykt. Potem spojrzał na Mike’a Shapiro siedzącego przy końcu stołu. - Panie sekretarzu, proszę zanotować następujący wniosek: Kompania poleciła sprzedać statek „Kingfisher” budowany obecnie w Portsmouth. Następnie sprzedać wszystkie koncesje diamentowe po najbardziej korzystnych cenach i przystąpić natych- miast do dobrowolnej likwidacji. Czy zapisał pan to? To był frontalny atak. Krótko mówiąc, jeżeli wniosek przejdzie, Kompania stanie się bezwartościowa. Nie będą mogli odzyskać „Kingfisher” na wymuszonej sprzedaży. Potem mógł być tylko szybki upadek, a Johnny podpisał gwarancję. To była jawna próba przeforsowania planów Benedykta. Ustalenie pola bitwy. Dotychczas Tracey pozostawała bezstronna. Teraz Benedykt zmusił ją, żeby się zdeklarowała. Obserwował ją w chwili, gdy zapisywano wniosek. Pochylił się do przodu na obitym skórą krześle, a na jego czer- wonych ustach pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. Benedykt starannie wypielęgnowany, w dobrze skrojonym ubraniu siedział z

miną, która świadczyła o tym, że jest człowiekiem bogatym, posiadającym pozycję i należy go naśladować. Jednak czyste, atletyczne linie częściowo były rozmazane przez nadmiernie folgowanie sobie i dookoła podbródka narosło trochę za dużo ciała. Tracey głosowała za Johnnym, nie wahając się ani sekundy. Dostrzegła, jak w uśmiechu brata pojawia się rozdrażnienie. Benedykt nie lubił przegrywać. - Bardzo dobrze, droga siostro. Teraz w końcu wiemy, na czym stoimy. - Powoli odwrócił się do Johnny’ego. - Jak przypuszczam, pragniecie bym kontynuował moje interesy w Londynie. Od lat Benedykt zajmował się przewozem kamieni sprzedawanych przez Kompanię w Londynie. Nie było to zbyt skomplikowane zadanie, z czego Stary doskonale zdawał sobie sprawę i dlatego wybrał syna. - Dziękuję, Benedykcie - zgodził się Johnny. - Teraz ja mam propozycję do zapisania. - Mam nadzieję, że dyrektorzy Kompanii w geście solidarności zrzekną się swoich praw do honorarium aż do czasu, gdy pozycja finansowa Kompanii poprawi się. To był słaby kontratak, jednak w tej chwili najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić. * Start z Youngfild odbył się przy pierwszych promieniach słońca. Johnny skierował dwusilnikowego beechcrafta na kurs północny, zostawiając po lewej stronie błękitny masyw Table Mountain. Tracey miała kurtkę narzuconą na różową bluzkę. Nogawki dżinso- wych spodni były wciśnięte w skórzane buty, a włosy związane na karku rzemieniem. Siedziała nieruchomo, patrząc przez szybę sa- molotu na zakryte poranną mgłą punkty kontrolne. Bladoliliowe góry i wielkie równiny koloru lwiej skóry zbiegały na spotkanie z mgłą, która wisiała nad Atlantykiem. W pozornym spokój u Tracey Johnny wyczuł podniecenie. Odkrył, że jest ono zaraźliwe. Słońce ukazało się nad horyzontem, obmywając zielone doliny złotem. - Namaqualand - wskazał przed siebie ręką. Zaśmiała się z podniecenia, jak dziecko w czasie świąt Bożego Narodzenia. Odwracając się na siedzeniu, spojrzała mu w twarz. - Pamiętasz... - zaczęła i zmieszana umilkła. - Tak - potwierdził. - Pamiętam. Wylądowali przed południem na wyboistym pasie startowym wytyczonym przez buldożery w dzikim buszu. Czekał tam na nich landrover. Pojechali na plażę, by zobaczyć jak postępują prace. * Wzdłuż trzydziestosiedmiomilowego pasa wybrzeża należącego do marynarki wojennej nie było już miejsca wartego uwagi. Zosta- ła tylko operacja czyszczenia i zamykania. Pracownik odpowiedzialny za wydobycie, wręczając paczkę diamentów, która stanowiła rezultat miesięcznych poszukiwań, przepraszał Johnny’ego. - Wybrałeś wszystkie rodzynki, Johnny. Nie jest już tak, jak dawniej. Johnny spojrzał na opłakany stosik małych, niższej klasy kamieni. - Tak, to już nie te czasy - zgodził się. - Ale każdy, nawet najmniejszy kawałek jest ważny. Wskoczyli z powrotem do beechcrafta i polecieli na północ. Teraz przelatywali nad rejonem, gdzie pustynia była porysowana i zryta. Traktory zostawiły wijące się w miękkiej ziemi ślady. - Nasze? - zapytała Tracey. - Chciałbym, żeby były. Wtedy nie martwiłbym się o przyszłość. Tu wszystko należy do wielkiej kompanii. Johnny sprawdził swój zegarek, automatycznie porównując trasę lotu z obliczeniami. Potem wyciągnął mikrofon z krótkofalówki. - Wieża kontrolna Zatoki Alexandra. Tu mówi Zulu, Suger, Peter, Tango, Baker. Wiedział, że mieli go na radarze i obserwowali. Nie dlatego, żeby obawiali się o swoje bezpieczeństwo, ale dlatego, że wleciał już w Proklamowany Okręg Diamentowy Południowej Afryki, w ten rozległy, zazdrośnie strzeżony obszar bezkresnego pustkowia. Radio nieustannie trzeszczało, domagając się od niego numerów zezwolenia, planów lotu, pytając o namiary i kierunek. Przekonawszy wieżę kontrolną o niewinnych zamiarach i otrzymawszy pozwolenie na dalszy lot, wyłączył krótkofalówkę i uśmiechnął się szeroko do Tracey. Czuł się urażony tym małym incydentem z Olimpem. Wiedział, że była to zwykła zawodowa za- zdrość. Dziwiło go, że teren, na którym pracował został odrzucony przez Kompanię jako nieopłacalny. Czasami Johnny marzył o wy- kryciu niedociągnięcia w tytule posiadania lub błędu w planie, przypadkowo popełnionego przed siedemdziesięciu laty, zanim odkry- to znaczenie wartości tej spieczonej słońcem, ogołoconej ziemi. Wyobrażał sobie siebie roszczącego prawa górnicze do kilku mil kwadratowych zamkniętych w środku najbogatszych pól wielkiej kompanii. Na myśl o tym drgnął z podniecenia, a Tracey spojrzała na niego pytająco. Pokręcił głową, a potem owe myśli i marzenia sprowokowały go do dalszego działania. - Tracey, zamierzam ci coś pokazać. Przechylił samolot, przekraczając linię brzegową, z kremowymi zygzakami fal biegnących w stronę białego piasku plaży. - Co? - spytała wyczekująco, czując nowy ton w jego głosie. - Thunderbolt i Suicide2 - powiedział. Widać było, że Tracey nie rozumie. - Tam - wskazał przed siebie i przez lekkie opary mgły zobaczyła je nagie, białe i błyszczące jak para wielorybów albinosów. - Wyspy? - zapytała. - Co jest w nich takiego specjalnego? - Ich kształt - odpowiedział. - Zobacz, jak są położone. Niczym wylot komina z małym otworem. Przytaknęła. Dwie wyspy były parą prawie identycznych bliźniaków - dwa wąskie kliny z gładkiego granitu, każdy około trzech mil długości, razem tworzą wzór szewronu, ale nie stykającego się u wierzchołka. Potężne, zrodzone na południu martwe fale Atlantyku biegły prosto w otwór komina. Schwytane w pułapkę w granitowych zagrodach, pieniły się dziko, rozpryskując wodny pył. Potem zmienione w kłęby białej piany wypływały nieprzerwanym potokiem przez wąski przesmyk pomiędzy wyspami. - Teraz już wiem, skąd Thunderbolt - Tracey oglądała z uwagą dziko huczące fale. - Ale jak powstała nazwa Suicide? - Starzy zbieracze guano musieli ją tak nazwać po tym jak próbowali na niej lądować. 2 Thunderbolt (ang.) - grom; Suicide (ang.) - samobójca (przyp. tłum.)

- Guano - przytaknęła Tracey. - Tym tłumaczy się kolor. Johnny skierował beechcrafta w płytki lot koszący, nisko nad zieloną wodą. Przed nimi ptaki wodne uciekały przestraszone. Były to kormorany i głuptaki, których odchody przez wieki barwiły skały na biało. Kiedy przemknęli przez szczelinę, Tracey zawołała: - Patrz, tam są jakieś wieże! W tyle wyspy. - Tak - zgodził się Johnny. - To jest drewniany żuraw używany do ładowania guana na łodzie. Wprowadził beechcrafta w lot wznoszący, chcąc popatrzeć na wyspy z góry. - Czy widzisz miejsce, gdzie fala przechodzi przez otwór? Teraz spójrz niżej, widzisz rafy pod wodą? Leżały jak długie cienie, z prawej strony od dryfującej białej piany. - Cóż, patrzysz na najwspanialszą na świecie naturalną pułapkę dla diamentów. - Wyjaśnij! - zachęcała Tracey. - Tam, na dole - wskazał na północ - są wielkie rzeki. Niektóre wyschły przed milionami lat. Zabrały ze sobą do morza diamentową ikrę. Przypływy i wiatr pracowały nad nimi przez wieki. Przesuwając je w kierunku północnym. Niektóre kamienie były wyrzucane na plażę, ale większość podążała tamtą drogą. Wyrównał beechcrafta i powrócił do przerwanego lotu na północ. - Potem nagle natykały się na Thunderbolt i Suicide. Tu były skupiane i ściskane w otworze, a potem znalazły na swojej drodze ciąg ostrych raf. Nie mogąc przez nie przejść, po prostu osiadają w rowach i czekają na kogoś, kto je wydobędzie. - Johnny wes- tchnął. - Mój Boże, Tracey. Zapach tych diamentów drażni moje nozdrza. Poprzez sto sześćdziesiąt stóp wody prawie widzę ich błysk. - Otrząsnął się, jak gdyby budził się ze snu. - Całe życie w to gram, Tracey. Mam do tego nosa, tak samo jak różdżkarze. Mó- wię ci z absolutną pewnością, tam są miliony karatów diamentów. - Więc w czym problem? - zapytała Tracey. - Dwadzieścia lat temu koncesja została przyznana wielkiej kompanii. - Przez kogo? - Przez rząd Afryki Południowo-Zachodniej. - Dlaczego więc nie wydobywają? - Kiedyś będą, za następne dwadzieścia lat. Nie śpieszy im się. Zamilkli patrząc przed siebie. Poirytowany Johnny cmokał i kręcił głową. Ciągle myślał o tych wyspach. Tracey zapytała: - Gdzie rodzą się diamenty? - W żyłach wulkanicznych - odpowiedział. - Jest więcej niż sto żył znanych w Południowej Afryce. Nie wszystkie dostarczają ka- mieni, ale niektóre tak. New Rush, Finsch. Dutoitspan, Bulfontein. Premier, Mwadui. Wielkie, owalne skarbce wypełnione legendarną „błękitną ziemią”, matką żył diamentowych. - Czy tutaj na pewno nie ma żył? - Tracey obróciła się na siedzeniu. - Nie ma - potwierdził Johnny. - Popatrz, minęliśmy właśnie skały napływowe. Niektóre z tych starych żył rozniesione zostały na powierzchni setek mil kwadratowych. Inne oddają swoje skarby niespokojnemu morzu. Jeszcze inne, bardziej pasywne żyły wulka- niczne, po prostu uległy erozji pod wpływem wiatru i wody, odsłaniając diamenty. - Potem były zmywane do morza? - zgadywała. Przytaknął. - Zgadza się. Przez miliony lat były powoli zmywane przez osunięcia się ziemi, powodzie, rzeki i deszcze. Kiedy wszystkie inne kryształy i kamienie były kruszone, a potem starte na miał, diamenty, czterysta razy twardsze niż jakakolwiek inna substancja na zie- mi zostały nie tknięte. W końcu dotarły do morza i zmieszały się z innymi, także z podwodnych żył. Następnie zostały złożone przez fale na plażach, by czasem ujawnić się również w takich miejscach jak Thunderbolt i Suicide. Tracey otworzyła usta, żeby zadać następne pytanie, ale Johnny jej przerwał. - Jesteśmy na miejscu. Oto Cartridge Bay. Skierował samolot w dół. To była raczej laguna niż zatoka. Oddzielona od morza wąskim, głębokim rowem, rozszerzającym się da- lej w bezkresne mielizny - olbrzymi obszar spokojnej, płytkiej wody, tworzący w porównaniu z ogromnymi falami wylewającymi się do rowu oazę ciszy. Przez ten rów prowadziło do zatoki głębokie wejście oraz naturalny kanał doskonale widoczny z powietrza ze względu na ciemnozielony kolor. Kanał wił się po lagunie do miejsca, gdzie znajdowała się rozrzucona na skraju pustyni grupa sa- motnych, białych budynków. Johnny skręcił w ich kierunku, a stada czarnych i białych pelikanów oraz różowych flamingów podry- wały się w panice z okolicznych płycizn. Wylądował, kołując teraz do czekającego nań landrovera z białymi insygniami Kompanii Diamentów Van Der Byla. Taszcząc termos z obiadem, Johnny poprowadził Tracey do pojazdu i przedstawił brygadziście. Zaraz po- tem wsiedli i pojechali wyboistą drogą do budynków przy lagunie. Johnny odebrał raport o postępie prac. Budynki należały przedtem do Atlantis Diamonds i teraz były odnawiane. Miały służyć jako baza dla „Kingfisher”, miejsce odpoczynku i rekreacji dla załogi, ja- ko centrum radiowe, skład paliw oraz warsztat do wykonywania zabiegów konserwacyjnych i napraw. Dodatkowo budowano na la- gunie molo dla siedemdziesięciostopowego trawlera-przetwórni sardynek, który miał być łodzią serwisową dla „Kingfisher”, pracując jako statek zaopatrzeniowy i prom. Dokonali drobiazgowej inspekcji bazy. Johnny był zadowolony z zainteresowania, jakie okazywała Tracey. Cieszył się, że może odpowiadać na jej pytania, jego entuzjazm rósł. Była już prawie druga nim skończyli. - Jak idzie budowa wież strażniczych? - zapytał Johnny. - Wszystkie gotowe stoją i czekają. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. - Chciałbym to zobaczyć. - Starał się, żeby to zabrzmiało niedbale. - W porządku, sprowadzę landrovera - zgodził się brygadzista. - Znam drogę. - Zbył go Johnny. - Idź i zjedz lunch. - Żaden kłopot... - zaczął brygadzista, jednak gdy zauważył jak Johnny zmarszczył brwi i spojrzał na Tracey, urwał. - Ależ oczywiście! Z pewnością! Nie ma sprawy! Wszystko w porządku! Tu są klucze. - Zniknął w swojej kwaterze. Johnny sprawdził pojemnik z jedzeniem i wskoczyli do otwartego landrovera. - Dokąd jedziemy? - zapytała Tracey. - Sprawdzić wieże strażnicze wzdłuż kanału.

- Wieże strażnicze? - Ustawiliśmy wzdłuż plaży linię z drewnianych wież o wysokości pięćdziesięciu stóp. Z nich będziemy bez przerwy obserwowali położenie „Kingfisher”, kiedy będzie pracował przy brzegu. Przez radio będziemy mogli w każdej chwili podać z dokładnością do kilku stóp, sprawdzoną przez komputer jego pozycję. - Nie do wiary, jesteś naprawdę zdolny. - Tracey zamrugała do niego z udawanym podziwem. - Głupia dziewucha - odrzekł i puścił sprzęgło. Przemknął obok chaty z radiowęzłem i wjechał na twardy, mokry piasek na brzegu laguny. Przyśpieszając włączył dwójkę, potem trójkę i dojechali do miejsca, gdzie laguna zakręca, kierując się do wielkich, żółtych wysp leżących wzdłuż wybrzeża. Tracey wstała i rozpuściła włosy. Utworzyły błyszczącą, czarną kaskadę, która furkotała na wietrze. - Spójrz! Spójrz! - krzyknęła, gdy białe, pomarańczowe i czarne stada przestraszonych flamingów pochylały się w locie, unosząc ponad połyskującą, srebrną wodą. Johnny śmiał się razem z nią. Skręcił na wydmy. Minęli kanał, przecięli plażę, ścigając się wzdłuż niej i grając w berka z falami. Pięć mil w głębi plaży Johnny zaparkował ponad znakiem przypływu. Usiedli na piasku i jedli zimne kurczaki, popijając białym schłodzonym winem. Gdy skończyli, zeszli na brzeg morza. - Brr! Zimna! - Tracey zaczerpnęła wody w garście. Spojrzała na Johnny’ego, a jej twarz przybrała figlarny wyraz. Wycofał się, lecz za późno. Zimna woda zalała mu piersi. Stracił oddech. - Wojna! - to było ich dziecięce zawołanie. Tracey odwróciła się i ruszyła biegiem wzdłuż plaży. Rzucił się za nią i wkrótce zaczął doganiać. Wyczuła, że ją wyprzedza i krzyknęła: - To była pomyłka! Nie chciałam! Bardzo mi przykro! W ostatniej chwili, gdy wyciągnął rękę, żeby schwytać ją za ramię, wymknęła się wbiegając do morza. Pluskała strugami wody, rzucała wyzwania i śmiała się w głos. - W porządku, chodź tu teraz! Nie zważając na strumienie wody, chwycił ją i mimo oporu uniósł i zanurzył po pas. - Nie! Nie! Proszę, Johnny. Poddaję się, zrobię wszystko! W tej chwili kapryśna fala, większa i silniejsza niż inne zbiła Johnny’ego z nóg. Kompletnie przemoczeni, przytuleni do siebie, śmiejąc się beztrosko wyszli na brzeg. Stali za landroverem, wyżymając ubrania. - Och ty bestio! - zanosiła się od śmiechu Tracey. Jej włosy tworzyły jedną zbitą masę. Krople wody morskiej błyszczały na rzę- sach. W pewnej chwili przestali się śmiać, a Johnny wziął ją w ramiona i pocałował. Odprężyła się na jego piersi, zamknęła oczy i roz- chyliła słone od wody usta. Nagle za nimi zaczęła brzęczeć krótkofalówka, błyskając czerwonym światłem. Powoli, niechętnie roz- dzielili się, patrząc na siebie zdumionymi, wylękłymi oczyma. Johnny sięgnął do landrovera, odczepił mikrofon i uniósł do ust. - Tak? - głos miał ochrypły, przełknął ślinę i zapytał jeszcze raz: - Tak? Głos brygadzisty był zniekształcony przez głośnik, niewyraźny. - Panie Lance, bardzo mi przykro, że... - najwyraźniej chciał to szybko skończyć - ...przerywam panu. - Nagle przestał mówić. Po chwili zaczął ponownie. - Sądzę, że powinien pan wiedzieć o ostrzeżeniu meteo. Na północy powstaje wichura. Jeżeli chce pan być z powrotem w Cape Town, to lepiej odlecieć, nim będzie u nas, inaczej będzie pan unieruchomiony przez całe dnie. - Dziękuję. Wracamy natychmiast. - Odwiesił mikrofon, a Tracey uśmiechnęła się słabo. Jej głos również brzmiał matowo i niena- turalnie. - Co za cholerny pech! * Włosy Tracey były ciągle, wilgotne i topiła się w pożyczonym swetrze z kołnierzykiem polo. Szare spodnie były także pożyczone, podwinięte nogawki ukazywały bose nogi. Siedziała na siedzeniu pasażerskim beechcrafta cicha, zamyślona. Daleko za nimi znajdo- wał się mały statek rybacki z białą chmurą mew dookoła. Obserwowała go z nadmierną uwagą. Zapanowało teraz między nimi pełne napięcia milczenie. Nie mogli patrzeć sobie w oczy. - Trawler łowiący sardynki. - Zauważył jej spojrzenie. - Tak - odpowiedziała i znowu zaległa cisza. - Nic się nie wydarzyło. - Powiedział niskim głosem Johnny. - Tak - zgodziła się. - Nic się nie wydarzyło. - Potem nieśmiało dotknęła jego ręki. - Ciągle jesteśmy przyjaciółmi? - zapytała. - Ciągle jesteśmy przyjaciółmi. - Uśmiechnął się z ulgą. Lecieli w kierunku Cape Town. * Hugo Kramer śledził lot samolotu przez lornetkę, swobodnie utrzymując równowagę na rozkołysanym mostku. - Patrol policji? - zapytał stojący za nim sternik. - Nie - odpowiedział nie opuszczając szkieł. - Biało-czerwony, dwuosobowy beechcraft. Numer rejestracyjny ZS-PTB. Samolot prywatny, prawdopodobnie jest własnością jednej z kompanii. Opuścił szkła i przeszedł na skrzydło mostka. - W każdym razie jesteśmy daleko poza obszarem wód terytorialnych. Warkot samolotu ucichł, tymczasem Hugo przeniósł swoją uwagę na szaleńczą pracę na niższym pokładzie. Trawler „Wild Goose” przechylony był na burtę pod ciężarem ryb wypełniających okrężnicę. Co najmniej setka ton rojących się, srebrnych sardynek wypychała rozciągniętą wzdłuż trawlera, szeroką na pięćdziesiąt stóp sieć. Nad nimi rozciągał się baldachim utkany z ptaków oszalałych z zachłanności. Krążyły, nieustannie nurkując. Trzech członków załogi pracowało przy wózku, który zwi- sał z górnego bomu, wybierając ryby z sieci. Z każdego włoka wybierali około tony ryb, spuszczając je niczym srebrny deszcz do ła- downi. Mała parowa wciągarka terkotała zgrzytliwie. Hugo obserwował robotę z satysfakcją. Miał dobrą załogę. Łowienie było tylko

pozorem. Dumny był z germańskiej sumienności, ponieważ pozory wydawały się naprawdę solidne. W każdym razie wszystkie profi- ty pochodzące z połowów szły na jego osobiste konto. Była to część umowy z Kołem. Zapakował lornetkę do skórzanego futerału i powiesił ją za drzwiami kabiny nawigacyjnej. Potem zszedł szybko po stalowych schodach na pokład. Poruszał się z kocią zwinno- ścią, pomimo że nosił ciężkie, gumowe, sięgające do bioder buty. - Przejmę ją na chwilę - powiedział pracującemu przy urządzeniach kierujących mężczyźnie. Mówił dialektem afrykanerskim z akcentem niemieckim, typowym dla kolonistów z Południowo-Zachodniej Afryki. Pod rybackim swetrem zarysowały się szerokie ramiona. Wykonywał spokojne, oszczędne ruchy. Ręce, które trzymał na drążkach wciągarki, były szorstkie, zaczerwienione od wiatru i słońca. Jego skóra była często wystawiana na działanie pogody. Twarz także była czerwona. Naskórek łuszczył się tak, że jego policzki pokryte były różowymi plamami. Zwisające spod czapki włosy były białe jak farbowany sizal, a grube powieki nadawały mu łagodny wygląd krótkowidza. Oczy koloru bławatka były wodniste jak u większości albinosów. Szeroko otwarte oceniały przechyły łodzi. Reagując na jej ruchy, włączał sprzęgło lub wciskał skrzypiący hamulec. - Kapitanie! - zawołał ktoś z mostka. - Co jest? - Ostrzeżenie meteo! Na północy powstaje olbrzymia wichura. Hugo uśmiechnął się szeroko, zaciskając hamulec i zamykając dźwignię przepustnicy. - W porządku. Czyścimy pokład. Odetnijcie linę. Wypuśćcie ryby. Odwrócił się, wszedł po drabinie na mostek i usiadł za stołem z mapami. - Potrzebujemy trzech godzin, żeby wrócić na pozycję - mruknął głośno, pochylony nad mapą. W chwilę później znowu ruszył, że- by pogonić załogę. Właśnie odcięli linę sznurującą i otwarta sieć opadła łagodnie. Ryby uchodziły przez otwór ciemną, rozprzestrzeniającą się plamą. Dwóch ludzi wężami zmywało do morza pozostałe ryby. Inni zamykali pokrywę luku. Po czterdziestu minutach płynęli na pełnych obrotach, by powrócić na miejsce postoju. Wybrzeże diamentowe w Południowo-Zachodniej Afryce leżało w pasie Trades, tam gdzie przeważnie wiatr wieje z południa na wschód. Od czasu do czasu wiatry zmieniają się i wtedy z północy, znad lądu, nadciąga wichura. Jest to wiatr typu sirocco, taki sam jak khamsin na Pustyni Libijskiej czy simoom w Tripoli. To ten sam szorstki, suchy wiatr pustyni wypełniający niebo wiszącymi chmurami kurzu i piasku, pokrywający wszystko piekiel- nym całunem niczym dymem z wielkich pól bitewnych. Chmury kurzu były częścią projektu. Koło wzięło je pod uwagę, gdy planowali system, ponieważ wiatr północny unosi w niebo ta- kie ilości kurzu z miki, że ekrany radarów służb bezpieczeństwa kompanii diamentowej brzęczą, tracą orientację, czyniąc niemożli- wym wychwytywanie niewielkich przedmiotów. Turn Back Point to trzymilowa wysepka oddalona o sześćdziesiąt mil na północ od Orange River, której nazwę nadali pierwsi podróżnicy. Symbolizowała ich pragnienie podróży na północ. Ci dawni wędrowcy nie wiedzieli, że stoją w centrum morskiego tarasu. Dawna mielizna teraz podniosła się powyżej poziomu morza. Nie wiedzieli także, że jest to obszar najbogatszy w diamenty. Teraz wysepka została ogrodzona płotem, patrolowana przez jeepy, psy i samoloty. Strzeżona za pomocą broni i radarów. Obóz tak zabezpieczono, że mężczyzna go opuszczający musi poddać się prześwietleniu promieniami rentgena i nie może zabrać ze sobą niczego więcej poza ubraniem, które ma na sobie. Na Turn Back Point znajdował się jeden z naj- większych separatorów, w którym był przerabiany cały piasek wielkiej kompanii zebrany na przestrzeni wielu mil. Również osada była duża: urządzenia, warsztaty, magazyny i pomieszczenia dla pięciu tysięcy ludzi i ich rodzin. Wszystkie podejmowane przez kompanię wysiłki, żeby miejsce uczynić atrakcyjnym i gotowym do zamieszkania nie zmieniły faktu, że była to piekielna dziura w dzikiej, niedostępnej pustyni. Teraz, kiedy wiał wiatr, to, co przedtem było nieprzyjemne, stawało się nie do wytrzymania. Budynki były uszczelnione. Nawet spoiny dookoła okien i drzwi wypchane były ubraniami i papierami, mimo to czerwony kurz sączył się do środka, pokrywając cienką warstwą meble, stoły, pościel, a nawet wnętrze lodówek. Sadowił się we włosach, trzeszczał w zębach, za- pychał nozdrza. Nadchodziło piekielne gorąco, które wydawało się wysuszać oczy. Na obrzeżach chmury kurzu unosiła się czerwona mgła ograniczająca widoczność do kilku jardów. Ludzie, którzy byli zmuszeni do wyjścia w tę dławiącą, suchą zupę zakładali spe- cjalne ochronne okulary. Kurz z miki pokrywał ich ubrania świecącą warstwą, błyszczącą nawet w ciemnościach. Teraz w tej mgle poruszał się jakiś człowiek. Niósł mały, cylindryczny przedmiot. Pod podmuchami wiatru pochylał się, powoli odchodząc w stronę pustyni. Dotarł do niewielkiego zagłębienia i zszedł do niego. Odpoczywał chwilę, położywszy bagaż na ziemię. Cylinder z włókien szklanych pomalowany był żółtą farbą fluorescencyjną. Na jednym końcu znajdowała się przezroczysta, plastikowa bańka mieszcząca żarówkę, a z drugiej strony złożony w kopertę, impregnowany materiał przymocowany nierdzewnym, stalowym złączem. Do niego przytwierdzona była stalowa butla z wodorem. Całość miała osiemnaście cali długości i trzy cale średnicy. Ważyła około piętnastu funtów. Wewnątrz cylindra znajdowały się dwie oddzielne komory. Większa zawierała bardzo wymyślne elektroniczne podzespoły przesyłające sygnał naprowadzający oraz reagujące na sygnał radiowy zgaszeniem lub zapaleniem światła. Znajdował się tam także kontroler dopływu gazu do balonu. Mniejsza komora zawierała zaplombowany plastikowy pojemnik, w którym zapakowane było dwadzieścia siedem diamentów. Najmniejszy z kamieni ważył czternaście karatów, największy aż pięćdziesiąt sześć. Każdy z kamie- ni został wyselekcjonowany przez ekspertów co do koloru, blasku i doskonałości. Wszystkie były diamentami pierwszej wody. Kiedy zostaną pocięte, będą mogły osiągnąć na wolnym rynku cenę od siedmiuset tysięcy do miliona funtów - wszystko zależeć będzie od sposobu cięcia. Było czterech członków Koła „Tum Back Point”. Dwóch to długoletni pracownicy i zaufani sortownicy diamentów, pracujący za strzeżonym murem przy maszynach przetwórczych. Pracowali razem, żeby sprawdzać jeden drugiego, ponieważ kompania wprowa- dziła system podwójnej kontroli - zupełnie niepotrzebnie, ponieważ byli w zmowie. Ci ludzie selekcjonowali najlepsze kamienie i za- bierali je z maszyny. Trzecim członkiem Koła był mechanik pracujący przy silnikach diesla w warsztacie. Do niego należało zdoby- wanie i montowanie urządzeń, które później ukrywał w oznakowanych beczkach przeznaczonych na smar. On także pakował kamie- nie do cylindra i przekazywał je mężczyźnie, który teraz klęczał na piasku, przygotowując się do wypuszczenia cylindra w kłębiący się kurz. Ostatnia kontrola była zakończona, mężczyzna wstał, zbliżył się do brzegu wgłębienia i wpatrywał w burzę. W końcu wydał się usatysfakcjonowany i wrócił spiesznie do żółtego cylindra. Przekręcił stożkowaty pierścień i otworzył zawór butelki z wodorem. Wydobyło się z niej syczenie i nylonowy balon zaczął się nadymać. Zakładki materiału trzeszczały prostując się. Balon uniósł się, go- towy do lotu. Mężczyzna powstrzymywał go jeszcze, czekając aż stanie się twardy i gładki. W końcu uwolnił go i balon z podwieszo-

nym cylindrem uniósł się w niebo. Prawie natychmiast zakryły go chmury piasku. Mężczyzna stał ze wzrokiem wpatrzonym w niebo. Przybrał pozę pełną triumfu. Odwrócił się i ruszył lekkim krokiem jak człowiek uwolniony od niebezpieczeństwa. - Jeszcze jedna przesyłka - obiecywał sobie. - Tylko jedna i wyrwę się z tego. Kupię farmę na Olifants River, będę jeździł na polo- wania. Kiedy dotarł do zaparkowanego landrovera i wskoczył na siedzenie kierowcy, ciągle jeszcze marzył. Zapalił silnik, włączył światła i pojechał powoli w kierunku zabudowań. Znaki na tyle odjeżdżającego landrovera były pomalowane na biało tak, aby były dobrze widoczne w czerwonej mgle. Napis brzmiał: Patrol Służby Bezpieczeństwa. * „Wild Goose” stała na przystani. Silniki cicho pracowały, aby utrzymać dziób w stronę wiatru. Nawet dwadzieścia mil od brzegu wiatr był piekielnie gorący i tylko rzadkie bryzgi wody padające na twarz Hugo przynosiły ulgę. Stał na rogu mostka, skąd mógł ob- serwować morze i sternika. Był niespokojny. „Wild Goose” stała na przystani już piętnaście godzin, a od dziesięciu ponuro wył pół- nocny wiatr. Na początku akcji przechwytywania zawsze był niespokojny. Jest tyle rzeczy, które mogą pójść źle. Dosłownie wszyst- ko. Od pojawienia się policji, do niewielkiej awarii w sprzęcie elektronicznym. - Która godzina, Hansie? - zawołał do sternika. - Trzy minuty po szóstej, kapitanie. - Ściemni się za pół godziny - szepnął do siebie z niezadowoleniem, jeszcze raz wpatrując się jasnymi oczami w przestrzeń. Potem wzruszywszy ramionami, powoli wrócił do kabiny nawigacyjnej. Zatrzymał się przy konsoli za stołem z mapami. Nawet dla doświadczonego oka maszyna była echosondą rybacką, adaptacją stare- go, pochodzącego z czasów wojny urządzenia do wykrywania łodzi podwodnych - asdicu, na urządzenie wykrywające głębokość i pozycję ławic sardynek. Jednak ów model przeszedł kosztowną, specjalistyczną przeróbkę, której dokonał przybyły z Japonii ekspert. Teraz urządzenie brzęczało cicho, a jego deska kontrolna paliła się delikatnym, zielonym światłem. Dźwięk był jednostajny, a okrą- gły, szklany ekran ciemny. - Chcesz trochę kawy, Hansie? - Hugo zapytał starego mężczyznę stojącego przy sterze. Załoga była wybrana z uwagą, lojalna i ufna. Taka powinna być. Jeden krzykacz potrafi rozbić taki ogromny interes. Sternik od- mówił, ale widać było, że propozycja sprawiła mu radość. Hugo krzyknął na dół w stronę schodów prowadzących do kuchni: - Kuchareczko, skarbie, co myślisz o filiżance kawy? Ale nie usłyszał odpowiedzi, ponieważ konsola w tym momencie nagle się ożywiła. Rząd świateł błyskał na desce kontrolnej, a de- likatne mruczenie zmieniło się w przeciągły ostrzegawczy sygnał. Obraz zabarwił się na zielono. - Nadlatuje! - krzyknął Hugo z ulgą i podbiegł do urządzenia. Pierwszy oficer z zaspaną twarzą wybiegł z kabiny za mostkiem, wpychając koszulę w nie zapięte spodnie. - O takim pieprzonym czasie - zrzędził próbując utrzymać równowagę. - Zmień Hansie’ego - polecił mu Hugo, a sam usiadł na siedzeniu przed konsolą. - W porządku, odwróć go o dwa punkty w stronę przystani i cała naprzód. „Wild Goose” zawróciła swój dziób w stronę morza i zmieniła prędkość gwałtownym, silnym pchnięciem, aż fale spiętrzyły się po- nad szybą mostka. Siedząc za konsolą, Hugo tropił lot balonu i utrzymywał statek na kursie przechwytującym. Balon niesiony przez wiejący z prędkością czterdziestu węzłów wiatr, przekroczył linię wybrzeża, wznosząc się szybko na wyso- kość trzech tysięcy stóp. Hugo manipulował gałką konsoli, która wysyłała komendę wypuszczenia gazu i utrzymania wysokości. Od- powiedź cylindra została natychmiast zapisana na ekranie. - Dobrze - szepnął Hugo. - Grzeczny chłopiec. - Potem głośniej: - Zbliż go trochę, Oskarze. Balon dryfuje na południe. Po dwudziestu minutach przedostali się przez wielkie fale. - W porządku - przerwał ciszę Hugo. - Zamierzam go opróżnić. - Przekręcił gałką zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wypusz- czając gaz z balonu. - Tak, to wszystko. Idzie teraz na dół. - Spojrzał przez okno nad konsolą. Naładowane piaskiem chmury sprowadziły przedwcześnie noc. Na zewnątrz było już ciemno, nad głowami nie świeciły żadne gwiazdy. Hugo z powrotem skierował swoją uwagę na konsolę. - To wszystko, Oskar. Jestem na kursie. Tak trzymaj. Potem spojrzał na Hansie’ego i drugiego, młodszego członka załogi. Siedzieli cierpliwie na ławce przy dalekiej przegrodzie. Obaj byli ubrani w nieprzemakalne kombinezony z błyszczącego plastiku, na nogach mieli gumowe buty. - W porządku, Hansie - kiwnął Hugo. - Możecie iść na dziób. Mamy jeszcze około mili lub więcej. Zeszli na obmywany falami pokład, a Hugo obserwował, jak kuląc się, uciekali przed każdym przelewem zielonej wody. W jednej chwili zanurzali się, by w następnej pojawić się znowu. Ich żółte plastikowe ubrania widać było wyraźnie w przyćmionych światłach pokładu. - Teraz włączę reflektory - Hugo ostrzegł sternika. - Musimy go widzieć. - Zgoda. - Oskar wpatrywał się przed siebie, a Hugo przerzucił przełącznik na pulpicie, powodując oświetlenie balonu. Prawie na- tychmiast rozległ się krzyk Oskara: - Jest tam! Nieruchomy! Hugo wyskoczył i pobiegł do przodu. Potrzebował kilku sekund, żeby przystosować wzrok do ciemności. W głębokim mroku wy- łowił mikroskopijne czerwone światło podobne do świetlika. Pokazało się tylko na chwilę i zniknęło w nadpływającej fali. - Przejmę go. - Hugo zmienił Oskara przy sterze. - Włączysz reflektor. Wiązka w ciemnościach tworzyła gruby biały snop światła. Żółta fluorescencyjna farba cylindra jarzyła się w błysku reflektora. Hugo ustawił „Wild Goose” pod wiatr prostopadle do cylindra i pozwolił jej dryfować na niego. Hansie i jego pomocnik czekali go- towi z dwudziestostopowymi bosakami w rękach. Hugo delikatnie manewrował statkiem koło kołyszącego się cylindra i chrząknął z satysfakcją, gdy zobaczył, że bosak trafił w metalową obręcz i wciągnął cylinder ponad dziobem. Obserwował ociekające wodą po-

stacie w nieprzemakalnych ubraniach, wspinające się z powrotem po drabince do sterowni. Chwilę później weszli i położyli cylinder na stole z mapami. - Dobrze! Wspaniale! - Hugo serdecznie klepał ich po plecach. - Teraz idźcie i wysuszcie się. Kiedy zbiegli zejściówką pod pokład, przekazał ster Oskarowi. - Do domu! - poinstruował go. - Tak szybko, jak tylko się da. Zaniósł cylinder do swojej kabiny. Usiadł za złożonym stołem i odkrywszy dolną komorę, wyjął plastikowy kontener. Otworzył i wysypał zawartość na stół. Zagwizdał cicho i podniósł największy kamień. Chociaż nie był ekspertem, wiedział, że jest to diament wyjątkowej jakości. Nawet szorstka zewnętrzna strona nie mogła ukryć blasku, jaki płonął wewnątrz. Dla niego był bez wartości. Nie było nikogo, kto potrafiłby sprzedać taki kamień. Nie odczuwał pokusy, żeby go ukraść. Wszystko, co mógł znaczyć dla niego, to pięćdziesiąt lat ciężkich robót. Istnienie Koła opierało się na tym obopólnym zaufaniu. Żadna z części nie mogła funkcjonować bez pozostałych - każda jednak by- ła samowystarczalna i dokładnie odseparowana od innych. Tylko jeden człowiek znał jej wszystkie części, ale nikt nie wiedział kim on jest. Hugo wyciągnął narzędzia z szuflady i położył na stole. Zapalił maszynkę spirytusową i zawiesił na pierścieniu garnek z wo- skiem, żeby go ogrzać. Potem wsypał diamenty do metalowej puszki. Była to typowa puszka używana do konserwowania żywności. Z łatwością utrzymując równowagę na kołyszącym się statku, przeniósł garnek znad maszynki i polał diamenty parującym, płyn- nym woskiem, wypełniając puszkę po brzegi. Wosk szybko oziębiał się i twardniał, zmieniając się w nieprzeźroczystą, białą masę. Diamenty były teraz związane ciastem z wosku, które ustrzeże je przed wypadnięciem i da zaplombowanej puszce zwykły ciężar. Hugo zapalił papierosa i przeszedł przez kabinę, żeby zobaczyć, co się dzieje w sterowni. Sternik mrugnął do niego. Odpowiedział uśmiechem. Wrócił z powrotem do stołu. Puszka oziębiła się już na tyle, że można ją było wziąć w rękę. Umieścił na niej pokrywkę i podszedł do przenośnej żłobiarki przymocowanej do komody. Delikatnie wprowadził wieczko na właściwe miejsce. W końcu usatysfakcjonowany położył zaplombowaną puszkę na stole, a sam podszedł do wiszącej na drzwiach kurtki. Z wewnętrz- nej kieszeni wyjął kopertę z manili, a z niej drukowaną, kolorową etykietę. Wrócił do warsztatu i skrupulatnie okleił puszkę etykietą, na której znajdował się niezwykle uroczy, stylizowany wizerunek skaczącej sardynki, podobnej co prawda do szkockiego łososia. - Sardynki w sosie pomidorowym - przeczytał etykietę na głos. Odchylił się do tyłu i podziwiał swoją pracę. - „Produkt Południo- wo-Zachodniej Afryki”. - Nim zaczął pakować narzędzia, uśmiechnął się z satysfakcją. * - Ile? - spytał brygadzista stojący przy pompie rybnej. „Wild Goose” przybijała do mola. - Około piętnastu ton - odkrzyknął Hugo. - Potem pogonił nas norter. - Tak. Żadna z łodzi nie została na morzu. - Brygadzista obserwował, jak jego ludzie zakładają cumy i przerzucają pompy próżnio- we do ładowni „Wild Goose”, by wypompować sardynki. - Oskar, przejmij dowództwo. - Hugo zabrał kurtkę i czapkę. - Wrócę jutro. Zeskoczył na molo, a potem zaczął iść dużymi krokami w kierunku obrzydliwie śmierdzącej fabryki konserw. Pod zawieszoną na ramieniu kurtką ściskał puszkę. Zszedł na dół, przechodząc pomiędzy pomieszczeniami dla bojlerów a urządzeniami do suszenia ryb, które znajdowały się na szerokim dziedzińcu zawalonym torbami z mączką rybną. Skręcił i wszedł przez podwójne drzwi do przypo- minającego jaskinię magazynu, wypełnionego po dach tekturowymi kartonami. Napisy na kartonach brzmiały: Sardynki w sosie po- midorowym. Przesyłka do: Vee Dee Bee Agencies, Ltd. 32, Bermondsey Street. London, S.E. 1. Wszedł do niszy, która służyła jako biuro magazynu. - Jak się masz, Hugo? Miałeś dobry rejs? - Magazynier był jego szwagrem. - Piętnaście ton. - Niby przypadkiem Hugo powiesił swoją kurtkę na haku za drzwiami. - Muszę się odlać - powiedział z latryny z boku magazynu. Potem wypił ze szwagrem szklankę herbaty. W końcu wstał mówiąc: - Jeannie czeka. - Przekaż jej pozdrowienia. - Nie potrzebuje ich od ciebie. Będzie miała dość moich! Hugo mrugnął i zdjął kurtkę z haka. Była teraz lżejsza. Puszka zniknęła z kieszeni. Przeszedł przez główną bramę portu, wymienia- jąc przypadkowe pozdrowienia z celnikami i podszedł do poobijanego, starego samochodu ze składanym dachem, stojącego na par- kingu. Pocałował siedzącą za kierownicą dziewczynę, rzucił kurtkę na tylne siedzenie i wcisnął się przez drzwi. - Ty prowadzisz - powiedział uśmiechając się. - Chcę mieć wolne ręce. Zapiszczała i wyciągnęła jego ręce spod spódnicy. - Nie możesz poczekać, aż dojedziemy do domu? - Byłem na morzu pięć dni i jestem głodny jak diabli. - Niezły z ciebie numer, to prawda. - Zaśmiała się i ruszyła. * Mężczyzną, którego Johnny wybrał na kapitana „Kingfisher” był Sergio Caporetti - jegomość o okrągłych, podobnych do bałwana kształtach. Cały wypełniał drzwi biura, a jego wielki brzuch wydymał się do przodu. Twarz miał okrągłą jak u dziecka i czarne oczy obramowane długimi rzęsami jak u dziewczyny. - Wejdź, Sergio - przywitał go Johnny. - Miło cię widzieć. Włoch przeszedł przez pokój dziwnie szybko, a ręce Johnny’ego zginęły w jego włochatych, olbrzymich dłoniach. - Tak więc nareszcie jesteśmy gotowi - stwierdził Sergio. - Trzy miesiące siedziałem na tyłku nic nie robiąc. Niech pan na mnie spojrzy... - klepnął się po brzuchu, aż rozeszło się echo - ...sadło. Niedobrze. - No cóż, nie całkiem gotowi - poprawił go Johnny.

Wysyłał Sergio i jego załogę do Anglii na długo przed terminem. Chciał, żeby Włoch miał jak najwięcej czasu na studiowanie i za- poznanie się z rewelacyjnym, nowoczesnym wyposażeniem „Kingfisher”. Kiedy statek będzie gotowy, Sergio ma popłynąć nim z powrotem do Afryki. - Siadaj Sergio. Przejrzymy listę załogi... Potem zjechali na dół windą. - Jeżeli będą jakieś problemy, zadzwoń do mnie. - Si - Sergio ścisnął mu rękę. - Proszę się nie martwić. - Caporetti jest szefem. Wszystko będzie dobrze. W drodze powrotnej Johnny zatrzymał się w recepcji. - Czy pani Hartfort jest dzisiaj u siebie? - zapytał niższą recepcjonistkę. Obie odpowiedziały mu chórem jak Tweedleedum i Twe- edledee z „Alicji w krainie czarów”. - Nie, panie Lance. - Czy w ogóle zadzwoniła i powiadomiła, gdzie jest? - Nie, panie Lance. Tracey zniknęła. Od pięciu dni nie było od niej żadnej wiadomości, jej nowe biuro stało opuszczone i nie używane. Johnny niepo- koił się i był zły. Obawiał się, że znowu gdzieś hula, no i był wściekły, ponieważ mu jej brakowało. Kiedy wrócił z powrotem do biu- ra, patrzył dziko spode łba. - Boże mój! - Lettie Pienaar stała za biurkiem z plikiem listów w ręku. - Wyglądamy na nieszczęśliwego. Tu jest coś, co pana roz- weseli. Wręczyła mu kartkę pocztową z kolorową fotografią wieży Eiffla. Pierwsza wiadomość od Ruby od czasu wyjazdu. Johnny prze- czytał ją szybko. - Paryż - powiedział - jest pełen uroku jak widać. - Rzucił kartkę na biurko i pogrążył się w pracy. Pracował do późna. W drodze powrotnej zatrzymał się przy smażalni, aby coś zjeść, a potem pojechał prosto do pustego domu na Bishopscourt. Obudził go zgrzyt opon na żwirowej alei i światła omiatające ściany sypialni. Usiadł na łóżku, a kiedy dzwonek u frontowych drzwi zaczął gwałtownie dzwonić, zapalił lampę przy łóżku. - Chryste, jest druga nad ranem! Naciągnął szlafrok na nagie ciało i chwiejąc się zszedł do hallu i zapalił światła. Dzwonek nadal dzwonił. Przekręcił klucz. Drzwi otworzyły się i Tracey jak wicher wpadła do środka, przyciskając do piersi aktówkę. - Gdzie, do diabła się podziewałaś? - Johnny szybko się rozbudził, zły i jednocześnie odprężony. - Johnny! Johnny! - Tańczyła z podniecenia. W jej oczach błyszczała radość. - Dostałam je w końcu. Obie. - Gdzie byłaś? - Johnny nie pozwalał się tak łatwo zbyć i Tracey z wysiłkiem zaczęła panować nad swoim podnieceniem. Ciągle rozpromieniona sprawiała wrażenie mruczącego bez przerwy elektrycznego motoru. - Chodź. - Wzięła go za rękę i pociągnęła do tapczanu. - Nalej sobie dużą whisky i usiądź - rozkazała władczo jak królowa. - Nie chcę whisky i nie chcę... - Będziesz potrzebował - przerwała mu, podeszła do barku, otworzyła i do kryształowej szklanki nalała whisky. Przyniosła i podała mu. - Tracey, o co właściwie chodzi? - Proszę, Johnny. To jest zbyt piękne, nie zepsuj mi tego. Po prostu usiądź tam, proszę! Johnny opadł niechętnie na krzesło, a Tracey otworzyła aktówkę i wyciągnęła plik dokumentów. Stanęła na środku pokoju, przybie- rając pozę wiktoriańskiej aktorki. - Jest to - wyjaśniła - tłumaczenie z oryginału niemieckiej proklamacji wydanej przez gubernatora-konsula, a datowanej na trzecie- go maja 1899 w Windhoek. Ominę wstęp i przejdę od razu do sedna. - Odchrząknęła i zaczęła głośno czytać: - Z uwagi na sumę dzie- sięciu tysięcy marek, które niniejszym zostały zapłacone i odebrane przyznaje się prawa do kopania, wydobywania, odzyskiwania, zbierania i transportowania wszystkich metali szlachetnych czy nieszlachetnych; kamieni nieszlachetnych, półszlachetnych i szlachet- nych; minerałów, guano, roślinności i innych substancji organicznych czy nieorganicznych na okres dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu lat panom Farben, Hendryck i Mosenthal S.A., Guano Merchants, 14 Bergenstrasse, Windhoek, które dotyczą obszaru w promieniu dziesięciu kilometrów. Środkiem jest punkt umieszczony na najwyższym wzniesieniu wyspy położony na szerokości 23 stopni i 5 minut na południe i długości 15 stopni i 2 minut na wschód. Tracey przerwała i spojrzała na Johnny’ego. Siedział znieruchomiały z kamienną twarzą, przyglądając się jej pilnie. Szybko mówiła dalej. - Wszystkie niemieckie koncesje i prawa na kopalnie zostały ratyfikowane przez Zjednoczony Parlament, kiedy Zjednoczona Połu- dniowa Afryka przejęła mandat po wojnie. Przytaknął, ponieważ nie mógł wydobyć słowa. Tracey uśmiechnęła się. - Ta koncesja ciągle ma moc prawną. Gwarancja wszelkich dalszych praw jest nieważna i chociaż pierwotna gwarancja dotyczyła wydobywania guano, teraz dotyczy także kamieni szlachetnych. Ponownie przytaknął, a Tracey przełożyła dokument na spód. - Koncesja Kompanii Farben, Hendryck i Mosenthal S.A. ciągle jeszcze istnieje. Jedynym nabytkiem kompanii, poza dawno zapo- mnianymi koncesjami, jest stary budynek na 14 Bergenstrasse w Windhoek. Nagle zmieniła temat. - Pytałeś mnie, gdzie byłam. No cóż, byłam w Windhoek i jeździłam po najgorszych drogach Południowo-Zachodniej Afryki. Kompania Farben, Hendryck i Mosenthal jest własnością braci Hendryck, farmerów sprzedających karakuły. To dwaj starzy ludzie. Kiedy zobaczyłam ich podcinających gardła tym biednym, małym perskim jagniątkom po to tylko, żeby ochronić futro przed skręca- niem się, to... - Tracey przerwała i przełknęła ślinę. - Cóż, nie powiedziałam im nic o koncesji. Po prostu zaoferowałam kupno kom- panii. Zaproponowali dwadzieścia tysięcy, więc powiedziałam: podpisuję. Natychmiast sporządzili umowę. Zostawiłam ich chicho- czących z radości. Myśleli, że byli niezwykle sprytni. Masz! Jest twoja!