chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 644
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 575

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów 02 - Twardzi ludzie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów 02 - Twardzi ludzie.pdf

chrisalfa EBooki 00.Literatura piękna Smith, Wilbur Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

WILBUR SMITH TWARDZI LUDZIE Tytuł oryginału Men of Men Przekład PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność. Wydanie I Warszawa 1997 AMBER Po raz pierwszy wydana w 1981 roku pod tytułem „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB Copyright © 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-292-7

Nie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę, wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym. Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie. Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry. Zagęszczony jak żadna inna substancja na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią. Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych głębiach Ziemi. Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych ciśnień, nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż przez tysiąclecia więziony był w absolutnej ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka. Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę. Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza — nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie. Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią. W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem. Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli, która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł. Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na zbudowanych z blachy falistej barakach. Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie pracujący 8 na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad wykopami.

Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej, gładkiej skóry poniżej linii włosów, a kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem. Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm. Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go dotkliwie. Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki — często przecież mrużył oczy od słońca, badając odległy horyzont — policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek. Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć lat, a wydawało się, że to cała wieczność. Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego prowiant w zatoce u podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: „Na Wzgórzu Colesberg znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po nich chodzić!" Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę. Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal. W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów. Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z czterech kolejnych wypraw łowieckich — wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat udręki i ciągłych zawodów — by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go było podkleić. Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto. Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału, olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod powierzchnią. Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów — walcząc bezowocnie, nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby jednego człowieka, z którym mógłby urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny objęte jego koncesją. Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją. Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z wielką pieczęcią Mzilikazi,

króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp Brytyjskich. Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w „Timesie" i innych poważnych gazetach. 10 Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś potencjalnych inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży, z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania. Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę. Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca, spojrzenie było jednak surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać. Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu snobistycznej południowoafrykańskiej socjety. Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości — był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się zainteresował. Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że kolejne ciąże kończyły się poronieniami. Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć. 11 Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami, jedynymi dziećmi, które udało jej się szczęśliwie urodzić. Wbrew oczekiwaniom wykazała jednak niezwykłą determinaqę, nie uległa namowom i nie pozostała w mieście. Niewykluczone, że już wtedy przeczuwała to, co miało wkrótce nastąpić. „Zbyt długo byłam sama", odpowiadała łagodnie, ale stanowczo. Ralph, starszy z chłopców, był wystarczająco dorosły, aby jechać wraz z ojcem na przedzie zaprzęgu i ścigać się ze stadami gazeli, które pierzchały jak jasnobrązowa smuga po pokrytej zaroślami kotlinie Karru. Jak mały huzar potrafił też dosiąść swego narowistego kucyka Basuto. Młodszy, Jordan, niekiedy pomagał przy powożeniu zaprzęgiem, a niekiedy oddalał się na chwilę, aby zerwać dziko rosnący kwiat lub gonić motyle. Większość czasu spędzarjednak na wozie, słuchając z przyjemnością matki, która czytała mu wiersze z małego oprawnego w skórę zbiorku poezji romantycznej. Choć nie mógł ich jeszcze zrozumieć, jego zielone oczy błyszczały z podniecenia. Niemal tysiąc kilometrów dzieliło ich już od Przylądka Dobrej Nadziei. Podróż zabrała osiem tygodni. Każdej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i lśniącym od gwiazd świecących jak diamenty, które spodziewali się znaleźć u kresu podróży.

Siedząc wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekającym głosem potrafił sprawić, że obaj wprost nieruchomieli zasłuchani. Opowiadał im o polowaniach na słonie i o ruinach starożytnych miast pamiętających czasy dawnych bóstw. Kreślił obrazy północnej krainy czerwonego złota, krainy, do której obiecał ich kiedyś zabrać. Aletta, otulona szalem chroniącym od nocnego chłodu, siedziała z drugiej strony ogniska, przysłuchując się opowieściom męża. Tak jak kiedyś, przed laty, oczarowana była ich romantyzmem. Po raz kolejny zastanawiała się nad swym życiem, a także nad niezwykłym urokiem, jaki roztaczał ten mężczyzna, który, będąc jej mężem od tak dawna, wydawał się czasem zupełnie obcym człowiekiem. Słuchała, jak obiecuje chłopcom, że wypełni ich czapki lśniącymi, 12 okrągłymi diamentami, a później wyruszą razem na pomoc. Uwierzyła we wszystko, co mówił, choć w przeszłości nieraz ją już rozczarował. Był tak przekonywający, tak pewny swoich racji, że wszelkie popełnione kiedyś pomyłki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawały się bez znaczenia, niczym kolejne przystanki na drodze, którą wytyczył przed nimi los. Dni mijały odmierzane obrotem kół zaprzęgu i zamieniały się w tygodnie, kiedy to przemierzali wielkie spalone słońcem i poprzecinane korytami wyschniętych strumieni równiny. Rosły na nich ciemnozielone drzewa o gałęziach uginających się pod ciężarem tysięcy olbrzymich gniazd tkaczy, ptaków zamieszkujących te wyschnięte tereny. Gniazda wielkości stogów siana rozrastały się dopóty, dopóki gałęzie drzew mogły je utrzymać. Monotonną linię horyzontu czasami tylko urozmaicały wzgórza — afrykańskie kopje. Ku jednemu z nich właśnie się kierowali. Wzgórze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte strony Zouga usłyszał historię odkrycia tego diamentowego złoża. Kilka kilometrów na pomoc od Wzgórza Colesberg równinę przecinało koryto płytkiej, szerokiej rzeki. Wzdłuż jej brzegów drzewa były wyższe i bardziej zielone. Burowie nazywają ją Vaal, co w ich języku znaczy „szara rzeka", gdyż taki właśnie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy diamentów przez wiele lat znajdowała swe błyszczące skarby w jej korycie oraz w naniesionym przez jej nurt żwirze. Była to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkrótce tylko najsilniejsi. Drobne diamenty pośledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pięćdziesiąt kilometrów na południe od rzeki. Pewien sędziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadający tam swoje grunty, sprzedawał koncesje na ich wykorzystanie. Chętniej jednak udzielał tych koncesji poszukiwaczom z własnego kraju, czując niechęć do Anglików. Z tych właśnie powodów, a także z uwagi na lepsze warunki, jakie znaleźli nad rzeką, poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na południu. Pewnego dnia służący jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-tót, upił się do nieprzytomności mocną kapsztadzką brandy zwaną Cape.Smoke i podpalił niechcący namiot swego pana. 13 Kiedy wytrzeźwiał, pan wychłostał go dotkliwie biczem ze skóry nosorożca, tak że tamten nie mógł ustać na nogach, i okrytego niesławą wysłał do Suchej Krainy, gdzie miał kopać tak długo, aż natrafi na diamentowe złoże. Ukarany sługa wziął łopatę, spakował tobołek i odszedł kulejąc. Po dwóch tygodniach powrócił jednak niespodziewanie, przynosząc pół tuzina drogocennych kamieni, z których największy był wielkości laskowego orzecha. „Gdzie?", spytał Fleetwood Raws-torne. Było to jedyne słowo, jakie zdołał wydusić przez ściśnięte gardło. Kilka minut później Fleetwood pognał galopem z obozu, zostawiając nietkniętą furę wypełnioną żwirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z częściowo przesianą zawartością. Daniel, jego sługa, uczepiony strzemienia, dotykał bosymi nogami ziemi, wzniecając chmury kurzu.

Widok ten wywołał gwałtowne poruszenie w oboziAywalizują-cych ze sobą na każdym kroku poszukiwaczy diamentów. Nie minęła godzina, a uformowała się długa kolumna. W tumanach czerwonego pyłu prowadzili ją galopujący jeźdźcy, za nimi z turkotem podążały wozy, na końcu zaś potykając się i grzęznąc w głębokim piasku biegli ci, którzy mogli liczyć tylko na własne nogi. Mieli do pokonania ładnych kilka kilometrów, dzielących koryto rzeki od położonej na południu małej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to właśnie wznosiło się pewne kamieniste wzgórze, podobne do tysięcy innych w okolicy. Działo się to ponurą, suchą zimą 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzgórze nazwane zostało Wzgórzem Colesberg, Colesberg bowiem był miejscem narodzin Fleetwooda Rawstorne'a. Wkrótce z odległych, pokrytych pyłem i spalonych przez słońce okolic miał przybyć tam tłum poszukiwaczy, założycieli osady New Rush. Ściemniało się już, gdy Fleetwood dotarł do wzgórza, nieznacznie tylko wyprzedzając podążającą za nim kolumnę. Jego koń był krańcowo wyczerpany, służący zaś trzymał się strzemienia. Obaj mężczyźni pobiegli szybko w kierunku wzgórza. Ich szkarłatne czapki wystające ponad ciernistymi zaroślami można było dostrzec z dużej odległości. 14 Na szczycie służący wbił drewniany kołek, który wszedł w ziemię na głębokość trzech metrów. W szaleńczym pośpiechu, spoglądając z przerażeniem w kierunku nadjeżdżającej hordy, Fleetwood poprowadził średnicę wytyczonej przez siebie działki przez płytkie wyżłobienie terenu wokół kołka. Wkrótce zapadła noc i na wzgórzu rozgorzała walka. Poszukiwacze przeklinając się nawzajem i okładając pięściami starali się wytyczyć jak najkorzystniejsze działki. Kiedy następnego dnia w południe stary De Beer przyjechał wypisywać swe koncesje (brięfies w języku holenderskich osadników), całe wzgórze było już podzielone. Nawet płaski teren położony prawie pół kilometra od zbocza najeżony był palikami. Każda z działek miała powierzchnię dziewięciu metrów kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi drewnianymi palikami. Po uregulowaniu rocznej opłaty w wysokości dziesięciu szylingów poszukiwacze otrzymywali od De Beera wypisany przez niego briejie, uprawniający do wiecznej dzierżawy i eksploatacji działki. Przed zapadnięciem zmierzchu szczęśliwcy, którzy założyć mieli niebawem osadę New Rush, zarysowawszy zaledwie kamienistą ziemię znaleźli ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Grupa jeźdźców wyruszyła wtedy na południe, aby oznajmić całemu światu, że Colesberg jest wzgórzem diamentów. Kiedy skrzypiący wóz Zougi Ballantyne'a pokonywał ostatnie kilometry porytego czerwonymi koleinami szlaku wiodącego do Wzgórza Colesberg, było ono już w połowie rozkopane i roiło się na nim od ludzi — wyglądem przypominało ser nadjedzony przez robaki. U stóp wzgórza, na pokrytej kurzem równinie rozbiło swoje obozowisko prawie dziesięć tysięcy ludzkich istot: czarnych, brązowych i białych. Dym, jaki unosił się z ich kuchennych palenisk, zasnuwał brudną szarością wspaniały szafir afrykańskiego nieba. Poszukiwacze zdążyli już niemal całkowicie ogołocić z drzew przestrzeń w promieniu kilku kilometrów od wzgórza, potrzebowali bowiem chrustu na opał. Mieszkali przeważnie w brudnych, zniszczonych namiotach, choć z wielkim trudem sprowadzili też z wybrzeża, widoczne teraz wszędzie, arkusze blachy falistej, z której budowali podobne do 15 iii' i .¦ puszek domostwa. Część z nich ustawili, równo i porządnie, w jednej linii, powstały w ten sposób pierwsze, prowizorycze jeszcze, ulice.

Budynki te należały do wędrownych niegdyś kupców, którzy handlując diamentami uznali, że założenie stałego interesu u podnóża Wzgórza Colesberg będzie dla nich bardziej opłacalne. Zgodnie z najnowszymi przepisami licengonowani kupcy zobowiązani zostali do umieszczania swojego nazwiska w widocznym miejscu. Czynili to wieszając nad swymi metalowymi, rozgrzanymi od słońca sklepikami wypisane grubymi literami szyldy, a czasem również wielkie i krzykliwe sztandary, które wprowadzały do osady karnawałowy nastrój. Zouga Ballantyne stanął obok prowadzącej zaprzęg pary wołów i skierował wóz na wąską, porytą koleinami drogę, biegnącą przez całą osadę. Niekiedy musiał z niej zbaczać, aby ominąć' odpadki albo rozmokłą ziemię w miejscu, gdzie wypłukiwano-i sortowano diamenty. Zougę zaszokował przede wszystkim dok panują?y w osadzie. Był człowiekiem piaszczystych równin i lesistej sawanny, przyzwyczajonym do dalekich, rozległych horyzontów i to, co ujrzał, stanowiło dla niego nie lada wstrząs. Poszukiwacze mieszkali stłoczeni jeden obok drugiego, każdy bowiem chciał znaleźć się jak najbliżej swojej działki, aby nie transportować żwiru na dużą odległość. Zouga miał nadzieję, że uda mu się znaleźć wolną przestrzeń, gdzie można będzie rozładować wóz i postawić wielki namiot, ale w promieniu pół kilometra od wzgórza nie było już dla niego miejsca. Spojrzał na jadącą na wozie Alettę. Siedziała bez ruchu, poruszając się tylko wtedy, gdy wóz podskakiwał na nierównej drodze, i patrzyła przed siebie, nie dostrzegając jakby pracujących przy drodze półnagich mężczyzn, ubranych jedynie w przepaski zawiązane na biodrach. Panujący wszędzie brud przeraził nawet Zougę, znającego przecież świetnie afrykańskie wioski na pomocy kraju, których mieszkańcy od urodzenia nie zażywali kąpieli. Cywilizowany człowiek produkuje jednak szczególnie odrażające odpadki — każdy skrawek piaszczystej czerwonej ziemi wokół namiotów i zabudowań 16 gospodarczych pokrywały przerdzewiałe szczątki puszek po wołowinie, błyszczące w słońcu szkło z potłuczonych butelek, kawałki porcelany, strzępy papierów, rozkładające się szczątki dzikich kotów i bezdomnych psów, resztki z kuchni i ekskrementy tych, którzy byli zbyt leniwi, aby w twardej ziemi wykopać latrynę. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej uspokajająco, lecz ona nie odwzajemniła uśmiechu. Choć dzielnie zaciskała usta, po jej policzkach wolno spływały łzy. Przecisnęli się obok kupca, który sprowadził z odległego niemal o tysiąc kilometrów wybrzeża wóz wypełniony towarem. Tył wozu zamieniony został w sklep, stała tam tablica z cenami: świece: paczka — 1 funt whisky: skrzynka — 12 funtów mydło: sztuka — 5 szylingów Zouga bał się spojrzeć na Alettę — ceny były dwudziestokrotnie wyższe niż na wybrzeżu, Wzgórze Colesberg stało się prawdopodobnie najdroższym miejscem na ziemi. Do południa udało im się znaleźć w końcu miejsce na peryferiach osiedla, gdzie można było rozładować wóz. Podczas gdy Jan Cheroot, Hotentot, służący Zougi, zajął się zwierzętami, szukając wody i pastwiska, Zouga zaczął wznosić w pośpiechu ciężki namiot. Aletta i chłopcy pomagali mu przytrzymując sznury, on tymczasem . umocowywał śledzie. Aletta kucnęła przy tlącym się palenisku, mieszając resztki gulaszu z gazeli, którą Ralph ustrzelił trzy dni wcześniej. Mięso dusiło się w żeliwnym kotle. — Musisz coś zjeść — wyszeptała, nie patrząc na męża. Zouga podszedł do Aletty i przytulił ją do siebie. Jej ciało było sztywne i bezwładne jak ciało starej kobiety. Długa podróż kompletnie ją wycieńczyła. — Wszystko się ułoży — powiedział, lecz ona wciąż patrzyła w ziemię. Ujął więc jej brodę, zwracając twarz do siebie, wtedy z oczu Aletty nagle trysnęły łzy. Zouga rozzłościł sie, odebrał bowiem niesłusznie ten płacz jako nieme oskarżenie. Opuścił ręce yałtownie. — Wrócę, nim zapadnie zmrok — rzekł cacając się od niej ruszył w stronę Wzgórza Colesberg, 17

I ¦ ?! i które rysowało się wyraźnie mimo wiszących nad obozem cuchnących oparów dymu i kurzu. Zouga mógłby być równie dobrze duchem, ludzie w ogóle go nie zauważali. Jedni wyprzedzali go w pośpiechu na wąskiej ścieżce, inni, pochyleni nad swoimi płuczkami, nie raczyli nawet skinąć głową czy spojrzeć w jego stronę. Cała społeczność żyła pochłonięta wspólną obsesją. Doświadczenie podpowiadało Zoudze, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym będzie mógł nawiązać z tymi ludźmi kontakt i zebrać niezbędne informacje. Zaczął więc szukać baru. U samego podnóża — rzecz niespotykana w zatłoczonym obozie — rozciągała się wolna przestrzeń. Miała kształt kwadratu i otoczały ją zabudowania z płótna i metalu; stały tam wozy wędrownych handlarzy. Zouga wybrał jedno z tych zabudowań, które nosiło dumne miano „Hotel Londyn", na szyldzie widniały też ceny trunków: whisky: 7,5 szylinga najlepsze angielskie piwo: kufel — 5 szylingów Kiedy z trudem torował sobie drogę przez zaśmiecony i pokryty koleinami plac, od strony wzgórza doszedł go wrzaskliwy śpiew i okrzyki radości: nadchodziła grupa poszukiwaczy, niosąc kogoś na rękach. Ich twarze były czerwone od kurzu i podniecenia. Śpiewając i krzycząc na całe gardło odepchnęli Zougę i skierowali się do „hotelu". Z wozów i pozostałych barów wybiegali tymczasem ludzie. — Co się stało? — wykrzykiwali, zaciekawieni przyczyną wrzawy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odkrzyknął ktoś w odpowiedzi. Niebawem Zouga miał nauczyć się slangu poszukiwaczy diamentów: „małpką" nazywano diamenty pięćdziesięciokaratowe i większe, „kucyk" był niedoścignionym marzeniem każdego i oznaczał kamień stukaratowy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odpowiedź została przechwycona i powtarzana z ust do ust obiegła wkrótce plac i całe osiedle. Niedługo potem tłum wypełnił szczelnie cały bar, tak że ociekające pianą kufle trzeba było podawać ponad głowami ludzi. 18 Czarnego Thomasa, tego, do którego uśmiechnęło się szczęście, zasłaniał Zoudze rozpychający się dum. Wszyscy chcieli podejść blisko, tak jakby szczęście tego człowieka mogło spłynąć także na nich. Kupcy słysząc panujący w obozie gwar opuścili flagi i zlecieli się w pośpiechu przy barze, niczym sępy wokół konającego lwa. Pierwszy, który dołączył do świętującego tłumu, zaczął podskakiwać w nadziei, że uchwyci spojrzenie Thomasa. — Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce daje otwartą ofertę, przekażcie dalej. — Hej, Czarniawy, Lwia Dupa się otwiera. Oferta zmieniła brzmienie, kiedy wykrzykiwano ją z ust do ust przez zatłoczone wejście. „Otwarta oferta" dawała poszukiwaczowi całkowitą pewność, że sprzeda diament, a przy tym możliwość znalezienia lepszego kupca. Jeżeli nie udałoby mu się uzyskać wyższej stawki za diament, był zobowiązany wrócić i sfinalizować transakcję. Raz jeszcze Czarny Thomas został podniesiony przez swych kompanów tak wysoko, aby mógł rozejrzeć się ponad ich głowami. Był niskim Walijczykiem o cygańskiej urodzie. Na wąsach miał pianę od piwa, a kiedy krzyknął, w jego głosie pobrzmiewał śpiewny walijski akcent: — Posłuchaj więc, Lwia Dupo, paskarzu, prędzej... — to, co obiecał zrobić ze swoim diamentem, zadziwiło nawet jego krewkich kompanów, którzy aż zamrugali oczami, po czym parsknęli rubasznym śmiechem — niż pozwolę, żebyś położył na nim swe złodziejskie łapska. W jego głosie pobrzmiewało echo licznych upokorzeń, wspomnienie nieuczciwych transakcji, które na nim wymuszono. Tego dnia Czarny Thomas ze swoją małpką był królem diamentów i

choć jego panowanie mogło okazać się krótkie, zamierzał wykorzystać wszystkie płynące z niego przywileje. Zouga nigdy nie ujrzał tego kamienia, nie spotkał też już później Czarnego Thomasa. Następnego dnia mały Walijczyk sprzedał diament oraz prawa do swej działki i wyruszył w drogę na południe, w stronę rodzinnego domu. Zouga stał ściśnięty w cuchnącym potem tłumie. W miarę jak mężczyźni opróżniali kolejne kufle, ich głosy stawały się donośniej-sze, a żarty bardziej prostackie. 19 !!¦ ,!io! •Ni! ¦Hiii Długo szukał odpowiedniego partnera do rozmowy, w końcu wybrał popijającego whisky mężczyznę, którego dżentelmeńskie maniery i mowa wskazywały na dobre brytyjskie pochodzenie. Kiedy opróżnił szklankę, Zouga podszedł bliżej i zamówił dla niego kolejnego drinka. — Bardzo to poczciwie z twojej strony, staruszku — podziękował mężczyzna. Miał ze dwadzieścia parę lat i było mu do twarzy z jasną cerą i pięknymi bokobrodami. — Nazywam się Pickering, Neville Pickering — dodał po chwili. — Ballantyne, Zouga Ballantyne — odparł Zouga i uścisnął wyciągniętą rękę. Mężczyzna nagle zmienił się na twarzy. — O Boże, to pan jest tym łowcą słoni! — wykrzyknął. — Słuchajcie, to jest Zouga Ballantyne, ten, który napisał Odyseję myśliwego. Zouga wątpił, czy przynajmniej połowa z tych ludzi potrafi czytać, ale sam fakt, że napisał książkę, sprawił, że stał się obiektem podziwu. Było już ciemno, kiedy ruszył z powrotem do swego wozu. Wydał wprawdzie kilka suwerenów na alkohol, wiele jednak dowiedział się przy okazji o poszukiwaniu diamentów. Poznał obawy i nadzieje poszukiwaczy, bieżące ceny działek, polityk cenową i specyfikę handlu diamentami, skład geologiczny złoża i dziesiątki innych nie mniej istotnych spraw. Zawarł także znajomość, która odmienić miała jego życie. Choć Aletta spała już wraz z dziećmi w namiocie, służący Jan wciąż czekał na Zougę. Skulony przy ognisku, wyglądał niczym gnom. — Nie można tu dostać wody za darmo — powiedział ponuro. — Rzeka znajduje się o cały dzień jazdy stąd, a złodziej Bur, do którego należą studnie, sprzedaje wodę po cenie, za jaką można kupić brandy. Jeśli chodzi o ceny alkoholu, na Janie można było polegać, znał je już w dziesięć minut po przyjeździe do nowego miejsca. Zouga wszedł ostrożnie do rozpostartego na wozie namiotu, nie chciał zbudzić chłopców. Aletta leżała nieruchomo na wąskim prowizorycznym posłaniu. Zouga rozebrał się i położył obok. Przez kilka minut milczeli oboje, w końcu ona odezwała się pierwsza. « 20 — Zdecydowałeś się zostać w tym — jej głos załamał się nagle — w tym okropnym miejscu — dodała gwałtownie. Nie odpowiedział, z oddzielonego od nich zasłoną dziecinnego łóżka dobiegło tymczasem ciche kwilenie Jordana. Zouga poczekał, aż mały ułoży się wygodnie i znowu zapanuje cisza. — Dzisiaj pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł diament. Mówią, że jeden z kupców zaoferował mu za niego dwanaście tysięcy funtów. — Kiedy odszedłeś, jakaś kobieta chciała sprzedać mi koziego mleka — Aletta zdawała się w ogóle go nie słuchać. — Mówiła, że panuje tu epidemia. Niedawno umarła jedna osoba dorosła i dwoje dzieci, wielu choruje.

— Za tysiąc funtów można kupić dobrą działkę na wzgórzu. — Boję się o chłopców — wyszeptała Aletta. — Pozwól nam wrócić. Moglibyśmy wreszcie porzucić to cygańskie życie. Tatuś zawsze chciał, żebyś zajął się biznesem. Ojciec Aletty był bogatym kapsztadzkim kupcem, ale Zougę przechodziły ciarki na samą myśl o urzędniczej pracy w obskurnym biurze rachunkowości firmy Cartwright and Company. — Czas już, żeby poszli do dobrej szkoły, w przeciwnym razie wyrosną na dzikusów. Proszę, pozwól nam teraz wrócić. — Jeszcze tydzień — odparł Zouga. — Daj mi jeszcze tydzień. Zaszliśmy już tak daleko. — Nie wiem, czy zdołam wytrzymać ten okropny brud i robactwo — westchnęła i odwróciła się plecami, starając się go przy tym nie dotknąć. Lekarz rodzinny w Kapsztadzie, który czuwał przy narodzinach Aletty, jej dwóch synów i przy wszystkich jej poronieniach, ostrzegł ją poważnie: „Następna ciąża może być ostatnią, Aletto. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co może się wydarzyć." Od tego czasu upłynęły już trzy lata, ale za każdym razem, kiedy przyszło im dzielić łoże, Aletta odwracała się od męża plecami. Przed samym świtem, gdy Aletta i chłopcy jeszcze spali, Zouga wymknął się z namiotu. Rozniecił tlący się jeszcze w mroku ogień i kucając przy nim wypił filiżankę kawy. Potem w różowym blasku pierwszych promieni wstającego słońca przyłączył się do strumienia wozów i ludzi, którzy po raz kolejny szturmowali wzgórze. 21 i i! i i iii Robiło się coraz jaśniej i cieplej: w tumanach wirującego kurzu Zouga wędrował od działki do działki, taksując każdą wzrokiem. Niegdyś trudnił się amatorsko geologią. Czytał na ten temat wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, czasem zdarzało się, że przy blasku świecy studiował fachowe książki nawet podczas łowieckich wypraw na stepie. Odwiedzając Londyn spędzał całe dnie w Muzeum Historii Naturalnej, najwięcej czasu poświęcając tematyce geologicznej. Właściciele działek na propozycje Zougi przeważnie odpowiadali wzruszeniem ramion i odwracali się plecami, tylko jeden czy dwóch poszukiwaczy rozpoznało w nim „łowcę słoni", „pana pisarza" i wykorzystało jego wizytę jako okazję do odpoczynku oraz kilkuminutowej pogawędki. — Mam dwie działki — powiedział Zoudze mężczyzna, który przedstawił się jako Jock Danby — lecz mawiam o nich Posiadłość Diabła. Te ręce — podniósł swe wielkie, poznaczone zgrubieniami dłonie o zdartych i czarnych od brudu paznokciach — przeniosły już tony żwiru, a największy kamień, który znalazłem, ma zaledwie dwa karaty. Tam — wskazał na sąsiednią działkę — była ziemia Czarnego Thomasa. Wczoraj znalazł małpkę, cholerną grubą małpkę, zaledwie pół metra od naszej linii granicznej. Jezu! Od czegoś takiego można zwariować. — Postawię panu piwo — Zouga skinął głową w kierunku najbliższego baru. Mężczyzna oblizał wargi, zaraz jednak potrząsnął przecząco głową. — Moje dziecko głoduje, widać mu już żebra, a ja muszę jeszcze do jutrzejszego południa zrobić wypłatę. Te świnie kosztują mnie majątek — wyjaśnił, wskazując na sześciu półnagich Murzynów z wiadrami i oskardami, którzy pracowali na dnie kwadratowego wykopu. Jock Danby splunął w pobrużdżone dłonie i ujął łopatę, ale Zouga zręcznie podtrzymał rozmowę. — Mówi się, że złoże zaniknie na poziomie ziemi — w tamtym czasie wysokość wzgórza zmniejszyła się już do jakichś sześciu metrów — a pan co o tym myśli? — Panie, nie wolno nawet tak mówić, to przynosi nieszczęście — Jock zamachnął się łopatą i rzucił Zoudze srogie spojrzenie, w jego oczach krył się jednak niepokój. 22 — Nigdy nie myślał pan, żeby się wyprzedać? — spytał Zouga; niepokój na twarzy Jocka ustąpił teraz miejsca przebiegłości. — A czemu pan pyta? Czy z myślą o kupnie? — Jock wyprostował się nagle. — Pozwoli pan, że udzielę darmo małej porady. Nie należy nawet myśleć o kupnie, jeżeli nie ma się przynajmniej sześciu tysięcy funtów, które mogłyby przemówić same za siebie.

Spojrzał teraz na Zougę z nadzieją, lecz ten popatrzył tylko martwym wzrokiem. — Dziękuję za czas, który mi pan poświęcił, i mam nadzieję, że będzie mógł się pan jeszcze długo cieszyć tym złożem — Zouga dotknął krawędzi kapelusza i oddalił się powoli. Jock Danby odprowadził go wzrokiem, potem splunął na żółtą ziemię i zamachnął się oskardem z taką siłą, jakby zabić chciał największego wroga. Odchodząc Zouga był dziwnie podniecony. Niejednokrotnie jego życiem rządził ślepy traf, teraz odezwał się w nim ponownie instynkt hazardzisty. Wiedział, że złoże nie wyczerpie się szybko, że sięga ono głęboko, równie bogate i czyste jak na powierzchni. Wiedział to z niezachwianą pewnością, a pewny był również czegoś jeszcze. — Droga na północ tutaj się zaczyna — powiedział głośno i poczuł, jak krew zawrzała w jego żyłach. — To jest właśnie to miejsce. ^ Powinien uczynić swoiste wyznanie wiary, złożyć deklarację całkowitego podporządkowania, wiedział też, jaką powinna przyjąć formę. Ceny żywego inwentarza były w osadzie mocno wyśrubowane, a pojenie wołów kosztowało go gwineę dziennie. Zrozumiał, jak najprościej odciąć sobie drogę powrotu. Tego samego dnia udało mu się sprzedać woły: sto funtów od sztuki, a wóz za pięćset funtów. Kości zostały rzucone — kiedy wpłacał uzyskane pieniądze na konto w prowizorycznie skleconym oddziale Standard Banku, przez jego ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Droga powrotu została odcięta. Postawił wszystko na jedną kartę. — Zouga, przecież mi obiecałeś — wyszeptała Aletta, kiedy po woły zgłosił się nabywca. — Obiecałeś, że w ciągu tygodnia... — Spojrzała na męża i zamilkła. Znała już ten jego wyraz twarzy. Przyprowadziła dzieci i mocno przytuliła do siebie. 23 ™*M1^ iii tl i ' mlii1!1 ii,. Jan Cheroot podchodził kolejno do wszystkich zwierząt i żegnał się z nimi czule jak kochanek, a kiedy odprowadzano zaprzęg, wpatrywał się w Zougę z wyrzutem. Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa, w końcu Cheroot spuścił wzrok i odszedł — mały bosy gnom o krzywych nogach. Zouga zdał sobie nagle sprawę, że go utracił, i poczuł gwałtowny przypływ smutku. Ten niski człowiek był przecież jego przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał obok Zougi, gdy ten pociągał za spust. Wspólnie zjeździli i schodzili wzdłuż i wszerz ten dziki kontynent. Tysiące razy pili z jednej butelki i jedli z tego samego garnka przy obozowych paleniskach. A teraz nie potrafił się przemóc, aby go zawołać: Jan Cheroot powinien sam podjąć decyzję. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy nadeszła pora „pojenia", Jan Cheroot był już z powrotem i nadstawił swój wyszczerbiony emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i nie zwracając uwagi na linię, która wyznaczała dzienną rację brandy, nalał mu po sam brzeg. — Musiałem tak postąpić, stary druhu — powiedział i Jan Cheroot ze smutkiem skiną) głową. — To były naprawdę dobre sztuki, ale tyle istot odeszło już z mego życia. Po pewnym czasie i paru kieliszkach przestaje to mieć już znaczenie — dodał, pociągając łyk czystego spirytusu. Aletta nie odezwała się, dopóki chłopcy nie zasnęli w namiocie. — Sprzedaż wołów i wozu to twoja odpowiedź. — Płaciłem gwineę dziennie, żeby je napoić, poza tym w obrębie kilku kilometrów nie było dla nich żadnego pastwiska. — Dzisiaj zmarły kolejne trzy osoby, naliczyłam też trzydzieści wozów, które opuściły obóz. Osiedle dotknięte jest zarazą.

— To prawda — przyznał Zouga. — Niektórzy z właścicieli działek zaczynają wpadać w panikę. Działkę, którą wczoraj jeszcze oferowano mi za tysiąc sto funtów, sprzedano dziś za dziewięćset. — Zouga, to nie jest uczciwe w stosunku do mnie i dzieci — zaczęła, lecz przerwał jej w środku zdania. — Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców. Jeden z kupców sprzedał cały towar i wraca w ciągu najbliższych kilku dni. Zabierze was do Kapsztadu. Rozebrali się w ciemności i w milczeniu ułożyli na wąskim 24 i niewygodnym posłaniu. Leżeli w zupełnej ciszy i Zoudze wydawało się, że Aletta zasnęła. Nagle jednak poczuł na policzku dotyk jej delikatnej dłoni. — Przepraszam, kochanie —jej głos był tak miękki jak dotyk. Zouga poczuł ciepły oddech na brodzie. — Byłam taka smutna i zmęczona. Ujął jej dłoń i przybliżył końce palców do swoich ust. — Żadna ze mnie żona, zbyt chora i zbyt słaba, podczas gdy ty potrzebujesz kogoś silnego — dodała i nieśmiało przysunęła się do niego. — Nawet teraz, gdy powinnam dodawać ci otuchy, stać mnie tylko na biadolenie. — To nieprawda — odparł, choć w przeszłości często wypominał Aletcie jej słabość, a będąc z nią, niejednokrotnie czuł się jak człowiek, który próbuje biec z kajdanami na nogach. — Wciąż cię kocham, Zouga. Pokochałam cię tego samego dnia, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałam, i nigdy nie przestałam. — Ja też cię kocham, Aletto — zapewnił ją, lecz powiedział to machinalnie, bez uczucia. Aby zatuszować ten brak spontaniczności, objął ją ramieniem, a ona przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła policzek do jego piersi. — Nie znoszę się za to, że jestem taka słaba i chorowita — zawahała się przez moment — i za to, że nie mogę być dla ciebie prawdziwą żoną. — Ciii, nie powinnaś się oskarżać. — Teraz będę już silna, przekonasz się. — Zawsze byłaś silna, silna wewnętrznie. — Nieprawda, dopiero teraz taka się stanę. Razem znajdziemy worek diamentów, a potem pojedziemy na północ. Zouga nic na to nie odpowiedział. — Chcę, żebyś się ze mną kochał. Teraz — przemówiła po chwili milczenia. — Wiesz, że to może być niebezpieczne. — Teraz — powtórzyła — teraz, proszę. I poprowadziła jego dłoń w dół po nocnej koszuli, aż poczuł jedwabistą i ciepłą skórę wnętrza jej uda. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób, Zouga był zgorszony, ale jednocześnie w szczególny sposób podniecony. Poczuł nagle głęboką tkliwość i współczucie, których nie wzbudzała już w nim od wielu lat. 25 \\r i\ ii;: I. Kiedy jej oddech znowu stał się regularny, delikatnie odsunęła jego dłoń i wstała z posłania. Opierając się na łokciu, Zouga obserwował, jak Aletta zapala świecę i klęka przed kufrem, który umocowany był w nogach łóżka. Zaplotła włosy i związała wstążką. Jej ciało było szczupłe, jak u młodej dziewczyny, światło świecy wygładziło poznaczoną chorobą i zmartwieniami twarz. Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i podała Zoudze. Była to mała szkatułka z ozdobnym mosiężnym zamkiem, w którym tkwił klucz. — Otwórz ją — rzekła.

W świetle świecy dostrzegł, że szkatułka zawiera dwa grube rulony pięciofuntowych banknotów, każdy związany kawałkiem wstążki, oraz zasznurowaną sakiewkę z ciemnozielonego aksamitu. Zouga zważył sakiewkę w ręce — musiała być wypełniona złotymi monetami. — Przechowywałam ją — wyszeptała Aletta — na czarną godzinę. Jest tam prawie tysiąc funtów. — Skąd to masz? — Od ojca, to jego prezent ślubny. Weź te pieniądze, Zouga, i kup działkę. Tym razem nam się uda. Tym razem wszystko będzie dobrze. Nad ranem przyszedł nabywca wozu. Czekał niecierpliwie, aż przeniosą swój skromny dobytek do namiotu. Kiedy Zouga wyniósł posłania z części wozu osłoniętej namiotem, można było podnieść deski przykrywające wąski schowek nad tylnymi kołami. Tutaj przechowywane były cięższe rzeczy, tak aby środek ciężkości pojazdu znajdował się jak najniżej: zapasowy łańcuch do przywiązywania zaprzęgu, ołów używany do wytapiania kul, ostrza siekiery, małe kowadło oraz bóstwo domowego ogniska, które Zouga i Cheroot z trudem wydobyli z wymoszczonego legowiska i położyli na ziemi obok wozu. Później zanieśli je wspólnie do namiotu i postawili pionowo w głębi przy samej ścianie. — Taszczyłem ten złom z kraju Matabele do Kapsztadu i z powrotem — utyskiwał Jan Cheroot odwrócony od ustawionego na kamiennym cokole bożka. 26 Zouga zaśmiał się pobłażliwie. Hotentot nie znosił tego posągu od samego początku, kiedy odkryli go w pozarastanych ruinach starożytnego miasta, do którego trafili podczas polowania na słonie w dzikiej krainie na północy. — To maskotka, która przynosi szczęście — rzekł Zouga z uśmiechem. — Szczęście? — spytał posępnie Jan Cheroot. — Czy to jest szczęście, że trzeba było sprzedać woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, pośród plemienia białych dzikusów? Wciąż mamrocząc i mrucząc pod nosem Cheroot wyszedł z namiotu, złapał za uzdę dwa konie, które im pozostały, i poprowadził je do wodopoju. Zouga zatrzymał się na chwilę przed posążkiem. Stał niemal na wysokości jego głowy, na smukłej kolumnie z zielonego steatytu. Przedstawiał stylizowaną figurę ptaka, który wzbija się do lotu. Zougę zafascynował drapieżny, zakrzywiony jak u sokoła dziób i delikatnie pogładził wyszlifowany kamień. Odpowiedziało mu niezgłębione spojrzenie pustych oczu. Kiedy otwierał usta, aby szeptem przemówić do ptaka, w trójkątnym wejściu do namiotu stanęła Aletta. Jakby przyłapany na gorącym uczynku, z poczuciem winy Zouga szybko opuścił rękę i odwrócił się do żony. Wiedział, że nienawidzi ona tego posągu bardziej jeszcze niż Jan Cheroot. Stała nieruchomo, bez słowa, trzymając w rękach stos porządnie poskładanej bielizny i ubrań, ale jej oczy wyrażały dezaprobatę. — Zouga, czy musimy trzymać to tutaj? — Nie zajmuje wiele miejsca — odrzekł łagodnie i podszedł, aby wziąć od niej rzeczy. Potem odwrócił się i otoczył ją ramionami. — Nigdy nie zapomnę ostatniej nocy — powiedział i poczuł, jak opada z niej napięcie: przytuliła się i zwróciła ku niemu twarz. Choroby i zmartwienia wyżłobiły wokół jej ust i oczu sieć zmarszczek, a skórę powlekła szara patyna zmęczenia. Pochylił głowę, aby ucałować jej usta, ale gestowi temu towarzyszyło skrępowanie, gdyż nie nawykł do tak demonstracyjnego okazywania uczuć. W tym samym momencie do namiotu wpadli chłopcy. Ochrypli od śmiechu i okrzyków podniecenia; ciągnęli na sznurku szczenię. Aletta wyrwała się pospiesznie z uścisku Zougi, 27 ¦I mi.

poprawiła ubranie i zarumieniona ze wstydu zaczęła uciszać pociechy. — Zabierzcie go, jest cały zapchlony. — Mamo, prosimy! — Już was tu nie ma, powiedziałam! Aletta patrzyła, jak Zouga oddala się w kierunku zabudowań osady. Szedł wyprostowany, lekkim młodzieńczym krokiem. W końcu odwróciła się w stronę domostwa, które wznieśli na ponurej, wypalonej przez okrutne afrykańskie słońce równinie, i ciężko westchnęła. Zmęczenie ogarniało ją falami. W rodzinnym domu miała wokół siebie służących, którzy zajmowali się sprzątaniem i gotowaniem. Teraz nie była w stanie poradzić sobie z wysokimi płomieniami obozowego ogniska i pokrywającym wszystko czerwonym kurzem, który osiadał nawet na powierzchni pozostawionego w glinianym dzbanku koziego mleka. Wzięła się jednak w garść i energicznie weszła do namiotu. Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, aby pomóc mu przy koniach. Wiedziała, że obaj powrócą dopiero w porze następnego posiłku. Tworzyli dziwaczną parę: niski, dojrzały mężczyzna oraz przystojny, lekkomyślny chłopiec, który przewyższał już swego nieodłącznego opiekuna i nauczyciela zarówno wzrostem, jak siłą. Jordan pozostał przy matce. Miał niespełna dziesięć lat, ale*bez jego towarzystwa trudno byłoby jej chyba znieść tę okropną podróż po wyboistych drogach, upalne dni w gęstym kurzu i mroźne noce w przenikliwym chłodzie. Chłopiec potrafił już gotować proste potrawy, a przaśny chleb jego wypieku i pszenne placuszki były ulubionymi przysmakami całej rodziny. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała mu swoje uwielbienie dla poezji i pięknych przedmiotów. Umiał też zacerować rozdartą koszulę i posługiwać się ciężkim, wypełnionym węglem żelazkiem. Jego słodki głos i anielska uroda były dla Aletty niewyczerpanym źródłem wielkiej radości. Chciała, żeby jego złote kręcone włosy spływały mu na ramiona, i nie pozwalała Zoudze ostrzyc go krotko jak Ralpha. Jordan pomagał matce umocować w namiocie przepierzenie, które oddzielać miało część mieszkalną od sypialni. Stała wysoko 28 na jednym z posłań i nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie, by pochylić się i musnąć delikatne, miękkie loki syna. Czując dotyk uśmiechnął się do niej wesoło. W tej samej chwili Aletcie zakręciło się w głowie; mimo rozpaczliwych wysiłków, by zachować równowagę, zachwiała się na prymitywnym posłaniu. Jordan próbował podeprzeć ją i podtrzymać, nie miał jednak dość siły i przygnieciony jej ciężarem runął na podłogę. Był przerażony. Pomógł matce doczołgać się do łóżka i z wysiłkiem ją na nim ułożył. Alettę zalała fala gorąca, dostała zawrotów głowy i nudności. Zouga był pierwszym klientem Standard Banku, wszedł tam w momencie, kiedy urzędnik dopiero otwierał drzwi. Gdy w zielonkawym pancernym sejfie znalazła się cała zawartość szkatułki Aletty, konto Zougi powiększyło się do sumy 2 500 funtów. Fakt ten podniósł go na duchu. Wracając z banku, poczuł się wielki i potężny. Drogi dojazdowe miały po dwa metry szerokości. Pełnomocnik rządowy odwiedzający po kolei wszystkie kopalnie diamentów w okolicy zarządził, aby umożliwiały one dostęp do działek w samym centrum wykopów. Teren kopalniany był mozaiką kwadratów o jednakowej powierzchni. Niektórzy poszukiwacze, dysponujący większym kapitałem i lepiej zorganizowani, eksploatowali swoje dobra szybciej niż inni. Drążyli już kwadratowe szyby, podczas gdy najpowolniejsi tkwili samotnie na wieżach usypanych z żółtozłotej ziemi, które wystawały wysoko ponad sąsiednie działki. Przejście z działki na działkę było teraz wymagającą wiele wysiłku i naprawdę niebezpieczną wyprawą. Najpierw należało przejść po obsypujących się chodnikach prowadzących wzdłuż ziejących przepaści głębokich szybów, później była wspinaczka po chwiejących się sznurowych

drabinkach, a wreszcie podróż w dół po drabinie zbitej z drewnianych desek, której stopnie pod ciężarem człowieka wyginały się i skrzypiały. Stojąc na obsypującej się drodze biegnącej ponad rozkopanym terenem, Zouga zastanawiał się, jaki los czeka poszukiwaczy, jeśli złoże sięga znacznej głębokości, przecież już teraz praca w głębokich 29 ! Ml1 ¦¦¦ ¦'I I [ i ! ¦ I ¦¦•ii't szybach wymagała sporej odwagi i zachowania zimnej krwi. Zouga zamyślił się nad determinacją tych ludzi, którzy skłonni byli gromadzić swoje bogactwa mimo wszelkich przeciwieństw, w obliczu największego nawet niebezpieczeństwa. Właśnie z jednego z wykopów zaczęto wyciągać skórzany worek, wypełniony po brzegi rozdrobnionymi bryłkami żółtego żwiru. Worek huśta] się na końcu długiej liny, podczas gdy dwóch spoconych czarnoskórych mężczyzn mocowało się przy wyciągu. Ostre słońce lśniło na ich kurczących się i rozluźniających na przemian mięśniach. Kiedy worek dotarł w końcu do krawędzi urwiska, mężczyźni podnieśli go, rzucili na dwukółkę ciągnioną przez parę cierpliwych mułów i wysypali tam jego zawartość. Później jeden z mężczyzn rzucił pusty worek stojącemu piętnaście metrów niżej. Operacja ta została następnie powtórzona w stu innych miejscach wzdłuż czternastu dróg dojazdowych: załadowane worki nieustannie wędrowały na rozhuśtanych linach do góry, a następnie spadały opróżnione. Ten monotonny rytm przerywało czasami pęknięcie któregoś ze szwów worka i stojący na dole ludzie zasypywani byli odłamkami skał i żwirem. Niekiedy pękała też lina, wtedy wśród ostrzegawczych okrzyków robotnicy rozbiegali się przed spadającym z góry ładunkiem. Na całym terenie poszukiwań panowało hałaśliwe podniecenie. Słychać było, jak pracujący.w szybie i na drodze niecierpliwie wykrzykują co chwila polecenia, skrzypiały liny na wyciągach,' głucho uderzały oskardy i łopaty, a czarni robotnicy z plemienia Basuto, niscy i krzepcy mężczyźni, którzy przybyli tutaj z górskich okolic Dragon Rangę, chórem przyśpiewywali sobie do rytmu. Biali poszukiwacze energicznymi okrzykami popędzali robotników. Obserwowali ich uważnie, balansując na wiszących drabinach lub stojąc na dnie szybów. Chcieli uprzedzić każdą próbę „wzbogacenia się", mogło się bowiem zdarzyć, że drogocenny diament odsłonięty zostanie nagle przez łopatę, błyskawicznie podniesiony i ukryty na przykład w ustach któregoś z robotników. Nielegalny obrót diamentami stał się już prawdziwą plagą poszukiwaczy. W ich oczach każdy Murzyn stawał się podejrzanym.' Prawo do posiadania i eksploatacji działek miały jedynie osoby, 30 w których żyłach płynęła mniej niż jedna czwarta krwi murzyńskiej. To samo prawo umożliwiało pociągnięcie do odpowiedzialności każdego Murzyna, u którego znaleziono diamenty. Nie obejmowało jednak wyrzutków białej rasy, którzy bezkarnie włóczyli się w rejonie kopalni. Byli to rzekomi kupcy, wędrowni aktorzy i właściciele okrytych niesławą barów, w rzeczywistości jednak wszyscy stanowili kategorię N.H.D., czyli Nielegalnych Handlarzy Diamentów. Poszukiwacze nienawidzili ich tak bardzo, że nocami dochodziło nieraz do awantur, bójek, a nawet podpaleń. Palono wówczas na równi dobytek oszustów i uczciwych kupców, a tłum tańczył wokół płonących zabudowań skandując: N.H.D.!, N.H.D.! Zouga posuwał się ostrożnie wzdłuż krawędzi drogi, spychany czasami na sam brzeg przez przejeżdżające obok wozy wypełnione diamentonośnym żwirem. W końcu dotarł do miejsca, z którego poprzedniego dnia przemawiał do Jocka Danby. Obie działki były opustoszałe, a na ziemi leżały porzucone skórzane worki i zwoje sznura. W sąsiedztwie pracował wysoki brodaty mężczyzna, który spoglądał gniewnie na Zougę. — Czego chcesz? — Szukam Jocka Danby.

— A więc szukasz w niewłaściwym miejscu. Mężczyzna odwrócił się plecami i wymierzył kopniaka najbliżej stojącemu robotnikowi. — Sebenza, ty czarna małpo! — Gdzie mogę go znaleźć? — nie zrażał się Zouga. — Po drugiej stronie rynku, na tyłach „Lorda Nelsona" — odparł bez zastanowienia mężczyzna, nawet się nie odwracając. Pokryty kurzem plac był tak zaśmiecony jak reszta osady. Tłoczyli się tam wędrowni kupcy z wozami i okoliczni farmerzy, którzy przyjechali na furach z mlekiem i warzywami. Stali tam też sprzedawcy wody, którzy odmierzali swój drogocenny płyn kubłami. „Lord Nelson" był to bar o drewnianej konstrukcji, na którą naciągnięty został poplamiony czerwonym pyłem brezent. Trzech spośród uczestników odbywającej się tutaj poprzedniej nocy pijatyki wyniesiono na zewnątrz i ułożono niczym zabalsamowane zwłoki w wąskim przejściu za barem. 31 i H I:..... II J :!l ¦ii Jakiś kundel wyczuwszy alkohol w oddechu jednego z nieprzytomnych pijaków cofnął się przerażony i uciekł chyłkiem w stronę stojącego na tyłach budynku kotła z odpadkami. Zouga przeszedł ponad rozciągniętymi na ziemi ciałami i ostro żnie utorował sobie drogę przez cuchnący zaułek. Zanim odnalazł w końcu dom Jocka Danby, kilkakrotnie dopytywał się o drogę, Poszukiwacze diamentów tak bardzo zaabsorbowani byli swą pracą, a ich społeczność tak często się wymieniała, że znane tutaj jedynie nazwiska najbliższych sąsiadów. W osadzie obcych sobie ludzi każdy dbał wyłącznie o siebie i nie interesowa go zupełnie los pozostałych, chyba że mogliby mu oni prze szkodzić lub pomóc w upartych poszukiwaniach błyszczących kamieni. Domostwo Jocka Danby trudno było odróżnić od tysiąca innych, które je otaczały. Składało się z dwóch pomieszczeń z niewypalanej cegły, pokrytych słomianą strzechą i podartym brezentem, oraz z przybudówki z dymiącym paleniskiem — stał m nim czarny od sadzy kocioł na trzech nogach. Na zaśmieconym, pokrytym grubą warstwą czerwonego pyh podwórzu stał oczywiście stół do sortowania diamentów. Była te niska konstrukcja z blaszanym blatem, wsparta na mocnyct drewnianych nogach. Na blacie, wyszlifowanym do połysku przes żółty żwir i kamienie, leżały drewniane skrobaczki, na samyn środku zaś błyszcząca piramida przesianego i przemytego żwiru. Przed głównym wejściem stała dwukółka zaprzęgnięta w par} sennych osłów, które strzygąc uszami oganiały się przed czarm chmarą much. Wóz wypełniała żółta ziemia, na podwórzu nie byłe jednak nikogo, kto by go rozładował. Po obu stronach rosłe dorodne purpurowe geranium, które nie pasowało zupełnie do teg< obejścia. Posadzono je w ocynkowanych wysokich puszkach. Zougi dostrzegł też wiszące w oknie delikatne, świeżo wyprane koronkowi firanki. Widać było wyraźnie kobiecą rękę i jakby na potwierdzeni) swoich domysłów, Zouga usłyszał ze środka słaby, ale przejmując; szloch. Przystanął więc niezdecydowany na podwórzu i wted] w drzwiach pojawiła się brązowa postać, która zaczęła mu si przyglądać, mrużąc oczy i ocieniając je brudną, guzowatą dłonią. — Coś za jeden? — spytał Danby grubiańsko. 32 — Rozmawialiśmy wczoraj — wyjaśnił Zouga — na górze, przy wykopach. — Czego chcesz? — Mężczyzna najwyraźniej go nie poznawał, jego rysy ściągnęły się, wyrażając agresję i coś, czego Zouga nie mógł początkowo rozpoznać. — Wspominałeś o ewentualnej sprzedaży swoich działek — przypomniał mu Zouga. Twarz Jocka Danby jakby napuchła i szpetnie pociemniała od napływającej krwi, a kiedy wyciągnął głowę w kierunku Zougi, na jego grubej szyi wystąpiły żyły.

— Ty przeklęty, parszywy sępie! — wykrztusił wreszcie i z gwałtowną, niepohamowaną furią postrzelonego bawołu wypadł na oświetlone słońcem podwórze. Był o głowę wyższy od Zougi, z dziesięć lat młodszy i cięższy chyba o jakieś dwadzieścia kilo. Zouga był tak zaskoczony, że nie zdążył uskoczyć ani uchylić się przed ciosem. Pięść z mocą kuli armatniej uderzyła go w ramię, ześliznęła się wprawdzie, ale cios był tak silny, że Zouga zachwiał się i runął plecami na stół do sortowania, rozrzucając diamentowy żwir po zakurzonym podwórzu. Danby zaatakował ponownie. Jego nabrzmiałą twarz wykrzywiał grymas wściekłości i szaleństwa, a brudne, zgrubiałe palce niemal już zaciskały się na gardle Zougi. Widząc to Zouga podciągnął nogi pod samą brodę, napiął ciało jak żmija, gdy gotuje się do ataku, i uderzył obcasami w pierś napastnika. Z ust Jocka wydostało się świszczące westchnienie, znieruchomiał nagle z wyciągniętą do przodu głową i sztywnymi ramionami, jakby trafiony potężnym ładunkiem grubego śrutu. Potem zupełnie bezwładnie potoczył się do tyłu, uderzył o ceglaną ścianę domu i zaczął powoli osuwać się na kolana. Zouga zeskoczył ze stołu. Ramię zdrętwiało mu aż po końce palców, czuł się jednak dziwnie lekko, a gwałtowny przypływ gniewu dodał mu jeszcze sił i energii. Dopadł Danby'ego dwoma szybkimi susami i uderzył pięścią w głowę, tuż nad uchem. Uderzenie było tak silne, że ten runął bezwładnie na pokrytą czerwonym pyłem ziemię. Był ogłuszony, oczy miał szkliste i nieprzytomne, Zouga jednak podniósł go z ziemi i oparł o brzeg wozu, starannie ustawiając do 3 — Twarda ludzie 33 ¦ I..I i i'!;i,r następnego ciosu. Wściekłość i poczucie zniewagi pchały go dc zemsty za nie sprowokowany, niczym nie uzasadniony atak Podtrzymując Jocka lewą ręką, prawą zamierzył się groźnie., i znieruchomiał. Nie wierzył własnym oczom: ciężkim, umięśnionyn ciałem Jocka Danby wstrząsać zaczęły spazmy płaczu. Danbj szlochał jak małe dziecko, a łzy spływały z jego opalonych policzków na pokrytą pyłem brodę. Widok mężczyzny pokroju Danby'ego, który zalewa si^ łzami, był dla Zougi tak zaskakujący i żenujący zarazem że jego gniew szybko wyparował. Opuścił pięść i rozprostowa palce. — Chryste! — wyszeptał Danby zdławionym głosem. — Co z ciebie za człowiek, jeśli chcesz czerpać korzyści z cudzego cierpienia? Zouga wpatrywał się w niego, niezdolny do odparcia oskarżenia. — Musiałeś je wyczuć na odległość, jak hiena. Jak jakiś cholerny nażarty sęp. — Przyszedłem złożyć ci uczciwą ofertę, to wszystko — sztywno odparł Zouga i wyciągnął z kieszeni chustkę. — Obetrzyj sobie twarz. Jock wytarł łzy i spojrzał na zabrudzoną chustkę. — A więc nic nie wiesz? — wyszeptał. — Nic nie wiesz o moim chłopcu? Jock spojrzał w górę, starając się wyczytać odpowiedź z twarzy Zougi. W końcu oddał chustkę i próbując uspokoić wzburzone myśli potrząsnął głową jak pies, gdy otrzepuje się z wody. — Przepraszam — mruknął. — Sądziłem, że dowiedziałeś się skądś o chłopcu i przyszedłeś, żeby mnie wykupić. — Nie rozumiem — odrzekł Zouga. W odpowiedzi Jock wstał i ruszył w kierunku drzwi domostwa. — Chodź — powiedział krótko i wprowadził Zougę do grzanego i dusznego pomieszczenia. Pokryte ciemnozielonym aksamitem krzesła wydawały się zbył duże do tej izby. Na ustawionym pośrodku stole dostrzegł Zouga rodzinne skarby: Biblię, wyblakłe fotografie przodków, tanie i porcelanowy półmisek upamiętniający ślub królowej i księck Alberta. Przechodząc dalej Zouga przystanął, czując gwałtowny skurcs

34 ołądka. Przy łóżku klęczała kobieta. Głowę i plecy zakrywał jej zal, a dłonie, splecione na wysokości twarzy, zniszczone były jężką pracą przy sortowaniu diamentów. Kobieta podniosła wolno głowę i spojrzała na Zougę. Musiała tyć kiedyś ładną dziewczyną, lecz jej rysy dawno już zgrubiały od łońca i znoju. Zouga dostrzegł spuchnięte, zaczerwienione od >łaczu oczy i wystające spod szala kosmyki tłustych, przedwcześnie (osiwiałych włosów. Ujrzawszy Zougę znowu opuściła głowę, a jej usta zaczęły ypowiadać bezgłośnie słowa modlitwy. Na łóżku z rękami splecionymi na piersi leżało dziecko, chłopiec v wieku Jordana, ubrany w czystą nocną koszulę. Jego oczy były amknięte, a twarz blada jak wosk i nadzwyczaj spokojna. Zouga nie od razu zdał sobie sprawę, że chłopiec nie żyje. — To febra — wyszeptał Jock i zamilkł; jego potężna sylwetka irzypominała wołu czekającego na nóż rzeźnika. Zouga wziął wóz Danby'ego i pojechał na rynek. Kupił tuzin de heblowanych desek, nie targując się nawet o cenę, po czym vrócił, zdjął marynarkę i zaczął heblować surowe drewno, Jock ymczasem piłował je i przycinał. Do południa trumna była gotowa, lecz kiedy Jock układał v niej syna, Zouga poczuł już woń rozkładającego się ciała. afrykańskim upale proces ten przebiegał błyskawicznie. Żona Jocka jechała wraz z trumną na skrzypiącym wozie, obok amię przy ramieniu kroczyli Zouga i Danby. Febra siała spustoszenie w całym osiedlu. Na terenie cmentarza, rtóry znajdował się przy głównej drodze dojazdowej, niecałe dwa rilometry od ostatnich namiotów, stały już dwa inne wozy, każdy na- toczony wianuszkiem żałobników. Zouga ujrzał świeżo wykopane ;roby i domagającego się zapłaty grabarza. W drodze powrotnej zatrzymał wóz przy jednym z otaczających ynek barów i za znalezioną w kieszeni resztę pieniędzy kupił trzy sztućcef^utelki kapsztadzkiej brandy. Po przyjeździe do domu obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie •v wielkich aksamitnych fotelach, przedzieleni stołem. Stała na nim ttwarta butelka i dwa kubki ze złotym napisem: 35 -:':i !!¦!:: j; " i ;¦ ' ' ¦ i ! ; li ' c, 1 : %. 1 j ':¦ Boże, pobłogosław Królową. Zouga wypełnił je do połowy i popchnął jeden w stronę Jocka. Trzymając kubek na wysokości kolan w swoich potężnyc dłoniach, Jock Danby zgarbił się i opuścił głowę, jakby chcia zbadać jego zawartość. — To stało się tak szybko — mruknął. — Jeszcze wczorajszeg wieczoru wybiegł mi na spotkanie. Zaniosłem go do domu n plecach — Jock pociągnął łyk ciemnego płynu i zamilkł. — Był tak lekki, tylko skóra i drobne kostki — dokończył ochrypłym głosem Teraz obaj napili się równocześnie. — Od chwili kiedy wbiłem w tę cholerną ziemię pierwszy palik ciąży na mnie jakieś przekleństwo. — Jock potrząsnął wielk zarośniętą głową. — Powinienem był zostać tam nad rzeką, tak ja! radziła mi Alice. Za zasłoniętym koronkową firanką oknem zachodziło już słońce widać było jego ponurą czerwoną tarczę przeświecającą spoz chmur pyłu. Kiedy w pokoju zapanował mrok, Alice Danb postawiła na

stole kopcącą latarnię sztormową i dwie misk wodnistego baraniego gulaszu z dodatkiem kaszy. Po czym znów zniknęła w sąsiedniej izbie i czasem tylko Zouga usłyszeć mój dochodzące przez ścianę ciche łkanie. Świt zastał Jocka Danby rozpartego w zielonym aksamitnyr fotelu z rozpiętą aż do pępka koszulą, spod której wystawi owłosiony brzuch. Trzecia butelka była już do połowy opróżniona — Jesteś dżentelmenem — wybełkotał. — Nie żadną grub rybą czy jakimś elegancikiem, ale właśnie cholernym prawdziwy! dżentelmenem. Taki właśnie jesteś. Zouga siedział prosto, poważny i skupiony; poza niewielkii zaczerwienieniem oczu nic nie wskazywało, że pił całą noc. — Nie chciałbym, żeby Posiadłość Diabła przeszła w rec takiego dżentelmena. — Jeżeli chcesz wyjechać, musisz ją komuś sprzedać — odpa cicho Zouga. — Na tych dwóch działkach ciąży klątwa — wymamroti Jock. — Zabiły już pięciu ludzi, a mnie zrujnowały. Spędziłem t najgorszy rok swego życia. Po obu stronach mojej ziemi ludz znajdowali wspaniałe diamenty. Widziałem, jak się bogacą, podczs 36 gdy ja... — pijackim gestem wskazał ubogie wnętrze swego małego domostwa. — Spójrz tylko na mnie. Gdy to mówił, odsunęła się płócienna zasłona wisząca przy wejściu do drugiego pomieszczenia i Alice Danby stanęła nagle obok swego męża. Ona również nie spała tej nocy, świadczyła o tym jej poszarzała twarz i ściągnięte rysy. — Sprzedaj działki — powiedziała. — Nie chcę tu zostać ani dnia dłużej. Sprzedaj je. Sprzedaj wszystko. Wyjedźmy stąd, Jock. Wyjedźmy z tego okropnego miejsca. Nie każ spędzać mi tu jeszcze jednej nocy. Pełnomocnik rządowy do spraw kopalnictwa diamentów był niskim i oschłym urzędnikiem mianowanym przez prezydenta nowo powstałego Wolnego Państwa Burów, który rościł sobie prawa do bogactw tej ziemi. Prezydent Brand nie był wyjątkiem. Stary Waterboer, przywódca ugrupowania Griąua Bastaards, wysunął identyczne pretensje do jałowych terenów, na których jego ludzie pracowali już od pięćdziesięciu z górą lat. W samym Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, również dostrzegł potencjał, jaki kryją w sobie kopalnie diamentów, i po raz pierwszy słuchał uważnie przemówień popierających Nicholaasa Waterboera i żądających włączenia jego państewka w strefę wpływów brytyjskich. W tym samym czasie pełnomocnik rządowy Wolnego Państwa starał się, z ograniczonym sukcesem, zaprowadzić ład i porządek pośród niezdyscyplinowanych poszukiwaczy diamentów. Jego przyjazd w rejon Wzgórza Colesberg zbiegł się ze spadkiem prestiżu stanowiska, które zajmował. Zouga i Jock Danby zastali pełnomocnika lamentującego nad swym losem przy suto zakrapianym śniadaniu w „Hotelu Londyn". Podtrzymując go z obu stron za łokcie, udało im się doprowadzić go do biura. Tego samego przedpołudnia pełnomocnik spisał warunki umowy, na której mocy pan J. A. Danby przekazywał prawa wieczystej dzierżawy działek nr 141 i nr 142 majorowi Zoudze Ballantyne'owi łączną sumę 2 000 funtów płatną czekiem Standard Banku. O pierwszej po południu Zouga odprowadzał wzrokiem wóz 37 »!! I! ii ; załadowany po brzegi zielonymi fotelami i mosiężnym łożem. Joci y p pęg jg

wyprostowana przy meblach. Żadne z nich nie spojrzało na niego Kiedy wóz znikał już w labiryncie wąskich przejść między domami!0 1 Prawie natychmiast wszyscy powrócili do przerwanych zajęć, Danby prowadził zaprzęg, a jego wychudzona żona siedziałi aby dalej ścigać się przy wciąganiu wypełnionych żwirem worków Ż Dziękuję krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż ~ Dziękuję — krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż- Zouga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza. ami! 1 ~ Cała Przyjemność po mojej stronie - odparł Pickering ga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza. 1 Cała Przyjemność po mojej stronie odparł Pickering Mimo nieprzespanej nocy nie czuł zmęczenia. Lekkim, młodzień z czarującym uśmiechem, po czym dotknął dłonią brzegu kapelusza %.\,. czym krokiem podążył wąską drogą przecinającą tereny kopami. Posiadłość Diabła świeciła pustkami — dwa wzgórki żółte ziemi i trochę porzuconego sprzętu. Czarni robotnicy odeszli Kiedy Jock nie zebrał ich o świcie, po prostu wynajęli się do pracj u kogoś innego. Zapotrzebowanie na siłę roboczą było tu ogromne. Pozostawione na działkach narzędzia w większości wygląd; na mocno zużyte. Worki lada chwila mogły się rozsypać, a po strzępione liny przypominały grube żółte gąsienice. Nie udźwignęły' by nawet człowieka. Zouga zszedł na dół po rozkołysanej drabinie. Jego ostrożni ruchy wzbudziły podejrzliwość poszukiwaczy na sąsiednich dzi kach — świadczyły, że jest intruzem. — Człowieku, te działki należą do Jocka Danby! — krzy] jeden z nich. — Łamiesz nasze prawo. To prywatna ziemia, lepii zrobisz, jak się stamtąd zmyjesz! I to w podskokach! — Wykupiłem Jocka — odkrzyknął Zouga. — Godzinę tenr wyjechał z miasta. — Niby dlaczego mam ci wierzyć? — Czemu nie pójdziesz do biura pełnomocnika? — spyt Zouga, otrzymując w odpowiedzi wrogie i nieufne spojrzenij stojącego kilka metrów niżej mężczyzny. Pracujący na sąsiednich działkach ludzie przerwali pracę i na krawędzi wykopu, przypatrując się ponuro całej scenie. Napii przerwał dopiero młody mężczyzna mówiący z intonacją angiel kiego dżentelmena. — Major Ballantyne, jeśli się nie mylę? Spoglądając w górę na drogę dojazdową, Zouga rozpozn Neville'a Pickeringa, swojego kompana z „Hotelu Londyn". — We własnej osobie, panie Pickering. — W porządku, ludzie, ręczę za majora Ballantyne'a. Zn chyba tak sławnego łowcę słoni. oddalił się powolnym krokiem — szczupła, elegancka postać w tfumie brodatych, ubrudzonych pyłem mężczyzn. Zougę pozostawiono w spokoju. Był sam na sam ze swoimi nyślami, skupiony jak nigdy dotąd. Wydał właśnie ostatnie ieniądze, żeby kupić te parę metrów żółtej ziemi na dnie agrzanego wykopu. Nie miał łudzi, którzy mogliby mu pomóc, e miał też doświadczenia ani kapitału. Wątpił nawet, czy ozpoznałby nie oczyszczony diament, gdyby nagle wpadł mu o ręki. Podniecenie hazardzisty przewidującego wielką wygraną opuściło o równie szybko, jak przyszło. Przygniotła go własna pycha pewność siebie oraz ogrom ryzyka, jakie wziął na swoje barki. Postawił wszystko na ziemię, która nie dała jak dotąd choćby iednego dużego kamienia, a przecież ceny diamentów spadały. Za ałe półkaratowe kamyki, które odsiewano najczęściej, płacono raz zaledwie piętnaście szylingów.

Zouga zdał sobie sprawę, że może liczyć tylko na łut szczęścia, jego żołądek skurczył się boleśnie na samą myśl o konsekwencjach orażki. Słońce stało już wysoko na niebie i do wnętrza wykopu lał się . Powietrze wokół Zougi drżało od gorąca, czuł, jak przenika zez jego skórzane buty aż po podeszwy i parzy mu stopy. Miał rażenie, że zaczyna się dusić — nie wytrzyma ani chwili dłużej, usi jak najszybciej uciec z tego ohydnego wykopu, zaczerpnąć ieżego, chłodnego powietrza. Tak chyba wygląda strach, pomyślał. Nie nawykł do tego czucia; jemu, który przeżył już natarcie rannego słonia, walkę na agnety w Indiach i kilka wojen granicznych w Afryce, było ono «nal zupełnie obce. Cóż z tego, jeśli niewiele poradzić mógł teraz na narastającą anikę. Owładnęła nim wizja zbliżającej się katastrofy. Zdawało u się, że wyczuwa pod stopami całkowitą jałowość wypalonej 38 39 ii "iii li] I ziemi, ziemia ta mogła go zrujnować i zniweczyć na zawsze marzeni na którym oparł swe życie. Czy wszystko znaleźć ma swój kres właśnie tutaj, w tyi rozgrzanym, piekielnym wykopie? Zouga wstrzymał oddech, walcząc z ogarniającym serce 1 kiem. Udało mu się w końcu odpędzić złe myśli, ale z wewnętrzn walki wyszedł osłabiony i roztrzęsiony, jak po ataku gorączl malarycznej. Uklęknął na jedno kolano, wziął do ręki garść żółtawej zien i przesiał ją przez palce. W dłoni pozostało mu kilka bezwarto ciowych matowych kamyków. Wyrzucił je i wytarł rękę o spodni< Raz jeszcze zdusił w sobie powracające uczucie gwałtowneg strachu, ale nie mógł poradzić sobie z wszechogarniającym okn pnym przygnębieniem i zmęczeniem. Z trudnością wdrapał się p zwisającej drabinie, a kiedy dostał się wreszcie na drogę, ciężk powłóczył nogami, wzbijając przy tym chmury czerwonego pyłu. Nagle przez zgiełk obozowego życia przedarł się głos dziecka Zouga podniósł głowę i poczuł, jak zły nastrój znika. Rozpozm słodki niczym szczebiot głos syna. — Tato! Tato! Jordan biegł w jego kierunku, widać było, że bardzo się spiesz W biegu pomagał sobie rękami, jego stopy zdawały się unoś ponad drogą, a twarz przesłaniały jedwabiste loki. — Tatusiu, wszędzie cię szukaliśmy, całą noc i cały dzień! — Co się stało, Jordan? — przerażenie dziecka zaniepokoi: Zougę. I Jordan dopadł ojca, objął go w pasie rękami i dygocząc ja przestraszone zwierzątko, przycisnął twarz do jego marynarki. — Coś stało się z mamą! Coś strasznego! — krzyknął zduszc nym głosem. Tyfus — Aletta majaczyła, a umysł jej, przesłaniając rzeczywii tość, wypełniały fantastyczne wizje i senne widziadła. Kiedy w końcu rozwiały, była zbyt słaba, żeby siedzieć o własnych siłai a zmysły miała tak wyczulone, że z trudem znieść mogła dotyl zimnej, wilgotnej chustki, którą położono jej na rozgrzanym czo! a rzeczy, którymi została przykryta, nieznośnie jej ciążyły, 40 Wyostrzony nadmiernie wzrok sprawiał, że wszystko, na co patrzyła, wydawało się większe niż w rzeczywistości, tak jakby widziała świat przez szkło powiększające. Przypatrywała się więc długim i wywiniętym rzęsom Jordana, które tworzyły grubą obwódkę wokół jego pięknych zielonych oczu. Widziała każdy por w jedwabistej skórze policzków, mogła rozkoszować się doskonałym zarysem ust, które drżały teraz ze strachu i wzruszenia. Gdy leżała tak przepełniona zachwytem nad urodą syna, jej uszy wypełnił znowu gwałtowny, rozdzierający łoskot i ukochana twarz zaczęła się oddalać, aż wreszcie ujrzała ją na końcu długiego, ciemnego tunelu.

Rozpaczliwie wpatrywała się w ten obraz: zaczął nagle wirować, z początku powoli, jak koło wozu, później coraz szybciej, aż w końcu twarz Jordana rozmazała się całkowicie i zaczęła pogrążać w wilgotnym mroku, jak liść rzucony w szalejącą wichurę. Po chwili ciemność rozstąpiła się ponownie, jakby ktoś uniósł czarodziejską kurtynę. Aletta z radością szukała teraz twarzy chłopca, lecz zamiast niej ujrzała rozpostarte nad sobą skrzydła sokoła. Kamienny posąg pogańskiego bożka stał się częścią jej życia, od chwili gdy zaczęła dzielić je z Zougą. Towarzyszył im w każdej chacie, namiocie czy izbie, wszędzie tam, gdzie znajdował się akurat ich dom. Milczący i nieprzejednany, obciążony złowrogim starożytnym dziedzictwem. Od początku go nienawidziła, doskonale wyczuwając jego niepokojącą aurę, lecz teraz skoncentrowała na nim cały swój strach i nienawiść. Przeklinała go słabym, cichym szeptem leżąc na plecach na wąskim posłaniu, w sukni przyklejającej się do mokrego od potu ciała. Przeklinała ten kamienny posąg, który górował teraz nad nią, stojąc na wypolerowanej kolumnie z zielonego steatytu. Wzrok skoncentrowała na głowie ptaka. I oto zdarzył się cud: kamienne puste oczodoły wypełniło niesamowite złote światło. Oczy ptaka zaczęły obracać się powoli, aż w końcu spojrzały w dół na Alettę. Źrenice były czarne, lśniące i pełne życia, a jednocześnie tak okrutne, tak przerażająco złe, że Aletta wzdrygnęła się z przerażenia. Z niedowierzaniem patrzyła na rozwierający się kamienny dziób, 41 H ¦"¦l w którym pokazał się ostry niczym grot strzały język. Na jego końcu zawisła kropla rubinowej krwi. Aletta wiedziała, że jest to krew ofiarna. Ciemności wokół ptaka wypełniły nagle ruchome cienie, duchy złożonych niegdyś ofiar i zmarłych przed tysiącem lat kapłanów, które zebrały się teraz ponownie, aby spotęgować moc kamiennego bóstwa. Aletta krzyknęła rozdzierająco. Pełen trwogi krzyk odbił się przeraźliwym echem i powrócił, wdzierając się gwałtowną falą w jej uszy. Chwilę potem poczuła, jak ujmują ją czule delikatne i silne ręce. Wyczerpana z trudem łapała oddech, ale jej wzrok częściowo odzyskał już dawną ostrość. Wszystko wydawało się ciemne i trochę rozmyte, zmrużyła więc oczy. — Czy to ty, Ralph? Rysy, które ujrzała, były rysami młodego mężczyzny, o cerze już nie tak delikatnej i gładkiej jak na anielskiej twarzyczce Jordana. — Już dobrze, nie ma się czego bać, mamo. — Dlaczego tu jest tak ciemno? — wymamrotała. — Jest teraz noc. — Gdzie Jordie? — Śpi, mamo. Był wyczerpany czuwaniem, więc posłałem go do łóżka. — Zawołaj tatę — powiedziała szeptem. — Szuka go Jan Cheroot. Wkrótce powinien wrócić. — Zimno mi. Aletta drżała na całym ciele, lecz zanim ogarnęła ją ciemność, poczuła jeszcze, jak Ralph podciąga jej pod brodę gruby koc. W ciemności ujrzała sylwetki biegnących ludzi. Przeciskali się obok niej, pośpiesznie pchani do przodu żądzą walki. Ujrzała tańczące cienie wzniesionych ku górze ramion i błysk białego metalu, którym ludzie zadają sobie śmierć. Słyszała szczęk karabinowych zamków i odgłos wysuwanych z pochew bagnetów, a wśród skłębionego tłumu zaczęła rozróżniać teraz poszczególne twarze: nigdy ich przedtem nie widziała, rozpoznała je jednak w przebłysku jasnowidzenia. Ujrzała rosłego, silnego mężczyznę z brodą, to był jej syn wyruszający na wojnę, a obok niego wielu innych, wszyscy posuwali się naprzód w zwartym, przerażającym tłumie. Opanowało ją rozdzierające uczucie żalu i smutku, lecz nie była w stanie

42 zapłakać, podniosła tylko oczy ku górze. Wysoko na niebie unosił się sokół. Oświetlał go promień słoneczny, który przedarł się przez zakrywające cały horyzont złowieszcze i posępne chmury. Chmury zwiastujące wojnę. Sokół szybował na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jego niepokojąco piękna głowa zwrócona była ku ziemi, jakby czegoś uważnie wypatrywał. Nagle zwinął skrzydła i runął w dół niczym błyskawica z wyciągniętymi przed siebie szponami. Aletta ujrzała, jak szpony te wbijają się w ludzkie ciało. Przeraził ją grymas bólu na twarzy, której wprawdzie nigdy nie widziała, a jednak znała ją równie dobrze jak swoją. Zaczęła krzyczeć. Objęły ją silne ramiona. Znajome, ukochane ramiona, na które musiała czekać tak długo. Spojrzała w górę i zobaczyła szmaragdowe oczy i złotawą brodę. — Zouga — westchnęła. — Jestem przy tobie, najdroższa. Zjawy zaczęły się rozpływać, zniknął świat nocnego koszmaru. Znowu była w namiocie, wokół którego ciągnęła się pokryta pyłem równina z samotnym, do połowy rozkopanym wzgórzem. Przez otwarte wejście wpadało do środka ostre afrykańskie słońce, tworząc na czerwonej od pyłu podłodze biały pas światła. Alettę oszołomiło nagłe przejście z sennego koszmaru do rzeczywistości, ze środka nocy do jasnego dnia. Poczuła falę gwałtownego pragnienia. — Chcę mi się pić — wyszeptała ochrypłym głosem. Przytknęła dzbanek do spękanych ust. Chłód i słodycz płynu przepełniły ją błogością. Ale już po chwili wróciło wspomnienie nocnego koszmaru i przerażonym wzrokiem spojrzała w stronę kamiennej figury. Wydawała się teraz zupełnie niegroźna, pozbawiona magicznej siły, mimo to Aletcie trudno było zapomnieć przeżytą niedawno trwogę. — Strzeż się sokoła — wyszeptała spoglądając Zoudze w oczy i natychmiast zrozumiała, że wziął jej słowa za majaczenie. Chciała go przekonać, poczuła jednak ogromne, porażające zmęczenie i zamknąwszy oczy zasnęła w jego ramionach. Gdy obudziła się, promienie słońca już przybrały wspaniały pomarańczowy odcień i nie były tak palące. Łagodne światło złociło teraz cały namiot i ozdabiało brodę Zougi rudawymi 43 refleksami. Alettę wypełniało głębokie uczucie spokoju — ramiona Zougi były przecież tak silne, tak pewnie i mocno ją obejmowały. — Opiekuj się dziećmi — rzekła cicho, lecz bardzo wyraźnie. Chwilę później nie żyła. Grób Aletty był jeszcze jednym kopczykiem w długim szeregu świeżych, usypanych z czerwonej ziemi mogił. Po pogrzebie Zouga odesłał dzieci i Jana Cheroota do namiotu. Jordan płakał bez przerwy i nikt nie był w stanie go pocieszyć. Jechał wraz z bratem na wychudzonym gniadym koniu, siedział z przodu. Ralph, spokojny i opanowany, rękami otaczał go w pasie, ale w jego sztywnych ruchach znać było z trudem kontrolowane napięcie. Rozpacz kryła się także w szmaragdowych oczach, które odziedziczył po ojcu. Konia prowadził Jan Cheroot; obaj chłopcy wydawali się tak wątli i smutni jak jaskółki, które, opuszczone przez współtowarzy-szki, oczekują samotnie nadchodzącej zimy. Zouga pozostał przy grobie. Trzymał się prosto, po wojskowemu, podobnie jak syn skrywał emocje, lecz pod zimną maską opanowania czaił się wielki smutek i przytłaczające poczucie winy. Chciał przemówić, powiedzieć Aletcie, jak bardzo mu przykro, wyznać, że czuje się odpowiedzialny za jej śmierć z dala od kochającej rodziny i pięknych, pokrytych lasami gór Przylądka Dobrej Nadziei. Chciał prosić ją, aby mu przebaczyła, przebaczyła, że poświęcił ją dla szalonego marzenia, które nie mogło się spełnić. Wiedział jednak, że słowa są daremne, że pochłonie je czerwona ziemia.

Schylił się i przyklepał dłonią mogiłę, która zaczęła obsypywać się z jednej strony. Czerwona ziemia dostała się pod jego paznokcie, • tworząc krwawe półksiężyce. „Za pierwszy sprzedany diament kupię jej nagrobek", obiecał sobie w duchu. Z niezwykłym trudem przezwyciężył uczucie beznadziei i zdusił przytłaczającą świadomość, że mówienie do zmarłych nie ma sensu. — Będę się opiekował dziećmi, kochanie — powiedział — obiecuję ci to. 44 — Jordie nie chce jeść — rzekł Ralph, witając ojca przy wejściu do namiotu. Zouga poczuł, że strach miesza się w nim z poczuciem winy. Błyskawicznie podbiegł do posłania, na którym leżał młodszy syn z podciągniętymi pod brodę kolanami. Skóra Jordana była rozpalona jak kamienie na zewnątrz namiotu, a na jego delikatne, mokre od łez policzki wystąpiły chorobliwe wypieki. Następnego ranka rozchorował się Ralph. Obaj chłopcy przewracali się na łóżkach i mamrotali w gorączce, ich ciała były rozgrzane, koce przesiąknięte potem, a cały namiot wypełniał ohydny fetor. — Spójrz tylko na niego — rzekł z dumą Jan Cheroot, obmywając gąbką silne i dobrze zbudowane ciało Ralpha. — Traktuje chorobę jak swojego wroga i stara się z nią walczyć. Pomagając mu, Zouga ukląkł po drugiej stronie łóżka. Popatrzył na Ralpha i poczuł gwałtowny przypływ dumy. Pod jego pachami dostrzegł niewielkie kępki włosów, a na podbrzuszu rosło ich jeszcze więcej. Członek przestał być robakowatym przydatkiem z pomarszczonej luźnej skóry. Ramiona chłopca stawały się umięśnione, nogi zaś były proste i mocne. — Wydobrzeje na pewno — powtórzył Jan Cheroot. Ralph zwinął się gwałtownie w kolejnym ataku gorączki; jego ściągnięte groźnie rysy wyrażały upór i determinację. Mężczyźni przykryli go starannie kocem i podeszli do drugiego łóżka. Jordan jęczał cicho i żałośnie, a jego długie rzęsy trzepotały jak skrzydła motyla. Nie opierał się, gdy go rozebrali i zaczęli obmywać. Jego młode ciało było równie piękne jak twarz. Wprawdzie pośladki miał okrągłe niczym jabłka i pulchne jak u małej dziewczynki, jednak jego nogi i ręce były smukłe, a ruchy pełne wdzięku. — Mamusiu — zakwilił. — Chcę do mamusi. Obaj mężczyźni pielęgnowali chłopców, czuwając na zmianę przy ich posłaniach w dzień i w nocy. Wszystkie inne sprawy zostały zarzucone bądź zapomniane. Godzinę dziennie poświęcali na pojenie i karmienie koni, czasem biegli do obozu po lekarstwo albo świeże warzywa. Nikt nie wspominał nawet o diamentach. 45 i W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Ralph odzyskał świadomość, po trzech dniach siadał już bez niczyjej pomocy i z apetytem pałaszował jedzenie, po sześciu wstał z łóżka. Jordan oprzytomniał na drugi dzień i zaczął gwałtownie przywoływać matkę, później, gdy uświadomił sobie, że odeszła, wybuchnął płaczem i znowu popadł w omdlenie. Jego życie stało się nieustanną huśtawką, raz po raz odzyskiwał i tracił świadomość, lecz za każdym nawrotem gorączki, bliskość śmierci stawała się wyraźniejsza. Wreszcie jej gęsty odór stał się silniejszy od fetoru :horoby. Ciało Jordana nikło, wypalane stopniowo przez gorączkę, jego skóra stała się niemal przezroczysta i nabrała perłowego połysku. D zmierzchu i o świcie można było zobaczyć rysujące się pod nią wyraźnie delikatne kości. Cheroot i Zouga pielęgnowali chłopca na zmianę, gdy jeden czuwał, drugi szedł spać. Zdarzało się jednak, że żaden z nich nie mógł zasnąć, wtedy siedzieli razem, dodając sobie otuchy i pocieszając się nawzajem. W obliczu czyhającej śmierci próbowali zapomnieć o bezradności. — Jest młody i silny — upewniali jeden drugiego — on także wyzdrowieje.

Jordan jednak gasł coraz bardziej. Policzki zapadły mu się głęboko, a oczy wyzierały teraz z głębokich i sinych oczodołów. Zouga opuszczał namiot każdego dnia tuż przed świtem. Był udręczony poczuciem winy, smutkiem i bezsilnością. Chciał pojawić się na targu pierwszy, mogło się bowiem zdarzyć, że przyjechał właśnie kupiec z nowymi lekarstwami. Czasem udawało mu się także zdobyć kilka zielonkawych i pomarszczonych pomidorów, których pół godziny później już by zabrakło. Kiedy dziesiątego poranka Zouga wracał w pośpiechu do namiotu, zatrzymał się przy samym wejściu z wściekłym wyrazem twarzy. Posąg sokoła został wyniesiony na zewnątrz, a na kolumnie widać było długą rysę. Oparto go niedbale o pień drzewa rzucającego niewielki cień obok namiotu. Gałęzie przybrane były czarnymi paskami wysuszonej skóry gazeli, z której wyrabiano rzemienie, posąg wydawał się więc częścią tego osobliwego śmietniska. W pewnej chwili na głowie sokoła usadowiła się jedna z obozowych kur i zanieczyściła figurę swoimi ekskrementami. 46 Kiedy Zouga wpadł do namiotu, Jan Cheroot siedział przykucnięty obok posłania Ralpha. Obaj pochłonięci byli całkowicie grą w pięć kamieni, do której używali wypolerowanego kwarcu i agatów. Jordan leżał blady i tak nieruchomy, że Zouga poczuł nagle ukłucie przerażenia. Dopiero gdy pochylił się nad łóżkiem, usłyszał słabiutki oddech i ujrzał, jak pierś dziecka podnosi się i opada. — To ty wyniosłeś kamiennego sokoła? — Przeszkadzał Jordie'emu. Obudził się z płaczem, coś do niego krzyczał — mruknął Jan Cheroot, nie podnosząc głowy znad błyszczących kamyków. Zouga mógł ciągnąć jeszcze dyskusję, ale zdecydował, że nie warto. Był kompletnie wycieńczony i zniechęcony. Postanowił przynieść posąg trochę później. — Kupiłem tylko kilka słodkich ziemniaków, nie mieli nic innego — wymamrotał obejmując wartę przy łóżku Jordana. Jan Cheroot ugotował gulasz z baraniny i suszonej fasoli i wkroił do niego ziemniaki. Powstała z tego nieapetyczna breja, ale tego wieczoru Jordan po raz pierwszy nie odwrócił głowy od łyżki, którą go karmiono. Jedzenie przyspieszyło u niego prawdopodobnie proces zdrowienia. Raz jeszcze spytał o Alettę. Był wtedy sam z ojcem w namiocie. — Czy mama poszła do nieba? — Tak — odrzekł Zouga i pewność, z jaką wypowiedział te słowa, przekonała chyba chłopca. — Czy jest teraz aniołem? — Tak, Jordie, i zawsze będzie nad tobą czuwać. Chłopiec pomyślał chwilę i zadowolony pokiwał głową. Następnego dnia był już na tyle silny, że Zouga zdecydował się zostawić go w namiocie pod opieką Ralpha, podczas gdy Jan Cheroot miał towarzyszyć mu w wyprawie do Posiadłości Diabła. Cały sprzęt został ukradziony. Zniknęły szpadle, oskardy, worki i sznury, nawet drabiny. Ich odkupienie kosztować mogło nawet sto gwinei. — Będziemy potrzebować ludzi — rzekł Zouga. — A co zrobisz, kiedy ich już znajdziesz? — spytał Cheroot. — Wydobędę całą ziemię. 47 — A potem? — dopytywał się ze złośliwym błyskiem w oku. — Co zrobisz potem? — zmarszczył twarz oczekując odpowiedzi. — Jeszcze się zastanowię — odparł ponuro Zouga. — Straciliśmy już tutaj dostatecznie dużo czasu. — Ależ mój drogi — rzekł Neville Pickering z czarującym uśmiechem. — Jestem rad, że się z tym do mnie zwróciłeś. W przeciwnym razie sam zaoferowałbym ci swoje usługi. Nowicjuszom z reguły trudno jest od razu stanąć na nogi — zawahał się przez chwilę i dokończył z szacunkiem. — Nie znaczy to, rzecz jasna, żebym uważał cię za nowicjusza w jakimkolwiek sensie tego słowa.