chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 644
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 575

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów 05 - Lampart poluje w ciemności

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów 05 - Lampart poluje w ciemności.pdf

chrisalfa EBooki 00.Literatura piękna Smith, Wilbur Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 271 stron)

WILBUR SMITH LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI Tytuł oryginału THE LEOPARD HUNTS IN DARKNESS Copyright © Wilbur Smith 1984 Dla Danielle, z colą moją miłością. Pierwsze wydanie 1984 pod tytułem "The Leopard Hunts in Darkness" opublikowane przez William Heinemann Ltd. part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB and Auckland, Melbourne, Singapore and Toronto For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1995 ISBN 83-7082-457-1 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie II

Ten lekki wiatr przewędrował sześćset kilometrów. Wyruszył z bezkresów pustyni Kalahari, którą mali żółci Buszmeni nazywają „Wielką Suchą". Teraz, po dotarciu do zbocza doliny Zambezi, między wzgórzami a nierównym nadbrzeżem rozbił się na wiry i podmuchy powietrza. Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać się na tle nieba. Młode liście drzew masa przysłaniały jego cielsko, zlewające się z szarą skałą zbocza. Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał powietrza w szerokie, owłosione nozdrza, opuścił ją i delikatnie dmuchnął w otwarty pysk. Dwa organy węchowe w górnej wardze rozwarły się niczym pąki róży — badał smak powietrza. Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich pustyń, słodkie pyłki setek dzikich roślin, ciepły odór stada- bawołów z pobliskiej doliny i chłodny posmak wody, którą piły i w której się kąpały. Rozpoznał te i inne wonie i bezbłędnie oszacował odległości od źródła każdego z nich. Jednak to nie one go interesowały. Szukał innego, drażniącego i przykrego zapachu przebijającego pozostałe: zapachu dymu tytoniowego zmieszanego ze specyficznym odorem piżma: zjełczałym potem w niepranej wełnie; woni nafty, mydła karbolowego i wyprawionej skóry — zapachu człowieka. A on tam był, tak samo uporczywie podążający jego tropem, jak każdego dnia od początku pościgu. Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten zapach prześladował niezliczone pokolenia jego gatunku. Od małego nauczył się nienawidzić i bać się go, niemal przez całe życie przed nim uciekał. Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu i ucieczce trwała jedenaście lat. Jedenaście lat spokoju dla stad znad rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani zrozumieć tego przyczyny — miedzy jego prześladowcami toczyła się zacięta wojna domowa, która zamieniła rozległe tereny leżące wzdłuż południowego brzegu Zambezi w strefę buforową. Była ona zbyt niebezpieczna dla łowców słoni, a nawet dla strażników przyrody, do których obowiązków należało wybijanie nadwyżek populacji. W tamtych latach stadom świetnie się żyło, ale teraz prześladowania zaczęły się od nowa z dawnym, nieprzejednanym okrucieństwem. Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary samiec znów podniósł trąbę i wciągnął straszną woń. Potem odwrócił się i bezszelestnie przeszedł na drugą stronę skalistego wzgórza, które było jedynie szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą czysty błękit afrykańskiego nieba. Unosząc w nozdrzch zapach człowieka, zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane było jego stado. Wśród drzew rozproszyło się prawie trzysta słoni. Większość samic miała ze sobą młode, niektóre tak małe, że niczym tłuste prosiaczki, mieściły się pod brzuchami matek. Zwijały swoje niewielkie trąbki na czoła i dźwigały je wyżej, do sutków wiszących u nabrzmiałych wymion między przednimi nogami samic. Starsze słoniątka dokazywały, brykając i ganiając się hałaśliwie, aż któryś z poirytowanych dorosłych osobników zrywał z drzewa gałąź i, dzierżąc ją w trąbie, bił na prawo i lewo. Rozpędzał w ten sposób dokuczliwe maluchy, które piszczały z udawanym przerażeniem. Samice i młode samce pasły się z niespieszną rozwagą. Powoli wplatały trąby głęboko w gęste zarośla pełne kolców, skąd wyrywały garść dojrzałych jagód i dokładnie układały je w gardzieli, albo końcem poplamionego kła podważały korę drzewa msasa, oddzderały spory jej kawałek i z błogością wpychały go za opadający trójkąt dolnej wargi. Niektóre siadały na tylnych nogach, jak pies, co służy, i podnosiły cielsko, aby wyciągniętą trąbą dosięgnąć delikatnych liści na czubku wysokiego drzewa, lub, wykorzystując cztery tony wagi, napierały szerokim czołem na pień i potrząsały drzewem, które kołysało się i zginało, dopóki nie sypnęło gradem dojrzałych owoców. Trochę niżej dwa młode samce połączyły siły, aby przewrócić wysokie na osiemnaście metrów drzewo, którego górnych liści nawet one nie mogły dosięgnąć. Kiedy upadło z trzaskiem pękających włókien, na wzgórzu pojawił się przewodnik stada i w jednej chwili urwała się radosna wrzawa, zastąpiona nagle wstrząsającą przez kontrast ciszą. Młode z niepokojem przytuliły się do matek, a dorosłe zwierzęta zamarły w pozycji obronnej, nastawiając uszu i poruszając jedynie czubkami trąb.

Samiec zszedł do nich kołyszącym krokiem. Grube żółte kły zadarł wysoko, a sposób uniesienia poobszarpywanych uszu świadczył o przerażeniu. Jego czaszkę wciąż wypełniał zapach człowieka. Gdy dotarł do najbliższej grupy samic, wyciągnął trąbę i rozdmuchał go nad nimi. W mgnieniu oka rozpierzchły się, instynktownie stając pod wiatr, tak by zapach prześladowców cały czas leciał w ich stronę. Reszta stada zauważyła ten manewr i przygotowała się do biegu — karmiące matki z młodymi znalazły się w środku, otoczone przez stare, bezpłodne 8 królowe. Młode samce osłaniały stado z przodu, a starsze, ze swoimi adiutantami, z boków. I tak oddaliły się rozkołysanym, tratującym ziemię krokiem, którym mogły posuwać się naprzód dzień i noc, dzień i noc bez przystanku. Stary uciekający samiec był zbity z tropu. Nie doświadczył nigdy podobnie uporczywego pościgu. Trwał on już osiem dni, a jednak ścigającym nie zdarzyło się zbliżyć na tyle, żeby bezpośrednio zaatakować stado. Znajdowali się na południu. Czuć było ich zapach, ale prawie nigdy nie weszli w ograniczone pole widzenia słoni. Wydawało się, że jest ich wielu, więcej niż wszystkich wcześniej spotkanych przez starego samca ludzi razem wziętych. Tworzyli linię rozciągniętą jak sieć w poprzek południowych szlaków. Widział ich tylko raz. Piątego dnia, będąc u kresu wytrzymałości, zawrócił stado i próbował przedrzeć się na drugą stronę, ale oni przecięli mu drogę. Małe figurki, proste jak patyki, tak zwodniczo kruche, a przecież tak zabójcze, wyskakując z żółtej trawy udaremniły mu ucieczkę na południe. Wymachiwały derkami i uderzały w puste puszki po nafcie, aż starego słonia opuściła odwaga i zawrócił, sprowadzając stado urwistą skarpą w stronę wielkiej rzeki. Skarpę przecinały ścieżki, którymi od tysięcy lat chodziły stada słoni, ścieżki wiodące po mniej stromych zboczach, przez przejścia i bramy w murach z syderytu. Jednym z takich traktów stary słoń z mozołem sprowadził swoje stado, które w wąskich miejscach wyciągało się w pojedynczą nitkę, po czym znów się rozszerzało. Nawet w nocy nie pozwolił im się zatrzymać. Wprawdzie nie było księżyca, ale nisko nad ziemią wisiały wielkie białe gwiazdy. Stado prawie bezgłośnie przemierzało ciemny las. Po północy stary słoń zszedł ze ścieżki i poczekał, aż stado pójdzie przodem; nim minęła godzina, wiatr znów przyniósł zepsuty zapach człowieka, słabszy i dużo bardziej odległy, ale wciąż wyczuwalny. Przewodnik stada pospieszył naprzód, aby dogonić swoje samice. O świcie znaleźli się w okolicy, której nie widział od lat — na wąskim pasku ziemi wzdłuż rzeki. W czasie przeciągającej się wojny ziemia ta stała się sceną intensywnych działań człowieka i dlatego była przez starego słonia omijana aż do dziś, kiedy niechętnie pozwolił się tu zagnać. Stado nie pędziło już tak szybko. Pościg pozostał daleko w tyle, słonie zwolniły więc i poruszały się w tempie, które nie przeszkadzało im jeść w drodze. Tutaj, w dolnych partiach doliny, las był bujniejszy i bardziej zielony. Lasy msasa ustąpiły drzewom mopani i gigantycznym, spuchniętym baobabom, którym upał wydawał się dodawać sił. Stary słoń wyczuł przed sobą wodę i z pragnienia zaburczało mu w brzuchu, jednak jakieś niejasne przeczucie mówiło mu o innym niebezpieczeństwie niż to nadchodzące od tym — o czymś, co czekało z przodu. Często zatrzymywał się, kołysząc powoli wielkim szarym łbem. Wachlował czujnie uszami, a małe oczka błyszczały mu, kiedy rozglądał się bacznie, nim ruszył w dalszą drogę. Nagle zatrzymał się raz jeszcze. Coś na granicy wzroku przykuło jego uwagę; coś, co połyskiwało metalicznie w ukośnych promieniach porannego słońca. Z przerażenia odskoczył w tył, a pod wpływem zaraźliwego strachu cofnęło się też całe stado. Samiec wpatrywał się w plamkę odbitego światła. Powoli trwoga go opuszczała, nic się bowiem nie poruszało prócz lekkiego wiatru przeczesującego las, nic nie było wokół słychać, jedynie jego szum w konarach oraz usypiający świergot i brzęczenie beztroskich ptaków i owadów. Mimo to stary słoń wpatrywał się przed siebie i czekał. W miarę jak słońce się przesuwało, zauważał inne, identyczne metalowe przedmioty i prze-stępował z nogi na nogę, pomrukując gardłowo z niezdecydowania.

Starego samca niepokoił szereg małych kwadratowych płytek z cynkowanej blachy. Były przymocowane do żelaznych rur wbitych w ziemię przed laty, tak. że zapach człowieka dawno już wywietrzał. Na każdej płytce ludzie wymalowali lakoniczne ostrzeżenie: UWAGA! POLE MINOWE oraz stylizowaną czaszkę i skrzyżowane piszczele. W ostrym słońcu litery ze szkarłatnych zmieniły się w bladoróżowe. Pole zaminowały wiele lat wcześniej siły bezpieczeństwa rozwiązanego obecnie, składającego się z białych, rządu Rodezji. Miało ono tworzyć swego rodzaju kordon sanitarny — była to próba powstrzymania sił partyzanckich ZIPRA i ZANU przed wejściem na ten teren z ich baz znajdujących się za rzeką w Zambii. Miliony min przeciwpiechotnych i cięższych daymore'ów pokrywały całe pole wzdłuż i wszerz tak gęsto, że jego rozbrojenie stawało się niemożliwe. Koszt takiego przedsięwzięcia był zaś na pewno za wysoki dla nowego, czarnego rządu kraju, który i tak borykał się z poważnymi trudnościami ekonomicznymi. Stary słoń wciąż się wahał, podczas gdy powietrze zaczął wypełniać huczący łoskot, dziki odgłos huraganu. Dźwięk dochodził zza'stada, znów od południa. Samiec odwrócił się szybko, żeby stawić mu czoło. Nisko nad szczytami drzew sunął ciemny groteskowy kształt, zawieszony na srebrnym, świszczącym dysku. Napełniając niebo hałasem, obniżył lot nad stłoczonym stadem, tak bardzo że wzbudzony przez wirujące śmigła pęd powietrza wygiął górne gałęzie drzew i poderwał z suchej powierzchni ziemi chmurę czerwonego piachu. W obliczu nowego niebezpieczeństwa słoń odwrócił się i ruszył naprzód, przekraczając linię rzadko rozsianych, metalowych płytek, a za nim na pole minowe wpadło przerażone stado. Przebiegł pięćdziesiąt metrów w głąb pola, zanim wybuchła pod nim pierwsza miną. Eksplodowała w górę, prosto w grubą warstwę skóry na jego prawej tylnej nodze, przecinając ją wpół niczym uderzeniem topora. Surowe, czerwone mięso wisiało w strzępach, a głęboka rana odsłaniała białą kość, kiedy zwierzę słaniając się szło dalej na trzech nogach. Następna mina wybuchła pod prawą przednią i zamieniła kopyto w zakrwawione, siekane mięso. Słoń ryknął z bólu i przerażenia i opadł na zad, 10 podczas gdy jego stado, razem z młodymi, mijając go wbiegało na pole minowe. Początkowo głuche odgłosy detonacji rozlegały się sporadycznie wzdłuż skraju pola, ale szybko przeszły w urywane staccato, przypominając grę obłąkanego perkusisty. Czasami cztery czy pięć min wybuchało jednocześnie, wywołując głośną eksplozję dźwięku, który odbijał się od wzgórz skarpy i powracał zwielokrotnionym echem. Akompaniował temu, niczym sekcja smyczkowa piekielnej orkiestry, świszczący łoskot wirnika śmigłowca, który pikował, kołysał się, opadał i wznosił wzdłuż krańców pola. Zaganiał spłoszone słonie, jak pies pilnujący stada owiec. Pilot to rzucał śmigłowiec, żeby oddać drogę grupie zwierząt, które odłączyły się od reszty, to znów pędził, żeby złapać pięjcnego młodego samca, któremu jakimś cudem udało się przebiec pole bez szwanku i dotrzeć w bezpieczne miejsce na brzegu rzeki. Zmuszał go do odwrotu i zaganiał na pole, gdzie wybuch odrywał zwierzęciu stopę — słoń padał, trąbiąc i rycząc przeraźliwie. Grzmot rozrywających się min był nieprzerwany jak odgłos bitwy morskiej. Każda eksplozja wyrzucała słup piachu wysoko w spokojne powietrze nad doliną, tak że dziejące się w niej okropieństwa przysłaniała po części czerwona mgła. Piach kręcił się i wirował w górę aż do szczytów drzew, a oszalałe zwierzęta, niczym ciemne, udręczone widma, miotały się oświetlane błyskami wybuchających min. Jednej ze starszych samic wybuch oderwał wszystkie nogi. Leżała na bolcu i usiłując wstać waliła głową w twardą ziemię. Inna szorowała brzuchem po piachu, ciągnąc za sobą tylne nogi. Trąbą ochraniała malutkie słoniątko u swego boku, aż w końcu mina eksplodowała pod jej klatką

piersiową, wyginając żebra na zewnątrz i odrywając jednocześnie zad tulącego się do matki maleństwa. Inne młode, oddzielone ód matek, biegały z piskiem w chmurze pyłu, aż wybuch i krótkie błyski ognia kładły temu kres, gruchocząc im kończyny. Długo trwało, zanim spowolniało tempo salw, a eksplozje stały się znów przerywane i w końcu ucichły. Śmigłowiec wylądował przed linią znaków ostrzegawczych. Silnik zamarł i ustało wirowanie śmigła. Słychać było jedynie porykiwania okaleczonych i dogorywających zwierząt, leżących na skotłowanej ziemi pod pokrytymi piachem drzewami. Wejście do śmigłowca było otwarte. Jakiś mężczyzna zeskoczył lekko na ziemię. Był to Murzyn ubrany w wyblakłą dżinsową kurtkę bez rękawów i obcisłe dżinsy farbowane w plamy. Podczas wojny w Rodezji dżinsowy przyodziewek był nieoficjalnym umundurowaniem żołnierzy opozycji. Mężczyzna miał na nogach kolorowe zachodnie buty' z tłoczeniami, na czubku głowy lotnicze okulary przeciwsłoneczne Polaroida w złotych oprawkach, a o górną kieszeń kurtki zaczepił rząd długopisów — wśród partyzantów kombatantów świadczyło to o wysokiej randze. Pod prawym ramieniem niósł kałasznikowa. Podszedł do skraju pola minowego i stał 11 tam pełne pięć minut, patrząc beznamiętnie na zamieniony w rzeźnię las. Później zawrócił w stronę śmigłowca. Z kabiny spoglądał uważnie w jego stronę pilot, wdąż w słuchawkach na misternej afro, ale oficer zignorował go i zajął się kadłubem maszyny. Wszystkie oznaczenia i numery identyfikacyjne pokryto starannie taśmą maskującą, a następnie spryskano czarną emalią w sprayu. W jednym miejscu taśma się odkldła, odsłaniając róg napisu. Oficer krawędzią dłoni ją przylepił; krótkim, ale krytycznym spojrzeniem obrzucił swoje „dzieło" i schronił się w rieniu najbliższego drzewa mopani. Postawił karabin przy pniu drzewa, rozłożył na ziemi chustkę do nosa, żeby nie pobrudzić spodni, i usiadł, opierając się plecami 0 chropowatą korę. Złotą zapalniczką Dunhilla przypalił papierosa 1 zadągnął się głęboko, nim pozwolił dymowi przesączyć się powoli przez pełne, demne usta. Wtedy po raz pierwszy uśmiechnął się, chłodno i refleksyjnie, na myśl o tym, jak wielu ludzi, ile czasu i amunicji było trzeba do zabida trzystu słoni w sposób konwencjonalny. „Od czasu wojny w buszu towarzysz komisarz nie stracił nic ze swego sprytu — kto inny wpadłby na coś takiego?" Pokręcił głową z podziwem i szacunkiem. Wypaliwszy papierosa, palcami rozgniótł niedopałek — ot, taki sobie mały nawyk z tamtych minionych dni — i zamknął oczy. Straszny chór jęków i ryków nie przeszkodził mu w zaśnięciu. Obudził go dopiero dźwięk ludzkich głosów. Szybko wstał, od razu czujny, i spojrzał na słońce. Było po południu. Podszedł do śmigłowca i obudził pilota: — Nadchodzą. Zdjął megafon z uchwytu na śdanie i czekał w otwartym luku, aż pierwsi wyłonią się spośród drzew. Spojrzał na nich z rozbawionym lekceważeniem. — Pawiany! — wycedził z pogardą człowieka wykształconego dla wieśniaka, pogardą jednego Afrykanina dla drugiego, z innego plemienia. Zbliżali się, idąc długim sznurem po śladach słoni: dwie czy trzy setki mężczyzn otwierających ten pochód i kobiet go zamykających, w okrydach ze skór zwierzęcych i w starej, wystrzępionej odzieży z Zachodu. Wiele kobiet miało nagie piersi. Niektóre z nich były młode. Zuchwale przechylały głowy i lirycznie kołysały krągłymi pośladkami pod krótkimi spódniczkami z ogonów zwierząt. Kiedy odziany w dżins oficer przyglądał się im, pogarda zamieniła się w uznanie —może później znalazłby chwilę dla którejś z nich, pomyślał i włożył rękę do kieszeni dżinsów. Murzyni

ustawili się wzdłuż skraju pola minowego, trajkotali i piszczeli z zachwytu. Niektórzy, chichocząc i podskakując, pokazywali sobie nawzajem cielska wielkich, ubitych zwierząt. Oficer pozwolił im dać upust radości, zasłużyli na tę przerwę. Osiem dni byli w drodze, prawie bez odpoczynku. Pracowali na zmiany jako 12 naganiacze, żeby zapędzić stado słoni do podnóża skarpy. Kiedy czekał, aż się uspokoją, znów zadumał się nad charyzmą i charakterem jednostki, która potrafiła zespolić tę tłuszczę prymitywnych, niepiśmiennych wieśniaków, stworzyć z niej spójną i sprawną całość. Całą operację zorganizował bowiem jeden człowiek. „To prawdziwy mężczyzna!", oficer pokiwał głową i otrząsnął się z fali uwielbienia. Podniósł do ust megafon. — Cicho! Cisza! — uspokoił ich i zaczął rozdzielać zadania do wykonania. Z tych, którzy mieli topory i pangi, utworzył grupy rzeźników. Kobietom kazał ustawić wędzarnie i wypleść kosze z kory mopani, zaś innym zebrać drewno na ogniska. Potem znów zajął się rzeźnikami. Żaden z członków plemienia nigdy nie leciał śmigłowcem czy samolotem. Oficer musiał więc ostrym czubkiem swego budora przekonać pierwszych z nich, by weszli do luku. W ten sposób mogli przeledeć nad wąskim, usianym minami paskiem i dostać się do najbliższego martwego słonia. Wychylając się z luku, oficer spoglądał w dół na starego samca. Oceniał grube, wygięte kły i zauważył, że bestia wykrwawiła się na śmierć. Dał pilotowi znak do obniżenia lotu. Zbliżył usta do ucha najstarszego mężczyzny. — Tylko pamiętaj, żeby wasze stopy nie dotknęły ziemi! — wykrzyczał. Człowiek krótko kiwnął głową. — Najpierw kły, potem mięso. Tamten powtórzył gest. Oficer poklepał go po ramieniu, a on zeskoczył na puchnący już od gazów gnilnych brzuch słonia i zręcznie na nim balansował. Reszta grupy, ściskając w dłoniach topory, poszła w jego ślady. Na dany przez oficera znak ręką śmigłowiec podniósł się i pomknął jak ważka do następnego zwierzęcia, z którego pyska sterczała cenna kość —wdąż jeszcze żyło. Dźwignęło się do pozycji siedzącej i wydągniętą trąbą, oblepioną krwią i piachem, próbowało schwytać unoszący się w powietrzu obiekt. Ubezpieczony sznurem oficer wycelował z kałasznikowa i wystrzelił ij łi kk k Si dł i lżł py y y jedną kulę w miejsce połączenia karku z czaszką. Samica upadła i leżała bez ruchu obok nieruchomego dała jej dziecka. Oficer dał głową znak szefowi następnej grupy rzeźników. Balansując na gigantycznych szarych głowach, uważając, by nie tknąć stopą ziemi, robotnicy oddosywali kły od wielkich czaszek. Była to delikatna praca, ponieważ nieostrożne uderzenie mogłoby drastycznie zmniejszyć wartość cennego materiału. Widzieli, jak oficer w plamiastych dżinsach dobrze wymierzonym machnięciem kolby złamał szczękę mężczyźnie, który jedynie wyraził wątpliwość co do otrzymanego rozkazu. Co zrobiłby z kimś, kto uszkodziłby kieł? Pracowali ostrożnie. Gdy kły były już*oddęte, śmigłowiec wdągnął je w górę i przeniósł grupę na następnego trupa. 13 T Do zapadnięcia zmroku większość słoni zmarła od ciężkich ran albo została dobita, ale jęki tych, które nie otrzymały jeszcze coup de gróce, połączone z odgłosami nadciągających sfor hien i szakali, nadawały nocy przeraźliwe oblicze. Mężczyźni z toporami pracowali dalej przy świetle pochodni z trawy i przed pierwszym brzaskiem zebrali całą kość słoniową.

Teraz mogli zająć się oprawianiem i rozczłonkowywaniem dał. Jednak rosnący upał był szybszy od nich. Odór psującego się mięsa, zmieszany z gazami z rozerwanych wnętrzności, przyprawiał podkradających się padlinożerców o nowe paroksyzmy żarłocznej radośd. Śmigłowiec od razu przenosił każdy oddęty udziec czy łopatkę w bezpieczne miejsce poza polem minowym. Kobiety dęły mięso na pasy i rozwieszały je na prowizorycznych wędzarniach nad tlącymi się ogniskami z zielonych gałęzi. Podczas nadzorowania prac oficer liczył łupy. Szkoda że nie mogli ocalić skór. Każda była warta z tysiąc dolarów, ale zajmowały za dużo miejsca i nie można ich było odpowiednio zakonserwować, a nadgniłe pozbawione zostałyby wartości. Z drugiej strony lekko nadpsute mięso bardziej odpowiadałoby afrykańskiemu podniebieniu — Anglik zresztą też lubi, kiedy dziczyzna jest skruszała. Pięćset ton świeżego mięsa straciłoby połowę wagi w czasie suszenia. Na szczęście kopalnie miedzi w sąsiedniej Zambii, z dziesiątkami tysięcy robotników do nakarmienia, były chłonnym rynkiem zbytu protdn. Uzgodniono już cenę — dwa dolary za funt z grubsza uwędzonego mięsa. To dawało około miliona dolarów amerykańskich. No i oczywiście była jeszcze kość słoniowa. Śmigłowiec przeniósł ją w zadszne miejsce leżące wśród wzgórz, niecały kilometr od chaotycznie rozbitego obozu. Tam ułożono ją w rzędach i wybrany zespół przystąpił do pracy. Wieśniacy usuwali z zagiętych do środka końców kłów tłustą, białą tkankę nerwową w kształcie stożka i oczyszczali kośd z krwi i wszelkich zanieczyszczeń, których zapach mógłby podrażnić wyczulony nos celnika. Było czterysta kłów. Niektóre, należące do bardzo młodych osobników, ważyły tylko po kilka funtów, ale dężar każdego z kłów przewodnika stada znacznie przekraczał osiemdziesiąt funtów — w sumie średnia waga kła wynosiła dwadzieścia funtów. W Hongkongu płacono sto dolarów za funt, czyli za samą kość można by dostać osiemset tysięcy dolarów. Jeden dzień pracy przyniósłby ponad milion dolarów zysku — w kraju gdzie przedętny roczny dochód dorosłego mężczyzny nie przekraczał sześciuset... Oczywiśde, z operacją wiązały się również koszty. Jeden z mężczyzn stradł równowagę i spadł ze szczytu martwego delska. Wylądował płasko na pośladkach, prosto na minie przedwpiechotaej. „Syn obłąkanego pawiana", oficer wdąż był zdenerwowany głupotą wieśniaka. Przez nią musieli przerwać pracę na prawie godzinę, żeby zabrać dało i przygotować je do pochówku. Ktoś inny stracił stopę od źle wymierzonego dosu 14 toporem, kilku Murzynów odniosło lżejsze rany od wymachiwania pangami, jeden umarł w nocy z kulą kałasznikowa w brzuchu, kiedy zaprotestował, widząc, co oficer robi z jego młodszą żoną w krzakach za wędzarniami. Kiedy jednak wzięło się pod uwagę zysk, koszty były doprawdy niewielkie. Towarzysz komisarz będzie zadowolony, i nie bez powodu. Nadszedł ranek trzedego dnia, zanim zespół pracujący nad kośdą ku zadowoleniu oficera wypełnił swoje zadanie. Został potem wysłany w dół doliny do pomocy przy wędzarniach — żadnym oczom nie wolno odkryć tożsamośd ważnego gośda, który miał właśnie przybyć na przegląd łupów. Przyledał śmigłowcem. Oficer stał na baczność w przerwie między długimi rzędami lśniącej kośd. Wzbudzony przez maszynę pęd powietrza szarpał mu kurtkę i trzepotał nogawkami spodni, ale on trwał nieugięty. Maszyna osiadła na ziemi. Wyszedł z niej przystojny mężczyzna 0 władczej postawie, silny i wyprostowany, z olśniewająco białymi kwadratowymi zębami na tle mahoniowoczaraej twarzy. Kędzierzawe, typowe dla Murzynów, włosy miał przystrzyżone prawie przy samej kształtnej czaszce. Ubrany był w białą koszulę, demnoniebiesld krawat 1 drogi perłowoszary garnitur włoskiego kroju oraz czarne buty ręcznej roboty z miękkiej delęcej skóry. Uśmiechając się wydągnął rękę do oficera. Młodszy mężczyzna natychmiast porzudł swą pełną szacunku postawę i podbiegł do niego jak dziecko do ojca.

— Towarzysz komisarz! — Nie, nie! — łagodnie, wdąż się uśmiechając, gość zbeształ oficera.— Już nie towarzysz komisarz, ale towarzysz minister. Nie dowódca garstki nie umytych żołnierzy z buszu, ale minister suwerennego rządu. I największy łowca kośd słoniowej wszechczasów, nieprawdaż? Craig Mełlow skrzywił się, gdy taksówka podskoczyła na kolejnym wyboju na Piątej Aid przy samym wejśdu do Bergdorfa Goodmana. Jej zawieszenie, podobnie jak większość nowojorskich taksówek, bardziej pasowałoby do czołgu Shermana. „Lepiej mi się jechało landroverem przez depresję Mbabwe", pomyślał Craig i nagle poczuł przypływ nostalgii, kiedy przypomniał sobie krętą, porytą koleinami drogę wiodącą przez nieprzystępne tereny leżące na południe od rzeki Chobe, szerokiego zielonego dopływu wielkiej Zambezi. To było tak daleko stąd i tak dawno temu. Porzudł wspomnienia i powródł do rozmyślań nad sobą. Czuł się zlekceważony. Musiał jechać taksówką na lunch z wydawcą i samemu zapładć za przejazd. Kiedyś wysłaliby po niego limuzynę z szoferem, a miejscem przeznaczenia byłoby JRour Seasons" albo, ,La Grenouille", a nie jakaś makaroniarska spelunka w Village. W ten subtelny sposób wydawcy okazywali niezadowolenie, 15 kiedy pisarz nie dostarczał żadnego maszynopisu przez trzy lata i więcej czasu spędzał ze swoim maklerem i na hulankach w „Studio 54" niż przy maszynie do pisania. „Tak, chyba mnie to czeka", skrzywił się Craig. Sięgnął po papierosa, ale znieruchomiał, bo przypomniał sobie, że rzucił palenie. Odgarnął więc z czoła gruby kosmyk ciemnych włosów i zaczął przyglądać się twarzom ludzi w tłumie na chodniku. Kiedyś taka krzątanina pobudzała i ożywiała go po ciszy afrykańskiego buszu. Nawet liche fasady z neonami, wychodzące na zaśmiecone ulice, były jakąś odmianą i intrygowały go. Teraz czuł, że dusi się w zamknięciu, i tęsknił za choćby przelotnym widokiem otwartego nieba zamiast tej wąskiej wstążki prześwitującej między wysokimi budynkami. Taksówka zatrzymała się gwałtownie, przerywając jego rozmyślania, a kierowca nie obracając się wymamrotał: — Szesnasta Ulica. Craig wsunął banknot dzieaędodolarowy w otwór w pancernej szybie z perspeksu, która chroniła taksówkarza przed pasażerami. — Reszty nie trzeba — powiedział i wyszedł na chodnik. Od razu zauważył restaurację—przemyślne włoskie zasłony i butelki chianti w plecionce z rafii w oknie. Krocząc chodnikiem, Craig poruszał się sprawnie, niemal nie utykając, tak że właściwie trudno było zauważyć tę ułomność. Mimo jego obaw wnętrze restauracji okazało się czyste i chłodne, a zapach potraw pobudzał apetyt. Od stolika w głębi sali podniósł się Ashe Levy, który skinął mu głową: — Craig, mój drogi! — Objął go ramieniem i ojcowsko poklepał po policzku. — Dobrze wyglądasz, ty stary byku! Ashe wypracował własny, eklektyczny styl. Miał ścięte na jeża włosy i okulary w złotych oprawkach. Nosił kaszmirową marynarkę z wąskimi klapami, koszulę w paski z kontrastującym białym kołnierzykiem, platynowe spinki do mankietów i krawata oraz brązowe buty z surowej skóry z dziurkowanym wzorkiem na noskach. Oczy miał bardzo jasne i unikał patrzenia prosto w oczy rozmówcy. Craig wiedział, że Ashe pali tylko najlepsze cygara — złote tijuańskie. — Miły lokal, Ashe. Jak udało ci się go znaleźć? — Znudziły mi się stare „Seasons".—Ashe uśmiechnął się szelmowsko, ucieszony, że gest niezadowolenia został dostrzeżony. — Craig, chciałbym, żebyś poznał pewną niezwykle utalentowaną damę. ' Do tej pory siedziała ukryta w cieniu z tyłu stołu, ale teraz pochyliła się i wyciągnęła rękę, która znalazła się w zasięgu światła lampy — na początku Craig nie widział nic więcej.

Dłoń miała wąską, o arystokratycznych palcach, ale paznokcie, choć wypielęgnowane, były krótko przycięte i nie pomalowane. Spod złotej 16 opalenizny prześwitywały błękitem wyraźne żyły. Kości miała delikatne, ale u nasady długich, prostych palców wyczuwało się zrogowacenia skóry — to była dłoń przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Craig uścisnął tę rękę. Poczuł jej siłę, delikatność suchej, chłodnej skóry na wierzchu i stwardniałe miejsca wewnątrz dłoni; spojrzał w twarz nieznajomej. Miała grube, ciemne jaskółcze brwi. Jej oczy, nawet przy tak słabym świetle, były zielone z miodowymi plamkami wokół źrenic, spojrzenie zaś szczere i bezpośrednie. — Sally-Anne Jay — powiedział Ashe. — To jest Craig Mellow. Nos miała prosty, ale trochę za duży, a usta zbyt szerokie, by można 0 nich powiedzieć, że są piękne. Jej gęste ciemne włosy były mocno ściągnięte w tył. Twarz pokrywała miodowa opalenizna, taka sama jak na dłoniach, a policzki były lekko przyprószone piegami. — Czytałam pańską książkę — powiedziała. Głos miała czysty 1 spokojny, ze środkowoatlantyddm akcentem. Dopiero gdy usłyszał jego brzmienie, zdał sobie strawę z jej młodego wieku. — Myślę, że zasłużyła na to, co ją spotkało. — Komplement czy policzek? — starał się, żeby zabrzmiało to lekko i obojętnie, ale miał gorącą nadzieję, że dziewczyna nie zalicza się do tych, którzy dowodzą swych wysokich wymagań literackich, mieszając z błotem dzieło znanego pisarza, patrząc mu przy tym prosto w oczy. — Spotkała się z dobrym przyjęciem — stwierdziła, a Craig się ucieszył, choć najwyraźniej temat uważała za wyczerpany. Aby okazać zadowolenie, uścisnął jej dłoń i przytrzymał chwilę dłużej, aż ona wysunęła ją i położyła z powrotem na kolanach. Nie była więc łowcą skalpów ani nie miała zamiaru mu nadskakiwać. W każdym razie, pomyślał, dość już miał zachwyconych literatami panienek usiłujących wejść mu do łóżka, a pochlebcy wcale nie byli lepsi od malkontentów — w każdym razie niewiele. — Zobaczmy, czy uda się namówić Ashe'a, żeby postawił nam drinka — zaproponował i usiadł naprzeciwko niej. Ashe jak zwykle narobił zamieszania studiując kartę win, ale w końcu zdecydował się na frascati za dziesięć dolarów. — Wspaniały, łagodny smak. — Spróbował wino. — Jest zimne i mokre — zgodził się Craig i Ashe znów się uśmiechnął. Obu przypomniało się, że zeszłym razem pili Corton Cha-rlemagne z 1970 roku. — Spodziewamy się jeszcze jednego gościa — Ashe poinformował kelnera. — Zamówimy, jak się pojawi. — Obrócił się do Craiga. — Oirialem rtworzyć Sally-Anne okazję, żeby mogła pokazać ci swoje dzieło. ^^—zachęcił ją pisarz, w jednej chwili znów gotów do obrony, ¦ych, co chcieli wypłynąć na jego sukcesie — tych z nie sami, które miał poprzeć, doradców finansowych, którzy 17 mogliby dla niego zająć się jego świetnymi honorariami, innych, którzy pozwoliliby mu spisać swoje biografie i wspaniałomyślnie podzieliliby się z nim zyskiem czy też sprzedaliby mu ubezpieczenie albo raj na morzach południowych, zamówiliby scenariusz filmowy za niewielką zaliczkę albo jeszcze mniejszy udział w zyskach — oni wszyscy zbierali się niczym hieny nad łupem lwa. Sally-Anne podniosła leżącą na podłodze obok niej teczkę i położyła ją przed Craigiem na stole. Kiedy Ashe poprawiał światło, dziewczyna rozwiązała tasiemki i wyprostowała się na krześle. Craig otworzył teczkę i znieruchomiał. Poczuł, że na ramionach robi mu się gęsia skórka i kłują go włosy na karku — tak reagował na wielkość, na piękno doskonałe. W Metropolitan Museum przy Central Parku znajdował się obraz Gauguina: polinezyjska madonna z Dzieciątkiem Jezus na ręku.

Na jego widok Craiga kłuły włosy. Podobne wrażenie wywołały fragmenty poezji Tomasa Stearnsa Eliota i prozy Lawrence'a Durrella, za każdym razem kiedy je czytał. Pierwszy takt V Symfonii Beethovena, niewiarygodne jętka Rudolfa Nuriejewa, sposób, w jaki Nicklaus i Borg uderzali piłkę za swoich dobrych czasów — to wszystko przyprawiało go o kłucie. Teraz tego samego dokonała ta dziewczyna. Przyniosła zdjęcie. Wywołano je techniką drobnoziarnistą, więc każdy szczegół był wyraźny, kolory czyste i bardzo realistyczne. Przedstawiało ono słonia, starego samca. Patrzył w aparat z wyraźnym przerażeniem, uszy rozkładał jak ciemne flagi. W jakiś sposób oddawał bezmiar i nieskończoność kontynentu, a mimo to był osaczony. Wyczuwało się, że na nic się nie zdawała jego ogromna siła, że wprawiały go w popłoch zjawiska wykraczjące poza doświadczenie jego i jego przodków, że niedługo ugnie się pod ciężarem zmian — tak jak sama Afryka. Fotografia ukazywała też ląd, żyzną, czerwoną ziemię pooraną wiatrem, spieczoną słońcem, zniszczoną suszą. Craig prawie czuł smak kurzu na języku. A ponad wszystkim rozciągało się bezkresne niebo, niosące obietnicę pomocy — srebrne cumulonimbusy przypominające pokryty śniegiem łańcuch górski, przetykane purpurą i fioletem, przekłute jednym tylko promieniem skrytego za nim słońca, który padał na zwierzę, niczym błogosławieństwo. Dziewczyna uchwyciła treść i tajemnicę jego rodzinnego lądu w jedną setną sekundy potrzebną na otwarcie i zamknięcie się przesłony, podczas gdy on pracował mozolnie przez długie, bolesne miesiące i nawet nie zbliżył się do celu. Uznał już skrycie swą porażkę i bał się spróbować jeszcze raz. Wypił mały łyk mdłego wina, które otrzymał jako naganę za nagły kryzys zaufania we własne możliwości. Wino miało posmak chininy, czego wcześniej nie zauważył. -¦ A — Skąd jesteś? — spytał, nie podnosząc głowy. , — Z Denver w Kolorado — odpowiedziała. — Ale mój ojciec wiele 18 lat pracował w ambasadzie w Londynie. Uczyłam się prawie wyłącznie w Anglii. — To wyjaśniało jej akcent. — Wyjechałam do Afryki, kiedy miałam osiemnaście lat, i zakochałam się w niej. — W ten prosty sposób opowiedziała historię swego życia. Dotknięcie fotografii i odwrócenie jej na drugą stronę wymagało od Craiga wysiłku fizycznego. Pod nią leżało następne zdjęcie, ukazujące młodą kobietę siedzącą na czarnej skale magmowej obok pustego wodopoju. Na głowie miała uszy królika — charakterystyczne dla plemienia Owahimba nakrycie głowy. Stało przy niej dziecko, które karmiła piersią. Skóra kobiety lśniła natarta tłuszczem i ochrą. Jej oczy przypominały oczy malowideł na grobowcach faraonów. Była piękna. „Zaiste, Denver w Kolorado!" — pomyślał Craig i zdziwiła go własna zawziętość, głębia nagłej niechęci. Jak śmiała ta cholerna, smarkata cudzoziemka utrafić tym portretem młodej kobiety w samo sedno złożonego ducha narodu. Spędził z tymi ludźmi całe życie i nigdy nie widział Afrykanina tak wyraźnie jak w tej chwili, we włoskiej restauracji w Greenwich Village. Z tłumioną pasją odwrócił zdjęcie. Na następnym obiektyw zaglądał w trąbkowatą gardziel wspaniałego kasztanowato-złotego kielicha kigelii africany — ulubionego dzikiego kwiatu Craiga. W jego lśniącej głębi usadowił się mały żuczek połyskujący opalizującą zielenią niczym cenny szmaragd. Wszystko tworzyło doskonałą kompozycję kształtów i kolorów. Craig poczuł przypływ nienawiści. I kolejne zdieda. Jedno ze szczerzącym zęby wojskowym gburem z karabinem Kałasznikowa na ramieniu i naszyjnikiem z zasuszonych ludzkich uszu na szyi — karykatura barbarzyństwa i arogancji. Inne przedstawiało pomarszczonego szamana, obwieszonego rogami, paciorkami, czaszkami i wszystkimi przerażającymi akcesoriami jego profesji, wraz z wyciągniętą przed nim na gołej, brudnej ziemi pacjentką. Była nią dojrzała kobieta. Znachor stawiał jej bańki, a jej krew tworzyła ciemne, lśniące węże na skórze. Na piersiach, policzkach i czole miała tatuaże; ostro spiłowane zęby —pozostałość z czasów kanibalizmu —przywodziły na myśl rekina, a oczy,

przypominające oczy cierpiącego zwierzęcia, wydawały się wypełnione afrykańskim stoicyzmem i cierpliwością. I następna fotografia pełna kontrastów—afrykańskie dzieci w pokrytej prymitywną strzechą szkole z pali. Miały po jednym podręczniku aa trzy osoby, ale wszystkie ochoczo zgłaszały się do odpowiedzi na pytania młodej czarnej nauczycielki, a ich twarze rozświetlało palące pragnienie wiedzy. Na tych zdjęciach było wszystko, pełny zapis nadziei i rozpaczy, skrajnej nędzy i ogromnych bogactw, bestialstwa i czułości, bezlitosnych żywiołów i bujnej płodności, bólu i łagodnego humoru. Craig nie potrafił się'zmusić, żeby podnieść głowę, więc powoli przewracał sztywne, błyszczące kartki, smakując każdy obraz i oddalając chwilę, kiedy będzie musiał spojrzeć dziewczynie w twarz. 19 te Nagle znieruchomiał, uderzony ujęciem robiącym szczególne wrażenie —cmentarzysko zbielałych kosa. Zdjęcie było czarno-biale, co zwiększało efekt dramatyczny. Kości połyskiwały w oślepiającym słońcu Afryki, całe pola kości, wielka kość udowa i piszczel odbarwione jak wyrzucone przez wodę drewno, olbrzymie klatki piersiowe niczym szkielety osiadłych na mieliźnie kliperów i czaszki wielkości beczek piwa z ciemnymi jaskiniami oczodołów. Craig pomyślał o cmentarzysku słoni—wśród starych myśliwych żył mit o tajemniczym miejscu, do którego udają się słonie, aby umrzeć. — Kłusownicy—wyjaśniła. — Dwieście osiemdziesiąt sześć trupów. I Craig, zdumiony liczbą, w końcu na nią spojrzał. — Naraz? — spytał, a ona skinęła głową. — Zagonili je na jedno ze starych pól minowych. Craig mimo woli wzdrygnął się i ponownie spojrzał na fotografię. Pod blatem stołu jego prawa ręka powędrowała w dół uda, aż natknęła się na mocny pasek podtrzymujący nogę. Ogarnęło go dławiące współczucie dla losu tych wielkich zwierząt. Przypomniał sobie własne pole minowe i znów poczuł silny wstrząs eksplozji, jakby uderzył go młot kowalski. — Przykro mi — powiedziała miękko. — Wiem o pańskiej nodze. — Odrabia pracę domową — zauważył Ashe. „Zamknijcie się — pomyślał z wściekłością Craig. — Czemu oboje się nie zamkniecie!" Nie cierpiał, gdy ktoś wspominał o jego nodze. Gdyby dziewczyna rzeczywiście odrobiła pracę domową, wiedziałaby 0 tym — lecz chodziło nie tylko o nogę, ale i o słonie. Craig pracował kiedyś jako strażnik przyrody w departamencie zajmującym się zwierzyną łowną. Poznał słonie, pokochał je, i dowód tej rzezi przerażał go 1 przyprawiał o mdłości. Zwiększyło to jego niechęć do dziewczyny, ponieważ to ona wywołała te uczucia. Chciał się zemścić, jak dziecko czuł żądzę odwetu. Ale zanim go dokonał, przybył spóźniony gość, wciągając ich w litanię dokonywanych przez Ashe'a prezentacji. — Craig, chciałbym, żebyś poznał bardzo interesującego faceta. — Gdy Ashe kogoś przedstawiał, nigdy nie zapominał go zareklamować. — To jest Henry Pickering, pierwszy wiceprezes Banku Światowego... posłuchaj, a usłyszysz, jak w jego głowie pobrzękują te wszystkie miliardy dolarów. Henry, oto Craig Mellow, nasz genialny chłopak. Oprócz Karen Blken Craig jest jednym z najważniejszych pisarzy, którzy kiedykolwiek żegnali się z Afryką. To on we własnej osobie! — Czytałem tę książkę. — Henry kiwnął głową. Był bardzo wysoki, szczupły i przedwcześnie łysy. Miał na sobie ciemny garnitur i niewiarygodnie białą koszulę, uniform bankiera, jedynie kolor krawata i błyszczących błękitnych oczu ujawniał odrobinę indywidualności. — Tym razem chyba nie przesadzasz, Ashe. Przyjacielsko pocałował Sally-Anne w "policzek, usiadł, spróbował nalanego przez Ashe'a wina i przesunął kieliszek odrobinę do tyłu. Craig podziwiał jego styl.

20 — I co pan o nich sądzi? — spytał pisarza Pickering, spoglądając na otwartą teczkę ze zdjęciami. — Jest zafascynowany, Henry — wciął się zręcznie Ashe Levy. — Oszalał na ich punkcie, szkoda że nie widziałeś jego miny, kiedy spojrzał na nie po raz pierwszy — jest zafascynowany, człowieku, zafascynowany! — Dobrze — powiedział łagodnie Henry, patrząc na Craiga. — Wyjaśniłeś już, o co chodzi? — Chciałem to podać na gorąco. — Ashe potrząsnął głową. — Chciałem zrobić na nim wrażenie. — Obrócił się do Craiga. — Książka — powiedział. — Chodzi o książkę. Tytuł brzmi Afryka Craiga Mellowa. Masz napisać o Afryce twoich przodków, o tym, jaka była i jaka jest teraz. Wracasz tam i zbierasz materiał. Rozmawiasz z ludźmi... — Przepraszam — przerwał mu Henry. — Rozumiem, że posługuje się pan jednym z dwu głównych języków Zimbabwe, sindebele, jak mi się wydaje? — Płynnie — Ashe odpowiedział za Craiga. — Jakby był jednym z nich. — Dobrze. — Henry kiwnął głową. — Czy to prawda, że ma pan tam wielu przyjaciół, nawet kilku wysoko postawionych? Ashe nie dał dojść do głosu Craigowi: — Niektórzy z jego starych znajomków to ministrowie rządu Zim-babwe. Nie można zajść dużo wyżej. Craig spuścił wzrok na zdjęcie cmentarzyska słoni. Zimbabwe — nie mógł się przyzwyczaić do tej nowej nazwy nadanej państwu przez czarnych zwycięzców. Wciąż myślał o nim jako o Rodezji. O kraju, który jego przodkowie toporem, kilofem i karabinem maszynowym wydarli przyrodzie. O ich, a do niedawna i jego kraju, wciąż jego domu, bez względu na to jak był nazywany. — Książka ma być arcydziełem, nie będziemy na niczym oszczędzać. Możesz jeździć, gdzie chcesz, rozmawiać, z kim chcesz, Bank Światowy tego dopilnuje i za to zapłaci. — Ashe Levy z entuzjazmem pędził dalej, a Craig spojrzał na Henry'ego. — Bank Światowy wydawcą? — spytał sardonicznie. Zanim Ashe zdążył otworzyć usta, Pickering go powstrzymał, kładąc mu rękę na ramieniu. — Ashe, na chwilę ja przejmę pałeczkę — powiedział. Wyczuł nastrój Craiga, wyjaśnił więc łagodnie i uspokajająco. — Nasze interesy polegają głównie na udzielaniu pożyczek krajom rozwijającym się. Prawie miliard zainwestowaliśmy w Zimbabwe. Chcemy chronić naszą inwestycję. Proszę pomyśleć o tym jak o prospekcie reklamowym... chcemy, żeby świat poznał to małe państwo afrykańskie. Chcielibyśmy pokazać na jego przekładzie, jak dobrze może sobie radzić czarny rząd. Sądzimy, że pańska książka mogłaby nam w tym pomóc. 21 — A to? — Craig wskazał plik fotografii. — Chcemy, żeby książka oddziaływała nie tylko na intelekt, ale i na uczucia czytelnika. Uważamy, że Sally-Anne może to zapewnić. Przez parę chwil Craig nic nie mówił. Poczuł, jak gdzieś głęboko w nim, niczym ohydny gad, kłębi się strach. Strach przed porażką. Potem pomyślał o tym, że będzie musiał konkurować z tymi zdjęciami, dostarczyć tekst, którego nie przygasłyby straszliwe obrazy z obiektywu dziewczyny. Ryzykował reputację, a ona nie miała nic do stracenia. Wszystko przemawiało na jej korzyść. Nie była sprzymierzeńcem, tylko wrogiem. Z pełną siłą powróciła niechęć, znów przeradzająca się w nienawiść. Pochylała się ku niemu nad stołem, a jej długie rzęsy okalające zielono nakrapiane oczy znalazły się w świetle lampy. Usta drżały jej z entuzjazmu, a na dolnej wardze pojawiła się maleńka kropelka śliny, przypominająca drobną perłę. Nawet teraz, w złości i strachu, Craig zastanawiał się, jaki by był pocałunek tych ust. — Craig — odezwała się. — Mogę zrobić lepsze tid tych, jeśli będę miała okazję. Mogę pójść na całość, jeśli da mi pan szansę. Proszę!

— Lubisz słonie? — spytał Craig. — Opowiem d historię o słoniu. Był sobie stary słoń, w którego lewym uchu mieszkała pchła. Pewnego dnia słoń przechodził przez rozklekotany most. Kiedy był już po drugiej stronie, pchła powiedziała mu na ucho: „O rany, ale rozchwialiśmy ten most!" Powoli usta Sally-Anne zamknęły się i zbladły. Zamrugała, a ciemne rzęsy zatrzepotały jak skrzydła motyla. Gdy w oczach błysnęły łzy, odchyliła się w tył, poza zasięg światła. W dszy, która nastąpiła, Craig poczuł nagle wyrzuty sumienia. Był oburzony własnym okrudeństwem i małostkowością. Myślał, że będzie odporna i twarda, że odpowie dętą ripostą. Nie spodziewał się łez. Pragnął ją podeszyć, powiedzieć, że nie chdał, żeby to tak zabrzmiało, wytłumaczyć własny strach i niepewność, ale ona już wstała i podniosła teczkę ze zdjędami. — Fragmenty pańskiej książki były pełne zrozumienia i współczuda. Tak bardzo chdałam z panem pracować—powiedziała miękko. — Chyba głupio było spodziewać się, że będzie pan taki jak pańska książka. — Spojrzała na Levy'ego: — Przepraszam, Ashe, nie jestem już głodna. Wydawca podniósł się szybko. — Weźmiemy razem taksówkę — powiedział i odezwał się aksamitnym głosem do Craiga: — Dobra robota, bohaterze, zadzwoń, jak będziesz miał nowy maszynopis. — I wybiegł za Sally- Anne. Kiedy znalazła się w drzwiach, oświetliło ją słońce i Craig ujrzał przez spódnicę kształt jej nóg — długich i pięknych. A potem już jej nie było. Henry Pickering bawił się kieliszkiem i w zamyśleniu spoglądał na wino. — To pasteryzowany mocz rzymskiego kozła — powiedział Craig. 22 Głos mu się lekko załamywał. Gestem przywołał kelnera i zamówił butelkę Meursault. — Niezła zamiana — eufemistycznie wyraził się Henry. — Cóż, może ten pomysł z książką nie był najlepszy, co? — Spojrzał na zegarek. — Lepiej zamówmy coś. Rozmawiali o innych sprawach: o długu meksykańskim, rządach Reagana, cenie złota — Henry wolał srebro ze względu na szybki wzrost ceny i sądził, że diamenty wkrótce będą znów dobrze stały. — Warto kupić akcje De Beers — poradził. Kiedy pili kawę, podeszła do nich młoda, wysmukła blondynka, siedząca przy jednym ze stolików. — Pan jest Craig Mellow — stwierdziła pewnym tonem. — Widziałam pana w telewizji. Pańska książka bardzo mi się podobała. Proszę, niech pan to dla mnie podpisze. Gdy podpisywał jej jadłospis, pochyliła się nad nim i przydsnęła małą, twardą i gorącą pierś do jego ramienia. — Pracuję w dziale kosmetycznym u Saksa na Piątej Aid—wyszeptała. — Zawsze możesz mnie tam znaleźć. Gdy odeszła, pozostał po niej zapach drogich, pewnie kradzionych perfum. — Zawsze odprawiasz je z kwitkiem? — tęsknie spytał Pickering. — Człowiek jest tylko człowiekiem — zaśmiał się Craig. Henry uparł się, że zapład rachunek. — Czeka na mnie limuzyna, mógłbym dę gdzieś podrzudć — zaproponował. — Przejdę się, żeby zrzudć spaghetti — odpowiedział pisarz. — Wiesz, Craig, chyba wródsz do Afryki. Widziałem, jak patrzyłeś na te zdjęda. Jak ktoś naprawdę wygłodniały. — Możliwe. — Książka, nasz w niej udział... Chodzi o coś więcej, niż sądzi Ashe. Znasz tam wysoko postawionych Murzynów. To mnie interesuje. Myśli zawarte w twojej książce pasują do naszych poglądów. Jeśli zdecydujesz się wródć, zadzwoń przed wyjazdem. Moglibyśmy wyświadczyć sobie nawzajem przysługę. Henry usadowił się na tylnym siedzeniu czarnego cadillaca. Kiedy drzwi były jeszcze otwarte, powiedział: — Właśdwie sądziłem, że jej zdjęda są niezłe. Zamknął drzwi i dał znak kierowcy.

„Bawu" był przycumowany między dwoma wyprodukowanymi fabrycznie jachtami, czterdziestopiędostopowym camper and nicholsonem a bezkabinowym hatterasem, i prezentował się wcale nie gorzej, mimo że miał już prawie pięć lat. Każdą jego śrubkę Craig wkrędł własnymi 23 rękami. Przystanął przy wejściu do portu, żeby na niego spojrzeć, ale dzisiaj ten widok nie sprawiał mu takiej przyjemności jak zwykle. — Było do ciebie parę telefonów, Craig — zawołała do niego dziewczyna z recepcji w biurze portowym. Wszedł do środka. — Możesz skorzystać z tego aparatu — zaproponowała. Przejrzał notatki, które mu podała. Jedną wiadomość, zaznaczoną „pilne", zostawił jego makler, drugą — redaktor literacki środkowo-zachodniego dziennika. Ostatnio takie telefony nie zdarzały się często. Najpierw zadzwonił do maklera. Okazało się, że ten sprzedał złote certyfikaty Mocatta, które wcześniej kupił po 320 dolarów za uncję, za 502 dolary. Craig kazał umieścić pieniądze na rachunku na żądanie. Później wykręcił drugi numer. Kiedy czekał na połączenie, dziewczyna zza biurka krzątała się wyjątkowo pracowicie. Pochylała się nad najniższymi szufladami szafki z dokumentami, tak żeby Craig mógł obejrzeć zawartość jej białych bermudów i różowej koszulki bez pleców. Kiedy Mellow dodzwonił się do pani redaktor, ta chciała się dowiedzieć, kiedy ukaże się jego nowa książka. „Jaka znowu książka?" pomyślał gorzko Craig, ale odpowiedział: — Nie ustaliliśmy jeszcze dokładnej daty, ale przygotowania trwają. Czy chce pani przeprowadzić ze mną wywiad? — Dziękuję, ale zaczekamy do wydania książki, panie Mellow. „To sobie poczekacie, skarbie", pomyślał Craig. Kiedy odwiesił słuchawkę, dziewczyna rzuciła mu jasne spojrzenie! — Przyjęcie jest dzisiaj na „Firewater". Przez okrągły rok co noc na którymś z jachtów odbywało się przyjęcie. — Wybierasz się? Między szortami a koszulką widniał płaski, jędrny brzuch. Bez okularów mogła być całkiem ładna i, do diabła, zrobił właśnie ćwierć miliona dolarów na certyfikatach złota, a z siebie głupka na lunchu. — Urządzam własne przyjęcie na ,,Bawu" — powiedział — na dwie osoby. — Od dawna czekała cierpliwie i wreszcie nadszedł jej czas. Twarz dziewczyny się rozjaśniła, po czym poznał, że miał rację. Naprawdę była dość ładna. — Kończę o piątej. — Wiem — odpowiedział. — Przyjdź od razu po pracy. Zniszczyć jedną i uszczęśliwić drugą, pomyślał. Powinno się wyrównać, ale oczywiście było inaczej. Craig leżał na plecach pod prześcieradłem, na szerokiej koi, z rękami ułożonymi pod głową. Słuchał cichych odgłosów nocy — skrzypienia zablokowanego steru, stukania fału o maszt i delikatnego chlupotu fal przy kadłubie. Przyjęcie na „Firewater" po drugiej stronie basenu osiągnęło apogeum, słychać było odległe pluski i przytłumione wybuchy pijackiego 24 śmiechu, kiedy wyrzucano kogoś za burtę, a usta śpiącej obok niego dziewczyny regularnie wydawały ciche, wilgotne i drżące dźwięki. Była chętna i bardzo doświadczona, ale mimo to Craig wciąż czuł się nieusatysfakcjonowany i niespokojny. Chciał wyjść na pokład, ale to obudziłoby dziewczynę. Wiedział, że wciąż miałaby na niego ochotę, a on miał już dosyć. Leżał więc i pozwalał obrazom z teczki Sally-Anne przesuwać się przed oczami, co przypominało pokaz latarni magicznej. Obudziły one inne, uśpione dawno temu, a teraz znów żywe i świeże, powracające wraz z zapachami, smakami i odgłosami Afryki.

Tak więc zamiast hulanki pijanych jachtowiczów słyszał znów nocny rytm tubylczych bębnów wzdłuż rzeki Chobe, zamiast kwaśnej wody East River czuł zapach podzwrotnikowych kropli deszczu na spieczonej ziemi. Zaczął go dręczyć słodkogorzki smutek nostalgii i nie zasnął już tej nocy. Dziewczyna uparła się, żeby zrobić mu śniadanie. Nie robiła tego z taką wprawą, z jaką się kochała. Kiedy wyszła na brzeg, prawie godzinę zajęło mu sprzątanie kuchni. Potem przeszedł do salonu. Zasłonił iluminator nad swoim nawigacyjno-pisarskim pulpitem, tak żeby nie rozpraszało go życie portowe, i zasiadł do pracy. Przeczytał jeszcze raz ostatnich dziesięć stron i zdał sobie sprawę, że będzie miał szczęście, jeśli ocali chociaż dwie z nich. Zabrał się do tego z ponurą zawziętością, co odbiło się na rozwoju akcji i konstrukcji dialogów, oklepanych i idiotycznych. Po godzinie sięgnął po stojący na półce przy biurku tezaurus, żeby znaleźć synonim. — Mój Boże, nawet ja wiem, że nikt w normalnej rozmowie nie używa słowa „pierzchliwy" — wymamrotał, odkładając książkę, i znieruchomiał, gdy spomiędzy kartek wypadł cienki plik złożonego papieru listowego. Ciesząc się w głębi serca z pretekstu do przerwania zmagań, rozwinął kartki i, lekko zaskoczony, odkrył, że to list od dziewczyny o imieniu Janinę — dzieliła z nim cierpienia spowodowane ranami wojennymi, towarzyszyła mu w bardzo długiej rekonwalescencji, była u jego boku, kiedy stawiał pierwsze kroki po utracie nogi, zastępowała go przy sterze jachtu w czasie pierwszego atlantyckiego sztormu „Bawu". List od dziewczyny, którą kiedyś kochał i prawie poślubił, a której twarz ledwie mógł sobie teraz przypomnieć. Janinę napisała go w swoim domu w Yorkshire, trzy dni przed ślubem z weterynarzem, który był młodszym wspólnikiem jej ojca. Powoli przeczytał wszystkie dziesięć stron i zrozumiał, dlaczego schował je przed sobą samym. Ze słów Janinę tylko miejscami przebijała gorycz, ale niektóre z nich bardzo bolały. „...Tak długo byłeś nieudacznikiem, że twój nagły sukces cię zniszczył..." Zastanowił się nad tym. Czy kiedykolwiek zrobił coś jeszcze poza napisaniem książki, tej jednej, jedynej książki? A Janinę dała mu odpowiedź. „...Byłeś taki niewinny i delikatny, Craig, taki ujmujący przez twoją 25 ii chłopięcą niezdarność. Z takim człowiekiem chciałam żyć, ale kiedy wyjechaliśmy z Afryki, wydawało się, że wszystko w tobie wysycha, zacząłeś stawać się trudny i cyniczny..." „..Pamiętasz pierwszy dzień naszej znajomości, albo jeden z pierwszych? Powiedziałam d: «Jesteś rozpieszczonym chłopczykiem i rezygnujesz ze wszystkiego, co ma jakąś wartość.» Cóż, to prawda, Craig. Zrezygnowałeś z naszego związku. Nie chodzi mi tylko o te laleczki, łowczynie literackich skalpów, które nie mają gumki w majtkach, chodzi o to, że przestało ci zależeć. Dam ci przyjacielską radę: nie rezygnuj z jedynej rzeczy, którą robisz naprawdę dobrze, nie rezygnuj z pisania, Craig. To byłby naprawdę grzech..." Przypomniał sobie, z jaką wyniosłością kpił z tego pomysłu, kiedy czytał to po raz pierwszy. Teraz się nie śmiał — za bardzo się bał. Działo się dokładnie tak, jak przepowiedziała Janinę. „Naprawdę cię pokochałam, Craig, nie od razu, ale z czasem, po trochu. Musiałeś się bardzo starać, żeby to zniszczyć. Ale już cię nie kocham, wątpię, czy kiedykolwiek kogoś pokocham, nawet tego mężczyznę, za którego w sobotę wychodzę za mąż — ale lubię cię, zawsze będę cię lubić. Dobrze ci życzę, a ty strzeż się swego najbardziej nieprzejednanego wroga — siebie samego." Craig złożył list. Miał ochotę na drinka. Zszedł do kuchni i nalał sobie dużą szklankę Bacardi z odrobiną cytryny. Pijąc, czytał list jeszcze raz. Uderzyło go jedno zdanie. „Kiedy wyjechaliśmy z Afryki, wydawało się, że wszystko w tobie wysycha — zrozumienie, geniusz."

— Tak — wyszeptał. — Wyschło. Wszystko wyschło. Nagle jego nostalgia przerodziła się w nieznośny ból tęsknoty za ojczyzną. Zgubił drogę, jego wewnętrzna fontanna wyschła — teraz chciał powrócić do źródła. Porwał list na drobne kawałki i wrzucił w spienioną wodę basenu, pustą szklankę zostawił na listwach uszczelniających luk i przeszedł po kładce na molo. Nie chciał rozmawiać z dziewczyną, więc skorzystał z automatu przy bramie portu. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Telefonistka z centrali połączyła go od razu z sekretarką Henry'ego Pickeringa. — Nie wiem, czy pan Pickering jest wolny. A kto mówi? — Craig Mellow. Pickering włączył się prawie natychmiast. — Jest takie stare powiedzenie Matabele: „Człowiek, który pije wodę z Zambezi, zawsze musi wrócić, żeby znów się napić" — powiedział Craig. — Więc jesteś spragniony — odrzekł Henry. — Domyśliłem się. — Powiedziałeś, żebym zadzwonił. 26 — Odwiedź mnie. — Dzisiaj? — spytał Craig. — Hej, kolego, jesteś w gorącej wodzie kąpany! Chwileczkę, muszę sprawdzić mój harmonogram... może o szóstej wieczorem? Wcześniej naprawdę nie mogę. Biuro Henry'ego znajdowało się na dwudziestym szóstym piętrze. Wysokie okna wychodziły na czeluście biegnących wśród drapaczy chmur alei i szeroki zielony pas Central Parku w oddali. Pickering nalał Craigowi whisky z wodą sodową i przyniósł mu ją. Stali przy oknie, spoglądając w dół na wnętrzności miasta i popijając w milczeniu, podczas gdy wielka czerwona kula słońca rzucała dziwaczne cienie w spąsowiałym zmroku. — Chyba czas już porzucić uprzejmości, Henry — odezwał się w końcu Craig. — Powiedz, czego tak naprawdę ode mnie chcesz. — Może masz rację — zgodził się Pickering. — Książka była jakby przykrywką. Nie bardzo fair... chociaż, jeśli o mnie chodzi, chętnie zobaczyłbym twój tekst z tamtymi zdjęciami... Craig zrobił lekki gest zniecierpliwienia, a Henry mówił dalej: — Jestem wiceprezesem banku. Kieruję wydziałem afrykańskim. — Widziałem napis na drzwiach — skinął głową Craig. — Wbrew temu, co twierdzi wielu naszych krytyków, nie jesteśmy instytucją charytatywną, ale jednym z bastionów kapitalizmu. Afryka to kontynent państw o kruchej gospodarce. Oprócz oczywistych wyjątków: Republiki Południowej Afryki i producentów ropy naftowej dalej na pomocy, są to głównie kraje rolnicze, bez kręgosłupa przemysłowego i z niewielkimi zasobami surowców mineralnych. Craig ponownie skinął głową. — Wiele z tych państw, które niedawno wyzwoliły się z kolonializmu, wciąż korzysta z infrastruktury zbudowanej przez białych osadników, podczas gdy inne, na przykład Zambia, Tanzania i Mozambik, miały dość czasu, żeby wpaść w chaos ospałości i fantazji ideologicznych. Trudno będzie je uratować. — Henry pokręcił głową ze smutkiem. Przypominał teraz przedsiębiorcę pogrzebowego. — Ale dla innych, jak Zimbabwe, Kenia czy Malawi, jest jeszcze nadzieja. System wciąż działa, jak na razie farmy nie zostały całkowicie zniszczone ani oddane w ręce hord koczujących tam wieśniaków, kolej funkcjonuje i są jeszcze jakieś dewizowe dochody z turystyki oraz handlu miedzią i chromem. Przy odrobinie szczęścia możemy utrzymać je przy życiu. — Ale dlaczego? — spytał Craig. — To znaczy, powiedziałeś, że nie zajmujesz się dobroczynnością, więc dlaczego?

— Dlatego że jeśli ich nie nakarmimy, to wcześniej czy później będziemy musieli z nimi walczyć. Jeśli zaczną głodować, zgadnij w czyje czerwone łapska wpadną. — Tak. To brzmi logicznie. — Mellow sączył whisky. 27 liii — Wracając do sprawy — mówił dalej Henry — kraje na naszej liście wybranych dysponują prawdziwym kapitałem. Nie jest to nic tak namacalnego jak złoto, ale coś dużo cenniejszego. Są atrakcyjne dla turystów z Zachodu. Jeśli mamy kiedykolwiek zobaczyć jakieś procenty z tych miliardów, które tam utopiliśmy, musimy zrobić wszystko, żeby pozostały atrakcyjne. — Jak to zrobicie? — Craig obrócił się do niego. — Weźmy na przykład Kenię—zaproponował Pickering.—Pewnie, że ma słońce i plaże, ale to samo jest w Grecji czy na Sardynii, które są pioruńsko bliżej Paryża i Berlina. Czego jednak nie ma nad Morzem Śródziemnym, to dzikiej, afrykańskiej przyrody, a właśnie dla niej turyści spędzą w samolotach więcej godzin. To jest zabezpieczenie naszej pożyczki. Dolary turystów trzymają nas w interesie. — Dobra, ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie? — Mellow zmarszczył brwi. — Poczekaj, z czasem dojdziemy do tego — odpowiedział Henry. — Pozwól, że najpierw naświetlę ci z grubsza całą sytuację. Otóż niestety, pierwsze, co widzi czarny Afrykanin po wyniesieniu się białego człowieka i uzyskaniu niepodległości, to kość słoniowa, rogi nosorożców i biegające żywe mięso. Jeden nosorożec czy samiec słonia wart jest więcej, niż czarny obywatel może zarobić w ciągu dziesięciu lat uczciwej pracy. Departament Ochrony Zwierzyny Łownej, przez pięćdziesiąt lat kierowany przez białych, chronił te wspaniałe bogactwa, ale teraz biali uciekli do Australii czy Johannesburga. Arabski szajch gotów jest zapłacić dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za sztylet z rączką z prawdziwego rogu nosorożca, a zwycięski partyzant ma w rękach kałasznikowa. Wszystko układa się w logiczną całość. — Tak, widziałem to — przytaknął Craig. — To samo dzieje się w Kenii. Kłusownictwo było dobrze prosperującym interesem, kierowanym z góry. Z samej góry. Zlikwidowanie tego procederu kosztowało nas piętnaście lat pracy i śmierć jednego prezydenta. Obecnie Kenia ma najsurowsze prawo łowieckie w Afryce, i, co ważniejsze, jest ono przestrzegane. Musieliśmy użyć wszystkich naszych wpływów. Musieliśmy nawet zagrozić, że zakręcimy kurek, ale teraz nasza inwestycja jest bezpieczna. — Przez moment Henry wyglądał na zadowolonego z siebie, lecz po chwili ogarnęła go melancholia.—Obecnie musimy przejść dokładnie taką samą drogę w Zimbabwe. Widziałeś te zdjęcia masakry na polu minowym. Znów rodzi się ten proceder i podejrzewamy, że kieruje nim ktoś bardzo wysoko postawiony. Musimy to przerwać. — Wciąż czekam, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób to mnie dotyczy. — Potrzebuję agenta operacyjnego. Kogoś z doświadczeniem... może nawet kogoś, kto pracował kiedyś w Departamencie Ochrony Zwierzyny Łownej, kogoś, kto posługuje się miejscowym językiem, kto ma pretekst do jeżdżenia po kraju i zadawania pytań, może właśnie pisarza zbierającego 28 materiały do nowej książki, który ma znajomych w rządzie. Oczywiście, gdyby mój agent cieszył się międzynarodową sławą, otworzyłoby się przed nim jeszcze więcej drzwi, a gdyby do tego okazał się zagorzałym zwolennikiem kapitalizmu i naprawdę wierzył w to, co robimy, byłby w pełni skuteczny. — Ja w roli Jamesa Bonda? — Agent operacyjny Banku Światowego. Pensja wynosi czterdzieści tysięcy dolarów rocznie, pokrycie wydatków i wielka satysfakcja zawodowa. A jeśli nie będzie z tego książki, stawiam ci lunch w „La Grenouille" i wybrane przez ciebie wino.

— Jak już powiedziałem, Henry, czas porzucić uprzejmości i pomówić ze mną bez owijania w bawełnę. W tym momencie Craig po raz pierwszy usłyszał śmiech Henry'ego — zaraźliwy, ciepły, gardłowy chichot. — Twoja przenikliwość potwierdza słuszność mojego wyboru. Zgoda, Craig, jest coś jeszcze. Nie chciałem sprawy zbyt komplikować, nie zanim w to wejdziesz. Pozwól, że naleję ci kolejnego drinka. Podszedł do barku w kształcie starego globusa i kiedy wrzucał lód do szklanki, ciągnął dalej: — Sprawą wielkiej wagi jest dla nas uzyskanie pełnego obrazu tego, co w ukryciu dzieje się we wszystkich krajach, z którymi coś nas łączy. Innymi słowy, chodzi nam o sprawny system wywiadowczy. Naszej siatce w Zimbabwe daleko do skuteczności. Niedawno straciliśmy najważniejszego człowieka, wypadek samochodowy, w każdym razie tak to wyglądało. Zanim odszedł, przekazał nam wiadomość: słyszał pogłoski 0 planowanym zamachu stanu popieranym przez Ruskich. — My Afrykanie nie przywiązujemy wielkiej wagi do głosowania, urny wyborcze to nie dla nas. Jedyne, co się liczy, to zależności plemienne 1 silna ręka. Tfrmwrfi stanu ma więcej sensu niż głosowanie — westchnął Craig. — Więc jak, wchodzisz do zespołu? — chciał się dowiedzieć Henry. — Przyjmuję, że w y d a t k i obejmują również bilety lotnicze pierwszej klasy? — spytał złośliwie Mellow. — Każdy ma swoją cenę.—Pickering zrobił krok w tył. — Czy taka jest twoja? — Nie jestem tak tani — Craig pokręcił głową — ale bardzo bym się wkurzył, gdyby jakiś sowiecki lizus rządził krajem, w którym pogrzebana jest moja noga. Przyjmuję pracę. — Tak myślałem. — Henry podał mu dłoń. Była chłodna i niezwykle silna. — Przyślę d na jacht gońca z dokumentacją i zestawem przedmiotów pierwszej potrzeby. Dokumentację przeczytaj i oddaj gońcowi. Zestaw zatrzymaj. Zestaw przedmiotów pierwszej potrzeby Henry'ego Pickeringa zawierał lalka legitymacji prasowych, członkostwo Klubu Ambasadorów TWA, 29 "I,1,1 nieograniczoną kartę kredytową Visa Banku Światowego i ozdobną gwiazdę z metalu i emalii w skórzanym pudełku z wytłoczonym napisem: „Inspektor Terenowy — Bank Światowy". Craig zważył ją w dłoni: — Można by zabić nią lwa ludojada — wymamrotał. — Nie wiem, do czego jeszcze mogłaby się przydać. Lektura akt była dużo bardziej pożyteczna. Kiedy ją skończył, zdał sobie sprawę, że przemianowanie Rodezji na Zimbabwe to prawdopodobnie najmniej drastyczna zmiana ze wszystkich, jakie dokonały się w kraju jego narodzin w ciągu zaledwie kilku lat od dnia, kiedy go opuścił. Craig ostrożnie jechał wypożyczonym volkswagenem przez faliste wzgórza pokryte złotą trawą, zręcznie otwierając i zamykając przepustnicę. Dziewczyna z plemienia Matabele w biurze wynajmu samochodów na lotnisku w Bulawayo ostrzegła go: — Zbiornik jest pełny, sir, ale nie wiem, kiedy będzie pan mógł znów zatankować. W kraju Matabele jest bardzo mało benzyny. W samym mieście widział długie kolejki samochodów przy stacjach benzynowych, a gdy wpisywał się do księgi meldunkowej i brał klucze do jednego z domków, właściciel motelu pokrótce naświetlił mu sytuację: — Rebelianci z Maputo uszkadzają rurociąg ze wschodniego wybrzeża. Cały dowcip polega na tym, że tuż za granicą Afrykanerzy mają mnóstwo benzyny i chętnie by ją sprzedali, ale nasi wspaniali chłopcy nie chcą politycznie skażonego paliwa, więc cały kraj powoli ogarnia zastój. Do

diabła z politycznymi mrzonkami... żeby przeżyć, musimy z nimi handlować, i najwyższy czas, żeby przyjęli to do wiadomości. Craig prowadził więc oszczędnie i niewielka szybkość mu odpowiadała. Pozwalała na uważne przyglądanie się znajomemu krajobrazowi i ocenę zmian przyniesionych przez tych kilka krótkich lat. Dwadzieścia pięć kilometrów za miastem skręcił z głównej, wyłożonej makadamem drogi i pojechał na pomoc żółtym, piaszczystym traktem. Zanim ujechał kilometr, dotarł do granicy posiadłości. Od razu zauważył, że brama jest przekrzywiona i otwarta na oścież —jeszcze nigdy jej takiej nie widział. Zaparkował i próbował zamknąć za sobą wrota, ale framuga była spaczona, a zawiasy zardzewiałe. Zrezygnował więc i wszedł w trawę, żeby obejrzeć leżącą w niej tablicę. Ktoś ściągnął ją i zabrał przytrzymujące sworznie. Leżała napisem w dół. Chociaż wyblakła na słońcu, wciąż można było przeczytać: Hodowla Afrikanderów King's Lynn Dom „Wspaniałego I" Wielkiego Mistrza nad Mistrzami Właściciel: Jonathan Ballantyne 30 Craig miał w pamięci żywy obraz wielkiej czerwonej bestii z przygarbionym grzbietem i kołyszącym się podgardlem. Uginając się pod własnym ciężarem, byk spacerował po arenie z niebieską rozetką czempiona na pysku. Prowadził go, za blaszane kółko w wilgotnych, błyszczących nozdrzach, dumny Jonathan „Bawu" Ballantyne, dziadek Craiga ze strony matki. Craig wrócił do volkswagena i pojechał dalej przez trawę, która kiedyś była gęsta, złota i słodka, a przez którą teraz prześwitywała, niczym czaszka łysiejącego mężczyzny w średnim wieku, naga piaszczysta ziemia. Zmartwił go stan pastwiska. Nigdy, nawet podczas czteroletniej suszy lat pięćdziesiątych, nie pozwalano w King's Lynn na takie zniszczenie trawy. Craig nie potrafił pojąć, co się tu stało, dopóki nie przystanął przy kępie akacji rzucających cień na drogę. Kiedy wyłączył silnik, spomiędzy drzew dobiegło go beczenie. Był wstrząśnięty. — Kozy! — wykrztusił. — W King's Lynn hoduje się kozy. Bawu Ballantyne pewnie przewraca się w grobie. Kozy na jego ukochanej trawie. Craig poszedł ich poszukać. Znalazł stado składające się z co najmniej dwustu kóz. Niektóre z tych zwinnych kolorowych zwierząt wspięły się wysoko na drzewa — jadły korę i strąki z nasionami, podczas gdy inne wyrywały trawę z korzeniami, co powodowało jej zanik i niszczenie gleby. Craig widział już spustoszenia, jakie spowodowały te zwierzęta na terytoriach plemiennych. Stada doglądało dwóch nagich chłopców z plemienia Matabele. Byli zachwyceni, kiedy Craig odezwał się do nich w ich ojczystym języku. Wepchnęli do buzi tanie cukierki, które zabrał ze sobą właśnie na wypadek takiego spotkania, i trajkotaii bez żadnych zahamowań. Tak, w King's Lynn mieszkało teraz trzydzieści rodzin i każda z nich miała własne stado kóz. — Najlepsze kozy w całym kraju Matabele — chwalili się lepkimi ustami chłopcy, a pod drzewami stary, rogaty koziołek wspiął się na młodą kózkę i zaczął podskakiwać z wigorem. — Widzisz! — krzyknęli pastuszkowie — rozmnażają się z ochotą. Niedługo będziemy mieli więcej kóz niż wszystkie inne rodziny. — Co się stało z białymi farmerami, którzy tu mieszkali?—spytał Craig. — Poszli sobie! — odrzekli z dumą. — Nasi wojownicy przegonili ich tam, skąd przyszli, i teraz ziemia należy do dzieci rewolucji. Mieli po sześć lat, ale już świetnie znali rewolucyjne hasła. Każdy z nich miał na szyi procę ze starej gumowej rurki, a wokół nagiego pasa sznur zestrzelonych ptaków: skowronków, gajówek i przypominających klejnoty cukrzyków. Craig wiedział, że w południe upieką je w całości na rozżarzonych węglach. Poczekają, aż spalą się pióra, i pochłoną ze

smakiem małe, sczerniałe ciałka. Gdyby stary Bawu Ballantyne złapał jakiegoś pastucha z procą, porządnie złoiłby mu skórę. 31 Chłopcy odprowadzili Craiga do drogi, wyłudzili od niego jeszcze po cukierku i pożegnali jak starego, dobrego przyjaciela. Mimo kóz i ptaków, Mellow na nowo poczuł do Matabele nieprzepartą sympatię. W końcu byli to Jego" Matabele i dobrze było znowu być w domu. Zatrzymał się ponownie na wzgórzu i spojrzał w dół na zabudowania King's Lynn. Zaniedbane trawniki były zupełnie zniszczone, a po grządkach łaziły kozy. Nawet z tej odległości Craig widział, że główny budynek opustoszał. Po wyłamanych oknach zostały brzydkie dziury, jak po wybitych zębach. Z dachu skradziono większość płyt azbestowych i belki sterczały na tle nieba niczym samotny szkielet. Blachy z dachu zostały wykorzystane do postawienia obok starych zagród dla bydła rozklekotanych chat dzikich lokatorów. Craig zjechał ze wzgórza i zaparkował obok zbiornika do kąpieli zwierząt. Wyschnięty dół wypełniony był teraz do połowy piaskiem i śmieciami. Minął go, kierując się do obozowiska koczowników. Mieszkało w nim kilka rodzin. Paroma dobrze wymierzonymi kamieniami odgonił ujadające kundle, które rzucił się na niego, a potem przywitał się ze starym mężczyzną siedzącym przy jednym z ognisk. — Widzę cię, stary ojcze. — Craig użył tradycyjnego pozdrowienia Matabele, jego znajomość języka jeszcze raz wywołała zachwyt. Spędził przy ognisku godzinę, gawędząc ze starym Matabele. Słowa coraz łatwiej mu przychodziły, a uszy wychwytywały rytm i niuanse sindebele. Dowiedział się więcej niż w ciągu czterech dni pobytu w kraju Matabele. — Powiedzieli nam, że po rewolucji każdy będzie miał ładny samochód i pięćset sztuk najlepszego bydła białych. — Stary splunął w ogień. — Samochody Utają tylko ministrowie. Powiedzieli, że zawsze będziemy mieli pełne brzuchy, ale jedzenie jest pięć razy droższe niż przed ucieczką Smitha i białych. Wszystko jest pięć razy droższe: cukier, sól, mydło... wszystko. Za rządów białych surowy system kontroli wymiany walut i sztywna struktura wewnętrznych cen chroniły kraj przed najgorszymi skutkami inflacji; teraz doświadczał on wszystkich radości związanych z pc do wspólnoty międzynarodowej i tutejsza waluta zdewaluowała się o dwadzieścia procent. — Nie stać nas na bydło — narzekał stary — więc hodujemy kozy. Kozy! — Znów splunął w ognisko i patrzył, jak jego ślina skwierczy w ogniu. — Kozy! Jak Maszona, zjadacze brudu. — Plemienna nienawiść wrzała jak jego plwocina. Starzec mamrotał z przejęciem nad dymiącym ogniskiem jeszcze po odejściu Craiga, który podszedł do domostwa. Na schodach prowadzących na dużą, położoną od frontu werandę, doznał dziwnego uczucia, jakby nagle miał się przed nim pojawić jego dziadek i powitać go jakąś cierpką uwagą. Oczyma duszy widział znów, jak ten stary mężczyzna stoi przed I nim wyprostowany i elegancki, opalony, z gęstymi, srebrnymi włosami i intensywnie zielonymi oczami Ballantyne'ów, i mówi: „Więc jednak przywlokłeś się do domu, Craig!" Ale na werandzie był tylko gruz i odchody dzikich gołębi, którym nikt nie przeszkadzał gnieździć się na krokwiach. Przeszedł werandą do podwójnych drzwi prowadzących do starej biblioteki. Wejście do niej zdobiły kiedyś dwa olbrzymie kły słonia, którego zastrzelił prapradziadek Craiga w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Kły te należały do rodzinnej spuścizny i zawsze „pełniły straż" u wejścia do King's Lynn. Dziadek Bawu dotykał ich za każdym razem, kiedy pod nimi przechodził, tak że na żółtej kości pojawiło się wypolerowane miejsce. Teraz w murze widniały jedynie dziury po wyrwanych sworzniach, na których niegdyś wisiały kły. Jedyną pamiątką rodzinną, jaka mu pozostała, był zbiór oprawionych w skórę dzienników: żmudnie spisane dzieje przodków od przybycia jego prapradziadka do Afryki przed ponad stu laty. Kły byłyby

dopełnieniem starych ksiąg. Obiecał sobie, że postara sieje odszukać. Na pewno będzie można znaleźć ślad tak rzadkich i cennych przedmiotów. Wszedł do opustoszałego budynku. Półki, szafki i deski podłogowe zostały zabrane przez dzikich lokatorów doliny na opał, a szyby posłużyły za tarcze małym Murzynom z procami. Książki, portrety na ścianach, dywany i ciężkie meble z rodezyjskiego drewna tekowego — wszystko zniknęło. Z domostwa został tylko szkielet, ale był on trwały. Craig otwartą dłonią poklepał ściany, zbudowane przez prapradziadka Zougę Ballanty-ne'a z ręcznie ciosanych kamieni i zaprawy, która twardniała już niemal sto lat. Wydały głośny dźwięk. Potrzeba było tylko odrobiny wyobraźni i trochę pieniędzy, żeby znów zamienić ten szkielet we wspaniały dom. Craig wyszedł z budynku i wspiął się na wznoszący się za nim pogórek, na którym pod drzewami msasa, za skalistym szczytem, znajdował się ogrodzony cmentarz rodzinny. Między nagrobkami rosła trawa. Cmentarz, jak wiele innych pozostałości ery kolonialnej, był zaniedbany, ale nie zniszczony. Craig usiadł na skraju grobu dziadka i powiedział: — Cześć, Bawu. Wróciłem. — I wzdrygnął się, kiedy niemal usłyszał pełen udawanego szyderstwa głos starego człowieka, który mówił w jego wyobraźni: „Tak, za każdym razem, kiedy sparzysz sobie tyłek, pędem wracasz do domu. Co się stało tym razem?" — Wyschłem, Bawu — głośno odpowiedział na zarzut i zamilkł. Siedział tak dłuższy czas, w końcu poczuł, jak jego niepokój powoli opada. — Cholerny tu bałagan, Bawu — ponownie przemówił i mała, siedząca na nagrobku jaszczurka z niebieskim łebkiem pierzchła na dźwięk jego głosu. — Kły zniknęły z werandy, a na naszej najlepszej trawie pasą się kozy. 32 3 — Lunput poluje w ciemnoia 33 1 Znowu zamilkł, ale tym razem zaczął coś obmyślać i przeliczać. Siedział tak prawie godzinę, a potem wstał. — Bawu, co byś powiedział, gdyby udało mi się przegnać te kozy z twojego pastwiska? — spytał. Zszedł ze wzgórza i wrócił do samochodu. Kiedy przyjechał z powrotem do miasta, była prawie piąta. Agencja handlu nieruchomościami i dom aukcyjny naprzeciwko Standard Banku wciąż istniały. Nawet przemalowano szyld na purpurowo. Kiedy Craig wszedł do środka, od razu poznał grubego licytatora z czerwoną twarzą, w spodenkach khaki i koszuli bez kołnierza i rękawów. — Więc nie ulotniłeś się jak my wszyscy, Jock — powitał Jocka Danielsa. „Ulotnienie się" było niepochlebnym określeniem emigracji. Spośród dwustu pięćdziesięciu tysięcy białych Rodezyjczyków, prawie sto pięćdziesiąt tysięcy „ulotniło się", od kiedy zaczęły się działania wojenne. Większość z nich wyjechała po przegraniu wojny i przejęciu władzy przez czarny rząd Roberta Mugabe. Jock gapił się na niego. — Craig! — wybuchnął. — Craig Mellow! — Ujął dłoń pisarza brązową zrogowadałą łapą. — Tak, zostałem, ale czasami cholernie tu samotnie. Ale tobie się powiodło, na Boga, naprawdę ci się powiodło. W gazetach piszą, że zarobiłeś na tej książce milion dolarów. Tutaj mało kto mógł w to uwierzyć. Poczciwy Craig Mellow, mówili ludzie, wyobraźcie sobie, nikt inny tylko Craig Mellow. — Tak właśnie mówili?—Uśmiech Craiga stężał. Pisarz cofnął dłoń. — Mnie się ta książka nie podobała. — Jock pokręcił głową. — Ze wszystkich czarnych zrobiłeś cholernych bohaterów... ale to właśnie lubią za oceanem, prawda? Czarne jest piękne, to sprzedaje książki, co? — Niektórzy z krytyków nazwali mnie rasistą — wymamrotał Craig. — Wszystkich nie zadowolisz.

Jock nie słuchał. — Jeszcze jedno, Craig, dlaczego musiałeś wydumać, że pan Rhodes był pedałem? Cecil Rhodes, „ojciec" białych osadników, nie żył już od osiemdziesięciu lat, ale ludzie starej daty wziąż mówili o nim „pan Rhodes". — Powody podałem w książce — Craig próbował go ułagodzić. — To był wielki człowiek, Craig, ale teraz wśród was, młodych, panuje moda na zrzucanie wielkości z piedestału, zachowujecie się jak kundle próbujące ugryźć w łapę lwa. Craig zauważył, że Jock zaczął zapalać się do swego ulubionego tematu, i spróbował odwrócić jego uwagę. 34 — Jock, może się napijemy? — spytał, a Jock zamilkł. Jego różowe policzki i spuchnięty nos były wynikiem działania nie tylko słońca Afryki. — No, teraz mówisz z sensem. — Daniels zwilżył wargi językiem. — To był długi, suchy dzień. Poczekaj, tylko zamknę sklep. — Gdybym przyniósł butelkę, moglibyśmy się napić tutaj i spokojnie porozmawiać. Resztki nieprzyjaznego nastawienia Jocka zniknęły jak kamfora. — Świetny pomysł. W alkoholowym mają jeszcze kilka butelek Dimple Haig... i, jak już idziesz, przynieś wiadro lodu. Siedzieli w klitce, która była biurem Jocka, i pili dobrą whisky z tanich grubych kubków. Daniels złagodniał w sposób widoczny. — Nie wyjechałem, Craig, bo nie było dokąd. Anglia? Nie byłem tam od wojny. Związki zawodowe i paskudna pogoda... nie, dziękuję. RPA? Czeka ich to samo, co nas, my przynajmniej mamy to za sobą. — Znów napełnił kubki. —Jeśli zdecydujesz się wyjechać, pozwolą ci zabrać ze sobą dwieście dolarów. Dwieście dolarów, żeby zacząć od nowa w wieku sześćdziesięciu pięciu lat... nie, do cholery, dziękuję. — Więc jak tu się żyje, Jock? — Wiesz, kto jest tutaj optymistą? — spytał Jock., — Ktoś, kto wierzy, że gorzej już być nie może. — Zaniósł się śmiechem i klepnął w nagie, owłosione udo. — Nie. Żartuję. Nie jest aż tak źle. Póki nie oczekujesz dawnego poziomu życia, jeśli trzymasz język za zębami i nie mieszasz się do polityki, możesz żyć w miarę dobrze — pewnie równie dobrze jak gdziekolwiek indziej. — A jak im się powodzi, właścicielom dużych farm i rancz? — Tworzą elitę. Rząd odzyskał zdrowy rozsądek. Zostawili całe to gówno z nacjonalizacją ziemi. Musieli spojrzeć prawdzie w oczy: jeśli mają nakarmić czarne masy, potrzebują białych farmerów. Robią się z nich dumni. Kiedy przyjmują jakiegoś ważnego gościa, chińskiego komunistę czy libijskiego ministra, obwożą go po farmach białych, żeby pokazać mu, jak wszystko świetnie wygląda. — A jak jest z ceną ziemi? — Pod koniec wojny, kiedy już wygrywali czarni i robili dużo krzyku o zabieraniu farm i oddawaniu ich masom, ziemi nie można było się pozbyć. — Jock płukał gardło whisky. — Weź na przykład spółkę twojej rodziny, Rholands Ranching Company, w tym wszystkie trzy rancza: King's Lynn, Queen's Lynn i ten duży kawałek ziemi na północy, graniczący z rezerwatem Chizarira... twój wuj Douglas sprzedał to wszystko za cholerne ćwierć miliona dolarów. Przed wojną mógłby żądać dziesięć milionów. .— Ćwierć miliona. — Craig był wstrząśnięty. — Oddał za darmo! — Wchodził w to cały inwentarz: krowy medalistki i nagradzane byki rasy Afrikander, wszystko. — Jock rozkoszował się relacją. — Wi- 35 dzisz, on musiał wyjechać. Był członkiem rządu Smitha od samego początku i wiedział, że będzie spalony, kiedy czarni przejmą władzę. Sprzedał to szwajcarsko-niemieckiemu konsorcjum, zapłacili mu w Zurychu. Stary Dougje zabrał rodzinę i pojechał do Australii. Oczywiście miał już

za granicą kilka milionów, więc mógł sobie kupić małe, przyjemne ranczo w Queensland. Tylko nas, biedaków, wszystko, co mamy, trzyma tutaj... my musieliśmy zostać. — Napij się jeszcze — zaproponował Craig i powrócił do tematu Rholands Ranching. — Co konsorcjum zrobiło z Rholands? — Cholerne przebiegłe szkopy! — Jock zaczął już lekko bełkotać. — Zabrali cały inwentarz, przekupili kogoś z rządu, żeby dostać zezwolenie na eksport, i przewieźli zwierzęta statkiem za granicę, do Republiki Południowej Afryki. Podobno sprzedali je tam za prawie półtora miliona. Pamiętaj, że było to bydło najwyższej klasy, najlepsze z najlepszych. I tak zarobili ponad milion, cały zysk włożyli w akcje złota i zgarnęli następne parę milionów. — Ogołocili rancza i je zostawili? — upewnił się Craig, a Jock z powagą kiwnął głową. — Oczywiście próbują sprzedać spółkę. Mam ją w swoich ksigach, ale zdobycie nowego inwentarza i rozkręcenie pracy na ranczach wymagałoby olbrzymiego kapitału. Nikogo to nie interesuje. Powiedz mi, kto chce przywozić pieniądze do kraju, który balansuje nad przepaścią? — ile chcą za spółkę? — spytał od niechcenia Craig. Jock Daniels natychmiast wytrzeźwiał i zmierzył pisarza błyszczącym spojrzeniem licytatora. — Chyba nie jesteś zainteresowany? — Oczy zaświeciły mu jeszcze bardziej. — Naprawdę zarobiłeś na tej książce milion dolarów? — Ile chcą? — powtórzył Craig. — Dwa miliony. Właśnie dlatego nie znalazłem nabywcy. Wielu miejscowych chłopaków chętnie położyłoby łapy na tych pastwiskach, ale dwa miliony?! Kto w tym kraju ma takie pieniądze... — Przypuśćmy, że dostaliby pieniądze w Zurychu, czy to miałoby wpływ na cenę? — Na śmierdzące pachy Maszona! — Miałoby wpływ? — W Zurychu wzięliby milion. — Ćwierć miliona? — Nie ma mowy, nigdy, nawet za sto tysięcy lat. — Jock z przekonaniem pokręcił głową. — Zadzwoń do nich. Powiedz, że rancza są pełne dzikich lokatorów, że próba ich usunięcia wywołałaby teraz dużo politycznego zamie Powiedz, że na trawie pasą się kozy i za rok ten teren zamieni się w pustynię. Zaznacz, że inwestycja zwróci się im w całości. Powiedz, że rząd zagroził przejęciem ziemi nieobecnych właścicieli. Mogą wszystko stracić. 36 — To wszystko prawda, ale ćwierć miliona? — zaczął zrzędzić Jock. — Marnujesz mój czas. — Zadzwoń do nich. — Kto zapłaci za rozmowę? — Ja. Nic na tym nie stracisz, Jock. Daniels westchnął z rezygnacją. — Dobra, zadzwonię. — Kiedy? — Dzisiaj piątek, nie ma sensu dzwonić przed poniedziałkiem. — Dobrze. A tymczasem, czy możesz zdobyć dla mnie kilka kanistrów benzyny? — Po co d benzyna? — Wybieram się do Chizarira. Nie byłem tam od dziesięciu lat. Jeśli mam kupić ranczo, chciałbym je jeszcze raz obejrzeć. — Nie jechałbym tam, Craig. To kraj bandytów. — Ludzie kulturalni używają słowa „dysydenci". — To bandyci z plemienia Matabele — powiedział z naciskiem Jock — i albo podziurawią ci tyłek, albo porwą cię dla okupu, a może i to,i to. — Daj mi benzynę, zaryzykuję. Wrócę na początku przyszłego tygodnia, żeby dowiedzieć się, czy twoi kumple z Zurychu przyjęli propozycję.

Była to cudowna część kraju, wciąż dzika i dziewicza, bez płotów, pól uprawnych i budynków, naturalnie zabezpieczona przed napływem bydła i wieśniaków dzięki biegnącemu od doliny Zambezi do lasów rosnących wzdłuż skarpy pasowi terenu, na którym występowała mucha tse-tse. Z obu stron teren graniczył z olbrzymimi rezerwatami przyrody — z Rezerwatem Zwierząt Łownych Chizarira i Leśnym Rezerwatem Mzolo. W czasie kryzysu lat trzydziestych stary Bawu starannie wybrał te ziemie i zapłacił po sześć pensów za każdy akr — sto tysięcy akrów za dwa tysiące pięćset funtów. „Oczywiście, to nigdy nie będzie teren hodowli", powiedział kiedyś Craigowi. Nocowali wtedy pod dzikimi figowcami nad zieloną głębią rozlewiska rzeki Chizarira i przyglądali się stepówce, która leciała skosem na tle zachodzącego słońca, szybko poruszając skrzydłami, i wylądowała na drugim, piaszczystym brzegu w kolorze cukru. „Trawa jest kwaśna, a tse-tse zabije wszystko, co spróbujesz tu hodować, ale właśnie dlatego ten kawałek starej Afryki zawsze pozostanie nietknięty." Dla starego człowieka był to teren polowań i ustronna kryjówka. Nigdy nie rozciągnął tu drutu kolczastego ani nawet nie zbudował chaty, bo wolał spać na gołej ziemi pod rozłożystymi konarami dzikiego figowca. * Bawu polował tutaj bardzo wybiórczo — na słonie, lwy, nosorożce i bawoły — tylko na niebezpieczne zwierzęta, których zresztą zazdrośnie 37 strzegł przed innymi strzelbami; prawa do polowań nie przyznał nawet własnym synom i wnukom. „To mój mały prywatny raj — powiedział Craigowi — i jestem wystarczająco samolubny, żeby tego nie zmieniać." Craig wątpił, aby ktoś korzystał z drogi prowadzącej do rozlewiska, od czasu kiedy był tu z dziadkiem po raz ostatni, czyli od dziesięciu lat. Była zupełnie zarośnięta. Słonie zepchnęły na nią drzewa mopani, tworząc z nich prowizoryczne szlabany; rozmyły ją ulewne deszcze. — No, panie Avis, pomęcz się trochę — rzucił Craig i wjechał na drogę swym małym, ale silnym volkswagenem. Okazało się, że ten pojazd z napędem na przednie koła jest dość lekki i zwinny, aby dać sobie radę nawet z najbardziej wyboistym korytem wyschniętej rzeki, chociaż Craig musiał na piaszczystym dnie układać gałęzie, żeby samochód miał punkt oparcia na miałkim podłożu. Parę razy zgubił drogę, i aby ją odnaleźć, zmuszony był wysiadać z wozu i uważnie się rozglądać. Raz wpadł w norę mrównika i żeby z niej wyjechać, musiał lewarkiem podnieść przód volkswagena; mnóstwo czasu zajmowało mu szukanie objazdu wokół drzew-szlabanÓw zwalonych przez słonie. W końcu musiał zostawić samochód i pieszo pokonać ostatnie kilka kilometrów. Do rozlewiska dotarł przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Zawinął się w koc, który zwędził z motelu, i spał bez ruchu i marzeń sennych, aż obudził się w czerwonej magii afrykańskiego świtu. Bez podgrzewania zjadł pieczoną fasolkę prosto z puszki i zaparzył kawę, zostawił swoje rzeczy pod dzikim figowcem i zszedł w dół wzdłuż brzegu rzeki. Pieszo mógł pokonać jedynie maleńki fragment szerokiego klina dzikiego lądu, zajmującego ponad sto tysięcy akrów, ale rzeka Chizarira była jego sercem i główną arterią. To, co znajdzie tutaj, pozwoli mu ocenić, jakie zmiany zaszły na całym terenie, od czasu kiedy był tu po raz ostatni. Prawie natychmiast zorientował się, że w lesie wciąż pełno jest pospolitej zwierzyny: duże, niesamowite kudu ze skręconymi rogami uskakiwały mu z drogi, machając białymi, puszystymi ogonami, a małe, wdzięczne impale unosiły się wśród drzew niczym różowy dym. Później znalazł ślady rzadszych zwierząt — najpierw świeży odcisk łap lamparta w glinie na brzegu rzeki, gdzie drapieżnik pił w nocy wodę, a następnie wydłużony trop w kształcie łzy i przypominające winogrona odchody wspaniałej czarnej antylopy. Na lunch zjadł suszoną kiełbasę, którą dął w plasterki scyzorykiem, a z owoców baobabu wyssał białe grudki cierpkiego miąższu. Ruszył dalej i dotarł do szerokiego pasa gęstych zarośli hebanu, i podążył jedną z wąskich, wijących się śdeżek, przetartych przez zwierzęta. Uszedł zaledwie sto

kroków, gdy w gąszczu spledonych konarów natrafił na niewielką polankę — ogarnęło go podniecenie. Polana cuchnęła jak 38 zagroda dla bydła, albo jeszcze gorzej. Rozpoznał kopiec odchodów, do którego zwierzę zawsze wraca, aby się wypróżnić. Z wyglądu fekaliów — przetrawione gałązki i kora — oraz faktu, że zostały one wymieszane i porozrzucane, Craig natychmiast wywnioskował, że jest to gnojowisko czarnego nosorożca, jednego z najrzadszych i najbardziej zagrożonych gatunków afrykańskich zwierząt. Inaczej niż spokrewniony z nim biały nosorożec, łagodne i ospałe zwierzę pasące się na łąkach, czarny nosorożec oskubuje niższe gałęzie gęstych zarośli, wśród których zazwyczaj zamieszkuje. Z natury jest zwierzędem złośliwym, wśdbskim, głupim i łatwo wpadającym w złość. Atakuje wszystko, co go denerwuje, włącznie z ludźmi, końmi, dężarów-kami, a nawet lokomotywami. Przed wojną w dolinie Zambezi, tam gdzie droga i kolej wiodą w kierunku Wodospadu Wiktorii, grasowała wyjątkowo niebezpieczna bestia. Miała na swoim konde osiemnaście dężarówek i autobusów, które dopadała na stromym odcinku skarpy, gdzie zwalniały do prędkośd marszu. Atakowała je łbem, wypuszczając obłok pary z przebitej rogiem chłodnicy, po czym, w pełni zadowolona, wracała truchtem w gęste zarośla, pokwikując zwydęsko. Sukcesy tak uderzyły jej do głowy, że w końcu przeliczyła się z siłami i, sunąc dężko po torach niczym rycerz w średniowiecznym turnieju, zaatakowała ekspres jadący do Wodospadu Wiktorii. Lokomotywa poruszała się z prędkośdą trzydziestu kilometrów na godzinę, a ważący dwie tony nosorożec pędził z mniej więcej tą samą szybkośdą w przedw-nym kierunku, spotkanie było więc spektakularne. Podąg wprawdzie zatrzymał się ze zgrzytem, ale dla nosorożca był to koniec kariery rozpruwacza chłodnic. Najświeższe odchody na gnojowisku pochodziły najwyżej sprzed dwunastu godzin, jak z zadowoleniem stwierdził Craig, a ślady świadczyły o tym, że była tu rodzina złożona z samca i samicy z młodym. Craig uśmiechnął się na wspomnienie starej legendy Matabele, wyjaśniającej zwyczaj rozrzucania odchodów przez nosorożca i jego lęk przed jeżo-zwierzem —jedynym zwierzęciem z buszu, przed którym udeka w panicznym strachu. Matabele opowiadają, że pewnego razu nosorożec pożyczył od jeżozwierza koleci aby załatać rozerwaną przez derń grubą skórę. Obiecał go oddać przy następnym spotkaniu. Kiedy już zaszył rozdarcie sznurkiem z kory, podziwiając swoje dzieło, włożył kolec w pysk i połknął go przez nieuwagę. Teraz wdąż go szuka i pilnie unika jeżozwierza, obawiając się wyrzutów. Liczba wszystkich żyjących na świerie czarnych nosorożców nie przekraczała kilku tysięcy, znalezienie paru osobników udeszyło więc Craiga i urealniło jego mgliste dotąd plany związane z tym terenem. * Wdąż z uśmiechem na twarzy poszedł najświeższym odchodzącym 39 od gnojowiska śladem w nadziei wytropienia zwierząt i przebył zaledwie osiemset metrów, kiedy tuż za szarą ścianą nieprzebytych gąszczy, które rosły obok wąskiej ścieżki, rozległ się nagły, świszczący, alarmujący wrzask i ponad krzakami ukazała się chmura brązowych bąkojadów. Te hałaśliwe ptaki żyją w symbiotycznym związku z większymi afrykańskimi zwierzętami, żywiąc się wyłącznie nękającymi je kleszczami i pijącymi krew muchami. W zamian za to są wiernymi strażnikami, otrzegającymi przed niebezpieczeństwem. Od razu po alarmujących krzykach rozległo się ogłuszające parskanie i sapanie, przywodzące na myśl maszynę parową. Zarośla rozchyliły się z trzaskiem i Craig ujrzał olbrzymią szarą bestię, która wypadła na ścieżkę niecałe trzydzieści kroków przed nim, rycząc w świętym oburzeniu i rozglądając się krótkowzrocznymi oczkami umieszczonymi nad dwoma wypolerowanymi rogami za czymś, na co można by przypuścić atak. Świadom, że słaby wzrok zwierzęcia nie pozwoli mu zauważyć nieruchomego człowieka z odległości większej niż piętnaście kroków i że lekki wiatr nie przyniesie mu jego zapachu, Craig stał jak słup soli, gotów jednak uskoczyć z drogi w razie ataku. Nosorożec ze zdumiewającą