chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Swiaty czarnoksieznika 2 - Szalony rozdzkarz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Swiaty czarnoksieznika 2 - Szalony rozdzkarz.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Zelazny, Roger Zelazny, Roger - Swiaty czarnoksieznika
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 91 stron)

Roger Zelazny Szalony różdżkarz Światy Czarnoksiężnika II Madwand Przełożył Paweł Lipszyc Ta książka jest dla Trenta I Nie jestem pewien. Czasem wydaje mi się, że byłem tu zawsze, ale wiem, że musiało istnieć coś przed moim przy- byciem. Czasami też wydaje mi się, że przybyłem tutaj całkiem niedawno. Nie mam pojęcia, skąd się wziąłem. Wszystko to zaczęło mnie ostatnio dziwnie niepokoić, ale dopiero ostatnio. Przez długi czas szybowałem pośród tych korytarzy, ponad polami bitew, w górę i w dół wież. Według własnego uznania rozpościerałem się lub kurczyłem, wypełniałem sobą pokój albo tuzin pokojów, wężowym ruchem wślizgiwałem się do mysich nor, odkrywałem migoczące nitki pajęczyn. W tym wnętrzu nie znajduje się nic, o czym bym nie wiedział. A jednak do niedawna nie byłem w pełni świadomy; wykonywane przeze mnie czynności przy- sypane są pyłem snów, a ja jestem stronniczą jaźnią śniącego. Mimo to… Mimo to nie śpię. Nie śnię. Wydaje mi się przy tym, że wiem o wielu rzeczach, których nigdy nie doświadczyłem. Dzieje się tak być może dlatego, że uczę się powoli, albo dlatego, że coś niedawno wpłynęło na moją świadomość do tego stopnia, iż wszystkie echa myśli wydobyły z mego wnętrza nową jakość — odczucie jaźni, jakiego wcześniej nie znałem, wiedzę o oddzieleniu, o własnej odrębności od wszyst- kich rzeczy nie będących mną. Jeśli tak właśnie jest, chciałbym wierzyć, że ma to związek z moją racją bytu. Również ostatnio zacząłem odczuwać potrzebę posiadania racji bytu. Nie mam jednak pojęcia, co by to mogło być. Ostatnio znowu mówi się, że w tym miejscu straszy. Duch jest — jak rozumiem — pewnym niematerialnym śladem kogoś lub czegoś, co dawniej istniało w formie bardziej trwałej. W moich wędrówkach po tym domu nigdy nie napotkałem takiego bytu, chociaż ostatnio zacząłem podejrze- wać, że może chodzi o mnie — z okresu, gdy byłem bardziej namacalny. Mimo to nie wierzę, że jes- tem duchem, ponieważ nie przypominam sobie stanu poprzedniego. Trudno mieć oczywiście pewność w kwestiach takich jak ta; zupełnie nie znane mi są prawa rządzące podobnymi stanami. A oto jeszcze inny obszar egzystencji, który sobie ostatnio uświadomiłem: prawa, restrykcje, przymusy, obszary wolności. Wydają się być wszędzie — od tańca najmniejszych drobin do obrotów świata. Może właśnie z powodu ich wszechobecności tak mało poświęcałem im dotąd uwagi. Wszystko, co wszechobecne, jest niemal niezauważalne. Tak łatwo jest dryfować zgodnie z normą, zupełnie się nad nią nie zastanawiając. Bardzo możliwe, że właśnie pojawienie się czegoś niez- wykłego obudziło we mnie ową umiejętność, a wraz z nią — świadomość swego istnienia. Ponadto, zgodnie z prawami, które sobie uświadomiłem, zaobserwowałem zjawisko, które nazwałem uporczywością wzoru. Dwóch mężczyzn siedzących i rozmawiających w pokoju, gdzie unoszą się jak powoli wirująca, całkowicie przejrzysta chmura, w odległości ramienia od najwyższej półki z książkami najbliżej okna — u tych dwóch mężczyzn można zobaczyć podobne linie symetrii. Zacząłem jednak dostrzegać wielość różnic: zakłócenia fal, jakie powodują ci ludzie podczas porozumiewania się ze sobą, to także wzory, które posiadają bądź są posiadane przez odrębne reguły. Kiedy się zbliżam, zaczynam uświadamiać sobie ich myśli po, a czasem przed zakłóceniami. Również te myśli zdają się mieć własne wzory, jednak na znacznie wyższym poziomie złożoności. Wydawać by się mogło, że jeśli jestem duchem — pewna część mojej poprzedniej egzystencji mogła przetrwać. Nie posiadam jednak żadnej konkretnej formy; jestem zdolny do znacznego zwiększenia swej objętości i kurczenia, potrafię przenikać przez wszystko, na co do tej pory na- trafiłem. Nie istnieje też żaden punkt spoczynku, do którego czułbym się przywiązany. Wraz z moim rodzącym się poczuciem tożsamości oraz niewiedzą co do tego, kim jestem, czuję coś jeszcze: mam pewność, że jestem niekompletny. Jest we mnie jakiś brak; gdybym go od- krył, mógłbym osiągnąć rację bytu, której tak bardzo pragnę. Są chwile, kiedy czuję się, jakbym przez długi czas spał, a niedawno został zbudzony poruszeniem w tym domu. Zbudziłem się z uczuciem, że

ktoś okradł mnie z pewnych ważnych instrukcji. (Słowo „okradł” poznałem niedawno, ponieważ je- den z dwóch mężczyzn jest, jak sądzę, złodziejem). Jeśli mam osiągnąć pełnię, wydaje mi się, że muszę poszukiwać jej sam. Teraz jednak powinie- nem zdobyć rację bytu. Samowiedza, pogoń za tożsamością… To chyba dobry punkt wyjścia. Ciekawe, czy ktokolwiek miał kiedyś taki problem? Zwrócę uwagę na to, co mówią ludzie. Nie lubię niepewności. Pol Detson ustawił na biurku siedem figurek. Pomimo białego kosmyka we włosach był młody; pochylił się do przodu, wyciągając dłoń w stronę rzędu figurek. Przez pewien czas poruszał dłonią powoli, przesuwając końcami palców po całej grupie, później zaś badał każdą wysadzaną klejnotami postać. W końcu westchnął i skończył z tym. Przeszedł przez pokój stanął przed ciemno odzianym człowiekiem siedzącym na krześle. Wziął od niego kieliszek wina i uniósł do ust. — No i? — spytał niższy. Był to złodziej o imieniu Mysia Rękawica. Pol potrząsnął głową, przesunął krzesło tak, by widzieć zarówno Mysią Rękawicę, jak i figurki, po czym usiadł. — Dziwne — powiedział w końcu. — Prawie wszystko naprowadza mnie na pewien trop, na coś, czego można się chwycić; czasem trzeba o to walczyć, gdyż tropy pojawiają się tylko na chwilę. — Może to nie jest właściwa okazja. Pol pochylił się do przodu i postawił kieliszek na stole. Zgiął palce dłoni, zetknął je opuszkami i zaczął nimi pocierać, wykonując małe obrotowe ruchy. Po upływie około pół minuty rozluźnił dłonie i sięgnął w stronę biurka. Wybrał najbliższą figurkę — szczupłą, kobiecą postać, z czerwonym kamieniem na głowie i dłońmi ściśniętymi na piersiach — po czym zaczął ją nacierać. Mysia Rękawica nie dostrzegał jednak żadnej wcieranej substancji. Dłonie Pola poruszały się teraz tak, jakby zawiązywał szereg węzłów na nie istniejącym sznurku. Odsunął się, znowu usiadł, przyciągnął dłonie do ciała. Przez długą chwilę siedział bez ruchu. Figurka drgnęła lekko, a Pol opuścił dłonie. — Nie działa — stwierdził, trąc oczy i sięgając po kieliszek. — Najwyraźniej nie jestem w sta- nie poradzić z tym sobie. Te figurki nie przypominają niczego, co znałem do tej pory. — Są rzeczywiście wyjątkowe — potwierdził złodziej — zważywszy całe to tango, które mu- siałem przez nie odtańczyć. Z przebłysków, jakie widziałem na Górze Kowadłowej, wnioskuję, że gdyby tylko chciały, przemówiłyby do ciebie nawet w tej chwili. — Tak. Wtedy okazały się w pewien sposób pomocne. Zastanawiam się, dlaczego teraz nie chcą rozmawiać. — Być może nie mają nic do powiedzenia. Byłem zdumiony tym, jak ci dwaj mężczyźni mówili o siedmiu figurkach na biurku — zupełnie jakby one żyły. Zbliżyłem się i przyjrzałem się im uważnie. Wkrótce po tym, jak człowiek imieniem Pol powiedział o pasmach i wykonywał dziwne ruchy, dostrzegłem linie sił łączące końce jego palców z figurkami. Zauważyłem też pulsowanie mocy w pobliżu jego prawego przedramienia; tam, gdzie widniał dziwnie niepokojący znak smoka. Wydawało mi się, że powinienem wiedzieć o nich więcej. Żadnych nici jednak nie widziałem. Nie dostrzegłem też reakcji ze strony figurek, z wyjątkiem małego szarpnięcia jednej z nich. Skupiłem się na nich, skurczyłem, doświadczając chropowatości rozmaitych materiałów, z których figurki zostały wykonane. Zimne, martwe. Tylko słowa ludzi spowijały je w pewnego rodzaju tajemnicę. W dalszym ciągu badając powierzchnię, zmniejszyłem się jeszcze bardziej, skupiając uwagę na posążku, który Pol przez chwilę trzymał. Moje działanie było równie szybkie jak decyzja: wlałem się w figurkę, przepływając przez mikroskopijne otwory… Oparzenie! Nieopisane, piekące uczucie przepłynęło przez moje jestestwo. Rozciągnęło się, wypełniło pokój, przepłynęło w noc i wiedziałem, że to właśnie musi być owa rzecz, zwana bólem. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczyłem i nigdy więcej nie chciałem czuć się w ten sposób. Dążyłem dalej do stanu większego rozrzedzenia, ponieważ tylko w ten sposób można było znaleźć ukojenie. Pol miał rację, mówiąc o figurce. Rzeczywiście, w pewien sposób żyła. Nie chciała, żeby jej przeszkadzano. Poza ścianami Rondovalu ból zaczął ustępować. Poczułem w środku poruszenie… Coś, co było tam zawsze, teraz zaczęło wsączać się w moją świadomość… — Co to było? — spytał Pol. — Brzmiało jak krzyk, ale…

— Nic nie słyszałem — odparł Mysia Rękawica, prostując się na krześle. — Ale przed chwilą poczułem szarpnięcie, jakby dotknął mnie ktoś idący po grubym dywanie, tylko silniejsze, dłuższe… Nie wiem. Przeszedł mnie dreszcz. Być może, bawiąc się tą figurką, zbudziłeś coś… — Może — zgodził się Pol. — Przez chwilę zdawało mi się, jakby było tu z nami w pokoju coś dziwnego. — Tu musi być mnóstwo niesamowitych rzeczy; przecież oboje twoi rodzice byli praktyku- jącymi czarodziejami. Nie mówiąc już o twoich dziadkach i ich dziadkach. Pol przytaknął, upijając łyk wina. — Czasami odczuwam bolesny brak treningu w tej dziedzinie. Uniósł prawą dłoń nieco powyżej poziomu barków, wyciągnął palec wskazujący i wykonał nim szereg małych obrotów. Nagle pojawiła się nie wiadomo skąd książka oprawiona w skórę. Wystawała z niej białoszara zakładka z ptasiego pióra. — Dziennik mego ojca — oznajmił Pol, położył tom i otworzył na stronie z piórem. — Tutaj — powiedział, przesuwając palcem po prawej stronie — pisze, jak pokonał i zniszczył wrogiego cza- rodzieja, zamykając jego ducha w jednej z tych figurek. W innych miejscach pisze o dalszych takich wypadkach. Jednak wszystko, co pisze na koniec, to: „Będzie z tego pożytek w przyszłości. Jeżeli sześć nie wystarczy do zmuszenia straży, zdobędę siedem albo nawet osiem”. Najwyraźniej miał na myśli coś konkretnego. Szkoda, że nie napisał, co to było. — Może gdzieś dalej? — Będę go czytał do oporu. Nie śpieszyłem się z lekturą w ciągu tych kilku miesięcy, po- nieważ nie jest to przyjemny dokument. Mój ojciec nie był miłym człowiekiem. — Wiem. Dobrze jednak, że dowiedziałeś się o tym z jego słów. — To zdanie o zmuszaniu straży — czy mówi ci cokolwiek? — Zupełnie nic. — Jestem pewien, dobry czarodziej dowiedziałby się tego, mając do dyspozycji dostępne tu materiały. — Ja nie jestem taki pewien. Jeśli chodzi o twoje umiejętności, wygląda na to, że zaszedłeś całkiem daleko bez treningu. Wiele bym dał za opanowanie tego numeru z książką. Gdzie się tego nauczyłeś? Pol uśmiechnął się lekko. — Nie chciałem, żeby ten dziennik walał się tu pod moją nieobecność, więc owinąłem go zło- tym pasmem i rozkazałem mu wycofać się w jedno z tych miejsc bez miejsca pomiędzy światami, jakie widziałem podczas mojej podróży. Wtedy dziennik zniknął ale za każdym razem, kiedy chcę go czytać, po prostu ciągnę za pasmo i przywołuję go z powrotem. — Bogowie! Mógłbyś zrobić to samo ze zbroją, składem broni, rocznym zapasem jedzenia, całą swoją biblioteką! Mógłbyś być niezwyciężony! Pol potrząsnął głową. — Obawiam się, że nie. Przechowuję tam tylko dziennik oraz pudełko–mieszadełko, ponieważ nie chcę, żeby wpadły w niepowołane ręce. Gdybym miał się udać w podróż, umieściłbym tam także moją gitarę. Gdybym jednak przechowywał tam więcej rzeczy, stałyby się one zbyt dużym ciężarem. Ich masa w pewien sposób sumuje się z moją, tak jakbym nosił ze sobą wszystko, co tam wysyłam. — Więc to tam znalazło się pudełko! Pamiętam, że zlokalizowałeś je tego dnia, kiedy wróciliśmy na Górę Kowadłową… — Tak. Wolałbym prawie, żebyśmy tam nie wrócili. — Chyba nie miałeś nadziei na wydobycie z krateru jego ciała czy swojej różdżki. — Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi o to, że całe to bezsensowne marnotrawstwo wytrąciło mnie z równowagi. Ja… Trzasnął pięścią w poręcz krzesła. — Niech szlag trafi te figurki! Czasem wydaje mi się, że to one za wszystkim stały! Gdybym tylko mógł je posłać do… piekła! Wychylił kieliszek i poszedł napełnić go ponownie. Wrażenie odpłynęło. Nie podobało mi się. Pokój wraz z mieszkańcami był teraz drobiną położoną wewnątrz chmury, która była mną. Pojawiły się nowe niepewności; nie wiedziałem, co i w jaki sposób sprawiło mi ból. Czułem, że muszę się dowiedzieć, aby unikać takich rzeczy w przyszłości. Nie wiedziałem, co robić dalej. Czułem też, że pożyteczne byłoby nauczyć się wywoływać ten efekt u innych, by zostawiono mnie w spokoju. Jak mógłbym tego dokonać? Wydawało mi się, że przy odpowiednim nawiązaniu kontaktu można było wysyłać to coś w dowolnym kierunku…

Znowu poruszenie pamięci. Byłem jednak rozproszony. Ktoś zbliżał się do zamku; pojedynczy osobnik rodzaju męskiego. Byłem świadomy istnienia dwóch płci dzięki znajomości z dziewczyną imieniem Nora, która przebywała tu przez pewien czas przed powrotem do swojej wioski. Człowiek, który nadchodził, miał na sobie brązowy płaszcz i ciemne ubranie. Przyleciał z północnego zachodu na grzbiecie jednego z mniejszych smoków żyjących pod zamkiem. Żółte włosy przybysza były miejscami białe. Miał krótki miecz. Zatoczył koło. Nie było możliwości, żeby przeoczył okno pomi- eszczenia, w którym paliło się światło. Zaczął lądować cicho jak liść albo popiół w powietrzu. Do- myśliłem się, że wyląduje w dalszym końcu dziedzińca, niewidocznym z okna biblioteki. Tak. Mężczyźni w pokoju rozmawiali o bitwie w miejscu zwanym Górą Kowadłową, gdzie Pol zniszczył swego przybranego brata Marka Maraksona. Pol, jak rozumiem, jest czarodziejem, podczas gdy Mark był kimś innym: podobnym, lecz przeciwnym. Czarodziej to ktoś, kto manipuluje siłami, tak jak Pol manipulował figurką i książką. Teraz przypomniałem sobie innego czarodzieja. Miał na imię Det. — Za długo już dumasz nad tymi figurkami — mówił Mysia Rękawica. — Gdyby istniało łatwe wytłumaczenie, już byś je znalazł. — Wiem — odparł Pol. — Dlatego szukam czegoś bardziej skomplikowanego. — Nie posiadam żadnej konkretnej wiedzy o magii — powiedział złodziej — jednak wydaje mi się, że problem nie leży w tej dziedzinie. — O czym mówisz? — O faktach, człowieku. Brak ci zwykłych, staromodnych informacji, aby mieć pewność, z czym masz do czynienia i co należy robić. Miałeś kilka miesięcy na szperanie w tej bibliotece i na bawienie się na wszelkie sposoby tymi sztywnymi lalkami. Gdyby w ten sposób można było znaleźć odpowiedź, znalazłbyś ją z pewnością. Jej tu po prostu nie ma. Będziesz musiał poszukać gdzie indziej. — Gdzie? — spytał Pol. — Gdybym wiedział, powiedziałbym ci o tym. Ponad dwadzieścia lat nie byłem w świecie, który znam. Musiał się trochę zmienić, więc niezbyt nadaję się na przewodnika. Wiesz jednak, że zamierzałem zostać tu tylko do czasu, aż zagoją mi się rany. Od pewnego czasu czuję się już dobrze, nie chciałem jednak odchodzić ze względu na ciebie. Nie chciałem, żebyś świrował dzień po dniu z powodu jakiejś tajemnicy. Po świecie chodzi już dość na pół zwariowanych czarowników, a według mnie zamieniasz się w kogoś takiego. Nie mówiąc już o tym, że przez przypadek mógłbyś wynaleźć coś, co zniszczyłoby cię w jednej chwili. Myślę, że powinieneś się wyrwać, zostawić ten problem na pewien czas. Mówiłeś, że chcesz zwiedzić ten świat. Zrób to teraz. Chodź ze mną — jutro. Kto wie? Może w podróży znajdziesz wskazówkę, której szukasz. — Nie wiem — zaczął Pol. — Chcę wyruszyć, ale… jutro? — Jutro. — Dokąd byśmy poszli? — Myślałem, żeby pójść do wybrzeża, a potem wzdłuż brzegu na północ. W miastach por- towych można dowiedzieć się wielu rzeczy. Pol uniósł dłoń i przekrzywił głowę. Mysia Rękawica skinął głową i wstał. — Czy twój system ostrzegania ciągle działa? — szepnął. Pol przytaknął i ruszył do drzwi. — Więc to nie może być żadne… Odgłos dał się słyszeć ponownie, a wraz z nim pojawił się w drzwiach uśmiechnięty, jas- nowłosy mężczyzna. — Dobry wieczór, Polu Destonie — powiedział, podniósł lewą dłoń i wykonał kilka szybkich szarpnięć. — I zarazem do widzenia! Pol upadł na kolana, a jego twarz przybrała nagle barwę jasnej czerwieni. Mysia Rękawica obszedł biurko, podniósł jedną z figurek, uniósł ją jak maczugę i ruszył w stronę obcego w brązowym płaszczu. Przybysz wykonał nagły ruch prawą dłonią, złodziej zatrzymał się, okręcił w miejscu i uderzył w ścianę po lewej stronie. Padł na ziemię, a figurka wysunęła mu się z ręki. Pol uniósł dłonie nad policzkami, po czym skierował je do przodu. Jego twarz zaczynała wra- cać do normy; podniósł się na nogi. — Mógłbym zapytać: dlaczego? — powiedział, wykonując dłońmi ruchy obrotowe. Obcy, nie przestając się uśmiechać, zrobił ruch dłonią, jakby odpędzał owada. — Mógłbym ci odpowiedzieć — odparł — ale wymagałoby to pewnego przymusu.

— Świetnie — zgodził się Pol. — Przystaję na to. Poczuł, jak znamię smoka pulsuje, a w powietrzu ożywają pasma. Wyciągnął dłoń, chwycił je w garść i trzasnął nimi niby biczem w twarz przeciwnika. Obcy złapał pasma, paraliżujący wstrząs przepłynął po ramieniu Pola i spłynął na bok. Gęstość pasma pomiędzy nimi osiągnęła poziom, jakiego nigdy przedtem nie widział; obcy zniknął mu częściowo z oczu. Pol zrobił szeroki, zagarniający ruch lewą dłonią, ściągając pasma w kulę. Na jego polecenie rozpaliła się, wyrzucając w stronę przeciwnika gorący strumień. Obcy odbił go wierzchem prawej dłoni, po czym wyrzucił obie ręce w górę i na zewnątrz. Światło w pokoju zaczęło drgać. Powietrze wypełniło się linami mocy do tego stopnia, że zda- wały się one zaplątywać, tworząc olbrzymie, płynące, różnobarwne wzory i zasłaniając znaczną część perspektywy, włącznie z obcym. Kiedy pulsowanie znamienia smoka stało się silniejsze niż paraliż prawego ramienia, Pol posłał swoją wolę przez znamię. Pragnął wyraźniej ujrzeć przeciwnika. Tęczowa tkanina znikła, a kształt obcego rozbłysnął momentalnie. Pokój zniknął, a Pol uświadomił sobie, że i on sam nabrał świetlis- tego charakteru. Obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie w odrębnych wszechświatach złożonych wyłącznie z ruchomych barw. Pol zobaczył, jak przybysz unosi dłonie i składa je przed sobą. Momentalnie wyślizgnął się z nich zielony wąż i ruszył w stronę Pola. Pol poczuł wokół siebie poruszającą się pierwotną siłę twórczą. Sięgnął przed siebie i w górę i zaczął wykonywać rękami lekkie ruchy. W jego dłoniach pojawił się wielki szary ptak. Pol skierował na niego swą wolę i wypuścił go, a ptak śmignął do przodu, zaatakował węża pazurami, uderzył dziobem. Wąż zwinął się, śmignął w kierunku ptaka, chybił. Pol ujrzał, że przybysz zaczął żonglować kilkoma kulami barwnego światła. Ptak wzbił się w powietrze z wijącym się wężem w szponach, zatrzepotał i zlał się z kalejdoskopowym polem, które otaczało przeciwników. Pol zobaczył, jak obcy ciska w niego rozjarzoną kulę. Uśmiechając się Pol ukształtował w dłoni rakietę tenisową i zobaczył na twarzy przeciwnika wyraz zdumienia — najwyraźniej tamten nie widział nigdy nic podobnego. Pol odbił pierwszą kulę w kierunku wroga dokładnie wtedy, gdy tamten wypuszczał drugą. Czarodziej upuścił pozostałe kule i uchylił się przed powracającymi pociskami. Pol wybił drugą kulę poza pole walki, jego przeciwnik przeturlał się w przód, wstał, wyrzucił przed siebie prawą dłoń, w której poruszało się coś długiego i czarnego. Pol zamachnął się rakietą, chybił, a jego szyję oplótł bicz, który szarpnął go w przód. Poczuł, że pada. Opuścił rakietę, sięgnął po tę rzecz, która go dusiła, chwycił, chciał ją złapać, rozplatać… Szarpnęła znowu, a świat zaczął wirować i pociemniał nagle. Bicz ściskał szyję Pola coraz mocniej; usłyszał przybliżający się śmiech. — To nie był zbyt wielki pojedynek — stwierdził tamten. Wtedy nastąpiła eksplozja i wszystko okryła ciemność. Obserwowanie wymiany sił między Polem a przybyszem było niezwykle pouczające. Poc- zułem lekki niepokój, ponieważ przyszło mi na myśl, że być może zadają sobie ból. Ale przecież sami tego chcieli, w przeciwnym razie nie robiliby tego. Bardziej interesowały mnie ich poczynania niż postępujące wyczerpanie przeciwników; czułem, że sam mogę się zająć podobną działalnością i pragnąłem zdobyć więcej informacji. Gwałtowny koniec walki był dla mnie zaskoczeniem. Z wyjątkiem małych, mniej złożonych stworzeń, nie widziałem jeszcze, żeby jedna istota odbierała ży- cie drugiej. Nie sądziłem w ogóle, że te większe stworzenia kiedykolwiek przestają żyć. Czułem, że powinienem włączyć się do walki, jednak nie potrafiłem zdecydować po której stronie, ani — dlac- zego tak czułem. Tam, gdzie wcześniej było trzech — teraz było dwóch. Nie pojmowałem, dlaczego to zrobili ani też w jaki sposób ostrze mocy wystrzeliło z figurki i zniszczyło przybysza, zanim jeszcze pocisk Mysiej Rękawicy dosięgnął jego głowy. Pol potrząsnął głową; bolała go szyja. Potarł ją i otworzył oczy. Znajdował się na podłodze obok biurka. Usiadł powoli. Obcy leżał na plecach koło drzwi, z prawą ręką odrzuconą, lewą na piersiach. Brakowało mu kawałka czoła, a prawe oko było purpurową plamą.

Po lewej stronie obcego, wsparty o półkę, stał Mysia Rękawica, przecierając oczy. W prawej dłoni trzymał pistolet, który wziął z Góry Kowadłowej. Widząc, że Pol się poruszył, opuścił lewą dłoń i uśmiechnął się słabo. — Czy wszystko w porządku? — spytał. — Tak sądzę. Oprócz tego, że zesztywniała mi szyja. A ty? — Nie wiem, czym mnie trafił. Na chwilę straciłem wzrok. Kiedy się ocknąłem, wy dwaj po- jawialiście się i znikaliście. Mogłem do niego strzelić dopiero wtedy, kiedy pojawił się po raz ostatni. Wsunął broń do futerału, zrobił krok w przód i wyciągnął dłoń. — Teraz wszystko wygląda normalnie. Pol przyjął dłoń złodzieja i wstał. Przeszli przez pokój i spojrzeli na martwego mężczyznę, a Mysia Rękawica momentalnie przyklęknął i zaczął go obszukiwać. Po kilku minutach potrząsnął głową, rozpiął brązowy płaszcz i przykrył nim leżącego. — Nic — oświadczył — co mogłoby nam powiedzieć, kim jest, ani dlaczego się tu zjawił. Rozumiem, że nie masz pojęcia? — Kompletnie. Wrócili do biurka i butelki z winem; po drodze złodziej podniósł figurki, które pospadały. — Albo miał powód, żeby cię nie lubić, i przyszedł, żeby zrobić coś w związku z tym faktem, albo przysłał go ktoś inny, kto tak uważa. W pierwszym przypadku jakiś jego przyjaciel może się tu pojawić, by kontynuować rozpoczęte dzieło. W drugim, zostanie przysłany kolejny zabójca, kiedy tylko okaże się, że ten chybił. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że nadciągają kłopoty. Pol skinął głową. Wstał i wziął książkę z wysokiej półki na lewej ścianie. Wrócił na miejsce i zaczął ją kartkować. — Ten przedostał się przez wszystkie twoje zaklęcia alarmowe, a myśmy tego nie słyszeli — ciągnął Mysia Rękawica. — Był ode mnie lepszy — powiedział Pol, nie podnosząc wzroku znad książki. — Co wobec tego robimy? — O, tutaj — powiedział Pol, odnajdując stronę, której szukał. Przez chwilę czytał po cichu. — Zastanawiam się nad tym już do pewnego czasu. Co cztery lata na górze Belken na północnym zachodzie odbywa się zgromadzenie czarodziejów. Słyszałeś coś o tym? — Oczywiście. Słyszałem, że dobrze jest się trzymać stamtąd z daleka. — Zgromadzenie zaczyna się za dwa tygodnie. Postanowiłem wziąć w nim udział. — Jeśli wszyscy oni są tacy jak ten gość, nie wydaje mi się, żeby to był zbyt dobry pomysł. — Z tego opisu wynika, że zgromadzenie ma raczej charakter pokojowy. Zaawansowani cza- rodzieje dyskutują na tematy teoretyczne, dokonuje się inicjacji młodych, wypróbowuje rytuały, w których bierze udział więcej niż jeden czarownik, wymienia się i sprzedaje egzotyczne wyroby, demonstrowane są nowe efekty… — Człowiek, który stoi za tym zamachem na ciebie, może tam się pojawić. — Właśnie. Chciałbym szybko rozwiązać tę kwestię. To może być tylko pewien rodzaj nie- porozumienia. W końcu nie działam dostatecznie długo, bym mógł narobić sobie prawdziwych wrogów. A jeśli tego, którego szukam, nie spotkam w Belken, może dowiem się czegoś o nim — o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że warto odbyć tę podróż. — Czy to twój jedyny powód? — Otóż nie. Odczuwam potrzebę formalnego treningu w dziedzinie Sztuki. Może uda mi się zdobyć kilka wskazówek. — Nie wiem, Pol… To brzmi ryzykownie. — Niepójście tam mogłoby się okazać na dłuższą metę jeszcze bardziej niebezpieczne. Na dziedzińcu rozległo się szuranie i stukanie. Wstali i podeszli do okna. Spojrzeli w dół, lecz nie ujrzeli niczego. Pol gładził powietrze palcami. — To wierzchowiec tego człowieka — powiedział wreszcie. — Ulotnił się ze wszystkich więzów, jakie na niego nałożono i szykuje się do odlotu. — Szybko przesunął dłoń, podnosząc także drugą. — Może uda mi się nawiązać z nim kontakt i odesłać tam, skąd pochodzi. Na północnym wschodzie mały smok wzbił się w powietrze, zataczając szeroki wznoszący się łuk w lewo. — Nic z tego — powiedział Pol, opuszczając dłonie. — Straciłem go. Złodziej wzruszył ramionami. — Rozumiem, że nie idziesz ze mną, skoro udajesz się na to zgromadzenie w przeciwnym kie- runku? Pol potwierdził skinieniem głowy.

— Wyruszam jutro. Wolę ruszyć, niż zatrzymywać się dłużej w jednym miejscu. Dlatego przez pewien czas możemy iść razem. — Nie zamierzasz lecieć na Księżycowym Ptaku? — Nie. Chcę trochę zwiedzić kraj. — Samotne podróżowanie także wiąże się z pewnym ryzykiem. — Przypuszczam, że czarodziej ryzykuje mniej. — Być może — odparł złodziej. Ciemna sylwetka smoczego wierzchowca zamajaczyła na północnym niebie, po czym zniknęła w cieniu góry. II Tej nocy, kiedy przeniknąłem w ciało zmarłego, poszukując siadów w komórkach jego mózgu, dowiedziałem się, że miał na imię Keth i służył komuś potężniejszemu od siebie. Nic więcej. Podczas gdy wślizgiwałem się i wyślizgiwałem z rozmaitych komnat, zabijając szczura za pomocą niedawno poznanej techniki, stąpając pośród belek starej wieży, zsuwając się po stropach w poszukiwaniu pająków — myślałem o wydarzeniach tego wieczoru i o rozmaitych egzystencjalnych pytaniach, jakie niepokoiły mnie do tej pory. Energia, którą udało mi się wchłonąć, wywarła na mnie orzeźwiający efekt. Wędrowałem po nowych obszarach myśli. Inne stworzenia istniały w dużych ilościach, a ja nie spotkałem jak dotąd nikogo podobnego do mnie. Czy oznaczało to, że jestem wyjątkowy? Jeśli nie, to gdzie byli inni? Jeśli byłem wyjątkowy, to dlaczego? Skąd przybywałem? Czy moje istnienie łączyło się z konkret- nym powodem? Jeśli tak, to jakim? Przeleciałem po wałach obronnych. Zszedłem do jaskiń głęboko w dole, minąłem uśpione smoki i inne stwory. Nie czułem pokrewieństwa z żadnym z nich. Dopiero znacznie później uzmysłowiłem sobie, że między mną a Rondovalem musi istnieć pewna szczególna więź, w przeciwnym razie odszedłbym stąd dawno. Zrozumiałem, że przedkładam zamek wraz z jego okolicami nad inne miejsca, które zwiedzałem. Coś przywoływało mnie z powro- tem. Ale co? Powróciłem do śpiącego Pola i zbadałem go bardzo dokładnie, tak jak to robiłem każdej nocy. Jak zwykle zawisłem nad znamieniem smoka widniejącym na jego prawym przedramieniu. Ono także mnie przyciągało, choć nie wiedziałem dlaczego. Właśnie w momencie pojawienia się Pola nastąpiła we mnie zmiana, która zaowocowała moim obecnym stanem świadomości. Czy to było jego dzieło? A może — przecież miejsce to od tak dawna było opuszczone — czy ta przedłużona działalność miała na mnie wpływ? Powróciło moje pragnienie celu. Zacząłem czuć, że owa wyraźna słabość w tej dziedzinie mogła być przypadkowa, że może był to rodzaj kompulsji nakazującej mi coś zrobić, jednak zapom- niałem, co to było, albo nigdy tego nie wiedziałem. Zastanawiałem się, jak bardzo istotne było to uc- zucie. Również w tej kwestii nie miałem pewności, zacząłem jednak rozumieć, co spowodowało moją obecną chęć dochodzenia prawdy. Nazajutrz Pol miał odejść. Moje wspomnienia z okresu sprzed jego przybycia stały się zam- glone Czy po jego odejściu miałem powrócić do dawnego stanu bez jaźni? Nie wierzyłem w to, cho- ciaż byłem skłonny przyznać, że Pol odegrał pewną rolę w moim przebudzeniu się ku tożsamości. W tym momencie zrozumiałem, że usiłowałem podjąć decyzję: czy powinienem zostać w Ron- dovalu, czy też towarzyszyć Polowi. Jakie były przesłanki? Spróbowałem zabić nietoperza w locie, ale mi umknął. Dwaj mężczyźni ruszyli tego ranka szlakiem północnym, minęli przełęcz i zeszli do zazielen- ionego wiosną lasu. Dotarli do rozstajów dróg, które Pol wcześniej zaznaczył na mapie. Oparli pakunki o pień dużego dębu, ciągle jeszcze wilgotnego od porannej rosy. Przyglądali się mgłom, kołyszącym się i majaczącym; słońce stało się jasnym pęcherzem ponad zboczem po ich prawej stronie. Gdzieś z tyłu ptaki podjęły pierwsze śpiewy, po czym umilkły. — Przed wieczorem zaczną się wzgórza — powiedział Pol, patrząc w prawo. — Ja zejdę dop- iero za parę dni, a później będę musiał wspiąć się znowu. Będziesz się kąpał w promieniach słońca, podczas gdy ja będę marzł na kość. No, powodzenia i jeszcze raz ci dziękuję… — Daruj sobie tę mowę — przerwał mu złodziej. — Idę z tobą. — Do Belken? — Całą drogę. — Dlaczego?

— Pozwoliłem sobie na zbytnią ciekawość. Teraz chcę zobaczyć, jak się to wszystko skończy. — To naprawdę może być koniec. — Nie wierzysz w to, w przeciwnym razie byś tam nie szedł. Chodźmy! Nie próbuj mnie od tego odwodzić, bo może ci się udać. Mysia Rękawica podniósł swój pakunek i przeszedł na lewo. Pol przyłączył się do niego po chwili. Słońce spoglądało spoza górskiej przełęczy; otworzyły się bramy świtu. Cienie idących biegły przed nimi. Tej nocy obozowali pośród sosen, a Polowi śni) się sen, jakiego nie miał nigdy przedtem. Były w nim przejrzystość i pewna jasność świadomości, które przewijały sen przed wewnętrznym okiem Pola z niepokojącą realnością, podczas gdy we wszystkich aspektach sen niósł ze sobą wróżbę groźby, połączoną jednak z pewną ciemną radością. Siedem bladych płomieni poruszało się wokół niego w powolnej procesji, w kierunku prze- ciwnym do wskazówek zegara, jakby zapraszając Pola, by stanął między nimi. Opuścił powoli swoje ciało i stanął niczym bezkrwisty wizerunek samego siebie. Płomienie zatrzymały się, po czym odeszły. Poszedł za nimi aż na wysokość wierzchołków drzew i dalej Odprowadziły go na północ, posuwając się wyże] i prędzej pod niebem pełnym blado rozświetlonych chmur. Wydawało się, że groteskowe kształty wypełniają drzewa oraz wzgórza wokół Pola. Wiatr zawył a czarne figury pierzchły mu z drogi. Pol ruszy szybciej, teren zafalował ciemno. Wiatr przemieni się w wyjący byt, jednak Pol nie odczuwał z jego strony chłodu ani nacisku. W końcu wynurzyła się przed nim ciemna bryła Położona była w połowie zbocza wzgórza znaczone miejscami światłem. Było to coś posiadającego ściany, coś ciężkiego, wysokiego — zamek, co najmniej rozmiarów Rondovalu, jednak w lepszym stanie. W sennej świadomości Pola nastąpiła przerwa, z której ocknął się po całym eonie lub po chwili. Ogarnęło go uczucie zimna i wilgoci. Stał przed masywnymi podwójnymi drzwiami z ciężkimi żelaznymi okuciami i olbrzymimi pierścieniami. Na drzwiach widniał wizerunek węża prze- bitego ostrzami, ponad którym unosił się wielki rozkrzyżowany ptak. Pol nie miał pojęcia, gdzie znajdowały się te drzwi, ale wydały mu się one nagle znajome, jakby ich przebłyski widywał kilkak- rotnie w poprzednich snach, które teraz zatarły się w jego pamięci. Pochylił się lekko do przodu, uz- mysławiając sobie, że chłód, jaki odczuwał, zwieszał się ponad ową Bramą jak niewidzialna aura na- silająca się z każdym krokiem, którym przybliżał się do wejścia. Płomienie paliły się cicho po obu stronach, nie widać było jednak żadnych źródeł ognia. Pola ogarnęło pragnienie, aby przejść przez Bramę, choć nie miał pojęcia, jak mógłby tego dokonać. Drzwi wyglądały zbyt strasznie, by ulec zwykłemu śmiertelnikowi… Zbudził się ogarnięty zimnem i wątpliwościami. Naciągnął wyżej przykrycie, otulił się moc- niej. W ciągu dnia pamiętał sen, ale o nim nie mówił. Kolejnej nocy powtórzył się we fragmentach… Znowu stał przed mroczną Bramą. Powróciły wrażenia, ale niewiele wspomnień z podróży do tego miejsca. Tym razem dostał z uniesionymi rękoma, błagając drzwi, by się otworzyły. Ustąpiły z potężnym skrzypieniem; uchyliły się do przodu, wypuszczając mały powiew oraz lodowaty chłód wraz z tumanem mgły i odgłosem odległego zawodzenia. Ruszył ku wejściu. Każdej nocy podczas tego pierwszego tygodnia w drodze Pol wracał do tego snu i zagłębiał się w nim. Kiedy mijał Bramę, jego płomienni towarzysze znikali. Samotnie szedł przeklętą krainą — szarą, brązową, czarną i bursztynową, pod ciemnym, pokrytym czerwonymi pręgami niebem, na którym wisiał miedziany krąg. To mógł być zachód. Była te kraina cienia i kamienia, piachu i mgły, chłodu i wyjących wiatrów, nagłych ogni i powolnych, pełzających stworzeń, które odmawiały zaznaczenia się w pamięci Pola. Było to miejsce złych, obdarzonych czuciem świateł, ciemnych jaskiń i zrujnowanych pomników potwornych kształtów i postaw. Pewna drobna część Pola żałowała, że on tak bardzo cieszy się tym widokiem… Tej nocy ujrzał owe stworzenia — łuskowate, chropawe potworności, przygarbione parodie ludzi o długich rękach — ślizgały się i skakały, ścigając samotnego człowieka, który przed nimi uciekał. Spojrzał w dół z pewnym oczekiwaniem. Mężczyzna przebiegł między dwoma wysokimi kamiennymi filarami i krzyknął, widząc, że znalazł się na skalistej pochyłości bez wyjścia. Stwory zbliżyły się i chwyciły go, pchnęły na ziemię i zaczęły szarpać. Biły go i smagały, a ziemia wokół nich jeszcze bardziej pociemniała. Jedno ze stworzeń wrzasnęło nagle i oderwało się od potwornego zgromadzenia. Jego długie, pokryte łuską ramię zamieniło się w coś krótkiego i bladego. Pozostałe stwory wydały drwiące okrzyki i chwyciły za krótką kończynę. Trzymając wyrywające się stworzenie, ponownie zwróciły się

ku leżącej postaci. Nachyliły się, szarpnęły ją i ugryzły. Postać nie przypominała już w niczym człow- ieka, ale można było ją rozpoznać. W wyniku owej napaści stworzenie to uległo przemianie, stając się czymś większym; czymś, co przypominało samych napastników. Bestia, którą trzymali, skurczyła się i zamieniła w coś bardziej miękkiego, lżejszego, dziwniejszego. Można ją było teraz rozpoznać. Przybrała w pełni ludzką postać. Ci, którzy trzymali człowieka, pchnęli go i padł. W tym czasie demoniczna postać leżąca na ziemi poruszyła członkami i zaczęła wstawać. Człowiek zerwał się na nogi; potknął się, wyrwał do przodu, przebiegł wyjąc pomiędzy fila- rami. Ciemne stworzenia krzyknęły ostro, po czym popychając się i drapiąc ruszyły w pogoń za uciekającym odmieńcem. Pol usłyszał śmiech, obudził się i zrozumiał, że to on sam się śmiał. Śmiech urwał się nagle, a on leżał jeszcze długą chwilę, patrząc przez gałęzie na rozświetlone blaskiem księżyca chmury. Jeden dzień podróżowali wozem, razem z wieśniakiem i jego synem; pół dnia szli w towarzystwie wędrownego handlarza. Poza tymi ludźmi oraz kupcem i lekarzem idącymi w prze- ciwnym kierunku, Pol i Mysia Rękawica nie spotkali na swej drodze nikogo. Dopiero w następnym tygodniu, w słoneczne popołudnie, dostrzegli przed sobą pył oraz ciemne postacie wchodzące w skład niewielkiego oddziału. Późnym popołudniem dogonili grupę podróżnych. Składała się ze starego czarodzieja Ibala Shensona, jego dwóch pomocników — Nupfa i Suhuya oraz dziesięciu służących, z których czterech niosło lektykę Ibala. Pierwszą osobą, do której zwrócił się Pol, był Nupf — chudy, młody wąsacz z długimi, ciemnymi włosami — ponieważ ów szedł na samym końcu orszaku. — Pozdrowienia — powiedział Pol, a Nupf przesunął prawą dłoń po niewidzialnym łuku, zwracając przy tym twarz w stronę Pola. Podobnie jak to bywało w wypadkach demonstrowania Sztuki, drugie widzenie Pola rozpoc- zęło swoją grę. Ujrzał, jak szare, migoczące pasmo zapętla się i zwisa nad jego głową. Z drobnym drgnięciem znamienia smoka uniósł dłoń i odpędził pętlę na bok. — Czy w taki sposób odpowiada się na pozdrowienia towarzysza podróży? Wyraz zdumienia rozszerzył oczy tamtego, szarpnął jego ustami. — Przepraszam — powiedział. — Nigdy nie można mieć pewności, jeśli chodzi o podróżnych. Działam tylko w obronie mego mistrza. Nie wiedziałem, że jesteś bratem w Sztuce. — A teraz, kiedy już wiesz…? — Czy zmierzasz na zgromadzenie w Belken? — Tak. — Porozmawiam z moim mistrzem, który na pewno zaprosi cię, byś nam towarzyszył. — Uczyń to. — Od kogo mam przekazać pozdrowienia? — Od Pola Detsona. A to jest Mysia Rękawica. — Dobrze. Odwrócił się i przyśpieszył kroku, żeby dogonić lektykarzy. Pol i Mysia Rękawica podążyli za nim. Rzuciwszy okiem ponad ramieniem pomocnika, Pol ujrzał starego czarodzieja, zanim jeszcze tamten do niego przemówił. Trudno było ocenić wiek starca otulonego w błękitne szaty, z szarym szalem na ramionach, przykrytego brązowym kocem. Sprawiał wrażenie kogoś drobnego i kruchego. Miał ostry nos, blade, wąsko osadzone oczy, czoło i policzki pokryte głębokimi bruzdami, a skórę pełną plam. Włosy starca — gęste i długie — przypominały perukę, ponieważ jego broda była rzadka i siwa. Ręce złożył pod kocem. — Podejdź bliżej — wysyczał, zwracając głowę w stronę Pola i mrużąc oczy. Zbliżywszy się Pol wstrzymał oddech, uświadamiając sobie oddech tamtego. — Detson? Detson? Skąd pochodzisz? — spytał Ibal. — Z zamku Rondoval — odparł Pol. — Sądziłem, że to miejsce jest opuszczone. Kto dzisiaj jest tam panem? — Ja. Pod brązowym przykryciem coś się poruszyło. Wyłoniła się dłoń z ciemnymi żyłami i wielkimi stawami. Powoli ruszyła w kierunku przegubu Pola, po czym chwyciła go za rękaw. — Odsłoń przedramię, jeśli możesz. Pol spełnił prośbę.

Ibal przesunął dwoma palcami po znamieniu smoka. Później zachichotał, podniósł wzrok na Pola, poza niego. — Jest tak, jak mówisz — oznajmił. — Nie wiedziałem o tobie, chociaż widzę, że niepokoi cię więcej niż jedna sprawa związana z przeszłością Rondovalu. — Bardzo możliwe — odparł Pol — ale skąd możesz o tym wiedzieć? — Okrążają cię jak roje jasnych owadów — powiedział Ibal, ciągle wpatrzony w przestrzeń poza Polem. Pol świadomie włączył swój drugi sposób widzenia. Pomimo że w pobliżu unosiło się wiele pasm, nie zauważył niczego, co mogłoby przypominać krążący rój owadów. — Nic podobnego nie widzę… — Oczywiście — odparł starzec — ponieważ są już z tobą od dłuższego czasu, a poza tym ty byś je widział inaczej niż ja. Wiesz, jak różnią się sposoby postrzegania różnych czarodziejów, a także nacisk, jaki kładą na różne przedmioty. Pol zmarszczył brwi. — A może nie wiesz? — spytał Ibal. Kiedy Pol nic nie odpowiedział, starzec patrzył dalej’ zwęziwszy oczy do cienkich szparek. — Teraz nie mam pewności — powiedział. — Początkowo sądziłem, że dezorganizacja twoich świateł była doskonałym przebraniem, ale teraz… — Moich świateł? — spytał Pol. — Czyim byłeś uczniem i kto udzielił ci inicjacji? — spytał Ibal. Pol uśmiechnął się lekko. — Wychowałem się daleko stąd, w miejscu, gdzie te sprawy przedstawiają się inaczej. — Ach, więc jesteś Szalonym Różdżkarzem. Bądźmy zbawieni od Szalonych Różdżkarzy! A jednak… Nie jesteś całkowicie zdezorganizowany, a każdy, kto nosi takie znamię — ponownie skinął w stronę prawego ramienia Pola — musi posiadać instynktowną zdolność zrozumienia Sztuki. Intere- sujące… Dlaczego więc zmierzasz do Belken? — Aby dowiedzieć się kilku… rzeczy. Stary czarodziej zachichotał. — Mów do mnie: Ibal i bądź moim towarzyszem podróży. Dobrze będzie porozmawiać z kimś dziwnym. Czy twój człowiek nie jest bratem w Sztuce? — Nie, a poza tym Mysia Rękawica nie jest właściwie moim sługą. To mój towarzysz. — Powiedziałeś: Mysia Rękawica? To imię wydaje mi się znajome. Czy ma on związek z biżuterią? — Nie jestem jubilerem — odparł szybko Mysia Rękawica. — Nieważne. Jutro powiem ci o paru sprawach, które mogą cię zainteresować, Detson. Ale jesteśmy jeszcze pół mili od miejsca gdzie zamierzam rozbić obóz. Ruszajmy. Podnoście! Naprzód! Służący podnieśli lektykę i ruszyli do przodu. Pol i Mysia Rękawica pozostali w tyle i ruszyli za grupą. Tej nocy obozowali w ruinach pewnej budowli mogącej być amfiteatrem. Pol przez długi czas leżał pełen niepokoju; obawiał się, że sny mogą powrócić. Ciągle jeszcze nikomu o nich nie mówił, ponieważ w ciągu dnia senne widziadła wydawały się odległe. Kiedy jednak wszystko spowiła cisza, a ogień przygasł, głębiny cieni wypełniły się twarzami, jak gdyby publiczność, złożona z duchów i potrafiąca przejrzeć przez maskę snu, zgromadziła się, by obserwować podróż Pola do krainy zgub- nych świateł, wrzasków i okrucieństwa. Wzdrygnął się i nasłuchiwał przez dłuższy czas, rzucając spojrzenia wokół siebie. Nie znał żadnych czarów mogących wpływać na treść snów. Zastanawiał się znowu nad znaczeniem widziadeł. Rozpatrywał je częściowo umysłem człowieka, którego kultura tłumaczyła podobne zjawiska w kategoriach psychopatologii, ale inny, nowy aspekt jego umysłu szeptał, że możliwe jest też całkowicie odmienne wytłumaczenie. Myśli Pola zaczęły błądzić; powróciły znowu do spotkania z czarodziejem, który chciał zabić go w Rondovalu. Sny zaczęły się niemal bezpośrednio po tym pojedynku i zastanawiał się, czy był między nimi jakikolwiek związek. Czyżby umierający czarodziej rzucił na Pola zaklęcie, które miało prześladować go we śnie? Myśli odpłynęły, ukojone miarowym brzęczeniem owadów w dalekim lesie. Zastanawiał się, co uczyniłby na jego miejscu Mark. Pewnie sięgnąłby po narkotyk, który uśmierzyłby koszmary. Myśli odpłynęły ponownie… Ruch. Był znajomy. Lęk zniknął. Pozostało tylko oczekiwanie w pośpiesznym i posiekanym szeregu obrazów. Oto Brama i… Ruch zatrzymał się, a wszystko stanęło. Pol zamarł przed obrazem częściowo otwartej Bramy; rozmywał się i był nietrwały. Na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Chciał krzyknąć, ale pragnienie to nie trwało dłużej niż chwilę.

— Już w porządku — dobiegł go szept, a dłoń się odsunęła. Pol próbował odwrócić głowę i usiąść. Poczuł, że nie jest w stanie się poruszyć. Obok niego podnosił się z klęczek potężny mężczyzna z ponad połową twarzy skrytą za maską. Pol pomyślał, że widzi blade wąsy oraz — to niemożliwe — zaplombowany ząb. — Dlaczego w takim razie nie mogę się poruszyć? — spytał szeptem przez zaciśnięte zęby. — O wiele łatwiej było mi rzucić zaklęcie na cały obóz, niż działać wybiórczo. Pragnąłem zbudzić tylko ciebie, zaś innych pozostawić w stanie nieprzytomności. Paraliż jest, niestety, nieodłączną częścią tego zabiegu. Pol podejrzewał, że to kłamstwo, ale nie widział sposobu, by to sprawdzić. — Zobaczyłem, że coś niepokoi twoje sny. Postanowiłem przynieść ci pewną ulgę. — W jaki sposób możesz wiedzieć, że ktoś ma męczące sny? — Jestem swego rodzaju specjalistą w dziedzinie, z którą masz do czynienia. — Jaka to dziedzina? — Czy w twoim śnie pojawiły się duże drzwi? Pol milczał przez pewien czas. — Tak — odparł wreszcie. — Jeśli to nie ty je sprowadziłeś, jak możesz o tym wiedzieć? — To nie ja sprowadziłem twój sen. Nie pojawiłem się też tutaj, aby cię od owego snu uwolnić. — Po co wobec tego przybywasz? — Zmierzasz do Belken. — Wygląda na to, że wiesz wszystko… — Nie bądź impertynencki. Ponieważ nasze interesy mogą być zbieżne, próbuję ci pomóc. Wiem więcej niż ty o pewnych siłach, które mają na ciebie wpływ. Popełniasz poważny błąd, chodząc po świecie i mówiąc głośno o sobie na tym etapie swej kariery. Właśnie zadałem sobie wiele trudu, żeby usunąć pamięć o twoim imieniu z umysłu Ibala i wszystkich jego ludzi. Rano będzie pamiętał tylko, że jesteś Szalonym Różdżkarzem podróżującym do Belken. Nawet twój wygląd będzie mu obcy. Na wypadek, gdyby ponownie pytał cię o imię, przygotuj sobie nowe i posługuj się nim w Belken. Rondoval nadal posiada wrogów. — Domyśliłem się tego po zamachu na moje życie. — Kiedy to było? Gdzie? — Trochę ponad tydzień temu. W domu. — Nie wiedziałem. A więc zaczęło się! Jeśli pozostaniesz incognito, przez pewien czas powini- eneś być bezpieczny. Przemyję ci włosy środkiem chemicznym, który ukryje twój siwy kosmyk. Za bardzo rzuca się w oczy. Musimy też ukryć to znamię smoka. — W jaki sposób? — To stosunkowo proste. W jakiej postaci pojawiają ci się Moce, kiedy pracujesz nad zaklęciem? Pol poczuł, że wilgotnieje mu skóra na głowie. — Zazwyczaj pod postacią barwnych pasm, nici, strun, sznurków. — Interesujące. Dobrze więc. Możesz sobie wyobrazić, że pocieram twoje znamię na prze- dramieniu pasmami o barwie ciała, w wyniku czego znamię znika. W żaden sposób nie wpłynie to na twoje umiejętności. Kiedy będziesz chciał je odkryć, po prostu powtórzysz czynność w odwrotnej kolejności. Pol poczuł, jak ktoś chwyta jego ramię i unosi je do góry. — Kim jesteś — spytał. — W jaki sposób robisz to wszystko? — Jestem czarodziejem, który nigdy nie powinien istnieć, ale łączy mnie dziwna więź z twoim Domem. — Czy jesteśmy spokrewnieni? — Nie. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi. — Dlaczego w takim razie mi pomagasz? — Czuję, że twoje przedłużone istnienie może mi służyć. Gotowe. Teraz znak jest ładnie ukryty. — Jeśli faktycznie chcesz mnie przed czymś chronić, mógłbyś powiedzieć mi o tym więcej. — Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy sposób działania. Po pierwsze, możliwe, że nic ci się nie stanie. W takim wypadku udzieliłbym ci informacji, którą pragnąłbym zataić. Po drugie, twoja nieświadomość może mi przynieść korzyść. — Słuchaj, człowieku. Ktoś mnie już namierzył. Nie podoba mi się wizja kolejnego pojedynku na czary. — Och, jeśli wygrasz, wszystko będzie w porządku. Czary? Czy taki był charakter tamtego zamachu? — Tak.

— Tak czy inaczej, ciągle jeszcze jesteś zdrów i cały. — Niewiele brakowało. — To wystarczy, mój chłopcze. W ten sposób ćwiczysz swą czujność. Teraz może uczynimy twoje rysy bardziej topornymi, rozjaśnimy ci włosy. Może ciekawa szrama na policzku? Tak, to będzie to… — Czy nie przedstawisz mi się? — Moje imię nic by ci nie powiedziało, a wiedza o nim mogłaby tylko przysporzyć kłopotów. Pol zbudził smocze znamię, mają nadzieję, że zamaskowane ramię ukryje jego działanie przed drugim wzrokiem tamtego. Kiedy rozpoczęło się pulsowanie, mężczyzna nie zareagował. Pol posłał siłę w górę i w dół po prawej ręce, uwalniając ramię od paraliżu. Potem szyję. Musi choć trochę przekrzywić głowę… Najlepiej będzie na razie na tym poprzestać. Wiedział, że trudno jest udawać katalepsję. Dłonie obcego ciągle przesuwały się po twarzy Pola. Oblicze czarodzieja znajdowało się tuż poza polem widzenia. Pol wezwał grube szare pasmo i poczuł na opuszkach palców jego nadprzyrod- zoną obecność. — Teraz oni wszyscy będą myśleli, że byłeś w Heidelbergu… — Co mówiłeś? — spytał Pol. — Tajemnicza uwaga — pospiesznie odparł tamten. — Naprawdę dobry czarodziej posiada także wiedzę o miejscach innych niż to. Pol pozwolił energii pulsować w sobie, całkowicie przełamując paraliż. Przeturlał się na bok, posyłając błyskawiczny ruch po szarym paśmie. Wężowym ruchem uniosło się w górę i uwięziło dłonie tamtego. Pol zacisnął więzy i próbował wstawać. — Teraz ponowię moje pytanie — powiedział. — Głupi Szalony Różdżkarz! — krzyknął obcy. Pasmo skurczyło się w dłoni Pola, a w ramieniu poczuł rodzaj wstrząsu elektrycznego. Nie mógł się od niego uwolnić, a znamię smoka paliło mu ramię. Otworzył usta do krzyku, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. — Masz wielkie szczęście — brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszał, zanim do jego mózgu dotarła burza i upadł. Kiedy otworzył oczy, świt muskał właśnie niebo na wschodzie. Obudziły go głosy służących Ibala, którzy krzątali się, zbierając bagaże i przygotowując się do zwinięcia obozu. Pol podniósł dłonie do skroni, usiłując przypomnieć sobie, ile wypił… — Kim jesteś? Gdzie jest Pol? Odwrócił się i ujrzał Mysią Rękawicę podpartego Pod boki i wpatrzonego w siebie. — Czy mam na policzku szramy? — spytał Pol, podnosząc palce do twarzy. — Tak. — Wsłuchaj się w mój głos. Nie poznajesz? Czy jasny kosmyk moich włosów także zniknął? — Och… Rozumiem. Po co ci to przebranie? Pol wstał i zaczął podnosić swoje rzeczy. — Później ci to powiem. Rozejrzał się w poszukiwaniu śladów gościa, ale okolica była skalista i żadnych śladów nie było. Kiedy ruszyli za służącymi Ibala, Mysia Rękawica zatrzymał się i wskazał ręką na kępę usch- niętych krzaków. — Jak to rozumiesz? — spytał. Pośród splątanych gałęzi wisiały trzy zmumifikowane zające. Potrząsnąwszy głową, Pol ruszył dalej. III Na początku wszystkie nowe doznania, nowe dźwięki i widoki napotykane poza Rondovalem były mocno traumatyczne. W ciągu kilku pierwszych dni unosiłem się w pobliżu Pola, szybując, odczuwając wszystko w zasięgu zmysłów, zapoznając się z nowymi zespołami zjawisk. Odkryłem, że podróż sprawia, iż zwiększam swą objętość. Z upływem czasu rozrastałem się coraz bardziej. Mój mały dowcip. Zrozumiałem, że moje rozprzestrzenianie się przynajmniej częściowo miało związek z przedmiotami, których esencję absorbowałem po drodze. Były to zarówno rośliny, jak i zwierzęta, chociaż te drugie bardziej mi odpowiadały, zgodnie z prawami Charles’a–Boyl’a, z którymi za- poznałem się pewnego wieczoru, kiedy Pol wrócił pamięcią do swoich uniwersyteckich czasów. Mówiąc zupełnie szczerze, nie mogę uważać siebie za gaz. Pomimo że jestem przykuty do dziedziny fizycznej, nie przejawiam się w niej całkowicie i mogę się z niej wycofać — częściowo bez trudu, a całkowicie z pewnym wysiłkiem. Ograniczam się do danego obszaru i poruszam się w nim dzięki swej woli. Nie mam pojęcia, jak to działa. Byłem jednak świadomy tego, że moja objętość powiększa

się, a wraz z nią wzrasta umiejętność wykonywania czynności fizycznych, na przykład te zające. Mu- siałem podejść do całej tej podróży jako do doświadczenia o charakterze edukacyjnym. Każda nowa rzecz, której się uczyłem, mogła mieć znaczenie w moim dążeniu do osiągnięcia tożsamości i celu. Rzeczywiście uczyłem się nowych rzeczy, a niektóre były bardzo dziwne. Na przykład, kiedy ten okutany w płaszcz człowiek wszedł na teren obozu, poczułem coś w rodzaju powiewu łagodnego wietrzyku, nie było to jednak doznanie fizyczne; usłyszałem jakby niski dźwięk i ujrzałem kłębowisko pływających barw. Wszyscy, włącznie ze strażnikiem, spali. Pojawiły się dalsze ruchy, barwy oraz dźwięki. Niedawno poznałem znaczenie słowa „subiektywny” i wiem, że takie właśnie były owe doznania; nie było w nich nic namacalnego. Później obserwowałem z zainteresowaniem, jak przybysz wkracza w pamięć śpiących, w tym Pola. Na podstawie odczuć oraz wspomnień o walce, jaką Pol stoczył w Rondovalu z człowiekiem w brązowym ubraniu, zrozumiałem, że jestem niez- wykle wrażliwy na magiczne sentencje. Czułem, że mogę z łatwością wpływać na działania przy- bysza. Nie widziałem jednak takiej potrzeby, więc po prostu patrzyłem. Przy mojej skąpej wiedzy o tych sprawach wydawało mi się, że przybysz operuje siłami w niezwykły sposób. Tak. Nagłe wspom- nienie o pełnym przemocy wydarzeniu utwierdziło mnie w takim przekonaniu. Przybysz był dziwny, ale widziałem, jak działa. Później stał przez długą chwilę obok Pola i nie miałem pojęcia, do czego zmierza. Moc, jaką się posługiwał, różniła się od tych, których używał wcześniej; nie rozumiałem jej. Kiedy dotknął ramienia pola, coś szarpnęło się we mnie spazmatycznie. Nie wiem czemu, ale zbliżyłem się do nich. Byłem świadkiem całej rozmowy i transmutacji wyglądu Pola. Kiedy ten człowiek zakrył znamię smoka, chciałem krzyknąć: „nie!” Ale oczywiście nie posiadałem głosu. To, co widziałem, irytowało mnie, chociaż wiedziałem, że znamię jest bezpieczne pod zaklęciem, które Pol mógł rozwiązać, kiedy tylko chciał. Nie potrafiłem powiedzieć, jaki związek miało to wszystko ze mną. Później jednak, kiedy nastąpiła krótka i szybka wymiana sił między nimi, popędziłem do Pola i przeniknąłem weń, by zorientować się w wyrządzonych szkodach. Nie znalazłem żadnego trwałego uszczerbku, a ponieważ gatunek, do którego należy Pol, zazwyczaj znajduje się w nocy w stanie nieświadomości, nie zrobiłem niczego, aby ten stan zmienić. Wycofałem się i odszukałem drugiego człowieka. Nie wiedziałem, co bym zrobił, ani dlaczego, gdybym go odnalazł. Zniknął bez śladu, toteż wszystkie te pytania były czysto akademickie. Wtedy właśnie natknąłem się na zające i zlikwidowałem je wraz z krzakami stanowiącymi ich kryjówkę. Natychmiast poczułem się silniejszy. Zastanawiałem się nad wszystkimi swoimi reakcjami i pytaniami, jakie za nimi stały, myśląc jednocześnie o tym, czy faktycznie zostałem stworzony do tak bezowocnej działalności, jaką jest introspekcja. Nikt, włącznie z Ibalem nie wydawał się zauważać odmiennego wyglądu Pola. Nikt też nie zwracał się do niego po imieniu. Było tak, jakby wszyscy zapomnieli, jak się nazywa, i nie śmieli przyznać się do tego przed sobą. W końcu ci, którzy z nim rozmawiali, zwracali się do niego jako do „Szalonego Różdżkarza”, toteż Pol nie zaczął nawet używać nowego imienia, które sobie przygo- tował. Przyznając rację względom bezpieczeństwa, był jednak zirytowany faktem, iż jego nowa tożsamość sprawiła, że Ibal zapomniał o wszystkim, co Pol powiedział mu o Rondovalu. Nie wiedząc, jak wielką siłę miało zaklęcie zaciemniania pamięci, zapobiegł łączeniu swej osoby z Rondovalem, pomijając ten temat w swoim umyśle. Dwie noce później, podczas kolacji, Ibal poruszył kwestię niemal równie interesującą. — No więc opowiedz mi o swoich planach, Szalony Różdżkarzu — poprosił, wkładając łyżką jakąś papkę między resztki zębów. — Co zamierzasz robić na zgromadzeniu? — Uczyć się — odparł Pol. — Spotkać innych praktykujących i doskonalić swą sztukę. Chichot Ibala wydawał się wilgotny. — Dlaczego po prostu nie przyznasz się, że szukasz sponsora, który udzieliłby ci inicjacji? — Czy nadawałbym się? — spytał Pol. — Gdyby poparł cię mistrz… — Jakie miałbym korzyści? Ibal potrząsnął głową. — Trudno mi uwierzyć, że jesteś tak naiwny. Gdzie się wychowałeś? — W miejscu, gdzie podobne pytanie nigdy się nie pojawiło. — Sądzę, że mogę w to uwierzyć, ponieważ jesteś Szalonym Różdżkarzem. Dobrze. Według mnie czasami ignorancja bywa bardzo odświeżająca. Właściwe doświadczenie rytuałów związanych z inicjacją sprawi, że zapanujesz nad swoimi światłami. Umożliwi ci to posługiwanie się energią przek-

raczającą sumę energii wszystkich rzeczy. Dzięki inicjacji mógłbyś osiągnąć władzę, której nie zdobędziesz w żaden inny sposób. — Czy w czasie zgromadzenia w Belken rzeczywiście będą miały miejsce inicjacje? — Tak. Mam zamiar dokonać inicjacji Nupfa, ale czuję, że Suhuy nie jest jeszcze gotowy. Skinął dłonią w stronę niższego z pomocników, młodzieńca o ciemnych oczach i jasnych wło- sach. Suhuy zmarszczył brwi, odwracając wzrok. — Po inicjacji pomocnik osiąga niezależność, czy tak? — spytał Pol. — Tak, chociaż niekiedy zostaje jeszcze na pewien czas ze swoim mistrzem, by nauczyć się pewnych istotnych technik, być może zaniedbanych podczas treningu podstawowego. — No cóż, jeśli nie znajdę sponsora, będę chyba musiał brnąć samotnie przez życie. — Gdybyś był świadom niebezpieczeństw inicjacji… — Nie jestem. — Do podstawowych należą śmierć i obłęd. Co pewien czas słyszy się o ludziach, którzy nie byli gotowi. — Czy mógłbym liczyć na pewien trening, żeby nie być całkiem nieprzygotowanym? — Można to załatwić. — Wobec tego bardzo bym chciał. — W takim razie będę twoim wprowadzającym, w zamian za przyszłą dobrą wolę. Zawsze do- brze jest mieć kilku przyjaciół po fachu. Sny o Bramie i o dziwnej krainie leżącej poza nią nie powróciły tej nocy ani żadnej następnej przed dotarciem podróżnych na zgromadzenie. Dni mijały bez niespodzianek, zwyczajnie i w końcu tylko zmieniony wygląd upewniał Pola o tym, że wydarzyło się coś niezwykłego. Kiedy zaczęli się wspinać, krajobraz uległ zmianie, chociaż podejście było tu mniej ostre niż zejście z Rondovalu. Samo Belken było wielkim, czarnym szczytem w kształcie kła, znaczonym licznymi zagłębi- eniami, bez drzew. Tego wieczoru, kiedy ujrzeli go po raz pierwszy, wydawał się otoczony słabym, białym światłem. Mysia Rękawica odciągnął Pola na bok i stali tak, przyglądając się szczytowi. — Czy jesteś pewien, że wiesz, w co się pakujemy? — spytał złodziej. — Ibal opisał mi procedurę inicjacyjną — odparł Pol — i wiem mniej więcej, czego się mogę spodziewać po poszczególnych etapach. — Nie o to dokładnie pytałem — powiedział Mysia Rękawica. — O co więc? — W Rondovalu chciał cię zabić pewien czarodziej. Kolejny pojawił się w zeszłym tygodniu, najwyraźniej po to, by ci pomóc. Odnoszę wrażenie, że znajdujesz się w samym środku czegoś paskudnego i magicznego. Wkraczasz teraz prosto do jaskini czarodziejów podejmujesz coś niebez- piecznego bez normalnych przygotowań. — Z drugiej strony — odparł Pol — prawdopodobnie właśnie tutaj mogę najprędzej dow- iedzieć się, co się dzieje. Jestem też pewny, że znajdę zastosowanie dla wszelkich dodatkowych umiejętności i mocy, jakie osiągnę dzięki inicjacji. — Czy naprawdę ufasz Ibalowi? Pol wzruszył ramionami. — Wygląda na to, że do pewnego stopnia muszę. — Chyba, że już teraz postanowisz wycofać się z całej zabawy. — W ten sposób znalazłbym się w punkcie wyjścia. Nie, dziękuję. — Miałbyś czas na przemyślenie wszystkiego jeszcze raz; może odkryłbyś zupełnie nowy trop. — Tak — zgodził się Pol — bardzo bym tego pragnął. Mam jednak wrażenie, że nie mogę szastać czasem zbyt nonszalancko. Złodziej westchnął i odwrócił się do niego. — Ta góra wygląda złowieszczo — stwierdził. — Muszę się z tobą zgodzić. Następnego ranka minęli podnóże gór, weszli na szczyt niskiego pasma i cała grupa stanęła. Przed wschodnią stroną góry rozciągał się widok jak z bajki czy ze snu: migoczący zbiór kremowych wież i złotych iglic pośród budynków, które wyglądały, jak gdyby wycięto je z potężnych kamieni szlachetnych. Były tam jasne łuki ponad jarzącymi się drogami, gagatowe kolumny, tęczowe fon- tanny… — Bogowie! — krzyknął Pol. — Nie sądziłem, że to może być coś takiego! Usłyszał, że Ibal chichocze. — Co cię śmieszy? — spytał mistrza. — Tylko raz jest się młodym. Niech to będzie niespodzianka — odparł stary czarodziej.

Pol szedł dalej zaintrygowany. Wraz z upływem czasu miasto straciło nieco ze swego przepy- chu. Najpierw skończyło się migotanie oraz tęcze, później zaczęły blednąc kolory. Budynki spowiła mgła, a razem z nią przypłynęła jednolita szarość, która okryła wszystko dookoła. Wydawało się, że budowle się zmniejszają, a niektóre z iglic i wyższych kolumn zniknęły całkowicie. Szklane ściany zmatowiały i zaczęły trzepotać. Później rozwiały się łuki i fontanny. Było to tak, jakby patrzeć na mi- asto przez przyciemnione szkło zniekształcające. Podczas posiłku Pol zwrócił się do Ibala. — Dobrze, jestem zdziwiony i o kilka godzin starszy. Co się stało z miastem? Ibal o mały włos nie udławił się swoją papką. — Nie, nie — wykrztusił wreszcie. — Poczekaj do kolacji. Obejrzyj widowisko w całości. I tak też się stało. Kiedy słońce przesunęło się na zachód, a cień szczytu padł na zamglone kon- tury budowli spoczywających w dole, trzepotanie ustało, a ściany zaczęły nabierać swego poprzed- niego blasku. Złodziej i Pol podeszli, nie odrywając wzroku od miasta. Cienie wydłużały się, a Belken zaczęło rosnąć, początkowo powoli, potem szybciej, wraz z przechodzeniem popołudnia w wieczór. Sama mgła ciemniała, a w jej wnętrzu ponownie pojawiły się kontury wyższych budowli. Zbliżywszy się ujrzeli tryskające fontanny. W krzepnących konturach budynków ponownie zaczęły pojawiać się barwy. Wieże, kolumny i łuki stały się bardziej trwałe. W porze kolacji znaleźli się już bardzo blisko, a miasto wyglądało znowu prawie tak, jak rano. Jedli, patrząc na rozpraszającą się mgłę. — I cóż, czy odgadłeś? — spytał Ibal, zanurzając łyżkę w bulionie. — Wygląda na to, że miasto zmienia wygląd w zależności od pory. Najwyraźniej więc nie jest tym, na co wygląda, i musi być swego rodzaju zaklęciem. Nie mam pojęcia, co się tam faktycznie znajduje ani dlaczego się zmienia. — To, co się tam faktycznie znajduje, to zbiór jaskiń, chałup i namiotów — wyjaśnił Ibal. — Za każdym razem drogą losowania wybiera się praktykujących czarodziejów, którzy przygotowują to miejsce na zgromadzenie. Czarodzieje ci posyłają przedtem swoich uczniów, którzy czyszczą cały teren, naprawiają budynki, rozbijają namioty. Następnie czarodzieje współzawodniczą między sobą w wypracowaniu zaklęć nadających temu miejscu przyjemny wygląd. Nie wszyscy uczniowie są jed- nakowo zdolni, a ponieważ całe przedsięwzięcie ma charakter tymczasowy, rzadko używa się pier- wszorzędnych zaklęć. Dlatego właśnie miasto prezentuje się pięknie od wieczora do świtu. Wraz z upływem dnia piękno ustępuje. W południe wszystko jest najsłabsze i wtedy możesz zobaczyć rzeczy takimi, jakie są. — Czy zaklęcia te działają zarówno na zewnątrz, jak i od środka? — Tak, Szalony Różdżkarzu. Sam wkrótce zobaczysz. Patrzyli, jak migotanie zaczyna się ponownie, początkowo słabo, później coraz mocniej. Wieczorem dotarli do stóp Belken i weszli do jasnego miasta, które tam wyrastało. Pierwszy łuk, pod którym przeszli, mógł być zrobiony z powiązanych gałęzi, ale wyglądał jak marmur ze zło- tymi żyłkami, pełen misternych żłobień. Kilkakrotnie w powietrzu przepłynęły światła wielkości człowieka. Pol oszacowywał cuda. W przeciwieństwie do wszystkich miast, które zwiedził do tej pory, Belken sprawiało wrażenie czystego. Droga, po której stąpali, była nienaturalnie jasna. Budynki wydawały się kruche i posiadały przejrzystość skorupki od jajka. Fantazyjnie zdobione okna przysłonięte były filigranowymi żaluzjami. Mozaiki drogocennych kamieni pokrywały ściany. Pełno było balkonów i przejść ponad ziemią, po których przechadzali się bogato odziani mężczyźni i kobi- ety. Na wystawach otwartych od frontu sklepów widniały przybory magiczne, a w całym mieście można było ujrzeć uwięzione egzotyczne bestie. Pewna ilość zwierząt przechadzała się jednak swo- bodnie, jakby również przyglądając się cudownym widokom. Z metalowego kosza na rogu ulicy uno- siły się gęste kłęby czerwonego dymu; przy koszu zawodził mag w turbanie, a nad jego głową unosiła się twarz demona. Z kilku stron napływały dźwięki fletów, instrumentów strunowych i bębnów. Powodowany impulsem Pol wydobył z niebytu swoją gitarę i zaczął grać, nie zwalniając kroku. Poc- zuł niewidzialne pulsowanie smoczego znaku — jak gdyby w odpowiedzi na magiczną atmosferę, w którą wkraczali. Uwięzione w złotych i srebrnych klatkach jaskrawe ptaki zaśpiewały do wtóru melo- dii gitary. W stronę Pola zwróciło się kilka twarzy. Wznosząca się nad miastem góra jaśniała łagodnie, jakby oznaczona rojami świetlików. Jeszcze wyżej, na bezchmurnym niebie wzeszły gwiazdy. Pola oplotły chłodne podmuchy wietrzyku, przynoszące woń egzotycznych perfum, kadzideł i słodkiego drewna. Mysia Rękawica pociągnął nosem i nasłuchiwał, kręcąc palcami, rozglądając się dookoła. — Trudno byłoby ukraść cokolwiek w miejscu, gdzie nic nie jest tym, na co wygląda — zau- ważył. — Możesz więc podejść do swego pobytu w Belken jak do wakacji.

— To będzie raczej trudne — odparł złodziej, obserwując twarz demona, która zdawała się śledzić jego ruchy spoza kraty położonej wysoko w murze z lewej strony. — Będzie to raczej pewien rodzaj przymusowego szkolenia… Ibal na każdym rogu wydawał chrypliwym głosem rozkazy; najwyraźniej znał drogę do swej siedziby. Później Pol dowiedział się, że starzec zawsze zajmował te same pomieszczenia. Jeden ze starszych służących poinformował Pola, iż wygląd siedziby za każdym razem zmieniał się radykalnie. Orientacja w Belken polegała bardziej na położeniu niż na wyglądzie. Apartament, który został im przydzielony jako gościom Ibala, wyglądał elegancko i bogato, ale całe wnętrze wypełniał mamiący oczy blichtr. Pol zauważył, że z pozoru solidne ściany uginały się nieco pod naciskiem, gładkie podłogi okazały się miejscami nierówne, a krzesła nie były tak wy- godne, jakby się mogło wydawać. Ibal opuścił ich, mówiąc, że ma zamiar odpocząć i nazajutrz przedstawi ich urzędnikowi inicja- cyjnemu. Po wzięciu kąpieli i przebraniu się Pol i Mysia Rękawica wyszli, by obejrzeć miasto. Główne arterie oświetlone były kulami białego światła. Ponad mniejszymi ulicami unosiły się różnobarwne balony. Pol i złodziej mijali grupy młodych ludzi, podsłuchując ich rozmowy utrzymane w tonie dysput filozoficznych. Mijali starszych, którzy robili sobie dowcipy, wykorzystując swe umiejętności: na przykład mała chmura zawieszona tuż pod sklepieniem łuku grzechotała nagle i oblewała wodą przechodniów w dole, przy akompaniamencie gromkiego śmiechu ukrytych w cieniu mistrzów, podobnych do gnomów. Otrzepawszy się z nagłego deszczu, Pol i Mysia Rękawica zeszli wąskimi schodami na krętą uliczkę słabiej oświetloną niż te w górze. Ponad nią przesuwały się powoli błękitne i czerwone świ- atła, mniejsze i ciemniejsze od pozostałych. — Wygląda to dość interesująco — zauważył złodziej, wspierając się na balustradzie. — Zejdźmy i rzućmy okiem. Miejsce to okazało się kawiarnią. Po obu stronach ulicy, zarówno wewnątrz, jak i na dworze, rozstawiono stoiska z jedzeniem i napojami. Przeszli między nimi, po czym zawrócili. — Tu mi się podoba — oświadczył złodziej, wskazując na stoisko z prawej strony. — Usiądźmy może pod jednym ze stolików pod parasolem, skąd da się obserwować przechodniów. — Dobry pomysł — zgodził się Pol. Przecisnęli się i usiedli. Prawie natychmiast wyszedł do nich niski, ciemny, uśmiechnięty mężczyzna w zielonym kafta- nie. — Czego panowie sobie życzą? — spytał. — Chciałbym kieliszek czerwonego wina — powiedział Pol. — A ja białego, wytrawnego — zamówił złodziej. Człowiek wrócił prawie natychmiast, niosąc na tacy dwa kieliszki. — Pożyteczna sztuczka — zauważył Mysia Rękawica. — To moje prywatne zaklęcie — wyjaśnił kelner. Kiedy doszło do płacenia, kelner, gnąc się w przeprosinach, poprosił, by wrzucili swoją zapłatę przez małą obręcz do koszyka. — Inne kawiarnie też to praktykują — powiedział. — Za dużo jest w obiegu zaczarowanych kamyków. Mogły się wam trafić i nawet o tym nie wiecie. Jednak monety przeleciały przez obręcz, nie przestając być monetami. — Dopiero co przyjechaliśmy — powiedział Pol. — W takim razie uważajcie na kamyki. Odszedł przyjąć kolejne zamówienie. Wino okazało się niezwykle smaczne, chociaż Pol podejrzewał, że było to częściowo zasługą zaklęcia. Później pomyślał jednak, że to właściwie bez różnicy. Podobnie zresztą jak całe to miasto — jeśli dobrze służyło swemu celowi, należało uznać wygląd za znacznie istotniejszy niż treść. — To nie jest zbyt oryginalna obserwacja — zauważył złodziej, kiedy Pol podzielił się z nim swymi przemyśleniami. — Zawsze kiedy ukradziony przeze mnie klejnot okazywał się sztuczny, bardzo mnie to obchodziło. Pol zachichotał. — Wobec tego służył swemu celowi. Złodziej roześmiał się także. — Dobrze, dobrze. Kiedy jednak staniemy oko w oko ze śmiercią, lepiej wiedzieć, czy to prawdziwy sztylet i prawdziwa ręka. Po tamtej nocy w Rondovalu miałbym się na baczności w miejscu takim jak to. — Co jeszcze mógłbym zrobić?

— Weźmy na przykład ten czarodziejski deszcz — zaczął złodziej. — Właśnie zauważyłem… Przerwał mu dobrze zbudowany blondyn o regularnych rysach i promiennym uśmiechu, który podszedł do nich nieoczekiwanie. Ubrany był ekstrawagancko, poruszał się z niezwykłą gracją i opanowaniem. — Szalony Różdżkarz! I Mysia Rękawica! Jakie to dziwne spotkać was tutaj! Kelner! Jeszcze raz to samo dla tych panów, tego samego, co pili, a dla mnie najlepszą butelkę, jaką macie. Przysunął sobie krzesło i przysiadł się do nich. — Wygląda na to, że w tym roku naprawdę się przyłożyli — powiedział, robiąc szeroki gest dłonią. — Jak wam się podoba wasz apartament? — Hm, jest w porządku — odparł Pol, kiedy kelner przyniósł im kieliszki. Młodzieniec uczynił ruch ręką, która wypełniła się nagle monetami. Pieniądze oderwały się od dłoni, przeleciały łukiem przez obręcz do koszyka, a wszystkiemu towarzyszył strumień iskier. — Bardzo ładnie — stwierdził Pol. — Słuchaj, nie chciałbym być niegrzeczny, ponieważ to ty płacisz, ale chyba sobie nie przypominam… Młody człowiek roześmiał się, a jego przystojna twarz zmarszczyła się w rozbawieniu. — Oczywiście, że nie — odparł. — Jestem Ibal, a wy patrzycie na najdoskonalsze zaklęcie odmładzające, jakie kiedykolwiek rzucono. Strzepnął z rękawa miniaturowy pyłek. — Plus kilka zabiegów kosmetycznych — dodał miękko. — Naprawdę? — Niesłychane! — Tak. Jestem gotów na spotkanie z moją ukochanĄ Vonnie, na dwa tygodnie miłości, biesi- ady i dobrego picia. — Bardzo ciekawe. — Tak. Spotkaliśmy się tutaj prawie trzysta lat temu, a nasze uczucia pozostały nie zmienione przez cały ten czas. — Godne podziwu — zauważył Pol. — Ale czy nie widujesz się z inną kobietą pomiędzy tymi spotkaniami? — Nie, na bogów! Gdybyśmy mieli żyć ze sobą dzień po dniu, bez wątpienia któreś z nas zabiłoby to drugie. Dwa tygodnie na cztery lata w zupełności wystarczają. — Popatrzył na swój kiel- iszek przed podniesieniem go do ust. — Poza tym — dodał — przez znaczną część czasu między spotkaniami odpoczywamy. Znowu podniósł wzrok. — Szalony Różdżkarzu, coś ty ze sobą zrobił? — O co ci chodzi? — spytał Pol. — Ten siwy kosmyk w twoich włosach. Skąd się tam wziął? Pol przesunął dłonią po wciąż jeszcze wilgotnej czuprynie. — To taki mały dowcip — odparł. — W niezbyt dobrym guście — skomentował Ibal, kręcąc głową. — Ludzie będą cię kojarzyć z katastrofą Deta. Och! Poszli wzrokiem za nagłym spojrzeniem, które Ibal skierował na ulicę, mijając stojącego grubasa i parę spacerowiczów. Pod kołyszącym się błękitnym światłem zbliżała się kobieta. Była średniego wzrostu, włosy miała długie, ciemne i lśniące. Pod lekkim, obcisłym kostiumem rysowało się wybornie ukształtowane ciało; jej rysy były delikatne, cudne, pełne uśmiechu. Po owym nagłym wdechu Ibal podniósł się, a Pol i złodziej zrobili to samo. — Panowie, oto Vonnie — obwieścił, kiedy podeszła do stolika. Objął ją i otoczył ramieniem. — Kochanie, wyglądasz cudowniej niż kiedykolwiek. Oto moi przyjaciele, Szalony Różdżkarz i Mysia Rękawica. Napijmy się z nimi, zanim pójdziemy w swoją drogę. Ibal przysunął jej krzesło; Vonnie skinęła głową. — Miło mi was poznać. Czy przybywacie z daleka? — spytała, a Pol, spętany magią tego głosu i świeżością całej jej osoby, poczuł nagle ukłucie dojmującej samotności. Zapomniał swą odpowiedź tuż po jej wygłoszeniu, a kolejne minuty spędził na podziwianiu Vonnie. Kiedy odmłodzona para podniosła się do odejścia, Ibal nachylił się do przodu i szepnął: — Włosy — mówię poważnie. Najlepiej będzie, jeśli szybko je poprawisz, w przeciwnym razie urzędnicy inicjacyjni mogą pomyśleć, że jesteś nonszalancki. Gdzie indziej nie miałoby to oczywiście znaczenia, ale człowiek pragnący inicjacji musi być poważny, jeśli wiesz, o czym mówię. Pol przytaknął, zastanawiając się nad najprostszym rozwiązaniem tej kwestii. — Zajmę się tym wieczorem.

— Świetnie. Zobaczymy się jutro — niezbyt wcześnie. — Bawcie się dobrze. Ibal uśmiechnął się. — Jestem pewien, że tak będzie. Pol odprowadził ich wzrokiem, po czym zwrócił uwagę z powrotem na kieliszek. — Nie podnoś wzroku zbyt gwałtownie — szepnął złodziej przez nieruchome wargi. — Tam stoi grubas, który kręcił się w pobliżu już od pewnego czasu. — Właściwie go zauważyłem — odparł Pol, omiatając wzrokiem potężną postać w chwili pod- noszenia kieliszka. — Co z nim jest? — Znam go — powiedział Mysia Rękawica. — Raczej znałem. Zawodowo. Nazywa się Ryle Merson. Pol pokręcił głową. — To imię nic mi nie mówi. — Jest czarodziejem, o którym już ci kiedyś wspominałem. Ponad dwadzieścia lat temu wy- najął mnie, bym ukradł twemu ojcu figurki. Pol poczuł nagłą potrzebę odwrócenia się i przyjrzenia dużemu mężczyźnie odzianemu w złoto i szarość. Powstrzymał się od tego. — Czy nie mówił, po co mu one? — Nie. — Mam wrażenie, że są bezpieczne w mojej gitarze — powiedział Pol. Kiedy ponownie podniósł wzrok, Ryle Merson rozmawiał z wysokim mężczyzną ubranym w czarną tunikę z długimi rękawami, czerwone spodnie i wysokie czarne buty; na głowie miał czerwoną chustę. Obcy stał plecami do nich, ale w chwilę później odwrócił się, a jego wzrok spotkał się prze- lotnie ze wzrokiem Pola, po czym obaj mężczyźni odeszli powoli ulicą. — Co z tym drugim? Złodziej pokręcił głową. — Przez chwilę sądziłem, że jest w nim coś znajomego, ale nie wiem, jak się nazywa ani gdzie go widziałem, jeśli faktycznie miało to miejsce. — Zastanawiam się, czy to zbieg okoliczności. — Ryle Merson jest czarodziejem, a to jest zgromadzenie czarodziejów. — Jak myślisz, dlaczego tak długo tam stał? — Być może po prostu czekał na przyjaciela — odparł złodziej — chociaż mam wrażenie, że mógł mnie rozpoznać. — Minęło wiele lat. — Tak. — Gdyby chciał się upewnić, kim jesteś, mógłby po prostu z tobą pomówić. — To prawda. Mysia Rękawica podniósł kieliszek. — Skończmy i chodźmy stąd — zaproponował. — Dobrze. Później, po zmierzchu, wrócili do apartamentu. Nie tylko z powodu ostrzeżeń złodzieja, Pol zaplótł w całym pomieszczeniu serię zaklęć ostrzegawczych i spał z mieczem przy łóżku. IV Dosyć już dysput filozoficznych. Podjąłem decyzję. Wszystkie dysputy są bez znaczenia, skoro wciąż nie mam pewności co do własnego istnienia. Filozof jest martwym poetą i umierającym teolo- giem — znalazłem to w mózgu Pola pewnej nocy. Nie wiem, skąd on to wziął, ale jest w tym pow- iedzeniu odpowiedni ładunek pogardy, by wyrazić moje uczucia. Zmęczyło mnie rozmyślanie o własnym położeniu. Nadszedł czas działania. Miasto u podnóża Belken działa na mnie irytująco, a jednocześnie stymulująco. Rondoval nie był pozbawiony pewnej dozy magii — od pożytecznych, a także niepojętych zaklęć do zapomnianych czarów czekających na uwolnienie oraz wielu nowych spraw, które Pol zostawił na wierzchu. Belken było jednak istnym magazynem magii; zaklęcie leżało tu na zaklęciu, wiele z nich łączyło się ze sobą, kilka pozostawało w konflikcie, w każdej chwili pojawiały się nowe, a rozwiązywały stare. Zaklęcia w Rondovalu były starymi, znanymi sprawami, z którymi potrafiłem sobie radzić. Tutaj Moc mamro- tała i błyszczała wszędzie wokół mnie bez przerwy; była częściowo dziwna, częściowo nawet groźna i w każdej chwili mogłem się zderzyć ze śmiercionośną siłą. Dzięki temu moja uwaga, jeśli nie świa- domość, była wyostrzona. Przesuwając się pośród takich skupisk mocy, wyraźnie ładowałem swą en-

ergię wewnętrzną. Po raz pierwszy pomyślałem, że będę mógł poradzić się kogoś w kwestii mojego statusu, kiedy weszliśmy do miasta i ujrzałem istotę w wieży z czerwonych oparów. Patrzyłem, jak zjawisko to rozprasza się, po czym z zadowoleniem ujrzałem, że przybiera formę podobną do mojej. Natychmiast się do niej zbliżyłem i zacząłem wypytywać. — Kim jesteś? — Chłopcem na posyłki — brzmiała odpowiedź. — Byłem na tyle głupi, że pozwoliłem, by ktoś dowiedział się, jak mam na imię. — Nie rozumiem. — Jestem demonem, tak jak ty. Z tym, że ja odsiaduję wyrok. Proszę, wyśmiewaj się ze mnie. Może pewnego dnia ktoś pozna i twoje imię. — Naprawdę nie rozumiem. — Nie mam czasu na wyjaśnienia. Muszę przynieść ze szczytu góry dosyć lodu, by wypełnić wszystkie pojemniki na jedzenie. Mój przeklęty pan posiada tutaj część koncesji. — Pomogę ci — powiedziałem — jeśli pokażesz mi, co robić, a podczas pracy odpowiesz na moje pytania. — Ruszajmy więc na szczyt. Poleciałem za nim. — Mówisz więc, że jestem demonem? — spytałem w locie. — Tak mi się wydaje. Nie przychodzi mi na myśl wiele innych istot objawiających się w ten sposób. — Wymień jedną z nich. — No, elementarni, ale oni są za głupi, żeby zadawać takie pytania. Musisz być demonem. Dotarliśmy na szczyt, gdzie nauczyłem się obchodzić z lodem. Okazało się, że jest to prosta odmiana jednej z technik absorpcyjno–likwidacyjnych, jakie stosowałem w przypadku żywych stwor- zeń. Kiedy polecieliśmy w dół ku pojemnikom na jedzenie, wirując jak dwie wieże migoczących kryształów, zapytałem: — Skąd przybywamy? Moja pamięć nie sięga zbyt daleko. — Powstajemy na rozmaite sposoby ze strumienia energii wszechświata. Jednym z najc- zęstszych sposobów jest wezwanie skierowane przez potężne źródło czarów, które przywołuje nas do wykonania konkretnego zadania. Wykrawają nas jak krawcy. Otrzymujemy imię i zazwyczaj jesteśmy zwalniani po wykonaniu zadania. Tylko wtedy, kiedy jakiś kiepski lub leniwy mag, w rodzaju mojego przeklętego pana, dowie się twego imienia, możemy zostać zniewoleni do dalszej służby. Dlatego też spotkasz wielu z nas, którzy wykonują prace do jakich w istocie nie jesteśmy przeznaczeni. Nie ma tu zbyt wielu pierwszorzędnych czarodziejów, a niektórzy rozleniwiają się bądź śpieszą nadmiernie. Och, gdyby tylko mój przeklęty pan popełnił choć drobny błąd w swoich obrzędach! — Co by się wtedy stało? — Byłbym wolny i rozdarłbym skurwysyna na strzępy, mając nadzieję, że nie pozostawił żad- nego magicznego dokumentu z moim imieniem, ani nie przekazał go jakiemuś wścibskiemu uczniowi. Dla bezpieczeństwa powinieneś zawsze niszczyć dom swego poprzedniego pana (zazwyc- zaj najlepszą metodą jest spalenie), a następnie wykończyć wszystkich uczniów w okolicy. — Zapamiętam to sobie — powiedziałem, kiedy złożyliśmy ładunek w pojemnikach i pole- cieliśmy po dalszą partię. — A czy ty nigdy nie miałeś tego rodzaju problemu? — Nie. Wcale nie. — Niezwykłe. Być może powstałeś podczas pewnej ogromnej naturalnej katastrofy. Podobne rzeczy czasem się zdarzają. — Nie przypominam sobie nic takiego. Pamiętam wielką walkę, ale to chyba nie to samo? — Hm. Dużo było krwi? — Tak mi się zdaje. Czy to by się zgadzało? — Nie sądzę, sarna krew to za mało. Ale mogła zapoczątkować proces powstawania. — Wydaje mi się też, że była burza. — Burza może być również pomocna, ale to i tak za mało. — Co w takim razie powinienem robić? — Robić? Bądź wdzięczny za to, że nikt nie zna twego imienia. — Nawet ja go nie znam. To znaczy, o ile w ogóle je posiadam. Dotarliśmy na szczyt góry, podnieśliśmy kolejny ładunek i ruszyliśmy z powrotem. — Musisz mieć imię. Wszystko ma. Powiedział mi o tym jeden ze starców.

— Starców? — Naprawdę jesteś naiwny, czy co? Starcy to starodawne demony pochodzące z czasów przed wiekami. Ludzie o nich zapomnieli. Na szczęście dla starców zapomniano także ich imiona, toteż żyją wolni od czarodziejów w odległych grotach, na dalekich szczytach, wewnątrz wulkanów, na dnie oceanu. Starcy są mądrzy, dzięki temu, że żyją tak długo. Jeden z nich mógłby ci pomóc. — Czy rzeczywiście ich znasz? — O tak! Podczas jednej z przerw na wolności żyłem między nimi głęboko w Grotach Ryc- zącej Ziemi, gdzie płynie i kipi gorąca magma. Cóż to za cudowne i szczęśliwe miejsca! Jak bardzo pragnąłbym teraz tam być! — Dlaczego nie powrócisz? — Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Jestem jednak uwięziony przez przeklęte zaklęcie mego przeklętego pana, który nie ma zwyczaju dawania urlopów. — Co za pech! — Istotnie. Znowu wlecieliśmy do pojemników i wypełniliśmy je lodem. — Teraz, dzięki twojej pomocy, skończyłem przed terminem — powiedział demon — a mój przeklęty pan nie zleci mi nowego zadania, zanim nie dowie się, że to zostało wykonane. Dzięki temu mam parę minut wolności. Jeśli chcesz, wrócimy na górę, skąd rozciąga się wspaniały widok, i posta- ram się pokazać ci drogę ku Grotom Ryczącej Ziemi, chociaż wejście do nich znajduje się na innym kontynencie. — Prowadź — powiedziałem, a on wzbił się w powietrze. Ruszyłem za moim przewodnikiem. Wskazówki były skomplikowane, ale bezzwłocznie udałem się w drogę. Poleciałem daleko na północny zachód, ponad wielką wodę wznoszącą się ku gwiazdom. Tam zwolniłem. Wiedziałem, że muszę przelecieć ponad wodą, ale zupełnie nie potrafiłem wystartować. Poszybowałem na północ wzdłuż wybrzeża. Co mnie powstrzymywało? Wreszcie postarałem się opanować całą moją chmurową istotę. Postanowiłem rozważyć swe położenie w sposób całkowicie racjonalny. Nie widziałem powodu, by się wahać. Zignorowałem dziwny letarg, jaki mną owładnął. Na siłę ruszyłem do przodu, przeleciałem nad wąskim, kamien- istym pasem plaży i znalazłem się ponad pluszczącą otchłanią. Poczułem, że się chwieję, ale postanowiłem walczyć i przebrnąć tę dziwną barierę, którą przede mną wzniesiono. Wtedy właśnie usłyszałem głos zmieszany z rykiem fal. — Bell, or — mówił. — Bell, or… Słuchałem i ogarniał mnie lęk. — Bell, or — powtarzał — Bell, or, Bell, or, Bell, or — ciągle i ciągle na nowo. Zrozumiałem, że pewna część mej istoty natychmiast pojęła znaczenie tych słów. Wiedziałem, że oznaczają moją klęskę. Wezwałem resztki woli, by przeciwstawić się sile, która mnie trzymała. Wreszcie natrafiłem na coś, czemu mogłem zadawać pytania. — Dlaczego? — wykrzyknąłem ku falom i niebu. — Dlaczego? Czego chcesz ode mnie? Nastąpiła chwila ciszy, po czym głos powrócił. — Bell, or, Bell, or… Czułem, jak otacza mnie klęska. Była ciemna i zimna jak woda w dole i pojąłem, że te dziwne słowa stanowią całą odpowiedź. Zawróciłem i popędziłem do brzegu; ruszyłem na południe, wiedząc, że moich odpowiedzi muszę szukać gdzie indziej. Słowa cichły we mnie stopniowo. Moje myśli skoncentrowały się wokół Pola Detsona. Kiedy dotarłem do lśniącej góry Belken i pełnego magii miasta u jej stóp, skierowałem się prosto ku domowi, gdzie spał Pol. Nie miałem pojęcia, jak mi się to udało, być może istniała po- między nami pewna więź. Badając zabezpieczenia, które zaplótł, usłyszałem, jak cicho jęczy. Wszedłem w jego uśpiony umysł i ujrzałem, że minął we śnie drzwi wiodące do krainy, która go zarówno przyciągała, jak i napełniała odrazą. Nigdy przedtem nie wtrącałem się do spraw Pola, ale przypomniałem sobie, że odczuł ulgę, kiedy podczas ostatniego takiego snu zbudził go bezimienny czarodziej. Spróbowałem więc też go przebudzić. Leżał długo zaniepokojony, potem odpłynął w spokojniejszą drzemkę. Odleciałem wtedy na poszukiwanie mego demonicznego znajomego, licząc na to, że nauczę się czegoś więcej.

Poszybowałem nad dom przeklętego pana, ale mego przyjaciela nie było ani tam, ani nigdzie w pobliżu. Wtedy ujrzałem jarzący się szlak, podobny do tego, który ciągnął się za nami podczas wy- prawy po lód. Poleciałem jego śladem. Odległość okazała się znaczna, ale pewne rozjaśnienie drogi było dowodem, że zbliżam się do celu. Wiele mil na południe i zachód szlak skręcał łukiem w dół, ku miastu nad rzeką. Kończył się w domu który trzeszczał i skąd dochodziły głośne hałasy. Wleciałem do środka i ujrzałem, że wszystko umazane było krwią — ściany, podłogi, nawet sufit. Mój przyjaciel trzymał ciało mężczyzny, którego członki były połamane, a mózg rozprysnął się wokół kominka. — Witaj! Tak szybko wróciłeś? Czy miałeś kłopoty ze znalezieniem drogi? — Nie, ale pewna siła, której nie pojmuję, powstrzymała mnie od opuszczenia tego kontynentu. — Dziwne. Trup przeleciał przez pokój i trzasnął o ścianę. — Czy wiesz, co o tym sądzę? — Nie. Co? — spytałem. — Znajdujesz się we władzy zaklęcia, którego nie znasz. Masz do wykonania konkretne za- danie. — Nie mam pojęcia, co by to mogło być. — Pomóż mi z tymi wnętrznościami. Powinno się je porozciągać. — Jasne. — Sądzę, że powinieneś odkryć to zaklęcie i rozładować je. Być może przeklęty mistrz, który je rzucił na ciebie, nie żyje albo ma sklerozę. W obu przypadkach miałbyś wielkie szczęście. Kiedy zrobisz co trzeba, odzyskasz wolność. — W jaki sposób mam szukać? — Widzę, że będę ci musiał udzielić dalszych instrukcji. Ponieważ mam zamiar uważać cię za swego przyjaciela, powiem ci coś w najgłębszej tajemnicy: moje imię. Brzmi „Gallaran”. — To ładne imię — powiedziałem. — To więcej niż tylko słowo. Zrozumiane w pełni, określa całą moją istotę. Skończyliśmy rozciągać wnętrzności, a Gallaran poodcinał od ciała członki i wręczył mi nogę oraz rękę. — Zrób z tym coś artystycznego. Jedną kończynę zawiesiłem na stropie, drugą umieściłem w dużym garnku. — Ponieważ znam swoje imię, wiem wszystko, co należy wiedzieć o sobie — powiedział Gal- laran. — Ty też się tego dowiesz, kiedy je poznasz. Teraz musisz odkryć własne miano. Kiedy to zro- bisz, zrozumiesz także zadanie, które ci powierzono. — Naprawdę? — Oczywiście. Taka jest kolej rzeczy. Gallaran umieścił głowę nad kominkiem. — W jaki sposób mam odkryć swe imię? — Musisz przeszukać najdawniejsze wspomnienia, być może wielokrotnie. Znajduje się gdzieś tam. Kiedy je odkryjesz, poznasz. Kiedy je poznasz, poznasz samego siebie. Wtedy będziesz mógł działać. — Spróbuję — odparłem. Gallaran rozrzucał po pokoju głownie z paleniska. — Pomóż mi rozniecić ogień, dobrze? Po pracy zawsze dobrze jest spalić otoczenie. — Jasne. Dlaczego twój przeklęty pan postanowił zniszczyć tego człowieka? — spytałem, kiedy podkładaliśmy ogień. — Któryś z nich był winien drugiemu pieniądze. Nie pamiętam, kto komu. — Aha. Czekaliśmy chwilę, aż ogień na dobre się rozpali, potem wzbiliśmy się w noc i polecieliśmy do Belken. — Dziękuję ci za wszystko, czego mnie dzisiaj nauczyłeś, Gallaranie. — Cieszę się, że mogłem być ci pomocny. Przyznam, że pobudziłeś mocno moją ciekawość. Daj mi znać, kiedy poznasz swoją historię, dobrze? — Tak — odparłem — zrobię to. Gallaran powrócił do siedziby swego przeklętego pana, by zdać sprawozdanie z wykonanego zadania. Ja wzbiłem się w powietrze i poleciałem ku miejscu położonemu wysoko na zachodnim zboczu Belken. Podczas naszej lodowej ekspedycji ujrzałem tam otwór wiodący do wnętrza góry,

otoczony dziwnymi światłami i wibracjami. Byłem bardzo ciekaw, dokąd prowadzi, i postanowiłem to zbadać. Nigdy nie wiadomo, gdzie można znaleźć własne imię. V …Pol przeleciał znowu przez wielką Bramę ku krainie leżącej po drugiej stronie. Poruszając się szybciej niż poprzednim razem, z rosnącym rozbawieniem przyglądał się kolejnemu polowaniu, przemianie i pogoni. Po drugim schwytaniu ofiara została jednak pożarta, trzeba więc było szukać kolejnej. Pol doświadczył psychicznego szarpnięcia, które oderwało go od rozgrywającej się sceny i zawiodło ponad ziemię jałową. Wydawało mu się, że przez wiele dni leci w ciemnej, nieokreślonej formie ponad niezmienną, martwą krainą, aby wreszcie dotrzeć do starego, lecz wysokiego łańcucha górskiego rozciągającego się od horyzontu do horyzontu. Trzykrotnie usiłował wzbić się na szczyt i trzykrotnie poniósł klęskę. Przy czwartej próbie suchy wiatr zniósł go w stronę otworu, przez który przeleciał. Znalazł się ponad tarasowym miastem, pokrywającym całą powierzchnię gór. Zbocze po tej stronie ciągnęło się jednak znacznie niżej, aż do brzegu starodawnego morza bez fal i przypływów, spadając dalej pod powierzchnię wody. Zataczając koła, Pol ujrzał pod wodą ciemne zarysy budynków i poruszające się kształty ich mieszkańców. Przez mgłę wiecznego wieczoru ujrzał stwor- zenia z górnych tarasów: szare, z długimi członkami, podobne do wilkołaków, zmniejszone wersje mieszkańców ziemi jałowej. Pośród nich swobodnie poruszały się postacie o ludzkim wyglądzie. Bardzo wolno zniżył lot i spoczął na wysokiej iglicy, skąd zaczął przyglądać się postaciom w dole. W krótkim czasie wokół podstawy iglicy zgromadziła się duża grupa. Rozpalili ogień, przy- wlekli kilku spętanych ludzi, poodcinali im członki, a następnie spalili. Dym uniósł się w górę, a Pol wdychał go z przyjemnością. Wreszcie rozpostarł skrzydła i sfrunął spiralnym lotem na najniższy taras, gdzie na niego czekali. Oddali mu pokłon, po czym zaczęli grać na instrumentach, które zawodziły, brzdąkały i grzechotały. Przechadzał się wokół owych postaci, co pewien czas wybierając jedną i rozrywając swym wielkim dziobem i szponami. Pozostali przyglądali się temu z wyraźną przyjemnością. Później podeszła do niego istota z mosiężną obrożą na szyi, nabijaną bladymi, tlącymi się kamieniami. Ten ktoś trzymał żelazny trójząb, na którego końcu płonął dymiący, biały ogień. Poszedł za płomieniem i tym, kto go niósł. Weszli do jednego z budynków — przekrzywionej metalowej bryły o powyginanej podłodze i ukośnych ścianach. Nie było tam okien; wnętrze wypełniała wilgoć i stęchłe perfumy. W głębi, na wysokiej marmurowej płycie leżała nieruchoma i zimna kobieta, odziana tylko w girlandę z kwiatów oraz przepaskę z czerwonych płatków, z lekka już zbrązowiałych. U stóp, a także u wezgłowia, płonęły świece. Włosy leżącej były barwy żółtej, przechodzącej w biel. Jej usta, sutki i paznokcie pomalowane były na niebiesko. Wydał miękki trel, wstąpił na schody, wszedł na płytę, a potem na kobietę. Przejechał po niej pazurami i dziobem, po czym zaczął śpiewać. Owinął kobietę skrzydłami i zaczął poruszać się powoli. Postać, trzymająca płonące ostrze, uderzała nim rytmicznie o posadzkę, a płomień rzucał roztańczone cienie na płaczące ściany. Po dłuższym czasie kobieta otworzyła jasne oczy, ale jej wzrok nie był skoncentrowany. Nie ruszała się przez dłuższą chwilę. W końcu się uśmiechnęła. Kiedy ich troje wystąpiło do przodu, pozostali mieszkańcy wód zebrali się, następnie zaś po- podnosili się z głębin i schodzili w dół z wyższych poziomów. Brzdąkanie, zawodzenie i cichy grzechot nasiliły się, zaś przeciwwagą dla tej muzyki było miarowe mlaskanie wydobywające się z piersi zgromadzonych. Zaczęli iść w powolnej procesji, którą otwierał niosący światło. Korowód przechodził przez liczne poziomy zanurzonego w morzu, oplatającego cały świat miasta. Podczas wędrówki zatrzymywali się w czarnych komnatach, a morze sześciokrotnie zmieniało barwę, gdy tak szli, zarówno pod nim, jak i ponad nim. Szare robaki zebrały się wokoło, by towarzyszyć ich pocho- dowi; pręgowane, pozbawione oczu, mamrotały i wirowały. Przestrzeń zakrzywiła się; dźwięki potężnego gongu prowadziły ich i podkreślały każdy krok. W dzień narodzin jego córki niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nascae przewracała się, jęczała i krzyczała, a później leżała zimna i nieruchoma jak owego dnia na płycie. Góry zakrzyknęły piorunami; spadł czerwony deszcz, który niczym wodospad krwi popłynął tarasami ku morzu. Przy dźwiękach bębenków i kościanych fletów dziewczynce nadano imię Nyalith. Kiedy rozpostarła skrzydła i wzbiła się ponad światem, rozległ się grzmot, a przed lecącą rozbłysły strumienie żółtego światła. Miała rządzić przez dziesięć tysięcy lat. Poleciał na najwyższy szczyt czarnego pasma i zamienił się w kamień, by czekać na Talkne, Węża Cichych Wód, z którym miał wyruszyć na podbój Krainy Qod. Ludzie odbywali pielgrzymki do tego miejsca, a Nyalith złożyła u jego stóp ofiary. Prodromolu, Ojciec Wieku i Ten, Który Otwiera

Drogę — tak nazywali go w niestrudzonym śpiewie, obmywali miodem, przyprawami, winem i krwią. Poczuł, że jego duch wznosi się z błyskiem i śpiewem ponad góry. Ziemia jałowa zwinęła się i zakipiała w dole. Przez ustępującą noc leciał ku jasności. Pol przebudził się z dobrym samopoczuciem. Otworzył oczy i spojrzał w okno, przez które sączył się świt. Wciągnął głęboko powietrze, napiął mięśnie. Filiżanka gorącej kawy byłaby teraz cu- downa, pomyślał, wiedząc dobrze, że coś takiego nie istnieje w tym świecie. W każdym razie jeszcze nie. Kawa znajdowała się na liście rzeczy, którymi miał się zamiar zająć. Teraz… W tym momencie jego sen powrócił i Pol zrozumiał, że to on był źródłem przyjemności. Wraz ze snem powróciły wspomnienia innych, o podobnym charakterze. Przychodziły każdej nocy, od kiedy ów bezimienny czarodziej zjawił się podczas postoju i zmienił wygląd Pola. Sny, pomimo swej groteskowości, były bezsprzecznie przyjemne. Wstał, żeby pójść do toalety, umyć się, ubrać i wypłukać kosmyk włosów w płynie, który zakupił w aptece poprzedniego wieczoru. Zajęty tymi czynnościami usłyszał poruszenia Mysiej Rękawicy. Zdjął zaklęcia zabezpieczające. Stanęli przed drzwiami Ibala, ale służący powiedział im, że mistrzowi nie wolno przeszkadzać. — Chodźmy więc zjeść jakieś śniadanie — zaproponował złodziej. Pol przystał na to; znowu wrócili na małą uliczkę kafejek. Podczas gdy jedli, migotanie i blichtr ustępowały, a wraz z wzejściem słońca okolica nabrała pewnego rodzaju obskurności. — Dobrze spałeś? — Tak. A ty? Pol przytaknął. — Ale ja… Oczy złodzieja przesunęły się szybko w lewo i skinął głową w tamtą stronę. Pol oparł się i przeciągnął, przechylając jednocześnie głowę. Mężczyzna nadchodzący wąską ulicą był, tak jak poprzedniego wieczoru, ubrany w czerń i czerwień. Patrzył w ich kierunku. Pol pochylił się do przodu i podniósł swój kubek z herbatą. — Ciągle nie możesz sobie przypomnieć? — spytał. Złodziej potrząsnął głową. — Ale on idzie do nas — wyszeptał, nie poruszając wargami. Pol upił łyk i wsłuchał się w odgłos kroków. Człowiek ten miał niezwykle cichy chód; Pol usłyszał go dopiero wtedy, gdy tamten stanął mu za plecami. — Dzień dobry — powiedział, stając przed nim. — Czy to ty nazywasz się Szalony Różdżkarz i należysz do towarzystwa Ibala? — Tak. — Dobrze — uśmiechnął sią nieznajomy. — Nazywam się Larick. Polecono mi doprowadzić kandydatów do inicjacji do wejścia na zachodnim zboczu Belken. Mamy się tam stawić dziś po południu. Ponadto będę twoim przewodnikiem dzisiejszej nocy. — Inicjacja odbędzie się tej nocy? Sądziłem, że dopiero pod koniec zgromadzenia. — Istotnie, zazwyczaj tak jest — odparł Larick. — Ostatnio jednak nie czytałem biuletynu. Dopiero zeszłej nocy, kiedy wyznaczono mi tę funkcję, dowiedziałem się, że dziś w nocy będzie miało miejsce niezwykle korzystne ustawienie planet, podczas gdy później nie będzie już tak dobre. — Czy miałbyś ochotę na filiżankę herbaty? Larick zaczął kręcić głową, później jednak wzrok jego padł na stojące na stole kubki. — Tak, chce mi się pić. Dziękuję. Przysunął sobie krzesło, a Pol zamówił nowy dzbanek. — Mój przyjaciel ma na imię Mysia Rękawica — powiedział Pol. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. — Miło mi. — Mnie również. Larick wziął kawałek pergaminu oraz pałeczkę do pisania. — À propos, Szalony Różdżkarzu, właściwie nie mam na liście kandydatów twojego imienia. Jak się naprawdę nazywasz? W natychmiastowej reakcji Pol prześlizgnął się z teraźniejszości w przeszłość. — Dan — odparł — Chainson.

— Dan Chainson — powtórzył Larick zapisując. — Jesteś czwarty na mojej liście. Muszę dotrzeć do dalszych sześciu. — Rozumiem, że ta zmiana programu jest zaskoczeniem także dla innych? — Obawiam się, że tak. Dlatego szybko muszę wszystkich powiadomić. Pojawiła się herbata, Pol nalał. — Spotkamy się przy Bramie Błękitnego Ptaka — powiedział Larick, pokazując ręką. — To brama położona najdalej na zachód. Mniej więcej na południe stąd. Pol skinął głową. — Znajdę ją. Kiedy się spotkamy? — Miałem nadzieję, że uda się nam zebrać w południe, ale sądząc po tempie wydarzeń, to zu- pełnie nierealne. Powiedzmy, że wtedy, gdy słońce znajdzie się w połowie drogi między południem a zachodem. — W porządku. Czy mam przynieść coś specjalnego? Larick przyglądał mu się przez chwilę. — Jak długo się przygotowywałeś — spytał. Pol zastanawiał się, czy rumieniec, który poczuł, był widoczny przez magiczne przebranie, bliznę i całą resztę. — To zależy, co rozumiesz przez przygotowanie — odparł. — Udzielono mi pewnych instruk- cji dotyczących metafizycznej strony rzeczywistości, ale liczyłem na okres nauki w dziedzinie bardziej praktycznej. — W takim razie nie służyłeś, jakby na to wskazywało twoje imię, w charakterze ucznia? — Nie. To, co wiem, zawdzięczam zdolnościom, praktyce oraz nauce na własną rękę. Larick uśmiechnął się. — Rozumiem. Inaczej mówiąc, przygotowałeś się tak mało, jak tylko mógł się przygotować ktoś, o kim mimo wszystko można powiedzieć, że trochę się przygotował. — Myślę, że dobrze to ująłeś. Larick wziął łyk herbaty. — Pewne ryzyko grozi nawet ludziom w pełni przygotowanym — ostrzegł. — Już to wiem. — No, to twoja decyzja. Będziemy mieli jeszcze trochę czasu podczas wspinaczki i w okresie oczekiwania na zachód słońca przed wejściem. Co się jednak tyczy twego pierwszego pytania, nie przynoś niczego, poza ubraniem, które masz na sobie, bochenkiem chleba i butelką wody. Spożyje się je podczas wspinaczki, przed wejściem w głąb góry. Radzę, żebyś zachował większość prowiantu na sam koniec, ponieważ podczas naszej wędrówki przez Belken będzie obowiązywał całkowity post. Larick skończył pić herbatę i wstał. — Muszę zlokalizować pozostałych. Dzięki za herbatę. Do zobaczenia przy Bramie Błękitnego Ptaka. — Jeszcze chwilkę — powiedział Mysia Rękawica. — Tak? — W którym miejscu wyjdziecie rano? — Wyjdziemy z groty położonej nisko na wschodnim zboczu, czyli tutaj. Stąd nie widać tego miejsca. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną — idę teraz w górę. Stamtąd będę mógł pokazać ci to miejsce. — Tak, pójdę razem z tobą. Złodziej wstał, Pol także. Kiedy wstępowali na schody, przeleciał obok nich rój matowych motyli. Pol oparł dłoń na or- namentach kolumny i poczuł, jakby dotykał pnia drzewa, a nie zimnego kamienia. Wielkie klejnoty tkwiące w ścianach straciły w świetle dnia wiele ze swego blasku. Pol uśmiechnął się, ponieważ mimo wszystko widok był piękny. Wspięli się na wzgórze, a Larick wskazał dłonią na górę. — Tak, to tam — powiedział. — Przy podstawie, ten trójkątny, ciemny kształt. Zobaczysz go, kiedy się dobrze przyjrzysz. — Widzę — powiedział Mysia Rękawica. — Świetnie. W takim razie odchodzę. Zobaczymy się później. Patrzyli, jak odchodzi w stronę zespołu budynków na południu. — Będę tu czekał, kiedy wyjdziesz — powiedział złodziej. — Nie ufaj nikomu wewnątrz tej góry. — Dlaczego nie?

— Zrozumiałem, że Szaleni Różdżkarze nie są tu mile widziani przez ludzi, którzy służyli przez przepisowy okres jako uczniowie. Nie wiem, jak mocne są te uczucia, ale tam, w środku, będzie dziewięciu przeciwko tobie jednemu. Nie odwracałbym się do nich plecami w żadnym ciemnym ko- rytarzu. — Możesz mieć rację. Nie dam im żadnej szansy. — Wracamy sprawdzić, czy Ibal przyjmuje gości? — Dobry pomysł. Ale Ibal nie przyjmował gości. Pol zostawił wiadomość, że inicjacja została przyśpieszona i że wyrusza po południu. Następnie wrócił do siebie, wyciągnął się na łóżku, by wypocząć i medytować. Przemyślał całe swoje życie, życie syna potężnego, złego czarodzieja, życie człowieka, który pozostał przy życiu dzięki wygnaniu do innego świata, świata pozbawionego czarów. Przywołał w pamięci dzień swego powrotu, gorzkie przyjęcie, jakie mu zgotowali ludzie, rozpoznając go po znamieniu smoka na prawym przegubie. Przypomniał sobie ucieczkę, wędrówkę, odkrycie rodzinnej siedziby w Rondovalu, a wraz z nią odkrycie własnej tożsamości, potęgi, władzy nad bestiami uśpionymi pod zamkiem. Ponownie wskrzesił w pamięci swój konflikt ze zdolnym, ale wypaczonym przybranym bratem Markiem Marak—sonem, przypomniał sobie walkę, którą stoczył w anormalnym centrum wysokiej technologii, jakie Mark założył na szczycie Góry Kowadłowej na południu. Pomyślał o swym krótkim, z góry skazanym na niepowodzenie romansie z wiejską dziewczyną imieniem Nora, która nigdy nie przestała kochać Marka. A teraz… Siódemka. Przedziwne manipulowanie jego życiem przez siedem statuetek, które pozornie zakończyło się na Górze Kowadłowej, teraz ponownie zaczęło go niepokoić. Nadal nie znał prawdzi- wej funkcji, przeznaczenia ani zamiarów figurek. Czuł, że nigdy nie zdoła się cieszyć wolnością, dopóki nie porozumie się z nimi. A ostatnio — nie wyjaśniony zamach na jego życie, spotkanie o północy z czarodziejem, który wydawał się znać odpowiedzi, ale nie miał zamiaru się nimi dzielić… Jedyną rzeczą, o której nie pomyślał, były jego sny. Zasnął i przyśnił mu się kolejny. Wziął bochenek i butelkę z wodą, ruszył ku Bramie Błękitnego Ptaka. Mysia Rękawica od- prowadził go tam. Larick i sześciu innych już tam byli. Zachodzące słońce zakryła chmura, tak więc miasto przedwcześnie nabrało swego wieczornego poloru. Pozostali kandydaci byli młodzi i zdener- wowani; Pol zapomniał ich imion, z wyjątkiem Nupfa, którego poznał już wcześniej. Podczas gdy czekali na pozostałych, niebo ciemniało, a Pol dla zabawy przeszedł na swoje drugie widzenie. Rozejrzawszy się zauważył biało—niebieską piramidę lub stożek położony w pobliżu centrum miasta, którego nie zarejestrował swoją zwykłą percepcja Przeszedł na zwykłe widzenie i zjawisko się rozwiało. Minął grupę kandydatów i podszedł do, Laricka, który, najwyraźniej zniecierpliwiony, obser- wował kłębiące się chmury. — Larick? — Czego chcesz? — Jestem po prostu ciekaw. Czy wiesz może, cóż to za wielki stożek niebieskiego światła, który tam wyrasta? Larick odwrócił się i patrzył przez pewien czas. — Och, to jest dla naszego dobra. Przypomniało mi się właśnie, że zrobiło się późno. Gdzie, do diabła, są tamci? — Odwrócił się i rozejrzał w kilku kierunkach, a napięcie zdawało się go nie opuszczać. — Idą — powiedział na widok trzech postaci. Ponownie zwrócił się do Pola. — Stożek, który widzisz, to siła wywołana przez cały krąg czarodziejów — wyjaśnił. — Kiedy wejdziemy do Belken, stożek ten zbliży się do góry, wypełni ją, a wszystkie dziewięć stanowisk znajdujących się wewnątrz nastroi się do potężnych sił kosmicznych. Podczas gdy będziesz szedł od stanowiska do stanowiska, z których każde jest symbolicznym wyrazem jednego z twoich świateł, energie będą płynąć przez ciebie, kształtując cię, odkształcając i nastrajając. — Rozumiem. — Nie jestem tego pewien, Dan. Pozostałych dziewięciu kandydatów służyło jako uczniowie. Rozwinęli swoje światła w sposób właściwy. Doświadczenie dzisiejszej nocy nie powinno być dla nich niczym więcej niż intensyfikacją, z pewnymi drobnymi uzupełnieniami. Ty jednak, Szalony Różdżkarzu, możesz pójść każdą drogą. Może się ona okazać bolesna, przykra, może spowodować szaleństwo, a nawet śmierć. Nie mówię tego, żeby cię zniechęcić czy przestraszyć, ale po prostu żeby cię przygotować. Postaraj się, aby to, co się wydarzy, nie sprawiło ci niepotrzebnych przykrości. Larick przygryzł wargę i odwrócił wzrok. — Skąd, skąd pochodzisz? — zapytał.