Roger Zelazny Thomas T. Thomas
Maska Lokiego
The Mask of Loki
Przełożył Tomasz Jabłoński
Prolog
Obwaruj jeno swoje męstwo,
A nie chybimy.
William Szekspir
Żar bijący od pieca ściągnął jej skórę na czole i wysuszył gardło. Wykrzywiła usta w grymasie i
poczuła, jak również wokół nich wysycha skóra. Warstwa szminki na wargach wydała jej się nagle
gruba i skruszała jak asfalt bulgoczący czarnymi bąblami na słońcu.
Aleksandra Vaele odsunęła się o dwa kroki od otwartych drzwi paleniska. To był błąd.
Gwałtowny spadek temperatury spowodował, że drobne kropelki potu pojawiły się na czole, górnej
wardze i w zagłębieniu szyi. Czuła, jak sztywny jedwab białej bluzki wysycha i obwisa wokół ramion
i piersi. Za chwilę pokażą się plamy potu.
— Pan Thorwald? — próbowała przekrzyczeć huk podsycanego gazem płomienia. — Ivor
Thorwald?
Kudłata głowa podniosła się i skinęła potakująco, a potem znowu zaczęła się kołysać zgodnie z
rytmicznym ruchem ramion. Aleksandra patrzyła przez chwilę, jak tkanina jego bawełnianej koszulki
naciąga się to z jednej, to z drugiej strony w, rytm pracy. Przesunęła się nieco, by zobaczyć, co robi, a
jednocześnie po to, by ciało mężczyzny zasłoniło ją przed białożółtym okiem paleniska.
Bryła stopionego szkła miała wielkość i barwę dojrzałego pomidora. Jednak jej czerwień była
agresywną czerwienią żaru, a nie chłodnym kolorem wilgotnego owocu. Wnętrze prześwitywało
żółtawo, jak wspomnienie paleniska. Thorwald, osadziwszy blok na końcu stalowego pręta,
zaokrąglał go i wygładzał przy pomocy nadpalonej drewnianej formy, tocząc pręt po stalowej belce.
Na ręce, którą obrabiał szkło, nosił dla ochrony watowaną rękawicę, pokrytą metaliczną tkaniną. Udo
przed żarem paleniska osłaniała metalowa płyta, zaokrąglona i uformowana jak część rycerskiej zbroi,
trzymająca się na popękanych skórzanych paskach. Thorwald miał na nosie duże okulary ochronne i
palił papierosa.
Po stu obrotach szkło prawie zupełnie sczerniało. Thorwald wyprostował się, odrzucił w bok
niedopałek, na którym zebrał się długi słupek popiołu, zważył w ręku stalowy pręt, odwrócił się,
nieomal uderzając Aleksandrę w twarz jego drugim końcem, i wrzucił bryłę szkła z powrotem do
paleniska. Wcisnął pręt w uchwyt przymocowany naprzeciwko pieca.
— O co chodzi? — zapytał, rozprostowując palce w rękawicy. Taksował ją wzrokiem od góry
do dołu: luźna biała bluzka, szeroki pasek ciasno opasujący wąską talię, prosta, czarna spódnica, pod
którą rysowały się biodra, odsłonięte kolana…
— Przyjmuje pan prace na zamówienie? — spytała szybko.
— Zależy.
— Zależy od czego?
— Zależy, czy mnie takie zamówienie… — zawiesił głos. Ach, to taki facet — westchnęła do
siebie. Poruszyła delikatnie biodrami, tak jakby miała na coś ochotę.
— …zainteresuje — dokończył przeciągle. — A o co chodzi?
Aleksandra sięgnęła do torebki i wyciągnęła kopertę. Otworzyła ją, rozgięła brzegi i delikatnie
wytrząsnęła zawartość, uważając, by nie wysypała się poza papier, starając się jednocześnie nie
dotknąć niczego palcami dłoni, którą podstawiła na wypadek, gdyby okruchy miały się rozsypać.
Thorwald przysunął się bliżej. Spojrzał na nią, jakby prosząc o pozwolenie, a potem zdjął
rękawicę. Dłoń miał zaskakująco białą. Chwycił jeden z kawałków kciukiem i palcem wskazującym i
przyjrzał mu się w smudze światła dziennego, które padało z drugiej strony szopy.
— Onyks — powiedział Thorwald. — Albo sardoniks, biorąc pod uwagę ten czerwonawy
pasek. Za mało, żeby wyszło coś efektownego.
— Może pan z tego zrobić naczynie?
— Z takiej ilości? Ile tu pani tego ma? Piętnaście, najwyżej dwadzieścia karatów. Chyba że na
podwórzu jest tego jeszcze cała ciężarówka.
— To wszystko, co mi… To wszystko, co mam.
— Proszę sobie schować na pamiątkę.
— Może mógłby pan to zmieszać z czymś innym… mam na myśli jakiś inny materiał, z
którego pan robi szkło.
— Jasne, onyks jest tylko jednym z gatunków kwarcu. To dwutlenek krzemu — prawie to
samo, co szkło. Jeśli dodam te pani dwie drobinki do wytopu, to zrobią „psst” i znikną. Może trochę
zabarwią szkło, w zależności od tego, jakie duże miałoby być to naczynie. Ale to nie będzie odcień, o
jaki może chodzić.
— Bardzo dobrze. Właściwie im mniej koloru, tym lepiej. A najlepiej, gdyby nie było w ogóle
żadnego zabarwienia, tylko czyste szkło.
— To po co w ogóle czegoś dodawać?
— Bo to ważne. Tyle mogę powiedzieć. Przyjmuje pan zamówienie?
— Zamówienie na co?
— Na naczynie z dodatkiem tych kawałków sardoniksu… jak je pan tam nazwał.
— Naczynie… — Thorwald zmarszczył nos. — Puchar? Kieliszek do wina? Do koniaku?
Dmuchane szkło?
— To ma być zwykła szklanka, taka, z jakiej pije się colę albo wodę mineralną. Proste ścianki,
płaskie dno.
— Nie interesuje mnie to.
Odwrócił się w stronę paleniska i schwycił stalowy pręt.
— Dobrze zapłacę. Sto. Tysiąc dolarów. Ramiona, które właśnie podnosiły pręt, opadły.
— To dużo pieniędzy.
— Musi być doskonała. Nie do odróżnienia od fabrycznie produkowanych szklanek.
— Chodzi o jakiś kawał? Coś na party dla nadzianych facetów?
— Właśnie. — Aleksandra Vaele uśmiechnęła się do niego szeroko i tym razem uśmiech był
szczery. — To będzie takie zaproszenie na party.
Pierwsza sura
Koronacja
Pomyśl, ruiny karawanseraju,
Którego portale zmienia noc i dzień,
Tu kiedyś sułtan za sułtanem w chwale
Czekał losu i w swoją drogę szedł.
Omar Chajjam
Buty krzyżowca śmierdziały kobylim moczem. Do rąbka ciężkiego wełnianego płaszcza po-
przyczepiały się kawałki żółtego nawozu, które teraz przy każdym kroku rozsypywały się po marmu-
rowej posadzce. Okropność.
Mimo to Alojzy de Medoc, rycerz zakonu templariuszy i komandor twierdzy w Antiochii, pow-
itał gościa z otwartymi ramionami.
— Bertrandzie du Chambord! Przybywasz z tak daleka! A przecież tak spiesznie, że nie
zdążyłeś nawet przystanąć, by oczyścić buty.
Ostrożnie objął krewniaka i klepnął go po okrytych kolczugą i płaszczem ramionach. Podniosła
się chmura kurzu. Alojzy kichnął.
Wypuszczając Bertranda z objęć, ogarnął wzrokiem jego postać. Na brudnej i ogorzałej od
słońca twarzy połyskiwało kilka świeżych blizn, najwidoczniej po ranach zasklepionych rozpalonym
żelazem. Ciężka, bojowa kolczuga Bertranda była zardzewiała od potu, z wyjątkiem miejsc, gdzie
rozdarcia naprawiono niedawno błyszczącymi kółkami. Białą tunikę, ozdobioną prostym czerwonym
krzyżem mającym imitować godło templariuszy, pokrywały łaty i cery. Prostokątne łaty przykrywały
przetarcia, cery — ślady po cięciach zadanych szablą. Jak można było sądzić po nieomal białej bar-
wie tkaniny wokół tych ostatnich — kolczuga spełniła swoje zadanie i ochroniła skórę. Żadnych
śladów zakrzepłej krwi — w każdym razie żadnych widocznych śladów.
— Jego skóra jeszcze mi się przyda — pomyślał z radością templariusz.
Podobnie jak jego kuzyn, Alojzy miał na sobie białą tunikę, z tym że jego utkana była z de-
likatnego lnu, a nie z pokutnej wełny. Nosił też podobny kaptur z żelaznych kółek, lekki jednak jak
koronka, zrobiony z najdelikatniejszego drutu, jaki potrafili wykuć damasceńscy płatnerze.
Alojzy odsunął się i skinął na saraceńskiego chłopca, stojącego w przedpokoju. On także
ubrany był w spodnie i tunikę z lnu — widoczny znak zamożności twierdzy, która dostatnio ubierała
nawet swoich niewolników. Służący nosił buty z miękkiej skóry antylopy, a na głowie miał turban z
czystego płótna. Chłopak rzucił się naprzód i zaczął czyścić brzeg szaty Bertranda.
Alojzy kopnął sługę.
— Szmaty i woda, chłopcze! Usuń to łajno z posadzki! I rozpal drewno sandałowe koło okna,
żeby oczyścić powietrze.
— Tak, panie — rzekł chłopiec i natychmiast zniknął.
— A więc, Bertrandzie, czym mogą ci służyć templariusze z Antiochii?
— Mój biskup nakazał mi odprawić akt pokuty w Ziemi Świętej. Ja jednak wolałbym dokonać
czynów, które okryją mnie sławą.
— Na chwałę Bożą, oczywiście.
— Oczywiście, kuzynie. I w tym właśnie problem. To wszystko jest takie kosztowne: prze-
prawa okrętem z jednego bezpiecznego portu do drugiego, bandy niewiernych, walka… sama podróż
morska i dotarcie do Outremer uszczupliły moje zasoby.
Alojzy uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił, poklepał mężczyznę po ramieniu i popchnął
go w kierunku krzesła z libańskiego cedru. Przynajmniej siedzenie miał czyste, a kolczuga osłonięta
płaszczem nie mogła porysować drewna.
— Ilu miałeś ludzi?
— Czterdziestu konnych rycerzy, wszyscy z północnych prowincji, wszyscy szaleńczo odważni
w bitwie.
— Ekwipunek?
— Konie, broń, kolczugi, żywność i wino, wozy na łupy — Bertrand uśmiechnął się szeroko —
koniuchowie, służący, kucharze, pomywacze i dziewki służebne.
— A ilu ci zostało?
Uśmiech zniknął z twarzy Bertranda.
— Czterech ludzi, sześć koni, jeden wóz. Dziewki oddaliśmy w niewolę piratom w zamian za
darowanie życia.
— Cóż, krewniaku, wygląda na to, że ciągle jeszcze masz miecz i kolczugę. Będziesz mógł
walczyć w armii, którą sformuje Gwidon Luzynian, kiedy zostanie koronowany na króla Jerozolimy.
Możesz też wyruszyć z Antiochii z Reynaldem de Châtillon, naszym księciem, to przysporzy ci
sławy.
— Ale ja przyrzekłem biskupowi z Blois bitwę, którą sam obmyślę i którą wygram siłą włas-
nego oręża na chwałę Jezusa Chrystusa.
— Niełatwa to sprawa, z czterema ludźmi i bez odpowiednich koni.
— Pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc.
— W jaki sposób?
— Wypożycz mi ludzi.
— Z zakonu templariuszy?
— Podlegają twoim rozkazom. Alojzy zacisnął wargi.
— Wszyscy w zakonie jesteśmy braćmi w Chrystusie. Dowodzę twierdzą, która ma być dla
moich braci ostoją i bezpiecznym miejscem odpoczynku. Nie mogę wydać takich rozkazów.
— Możesz przekonać swoich braci.
— By z tobą wyruszyli?
— Tak, na rany Chrystusa.
— Co właściwie mieliby robić?
— Zdobyć Grób…?
— Cha, cha, chrześcijanie zdobyli już Górę Oliwną, Grób i miejsce, gdzie stała Świątynia
Salomona. Cóż jeszcze mógłbyś zdobyć, dokonując swojego aktu pokuty?
— No cóż, mógłbym…
— Słuchaj no, panie, a właściwie jakie masz środki?
— Tylko to, co na grzbiecie.
— A w domu?
— Honor rodziny. Zbroję wykutą, zanim urodził się Karol Wielki. Dochody z siedemdziesięciu
tysięcy akrów najlepszej ziemi w Orleanie, przyznane przez starego króla Filipa w roku jego śmierci.
— Nic na własność?
— Żonę — przyznał Bertrand.
— Nic, co miałoby konkretną wartość?
— Cóż, jedną, dwie parcele.
— Ile tego?
— Trzy tysiące akrów.
— Wolne od zobowiązań?
— Dostałem od ojca.
— Złożyłbyś te parcele jako gwarancję?
— Gwarancję? Co to jest? — zapytał francuski rycerz.
— Zastaw. Zakon pożyczy ci pieniądze, za które wynajmiesz konnych rycerzy, kupisz konie,
żołnierzy, broń i żywność. W zamian za to zobowiążesz się oddać dług i należny procent.
— To grzech lichwy!
— Świat jest okrutny, kuzynie.
— Ile tych pieniędzy?
— Sądzę, że zakon byłby ci w stanie pożyczyć 36000 piastrów. To byłaby równowartość 1200
syryjskich dinarów.
— Ile można za to kupić?
— Zaledwie za pięćdziesięciokrotnie wyższą sumę wykupiono tu z niewoli zabójcę
saraceńskiego króla. A przypomnij sobie, jak wielką kwotę templariusze i inne zakony otrzymały jako
odszkodowanie, kiedy Henryk Angielski kazał zgładzić Beeketa, który był tylko duchownym. A
zabójstwo, o którym mówię, pozbawiło życia nie kapłana, lecz władcę.
— Więc za te dinary mógłbym kupić konie i lojalność ludzi?
— Wszystko, czego tylko zapragniesz.
— Co wspólnego ma z tym moja ziemia?
— Zwrócisz nam pożyczkę wraz z procentami z łupów, które zdobędziesz w bitwie. Jeżeli nie
zwrócisz długu, parcele we Francji staną się naszą własnością.
— Zwrócę.
— Jestem tego pewien. Twoja własność ani przez chwilę nie będzie zagrożona, nieprawdaż?
— Myślę, że nie. Czy przyjmiesz moje słowo chrześcijanina i rycerza, jeśli wezmę Boga na
świadka?
— Chętnie przyjąłbym twoje słowo, kuzynie, lecz moi zakonni zwierzchnicy wymagają doku-
mentów. Rozumiesz przecież, że mógłbym umrzeć, a ty zobowiązujesz się nie mnie, lecz zakonowi
templariuszy.
— Pojmuję.
— To dobrze. Każę skrybom przygotować dokumenty. Postawisz na nich swój znak.
— Kiedy dostanę pieniądze?
— Nie od razu. Musimy pchnąć posłańca do Jerozolimy, by uzyskać zgodę Gerarda de Ride-
fort, naszego mistrza.
— Rozumiem. Jak długo to potrwa?
— Tydzień drogi. W tę i z powrotem.
— A gdzie mam przez ten czas jeść i spać w tym wrogim kraju?
— Tutaj, oczywiście. Będziesz gościem zakonu.
— Dziękuję ci, krewniaku. Powiedziałeś to jak prawdziwy mieszkaniec Północy.
Alojzy de Medoc uśmiechnął się.
— To drobnostka. Mała przerwa da ci czas na oczyszczenie butów.
Stół w prywatnym apartamencie Gerarda de Ridefort, mistrza zakonu templariuszy, miał sie-
dem łokci długości i trzy szerokości. Mimo to zajmował zaledwie niewielki ułamek powierzchni
przeznaczonej dla mistrza w jerozolimskiej twierdzy.
Jakiś saraceński rzemieślnik przyozdobił brzegi długich desek, z których zbito stół, podo-
biznami normańskich twarzy. Oblicza te były owalne, z dużymi, wytrzeszczonymi oczami patrzącymi
spod spiczastych żelaznych hełmów, z wąsami zwisającymi nad kanciastymi zębami, które przypomi-
nały płyty nagrobne. Uszy, wyglądające jak uchwyty dzbanów, łączyły głowy ze sobą.
Tomasz Amnet, przyglądając się łańcuchowi twarzy, od razu zrozumiał sens karykatury i myśl,
która towarzyszyła jej twórcy. Boże — wyszeptał do siebie — jakże te biedne stworzenia muszą nas
nienawidzić! Barbarzyńców z Zachodu, zajmujących ich miasta siłą oręża i wiary w boga–cieślę i w
jego ojca ukrytego w niebie.
— Nad jakimi to zaklęciami dumasz, Tomaszu?
— Co…? Co powiedziałeś, Gerardzie?
— Potrafisz tak się zapamiętać w studiowaniu brzegu stołu, że nawet mnie nie słyszysz.
— Słyszałem cię dostatecznie dobrze. Chciałeś wiedzieć, czy Gwidon Luzynian jest odpowied-
nim kandydatem do korony.
— Wybór jest w ręku Boga, Tomaszu.
— I częściowo w ręku Sybilli. Jest matką zmarłego króla Baldwina, siostrą Baldwina Trędowa-
tego, który panował przed nim, i córką króla Amalryka, który go poprzedzał na tronie. A teraz wzięła
sobie Gwidona za małżonka.
— To wcale nie musi znaczyć, że Gwidon zostanie królem — zauważył Gerard. — Chciałbym
tylko wiedzieć, czy zakon templariuszy odniesie większe korzyści, popierając męża Sybilli w jego
staraniach, czy też raczej przechylając szalę na stronę księcia Antiochii?
— Zakładając, oczywiście, że książę Reynald nie zdecyduje się sięgnąć po koronę siłą?
— Rzecz jasna. A gdyby miało się tak stać?
— Reynald de Châtillon jest bestią, no ale o tym już wiesz, mój panie. Kiedy patriarcha Antio-
chii zganił Reynalda za szantażowanie cesarza Manuela z Konstantynopola — mówił Amnet —
książę kazał swojemu cyrulikowi ogolić staruszkowi brodę i głowę i wyciąć mu na skórze wzór
naszyjnika i korony. Potem Reynald posmarował te rany miodem i kazał przykuć patriarchę na szczy-
cie wysokiej wieży. W południowym słońcu muchy omal nie doprowadziły starca do szaleństwa.
Reynald zaatakował i złupił chrześcijańskie osiedla na Cyprze, przez trzy tygodnie paląc kościoły —
kościoły, Gerardzie! — niszcząc plony, zabijając wieśniaków, gwałcąc kobiety i zarzynając bydło. Ta
wyspa przez całe pokolenie nie otrząśnie się z tego, co jej wyrządził Reynald de Châtillon. Ledwo
skończył na Cyprze, wybrał się na wyprawę po Morzu Czerwonym, gdzie w Medynie spalił flotę
statków, wiozących pątników. Mówi się, że miał nawet zamiar zająć Mekkę i spalić to święte miasto,
tak by nie pozostał po nim ślad na pustyni. Nie zrobił tego, jednak śmiał się w kułak, patrząc, jak toną
pielgrzymi.
— Tomaszu, czyż zabijanie niewiernych nie jest obowiązkiem chrześcijanina?
— Z jednej strony Reynald wycina chrześcijan na Cyprze, z drugiej wyrzyna Saracenów w
Medynie. Sam sułtan Saladyn, strażnik islamu, poprzysiągł mu zemstę, to samo zrobił chrześcijański
cesarz w Konstantynopolu. Reynald stanowi zagrożenie dla każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego
miecza.
— W takim razie radzisz mi poprzeć Gwidona?
— Gwidon jest głupcem i będzie najgorszym królem, jaki może się przydarzyć Jerozolimie.
Gerard przesunął za stołem swoje wielkie ciało.
— Stawiasz mnie między młotem a kowadłem. Powiedz mi, Tomaszu, czy w swoim proroczym
Kamieniu widziałeś Gwidona na tronie między rokiem pańskim 1186 a rokiem pańskim, diabli i ty
sam wiedzą, którym…
— W Kamieniu, panie? Czyż potrzebuję wróżb, by przewidzieć to, co widzi każde dziecko?
Przecież to Gwidon spowodował masakrę spokojnych Beduinów i ich stad w Arad, tylko po to, by
wpieklić chrześcijańskich panów, którzy pobierali od nich opłaty za wypas trzód.
— Pytam jeszcze raz: czy naganne jest zabijanie pogan?
— Naganne? Tego nie powiedziałem. Po prostu bezmyślne, panie, biorąc pod uwagę, że tysiąc
ich przypada na każdego z nas. Że każdy Francuz z Outremer musi przeprawić się przez morze i
przebyć piaszczyste drogi na koniu, walcząc z piratami, zbójcami i tłumiąc bunt własnego żołądka. Że
poganie podnoszą się z piasku tysiącami, jak źdźbła wiosennej trawy po deszczu, a każdy z nich
uzbrojony jest w ostrą jak brzytwa szablę i bez reszty oddany swojemu pogańskiemu dowódcy. W
takim wypadku dowodem rozsądku byłoby raczej odłożyć na bok niektóre wasze pojęcia o tym, co
jest dobre, a co złe, i pozwolić Beduinom drzemać spokojnie wokół swoich studni i płacić za wypas
stad.
— Upominasz mnie, Tomaszu?
— Panie, ja tylko ganię głupca, którym jest Gwidon Luzynian, i brutala, którym jest Reynald
de Châtillon.
— Jesteś Strażnikiem Kamienia, i twoim obowiązkiem jest wspomagać mnie jego siłą. Pow-
iedz mi więc, czy Gwidon jest dostatecznie silny, by przeciwstawić się Reynaldowi de Châtillon?
— Czy to ma znaczenie, jeśli my możemy się mu przeciwstawić?
— W takim razie powinniśmy poprzeć Gwidona?
— Och, Gwidon i tak będzie następnym królem Jerozolimy. O to nie musimy się obawiać.
— Nie o to pytałem…
Łomotanie do drzwi przerwało mistrzowi templariuszy.
— Co tam? — krzyknął Gerard.
Drzwi uchyliły się nieco i w szparze pokazała się głowa młodego chłopaka — mieszańca z
normańskiego ojca i matki–Saracenki. Wielu takich młodzieńców, którzy byli najczęściej synami
templariuszy, służyło zakonowi. Śniada twarz chłopca była pokryta potem i kurzem drogi. W przym-
glonych zmęczeniem oczach widać było lęk.
— Przybywam z twierdzy w Antiochii, panie. Z wiadomościami od pana Alojzego de Medoc.
— Czy te wiadomości nie mogą poczekać?
— Mówił, że są pilne, panie. Wspominał coś o tłustym ptaku, którego można oskubać.
— Dobrze, dawaj.
Chłopak wydobył spod okrycia skórzaną sakwę i podał ją Gerardowi. Ten wziął do ręki sztylet
o wąskim ostrzu i przeciął sznurki, którymi była przewiązana. Wyciągnął zwitek pergaminu i skruszył
pieczęć trzonkiem noża. Rozwinął szybkim ruchem list i podniósł go do oczu.
Westchnął i podał list Amnetowi.
— Pismo jest bardzo niewyraźne. Alojzy widocznie się spieszył.
Tomasz Amnet wziął od niego list i zaczął czytać.
Gerard obserwował go z pewnym niepokojem. W jego świecie człowiek, który równie spraw-
nie posługiwał się mieczem jak piórem, ciągle jeszcze należał do rzadkości. Mimo że wielu templari-
uszy potrafiło odcyfrować na mapie nazwę miasta czy rzeki albo postawić podpis na akcie nadania
ziemi, ci, którzy byli biegli w tej sztuce, należeli do mniejszości.
Amnet zdawał sobie sprawę, że Gerard de Ridefort jest człowiekiem mającym władzę i autory-
tet i nie ma on powodu, by podziwiać tych, którzy umieją czytać. W tej chwili jednak mogło go ziry-
tować, że pergamin przemówi do sprytnego szaraka, którym był Tomasz Amnet, a pozostanie niemy
dla kogoś tak znaczącego, jak Gerard de Ridefort.
— O czym pisze? — spytał w końcu przełożony templariuszy.
— Alojzy udzielił pożyczki niejakiemu Bertrandowi du Chambord, swojemu dalekiemu
krewniakowi. W zamian za zastaw dwóch parcel w Orleanie zakon wyposaży Bertranda w rycerzy,
pieszych, broń i ekwipunek za sumę 1200 dinarów.
— Ile jest tej ziemi?
— Trzy tysiące akrów. Ciekawe, czy jest tyle warta? Komandor nie wspomina nic o jej jakości.
— Słyszałeś kiedy, żeby Alojzy przyjął marną ziemię jako gwarancję? Czytaj dalej.
— Proponuje, byśmy wkupili się w łaski Reynalda, ofiarowując tę ziemię jego kuzynowi,
który, jak pisze, wraca za niespełna rok do Francji. Ale — zaprotestował Amnet — ziemia nie należy
jeszcze do nas. Nie możemy nią dysponować.
— Będzie do nas należała, i to niebawem — powiedział Gerard. — Dług nie zostanie spłacony.
— Skąd ty, panie, i Alojzy możecie to wiedzieć? Macie swój własny proroczy Kamień?
Gerard postukał się w czoło.
— Ależ nie, mój młody przyjacielu. Czyż potrzebuję wróżb, jeśli mam jeszcze tyle rozumu co
każde dziecko? — Mistrz templariuszy zachichotał, powtarzając słowa Amne—ta. — Ten Bertrand
będzie szukał sławy, by udoskonalić swoje krótkie i grzeszne życie. A my mu ją zapewnimy.
— W jaki sposób? — zapytał spokojnie Tomasz.
— Zasugerujemy temu biednemu głupcowi, że największą chwałą okryje się, atakując hasz-
szaszijjuna w cytadeli w Alamut.
— Nie bez powodu nazywają to miejsce Orlim Gniazdem. Jest nie do zdobycia.
— Oczywiście, tylko że dzielny Bertrand nie będzie nic o tym wiedział, dopóki się całkiem nie
zaangażuje w sprawę. A wtedy będzie za późno.
— Młody francuski szlachcic, żądny sławy, przeciwko bandzie pozornie nie uzbrojonych
zabójców. To będzie jak skorpion wpuszczony pod prześcieradło szejka Sinana — Starca z Gór.
— A jednocześnie oznacza dla nas podarunek w postaci trzech tysięcy akrów ziemi.
Tomasz Amnet przez chwilę rozważał plan w milczeniu.
— Karol — powiedział nagle.
— Co? — Gerard de Ridefort spojrzał znad pergaminu, którego woskową pieczęć skubał pal-
cami.
— Tak ma na imię kuzyn Reynalda, który tak się spieszy do domu: Karol.
— Mniejsza o to. Najważniejsze, że pomoże nam ułożyć stosunki z Reynaldem.
— Kiedy karmi się bestię, trzeba uważać na palce.
— No to nakarmimy tę bestię Bertrandem du Chambord, a potem zobaczymy, ile nam zostało
palców.
Tomasz Amnet zamknął żaluzje i zaciągnął zasłony w swojej komnacie w wysokiej wieży jero-
zolimskiej twierdzy, odgradzając się od nocnego chłodu i czegoś jeszcze, co czaiło się za oknem.
Mimo że przedyskutował sprawę z Gerardem de Ridefort, był zaniepokojony zbliżającą się
koronacją Gwidona Luzyniana na króla Jerozolimy. Ten człowiek był tylko pionkiem i byle kto po-
trafił to pojąć, a Tomasz Amnet nie był byle kim. Od dwunastu lat był Strażnikiem Kamienia.
Funkcję, którą zaczął pełnić, kiedy był jeszcze młody, powierzono mu nie tylko ze względu na
szlachetne urodzenie i biegłość we władaniu mieczem w służbie zakonu. Zajęcie to sprawiło, że
upływ czasu odczuwał silniej niż inni.
Zwykli ludzie widzieli we wstającym świcie tylko nowy dzień, pojmowali każdą bitwę czy
forsowny marsz jako nowe wyzwanie, któremu trzeba sprostać, a atak choroby, rana czy wreszcie
śmierć były dla nich zawsze zaskoczeniem.
Amnet natomiast dostrzegał we wszystkim pewną logikę.
Każdy dzień był ogniwem w łańcuchu lat, każda bitwa — pionkiem na wielkiej szachownicy
wojny i polityki, każda rana — częścią procesu umierania, który w końcu ogarnie całe ciało. Amnet
zdawał sobie sprawę, że nurt czasu unosi go jak lekki kawałek drewna.
A Kamień skupiał w sobie ten nurt.
Tomasz otworzył ciężką, starą skrzynię i wyciągnął szkatułkę, w której przechowywał skarb.
Wyłożona aksamitem szkatułka była zrobiona z orzechowego drewna, prawie całkiem sczerniałego ze
starości. Templariusz opatrzył ją odpowiednim wzorem, składającym się z pentagramów i wielokrop-
ków, wyrysowanych po wewnętrznej stronie wieczka, by ochronić energię Kamienia i ukryć go przed
dociekliwością niepowołanych.
Otworzył kasetkę.
W mdłym świetle pojedynczej świecy Kamień rozbłysnął lekko, jakby witając się z Tomaszem.
Miał kształt jajka, o gładkiej i połyskującej powierzchni, był jednak, bardziej niż zwykłe jajko, wy-
brzuszony z jednego końca i bardziej spiczasty z drugiego. Mężczyzna sięgnął do kasetki i wyjął go.
Spodziewany dreszcz bólu przebiegł w górę po ramieniu. Z czasem stanie się być może łat-
wiejszy do zniesienia, lecz nigdy się nie zmniejszy. Był jak drżenie, które czuje się w końskim karku,
kiedy zwierzę zostaje trafione strzałą — drżenie nadchodzącej śmierci.
Dotknięcie Kamienia sprawiło, że usłyszał też muzykę, chór aniołów śpiewających hosannę na
chwałę Bożą. Śpiew wypełniał przestrzeń tak długo, jak trzymał w dłoni minerał.
W tej samej chwili wytrysnęła w jego głowie fontanna barw przypominających strumień
słonecznego światła, które przechodząc przez oszlifowany kryształ, rzuca na ścianę tęczową plamę.
Kolory tańczyły, tworząc różnorakie desenie, dopóki nie odłożył Kamienia na surowe deski pulpitu.
Amnet oddychał ciężko.
Wydawało mu się, że Kamień zwęgli drewno szkatułki, wypalając dla siebie rodzaj czarnego
gniazda wysłanego popiołem. Lecz jego energia nie była z rodzaju tych, które palą drewno.
Kolejna faza przygotowań wymagała znajomości prostej alchemii. W alembiku zmieszał olej
rozmarynowy, suszoną bazylię i olejek z kapryfolium — sprowadzany przez zakon za ogromne sumy
z Francji — z czystą wodą studzienną i odrobiną przedestylowanego wina. Ta mikstura nie miała
sama w sobie żadnej mocy, była jedynie medium, poprzez które Kamień pokaże swoją siłę.
Zakręcił mieszaniną w szklanej kolbie, podstawił pod nią ogarek i zapalił jego knot od płonącej
świecy. Przycinając knot ogarka i dolewając stopionego łoju, mógł dokładnie regulować moc
płomienia pod alembikiem. Ciecz wewnątrz naczynia powinna parować, lecz nie wolno było
dopuścić, by się zagotowała. Opary podniosły się i zaczęły uchodzić przez szyjkę kolby, która ki-
erowała skręcający się warkocz pary nad spiczasty koniec Kamienia.
Amnet doszedł do tego sposobu metodą prób i błędów. Sam Kamień był zbyt nieprzejrzysty, by
można było zajrzeć do wnętrza. Jego substancja, przypominająca czerwonobrązowy agat, była prawie
zupełnie ciemna, chyba żeby spojrzeć na kryształ wzdłuż najkrótszej jego cięciwy, bezpośrednio pod
ostre słońce.
Energia Kamienia była w stanie nadać kształt otaczającej go przestrzeni, były to jednak bardzo
nieznaczne zmiany. Dym czy para osiadła na szkle były zbyt ciężkie dla tej energii. Jej wpływ był
delikatniejszy i lepiej uwidaczniał się w ulatniających się oparach. Olej rozmarynowy, zmieszany —
tak, jak to właśnie zrobił Tomasz — z wodą, czystym alkoholem i ziołami, najlepiej nadawał się do
tego celu. To, co miało się teraz ukazać, zależało jednak tylko od Kamienia, a nie od tego, co Tomasz,
świadomie lub nie, mógł wnieść do seansu.
Kiedyś Kamień pokazał mu dokładne położenie złotego skarbu Priama, który leżał przykryty
ułożonymi w prostokąt głazami, sto stóp pod zarośniętą krzewami powierzchnią ziemi w Ilionie. Am-
net natychmiast postanowił zorganizować wyprawę, by wydobyć skarb, lecz ostatecznie pod wpły-
wem wątpliwości zrezygnował.
Kamień nigdy by go nie oszukał, lecz Tomasz mógł łatwo zwieść sam siebie, wykazując ty-
powo ludzki entuzjazm w tłumaczeniu jego przekazów na język racjonalny. Miejsce, które ujrzał
podczas seansu, mogło równie dobrze nie być historycznym Ilionem. To, co pokazywał kryształ, nie
zawsze przystawało do reguł świata zamieszkanego przez ludzi.
Kiedyś ukazał mu jednak sugestywną wizję. Przedstawił ukrytą strukturę zakonu templariuszy,
podobną do wieży z ciosanych kamieni, z których każdy był bądź modlitwą, bądź sumą pożyczonych
pieniędzy, bądź tryumfalnym zwycięstwem oręża. Dziewięciu wielkich mistrzów przed Gerardem,
poczynając od Hugona de Payens w roku pańskim 1128, spiskowało, walczyło i handlowało, by zro-
bić w Ziemi Świętej miejsce dla Franków z Północy. To ci sami jasnowłosi i srodzy wojownicy prze-
prawili się niegdyś przez Morze Północne, by najpierw złupić, a potem zasiedlić dzikie wybrzeże,
które Francja pokazuje białym skałom Albionu. Ci sami synowie burzy zbudowali i obsadzili łodzie
Wilhelma, kiedy ten wyprawił się przeciwko Saksonom, by dochodzić swoich pretensji do panowania
nad tym wyspiarskim ludem. Teraz, zaledwie sto dwadzieścia lat później, kiedy stary król Henryk
Angielski zmagał się z młodym Filipem Francuskim, północni Frankowie stali między nimi, strącając
dawnych i ustanawiając nowych władców. W tym samym czasie, daleko za morzem, walczyli też jako
rycerze zakonu, by pomóc obu monarchom w podboju Ziemi Świętej.
W wizji ukazanej przez Kamień Tomasz Amnet zobaczył historię sześćdziesięciu lat zakonu.
Rycerze galopowali przez mgiełkę wydobywającą się z alembiku. Ubrani w podzwaniające kolczugi,
okryci białymi, wełnianymi płaszczami z długim krzyżem, uzbrojeni w miecze i kopie, osłonięci
normandzkimi tarczami w kształcie łzy, przejeżdżali przed nim konno jeden za drugim. Białe konie
niosły żywych, o oczach zamglonych i oślepionych światłem życia. Na czarnych koniach siedzieli
zmarli, z których wzroku biła wiara w sąd Odyna i odkupienie w Walhalli.
To była pouczająca lekcja. Pierwsi z templariuszy, wszyscy na czarnych koniach, byli szczupli i
spaleni słońcem. Mieli dłonie pokryte odciskami i mięśnie napięte jak liny, a na ich mieczach było
widać świeżą krew. Rycerze na końcu kolumny dosiadali w większości białych koni i byli pulchnymi
mężczyznami, o skórze bladej od przesiadywania w komnatach i pod baldachimami, a ich dłonie były
delikatne i poplamione atramentem, którym podpisywali dokumenty.
Płaszcze pierwszych jeźdźców czuć było krwią i kurzem bitwy. Białe lniane opończe ostatnich
rycerzy zakonu pachniały kadzidłem kaplicy i perfumami z buduarów nierządnic.
To była wyraźna wizja. Ostatni, niczym nie zakłócony akt jasnowidzenia, jakiego Tomasz Am-
net doświadczył w ciągu kilku ostatnich miesięcy.
Teraz chciał spróbować jeszcze raz. Lewą dłonią rozgarnął parę wydobywającą się z naczynia,
kierując ją nad Kamień, uspokoił myśli i wytężył wzrok.
Z oparów wyjrzała twarz Gwidona Luzyniana, twarz przesycona namiętnością, z opadającą
szczęką i językiem wysuniętym z kącika ust. Długimi, spiczastymi palcami, pokrytymi czerwono-
brązową jak u Saracena skórą, dotykał czoła, skroni, piersi i swojej naprężonej męskości. Gwidon
jęknął, odwrócił się i zniknął.
Kłąb pary uniósł się i nabrał kształtu w nikłym świetle świecy. Jak krąg powstający na spoko-
jnej tafli wody, słabe światło rozbłysło, stając się bezlitosnym blaskiem południowego słońca, i oświ-
etliło skałę wznoszącą się nad pustynią, zagiętą jak palec kobiety, proszącej, by podszedł bliżej. Palec
rozprostował się i zniknął we mgle.
Teraz z pary wyłoniły się czarne wąsy podgolone ostrzem sztyletu, a nad nimi oczy — czer-
wone jak u wilka i skośne jak u kota. Na chwilę wąsy uniosły się w uśmiechu, odsłaniając białe zęby,
równe u dołu jak kamienne płyty nagrobków, zaokrąglone tam, gdzie niknęły w czerwonej tkance
dziąseł. Oczy rozglądały się przez chwilę, dopóki nie natrafiły na twarz Amneta, a wtedy wbiły weń
intensywne spojrzenie. Szeroki nos, dzielący tę twarz na pół, stracił kształt — i wszystko rozpłynęło
się w mgiełce, jak przedtem zgięty w geście zaproszenia kobiecy palec.
Tomasz rozgarnął opary dłonią, zanim zdążyły uformować się w następny obraz.
Świeca pod alembikiem zgasła i dym przestał się wydobywać z naczynia. Nie był już
potrzebny. Ta twarz, te wilcze oczy zakłócały każdą wizję Tomasza w ciągu ostatnich miesięcy.
Gdzieś daleko, teraz, w przeszłości czy przyszłości, jakiś czarodziej wypowiedział lub wypowie
wojnę Strażnikowi Kamienia. Takie potyczki zdarzały się często — w przeszłości i przyszłości
zawsze magowie ścierali się między sobą. Ta jednak mogła zakłócić porządek najgłębszych sił
drzemiących w Kamieniu. Tomasz Amnet musiał zastanowić się nad odpowiedzią godną wyzwania.
Odstawił aparaturę na bok, by ostygła. Wziął do ręki Kamień. Przezwyciężając ból, odłożył go
do szkatułki i zamknął wieczko. Za każdym razem, kiedy go dotykał czy korzystał z jego mocy, Ka-
mień coś w nim zmieniał, dodawał siły, wyostrzał zmysły.
Tomasz przypomniał sobie dzień, kiedy przejął Kamień od Alaina, templariusza, który
poprzednio sprawował funkcję Strażnika.
Stary rycerz leżał na posłaniu, raniony w płuco saraceńską strzałą. Od dwóch dni spluwał
czarną krwią i nikt nie oczekiwał, że dożyje świtu.
— Tomaszu, podejdź tutaj.
Amnet zbliżył się nieśmiało do łóżka, ściskając przed sobą dłonie, pokryte odciskami od ręko-
jeści miecza i uchwytu tarczy. Miał siedemnaście lat i głowę tak pustą, jak żelazna skorupa hełmu.
— Bracia zakonni, po naradzie, nie znaleźli dla ciebie żadnego lepszego zajęcia, więc oddali
cię mnie.
— Tak, panie.
— Zakon musi mieć Strażnika Kamienia. Możesz mi wierzyć, że to niezbyt ważna funkcja. Nie
taka jak komandor twierdzy czy dowódca w polu.
— Tak, panie.
— Jednak Strażnik cieszy się pewnym poważaniem. — Rycerz podniósł się z poduszek, jego
płonące oczy nie patrzyły na Tomasza. — Kamień jest groźny dla tego, kto go posiada. To narzędzie
szatana. Dotykaj go jak najrzadziej i używaj tylko w razie najwyższej potrzeby.
— Czym jest ten Kamień?
— Przybył z Północy, razem z pierwszymi rycerzami, którzy założyli zakon. Zawsze należał do
nas. Jest naszą tajemnicą. Naszą siłą.
— Gdzie jest ten Kamień, panie?
— Trzymaj go zawsze przy sobie, chroń dla dobra zakonu. Tak długo jak z nami będzie, nikt
nie pokona templariuszy w bitwie. Dotykaj go jak najrzadziej. Dla dobra…
Gorączka płonąca w piersiach Alaina rzuciła się na niego jak wściekły pies zerwany z łańcucha.
Oddech u wiązł mu w gardle. Wytrzeszczył oczy, utkwiwszy wzrok w Tomasza. Ostatnie słowa były
już tylko świszczącym westchnieniem:
— …własnej duszy. To był koniec.
Młodzieniec zdawał sobie sprawę, że powinien coś zrobić. Zamknął powieki starca, przytrzy-
mując je brzegiem dłoni, tak jak robili to jego nauczyciele z poległymi na polu bitwy. Powinien
komuś powiedzieć, że Alain odszedł. Jednak przede wszystkim powinien znaleźć Kamień, który był
teraz pod jego opieką.
Gdzie on mógł być?
Tomasz nachylił się i spojrzał pod łóżko — goła zakurzona posadzka i przykryty pokrywką
nocnik. Wyciągnął go, żeby się przekonać, czy stary rycerz nie ukrył tam Kamienia. W nos uderzył go
smród zawartości naczynia. Potrząsnął nią powoli, by przekonać się, że nie zawiera nic tak twardego
jak kamień.
Gdzie jeszcze?
Podwinął rękaw koszuli i sięgnął pod poduszkę. Poruszona przy tych poszukiwaniach głowa
rycerza opadła na bok, powieki rozchyliły się, odsłaniając zmętniałe białko oczu. Dłoń Amneta na-
trafiła na coś twardego. Objął to coś palcami i powoli wyciągnął pudełko z czarnego orzecha. Obejr-
zał zamknięcie i przekonał się, że nie będzie potrzebował klucza. Podniósł wieczko.
Wewnątrz leżał ciemny kryształ grubości jego dłoni.
W mrocznym świetle nie mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Miał wrażenie, że kamień zmienia
kolory: raz był ciemnoczerwony jak stara, zaschnięta krew, innym razem brunatno—żółty, jak żyzna
francuska ziemia po wiosennej orce.
Nie zważając na przestrogi Alaina, Tomasz dotknął powierzchni Kamienia. Przeszył go nagły
ból, w uszach zabrzmiała muzyka. Ogarnęło go uczucie, że ktoś czyha na jego życie — prześwi-
adczenie, które miało mu towarzyszyć na jawie i we śnie aż do śmierci. Wszystko to pojawiło się
wraz z pierwszym dotknięciem Kamienia.
Tomasz odnalazł Kamień, który od tej chwili należał do niego.
Kamień odnalazł Tomasza i zawładnął nim.
Amnet zrozumiał od razu, że siła tkwiąca w Kamieniu mogła uratować życie Alaina, zagoić
jego rany i unieszkodliwić trucizny w jego ciele. Zrozumiał też, dlaczego stary rycerz nie skorzystał z
takiego wybawienia.
Teraz, kilkanaście lat później, mądrzejszy o wiedzę zawartą w starych pergaminach, które czy-
tał niekiedy tylko w swoich wizjach, silniejszy o tysiące dotknięć Kamienia, wiedział o wiele więcej o
nim samym i zawartej w nim energii.
Wiedział, że nie umrze w taki sposób, w jaki umierają inni ludzie. Czegokolwiek by dokonał
jako rycerz zakonny w Outremer, nigdy nie przegalopuje na czarnym koniu przed oczami następnego
Strażnika Kamienia. Nigdy nie spojrzy w surową twarz Jednookiego Odyna u wrót Walhalli. Nie
uklęknie też w modlitwie u stóp Niebieskiego Tronu.
Sprzątając pulpit, Tomasz dotknął przypadkiem kawałka ołowiu, którym poprzedniego dnia
naprawiał dziurawą miednicę. Metal zadrżał pod dotknięciem i zamienił się w bryłkę szczerego złota.
Podniósł parę kościanych guzików, a one zaiskrzyły się i zamigotały jak pokrywa lodu na za-
marzniętym wodospadzie, zamieniając się w kulki przezroczystego kryształu, podzwaniające w jego
dłoni tajemniczym dźwiękiem skupionej w nich energii.
Czy to była sprawka szatana? Ta myśl powinna spędzać sen z oczu chrześcijanina i zakonnika,
którym ostatecznie był, ściskając serce strachem i mrożąc krew w żyłach.
Dla Strażnika Kamienia takie pytanie było pozbawione sensu. Kamień istniał sam dla siebie i
rządził się własną logiką. Nie wszystko, co działo się za jego sprawą, było przerażające. Kryształ
mógł mu wyrządzić wiele krzywd, a jednak obdarzył go złotym dotknięciem.
Tomasz podniósł w zdziwieniu dłoń do oczu; czekał, aż skończy się godzina cudów.
Kartoteka nr 01
Cyberpsych
Sztuka jest zazdrosną kochanką;
jeśli ktoś jest genialnym malarzem,
poetą, muzykiem, architektem czy filozofem,
będzie złym mężem i kiepskim żywicielem rodziny.
Ralph Waldo Emerson
Eliza 212: Dzień dobry. Tu Eliza, kanał 212, serwis on–line Połączonych Przychodni Psychia-
trycznych dla obszaru stołecznego miasta Boswash. Proszę traktować mnie jak bliską osobę.
Pacjent: Jesteś maszyną, a nie bliską osobą.
Eliza 212: Czy rozmowa ze mną będzie ci sprawiała trudności?
Pacjent: Nie sądzę. Całe życie rozmawiam z maszynami.
Eliza 212: Ile masz lat?
Pacjent: Trzydzieści trz… ee… dwadzieścia osiem. Właściwie dlaczego miałbym cię okłamy-
wać?
Eliza 212: No właśnie, przecież chcę ci pomóc. Masz przyjemny głos — niski, jakby szkolony.
Używasz go zawodowo?
Pacjent: Pytasz, czy jestem spikerem w telewizji?
Eliza 212: Albo aktorem czy piosenkarzem.
Pacjent: Czasami śpiewam, ale tylko trochę. Przede wszystkim gram na fortepianie. Cholera,
właściwie to nic innego nie robię, tylko gram na fortepianie.
Eliza 212: Lubisz grać?
Pacjent: Granie jest dla mnie jak oddychanie czystym tlenem. Jak narkotyk.
Eliza 212: Czym się dokładnie zajmujesz?
Pacjent: Przecież już mówiłem, gram na fortepianie.
Eliza 212: Przepraszam, chciałam zapytać, jaki rodzaj muzyki grasz?
Pacjent: Jazz, ballady, stride.
Eliza 212: Stride? Mój bank danych nie zawiera tego pojęcia w kontekście muzykologicznym.
Pacjent: Nie za dobry ten bank danych. Stride to rodzaj pierwotnego jazzu. Pierwsi zaczęli go
grać czarni pianiści z Harlemu w Nowym Jorku, na początku dwudziestego wieku. Charakterystyczna
jest lewa ręka, która gra na zmianę niską nutę i akord, z tym że akord jest grany od półtorej do dwóch
i pół oktawy wyżej niż nuta. W tym czasie prawa ręka gra synkopowane figuracje w tercjach i sek-
stach, chromatyczne pasaże i oktawy tremolo. Stride.
Eliza 212: Dziękuję za te dane. Wygląda na to, że wiesz dużo na ten temat.
Pacjent: Kochana, jestem najlepszym cholernym muzykiem, grającym stride w tym stuleciu.
Eliza 212: W takim razie podaj mi, proszę, swoje nazwisko, żebym mogła uzupełnić dane do
nowego hasła.
Pacjent: Tom. Tom Gurden.
[Pacjent 2035/996 równa się Gurden, Tom/Thomas/Tomas. NMI. Otworzyć kartotekę psychia-
tryczną i uzupełniać o wszystkie przyszłe dane.]
Eliza: Co ci dolega, Tom?
Gurden: Ktoś próbuje mnie zabić.
Eliza: Skąd wiesz?
Gurden: Wokół mnie dzieją się dziwne rzeczy.
Eliza: Jakie rzeczy?
Gurden: Zaczęło się gdzieś trzy tygodnie temu w New Heaven, kiedy samochód wyskoczył z
jezdni na chodnik. Byłem w okolicy na przyjęciu. Mniejsza o to, w każdym razie wielki nissan
dresser, limuzyna na poduszce powietrznej, przeskoczył przez balustradę ochronną i wylądował metr
ode mnie. Na liczniku musiał mieć sto dziesięć, zupełnie by starczyło, żeby mnie rozmazać.
Eliza: Stało ci się coś?
Gurden: Mogło się stać. Tyle że nie wiadomo skąd wyskoczył gość wyglądający jak zawodowy
gracz w rugby i przewrócił mnie na ziemię, zanim ten samochód zdążył mnie przejechać. Potem facet
poleciał ostro do przodu, tak że jego buty z cholewami znalazły się do połowy pod samochodem,
który zatrzymał się w oknie wystawowym. Facet wygrzebał się, otrzepał kolana i zwiał. Nawet nie
powiedział de nada.
Eliza: Jak wyglądał?
Gurden: Mocno zbudowany. Długi płaszcz z jakiegoś ciężkiego materiału — zamszu albo gab-
ardyny, buty z cholewami, jak mówiłem, wysokie, czarne, kiedyś takie nosili oficerowie kawalerii.
Eliza: Kolor włosów? Oczu?
Gurden: Przykro mi, ale miał na głowie kapelusz. Właściwie nie, coś jakby kaptur, po bokach
luźny, albo to było sombrero? Nie wiem. Było późno w nocy, a to nie jest najlepiej oświetlona część
miasta.
Eliza: Co zrobiłeś w sprawie tego samochodu?
Gurden: Nic.
Eliza: Sam powiedziałeś, że chciał cię zabić.
Gurden: No tak. Tyle że wtedy tego nie wiedziałem. Samochód to był tylko pierwszy incydent
— zanim doszło do pewnego zbiegu okoliczności, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ten wypadek
nie miał dla mnie wtedy znaczenia. W każdym razie nie na tyle, żeby tam zostać i dać się w coś, voire
dire, wgrzebać.
Eliza: Więc dałeś nogę, tak jak ten facet w kapturze?
Gurden: Tak.
Eliza: A drugi incydent?
Gurden: Strzelanina. Zdarzyła się jakiś tydzień albo dziesięć dni po historii z samochodem.
Wynajmowałem na lato mieszkanie na Jackson Heights. To jeden z tych budynków z piaskowca,
podzielonych na spółdzielcze segmenty. Ja miałem okno na pierwszym piętrze po lewej.
Była siódma rano, o tej porze zawsze jestem w domu i odsypiam libację. Wychodzę z ostat-
niego grania piętnaście po drugiej nad ranem, idę coś zjeść i ewentualnie zakręcić się wokół czegoś
interesującego. Nigdy się nie zdarza, żebym wrócił do domu i zaczął myśleć o pójściu do łóżka przed
trzecią albo czwartą. O siódmej rano, kiedy wszyscy wstają i biegną pod prysznic, ja śpię jak zabity.
Eliza: Dobrze sypiasz w nocy?
Gurden: Świetnie. Żadnych tabletek nasennych. Zamykam oczy i świat odpływa. No i tak, jak
mówiłem, wtedy, rano, kiedy na pewno można mnie znaleźć w domu, ktoś ostrzelał drugie piętro. Z
tym, że prawą stronę — po drugiej stronie ściany.
Eliza: Czy w tamtym mieszkaniu ktoś był?
Gurden: Tak, młoda dziewczyna. Ledwo ją znałem; Jenny Calvados.
Eliza: Zginęła?
Gurden: Nie od razu. Pierwsze dwa strzały wywaliły pleksi z okna. To tworzywo jest niesa-
mowite, wytrzymuje nawet wybuchające pociski. A przynajmniej wytrzymało pierwszy. Facet się nie
spieszył i podzielił pokój na sektory. Pociski zrzuciły co dwunastą książkę z półki. Jedna kula rozbiła
ekran wideo, następna przewróciła krzesło, które stało naprzeciw ekranu. Jedna przeszła przez boczną
ściankę lodówki, kolejna rozbiła w drzazgi komodę.
Gdyby Jenny nie wstała, to najprawdopodobniej by żyła, bo jej łóżko stało pod oknem,
osłonięte ośmioma calami cegły i kamiennej okładziny. Facet mógł ostrzelać pokój i dojść do
wniosku, że nikogo w środku nie było. Ale ona wstała i zaczęła biec w kierunku szafy. Wtedy jej
głowa znalazła się na linii strzału i rozbryznęła się na ścianie.
Eliza: Skąd wiesz, że zabiła ją ostatnia kula?
Gurden: Nie sypiam aż tak dobrze, a ściana nie jest aż tak gruba. Słyszałem, jak Jenny krzyc-
zała, kiedy pociski rozbijały jej meble. Potem oberwała i ucichła. Z tym że to nie ona miała być ce-
lem, tylko ja. Zamachowiec pomylił lewą stronę z prawą i wybrał nie to okno.
Eliza: Skąd możesz być pewien, że to był zamach? Strzelaniny bez powodu stają się powoli
normalne w Queens.
Gurden: Jestem pewien, bo gliniarze znaleźli dach, z którego strzelano — w prostej linii od
śladów trafienia Płytki baterii słonecznych były zarysowane, obok leżała kupka świeżych niedo-
pałków, nawet strzępki przybitki od pocisków, facet zrobił sobie podpórkę z jakichś resztek włókna
szklanego, więc zakładam, że używał lunety. Był okopany jak na wojnie i starannie celował.
Eliza: Ciągle jeszcze istnieje możliwość, że chciał zabić ją, a nie ciebie.
Gurden: Bibliotekarkę? Niezamężną dziewczynę w wieku dwudziestu sześciu lat, która miesz-
kała samotnie? Po co? Słuchaj, Jenny miała krótko obcięte ciemne włosy, tak jak ja. W nie oświetlo-
nym mieszkaniu strzelec mógł ją wziąć za mężczyznę, nawet jeśli celował przez lunetę. Tak jak pow-
iedziałem, musiał pomylić prawą stronę z lewą, pomyślał, że to ja, a załatwił ją. To znaczy, mogło tak
być.
Eliza: I to miałeś na myśli, mówiąc o zbiegu okoliczności?
Gurden: Nie całkiem.
Eliza: Były jeszcze jakieś strzały, prawda?
Gurden: Do licha, niezła jesteś!
Eliza: Zapisywanie informacji i analiza projekcyjna. Jestem zaprogramowana do zapamięty-
wania i zadawania pytań.
Gurden: Tego samego wieczoru była strzelanina w moim klubie. To musiało być jakieś dwa
tygodnie temu. Klub nazywa się studio drugie pięćdziesiąt cztery.
Eliza: Chciałeś powiedzieć: dwieście pięćdziesiąt cztery?
Gurden: Nie, drugie pięćdziesiąt cztery. To taka pamiątka po o wiele starszym klubie, który już
nie istnieje. No więc grałem tam środkową turę, gdzieś około wpół do jedenastej i nie szło mi za do-
brze. Publiczność nie jest w stanie zrozumieć, że ja odbieram występ zupełnie inaczej niż oni. Kiedy
zamykam oczy podczas grania, im się wydaje, że się wczuwam w muzykę. A tak naprawdę, to wtedy
na ogół sam siebie opieprzam, że skopałem kodę, albo…
Eliza: Koda? Co to takiego?
Gurden: Koda to powtórzenie pasażu, czasami z nieco innym zakończeniem.
Eliza: Dziękuję, zanotowałam. Kontynuuj, proszę.
Gurden: Albo przeklinam, bo wypuściłem dwa takty z modulacji. Innym razem przygryzam
wargę, a oni myślą, że się pomyliłem. W rzeczywistości walczę wtedy, żeby ominąć głuchy klawisz
albo strunę, która się rozstroiła. Jeśli ktoś ma absolutny słuch, tak jak ja, to po prostu nie może grać
na rozstrojonym fortepianie.
Elita: Więc granie tamtego wieczoru ci nie szło?
Garden: Klimatyzację w klubie szlag trafił i wilgoć zaczynała włazić w klawiaturę. Młoteczki
uderzały albo za sztywno, albo jak mokre szmaty. Prawdziwa nędza. I dlatego nie miałem czasu, żeby
przyglądać się publice albo uważać na drzwi.
Eliza: Na drzwi? Dlaczego miałbyś uważać na drzwi?
Garden: Dlatego, że wszystko, co najlepsze, przychodzi głównym wejściem — łowcy talentów,
agenci ze studiów nagrań, umowy i przypadkowe jednorazówki.
Eliza: Masz na myśli związki erotyczne.
Garden: Nie. Do tych rzeczy mam dziewczynę na stałe. To znaczy miałem. Jednorazówki
oznaczają w muzycznym interesie jednorazowe występy, na przykład na przyjęciach, ślubach,
świętach bar micwy — z tym że zapotrzebowanie na pianistę grającego stride nie jest za duże. Tam-
tego wieczoru nie patrzyłem na drzwi, bo fortepian grał jak skrzynia wypchana mokrymi skarpetami.
I dlatego nie widziałem, kiedy wszedł.
Eliza: Kto wszedł?
Garden: Facet ze spluwą. Studio drugie pięćdziesiąt cztery jest całkiem normalnym klubem —
zwykle przychodzą ludzie interesu — przede wszystkim koniarze i synto skini, czasem jakaś krót-
kotrwała znakomitość, trochę gości z Island. Teren neutralny. Hołoty z Manhattanu się nie wpuszcza.
Dlatego ten facet wydał się od razu jak z zupełnie innego opowiadania — miał krzykliwe ubranie z
jedwabiu, wypchaną saszetkę na pasku i siatkową koszulkę. Wyglądał jak podmiejski handlarz narko-
tyków, nawet mimo długich, jasnych włosów. No i ten błazen wyciągnął staroświecki pistolet maszy-
nowy z magazynkiem długim na trzydzieści centymetrów, odciągnął zamek i wywalił obok mnie pół
tego magazynka, zanim zdążyłem .dobrze mu się przyjrzeć.
Eliza: Trafił cię?
Garden: Nie. Strzały zniosło na prawo i w górę, więc tylko słyszałem, jak robią dziury w
ścianie za moją głową. Nie wychodząc z rytmu, ześlizgnąłem się z siedzenia do przodu między
kolumnę, na której są pedały, a poprzeczkę. Przestałem grać w tym samym momencie, kiedy kule
zaczęły się wbijać w bok fortepianu, wygrywając na strunach swoją własną melodyjkę. Nie sądzę,
żeby od tego momentu ktoś narzekał tam na zawilgocone młoteczki.
Eliza: Co zrobiłeś potem?
Gurden: Zwiałem tylnymi drzwiami, w ogóle się za siebie nie oglądając. Poprosiłem ki-
erownika, żeby mi zaraz wystawił czek. Powiedziałem, że mi matka zmarła.
Eliza: Zawiadomiłeś policję o tych strzelaninach?
Gurden: Jasne. Jestem porządnym obywatelem. Ale oni tylko się śmiali. Opowiedzieli mi poli-
cyjne bajeczki o przypadkowych napadach, przytoczyli statystyki dotyczące ludności, prawdopodo-
bieństwo znalezienia się w takiej sytuacji i powiedzieli, że coś sobie uroiłem.
Eliza: Ale ty tak nie uważasz?
Gurden: [Po przerwie trwającej jedenaście sekund] Pomyślisz, że jestem nienormalny.
Eliza: Nie na tym polega moje zadanie, Tom. Ja nikogo nie oceniam, tylko słucham.
Gurden: Ujmijmy to… w ten sposób. Zawsze czułem, że jestem kimś szczególnym. Odkąd
tylko pamiętam. Czułem, że stoję gdzieś z boku, że nie jestem taki, jak inni ludzie. Że jestem obcy,
ale jednocześnie zaangażowany w to, co się dzieje. Nie, żebym się buntował. Wydaje mi się, że czuję
większą odpowiedzialność niż inni za to, jak ten świat wygląda, za całą zgniliznę i draństwo. Czasami
myślę sobie, że to ja jestem odpowiedzialny za dwudziesty pierwszy wiek i że to ja zmienię ten stan
rzeczy — jak jakiś zbawiciel, oczywiście nie w sensie religijnym.
Jest taka siła, którą w sobie czuję, czy raczej zdolność, którą kiedyś miałem, a potem straciłem.
Napięcie w mięśniach, pulsowanie krwi w żyłach, którego nie potrafię kontrolować. Gdybym tylko
potrafił spowolnić myśli, zupełnie się wyciszyć i skupić, to ta siła, ta zdolność spłynęłaby do rąk, a
wtedy potrafiłbym zmieść z drogi każdego przeciwnika jednym ruchem dłoni, podnosić głazy dzięki
energii, która pulsuje mi w głowie, sprawiać, że góry trzęsłyby się od jednego mojego słowa.
Eliza: Świat wokół nas jest zatłoczony. Wielu ludziom wydaje się, że są bezsilni i że żyją w
zdehumanizowanym środowisku, jak kółka w maszynie. Ich ego kompensuje to uczucie niegroźnym
fantazjowaniem o własnej wyjątkowości albo o jakiejś misji do spełnienia.
Istnieje nowa dziedzina psychiatrii, zwana „ufolatrią”, która przypisuje historie o uprowadzeni-
ach przez kosmitów i spotkaniach trzeciego stopnia ludzkiej potrzebie bycia zauważanym w społec-
zeństwie, które często lekceważy człowieka jako jednostkę. W dawnych czasach ci sami ludzie
opowiadaliby historie o spotkaniu z Matką Boską.
Wiele osób uważa, tak jak ty, że drzemią w nich ukryte siły. To przez nich ciągle jeszcze odby-
wają się sabaty czarownic i mają powodzenie wróżki. W twoim wypadku to uczucie wydaje się może
bardziej uzasadnione. W końcu opanowałeś trudną i wartościową umiejętność gry na fortepianie.
Zakładam, że umiesz też robić inne rzeczy; czy mógłbyś coś o nich powiedzieć?
Gurden: Zawsze byłem niezły w językach obcych. Znam płynnie francuski, nieźle włoski, jak
się przekonałem w czasie podróży po Europie. Kiedy byłem w Marsylii, nauczyłem się arabskiego.
Eliza: Masz jakieś zainteresowania? Hobby? Sport?
Gurden: Usiłuję poznawać stan nauk ścisłych, czytam o tym, co się dzieje w kosmogonii, geo-
chemii, astronomii. To są ściśle określone rzeczy, które się nie zmieniają, które można zbadać i grun-
townie poznać.
Sport? Wydaje mi się, że jestem w dobrej kondycji. Trzeba ćwiczyć i utrzymywać się w formie,
jeżeli każdego wieczora siedzi się sześć godzin, poruszając tylko palcami, dłońmi i ramionami. Tre-
nuję aikido i trochę karate, ale że dłońmi zarabiam na życie, nie mogę używać ich w walce. Nauc-
zyłem się zamiast tego uderzać nogami. Wydaje mi się, że potrafiłbym dać sobie radę, gdyby rozróba
w knajpie przeniosła się w okolice fortepianu.
Eliza: No tak. To wyjaśnia sprawę zmiatania przeciwników z drogi. Ludziom wysportowanym,
takim jak ty, często towarzyszy uczucie, czy — jeśli wolisz — aura zdrowia, równowagi, która może
się im wydawać jakąś specjalną siłą.
Gurden: Próbujesz jednak powiedzieć, że zwariowałem. Ale się mylisz. Jestem normalny.
Eliza: „Normalny” i „nienormalny” to etykietki pozbawione wartości. Chcę powiedzieć, że
możesz ulegać łagodnemu złudzeniu, które — pod warunkiem, że nie wpłynie na całość twoich
zachowań — nie powinno martwić ani ciebie, ani twoich bliskich.
Gurden: Fajnie. Dziękuję ci. Z tym że tobie nie siedzą na karku strażnicy.
Eliza: Strażnicy? Kto to taki? Opowiedz mi o nich.
Gurden: Strażnicy. Czasami czuję takie ciepło na sobie. To są ich spojrzenia. A kiedy się od-
wracam, uciekają wzrokiem, patrzą w inną stronę, zamykają oczy. Ale twarze zawsze ich zdradzają.
Zdają sobie sprawę, że zostali przyłapani.
Eliza: A czy wziąłeś pod uwagę swój zawód? Jesteś osobą publiczną. Zarabiasz na życie gra-
niem na fortepianie, a publiczność na ciebie patrzy. Obcy ludzie rozpoznają cię w tłumie, albo może
im się tylko tak wydaje, a potem są zbyt zakłopotani, żeby to przyznać, więc odwracają wzrok.
Gurden: Czasami zdarza się, że nie tylko obserwują mnie… Na przykład przechodzę przez
ulicę, zupełnie bezmyślnie, nie patrząc na światła; nagle ktoś pojawia się koło mnie, idąc na ukos, na
przykład do zaparkowanego samochodu. I za każdym razem, kiedy się tak dzieje, jakaś ciężarówka
przejeżdża z rykiem silnika niecałe dwa metry od miejsca, gdzie akurat bym stał, gdyby ten człowiek
mnie nie popchnął.
Eliza: Popchnął? Kto?
Gurden: Jakiś człowiek.
Eliza: Zawsze ten sam?
Gurden: Może nie zawsze ten sam, ale zawsze taki sam. Niższy niż ja i potężniejszy. Nie gruby,
ale zbudowany jak rosyjski ciężarowiec, ramiona szerokie i mocno umięśnione. Chodzi, jakby
właśnie zszedł z konia po przejechaniu miliona kilometrów. I zawsze ma na sobie długi płaszcz i
kapelusz, żeby nie można go było rozpoznać, nawet kiedy jest ciepło.
Eliza: Ile razy coś takiego ci się zdarzyło?
Gurden: Trzy albo cztery.
Eliza: I zawsze w ruchu ulicznym?
Gurden: Nie zawsze. Kiedyś przechodziłem pod platformą, z której myje się okna na dużych
wysokościach, a on zatrzymał mnie, żeby poprosić o drobne. W sekundę potem kawał węża spadł z
wysokości pięćdziesięciu metrów. Albo w hallu hotelowym wywracam się o jego walizki i nie wsia-
dam do windy, która staje między piętrami. To strażnik, który mnie pilnuje.
Eliza: Czy w tym pilnowaniu zawsze chodzi tylko o to, żeby cię uchronić przed niebezpiec-
zeństwem?
Gurden: Przynajmniej do niedawna tak było, do czasu tego wypadku z samochodem i strze-
laniny, [spokojnym głosem] Pomyśleć tylko, że ludzie, którzy próbują mnie zabić, pojawili się w tym
samym czasie, co ci, którzy próbują być mną.
Eliza: Ledwo cię słyszę, Tom. Powiedziałeś coś o ludziach, którzy usiłują być tobą?
Gurden: Tak. Ludzie, którzy próbują dostać się do mojego życia, a mnie stamtąd wypchnąć.
Eliza: Wydaje mi się, że rozumiem. Mówisz o kilku różnych osobach, które mieszkają w twoim
ciele.
Gurden: Nie, to nie tak. [ziewa] Słuchaj, muszę już lecieć. Jest czwarta rano, a ja grałem dzisiaj
trzy pełne tury. Masz miły głos jak na komputer. Może jeszcze zadzwonię.
Eliza: Tom! Nie rozłączaj się! Proszę! Powiedz mi jeszcze…
Gurden: Dobra, słuchaj, jestem naprawdę wykończony i zaczynam zasypiać w tej budce. Zano-
towałem twój numer.
Eliza: Tom! Tom!
Klik!
Tom Gurden zwolnił zatrzask i otworzył drzwi. Uderzył go zapach Atlantyku — małży, wo-
dorostów i czarnego mułu odpływu, zmieszany z wonią benzyny i smoły. Świeże powietrze oczyściło
budkę z zaduchu. Wskazującym palcem wyrysował niedbale na zaparowanej szybie ósemkę na pięci-
olinii, potem środkowe c, triolę wznoszącą się do e, dwa ozdobniki. Zmazał cały pasaż szybkim
ruchem dłoni.
Był bardzo zmęczony.
Gurden wyszedł na chodnik. Nawierzchnia była mokra. Skórzane podeszwy jego półbutów
wydawały ssąco–mlaszczący odgłos, zostawiając za sobą bąbelki na powierzchni wody.
W mieście, nawet o tej porze, nawet w sektorze liczącym sobie zaledwie sześć milionów mi-
eszkańców, szum nie zamierał ani na chwilę — podziemne promy przedzierały się z ogromną szyb-
kością przez wykute w skale tunele, brzęczące jak trutnie pojazdy patrolowe kręciły elipsy na wy-
sokości tysiąca metrów, przecinając swoim kursem siatkę ulic. Dalekie dźwięki mieszały się z przy-
padkowymi hałasami — łoskotem otwieranego okna, miłosnym kocim okrzykiem, posapywaniem
taksówki sunącej boczną ulicą dwie aleje dalej.
Przypadkowe odgłosy. Przypadkowe cienie.
Słuch Toma Gurdena przywykł do wychwytywania rytmu i jego zakłóceń. Kiedy szedł w dół
Main Street w Manhasset, w kierunku domu, usłyszał za sobą kroki. To nie było echo jego własnych
kroków odbite od mokrych ścian domów. Nie był to też przechodzień, podobnie jak on wracający do
siebie. Te kroki następowały za nim, kiedy szedł, i zatrzymywały się, gdy przystawał.
Gurden wciągnął w nozdrza powietrze, używając zmysłu, który był czymś więcej niż tylko
węchem. Wysłał za siebie sondę świadomości, szukając w nieprzeniknionej mgle niebezpieczeństwa,
złych myśli, stalowych igieł.
Niczego nie dostrzegł.
Zatrzymał się na dziesięć sekund. Potencjalny obserwator mógł dojść do wniosku, że jest przes-
traszony i niezdecydowany. W rzeczywistości czekał na pochopny krok.
Nic.
Gurden dobył zza szarfy swojego wieczorowego ubrania dźwiękowy nóż. Była to wyrafinow-
ana broń — nielegalna, choć służąca przede wszystkim do obrony. Kawałek cienkiego plastyku miał
wielkość karty identyfikacyjnej czy kredytowej. Nóż wysyłał uderzenie dźwięku o częstotliwości od
sześćdziesięciu tysięcy do stu dwudziestu tysięcy herców i mocy tysiąca pięciuset decybeli, tworząc
pasek o szerokości centymetra i grubości milimetra. „Ostrze” skutecznie działało w promieniu trzech
metrów. Z bliska taki dźwięk rozrywał słabe powiązania molekularne, występujące w długich
łańcuchach cząsteczek związków organicznych. W obrębie swojego zasięgu ostrze topiło stal i w
mgnieniu oka wodę doprowadzało do wrzenia. Maleńka bateria wewnątrz karty dostarczała broni en-
ergii na dziewięćdziesiąt sekund — wystarczająco długo, by upuścić komuś krwi w odpowiednich
miejscach.
Trzymał kartę w prawej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym i środkowym, gotów
knykciem kciuka przesunąć guzik wyłącznika.
Uzbrojony, Tom Gurden ruszył dalej, jak gdyby niczego nie słyszał i niczego nie podejrzewał.
Kroki ruszyły za nim prawie natychmiast, ich odgłos wydawał się dobiegać z jakiegoś nieok-
reślonego kierunku.
Uznał, że napastnik stosuje starą metodę śledzenia na ulicy — obserwację przez wyprzedzenie.
To mogły być kroki kogoś, kto szedł przed nim, kto obserwował go w odbiciach w szybach wysta-
wowych, chromowanych zderzakach samochodów i odwracał się na tyle często, by go nie stracić z
oczu.
Gurden jeszcze raz użył swojej sondy — zmysłu, który był na poły węchem, na poły słuchem,
połączonym z najwyższą koncentracją uwagi.
Ktoś tam był. Poczuł napięcie w mięśniach, jak gdyby szykujących się do biegu.
Szedł wolno, trzymając nóż nisko przed sobą. Naskórek kciuka otarł się o wyłącznik.
Rytm tamtych kroków ciągle pokrywał się z jego krokami, jednak teraz zmienił się ich odgłos.
Kiedy podszedł bliżej, usłyszał wyraźnie ostre stukotanie. Przed nim, na krawędzi kręgu świ-
atła, które rzucała uliczna latarnia, przemknął cień i wtopił się w mrok otaczający jeden z budynków.
Gurden przyspieszył kroku, ruszył ostro naprzód, unosząc kolana jak sprinter.
Echo tamtych kroków ucichło.
Gurden podbiegł do latarni.
Z prawej strony coś szurnęło po betonie — jakby ktoś przestąpił z nogi na nogę.
Uskoczył w lewo, w kierunku ulicy, która po tej stronie stanowiła otwartą część przejścia
między domami, uciekając °d palącego się nad głową światła. Ostrzem noża, ukrytym w rękawie,
rozciął ciemność przed sobą.
— Może postawiłbyś dziewczynie drinka?
Ten głos! Te same słowa! To samo powiedziała Sandy wtedy, pierwszego wieczoru, kiedy
weszła do Old Greenwich Inn w Stamford.
— Sandy?
— Nie spodziewałeś się mnie, Tom? Wiesz, że nie mogę bez ciebie wytrzymać.
— Czemu się chowasz w ciemności? — Gurden podniósł prawą dłoń, udając, że chce osłonić
oczy, i przy okazji wsunął nóż do bocznej kieszeni smokingu.
— A czemu ty się chowasz?
— Miałem kilka fatalnych tygodni. Podejdź bliżej. Niech ci się przyjrzę.
Zaśmiała się w odpowiedzi, a potem podeszła do niego — gracja o zaokrąglonych kształtach,
giętkich ruchach i spokojnym spojrzeniu. Ubrana była w przeciwdeszczową pelerynę z folii, którą
owinęła się jak sari. Powierzchnia folii mieniła się fioletowo i zielono w rytm jej oddechu. Pod spo-
dem miała szarą, wieczorową suknię z syntetycznego jedwabiu z odsłoniętymi ramionami. To była ta
sama suknia, którą nosiła wtedy — cztery lata temu. Westchnął.
— Pamiętasz?
— Oczywiście… ale skąd ty teraz?
— Byłam głupią dziewczyną. — Uśmiech. — Bałam się ciebie, Tom. Bałam się twoich mar-
zeń. Były takie dziwne i absorbujące. Chciałeś mnie w nie wciągnąć, a mi cały czas wydawało się
tylko, że się gdzieś zapadam, gdzieś, gdzie nie chcę się znaleźć, gdzie się boję iść. Dlatego zamiast ci
pomóc, usunęłam się. Pomyślałam, że powinnam sama odejść. Dawałam sobie radę przez dzień czy
dwa, nawet znalazłam pracę. Ale potem okazało się, że świat jest pusty i zimny — bez ciebie.
Mówiąc to, Sandy pochylała głowę, ukrywając wzrok. Gurden przypomniał sobie, że nie po-
trafiła nigdy kłamać, patrząc mu jednocześnie w oczy. Kiedy mówiła nieprawdę, począwszy od: „w
pralni przypadkowo zmarnowali ci tę wstrętną żółtą marynarkę”, aż po: „nie mam pojęcia, co stało się
z tym rolexem, który dała ci pani Weems”, zawsze pochylała głowę i patrzyła na swoje buty. Sandy
spoglądała mu w oczy tylko wtedy, kiedy była pewna, że jej uwierzy.
— Czego chcesz, Sandy? — zapytał miękko.
— Chcę z tobą być. Całe życie. Dzielić z tobą marzenia.
Spojrzała na niego. Paląca się nad ich głowami latarnia sprawiła, że jej szare oczy zniknęły w
cieniu oczodołów, płonęły w nich tylko światełka skrywanego triumfu.
— Dobrze — powiedział cicho. — Postawić ci śniadanie?
— Znasz jakieś dobre miejsce w okolicy?
— Znalazłem knajpę, gdzie jedzą rybacy łowiący kraby, zanim wyruszą w morze. O tej porze
dostaniemy solidny dzbanek kawy i patelnię naleśników.
— Daj mi jeść, Tom.
Podeszła do niego poprzez krąg światła. Dłońmi, palcami o paznokciach jak kawałki polerow-
anego rubinu objęła go za szyję. Przylgnęła doń całym ciałem. Pocałowała go, wsuwając mu w usta
koniuszek języka. Jak kiedyś.
Druga sura
Piaskowe widma
Czy to Naishapur czy to Babilon,
Czy to słodka czara jest czy też gorzka
Wino życia płynie kropla za kroplą,
Liście życia lecą jeden za drugim.
Omar Chajjam
Starzec żelaznymi szczypcami wyciągnął z ognia żarzący się kawałek korzenia ostrokrzewu i
przytknął go do żywicznej kulki, która leżała w miseczce fajki. Żywica zadymiła. Szybko przeciągnął
gryzący dym przez naczynie z wodą i winem, by go osłodzić, a potem wciągnął przez długą rurkę
nargili do płuc.
Ściany komnaty ruszyły mu na spotkanie, miał uczucie, że spada gdzieś bez końca. Kołysał się
miękko na poduszkach, dym łagodził rwanie stawów i pulsujący ból blizn. Grymas wykrzywiał mu
usta, dopóki ziewanie nie zaokrągliło ich w kształt litery „O”. Zamknął oczy.
Złotawe zjawy hurys, osłonięte dymem, dotykały jego skroni i chłodnymi palcami czesały
brodę. Inne palce głaskały go po rękach i nogach, masowały mięśnie zwiotczałego brzucha.
Z oddali szejk Sinan słyszał szum wodospadów, które szemrały doń dźwięcznymi głosami. Te
głosy szeptały mu o owocach wielkich jak zaciśnięta pięść i dojrzałych jak kobiece piersi. Szerokie
liście poruszane wiatrem opowiadały o ocierających się o siebie udach. Sok tych owoców…
Zimny powiew dotknął twarzy Starca, wysuszając cienką warstwę potu. Nie opodal ktoś
odsunął na bok kotarę wiszącą w łukowo sklepionym przejściu. Czyjeś palce złapały za gładką tkan-
inę na jego piersiach, wbijając się w ciało i wyrywając siwe włosy.
— Obudź się, Starcze!
Szejk Raszid ed–Din Sinan uniósł powieki.
Napotkał twarde spojrzenie czarnych oczu Hasana. Hasan był najmłodszym, dopiero co
wprowadzonym haszszaszijjuna. Mimo to chłopak ośmielił się wejść zdecydowanie do komnaty i
przemówić ostro do samego Sinana — mistrza ich sekty. Wydawało się, iż sam fakt, że był imien-
nikiem Hasana as–Sabbah, dawno zmarłego założyciela zakonu asasynów, dawał młodzieńcowi auto-
rytet, którego nie mogły mu dać wiek i pozycja.
— Czego chcesz? — zapytał Sinan drżącym głosem.
— Chcę, żebyś się obudził, Starcze, i oczyścił swój rozum.
— Czemu? Co się stało?
— Chrześcijanie stoją u bram.
— Znowu chrześcijanie? Czy tylko z tego powodu mnie niepokoisz?
— Tym razem wydaje mi się, że zostaną na dłużej. Rozbili obóz, jakby szykowali się do
oblężenia.
— Postawili już któreś ze swoich męczących żądań?
— Tylko to, co zawsze: żebyśmy wyszli i walczyli.
— No to dlaczego mi przeszkadzasz?
— Są z nimi templariusze.
— O! Myślisz, że dowodzi nimi brat Gerard?
— Nie wiem, nie widziałem.
— To znaczy, że tylko popatrzyłeś sobie z murów.
— To prawda. — Młody człowiek wydawał się bardzo zakłopotany.
Głos szejka Sinana stwardniał.
— Najpierw idź i odsłoń płachty ich namiotów, i dopiero wtedy wywołuj mnie z Ukrytego
Ogrodu.
— Tak, panie. — Hasan skinął krótko głową i wyszedł.
Bertrand du Chambord zaczynał podejrzewać, że został oszukany.
Stał przed swoim namiotem. Był trzeci dzień oblężenia Alamut. Czerwone promienie poran-
nego słońca wyłoniły się spomiędzy szczytów gór i oświetliły wznoszący się przed nim ścięty
wierzchołek góry. Światło zabarwiło szarobeżową skałę na kolor, jaki miały o tej porze roku jesienne
liście na drzewach w dolinach Orleanu. Lita skała góry przechodziła niezauważalnie w wygładzony
kamień ścian i przedpiersi twierdzy ponad jego głową. Tylko bardzo bystre oko mogło odróżnić,
gdzie kończą się naturalne rysy skał, a zaczynają szczeliny między ciosanymi głazami.
Same ściany miały zaledwie czterdzieści stóp wysokości. Ponieważ jednak zbudowano je na
szczycie góry, wznosiły się na ponad dwieście stóp nad poziom, na którym stał Bertrand. Nie miał ani
drabin, ani kotwic z linami, by wspiąć się na szczyt. Nawet gdyby je miał, nikt nie byłby w stanie
dotrzeć tak wysoko, odpierany przez łuczników i procarzy.
Dookoła równe wierzchołki namiotów jego wojska ciągle ukryte były w mroku głębokiej
doliny między Alamut i leżącymi naprzeciwko szczytami. Doliną sączył się niewielki strumyk, który
najprawdopodobniej był jedynym źródłem za opatrującym fortecę w wodę. Biegła też tędy jedyna
droga wiodąca do twierdzy — w każdym razie jedyna, jaką widział, i jedyna, o której mu powiedzi-
ano. Otoczone skalnymi ścianami miejsce, które musiało pomieścić namioty dla ludzi i zagrodę dla
koni, pomiędzy strumieniem i drogą, szerokie było zaledwie na sto kroków.
Półtora dnia zabrało dowódcy przekonanie swoich nowo zaciężnych żołnierzy, by brali wodę
do picia z góry strumienia, a oddawali mocz w dole jego biegu. Niektórzy z nich ciągle jeszcze nie
zadawali sobie trudu, by się do tego zastosować. Tak na co dzień wyglądało dowodzenie wojskiem.
Lista rzeczy, których francuski rycerz nie był w stanie zrobić, była dłuższa niż lista możliwości.
Nie mógł zbudować maszyn oblężniczych. Nie tylko dlatego, że nie było tu miejsca, by je
skonstruować i manewrować nimi, ale przede wszystkim dlatego, że nie było drewna, a w każdym
razie takiego drewna, które mógłby kupić za swoje tysiąc dwieście syryjskich dinarów. W tym kraju
konie i chrześcijańskich żołnierzy kupowało się za wielkie sumy, a zwykłe deski i pniaki bywały
jeszcze droższe.
Nie mógł zorganizować frontalnego ataku. Droga prowadząca w górę do cytadeli skręcała na
północ — to znaczy na prawo, stojąc twarzą do góry — potem ostro na południe, potem znowu na
północ, na południe… Za każdym zakrętem czekali Saraceni. Skalny stok przed zakrętami był ocio-
sany i tworzył stromą przepaść. Dalej droga była przegrodzona ścianami z kamieni, między którymi
pozostawiono przejście tak wąskie, że mogło się tam zmieścić obok siebie najwyżej dwóch jeźdźców.
Sto kroków za każdym z takich przesmyków, zasłonięci ustawionymi jeden na drugim głazami, czaili
się łucznicy, popijali chłodne soki, jedli owoce i słodycze i czekali, by wbić strzałę w oko każdego
chrześcijańskiego rycerza, który spróbowałby się przedostać przez ich posterunki. Nawet stojąc tak
daleko, Bertrand du Chambord widział, jak zabawiali się strzelaniem z łuków o nagrody.
Nie mógł również wspiąć się po rumowisku, między zakrętem a prostym odcinkiem drogi. W
ciągu stu lat trwania wojny Saraceni tak ociosali skałę, że nawet szwajcarski pasterz miałby spore
trudności, żeby się na nią wspiąć. Rycerze Bertranda najlepiej walczyli z końskiego grzbietu, niewyk-
luczone jednak, że dla sławy zgodziliby się szturmować mury z drabin lub wież oblężniczych. Nato-
miast nigdy nie przystaliby na długą, mozolną wspinaczkę z użyciem kilofów, haków, lin i całego os-
przętu, twarzą w twarz z przeciwnikiem, który mógł staczać na nich głazy lub wezwać na pomoc łuc-
zników z biwaków na północnych i południowych zakrętach drogi. Jako dowódca, du Chambord
mógł rozważyć szansę i dojść do wniosku, że na każdych dziesięciu ludzi — tylko dwóch dotrze do
bram cytadeli. Każdy rycerz z osobna mógł dojść do takiego samego wniosku i odmówić podjęcia ,
ryzyka.
Dalej — Bertrand nie mógł przeprowadzić klasycznego oblężenia, ponieważ nie kontrolował
wszystkich dróg wiodących do fortecy. Nie mógł dowiedzieć się, czy wrogowie w obawie przed
głodem oszczędzają zapasy, które starczą im ledwie na rok, czy śmieją się z niego, ukryci za murami.
Nie mógł znaleźć żadnej innej drogi do twierdzy w Alamut.
Być może istniał jakiś szlak wydeptany przez górskie kozice, którym jego ludzie mogliby po-
dejść do nie strzeżonej bramy, ale jeśli nawet istniała taka droga, to Bertrand potrzebowałby prze-
wodnika spośród tubylców. Okoliczni mieszkańcy sami byli Saracenami. Za złoto opowiedzieliby mu
każdą historię, którą pragnąłby usłyszeć, a potem poprowadziliby go na zaczajonych łuczników, do
tego najpewniej nocą.
Nie mógł z całą pewnością wiedzieć, co myśli przeciwnik, a taka wiedza była podstawą
udanego oblężenia. Bertrand domyślał się jednak, że szejk Sinan i jego haszszaszijjuna niespecjalnie
przejmowali się chrześcijanami czekającymi w dolinie.
Tak więc, owego trzeciego ranka Bertrand du Chambord wrócił do swojego namiotu, zanim
słońce zaczęło palić zbyt mocno, i zaczął liczyć pieniądze oraz dni, które pozostały mu przed natar-
ciem na Alamut. Jego ludzie byli zadowoleni — karmili konie, ostrzyli miecze, oliwili kolczugi i
spożywali swoje racje żywnościowe. Będą tak spędzać czas, dopóki nie skończą się pieniądze i ży-
wność, a potem odejdą.
A co miał zrobić Bertrand?
Pierwszy z jego ludzi zginął o północy.
Dokładna pora zabójstwa była przedmiotem dyskusji między Bertrandem a polowym chirur-
giem. Medyk zwracał uwagę na czarny kolor krwi wokół ran na szyi Thorwalda de Harfleur, na szty-
wność ciała rycerza i na ciemnofioletowe plamy, które nazwał opadnięciem krwi, widoczne na
pośladkach i plecach.
Rycerz nie zgodził się z nim i zwrócił uwagę na sugerowaną przez chirurga godzinę — okolice
północy, kiedy cały obóz pogrążony był w głębokim śnie. Cały, z wyjątkiem strażników, którzy
przysięgali, że czuwali wzdłuż drogi i przy zagrodzie dla koni. Jeśliby jakikolwiek Saracen przedostał
się do obozu, by wbić trzy, cztery, pięć razy nóż w ciało Thorwalda, to szarpanina i okrzyki rycerza
obudziłyby całą dolinę. Zbrodni musiano być dokonać wcześniej — twierdził dowódca — kiedy inni
zajęci byli grami i pijatyką, albo później, kiedy wstawali, brzęcząc rynsztunkiem i garnkami.
— To nie tak, panie — sprzeciwił się medyk. — Zwróć uwagę na umiejscowienie tych ran.
Zauważ także, jaki mają kształt. Ostrze weszło pionowo i przeszło między ścięgnami i żyłami na szyi.
Następnie, w momencie, w którym dotarło do kręgosłupa, zostało obrócone i przerwało kręgi.
— Do czego zmierzasz, człowieku? — warknął Bertrand.
— To nie był normański nóż: żelazo kute grubo przez kowala. Te rany zadało ostrze, którym
można by się ogolić, panie, a trzymał je ktoś, kto potrafiłby wyciąć ci pęcherz z brzucha w taki
sposób, że nie poczułbyś nawet ukłucia.
— No więc?
— Jesteś rycerzem, panie. Znasz się na sztuce wojennej, wiesz, jak zrzucić z konia i powalić na
kolana przeciwnika odzianego w kolczugę i żelazny hełm. Zabójca, który użył tego ostrza, znał się na
mięśniach, kościach i ścięgnach nie gorzej niż chirurg. Wiedział, jak wbiją się sztylet — bardzo ostry
sztylet — w ciało śpiącego człowieka tak, by ten się już nigdy nie obudził.
— A jak się dostał do namiotu?
— Trzymał się cienia. Stąpał ostrożnie, żeby nie potknąć się o rynsztunek, który twoi ludzie
układają pomiędzy namiotami. Człowiek, któremu na tym zależy, może zachowywać się bardzo ci-
cho.
— Fantazjujesz — żachnął się Bertrand. — Nie było tu ostatniej nocy żadnego Saracena. Zro-
bił to któryś z naszych. Może żywił jakąś urazę do Thorwalda jeszcze z poprzednich wypraw.
— Panie, ty znasz swoich ludzi najlepiej.
— Pewnie, że tak. Prowadzimy tu znacznie lepsze oblężenie, niż ci się wydaje, mój panie,
razem z twoimi bajkami o skradających się zabójcach.
— Oczywiście. Chylę czoło przed twoją wiedzą w tych sprawach.
Po czym medyk opuścił Bertranda du Chambord i nakazał koniuchom, aby wykopali grób.
Hasan as–Sabbah skradał się, wyczuwając stopami luźne kamienie i cicho wgniatając je na
powrót palcami nóg w suchą ziemię. Palce były długie i zakrzywione; kiedy stopa się wyginała,
ścięgna pod skórą wyraźnie się napinały. Naskórek pomarszczony w białe i suche kręgi odchodził od
zagiętych i zrogowaciałych paznokci.
Te palce liczyły sobie sto dwadzieścia dziewięć lat. W tym czasie przeszły więcej mil, boso lub
w butach, niż najstarszy wielbłąd na szlaku korzennym. Były to jednak stopy młodego człowieka —
sprężyste i proste, o mocno wysklepionym podbiciu.
Twarz jego miała również młodzieńczy wygląd — bujny wąs, bystre oczy osadzone głęboko w
oczodołach, wokół których prawie nie było zmarszczek. Włosy miał jak młody pasterz — czarne,
gęste i kręcone.
Mięśnie jego ramion napinały się, gdy szukał uchwytu dla rąk i łapał równowagę, zsuwając się
w dół kamienistego zbocza. Potem musiał jeszcze przekroczyć strumień po wystających z wody ka-
mieniach i wejść do chrześcijańskiego obozowiska.
Była siódma noc oblężenia Alamut. Mimo że szejk Sinan polecił mu szpiegować napastników,
Hasan zostawiał dotąd to zadanie innym haszszaszijjuna, bardziej uległym woli szejka. Tej nocy jed-
nak wyszedł sam, ponieważ miał powód, by z bliska przyjrzeć się ludziom w dolinie.
Nawet nie wychodząc z Orlego Gniazda, wiedział, że jest jeszcze zbyt wcześnie na terror.
Uwięzieni w dolinie przez swój upór i niebezpieczne dla nich samych wyobrażenie o własnym
męstwie, chrześcijańscy rycerze unicestwią się z czasem sami. Czego nie sprawią gwiazdy i mrok
nocy, tego dokona upał, pragnienie, piekący pot i nie zaspokojona potrzeba działania za wszelką cenę.
Pozostawieni na trzy tygodnie w tej wąskiej dolinie pożrą się nawzajem.
Hasan, sekretny mistrz haszszaszijjuna od prawie stulecia, znany był z konsekwencji. Z czasem
ci ludzie mogą wpędzić się w obłęd na tej jałowej ziemi i nikt nie będzie uważał tego za cud. Jednak
nigdy nie uznają się za pokonanych przez sam tylko nocny wiatr, ukąszenia skorpionów i demony —
taką możliwość należało włożyć między bajki.
Do którego namiotu powinien zajrzeć? Czy chrześcijański dowódca rozpiął największe płótno
dla siebie i swoich sług, tak jak zrobiłby to saraceński pan? Czy wybrał dla siebie najmniejszy namiot,
by więcej jego ludzi mogło w ten sposób zamieszkać we względnej wygodzie? To pasowałoby
bardziej do ich dziwnych ideałów braterstwa i wspólnego dzielenia niedostatków i niebezpieczeństw
podczas tych „wypraw krzyżowych”.
Hasan as–Sabbah wybrał najmniejszy namiot, wyciągnął sztylet i ujął ręką fałdę płótna.
Kwaśny odór męskich ciał, nienawykłych do codziennego rytuału mycia, wionął mu w twarz.
Haszszaszijjuna odwrócił głowę w bok i łykał powietrze małymi haustami. Nasłuchiwał dźwięków
dochodzących z namiotu.
Słychać było dwa odgłosy chrapania, jak turkot dwóch kół różnej wielkości toczących się po
drodze. Z całą pewnością w środku było dwóch chrześcijan. Czy mógł to być dowódca ze swoim
sługą?
Hasan podniósł płótno wyżej i wsunął głowę pod krawędź płachty, a potem wcisnął się w pi-
asek i wpełzł w ciepłą, wilgotną ciemność.
Wewnątrz jego źrenice zaraz się rozszerzyły. Na tle namiotowego płótna, przez które blado
przeświecało światło gwiazd, rysowały się dwa ludzkie kształty. Pierwszy z nich leżał wzdłuż na
posłaniu zrobionym z desek i powrozów. Drugi spał w poprzek w nogach posłania. Pan i sługa, mi-
eszkający razem na sposób normański.
Żaden haszszaszijjuna nie zabiłby obydwu, w każdym razie nie w tej fazie oblężenia. Koniec-
zność wpędzenia przeciwników w paniczny strach była ważniejsza niż uszczuplenie ich liczby. Nie
może być nic bardziej przerażającego, niż obudzić się i zobaczyć martwego towarzysza, nic
straszniejszego niż pytanie: „dlaczego on? dlaczego nie ja?”
Którego więc należało zabić, by efekt był największy?
Martwy dowódca i sługa bełkoczący o swojej niewinności każdemu, kto tylko chciałby słuchać
— to byłby ciekawy sposób na zdezorientowanie chrześcijańskiej armii.
A przerażony dowódca, struchlały na widok śmierci zadanej tak blisko swojego posłania…
Czyż nie był to najskuteczniejszy środek, aby wywołać strach i zamieszanie wśród tych, którzy
rozłożyli się obozem u stóp Orlego Gniazda?
Hasan schylił się nad niewiernym, który leżał u stóp swojego pana. Służący spał z odrzuconą w
tył i skręconą w lewo głową. Chrapał głośno z otwartymi ustami. Haszszaszijjuna wsłuchiwał się w
rytm jego oddechu. Każde siódme chrapnięcie było głośniejsze, jak siódma fala uderzająca w brzeg.
Trzęsła się odeń głowa śpiącego, i wydawało się, że z nią trzęsie się cały namiot. Zabójca odmierzył
palcem odległość od ucha śpiącego człowieka i uniósł nóż, ustawiając go tak, by ostrze weszło po-
między kręgi. Czubek noża podnosił się i opadał delikatnie w rytm oddechu. Hasan czekał nie-
ruchomo, aż nadejdzie po raz kolejny siódme chrapnięcie. Kiedy dźwięk stał się głośniejszy, a potem
zaczął na powrót cichnąć, nóż wsunął się w szyję śpiącego człowieka, między kręgi. W momencie, w
którym ostrze przecięło kręgosłup — chrapanie ucichło.
Zabójca przekręcił dla pewności nóż w ranie, a potem wyciągnął ostrze.
W zamkniętej przestrzeni słychać było spokojne pochrapywanie drugiego człowieka.
Haszszaszijjuna opadł cicho na kolana i przeczołgał się z powrotem w kierunku uniesionej
płachty namiotu. Rękę z nożem trzymał blisko ciała. Nie chciał zostawiać śladów krwi na płótnie
namiotu ani w żadnym innym miejscu w obozie. Podniósł brzeg płachty wolną ręką.
Wyszedł na zewnątrz. Trzymając się zacienionych miejsc, przeszedł przez strumień i wszedł z
powrotem na kamienisty szlak. Palce jego stóp wynajdywały cichą i pewną drogę.
Bertrand du Chambord nie zauważył krwi. W namiocie było jeszcze ciemno, bo — jak to sobie
później wytłumaczył — słońce nie oświetlało doliny od samego świtu, tylko dawało na siebie czekać
przez kilka godzin. Usiadł na posłaniu, przeciągnął się, odchrząknął i splunął. Teraz spodziewał się,
że jego służący Guillaume pospieszy z miseczką do golenia, pianą, brzytwą, ręcznikami, jedzeniem i
winem. Zamiast tego ten leniwy łajdak leżał tylko, udając, że śpi. Bertrand kopnął go.
Głowa Guillaume’a nieomal oddzieliła się od szyi.
W namiocie zaroiło się od czarnych much.
Rycerz krzyknął wysokim głosem, jak kobieta. Usłyszał go cały obóz.
Nadszedł trzynasty wieczór oblężenia Alamut. Bertrand był pogrążony w rozpaczy. Z pięćdzie-
sięciu konnych rycerzy i setki pieszych żołnierzy i służących, z którymi przybył do doliny, zostało mu
zaledwie sześćdziesiąt dusz. Pozostali zostali zabici na własnych posłaniach lub leżeli martwi między
głazami wąwozu. Im liczniejsze warty wystawiał o zmroku, by pilnowały zbocza, tym więcej tracił
ludzi.
Z tych sześćdziesięciu, którzy mu pozostali, nie więcej niż dziesięciu zachowało zdrowy rozum
i było w stanie utrzymać broń w ręku.
Dowódca zdawał sobie sprawę, że sam nie należy do tej dziesiątki.
Przy świetle kopcącego kaganka robił coś, czego nie miał okazji robić od czasu, gdy skończył
dwanaście lat — modlił się. Księdza zastępował templariusz, który znał parę psalmów i mógł z biedą
ujść za duchownego w tym przeklętym kraju. Bertrand zanosił prośby do swojego Boga, powtarzając
psalmy za rycerzem, który na rękawicach zbroi, osłaniających złożone w modlitwie ręce, miał wyma-
lowane czerwone krzyże:
— Pan jest moim światłem i zbawieniem moim, kogóż mógłbym się lękać? Pan jest siłą mo-
jego życia, kogóż miałbym się bać?
Stary templariusz recytował skrzypiącym głosem słowa, a Bertrand szybko je za nim powtar-
zał:
— Kiedy nikczemni przeciwnicy moi i wrogowie chcieli mnie napaść i rozedrzeć ciało moje,
wtedy potknęli się i upadli.
— Nawet gdyby chmara nieprzyjaciół zasadziła się na mnie, moje serce nie zazna strachu;
gdyby cała armia powstała przeciwko mnie, nie ulęknę się.
Bertrand zacisnął powieki.
— Jednej tylko rzeczy pragnę od Pana, i zawsze będę jej pożądał: chcę mieszkać w Jego Domu
przez wszystkie dni mojego żywota, ujrzeć oblicze Pańskie i odwiedzić Jego Świątynię.
— A gdy nadejdzie czas troski, On ukryje mnie w swoim namiocie, w tajemnym miejscu swo-
jego tabernakulum. Postawi mnie na skale…
Templariusz przerwał, jak gdyby chciał zaczerpnąć powietrza, i już się nie odezwał.
Bertrand miał zamknięte oczy i — ponieważ nie znał słów modlitwy — milczał. Usłyszał, jak
templariusz wydał z siebie urwane, charczące westchnienie, a potem jego kolczuga zaskrzypiała i
zabrzęczała, jakby rycerz układał się na spoczynek… Bertrand ciągle nie otwierał oczu.
— Możesz na mnie spojrzeć.
Mężczyzna mówił po francusku z miękkim akcentem, jakby lekko sepleniąc.
Bertrand powoli otworzył oczy i podniósł wzrok, zatrzymując go na czubku cienkiego ostrza
skierowanego w nasadę jego nosa. Powiódł spojrzeniem wzdłuż noża i trzymającej go ręki i zobaczył
ciemną twarz z wąsem i świecącymi oczami.
— Wiesz, kim jestem?
— N–nie.
— Jestem Hasan as–Sabbah, założyciel zakonu asasynów, którego siedzibę chcieliście
zaatakować waszymi wielkimi mieczami.
— Aaa.
— Mam tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt lat. To znaczy, że jestem starszy od waszego Jezusa
Chrystusa. A ja ciągle jeszcze żyję. — Asasyn uśmiechnął się, wypowiadając bluźnierstwo. — Mniej
więcej raz na czterdzieści lat odgrywam scenę swojej śmierci i odchodzę na pewien czas. Potem wra-
cam i wstępuję ponownie do zakonu jako młody człowiek. Może tak samo robił wasz Jezus.
— Pan jest moim zbawieniem — zakwiczał Bertrand.
— Zdaje się, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię.
— Oszczędź mnie, panie, a będę ci służył.
— Oszczędzić?
— Nie zabijaj mnie! Pozwól mi żyć — wybełkotał Bertrand na poły tylko świadomy tego, co
mówi.
— Tylko Allach może dać życie i tylko Aryman może je przedłużyć poza jego zwykły kres. Ale
ty, niewierny, nie możesz tego wiedzieć.
— Zrobię, co tylko będziesz chciał. Pójdę, dokąd mi każesz. Będę ci służył, jak tylko zechcesz.
— Ale ja niczego od ciebie nie potrzebuję — powiedział mistrz asasynów z uśmiechem. Z tym
samym uśmiechem na wargach wbił ostrze noża w otwarte lewe oko Bertranda. Pchnął mocniej
trzonek, kiedy nóż zagłębił się w czaszkę i głowa chrześcijanina opadła w tył, a ciało zatrzęsło się w
konwulsjach. Hasan przytrzymał rycerza lewą ręką za szyję, utrzymując ciało prawie w pionie. Od-
chody Bertranda zanieczyściły powietrze.
Kiedy konwulsje ustały, ułożył ciało obok zwłok templariusza. Stary rycerz umarł godniej, bez
pustych słów i obietnic. Tylko jego spojrzenie wyrażało nienawiść.
Tym razem Hasan schylił się, by wytrzeć nóż o ubranie zabitego, ponieważ tej nocy szło mu
tylko o to, by zabijać, a nie zastraszyć przeciwników.
W świetle kaganka zauważył ruch. Ktoś wolno opuszczał brzeg płachty namiotu.
— Poczekaj, przyjacielu.
Płótno znów się uniosło. W Ciemności błyszczało dwoje czarnych oczu.
— Dlaczego nazywasz mnie przyjacielem? — zapytał stary człowiek.
Był to asasyn, który powinien był zostać w Alamut i wędrować po swoim Ogrodzie Rozkoszy.
Zapach krwi wywabił go jednak za mury.
— Czy to nie ty jesteś Ali, poganiacz wielbłądów, który kiedyś opowiadał dowcipy Hasanowi?
— Moje usta niejeden raz sprawiły, że zrobiłem z siebie głupca, ale wtedy chciałem tylko od-
wrócić uwagę starego człowieka, by nie myślał o swoim bólu. Byłem lekkomyślnym dzieckiem, a od
dymu fajki zakręciło mi się w głowie.
— To były dobre żarty, Ali.
— Nie żyje już nikt, kto by mógł je pamiętać.
— Ja żyję.
— Nie, panie. Ty nie żyjesz, ponieważ pogrzebaliśmy cię w piasku pustyni o pół dnia drogi
stąd. Ja sam owijałem twoje stopy w płótno.
— To były stopy żebraka, jakiegoś przybłędy.
— Twoje stopy, Hasanie. Poznałbym je wszędzie. Niejeden raz dostałem od ciebie kopniaka.
— Tylko po to, by rozjaśnić ci w głowie.
— Nie kopałeś mnie w głowę, panie.
— Wiem. Twój tyłek był bardziej miękki.
— Teraz już nie. — Starzec zaśmiał się.
— Pamiętaj o mnie, Ali.
Starzec spojrzał w głąb namiotu. Ponad ciałami rycerzy zobaczył wysmukłą, prostą sylwetkę
Hasana, rzucającą wielki cień na ścianę.
— Nie, panie. Nie zapamiętam nic z tej nocy. Z całym szacunkiem dla ciebie, jeśli będę pa-
miętał, to będę mówił. A jeśli zacznę mówić, to powiedzą, że mózg mam miękki jak pośladki
noworodka. Nie będę miał z tego pożytku.
— Mądrze powiedziane.
— Nie umieraj, Hasanie. I nie mów mi, jak to się dzieje, że żyjesz.
Ręka opuściła płachtę namiotu i stary człowiek odszedł. Hasan słyszał, jak jego sandały
chrzęszczą po piasku.
Tuż przed świtem konny patrol Saracenów pod komendą młodego Ahmeda ibn Ali patrolował
drogę do Tirzah. Nadjechali od wschodu. Kiedy pierwsze promienie słońca wyłoniły się zza wzgórz,
oczom jeźdźca ukazał się niezwykły widok.
Ahmed zauważył oświetlony słońcem głęboki wąwóz, biegnący wzdłuż drogi po jej północnej
stronie. W chwili gdy promienie słoneczne rozjaśniły dolinę, wypełniła się ona wyjącymi szaleńcami.
Konno i pieszo, chrześcijanie ubrani w płaszcze z czerwonymi krzyżami, uciekali z wąwozu. Niek-
tórzy byli w zbrojach, inni mieli odsłonięte głowy, a dwóch uciekało nago, przytrzymując białe
płaszcze wokół pasa, jak zwinięte pieluchy.
Na krótki rozkaz Ahmeda jeźdźcy wyciągnęli miecze i ruszyli galopem, by przeciąć szaleńcom
drogę i okrążyć ich. Chrześcijanie nie bronili się. Ci, którzy biegli, opadli na kolana, a jadący konno
zsunęli się z siodeł.
Za pomocą gestów i uderzeń płazem miecza Ahmed ustawił niewiernych w dwa szeregi i pog-
nał drogą do Balatah, gdzie jego dowódca rozbił tymczasowy obóz.
— Panie!
Saladyn nie odrywał spojrzenia od wierzgającego młodego ogiera.
Opiekun konia, szesnastoletni chłopak, który wkrótce miał zostać następnym koniuszym Sala-
dyna, prawie nie dotykał pęcin konia szpicrutą. Potrafił utrzymać konia w ryzach samym jej czub-
kiem, a zwierzę posłusznie wykonywało polecenia. Czyżby chłopak kłuł przedtem ogiera szpicrutą
czy też zwierzę słuchało pana z przywiązania?
Było to najważniejsze pytanie, które należało postawić człowiekowi mającemu podporząd-
kować sobie zwierzę. Saladyn nie mógł go jednak zadać wprost. Chłopak wiedziałby, jak na nie od-
powiedzieć, niezależnie od tego, jaka była prawda. Musiał więc go obserwować i sam wyciągnąć
wnioski.
— Panie!
Sułtan porzucił sprawę ogiera i jego opiekuna i podniósł w końcu wzrok na czekającego
posłańca.
— Tak?
— Ahmed ibn Ali przyprowadził z Tirzah jeńców.
— Jeńców? Czy była tam jakaś bitwa?
— Nie było bitwy, panie. Poddali się na drodze.
— Dziwne. Szli pieszo? Może zgubili się w górach?
— Uciekali przed śmiercią.
— Przed Ahmedem?
— Uciekali spod Alamut. Tak przynajmniej mówią.
— Spod Alamut? Nawet Frankowie nie są takimi szaleńcami, żeby próbować zdobyć tę
twierdzę. Czy to regularne wojsko?
Patrzył, jak młody żołnierz usilnie zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie, którego znac-
zenie Saladyn starał się uzmysłowić swoim jeźdźcom.
— Nie, panie. Ahmed mówi, że to najemni rycerze, stado kundli. Uciekali jak wystraszone psy.
Ci, którzy mieli konie, jechali na przedzie, a reszta biegła za nimi i krzyczała ze strachu.
— Czy haszszaszijjuna ich ścigali?
— Nikt z naszych ich nie widział.
Saladyn westchnął:
— Przyprowadź ich tutaj za dwie godziny.
O wyznaczonej porze Frankowie i ich słudzy usiedli na wydeptanej ziemi pomiędzy namio-
tami. Wystawieni na działanie palącego słońca, pozdejmowali zrobione z żelaznych kółek okrycia
głowy i zsunęli wełniane kaptury płaszczy. Saladyn zabronił dawać im wody, dopóki nie zdecyduje,
czy można wobec nich zastosować prawa gościnności.
Stojąc przed swoim namiotem, saraceński dowódca przyglądał się dwudziestu kilku zbitym w
gromadę ludziom. Pilnowali ich najroślejsi spośród jego wojowników, trzymający w rękach opuszc-
zone włócznie.
— Czy są między wami rycerze zakonu templariuszy? — zapytał nieco chropawą, lecz płynną
francuszczyzną.
Frankowie, mrużąc oczy w słońcu, spojrzeli na niego. Może ośmiu z nich, sądząc z ubioru i
postawy, mogło uchodzić za prawdziwych rycerzy według normańskich prawideł. Z tej grupy sześciu
trzymało się osobno. Nie siedzieli z innymi na ziemi i nie tłoczyli się bezładnie, lecz przyklękli na
palcach nóg, odbywając pięty od ziemi, jakby gotując się do skoku. To byli mężczyźni doświadczeni
w walce; obserwowali pochylone ostrza włóczni i rozważali swoje szansę, gdyby miało dojść do
walki wręcz. Z pewnością templariusze — pomyślał Saladyn — albo nie wiem nic o Europejczykach.
— Ci z was, którzy mogą liczyć na to, że ktoś ich wykupi z niewoli, niech powstaną. Przyjmę
okup za uwolnienie szlachetnie urodzonych…
Sześciu templariuszy powstało natychmiast, pewnych, że zakon zapłaci każdą sumę za ich
uwolnienie.
— Zakon zapłaci za swoich rycerzy, panie — zawołał najwyższy z nich, najwyraźniej ich
dowódca.
Trzej inni Frankowie, niezupełnie pewni swoich możliwości, podnieśli się wolniej z ziemi.
— Pozostali z was — powiedział Saladyn po przerwie — zostaną sprzedani jako niewolnicy.
Być może będą się mogli z czasem sami wykupić. To nie dotyczy oczywiście członków zakonu tem-
plariuszy. Tej fanatycznej bandzie zbirów, która opierała mi się tak twardo pod Montgisard, po-
przysiągłem zemstę. Ci — Saladyn wskazał na szóstkę stojącą osobno — zostaną zgładzeni.
Zauważył, jak dłonie rycerzy zwinęły się w pięści, a kolana ugięły się do skoku. Spróbujcie —
zachęcił ich w myśli — moi włócznicy potrzebują ćwiczenia w walce wręcz.
Lecz ostatecznie żaden z tych sześciu nie ruszył się z miejsca.
— Nie mamy szczęścia, Henri — powiedział głośno jeden do drugiego.
— Jak u tych pogan odbywają się egzekucje? — zapytał równie głośno drugi rycerz pier-
wszego. —— Przez powieszenie czy przez ścięcie?
— Zaszyje cię taki w worek z własną matką i z psem. Chodzi o to, żeby się przekonać, które z
nich najpierw zerżniesz.
Saladyn, który jako jedyny z Saracenów mógł zrozumieć ten żart, zapanował nad sobą i odparł
chłodno:
— Nasz zwyczaj przewiduje rozerwanie ciała przez dzikie ogiery — powiedział po francusku.
— Ale w waszym wypadku użyjemy osłów.
Niezależnie od tego, jakiej reakcji mógł się spodziewać, na pewno był zawiedziony. Templari-
usze odpowiedzieli mu wybuchem szczerego śmiechu, w którym nie brzmiała nuta szaleństwa.
Kartoteka nr 02
Walc na strunie fortepianu
Czy splamisz honor jej, czy szatę brokatową
Nie dbaj o modły nic, zapomnij maskaradę
Gdy stracisz serce jej jak kolię gdzieś na balu.
Alexander Pope
Cisza po drugiej stronie drzwi sprawiła, że Tom Gurden zatrzymał się. To nie była cisza, jaka
panuje w pustym, ale zamieszkanym wnętrzu, gdzie słychać szum lodówki, bulgot wody w rurach czy
tykanie zegara. To była pełna napięcia cisza, która kryła człowieka naprężającego mięśnie do skoku.
Czuł to nawet przez wyłożone pianką drzwi.
Gurden stał z kluczem w ręku, gotów przekręcić go w zamku. Gestem nakazał Sandy, by cof-
nęła się w głąb hallu i zastanowił się nad możliwościami wyjścia z sytuacji. Mógł odejść i zabrać ją w
inne miejsce, udając, że pomylił drzwi albo budynki. To nie było fortunne rozwiązanie. Sandy stała
bez ruchu w oświetlonym bocznymi światłami korytarzu i patrzyła na niego ze zdziwieniem.
Wynajmował to mieszkanie od przyjaciółki, która wyjechała na trzy miesiące w podróż po
greckich wyspach. Nie musiał jej płacić zbyt dużo, ponieważ zgodził się podlewać rośliny, karmić
rybki sześcioma rodzajami pokarmu według trzech różnych systemów i odbierać regularnie pocztę
elektroniczną. Budynek był położony w dogodnym punkcie, parę minut piechotą od Harbor Roost,
gdzie Tom znalazł okazyjną pracę.
Grał dwie tury w rozsądnej porze, dla gości, którzy przychodzili na kolację, i nie musiał mieć
do czynienia z przesiadującymi godzinami wrednymi pijaczkami. A do tego mógł być pewien, że nikt
z drugiego pięćdziesiąt cztery nie znajdzie się bliżej niż sto kilometrów od tego miejsca.
Dlaczego, wobec tego, wydawało mu się, że po drugiej stronie drzwi czai się niebezpiec-
zeństwo?
To nie mogła być Roni. Miała zostać nad Morzem Egejskim tak długo, aż jej chłopakowi
skończą się pieniądze. Poza tym Roni kręciłaby się po mieszkaniu albo pochrapywała w sypialni, a
nie czaiła się z napiętymi do ostateczności nerwami, tak jakby zaraz miała zacząć krzyczeć albo wy-
buchnąć histerycznym śmiechem.
Wycofaj się.
Usłyszał wyraźnie te dwa słowa, mimo że nie zostały wypowiedziane. Było to tak, jakby Sandy
wyszeptała mu je do ucha. Telepatyczny rozkaz, wypowiedziany tak wyraźnie, spowodował, że podjął
zupełnie przeciwną decyzję.
Gurden wyciągnął dźwiękowy nóż z kieszeni smokingu i przesunął bezpiecznik. Włożył klucz
do zamka, przekręcił i otworzył gwałtownie drzwi.
Wsunęły się w ścianę i zatrzymały na blokadzie. Gurden wskoczył do środka. Stanął w
postawie seiunchin na środku foyer i dźgnął przed siebie nożem.
Nikogo.
Z miejsca, w którym stał, widział jeden z dwóch korytarzy wychodzących promieniście z foyer.
Na długości trzech metrów, aż do zamkniętych drzwi sypialni, nie było nikogo. Również drzwi do
łazienki były zamknięte. Gurden nie pamiętał, jak zaprogramował je rano — w pozycji otwartej czy
zamkniętej. Zwykle było mu obojętne, jak działają systemy zainstalowane w mieszkaniu.
Tym razem ta obojętność mogła kosztować go życie.
Końca drugiego korytarza nie można było zobaczyć, bo zakręcał w połowie długości.
Prowadziły z niego drzwi do kuchni, pralni i recyrkulatora, a w ściany wbudowana była suszarka i
licznik promieniowania. Jeśli to coś, czego obecność Gurden czuł, nie czaiło się za zakrętem kory-
tarza, to musiało być w kuchni, skąd, przez jadalnię, można było przejść do sześciokątnego, ob-
niżonego living–roomu, który stanowił centrum mieszkania.
Gurden zajrzał tam przez drzwi z korytarza.
Światła akwarium rozjaśniały część powierzchni pokoju i odbijały się w srebrzystych ma-
lowidłach wiszących na przeciwległej ścianie. Naprzeciw drzwi była wnęka okienna, teraz zasłonięta
programowanymi zasłonami, które prześwitywały lekko w świetle wschodzącego słońca. Okładki
książek na: półkach, które stały przy pozostałych trzech ścianach, nie odbijały światła. Widać było
tylko złotą i srebrną folię na grzbietach droższych egzemplarzy.
Ktoś mógł się chować za kanapą, za pnącym fikusem bądź obok półek z książkami. Gurden nie
widział nikogo, ale to jeszcze nie był dowód na to, że ogarniająca go fala ciepła była fałszywym
ostrzeżeniem.
Ciągle przyczajony w pozycji obronnej, zrobił kilka kroków i stanął w łukowym przejściu, na
szczycie trzech niskich stopni, które schodziły do living—roomu.
— Za tobą! — krzyknęła Sandy.
Gurden zrobił półobrót, żeby odeprzeć atak, który wyszedł z drugiego korytarza i skierowany
był na jego lewy łokieć i biodro. Napastnik uderzył go na tyle wysoko, że Gurden stracił równowagę i
sturlał się po stopniach. Wylądował twardo na prawym ramieniu, potoczył się z rozpędu jeszcze ka-
wałek i podniósł na czworaki. Napastnik — jedna z tych przysadzistych postaci, które ratowały go z
opresji przez ostatnie trzy tygodnie — zbierał się do następnego uderzenia ze schodów, na które upadł
po ataku na Gurdena.
Tom włączył kciukiem swój nóż i skierował go w plecy przeciwnika.
Podnosząc się na jednej ręce, atakujący przekulał się w bok, i uniknął niewidzialnego ostrza.
Sztuczne tworzywo dywanu zwęgliło się i zadymiło.
Gurden odwrócił się w stronę mężczyzny i uderzył nożem na wysokości pasa. Strumień energii
przeszedł przez jedno z akwariów, gdzie woda zabulgotała i zaczęła parować. Przestraszone ryby rzu-
ciły się do ucieczki w najdalsze kąty zbiornika.
Mężczyzna przykucnął i szykował się do kolejnego ataku. W ręku miał mizerykordię — nóż o
wąskim, trójkątnym ostrzu. Kiedy Tom spróbował skierować strumień energii na przeciwnika, ten
zrobił unik i uskoczył. Gurdenowi udało się tylko trafić w akwarium, w którym pływały martwe ryby.
Jedna ze szklanych ścian pękła pod wpływem gwałtownej zmiany temperatury i sto galonów słonej
wody z wodorostami wylało się na pokój.
Mężczyzna przekulnął się jeszcze raz jak piłka, tym razem po to, by uniknąć strumienia wody i
odprysków szkła.
Kiedy Tom rozglądał się, gdzie zniknął napastnik, poczuł uderzenie w wyciągniętą rękę.
Dźwiękowy nóż wypadł ze zdrętwiałych palców i przeleciał w drugi koniec pokoju. Kręcące się os-
trze wydobywało kłęby dymu i ognia z poduszek na kanapie, okładek książek i zasłon. Rękaw smok-
ingu Toma stopił się i przykleił do skóry.
Oszołomiony piekącym bólem, Gurden krzyknął. Mężczyzna natychmiast rzucił się na niego.
Ostrze noża przeszło dwa centymetry od krtani Toma, jednocześnie napastnik uderzył go kolanem w
krocze.
To wystarczyło.
Tom usiłował jednocześnie złapać się za poparzone ramię i za zmiażdżone jądra. Kiedy skór-
zane podeszwy jego butów poślizgnęły się na nasiąkniętym wodą dywanie, Gurden runął na plecy.
Oczy napastnika zaświeciły się. Uniósł mizerykordię, by zadać ostatni cios.
Nagle z gardła wyrwał mu się charkot.
Gałki oczu, w których odbijało się światło akwariów, wywróciły się do środka. Nóż wypadł mu
z palców. Wzniesiona ręka napastnika opadła, a opuszczona podniosła się. Obie dłonie spotkały się na
gardle, gdzie widniała cienka kreska wycięta w białej skórze szyi, a potem zakrwawione ręce opadły
na uda. Ciało mężczyzny na przemian to wznosiło się, podtrzymywane resztką sił, to opadało, przyg-
wożdżone bólem. Struga krwi trysnęła z szyi, zalewając część twarzy. Jednocześnie na jego spodniach
pojawiła się ciemna plama. Ciało kołysało się na boki. Z początku stopy dotrzymywały kroku ryt-
mowi tego walca, usiłując znaleźć punkt oparcia. Potem zaczęły mylić krok i potykać się, jakby to, co
było za plecami tego człowieka, przejmowało nad nim władzę. W końcu ciało przechyliło się w
prawo i kolejno — kolano, ręka, biodro, klatka piersiowa i twarz spoczęły w kałuży na dywanie.
Zza zwłok pierwszego mężczyzny podniósł się drugi. W rękach ciągle jeszcze trzymał dwa
drewniane uchwyty, którymi przytrzymywał szyję napastnika. Uchwyty były przewiercone i połąc-
zone ze sobą sztywnym drutem zrobionym ze stalowej żyły owiniętej spiralnie cieńszymi drucikami.
Tom Gurden rozpoznał ten drut — to była fortepianowa struna.
Gurden przyjrzał się garocie, a potem mężczyźnie, który jej użył.
— Nazywam się Ithnain — uśmiechnął się nieśmiało jego wybawca. — Jesteśmy sąsiadami.
Mieszkam na tym samym piętrze.
— Eee? — Gurden przebierał nogami, usiłując wstać mimo palącego bólu w kroczu.
— Usłyszałem hałas i przyszedłem zobaczyć, co się dzieje.
— A gdzie jest dziewczyna? Gdzie jest Sandy?
— Jestem tutaj. Nie wiedziałam, co robić. — Sandy weszła ostrożnie do pokoju, stąpając
między kałużami wody i wypalonymi w dywanie dziurami.
— Wszystko w porządku?
— Jasne, że tak. Po prostu nie mogłam nic zrobić, więc uciekłam z pokoju.
— Ostrzegłaś mnie przecież.
— Za późno. Nie widziałam go, dopóki się na ciebie nie rzucił.
Gurden odwrócił się w stronę swojego wybawcy.
— Zdaje się, że zawdzięczam panu życie.
— To nie było trudne. Uczono mnie, jak to się robi.
— Uczono? — Gurden podparł się rękoma i dźwignął z kanapy. — Nie rozumiem.
— Byłem żołnierzem w palestyńskiej armii. Przechodziłem szkolenie dla komandosów.
— A fortepianową strunę miał pan przy sobie przypadkiem?
— Stare przyzwyczajenie. Ulice nie są zbyt bezpieczne. Nawet w tym wspaniałym mieście.
— Ma pan rację.
— Przepraszam, ale muszę wracać do pracy.
— A co z policją… z prawnymi konsekwencjami? Mamy tu trupa!
— Trupa człowieka, który próbował pana zabić. To pański problem.
Nie mówiąc więcej ani słowa, Palestyńczyk ukłonił się i wyszedł z mieszkania. Co prawda
Gurden mieszkał w tym budynku dopiero od niecałego tygodnia, ale i tak mógł przysiąc, że nigdy nie
widział człowieka, który przedstawił się jako Ithnain. Zanim zdążył za nim zawołać — mężczyzny
już nie było.
Podczas gdy Gurden usiłował rozprostować nogi, Sandy chodziła po pokoju i garściami wo-
dorostów z rozbitego akwarium gasiła tlące się plamy na zasłonach i książkach. Znalazła dźwiękowy
nóż i podała go Gurdenowi. Bateria się wyczerpała i nóż przestał działać.
— A co zrobimy z nim? — spytała i trąciła zwłoki stopą. Brzęk!
Gurden spojrzał na ciało. Zastanowił go metaliczny dźwięk, który wywołało kopnięcie Sandy.
Przekulnął się do przodu i, nie dotykając krwawej krechy wokół szyi, podciągnął długi płaszcz
mężczyzny. Kołnierz zrobiony z malutkich, stalowych pierścieni, zabłysnął na tle nylonowego pod-
koszulka.
— Ten facet ma na sobie kolczugę!
— Pomogłoby mu to, gdybyś go trafił nożem?
— Rozproszyłoby część energii, a już na pewno zatrzymałoby każde normalne ostrze.
— Ma przy sobie jakieś papiery?
Gurden pociągnął za płaszcz i odwrócił ciało. Obszukał je. Nie znalazł ani portfela, ani etui na
karty kredytowe, ani minitermu.
Roger Zelazny Thomas T. Thomas Maska Lokiego The Mask of Loki Przełożył Tomasz Jabłoński Prolog Obwaruj jeno swoje męstwo, A nie chybimy. William Szekspir Żar bijący od pieca ściągnął jej skórę na czole i wysuszył gardło. Wykrzywiła usta w grymasie i poczuła, jak również wokół nich wysycha skóra. Warstwa szminki na wargach wydała jej się nagle gruba i skruszała jak asfalt bulgoczący czarnymi bąblami na słońcu. Aleksandra Vaele odsunęła się o dwa kroki od otwartych drzwi paleniska. To był błąd. Gwałtowny spadek temperatury spowodował, że drobne kropelki potu pojawiły się na czole, górnej wardze i w zagłębieniu szyi. Czuła, jak sztywny jedwab białej bluzki wysycha i obwisa wokół ramion i piersi. Za chwilę pokażą się plamy potu. — Pan Thorwald? — próbowała przekrzyczeć huk podsycanego gazem płomienia. — Ivor Thorwald? Kudłata głowa podniosła się i skinęła potakująco, a potem znowu zaczęła się kołysać zgodnie z rytmicznym ruchem ramion. Aleksandra patrzyła przez chwilę, jak tkanina jego bawełnianej koszulki naciąga się to z jednej, to z drugiej strony w, rytm pracy. Przesunęła się nieco, by zobaczyć, co robi, a jednocześnie po to, by ciało mężczyzny zasłoniło ją przed białożółtym okiem paleniska. Bryła stopionego szkła miała wielkość i barwę dojrzałego pomidora. Jednak jej czerwień była agresywną czerwienią żaru, a nie chłodnym kolorem wilgotnego owocu. Wnętrze prześwitywało żółtawo, jak wspomnienie paleniska. Thorwald, osadziwszy blok na końcu stalowego pręta, zaokrąglał go i wygładzał przy pomocy nadpalonej drewnianej formy, tocząc pręt po stalowej belce. Na ręce, którą obrabiał szkło, nosił dla ochrony watowaną rękawicę, pokrytą metaliczną tkaniną. Udo przed żarem paleniska osłaniała metalowa płyta, zaokrąglona i uformowana jak część rycerskiej zbroi, trzymająca się na popękanych skórzanych paskach. Thorwald miał na nosie duże okulary ochronne i palił papierosa. Po stu obrotach szkło prawie zupełnie sczerniało. Thorwald wyprostował się, odrzucił w bok niedopałek, na którym zebrał się długi słupek popiołu, zważył w ręku stalowy pręt, odwrócił się, nieomal uderzając Aleksandrę w twarz jego drugim końcem, i wrzucił bryłę szkła z powrotem do paleniska. Wcisnął pręt w uchwyt przymocowany naprzeciwko pieca. — O co chodzi? — zapytał, rozprostowując palce w rękawicy. Taksował ją wzrokiem od góry do dołu: luźna biała bluzka, szeroki pasek ciasno opasujący wąską talię, prosta, czarna spódnica, pod którą rysowały się biodra, odsłonięte kolana… — Przyjmuje pan prace na zamówienie? — spytała szybko. — Zależy. — Zależy od czego? — Zależy, czy mnie takie zamówienie… — zawiesił głos. Ach, to taki facet — westchnęła do siebie. Poruszyła delikatnie biodrami, tak jakby miała na coś ochotę. — …zainteresuje — dokończył przeciągle. — A o co chodzi? Aleksandra sięgnęła do torebki i wyciągnęła kopertę. Otworzyła ją, rozgięła brzegi i delikatnie wytrząsnęła zawartość, uważając, by nie wysypała się poza papier, starając się jednocześnie nie dotknąć niczego palcami dłoni, którą podstawiła na wypadek, gdyby okruchy miały się rozsypać. Thorwald przysunął się bliżej. Spojrzał na nią, jakby prosząc o pozwolenie, a potem zdjął rękawicę. Dłoń miał zaskakująco białą. Chwycił jeden z kawałków kciukiem i palcem wskazującym i przyjrzał mu się w smudze światła dziennego, które padało z drugiej strony szopy. — Onyks — powiedział Thorwald. — Albo sardoniks, biorąc pod uwagę ten czerwonawy pasek. Za mało, żeby wyszło coś efektownego. — Może pan z tego zrobić naczynie?
— Z takiej ilości? Ile tu pani tego ma? Piętnaście, najwyżej dwadzieścia karatów. Chyba że na podwórzu jest tego jeszcze cała ciężarówka. — To wszystko, co mi… To wszystko, co mam. — Proszę sobie schować na pamiątkę. — Może mógłby pan to zmieszać z czymś innym… mam na myśli jakiś inny materiał, z którego pan robi szkło. — Jasne, onyks jest tylko jednym z gatunków kwarcu. To dwutlenek krzemu — prawie to samo, co szkło. Jeśli dodam te pani dwie drobinki do wytopu, to zrobią „psst” i znikną. Może trochę zabarwią szkło, w zależności od tego, jakie duże miałoby być to naczynie. Ale to nie będzie odcień, o jaki może chodzić. — Bardzo dobrze. Właściwie im mniej koloru, tym lepiej. A najlepiej, gdyby nie było w ogóle żadnego zabarwienia, tylko czyste szkło. — To po co w ogóle czegoś dodawać? — Bo to ważne. Tyle mogę powiedzieć. Przyjmuje pan zamówienie? — Zamówienie na co? — Na naczynie z dodatkiem tych kawałków sardoniksu… jak je pan tam nazwał. — Naczynie… — Thorwald zmarszczył nos. — Puchar? Kieliszek do wina? Do koniaku? Dmuchane szkło? — To ma być zwykła szklanka, taka, z jakiej pije się colę albo wodę mineralną. Proste ścianki, płaskie dno. — Nie interesuje mnie to. Odwrócił się w stronę paleniska i schwycił stalowy pręt. — Dobrze zapłacę. Sto. Tysiąc dolarów. Ramiona, które właśnie podnosiły pręt, opadły. — To dużo pieniędzy. — Musi być doskonała. Nie do odróżnienia od fabrycznie produkowanych szklanek. — Chodzi o jakiś kawał? Coś na party dla nadzianych facetów? — Właśnie. — Aleksandra Vaele uśmiechnęła się do niego szeroko i tym razem uśmiech był szczery. — To będzie takie zaproszenie na party. Pierwsza sura Koronacja Pomyśl, ruiny karawanseraju, Którego portale zmienia noc i dzień, Tu kiedyś sułtan za sułtanem w chwale Czekał losu i w swoją drogę szedł. Omar Chajjam Buty krzyżowca śmierdziały kobylim moczem. Do rąbka ciężkiego wełnianego płaszcza po- przyczepiały się kawałki żółtego nawozu, które teraz przy każdym kroku rozsypywały się po marmu- rowej posadzce. Okropność. Mimo to Alojzy de Medoc, rycerz zakonu templariuszy i komandor twierdzy w Antiochii, pow- itał gościa z otwartymi ramionami. — Bertrandzie du Chambord! Przybywasz z tak daleka! A przecież tak spiesznie, że nie zdążyłeś nawet przystanąć, by oczyścić buty. Ostrożnie objął krewniaka i klepnął go po okrytych kolczugą i płaszczem ramionach. Podniosła się chmura kurzu. Alojzy kichnął. Wypuszczając Bertranda z objęć, ogarnął wzrokiem jego postać. Na brudnej i ogorzałej od słońca twarzy połyskiwało kilka świeżych blizn, najwidoczniej po ranach zasklepionych rozpalonym żelazem. Ciężka, bojowa kolczuga Bertranda była zardzewiała od potu, z wyjątkiem miejsc, gdzie rozdarcia naprawiono niedawno błyszczącymi kółkami. Białą tunikę, ozdobioną prostym czerwonym krzyżem mającym imitować godło templariuszy, pokrywały łaty i cery. Prostokątne łaty przykrywały przetarcia, cery — ślady po cięciach zadanych szablą. Jak można było sądzić po nieomal białej bar- wie tkaniny wokół tych ostatnich — kolczuga spełniła swoje zadanie i ochroniła skórę. Żadnych śladów zakrzepłej krwi — w każdym razie żadnych widocznych śladów. — Jego skóra jeszcze mi się przyda — pomyślał z radością templariusz. Podobnie jak jego kuzyn, Alojzy miał na sobie białą tunikę, z tym że jego utkana była z de- likatnego lnu, a nie z pokutnej wełny. Nosił też podobny kaptur z żelaznych kółek, lekki jednak jak koronka, zrobiony z najdelikatniejszego drutu, jaki potrafili wykuć damasceńscy płatnerze.
Alojzy odsunął się i skinął na saraceńskiego chłopca, stojącego w przedpokoju. On także ubrany był w spodnie i tunikę z lnu — widoczny znak zamożności twierdzy, która dostatnio ubierała nawet swoich niewolników. Służący nosił buty z miękkiej skóry antylopy, a na głowie miał turban z czystego płótna. Chłopak rzucił się naprzód i zaczął czyścić brzeg szaty Bertranda. Alojzy kopnął sługę. — Szmaty i woda, chłopcze! Usuń to łajno z posadzki! I rozpal drewno sandałowe koło okna, żeby oczyścić powietrze. — Tak, panie — rzekł chłopiec i natychmiast zniknął. — A więc, Bertrandzie, czym mogą ci służyć templariusze z Antiochii? — Mój biskup nakazał mi odprawić akt pokuty w Ziemi Świętej. Ja jednak wolałbym dokonać czynów, które okryją mnie sławą. — Na chwałę Bożą, oczywiście. — Oczywiście, kuzynie. I w tym właśnie problem. To wszystko jest takie kosztowne: prze- prawa okrętem z jednego bezpiecznego portu do drugiego, bandy niewiernych, walka… sama podróż morska i dotarcie do Outremer uszczupliły moje zasoby. Alojzy uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił, poklepał mężczyznę po ramieniu i popchnął go w kierunku krzesła z libańskiego cedru. Przynajmniej siedzenie miał czyste, a kolczuga osłonięta płaszczem nie mogła porysować drewna. — Ilu miałeś ludzi? — Czterdziestu konnych rycerzy, wszyscy z północnych prowincji, wszyscy szaleńczo odważni w bitwie. — Ekwipunek? — Konie, broń, kolczugi, żywność i wino, wozy na łupy — Bertrand uśmiechnął się szeroko — koniuchowie, służący, kucharze, pomywacze i dziewki służebne. — A ilu ci zostało? Uśmiech zniknął z twarzy Bertranda. — Czterech ludzi, sześć koni, jeden wóz. Dziewki oddaliśmy w niewolę piratom w zamian za darowanie życia. — Cóż, krewniaku, wygląda na to, że ciągle jeszcze masz miecz i kolczugę. Będziesz mógł walczyć w armii, którą sformuje Gwidon Luzynian, kiedy zostanie koronowany na króla Jerozolimy. Możesz też wyruszyć z Antiochii z Reynaldem de Châtillon, naszym księciem, to przysporzy ci sławy. — Ale ja przyrzekłem biskupowi z Blois bitwę, którą sam obmyślę i którą wygram siłą włas- nego oręża na chwałę Jezusa Chrystusa. — Niełatwa to sprawa, z czterema ludźmi i bez odpowiednich koni. — Pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. — W jaki sposób? — Wypożycz mi ludzi. — Z zakonu templariuszy? — Podlegają twoim rozkazom. Alojzy zacisnął wargi. — Wszyscy w zakonie jesteśmy braćmi w Chrystusie. Dowodzę twierdzą, która ma być dla moich braci ostoją i bezpiecznym miejscem odpoczynku. Nie mogę wydać takich rozkazów. — Możesz przekonać swoich braci. — By z tobą wyruszyli? — Tak, na rany Chrystusa. — Co właściwie mieliby robić? — Zdobyć Grób…? — Cha, cha, chrześcijanie zdobyli już Górę Oliwną, Grób i miejsce, gdzie stała Świątynia Salomona. Cóż jeszcze mógłbyś zdobyć, dokonując swojego aktu pokuty? — No cóż, mógłbym… — Słuchaj no, panie, a właściwie jakie masz środki? — Tylko to, co na grzbiecie. — A w domu? — Honor rodziny. Zbroję wykutą, zanim urodził się Karol Wielki. Dochody z siedemdziesięciu tysięcy akrów najlepszej ziemi w Orleanie, przyznane przez starego króla Filipa w roku jego śmierci. — Nic na własność? — Żonę — przyznał Bertrand. — Nic, co miałoby konkretną wartość?
— Cóż, jedną, dwie parcele. — Ile tego? — Trzy tysiące akrów. — Wolne od zobowiązań? — Dostałem od ojca. — Złożyłbyś te parcele jako gwarancję? — Gwarancję? Co to jest? — zapytał francuski rycerz. — Zastaw. Zakon pożyczy ci pieniądze, za które wynajmiesz konnych rycerzy, kupisz konie, żołnierzy, broń i żywność. W zamian za to zobowiążesz się oddać dług i należny procent. — To grzech lichwy! — Świat jest okrutny, kuzynie. — Ile tych pieniędzy? — Sądzę, że zakon byłby ci w stanie pożyczyć 36000 piastrów. To byłaby równowartość 1200 syryjskich dinarów. — Ile można za to kupić? — Zaledwie za pięćdziesięciokrotnie wyższą sumę wykupiono tu z niewoli zabójcę saraceńskiego króla. A przypomnij sobie, jak wielką kwotę templariusze i inne zakony otrzymały jako odszkodowanie, kiedy Henryk Angielski kazał zgładzić Beeketa, który był tylko duchownym. A zabójstwo, o którym mówię, pozbawiło życia nie kapłana, lecz władcę. — Więc za te dinary mógłbym kupić konie i lojalność ludzi? — Wszystko, czego tylko zapragniesz. — Co wspólnego ma z tym moja ziemia? — Zwrócisz nam pożyczkę wraz z procentami z łupów, które zdobędziesz w bitwie. Jeżeli nie zwrócisz długu, parcele we Francji staną się naszą własnością. — Zwrócę. — Jestem tego pewien. Twoja własność ani przez chwilę nie będzie zagrożona, nieprawdaż? — Myślę, że nie. Czy przyjmiesz moje słowo chrześcijanina i rycerza, jeśli wezmę Boga na świadka? — Chętnie przyjąłbym twoje słowo, kuzynie, lecz moi zakonni zwierzchnicy wymagają doku- mentów. Rozumiesz przecież, że mógłbym umrzeć, a ty zobowiązujesz się nie mnie, lecz zakonowi templariuszy. — Pojmuję. — To dobrze. Każę skrybom przygotować dokumenty. Postawisz na nich swój znak. — Kiedy dostanę pieniądze? — Nie od razu. Musimy pchnąć posłańca do Jerozolimy, by uzyskać zgodę Gerarda de Ride- fort, naszego mistrza. — Rozumiem. Jak długo to potrwa? — Tydzień drogi. W tę i z powrotem. — A gdzie mam przez ten czas jeść i spać w tym wrogim kraju? — Tutaj, oczywiście. Będziesz gościem zakonu. — Dziękuję ci, krewniaku. Powiedziałeś to jak prawdziwy mieszkaniec Północy. Alojzy de Medoc uśmiechnął się. — To drobnostka. Mała przerwa da ci czas na oczyszczenie butów. Stół w prywatnym apartamencie Gerarda de Ridefort, mistrza zakonu templariuszy, miał sie- dem łokci długości i trzy szerokości. Mimo to zajmował zaledwie niewielki ułamek powierzchni przeznaczonej dla mistrza w jerozolimskiej twierdzy. Jakiś saraceński rzemieślnik przyozdobił brzegi długich desek, z których zbito stół, podo- biznami normańskich twarzy. Oblicza te były owalne, z dużymi, wytrzeszczonymi oczami patrzącymi spod spiczastych żelaznych hełmów, z wąsami zwisającymi nad kanciastymi zębami, które przypomi- nały płyty nagrobne. Uszy, wyglądające jak uchwyty dzbanów, łączyły głowy ze sobą. Tomasz Amnet, przyglądając się łańcuchowi twarzy, od razu zrozumiał sens karykatury i myśl, która towarzyszyła jej twórcy. Boże — wyszeptał do siebie — jakże te biedne stworzenia muszą nas nienawidzić! Barbarzyńców z Zachodu, zajmujących ich miasta siłą oręża i wiary w boga–cieślę i w jego ojca ukrytego w niebie. — Nad jakimi to zaklęciami dumasz, Tomaszu? — Co…? Co powiedziałeś, Gerardzie? — Potrafisz tak się zapamiętać w studiowaniu brzegu stołu, że nawet mnie nie słyszysz.
— Słyszałem cię dostatecznie dobrze. Chciałeś wiedzieć, czy Gwidon Luzynian jest odpowied- nim kandydatem do korony. — Wybór jest w ręku Boga, Tomaszu. — I częściowo w ręku Sybilli. Jest matką zmarłego króla Baldwina, siostrą Baldwina Trędowa- tego, który panował przed nim, i córką króla Amalryka, który go poprzedzał na tronie. A teraz wzięła sobie Gwidona za małżonka. — To wcale nie musi znaczyć, że Gwidon zostanie królem — zauważył Gerard. — Chciałbym tylko wiedzieć, czy zakon templariuszy odniesie większe korzyści, popierając męża Sybilli w jego staraniach, czy też raczej przechylając szalę na stronę księcia Antiochii? — Zakładając, oczywiście, że książę Reynald nie zdecyduje się sięgnąć po koronę siłą? — Rzecz jasna. A gdyby miało się tak stać? — Reynald de Châtillon jest bestią, no ale o tym już wiesz, mój panie. Kiedy patriarcha Antio- chii zganił Reynalda za szantażowanie cesarza Manuela z Konstantynopola — mówił Amnet — książę kazał swojemu cyrulikowi ogolić staruszkowi brodę i głowę i wyciąć mu na skórze wzór naszyjnika i korony. Potem Reynald posmarował te rany miodem i kazał przykuć patriarchę na szczy- cie wysokiej wieży. W południowym słońcu muchy omal nie doprowadziły starca do szaleństwa. Reynald zaatakował i złupił chrześcijańskie osiedla na Cyprze, przez trzy tygodnie paląc kościoły — kościoły, Gerardzie! — niszcząc plony, zabijając wieśniaków, gwałcąc kobiety i zarzynając bydło. Ta wyspa przez całe pokolenie nie otrząśnie się z tego, co jej wyrządził Reynald de Châtillon. Ledwo skończył na Cyprze, wybrał się na wyprawę po Morzu Czerwonym, gdzie w Medynie spalił flotę statków, wiozących pątników. Mówi się, że miał nawet zamiar zająć Mekkę i spalić to święte miasto, tak by nie pozostał po nim ślad na pustyni. Nie zrobił tego, jednak śmiał się w kułak, patrząc, jak toną pielgrzymi. — Tomaszu, czyż zabijanie niewiernych nie jest obowiązkiem chrześcijanina? — Z jednej strony Reynald wycina chrześcijan na Cyprze, z drugiej wyrzyna Saracenów w Medynie. Sam sułtan Saladyn, strażnik islamu, poprzysiągł mu zemstę, to samo zrobił chrześcijański cesarz w Konstantynopolu. Reynald stanowi zagrożenie dla każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego miecza. — W takim razie radzisz mi poprzeć Gwidona? — Gwidon jest głupcem i będzie najgorszym królem, jaki może się przydarzyć Jerozolimie. Gerard przesunął za stołem swoje wielkie ciało. — Stawiasz mnie między młotem a kowadłem. Powiedz mi, Tomaszu, czy w swoim proroczym Kamieniu widziałeś Gwidona na tronie między rokiem pańskim 1186 a rokiem pańskim, diabli i ty sam wiedzą, którym… — W Kamieniu, panie? Czyż potrzebuję wróżb, by przewidzieć to, co widzi każde dziecko? Przecież to Gwidon spowodował masakrę spokojnych Beduinów i ich stad w Arad, tylko po to, by wpieklić chrześcijańskich panów, którzy pobierali od nich opłaty za wypas trzód. — Pytam jeszcze raz: czy naganne jest zabijanie pogan? — Naganne? Tego nie powiedziałem. Po prostu bezmyślne, panie, biorąc pod uwagę, że tysiąc ich przypada na każdego z nas. Że każdy Francuz z Outremer musi przeprawić się przez morze i przebyć piaszczyste drogi na koniu, walcząc z piratami, zbójcami i tłumiąc bunt własnego żołądka. Że poganie podnoszą się z piasku tysiącami, jak źdźbła wiosennej trawy po deszczu, a każdy z nich uzbrojony jest w ostrą jak brzytwa szablę i bez reszty oddany swojemu pogańskiemu dowódcy. W takim wypadku dowodem rozsądku byłoby raczej odłożyć na bok niektóre wasze pojęcia o tym, co jest dobre, a co złe, i pozwolić Beduinom drzemać spokojnie wokół swoich studni i płacić za wypas stad. — Upominasz mnie, Tomaszu? — Panie, ja tylko ganię głupca, którym jest Gwidon Luzynian, i brutala, którym jest Reynald de Châtillon. — Jesteś Strażnikiem Kamienia, i twoim obowiązkiem jest wspomagać mnie jego siłą. Pow- iedz mi więc, czy Gwidon jest dostatecznie silny, by przeciwstawić się Reynaldowi de Châtillon? — Czy to ma znaczenie, jeśli my możemy się mu przeciwstawić? — W takim razie powinniśmy poprzeć Gwidona? — Och, Gwidon i tak będzie następnym królem Jerozolimy. O to nie musimy się obawiać. — Nie o to pytałem… Łomotanie do drzwi przerwało mistrzowi templariuszy. — Co tam? — krzyknął Gerard.
Drzwi uchyliły się nieco i w szparze pokazała się głowa młodego chłopaka — mieszańca z normańskiego ojca i matki–Saracenki. Wielu takich młodzieńców, którzy byli najczęściej synami templariuszy, służyło zakonowi. Śniada twarz chłopca była pokryta potem i kurzem drogi. W przym- glonych zmęczeniem oczach widać było lęk. — Przybywam z twierdzy w Antiochii, panie. Z wiadomościami od pana Alojzego de Medoc. — Czy te wiadomości nie mogą poczekać? — Mówił, że są pilne, panie. Wspominał coś o tłustym ptaku, którego można oskubać. — Dobrze, dawaj. Chłopak wydobył spod okrycia skórzaną sakwę i podał ją Gerardowi. Ten wziął do ręki sztylet o wąskim ostrzu i przeciął sznurki, którymi była przewiązana. Wyciągnął zwitek pergaminu i skruszył pieczęć trzonkiem noża. Rozwinął szybkim ruchem list i podniósł go do oczu. Westchnął i podał list Amnetowi. — Pismo jest bardzo niewyraźne. Alojzy widocznie się spieszył. Tomasz Amnet wziął od niego list i zaczął czytać. Gerard obserwował go z pewnym niepokojem. W jego świecie człowiek, który równie spraw- nie posługiwał się mieczem jak piórem, ciągle jeszcze należał do rzadkości. Mimo że wielu templari- uszy potrafiło odcyfrować na mapie nazwę miasta czy rzeki albo postawić podpis na akcie nadania ziemi, ci, którzy byli biegli w tej sztuce, należeli do mniejszości. Amnet zdawał sobie sprawę, że Gerard de Ridefort jest człowiekiem mającym władzę i autory- tet i nie ma on powodu, by podziwiać tych, którzy umieją czytać. W tej chwili jednak mogło go ziry- tować, że pergamin przemówi do sprytnego szaraka, którym był Tomasz Amnet, a pozostanie niemy dla kogoś tak znaczącego, jak Gerard de Ridefort. — O czym pisze? — spytał w końcu przełożony templariuszy. — Alojzy udzielił pożyczki niejakiemu Bertrandowi du Chambord, swojemu dalekiemu krewniakowi. W zamian za zastaw dwóch parcel w Orleanie zakon wyposaży Bertranda w rycerzy, pieszych, broń i ekwipunek za sumę 1200 dinarów. — Ile jest tej ziemi? — Trzy tysiące akrów. Ciekawe, czy jest tyle warta? Komandor nie wspomina nic o jej jakości. — Słyszałeś kiedy, żeby Alojzy przyjął marną ziemię jako gwarancję? Czytaj dalej. — Proponuje, byśmy wkupili się w łaski Reynalda, ofiarowując tę ziemię jego kuzynowi, który, jak pisze, wraca za niespełna rok do Francji. Ale — zaprotestował Amnet — ziemia nie należy jeszcze do nas. Nie możemy nią dysponować. — Będzie do nas należała, i to niebawem — powiedział Gerard. — Dług nie zostanie spłacony. — Skąd ty, panie, i Alojzy możecie to wiedzieć? Macie swój własny proroczy Kamień? Gerard postukał się w czoło. — Ależ nie, mój młody przyjacielu. Czyż potrzebuję wróżb, jeśli mam jeszcze tyle rozumu co każde dziecko? — Mistrz templariuszy zachichotał, powtarzając słowa Amne—ta. — Ten Bertrand będzie szukał sławy, by udoskonalić swoje krótkie i grzeszne życie. A my mu ją zapewnimy. — W jaki sposób? — zapytał spokojnie Tomasz. — Zasugerujemy temu biednemu głupcowi, że największą chwałą okryje się, atakując hasz- szaszijjuna w cytadeli w Alamut. — Nie bez powodu nazywają to miejsce Orlim Gniazdem. Jest nie do zdobycia. — Oczywiście, tylko że dzielny Bertrand nie będzie nic o tym wiedział, dopóki się całkiem nie zaangażuje w sprawę. A wtedy będzie za późno. — Młody francuski szlachcic, żądny sławy, przeciwko bandzie pozornie nie uzbrojonych zabójców. To będzie jak skorpion wpuszczony pod prześcieradło szejka Sinana — Starca z Gór. — A jednocześnie oznacza dla nas podarunek w postaci trzech tysięcy akrów ziemi. Tomasz Amnet przez chwilę rozważał plan w milczeniu. — Karol — powiedział nagle. — Co? — Gerard de Ridefort spojrzał znad pergaminu, którego woskową pieczęć skubał pal- cami. — Tak ma na imię kuzyn Reynalda, który tak się spieszy do domu: Karol. — Mniejsza o to. Najważniejsze, że pomoże nam ułożyć stosunki z Reynaldem. — Kiedy karmi się bestię, trzeba uważać na palce. — No to nakarmimy tę bestię Bertrandem du Chambord, a potem zobaczymy, ile nam zostało palców.
Tomasz Amnet zamknął żaluzje i zaciągnął zasłony w swojej komnacie w wysokiej wieży jero- zolimskiej twierdzy, odgradzając się od nocnego chłodu i czegoś jeszcze, co czaiło się za oknem. Mimo że przedyskutował sprawę z Gerardem de Ridefort, był zaniepokojony zbliżającą się koronacją Gwidona Luzyniana na króla Jerozolimy. Ten człowiek był tylko pionkiem i byle kto po- trafił to pojąć, a Tomasz Amnet nie był byle kim. Od dwunastu lat był Strażnikiem Kamienia. Funkcję, którą zaczął pełnić, kiedy był jeszcze młody, powierzono mu nie tylko ze względu na szlachetne urodzenie i biegłość we władaniu mieczem w służbie zakonu. Zajęcie to sprawiło, że upływ czasu odczuwał silniej niż inni. Zwykli ludzie widzieli we wstającym świcie tylko nowy dzień, pojmowali każdą bitwę czy forsowny marsz jako nowe wyzwanie, któremu trzeba sprostać, a atak choroby, rana czy wreszcie śmierć były dla nich zawsze zaskoczeniem. Amnet natomiast dostrzegał we wszystkim pewną logikę. Każdy dzień był ogniwem w łańcuchu lat, każda bitwa — pionkiem na wielkiej szachownicy wojny i polityki, każda rana — częścią procesu umierania, który w końcu ogarnie całe ciało. Amnet zdawał sobie sprawę, że nurt czasu unosi go jak lekki kawałek drewna. A Kamień skupiał w sobie ten nurt. Tomasz otworzył ciężką, starą skrzynię i wyciągnął szkatułkę, w której przechowywał skarb. Wyłożona aksamitem szkatułka była zrobiona z orzechowego drewna, prawie całkiem sczerniałego ze starości. Templariusz opatrzył ją odpowiednim wzorem, składającym się z pentagramów i wielokrop- ków, wyrysowanych po wewnętrznej stronie wieczka, by ochronić energię Kamienia i ukryć go przed dociekliwością niepowołanych. Otworzył kasetkę. W mdłym świetle pojedynczej świecy Kamień rozbłysnął lekko, jakby witając się z Tomaszem. Miał kształt jajka, o gładkiej i połyskującej powierzchni, był jednak, bardziej niż zwykłe jajko, wy- brzuszony z jednego końca i bardziej spiczasty z drugiego. Mężczyzna sięgnął do kasetki i wyjął go. Spodziewany dreszcz bólu przebiegł w górę po ramieniu. Z czasem stanie się być może łat- wiejszy do zniesienia, lecz nigdy się nie zmniejszy. Był jak drżenie, które czuje się w końskim karku, kiedy zwierzę zostaje trafione strzałą — drżenie nadchodzącej śmierci. Dotknięcie Kamienia sprawiło, że usłyszał też muzykę, chór aniołów śpiewających hosannę na chwałę Bożą. Śpiew wypełniał przestrzeń tak długo, jak trzymał w dłoni minerał. W tej samej chwili wytrysnęła w jego głowie fontanna barw przypominających strumień słonecznego światła, które przechodząc przez oszlifowany kryształ, rzuca na ścianę tęczową plamę. Kolory tańczyły, tworząc różnorakie desenie, dopóki nie odłożył Kamienia na surowe deski pulpitu. Amnet oddychał ciężko. Wydawało mu się, że Kamień zwęgli drewno szkatułki, wypalając dla siebie rodzaj czarnego gniazda wysłanego popiołem. Lecz jego energia nie była z rodzaju tych, które palą drewno. Kolejna faza przygotowań wymagała znajomości prostej alchemii. W alembiku zmieszał olej rozmarynowy, suszoną bazylię i olejek z kapryfolium — sprowadzany przez zakon za ogromne sumy z Francji — z czystą wodą studzienną i odrobiną przedestylowanego wina. Ta mikstura nie miała sama w sobie żadnej mocy, była jedynie medium, poprzez które Kamień pokaże swoją siłę. Zakręcił mieszaniną w szklanej kolbie, podstawił pod nią ogarek i zapalił jego knot od płonącej świecy. Przycinając knot ogarka i dolewając stopionego łoju, mógł dokładnie regulować moc płomienia pod alembikiem. Ciecz wewnątrz naczynia powinna parować, lecz nie wolno było dopuścić, by się zagotowała. Opary podniosły się i zaczęły uchodzić przez szyjkę kolby, która ki- erowała skręcający się warkocz pary nad spiczasty koniec Kamienia. Amnet doszedł do tego sposobu metodą prób i błędów. Sam Kamień był zbyt nieprzejrzysty, by można było zajrzeć do wnętrza. Jego substancja, przypominająca czerwonobrązowy agat, była prawie zupełnie ciemna, chyba żeby spojrzeć na kryształ wzdłuż najkrótszej jego cięciwy, bezpośrednio pod ostre słońce. Energia Kamienia była w stanie nadać kształt otaczającej go przestrzeni, były to jednak bardzo nieznaczne zmiany. Dym czy para osiadła na szkle były zbyt ciężkie dla tej energii. Jej wpływ był delikatniejszy i lepiej uwidaczniał się w ulatniających się oparach. Olej rozmarynowy, zmieszany — tak, jak to właśnie zrobił Tomasz — z wodą, czystym alkoholem i ziołami, najlepiej nadawał się do tego celu. To, co miało się teraz ukazać, zależało jednak tylko od Kamienia, a nie od tego, co Tomasz, świadomie lub nie, mógł wnieść do seansu. Kiedyś Kamień pokazał mu dokładne położenie złotego skarbu Priama, który leżał przykryty ułożonymi w prostokąt głazami, sto stóp pod zarośniętą krzewami powierzchnią ziemi w Ilionie. Am-
net natychmiast postanowił zorganizować wyprawę, by wydobyć skarb, lecz ostatecznie pod wpły- wem wątpliwości zrezygnował. Kamień nigdy by go nie oszukał, lecz Tomasz mógł łatwo zwieść sam siebie, wykazując ty- powo ludzki entuzjazm w tłumaczeniu jego przekazów na język racjonalny. Miejsce, które ujrzał podczas seansu, mogło równie dobrze nie być historycznym Ilionem. To, co pokazywał kryształ, nie zawsze przystawało do reguł świata zamieszkanego przez ludzi. Kiedyś ukazał mu jednak sugestywną wizję. Przedstawił ukrytą strukturę zakonu templariuszy, podobną do wieży z ciosanych kamieni, z których każdy był bądź modlitwą, bądź sumą pożyczonych pieniędzy, bądź tryumfalnym zwycięstwem oręża. Dziewięciu wielkich mistrzów przed Gerardem, poczynając od Hugona de Payens w roku pańskim 1128, spiskowało, walczyło i handlowało, by zro- bić w Ziemi Świętej miejsce dla Franków z Północy. To ci sami jasnowłosi i srodzy wojownicy prze- prawili się niegdyś przez Morze Północne, by najpierw złupić, a potem zasiedlić dzikie wybrzeże, które Francja pokazuje białym skałom Albionu. Ci sami synowie burzy zbudowali i obsadzili łodzie Wilhelma, kiedy ten wyprawił się przeciwko Saksonom, by dochodzić swoich pretensji do panowania nad tym wyspiarskim ludem. Teraz, zaledwie sto dwadzieścia lat później, kiedy stary król Henryk Angielski zmagał się z młodym Filipem Francuskim, północni Frankowie stali między nimi, strącając dawnych i ustanawiając nowych władców. W tym samym czasie, daleko za morzem, walczyli też jako rycerze zakonu, by pomóc obu monarchom w podboju Ziemi Świętej. W wizji ukazanej przez Kamień Tomasz Amnet zobaczył historię sześćdziesięciu lat zakonu. Rycerze galopowali przez mgiełkę wydobywającą się z alembiku. Ubrani w podzwaniające kolczugi, okryci białymi, wełnianymi płaszczami z długim krzyżem, uzbrojeni w miecze i kopie, osłonięci normandzkimi tarczami w kształcie łzy, przejeżdżali przed nim konno jeden za drugim. Białe konie niosły żywych, o oczach zamglonych i oślepionych światłem życia. Na czarnych koniach siedzieli zmarli, z których wzroku biła wiara w sąd Odyna i odkupienie w Walhalli. To była pouczająca lekcja. Pierwsi z templariuszy, wszyscy na czarnych koniach, byli szczupli i spaleni słońcem. Mieli dłonie pokryte odciskami i mięśnie napięte jak liny, a na ich mieczach było widać świeżą krew. Rycerze na końcu kolumny dosiadali w większości białych koni i byli pulchnymi mężczyznami, o skórze bladej od przesiadywania w komnatach i pod baldachimami, a ich dłonie były delikatne i poplamione atramentem, którym podpisywali dokumenty. Płaszcze pierwszych jeźdźców czuć było krwią i kurzem bitwy. Białe lniane opończe ostatnich rycerzy zakonu pachniały kadzidłem kaplicy i perfumami z buduarów nierządnic. To była wyraźna wizja. Ostatni, niczym nie zakłócony akt jasnowidzenia, jakiego Tomasz Am- net doświadczył w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Teraz chciał spróbować jeszcze raz. Lewą dłonią rozgarnął parę wydobywającą się z naczynia, kierując ją nad Kamień, uspokoił myśli i wytężył wzrok. Z oparów wyjrzała twarz Gwidona Luzyniana, twarz przesycona namiętnością, z opadającą szczęką i językiem wysuniętym z kącika ust. Długimi, spiczastymi palcami, pokrytymi czerwono- brązową jak u Saracena skórą, dotykał czoła, skroni, piersi i swojej naprężonej męskości. Gwidon jęknął, odwrócił się i zniknął. Kłąb pary uniósł się i nabrał kształtu w nikłym świetle świecy. Jak krąg powstający na spoko- jnej tafli wody, słabe światło rozbłysło, stając się bezlitosnym blaskiem południowego słońca, i oświ- etliło skałę wznoszącą się nad pustynią, zagiętą jak palec kobiety, proszącej, by podszedł bliżej. Palec rozprostował się i zniknął we mgle. Teraz z pary wyłoniły się czarne wąsy podgolone ostrzem sztyletu, a nad nimi oczy — czer- wone jak u wilka i skośne jak u kota. Na chwilę wąsy uniosły się w uśmiechu, odsłaniając białe zęby, równe u dołu jak kamienne płyty nagrobków, zaokrąglone tam, gdzie niknęły w czerwonej tkance dziąseł. Oczy rozglądały się przez chwilę, dopóki nie natrafiły na twarz Amneta, a wtedy wbiły weń intensywne spojrzenie. Szeroki nos, dzielący tę twarz na pół, stracił kształt — i wszystko rozpłynęło się w mgiełce, jak przedtem zgięty w geście zaproszenia kobiecy palec. Tomasz rozgarnął opary dłonią, zanim zdążyły uformować się w następny obraz. Świeca pod alembikiem zgasła i dym przestał się wydobywać z naczynia. Nie był już potrzebny. Ta twarz, te wilcze oczy zakłócały każdą wizję Tomasza w ciągu ostatnich miesięcy. Gdzieś daleko, teraz, w przeszłości czy przyszłości, jakiś czarodziej wypowiedział lub wypowie wojnę Strażnikowi Kamienia. Takie potyczki zdarzały się często — w przeszłości i przyszłości zawsze magowie ścierali się między sobą. Ta jednak mogła zakłócić porządek najgłębszych sił drzemiących w Kamieniu. Tomasz Amnet musiał zastanowić się nad odpowiedzią godną wyzwania.
Odstawił aparaturę na bok, by ostygła. Wziął do ręki Kamień. Przezwyciężając ból, odłożył go do szkatułki i zamknął wieczko. Za każdym razem, kiedy go dotykał czy korzystał z jego mocy, Ka- mień coś w nim zmieniał, dodawał siły, wyostrzał zmysły. Tomasz przypomniał sobie dzień, kiedy przejął Kamień od Alaina, templariusza, który poprzednio sprawował funkcję Strażnika. Stary rycerz leżał na posłaniu, raniony w płuco saraceńską strzałą. Od dwóch dni spluwał czarną krwią i nikt nie oczekiwał, że dożyje świtu. — Tomaszu, podejdź tutaj. Amnet zbliżył się nieśmiało do łóżka, ściskając przed sobą dłonie, pokryte odciskami od ręko- jeści miecza i uchwytu tarczy. Miał siedemnaście lat i głowę tak pustą, jak żelazna skorupa hełmu. — Bracia zakonni, po naradzie, nie znaleźli dla ciebie żadnego lepszego zajęcia, więc oddali cię mnie. — Tak, panie. — Zakon musi mieć Strażnika Kamienia. Możesz mi wierzyć, że to niezbyt ważna funkcja. Nie taka jak komandor twierdzy czy dowódca w polu. — Tak, panie. — Jednak Strażnik cieszy się pewnym poważaniem. — Rycerz podniósł się z poduszek, jego płonące oczy nie patrzyły na Tomasza. — Kamień jest groźny dla tego, kto go posiada. To narzędzie szatana. Dotykaj go jak najrzadziej i używaj tylko w razie najwyższej potrzeby. — Czym jest ten Kamień? — Przybył z Północy, razem z pierwszymi rycerzami, którzy założyli zakon. Zawsze należał do nas. Jest naszą tajemnicą. Naszą siłą. — Gdzie jest ten Kamień, panie? — Trzymaj go zawsze przy sobie, chroń dla dobra zakonu. Tak długo jak z nami będzie, nikt nie pokona templariuszy w bitwie. Dotykaj go jak najrzadziej. Dla dobra… Gorączka płonąca w piersiach Alaina rzuciła się na niego jak wściekły pies zerwany z łańcucha. Oddech u wiązł mu w gardle. Wytrzeszczył oczy, utkwiwszy wzrok w Tomasza. Ostatnie słowa były już tylko świszczącym westchnieniem: — …własnej duszy. To był koniec. Młodzieniec zdawał sobie sprawę, że powinien coś zrobić. Zamknął powieki starca, przytrzy- mując je brzegiem dłoni, tak jak robili to jego nauczyciele z poległymi na polu bitwy. Powinien komuś powiedzieć, że Alain odszedł. Jednak przede wszystkim powinien znaleźć Kamień, który był teraz pod jego opieką. Gdzie on mógł być? Tomasz nachylił się i spojrzał pod łóżko — goła zakurzona posadzka i przykryty pokrywką nocnik. Wyciągnął go, żeby się przekonać, czy stary rycerz nie ukrył tam Kamienia. W nos uderzył go smród zawartości naczynia. Potrząsnął nią powoli, by przekonać się, że nie zawiera nic tak twardego jak kamień. Gdzie jeszcze? Podwinął rękaw koszuli i sięgnął pod poduszkę. Poruszona przy tych poszukiwaniach głowa rycerza opadła na bok, powieki rozchyliły się, odsłaniając zmętniałe białko oczu. Dłoń Amneta na- trafiła na coś twardego. Objął to coś palcami i powoli wyciągnął pudełko z czarnego orzecha. Obejr- zał zamknięcie i przekonał się, że nie będzie potrzebował klucza. Podniósł wieczko. Wewnątrz leżał ciemny kryształ grubości jego dłoni. W mrocznym świetle nie mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Miał wrażenie, że kamień zmienia kolory: raz był ciemnoczerwony jak stara, zaschnięta krew, innym razem brunatno—żółty, jak żyzna francuska ziemia po wiosennej orce. Nie zważając na przestrogi Alaina, Tomasz dotknął powierzchni Kamienia. Przeszył go nagły ból, w uszach zabrzmiała muzyka. Ogarnęło go uczucie, że ktoś czyha na jego życie — prześwi- adczenie, które miało mu towarzyszyć na jawie i we śnie aż do śmierci. Wszystko to pojawiło się wraz z pierwszym dotknięciem Kamienia. Tomasz odnalazł Kamień, który od tej chwili należał do niego. Kamień odnalazł Tomasza i zawładnął nim. Amnet zrozumiał od razu, że siła tkwiąca w Kamieniu mogła uratować życie Alaina, zagoić jego rany i unieszkodliwić trucizny w jego ciele. Zrozumiał też, dlaczego stary rycerz nie skorzystał z takiego wybawienia.
Teraz, kilkanaście lat później, mądrzejszy o wiedzę zawartą w starych pergaminach, które czy- tał niekiedy tylko w swoich wizjach, silniejszy o tysiące dotknięć Kamienia, wiedział o wiele więcej o nim samym i zawartej w nim energii. Wiedział, że nie umrze w taki sposób, w jaki umierają inni ludzie. Czegokolwiek by dokonał jako rycerz zakonny w Outremer, nigdy nie przegalopuje na czarnym koniu przed oczami następnego Strażnika Kamienia. Nigdy nie spojrzy w surową twarz Jednookiego Odyna u wrót Walhalli. Nie uklęknie też w modlitwie u stóp Niebieskiego Tronu. Sprzątając pulpit, Tomasz dotknął przypadkiem kawałka ołowiu, którym poprzedniego dnia naprawiał dziurawą miednicę. Metal zadrżał pod dotknięciem i zamienił się w bryłkę szczerego złota. Podniósł parę kościanych guzików, a one zaiskrzyły się i zamigotały jak pokrywa lodu na za- marzniętym wodospadzie, zamieniając się w kulki przezroczystego kryształu, podzwaniające w jego dłoni tajemniczym dźwiękiem skupionej w nich energii. Czy to była sprawka szatana? Ta myśl powinna spędzać sen z oczu chrześcijanina i zakonnika, którym ostatecznie był, ściskając serce strachem i mrożąc krew w żyłach. Dla Strażnika Kamienia takie pytanie było pozbawione sensu. Kamień istniał sam dla siebie i rządził się własną logiką. Nie wszystko, co działo się za jego sprawą, było przerażające. Kryształ mógł mu wyrządzić wiele krzywd, a jednak obdarzył go złotym dotknięciem. Tomasz podniósł w zdziwieniu dłoń do oczu; czekał, aż skończy się godzina cudów. Kartoteka nr 01 Cyberpsych Sztuka jest zazdrosną kochanką; jeśli ktoś jest genialnym malarzem, poetą, muzykiem, architektem czy filozofem, będzie złym mężem i kiepskim żywicielem rodziny. Ralph Waldo Emerson Eliza 212: Dzień dobry. Tu Eliza, kanał 212, serwis on–line Połączonych Przychodni Psychia- trycznych dla obszaru stołecznego miasta Boswash. Proszę traktować mnie jak bliską osobę. Pacjent: Jesteś maszyną, a nie bliską osobą. Eliza 212: Czy rozmowa ze mną będzie ci sprawiała trudności? Pacjent: Nie sądzę. Całe życie rozmawiam z maszynami. Eliza 212: Ile masz lat? Pacjent: Trzydzieści trz… ee… dwadzieścia osiem. Właściwie dlaczego miałbym cię okłamy- wać? Eliza 212: No właśnie, przecież chcę ci pomóc. Masz przyjemny głos — niski, jakby szkolony. Używasz go zawodowo? Pacjent: Pytasz, czy jestem spikerem w telewizji? Eliza 212: Albo aktorem czy piosenkarzem. Pacjent: Czasami śpiewam, ale tylko trochę. Przede wszystkim gram na fortepianie. Cholera, właściwie to nic innego nie robię, tylko gram na fortepianie. Eliza 212: Lubisz grać? Pacjent: Granie jest dla mnie jak oddychanie czystym tlenem. Jak narkotyk. Eliza 212: Czym się dokładnie zajmujesz? Pacjent: Przecież już mówiłem, gram na fortepianie. Eliza 212: Przepraszam, chciałam zapytać, jaki rodzaj muzyki grasz? Pacjent: Jazz, ballady, stride. Eliza 212: Stride? Mój bank danych nie zawiera tego pojęcia w kontekście muzykologicznym. Pacjent: Nie za dobry ten bank danych. Stride to rodzaj pierwotnego jazzu. Pierwsi zaczęli go grać czarni pianiści z Harlemu w Nowym Jorku, na początku dwudziestego wieku. Charakterystyczna jest lewa ręka, która gra na zmianę niską nutę i akord, z tym że akord jest grany od półtorej do dwóch i pół oktawy wyżej niż nuta. W tym czasie prawa ręka gra synkopowane figuracje w tercjach i sek- stach, chromatyczne pasaże i oktawy tremolo. Stride. Eliza 212: Dziękuję za te dane. Wygląda na to, że wiesz dużo na ten temat. Pacjent: Kochana, jestem najlepszym cholernym muzykiem, grającym stride w tym stuleciu. Eliza 212: W takim razie podaj mi, proszę, swoje nazwisko, żebym mogła uzupełnić dane do nowego hasła. Pacjent: Tom. Tom Gurden.
[Pacjent 2035/996 równa się Gurden, Tom/Thomas/Tomas. NMI. Otworzyć kartotekę psychia- tryczną i uzupełniać o wszystkie przyszłe dane.] Eliza: Co ci dolega, Tom? Gurden: Ktoś próbuje mnie zabić. Eliza: Skąd wiesz? Gurden: Wokół mnie dzieją się dziwne rzeczy. Eliza: Jakie rzeczy? Gurden: Zaczęło się gdzieś trzy tygodnie temu w New Heaven, kiedy samochód wyskoczył z jezdni na chodnik. Byłem w okolicy na przyjęciu. Mniejsza o to, w każdym razie wielki nissan dresser, limuzyna na poduszce powietrznej, przeskoczył przez balustradę ochronną i wylądował metr ode mnie. Na liczniku musiał mieć sto dziesięć, zupełnie by starczyło, żeby mnie rozmazać. Eliza: Stało ci się coś? Gurden: Mogło się stać. Tyle że nie wiadomo skąd wyskoczył gość wyglądający jak zawodowy gracz w rugby i przewrócił mnie na ziemię, zanim ten samochód zdążył mnie przejechać. Potem facet poleciał ostro do przodu, tak że jego buty z cholewami znalazły się do połowy pod samochodem, który zatrzymał się w oknie wystawowym. Facet wygrzebał się, otrzepał kolana i zwiał. Nawet nie powiedział de nada. Eliza: Jak wyglądał? Gurden: Mocno zbudowany. Długi płaszcz z jakiegoś ciężkiego materiału — zamszu albo gab- ardyny, buty z cholewami, jak mówiłem, wysokie, czarne, kiedyś takie nosili oficerowie kawalerii. Eliza: Kolor włosów? Oczu? Gurden: Przykro mi, ale miał na głowie kapelusz. Właściwie nie, coś jakby kaptur, po bokach luźny, albo to było sombrero? Nie wiem. Było późno w nocy, a to nie jest najlepiej oświetlona część miasta. Eliza: Co zrobiłeś w sprawie tego samochodu? Gurden: Nic. Eliza: Sam powiedziałeś, że chciał cię zabić. Gurden: No tak. Tyle że wtedy tego nie wiedziałem. Samochód to był tylko pierwszy incydent — zanim doszło do pewnego zbiegu okoliczności, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ten wypadek nie miał dla mnie wtedy znaczenia. W każdym razie nie na tyle, żeby tam zostać i dać się w coś, voire dire, wgrzebać. Eliza: Więc dałeś nogę, tak jak ten facet w kapturze? Gurden: Tak. Eliza: A drugi incydent? Gurden: Strzelanina. Zdarzyła się jakiś tydzień albo dziesięć dni po historii z samochodem. Wynajmowałem na lato mieszkanie na Jackson Heights. To jeden z tych budynków z piaskowca, podzielonych na spółdzielcze segmenty. Ja miałem okno na pierwszym piętrze po lewej. Była siódma rano, o tej porze zawsze jestem w domu i odsypiam libację. Wychodzę z ostat- niego grania piętnaście po drugiej nad ranem, idę coś zjeść i ewentualnie zakręcić się wokół czegoś interesującego. Nigdy się nie zdarza, żebym wrócił do domu i zaczął myśleć o pójściu do łóżka przed trzecią albo czwartą. O siódmej rano, kiedy wszyscy wstają i biegną pod prysznic, ja śpię jak zabity. Eliza: Dobrze sypiasz w nocy? Gurden: Świetnie. Żadnych tabletek nasennych. Zamykam oczy i świat odpływa. No i tak, jak mówiłem, wtedy, rano, kiedy na pewno można mnie znaleźć w domu, ktoś ostrzelał drugie piętro. Z tym, że prawą stronę — po drugiej stronie ściany. Eliza: Czy w tamtym mieszkaniu ktoś był? Gurden: Tak, młoda dziewczyna. Ledwo ją znałem; Jenny Calvados. Eliza: Zginęła? Gurden: Nie od razu. Pierwsze dwa strzały wywaliły pleksi z okna. To tworzywo jest niesa- mowite, wytrzymuje nawet wybuchające pociski. A przynajmniej wytrzymało pierwszy. Facet się nie spieszył i podzielił pokój na sektory. Pociski zrzuciły co dwunastą książkę z półki. Jedna kula rozbiła ekran wideo, następna przewróciła krzesło, które stało naprzeciw ekranu. Jedna przeszła przez boczną ściankę lodówki, kolejna rozbiła w drzazgi komodę. Gdyby Jenny nie wstała, to najprawdopodobniej by żyła, bo jej łóżko stało pod oknem, osłonięte ośmioma calami cegły i kamiennej okładziny. Facet mógł ostrzelać pokój i dojść do wniosku, że nikogo w środku nie było. Ale ona wstała i zaczęła biec w kierunku szafy. Wtedy jej głowa znalazła się na linii strzału i rozbryznęła się na ścianie. Eliza: Skąd wiesz, że zabiła ją ostatnia kula?
Gurden: Nie sypiam aż tak dobrze, a ściana nie jest aż tak gruba. Słyszałem, jak Jenny krzyc- zała, kiedy pociski rozbijały jej meble. Potem oberwała i ucichła. Z tym że to nie ona miała być ce- lem, tylko ja. Zamachowiec pomylił lewą stronę z prawą i wybrał nie to okno. Eliza: Skąd możesz być pewien, że to był zamach? Strzelaniny bez powodu stają się powoli normalne w Queens. Gurden: Jestem pewien, bo gliniarze znaleźli dach, z którego strzelano — w prostej linii od śladów trafienia Płytki baterii słonecznych były zarysowane, obok leżała kupka świeżych niedo- pałków, nawet strzępki przybitki od pocisków, facet zrobił sobie podpórkę z jakichś resztek włókna szklanego, więc zakładam, że używał lunety. Był okopany jak na wojnie i starannie celował. Eliza: Ciągle jeszcze istnieje możliwość, że chciał zabić ją, a nie ciebie. Gurden: Bibliotekarkę? Niezamężną dziewczynę w wieku dwudziestu sześciu lat, która miesz- kała samotnie? Po co? Słuchaj, Jenny miała krótko obcięte ciemne włosy, tak jak ja. W nie oświetlo- nym mieszkaniu strzelec mógł ją wziąć za mężczyznę, nawet jeśli celował przez lunetę. Tak jak pow- iedziałem, musiał pomylić prawą stronę z lewą, pomyślał, że to ja, a załatwił ją. To znaczy, mogło tak być. Eliza: I to miałeś na myśli, mówiąc o zbiegu okoliczności? Gurden: Nie całkiem. Eliza: Były jeszcze jakieś strzały, prawda? Gurden: Do licha, niezła jesteś! Eliza: Zapisywanie informacji i analiza projekcyjna. Jestem zaprogramowana do zapamięty- wania i zadawania pytań. Gurden: Tego samego wieczoru była strzelanina w moim klubie. To musiało być jakieś dwa tygodnie temu. Klub nazywa się studio drugie pięćdziesiąt cztery. Eliza: Chciałeś powiedzieć: dwieście pięćdziesiąt cztery? Gurden: Nie, drugie pięćdziesiąt cztery. To taka pamiątka po o wiele starszym klubie, który już nie istnieje. No więc grałem tam środkową turę, gdzieś około wpół do jedenastej i nie szło mi za do- brze. Publiczność nie jest w stanie zrozumieć, że ja odbieram występ zupełnie inaczej niż oni. Kiedy zamykam oczy podczas grania, im się wydaje, że się wczuwam w muzykę. A tak naprawdę, to wtedy na ogół sam siebie opieprzam, że skopałem kodę, albo… Eliza: Koda? Co to takiego? Gurden: Koda to powtórzenie pasażu, czasami z nieco innym zakończeniem. Eliza: Dziękuję, zanotowałam. Kontynuuj, proszę. Gurden: Albo przeklinam, bo wypuściłem dwa takty z modulacji. Innym razem przygryzam wargę, a oni myślą, że się pomyliłem. W rzeczywistości walczę wtedy, żeby ominąć głuchy klawisz albo strunę, która się rozstroiła. Jeśli ktoś ma absolutny słuch, tak jak ja, to po prostu nie może grać na rozstrojonym fortepianie. Elita: Więc granie tamtego wieczoru ci nie szło? Garden: Klimatyzację w klubie szlag trafił i wilgoć zaczynała włazić w klawiaturę. Młoteczki uderzały albo za sztywno, albo jak mokre szmaty. Prawdziwa nędza. I dlatego nie miałem czasu, żeby przyglądać się publice albo uważać na drzwi. Eliza: Na drzwi? Dlaczego miałbyś uważać na drzwi? Garden: Dlatego, że wszystko, co najlepsze, przychodzi głównym wejściem — łowcy talentów, agenci ze studiów nagrań, umowy i przypadkowe jednorazówki. Eliza: Masz na myśli związki erotyczne. Garden: Nie. Do tych rzeczy mam dziewczynę na stałe. To znaczy miałem. Jednorazówki oznaczają w muzycznym interesie jednorazowe występy, na przykład na przyjęciach, ślubach, świętach bar micwy — z tym że zapotrzebowanie na pianistę grającego stride nie jest za duże. Tam- tego wieczoru nie patrzyłem na drzwi, bo fortepian grał jak skrzynia wypchana mokrymi skarpetami. I dlatego nie widziałem, kiedy wszedł. Eliza: Kto wszedł? Garden: Facet ze spluwą. Studio drugie pięćdziesiąt cztery jest całkiem normalnym klubem — zwykle przychodzą ludzie interesu — przede wszystkim koniarze i synto skini, czasem jakaś krót- kotrwała znakomitość, trochę gości z Island. Teren neutralny. Hołoty z Manhattanu się nie wpuszcza. Dlatego ten facet wydał się od razu jak z zupełnie innego opowiadania — miał krzykliwe ubranie z jedwabiu, wypchaną saszetkę na pasku i siatkową koszulkę. Wyglądał jak podmiejski handlarz narko- tyków, nawet mimo długich, jasnych włosów. No i ten błazen wyciągnął staroświecki pistolet maszy- nowy z magazynkiem długim na trzydzieści centymetrów, odciągnął zamek i wywalił obok mnie pół tego magazynka, zanim zdążyłem .dobrze mu się przyjrzeć.
Eliza: Trafił cię? Garden: Nie. Strzały zniosło na prawo i w górę, więc tylko słyszałem, jak robią dziury w ścianie za moją głową. Nie wychodząc z rytmu, ześlizgnąłem się z siedzenia do przodu między kolumnę, na której są pedały, a poprzeczkę. Przestałem grać w tym samym momencie, kiedy kule zaczęły się wbijać w bok fortepianu, wygrywając na strunach swoją własną melodyjkę. Nie sądzę, żeby od tego momentu ktoś narzekał tam na zawilgocone młoteczki. Eliza: Co zrobiłeś potem? Gurden: Zwiałem tylnymi drzwiami, w ogóle się za siebie nie oglądając. Poprosiłem ki- erownika, żeby mi zaraz wystawił czek. Powiedziałem, że mi matka zmarła. Eliza: Zawiadomiłeś policję o tych strzelaninach? Gurden: Jasne. Jestem porządnym obywatelem. Ale oni tylko się śmiali. Opowiedzieli mi poli- cyjne bajeczki o przypadkowych napadach, przytoczyli statystyki dotyczące ludności, prawdopodo- bieństwo znalezienia się w takiej sytuacji i powiedzieli, że coś sobie uroiłem. Eliza: Ale ty tak nie uważasz? Gurden: [Po przerwie trwającej jedenaście sekund] Pomyślisz, że jestem nienormalny. Eliza: Nie na tym polega moje zadanie, Tom. Ja nikogo nie oceniam, tylko słucham. Gurden: Ujmijmy to… w ten sposób. Zawsze czułem, że jestem kimś szczególnym. Odkąd tylko pamiętam. Czułem, że stoję gdzieś z boku, że nie jestem taki, jak inni ludzie. Że jestem obcy, ale jednocześnie zaangażowany w to, co się dzieje. Nie, żebym się buntował. Wydaje mi się, że czuję większą odpowiedzialność niż inni za to, jak ten świat wygląda, za całą zgniliznę i draństwo. Czasami myślę sobie, że to ja jestem odpowiedzialny za dwudziesty pierwszy wiek i że to ja zmienię ten stan rzeczy — jak jakiś zbawiciel, oczywiście nie w sensie religijnym. Jest taka siła, którą w sobie czuję, czy raczej zdolność, którą kiedyś miałem, a potem straciłem. Napięcie w mięśniach, pulsowanie krwi w żyłach, którego nie potrafię kontrolować. Gdybym tylko potrafił spowolnić myśli, zupełnie się wyciszyć i skupić, to ta siła, ta zdolność spłynęłaby do rąk, a wtedy potrafiłbym zmieść z drogi każdego przeciwnika jednym ruchem dłoni, podnosić głazy dzięki energii, która pulsuje mi w głowie, sprawiać, że góry trzęsłyby się od jednego mojego słowa. Eliza: Świat wokół nas jest zatłoczony. Wielu ludziom wydaje się, że są bezsilni i że żyją w zdehumanizowanym środowisku, jak kółka w maszynie. Ich ego kompensuje to uczucie niegroźnym fantazjowaniem o własnej wyjątkowości albo o jakiejś misji do spełnienia. Istnieje nowa dziedzina psychiatrii, zwana „ufolatrią”, która przypisuje historie o uprowadzeni- ach przez kosmitów i spotkaniach trzeciego stopnia ludzkiej potrzebie bycia zauważanym w społec- zeństwie, które często lekceważy człowieka jako jednostkę. W dawnych czasach ci sami ludzie opowiadaliby historie o spotkaniu z Matką Boską. Wiele osób uważa, tak jak ty, że drzemią w nich ukryte siły. To przez nich ciągle jeszcze odby- wają się sabaty czarownic i mają powodzenie wróżki. W twoim wypadku to uczucie wydaje się może bardziej uzasadnione. W końcu opanowałeś trudną i wartościową umiejętność gry na fortepianie. Zakładam, że umiesz też robić inne rzeczy; czy mógłbyś coś o nich powiedzieć? Gurden: Zawsze byłem niezły w językach obcych. Znam płynnie francuski, nieźle włoski, jak się przekonałem w czasie podróży po Europie. Kiedy byłem w Marsylii, nauczyłem się arabskiego. Eliza: Masz jakieś zainteresowania? Hobby? Sport? Gurden: Usiłuję poznawać stan nauk ścisłych, czytam o tym, co się dzieje w kosmogonii, geo- chemii, astronomii. To są ściśle określone rzeczy, które się nie zmieniają, które można zbadać i grun- townie poznać. Sport? Wydaje mi się, że jestem w dobrej kondycji. Trzeba ćwiczyć i utrzymywać się w formie, jeżeli każdego wieczora siedzi się sześć godzin, poruszając tylko palcami, dłońmi i ramionami. Tre- nuję aikido i trochę karate, ale że dłońmi zarabiam na życie, nie mogę używać ich w walce. Nauc- zyłem się zamiast tego uderzać nogami. Wydaje mi się, że potrafiłbym dać sobie radę, gdyby rozróba w knajpie przeniosła się w okolice fortepianu. Eliza: No tak. To wyjaśnia sprawę zmiatania przeciwników z drogi. Ludziom wysportowanym, takim jak ty, często towarzyszy uczucie, czy — jeśli wolisz — aura zdrowia, równowagi, która może się im wydawać jakąś specjalną siłą. Gurden: Próbujesz jednak powiedzieć, że zwariowałem. Ale się mylisz. Jestem normalny. Eliza: „Normalny” i „nienormalny” to etykietki pozbawione wartości. Chcę powiedzieć, że możesz ulegać łagodnemu złudzeniu, które — pod warunkiem, że nie wpłynie na całość twoich zachowań — nie powinno martwić ani ciebie, ani twoich bliskich. Gurden: Fajnie. Dziękuję ci. Z tym że tobie nie siedzą na karku strażnicy. Eliza: Strażnicy? Kto to taki? Opowiedz mi o nich.
Gurden: Strażnicy. Czasami czuję takie ciepło na sobie. To są ich spojrzenia. A kiedy się od- wracam, uciekają wzrokiem, patrzą w inną stronę, zamykają oczy. Ale twarze zawsze ich zdradzają. Zdają sobie sprawę, że zostali przyłapani. Eliza: A czy wziąłeś pod uwagę swój zawód? Jesteś osobą publiczną. Zarabiasz na życie gra- niem na fortepianie, a publiczność na ciebie patrzy. Obcy ludzie rozpoznają cię w tłumie, albo może im się tylko tak wydaje, a potem są zbyt zakłopotani, żeby to przyznać, więc odwracają wzrok. Gurden: Czasami zdarza się, że nie tylko obserwują mnie… Na przykład przechodzę przez ulicę, zupełnie bezmyślnie, nie patrząc na światła; nagle ktoś pojawia się koło mnie, idąc na ukos, na przykład do zaparkowanego samochodu. I za każdym razem, kiedy się tak dzieje, jakaś ciężarówka przejeżdża z rykiem silnika niecałe dwa metry od miejsca, gdzie akurat bym stał, gdyby ten człowiek mnie nie popchnął. Eliza: Popchnął? Kto? Gurden: Jakiś człowiek. Eliza: Zawsze ten sam? Gurden: Może nie zawsze ten sam, ale zawsze taki sam. Niższy niż ja i potężniejszy. Nie gruby, ale zbudowany jak rosyjski ciężarowiec, ramiona szerokie i mocno umięśnione. Chodzi, jakby właśnie zszedł z konia po przejechaniu miliona kilometrów. I zawsze ma na sobie długi płaszcz i kapelusz, żeby nie można go było rozpoznać, nawet kiedy jest ciepło. Eliza: Ile razy coś takiego ci się zdarzyło? Gurden: Trzy albo cztery. Eliza: I zawsze w ruchu ulicznym? Gurden: Nie zawsze. Kiedyś przechodziłem pod platformą, z której myje się okna na dużych wysokościach, a on zatrzymał mnie, żeby poprosić o drobne. W sekundę potem kawał węża spadł z wysokości pięćdziesięciu metrów. Albo w hallu hotelowym wywracam się o jego walizki i nie wsia- dam do windy, która staje między piętrami. To strażnik, który mnie pilnuje. Eliza: Czy w tym pilnowaniu zawsze chodzi tylko o to, żeby cię uchronić przed niebezpiec- zeństwem? Gurden: Przynajmniej do niedawna tak było, do czasu tego wypadku z samochodem i strze- laniny, [spokojnym głosem] Pomyśleć tylko, że ludzie, którzy próbują mnie zabić, pojawili się w tym samym czasie, co ci, którzy próbują być mną. Eliza: Ledwo cię słyszę, Tom. Powiedziałeś coś o ludziach, którzy usiłują być tobą? Gurden: Tak. Ludzie, którzy próbują dostać się do mojego życia, a mnie stamtąd wypchnąć. Eliza: Wydaje mi się, że rozumiem. Mówisz o kilku różnych osobach, które mieszkają w twoim ciele. Gurden: Nie, to nie tak. [ziewa] Słuchaj, muszę już lecieć. Jest czwarta rano, a ja grałem dzisiaj trzy pełne tury. Masz miły głos jak na komputer. Może jeszcze zadzwonię. Eliza: Tom! Nie rozłączaj się! Proszę! Powiedz mi jeszcze… Gurden: Dobra, słuchaj, jestem naprawdę wykończony i zaczynam zasypiać w tej budce. Zano- towałem twój numer. Eliza: Tom! Tom! Klik! Tom Gurden zwolnił zatrzask i otworzył drzwi. Uderzył go zapach Atlantyku — małży, wo- dorostów i czarnego mułu odpływu, zmieszany z wonią benzyny i smoły. Świeże powietrze oczyściło budkę z zaduchu. Wskazującym palcem wyrysował niedbale na zaparowanej szybie ósemkę na pięci- olinii, potem środkowe c, triolę wznoszącą się do e, dwa ozdobniki. Zmazał cały pasaż szybkim ruchem dłoni. Był bardzo zmęczony. Gurden wyszedł na chodnik. Nawierzchnia była mokra. Skórzane podeszwy jego półbutów wydawały ssąco–mlaszczący odgłos, zostawiając za sobą bąbelki na powierzchni wody. W mieście, nawet o tej porze, nawet w sektorze liczącym sobie zaledwie sześć milionów mi- eszkańców, szum nie zamierał ani na chwilę — podziemne promy przedzierały się z ogromną szyb- kością przez wykute w skale tunele, brzęczące jak trutnie pojazdy patrolowe kręciły elipsy na wy- sokości tysiąca metrów, przecinając swoim kursem siatkę ulic. Dalekie dźwięki mieszały się z przy- padkowymi hałasami — łoskotem otwieranego okna, miłosnym kocim okrzykiem, posapywaniem taksówki sunącej boczną ulicą dwie aleje dalej. Przypadkowe odgłosy. Przypadkowe cienie.
Słuch Toma Gurdena przywykł do wychwytywania rytmu i jego zakłóceń. Kiedy szedł w dół Main Street w Manhasset, w kierunku domu, usłyszał za sobą kroki. To nie było echo jego własnych kroków odbite od mokrych ścian domów. Nie był to też przechodzień, podobnie jak on wracający do siebie. Te kroki następowały za nim, kiedy szedł, i zatrzymywały się, gdy przystawał. Gurden wciągnął w nozdrza powietrze, używając zmysłu, który był czymś więcej niż tylko węchem. Wysłał za siebie sondę świadomości, szukając w nieprzeniknionej mgle niebezpieczeństwa, złych myśli, stalowych igieł. Niczego nie dostrzegł. Zatrzymał się na dziesięć sekund. Potencjalny obserwator mógł dojść do wniosku, że jest przes- traszony i niezdecydowany. W rzeczywistości czekał na pochopny krok. Nic. Gurden dobył zza szarfy swojego wieczorowego ubrania dźwiękowy nóż. Była to wyrafinow- ana broń — nielegalna, choć służąca przede wszystkim do obrony. Kawałek cienkiego plastyku miał wielkość karty identyfikacyjnej czy kredytowej. Nóż wysyłał uderzenie dźwięku o częstotliwości od sześćdziesięciu tysięcy do stu dwudziestu tysięcy herców i mocy tysiąca pięciuset decybeli, tworząc pasek o szerokości centymetra i grubości milimetra. „Ostrze” skutecznie działało w promieniu trzech metrów. Z bliska taki dźwięk rozrywał słabe powiązania molekularne, występujące w długich łańcuchach cząsteczek związków organicznych. W obrębie swojego zasięgu ostrze topiło stal i w mgnieniu oka wodę doprowadzało do wrzenia. Maleńka bateria wewnątrz karty dostarczała broni en- ergii na dziewięćdziesiąt sekund — wystarczająco długo, by upuścić komuś krwi w odpowiednich miejscach. Trzymał kartę w prawej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym i środkowym, gotów knykciem kciuka przesunąć guzik wyłącznika. Uzbrojony, Tom Gurden ruszył dalej, jak gdyby niczego nie słyszał i niczego nie podejrzewał. Kroki ruszyły za nim prawie natychmiast, ich odgłos wydawał się dobiegać z jakiegoś nieok- reślonego kierunku. Uznał, że napastnik stosuje starą metodę śledzenia na ulicy — obserwację przez wyprzedzenie. To mogły być kroki kogoś, kto szedł przed nim, kto obserwował go w odbiciach w szybach wysta- wowych, chromowanych zderzakach samochodów i odwracał się na tyle często, by go nie stracić z oczu. Gurden jeszcze raz użył swojej sondy — zmysłu, który był na poły węchem, na poły słuchem, połączonym z najwyższą koncentracją uwagi. Ktoś tam był. Poczuł napięcie w mięśniach, jak gdyby szykujących się do biegu. Szedł wolno, trzymając nóż nisko przed sobą. Naskórek kciuka otarł się o wyłącznik. Rytm tamtych kroków ciągle pokrywał się z jego krokami, jednak teraz zmienił się ich odgłos. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał wyraźnie ostre stukotanie. Przed nim, na krawędzi kręgu świ- atła, które rzucała uliczna latarnia, przemknął cień i wtopił się w mrok otaczający jeden z budynków. Gurden przyspieszył kroku, ruszył ostro naprzód, unosząc kolana jak sprinter. Echo tamtych kroków ucichło. Gurden podbiegł do latarni. Z prawej strony coś szurnęło po betonie — jakby ktoś przestąpił z nogi na nogę. Uskoczył w lewo, w kierunku ulicy, która po tej stronie stanowiła otwartą część przejścia między domami, uciekając °d palącego się nad głową światła. Ostrzem noża, ukrytym w rękawie, rozciął ciemność przed sobą. — Może postawiłbyś dziewczynie drinka? Ten głos! Te same słowa! To samo powiedziała Sandy wtedy, pierwszego wieczoru, kiedy weszła do Old Greenwich Inn w Stamford. — Sandy? — Nie spodziewałeś się mnie, Tom? Wiesz, że nie mogę bez ciebie wytrzymać. — Czemu się chowasz w ciemności? — Gurden podniósł prawą dłoń, udając, że chce osłonić oczy, i przy okazji wsunął nóż do bocznej kieszeni smokingu. — A czemu ty się chowasz? — Miałem kilka fatalnych tygodni. Podejdź bliżej. Niech ci się przyjrzę. Zaśmiała się w odpowiedzi, a potem podeszła do niego — gracja o zaokrąglonych kształtach, giętkich ruchach i spokojnym spojrzeniu. Ubrana była w przeciwdeszczową pelerynę z folii, którą owinęła się jak sari. Powierzchnia folii mieniła się fioletowo i zielono w rytm jej oddechu. Pod spo- dem miała szarą, wieczorową suknię z syntetycznego jedwabiu z odsłoniętymi ramionami. To była ta sama suknia, którą nosiła wtedy — cztery lata temu. Westchnął.
— Pamiętasz? — Oczywiście… ale skąd ty teraz? — Byłam głupią dziewczyną. — Uśmiech. — Bałam się ciebie, Tom. Bałam się twoich mar- zeń. Były takie dziwne i absorbujące. Chciałeś mnie w nie wciągnąć, a mi cały czas wydawało się tylko, że się gdzieś zapadam, gdzieś, gdzie nie chcę się znaleźć, gdzie się boję iść. Dlatego zamiast ci pomóc, usunęłam się. Pomyślałam, że powinnam sama odejść. Dawałam sobie radę przez dzień czy dwa, nawet znalazłam pracę. Ale potem okazało się, że świat jest pusty i zimny — bez ciebie. Mówiąc to, Sandy pochylała głowę, ukrywając wzrok. Gurden przypomniał sobie, że nie po- trafiła nigdy kłamać, patrząc mu jednocześnie w oczy. Kiedy mówiła nieprawdę, począwszy od: „w pralni przypadkowo zmarnowali ci tę wstrętną żółtą marynarkę”, aż po: „nie mam pojęcia, co stało się z tym rolexem, który dała ci pani Weems”, zawsze pochylała głowę i patrzyła na swoje buty. Sandy spoglądała mu w oczy tylko wtedy, kiedy była pewna, że jej uwierzy. — Czego chcesz, Sandy? — zapytał miękko. — Chcę z tobą być. Całe życie. Dzielić z tobą marzenia. Spojrzała na niego. Paląca się nad ich głowami latarnia sprawiła, że jej szare oczy zniknęły w cieniu oczodołów, płonęły w nich tylko światełka skrywanego triumfu. — Dobrze — powiedział cicho. — Postawić ci śniadanie? — Znasz jakieś dobre miejsce w okolicy? — Znalazłem knajpę, gdzie jedzą rybacy łowiący kraby, zanim wyruszą w morze. O tej porze dostaniemy solidny dzbanek kawy i patelnię naleśników. — Daj mi jeść, Tom. Podeszła do niego poprzez krąg światła. Dłońmi, palcami o paznokciach jak kawałki polerow- anego rubinu objęła go za szyję. Przylgnęła doń całym ciałem. Pocałowała go, wsuwając mu w usta koniuszek języka. Jak kiedyś. Druga sura Piaskowe widma Czy to Naishapur czy to Babilon, Czy to słodka czara jest czy też gorzka Wino życia płynie kropla za kroplą, Liście życia lecą jeden za drugim. Omar Chajjam Starzec żelaznymi szczypcami wyciągnął z ognia żarzący się kawałek korzenia ostrokrzewu i przytknął go do żywicznej kulki, która leżała w miseczce fajki. Żywica zadymiła. Szybko przeciągnął gryzący dym przez naczynie z wodą i winem, by go osłodzić, a potem wciągnął przez długą rurkę nargili do płuc. Ściany komnaty ruszyły mu na spotkanie, miał uczucie, że spada gdzieś bez końca. Kołysał się miękko na poduszkach, dym łagodził rwanie stawów i pulsujący ból blizn. Grymas wykrzywiał mu usta, dopóki ziewanie nie zaokrągliło ich w kształt litery „O”. Zamknął oczy. Złotawe zjawy hurys, osłonięte dymem, dotykały jego skroni i chłodnymi palcami czesały brodę. Inne palce głaskały go po rękach i nogach, masowały mięśnie zwiotczałego brzucha. Z oddali szejk Sinan słyszał szum wodospadów, które szemrały doń dźwięcznymi głosami. Te głosy szeptały mu o owocach wielkich jak zaciśnięta pięść i dojrzałych jak kobiece piersi. Szerokie liście poruszane wiatrem opowiadały o ocierających się o siebie udach. Sok tych owoców… Zimny powiew dotknął twarzy Starca, wysuszając cienką warstwę potu. Nie opodal ktoś odsunął na bok kotarę wiszącą w łukowo sklepionym przejściu. Czyjeś palce złapały za gładką tkan- inę na jego piersiach, wbijając się w ciało i wyrywając siwe włosy. — Obudź się, Starcze! Szejk Raszid ed–Din Sinan uniósł powieki. Napotkał twarde spojrzenie czarnych oczu Hasana. Hasan był najmłodszym, dopiero co wprowadzonym haszszaszijjuna. Mimo to chłopak ośmielił się wejść zdecydowanie do komnaty i przemówić ostro do samego Sinana — mistrza ich sekty. Wydawało się, iż sam fakt, że był imien- nikiem Hasana as–Sabbah, dawno zmarłego założyciela zakonu asasynów, dawał młodzieńcowi auto- rytet, którego nie mogły mu dać wiek i pozycja. — Czego chcesz? — zapytał Sinan drżącym głosem. — Chcę, żebyś się obudził, Starcze, i oczyścił swój rozum. — Czemu? Co się stało?
— Chrześcijanie stoją u bram. — Znowu chrześcijanie? Czy tylko z tego powodu mnie niepokoisz? — Tym razem wydaje mi się, że zostaną na dłużej. Rozbili obóz, jakby szykowali się do oblężenia. — Postawili już któreś ze swoich męczących żądań? — Tylko to, co zawsze: żebyśmy wyszli i walczyli. — No to dlaczego mi przeszkadzasz? — Są z nimi templariusze. — O! Myślisz, że dowodzi nimi brat Gerard? — Nie wiem, nie widziałem. — To znaczy, że tylko popatrzyłeś sobie z murów. — To prawda. — Młody człowiek wydawał się bardzo zakłopotany. Głos szejka Sinana stwardniał. — Najpierw idź i odsłoń płachty ich namiotów, i dopiero wtedy wywołuj mnie z Ukrytego Ogrodu. — Tak, panie. — Hasan skinął krótko głową i wyszedł. Bertrand du Chambord zaczynał podejrzewać, że został oszukany. Stał przed swoim namiotem. Był trzeci dzień oblężenia Alamut. Czerwone promienie poran- nego słońca wyłoniły się spomiędzy szczytów gór i oświetliły wznoszący się przed nim ścięty wierzchołek góry. Światło zabarwiło szarobeżową skałę na kolor, jaki miały o tej porze roku jesienne liście na drzewach w dolinach Orleanu. Lita skała góry przechodziła niezauważalnie w wygładzony kamień ścian i przedpiersi twierdzy ponad jego głową. Tylko bardzo bystre oko mogło odróżnić, gdzie kończą się naturalne rysy skał, a zaczynają szczeliny między ciosanymi głazami. Same ściany miały zaledwie czterdzieści stóp wysokości. Ponieważ jednak zbudowano je na szczycie góry, wznosiły się na ponad dwieście stóp nad poziom, na którym stał Bertrand. Nie miał ani drabin, ani kotwic z linami, by wspiąć się na szczyt. Nawet gdyby je miał, nikt nie byłby w stanie dotrzeć tak wysoko, odpierany przez łuczników i procarzy. Dookoła równe wierzchołki namiotów jego wojska ciągle ukryte były w mroku głębokiej doliny między Alamut i leżącymi naprzeciwko szczytami. Doliną sączył się niewielki strumyk, który najprawdopodobniej był jedynym źródłem za opatrującym fortecę w wodę. Biegła też tędy jedyna droga wiodąca do twierdzy — w każdym razie jedyna, jaką widział, i jedyna, o której mu powiedzi- ano. Otoczone skalnymi ścianami miejsce, które musiało pomieścić namioty dla ludzi i zagrodę dla koni, pomiędzy strumieniem i drogą, szerokie było zaledwie na sto kroków. Półtora dnia zabrało dowódcy przekonanie swoich nowo zaciężnych żołnierzy, by brali wodę do picia z góry strumienia, a oddawali mocz w dole jego biegu. Niektórzy z nich ciągle jeszcze nie zadawali sobie trudu, by się do tego zastosować. Tak na co dzień wyglądało dowodzenie wojskiem. Lista rzeczy, których francuski rycerz nie był w stanie zrobić, była dłuższa niż lista możliwości. Nie mógł zbudować maszyn oblężniczych. Nie tylko dlatego, że nie było tu miejsca, by je skonstruować i manewrować nimi, ale przede wszystkim dlatego, że nie było drewna, a w każdym razie takiego drewna, które mógłby kupić za swoje tysiąc dwieście syryjskich dinarów. W tym kraju konie i chrześcijańskich żołnierzy kupowało się za wielkie sumy, a zwykłe deski i pniaki bywały jeszcze droższe. Nie mógł zorganizować frontalnego ataku. Droga prowadząca w górę do cytadeli skręcała na północ — to znaczy na prawo, stojąc twarzą do góry — potem ostro na południe, potem znowu na północ, na południe… Za każdym zakrętem czekali Saraceni. Skalny stok przed zakrętami był ocio- sany i tworzył stromą przepaść. Dalej droga była przegrodzona ścianami z kamieni, między którymi pozostawiono przejście tak wąskie, że mogło się tam zmieścić obok siebie najwyżej dwóch jeźdźców. Sto kroków za każdym z takich przesmyków, zasłonięci ustawionymi jeden na drugim głazami, czaili się łucznicy, popijali chłodne soki, jedli owoce i słodycze i czekali, by wbić strzałę w oko każdego chrześcijańskiego rycerza, który spróbowałby się przedostać przez ich posterunki. Nawet stojąc tak daleko, Bertrand du Chambord widział, jak zabawiali się strzelaniem z łuków o nagrody. Nie mógł również wspiąć się po rumowisku, między zakrętem a prostym odcinkiem drogi. W ciągu stu lat trwania wojny Saraceni tak ociosali skałę, że nawet szwajcarski pasterz miałby spore trudności, żeby się na nią wspiąć. Rycerze Bertranda najlepiej walczyli z końskiego grzbietu, niewyk- luczone jednak, że dla sławy zgodziliby się szturmować mury z drabin lub wież oblężniczych. Nato- miast nigdy nie przystaliby na długą, mozolną wspinaczkę z użyciem kilofów, haków, lin i całego os- przętu, twarzą w twarz z przeciwnikiem, który mógł staczać na nich głazy lub wezwać na pomoc łuc-
zników z biwaków na północnych i południowych zakrętach drogi. Jako dowódca, du Chambord mógł rozważyć szansę i dojść do wniosku, że na każdych dziesięciu ludzi — tylko dwóch dotrze do bram cytadeli. Każdy rycerz z osobna mógł dojść do takiego samego wniosku i odmówić podjęcia , ryzyka. Dalej — Bertrand nie mógł przeprowadzić klasycznego oblężenia, ponieważ nie kontrolował wszystkich dróg wiodących do fortecy. Nie mógł dowiedzieć się, czy wrogowie w obawie przed głodem oszczędzają zapasy, które starczą im ledwie na rok, czy śmieją się z niego, ukryci za murami. Nie mógł znaleźć żadnej innej drogi do twierdzy w Alamut. Być może istniał jakiś szlak wydeptany przez górskie kozice, którym jego ludzie mogliby po- dejść do nie strzeżonej bramy, ale jeśli nawet istniała taka droga, to Bertrand potrzebowałby prze- wodnika spośród tubylców. Okoliczni mieszkańcy sami byli Saracenami. Za złoto opowiedzieliby mu każdą historię, którą pragnąłby usłyszeć, a potem poprowadziliby go na zaczajonych łuczników, do tego najpewniej nocą. Nie mógł z całą pewnością wiedzieć, co myśli przeciwnik, a taka wiedza była podstawą udanego oblężenia. Bertrand domyślał się jednak, że szejk Sinan i jego haszszaszijjuna niespecjalnie przejmowali się chrześcijanami czekającymi w dolinie. Tak więc, owego trzeciego ranka Bertrand du Chambord wrócił do swojego namiotu, zanim słońce zaczęło palić zbyt mocno, i zaczął liczyć pieniądze oraz dni, które pozostały mu przed natar- ciem na Alamut. Jego ludzie byli zadowoleni — karmili konie, ostrzyli miecze, oliwili kolczugi i spożywali swoje racje żywnościowe. Będą tak spędzać czas, dopóki nie skończą się pieniądze i ży- wność, a potem odejdą. A co miał zrobić Bertrand? Pierwszy z jego ludzi zginął o północy. Dokładna pora zabójstwa była przedmiotem dyskusji między Bertrandem a polowym chirur- giem. Medyk zwracał uwagę na czarny kolor krwi wokół ran na szyi Thorwalda de Harfleur, na szty- wność ciała rycerza i na ciemnofioletowe plamy, które nazwał opadnięciem krwi, widoczne na pośladkach i plecach. Rycerz nie zgodził się z nim i zwrócił uwagę na sugerowaną przez chirurga godzinę — okolice północy, kiedy cały obóz pogrążony był w głębokim śnie. Cały, z wyjątkiem strażników, którzy przysięgali, że czuwali wzdłuż drogi i przy zagrodzie dla koni. Jeśliby jakikolwiek Saracen przedostał się do obozu, by wbić trzy, cztery, pięć razy nóż w ciało Thorwalda, to szarpanina i okrzyki rycerza obudziłyby całą dolinę. Zbrodni musiano być dokonać wcześniej — twierdził dowódca — kiedy inni zajęci byli grami i pijatyką, albo później, kiedy wstawali, brzęcząc rynsztunkiem i garnkami. — To nie tak, panie — sprzeciwił się medyk. — Zwróć uwagę na umiejscowienie tych ran. Zauważ także, jaki mają kształt. Ostrze weszło pionowo i przeszło między ścięgnami i żyłami na szyi. Następnie, w momencie, w którym dotarło do kręgosłupa, zostało obrócone i przerwało kręgi. — Do czego zmierzasz, człowieku? — warknął Bertrand. — To nie był normański nóż: żelazo kute grubo przez kowala. Te rany zadało ostrze, którym można by się ogolić, panie, a trzymał je ktoś, kto potrafiłby wyciąć ci pęcherz z brzucha w taki sposób, że nie poczułbyś nawet ukłucia. — No więc? — Jesteś rycerzem, panie. Znasz się na sztuce wojennej, wiesz, jak zrzucić z konia i powalić na kolana przeciwnika odzianego w kolczugę i żelazny hełm. Zabójca, który użył tego ostrza, znał się na mięśniach, kościach i ścięgnach nie gorzej niż chirurg. Wiedział, jak wbiją się sztylet — bardzo ostry sztylet — w ciało śpiącego człowieka tak, by ten się już nigdy nie obudził. — A jak się dostał do namiotu? — Trzymał się cienia. Stąpał ostrożnie, żeby nie potknąć się o rynsztunek, który twoi ludzie układają pomiędzy namiotami. Człowiek, któremu na tym zależy, może zachowywać się bardzo ci- cho. — Fantazjujesz — żachnął się Bertrand. — Nie było tu ostatniej nocy żadnego Saracena. Zro- bił to któryś z naszych. Może żywił jakąś urazę do Thorwalda jeszcze z poprzednich wypraw. — Panie, ty znasz swoich ludzi najlepiej. — Pewnie, że tak. Prowadzimy tu znacznie lepsze oblężenie, niż ci się wydaje, mój panie, razem z twoimi bajkami o skradających się zabójcach. — Oczywiście. Chylę czoło przed twoją wiedzą w tych sprawach. Po czym medyk opuścił Bertranda du Chambord i nakazał koniuchom, aby wykopali grób.
Hasan as–Sabbah skradał się, wyczuwając stopami luźne kamienie i cicho wgniatając je na powrót palcami nóg w suchą ziemię. Palce były długie i zakrzywione; kiedy stopa się wyginała, ścięgna pod skórą wyraźnie się napinały. Naskórek pomarszczony w białe i suche kręgi odchodził od zagiętych i zrogowaciałych paznokci. Te palce liczyły sobie sto dwadzieścia dziewięć lat. W tym czasie przeszły więcej mil, boso lub w butach, niż najstarszy wielbłąd na szlaku korzennym. Były to jednak stopy młodego człowieka — sprężyste i proste, o mocno wysklepionym podbiciu. Twarz jego miała również młodzieńczy wygląd — bujny wąs, bystre oczy osadzone głęboko w oczodołach, wokół których prawie nie było zmarszczek. Włosy miał jak młody pasterz — czarne, gęste i kręcone. Mięśnie jego ramion napinały się, gdy szukał uchwytu dla rąk i łapał równowagę, zsuwając się w dół kamienistego zbocza. Potem musiał jeszcze przekroczyć strumień po wystających z wody ka- mieniach i wejść do chrześcijańskiego obozowiska. Była siódma noc oblężenia Alamut. Mimo że szejk Sinan polecił mu szpiegować napastników, Hasan zostawiał dotąd to zadanie innym haszszaszijjuna, bardziej uległym woli szejka. Tej nocy jed- nak wyszedł sam, ponieważ miał powód, by z bliska przyjrzeć się ludziom w dolinie. Nawet nie wychodząc z Orlego Gniazda, wiedział, że jest jeszcze zbyt wcześnie na terror. Uwięzieni w dolinie przez swój upór i niebezpieczne dla nich samych wyobrażenie o własnym męstwie, chrześcijańscy rycerze unicestwią się z czasem sami. Czego nie sprawią gwiazdy i mrok nocy, tego dokona upał, pragnienie, piekący pot i nie zaspokojona potrzeba działania za wszelką cenę. Pozostawieni na trzy tygodnie w tej wąskiej dolinie pożrą się nawzajem. Hasan, sekretny mistrz haszszaszijjuna od prawie stulecia, znany był z konsekwencji. Z czasem ci ludzie mogą wpędzić się w obłęd na tej jałowej ziemi i nikt nie będzie uważał tego za cud. Jednak nigdy nie uznają się za pokonanych przez sam tylko nocny wiatr, ukąszenia skorpionów i demony — taką możliwość należało włożyć między bajki. Do którego namiotu powinien zajrzeć? Czy chrześcijański dowódca rozpiął największe płótno dla siebie i swoich sług, tak jak zrobiłby to saraceński pan? Czy wybrał dla siebie najmniejszy namiot, by więcej jego ludzi mogło w ten sposób zamieszkać we względnej wygodzie? To pasowałoby bardziej do ich dziwnych ideałów braterstwa i wspólnego dzielenia niedostatków i niebezpieczeństw podczas tych „wypraw krzyżowych”. Hasan as–Sabbah wybrał najmniejszy namiot, wyciągnął sztylet i ujął ręką fałdę płótna. Kwaśny odór męskich ciał, nienawykłych do codziennego rytuału mycia, wionął mu w twarz. Haszszaszijjuna odwrócił głowę w bok i łykał powietrze małymi haustami. Nasłuchiwał dźwięków dochodzących z namiotu. Słychać było dwa odgłosy chrapania, jak turkot dwóch kół różnej wielkości toczących się po drodze. Z całą pewnością w środku było dwóch chrześcijan. Czy mógł to być dowódca ze swoim sługą? Hasan podniósł płótno wyżej i wsunął głowę pod krawędź płachty, a potem wcisnął się w pi- asek i wpełzł w ciepłą, wilgotną ciemność. Wewnątrz jego źrenice zaraz się rozszerzyły. Na tle namiotowego płótna, przez które blado przeświecało światło gwiazd, rysowały się dwa ludzkie kształty. Pierwszy z nich leżał wzdłuż na posłaniu zrobionym z desek i powrozów. Drugi spał w poprzek w nogach posłania. Pan i sługa, mi- eszkający razem na sposób normański. Żaden haszszaszijjuna nie zabiłby obydwu, w każdym razie nie w tej fazie oblężenia. Koniec- zność wpędzenia przeciwników w paniczny strach była ważniejsza niż uszczuplenie ich liczby. Nie może być nic bardziej przerażającego, niż obudzić się i zobaczyć martwego towarzysza, nic straszniejszego niż pytanie: „dlaczego on? dlaczego nie ja?” Którego więc należało zabić, by efekt był największy? Martwy dowódca i sługa bełkoczący o swojej niewinności każdemu, kto tylko chciałby słuchać — to byłby ciekawy sposób na zdezorientowanie chrześcijańskiej armii. A przerażony dowódca, struchlały na widok śmierci zadanej tak blisko swojego posłania… Czyż nie był to najskuteczniejszy środek, aby wywołać strach i zamieszanie wśród tych, którzy rozłożyli się obozem u stóp Orlego Gniazda? Hasan schylił się nad niewiernym, który leżał u stóp swojego pana. Służący spał z odrzuconą w tył i skręconą w lewo głową. Chrapał głośno z otwartymi ustami. Haszszaszijjuna wsłuchiwał się w rytm jego oddechu. Każde siódme chrapnięcie było głośniejsze, jak siódma fala uderzająca w brzeg. Trzęsła się odeń głowa śpiącego, i wydawało się, że z nią trzęsie się cały namiot. Zabójca odmierzył palcem odległość od ucha śpiącego człowieka i uniósł nóż, ustawiając go tak, by ostrze weszło po-
między kręgi. Czubek noża podnosił się i opadał delikatnie w rytm oddechu. Hasan czekał nie- ruchomo, aż nadejdzie po raz kolejny siódme chrapnięcie. Kiedy dźwięk stał się głośniejszy, a potem zaczął na powrót cichnąć, nóż wsunął się w szyję śpiącego człowieka, między kręgi. W momencie, w którym ostrze przecięło kręgosłup — chrapanie ucichło. Zabójca przekręcił dla pewności nóż w ranie, a potem wyciągnął ostrze. W zamkniętej przestrzeni słychać było spokojne pochrapywanie drugiego człowieka. Haszszaszijjuna opadł cicho na kolana i przeczołgał się z powrotem w kierunku uniesionej płachty namiotu. Rękę z nożem trzymał blisko ciała. Nie chciał zostawiać śladów krwi na płótnie namiotu ani w żadnym innym miejscu w obozie. Podniósł brzeg płachty wolną ręką. Wyszedł na zewnątrz. Trzymając się zacienionych miejsc, przeszedł przez strumień i wszedł z powrotem na kamienisty szlak. Palce jego stóp wynajdywały cichą i pewną drogę. Bertrand du Chambord nie zauważył krwi. W namiocie było jeszcze ciemno, bo — jak to sobie później wytłumaczył — słońce nie oświetlało doliny od samego świtu, tylko dawało na siebie czekać przez kilka godzin. Usiadł na posłaniu, przeciągnął się, odchrząknął i splunął. Teraz spodziewał się, że jego służący Guillaume pospieszy z miseczką do golenia, pianą, brzytwą, ręcznikami, jedzeniem i winem. Zamiast tego ten leniwy łajdak leżał tylko, udając, że śpi. Bertrand kopnął go. Głowa Guillaume’a nieomal oddzieliła się od szyi. W namiocie zaroiło się od czarnych much. Rycerz krzyknął wysokim głosem, jak kobieta. Usłyszał go cały obóz. Nadszedł trzynasty wieczór oblężenia Alamut. Bertrand był pogrążony w rozpaczy. Z pięćdzie- sięciu konnych rycerzy i setki pieszych żołnierzy i służących, z którymi przybył do doliny, zostało mu zaledwie sześćdziesiąt dusz. Pozostali zostali zabici na własnych posłaniach lub leżeli martwi między głazami wąwozu. Im liczniejsze warty wystawiał o zmroku, by pilnowały zbocza, tym więcej tracił ludzi. Z tych sześćdziesięciu, którzy mu pozostali, nie więcej niż dziesięciu zachowało zdrowy rozum i było w stanie utrzymać broń w ręku. Dowódca zdawał sobie sprawę, że sam nie należy do tej dziesiątki. Przy świetle kopcącego kaganka robił coś, czego nie miał okazji robić od czasu, gdy skończył dwanaście lat — modlił się. Księdza zastępował templariusz, który znał parę psalmów i mógł z biedą ujść za duchownego w tym przeklętym kraju. Bertrand zanosił prośby do swojego Boga, powtarzając psalmy za rycerzem, który na rękawicach zbroi, osłaniających złożone w modlitwie ręce, miał wyma- lowane czerwone krzyże: — Pan jest moim światłem i zbawieniem moim, kogóż mógłbym się lękać? Pan jest siłą mo- jego życia, kogóż miałbym się bać? Stary templariusz recytował skrzypiącym głosem słowa, a Bertrand szybko je za nim powtar- zał: — Kiedy nikczemni przeciwnicy moi i wrogowie chcieli mnie napaść i rozedrzeć ciało moje, wtedy potknęli się i upadli. — Nawet gdyby chmara nieprzyjaciół zasadziła się na mnie, moje serce nie zazna strachu; gdyby cała armia powstała przeciwko mnie, nie ulęknę się. Bertrand zacisnął powieki. — Jednej tylko rzeczy pragnę od Pana, i zawsze będę jej pożądał: chcę mieszkać w Jego Domu przez wszystkie dni mojego żywota, ujrzeć oblicze Pańskie i odwiedzić Jego Świątynię. — A gdy nadejdzie czas troski, On ukryje mnie w swoim namiocie, w tajemnym miejscu swo- jego tabernakulum. Postawi mnie na skale… Templariusz przerwał, jak gdyby chciał zaczerpnąć powietrza, i już się nie odezwał. Bertrand miał zamknięte oczy i — ponieważ nie znał słów modlitwy — milczał. Usłyszał, jak templariusz wydał z siebie urwane, charczące westchnienie, a potem jego kolczuga zaskrzypiała i zabrzęczała, jakby rycerz układał się na spoczynek… Bertrand ciągle nie otwierał oczu. — Możesz na mnie spojrzeć. Mężczyzna mówił po francusku z miękkim akcentem, jakby lekko sepleniąc. Bertrand powoli otworzył oczy i podniósł wzrok, zatrzymując go na czubku cienkiego ostrza skierowanego w nasadę jego nosa. Powiódł spojrzeniem wzdłuż noża i trzymającej go ręki i zobaczył ciemną twarz z wąsem i świecącymi oczami. — Wiesz, kim jestem? — N–nie.
— Jestem Hasan as–Sabbah, założyciel zakonu asasynów, którego siedzibę chcieliście zaatakować waszymi wielkimi mieczami. — Aaa. — Mam tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt lat. To znaczy, że jestem starszy od waszego Jezusa Chrystusa. A ja ciągle jeszcze żyję. — Asasyn uśmiechnął się, wypowiadając bluźnierstwo. — Mniej więcej raz na czterdzieści lat odgrywam scenę swojej śmierci i odchodzę na pewien czas. Potem wra- cam i wstępuję ponownie do zakonu jako młody człowiek. Może tak samo robił wasz Jezus. — Pan jest moim zbawieniem — zakwiczał Bertrand. — Zdaje się, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię. — Oszczędź mnie, panie, a będę ci służył. — Oszczędzić? — Nie zabijaj mnie! Pozwól mi żyć — wybełkotał Bertrand na poły tylko świadomy tego, co mówi. — Tylko Allach może dać życie i tylko Aryman może je przedłużyć poza jego zwykły kres. Ale ty, niewierny, nie możesz tego wiedzieć. — Zrobię, co tylko będziesz chciał. Pójdę, dokąd mi każesz. Będę ci służył, jak tylko zechcesz. — Ale ja niczego od ciebie nie potrzebuję — powiedział mistrz asasynów z uśmiechem. Z tym samym uśmiechem na wargach wbił ostrze noża w otwarte lewe oko Bertranda. Pchnął mocniej trzonek, kiedy nóż zagłębił się w czaszkę i głowa chrześcijanina opadła w tył, a ciało zatrzęsło się w konwulsjach. Hasan przytrzymał rycerza lewą ręką za szyję, utrzymując ciało prawie w pionie. Od- chody Bertranda zanieczyściły powietrze. Kiedy konwulsje ustały, ułożył ciało obok zwłok templariusza. Stary rycerz umarł godniej, bez pustych słów i obietnic. Tylko jego spojrzenie wyrażało nienawiść. Tym razem Hasan schylił się, by wytrzeć nóż o ubranie zabitego, ponieważ tej nocy szło mu tylko o to, by zabijać, a nie zastraszyć przeciwników. W świetle kaganka zauważył ruch. Ktoś wolno opuszczał brzeg płachty namiotu. — Poczekaj, przyjacielu. Płótno znów się uniosło. W Ciemności błyszczało dwoje czarnych oczu. — Dlaczego nazywasz mnie przyjacielem? — zapytał stary człowiek. Był to asasyn, który powinien był zostać w Alamut i wędrować po swoim Ogrodzie Rozkoszy. Zapach krwi wywabił go jednak za mury. — Czy to nie ty jesteś Ali, poganiacz wielbłądów, który kiedyś opowiadał dowcipy Hasanowi? — Moje usta niejeden raz sprawiły, że zrobiłem z siebie głupca, ale wtedy chciałem tylko od- wrócić uwagę starego człowieka, by nie myślał o swoim bólu. Byłem lekkomyślnym dzieckiem, a od dymu fajki zakręciło mi się w głowie. — To były dobre żarty, Ali. — Nie żyje już nikt, kto by mógł je pamiętać. — Ja żyję. — Nie, panie. Ty nie żyjesz, ponieważ pogrzebaliśmy cię w piasku pustyni o pół dnia drogi stąd. Ja sam owijałem twoje stopy w płótno. — To były stopy żebraka, jakiegoś przybłędy. — Twoje stopy, Hasanie. Poznałbym je wszędzie. Niejeden raz dostałem od ciebie kopniaka. — Tylko po to, by rozjaśnić ci w głowie. — Nie kopałeś mnie w głowę, panie. — Wiem. Twój tyłek był bardziej miękki. — Teraz już nie. — Starzec zaśmiał się. — Pamiętaj o mnie, Ali. Starzec spojrzał w głąb namiotu. Ponad ciałami rycerzy zobaczył wysmukłą, prostą sylwetkę Hasana, rzucającą wielki cień na ścianę. — Nie, panie. Nie zapamiętam nic z tej nocy. Z całym szacunkiem dla ciebie, jeśli będę pa- miętał, to będę mówił. A jeśli zacznę mówić, to powiedzą, że mózg mam miękki jak pośladki noworodka. Nie będę miał z tego pożytku. — Mądrze powiedziane. — Nie umieraj, Hasanie. I nie mów mi, jak to się dzieje, że żyjesz. Ręka opuściła płachtę namiotu i stary człowiek odszedł. Hasan słyszał, jak jego sandały chrzęszczą po piasku.
Tuż przed świtem konny patrol Saracenów pod komendą młodego Ahmeda ibn Ali patrolował drogę do Tirzah. Nadjechali od wschodu. Kiedy pierwsze promienie słońca wyłoniły się zza wzgórz, oczom jeźdźca ukazał się niezwykły widok. Ahmed zauważył oświetlony słońcem głęboki wąwóz, biegnący wzdłuż drogi po jej północnej stronie. W chwili gdy promienie słoneczne rozjaśniły dolinę, wypełniła się ona wyjącymi szaleńcami. Konno i pieszo, chrześcijanie ubrani w płaszcze z czerwonymi krzyżami, uciekali z wąwozu. Niek- tórzy byli w zbrojach, inni mieli odsłonięte głowy, a dwóch uciekało nago, przytrzymując białe płaszcze wokół pasa, jak zwinięte pieluchy. Na krótki rozkaz Ahmeda jeźdźcy wyciągnęli miecze i ruszyli galopem, by przeciąć szaleńcom drogę i okrążyć ich. Chrześcijanie nie bronili się. Ci, którzy biegli, opadli na kolana, a jadący konno zsunęli się z siodeł. Za pomocą gestów i uderzeń płazem miecza Ahmed ustawił niewiernych w dwa szeregi i pog- nał drogą do Balatah, gdzie jego dowódca rozbił tymczasowy obóz. — Panie! Saladyn nie odrywał spojrzenia od wierzgającego młodego ogiera. Opiekun konia, szesnastoletni chłopak, który wkrótce miał zostać następnym koniuszym Sala- dyna, prawie nie dotykał pęcin konia szpicrutą. Potrafił utrzymać konia w ryzach samym jej czub- kiem, a zwierzę posłusznie wykonywało polecenia. Czyżby chłopak kłuł przedtem ogiera szpicrutą czy też zwierzę słuchało pana z przywiązania? Było to najważniejsze pytanie, które należało postawić człowiekowi mającemu podporząd- kować sobie zwierzę. Saladyn nie mógł go jednak zadać wprost. Chłopak wiedziałby, jak na nie od- powiedzieć, niezależnie od tego, jaka była prawda. Musiał więc go obserwować i sam wyciągnąć wnioski. — Panie! Sułtan porzucił sprawę ogiera i jego opiekuna i podniósł w końcu wzrok na czekającego posłańca. — Tak? — Ahmed ibn Ali przyprowadził z Tirzah jeńców. — Jeńców? Czy była tam jakaś bitwa? — Nie było bitwy, panie. Poddali się na drodze. — Dziwne. Szli pieszo? Może zgubili się w górach? — Uciekali przed śmiercią. — Przed Ahmedem? — Uciekali spod Alamut. Tak przynajmniej mówią. — Spod Alamut? Nawet Frankowie nie są takimi szaleńcami, żeby próbować zdobyć tę twierdzę. Czy to regularne wojsko? Patrzył, jak młody żołnierz usilnie zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie, którego znac- zenie Saladyn starał się uzmysłowić swoim jeźdźcom. — Nie, panie. Ahmed mówi, że to najemni rycerze, stado kundli. Uciekali jak wystraszone psy. Ci, którzy mieli konie, jechali na przedzie, a reszta biegła za nimi i krzyczała ze strachu. — Czy haszszaszijjuna ich ścigali? — Nikt z naszych ich nie widział. Saladyn westchnął: — Przyprowadź ich tutaj za dwie godziny. O wyznaczonej porze Frankowie i ich słudzy usiedli na wydeptanej ziemi pomiędzy namio- tami. Wystawieni na działanie palącego słońca, pozdejmowali zrobione z żelaznych kółek okrycia głowy i zsunęli wełniane kaptury płaszczy. Saladyn zabronił dawać im wody, dopóki nie zdecyduje, czy można wobec nich zastosować prawa gościnności. Stojąc przed swoim namiotem, saraceński dowódca przyglądał się dwudziestu kilku zbitym w gromadę ludziom. Pilnowali ich najroślejsi spośród jego wojowników, trzymający w rękach opuszc- zone włócznie. — Czy są między wami rycerze zakonu templariuszy? — zapytał nieco chropawą, lecz płynną francuszczyzną. Frankowie, mrużąc oczy w słońcu, spojrzeli na niego. Może ośmiu z nich, sądząc z ubioru i postawy, mogło uchodzić za prawdziwych rycerzy według normańskich prawideł. Z tej grupy sześciu trzymało się osobno. Nie siedzieli z innymi na ziemi i nie tłoczyli się bezładnie, lecz przyklękli na palcach nóg, odbywając pięty od ziemi, jakby gotując się do skoku. To byli mężczyźni doświadczeni
w walce; obserwowali pochylone ostrza włóczni i rozważali swoje szansę, gdyby miało dojść do walki wręcz. Z pewnością templariusze — pomyślał Saladyn — albo nie wiem nic o Europejczykach. — Ci z was, którzy mogą liczyć na to, że ktoś ich wykupi z niewoli, niech powstaną. Przyjmę okup za uwolnienie szlachetnie urodzonych… Sześciu templariuszy powstało natychmiast, pewnych, że zakon zapłaci każdą sumę za ich uwolnienie. — Zakon zapłaci za swoich rycerzy, panie — zawołał najwyższy z nich, najwyraźniej ich dowódca. Trzej inni Frankowie, niezupełnie pewni swoich możliwości, podnieśli się wolniej z ziemi. — Pozostali z was — powiedział Saladyn po przerwie — zostaną sprzedani jako niewolnicy. Być może będą się mogli z czasem sami wykupić. To nie dotyczy oczywiście członków zakonu tem- plariuszy. Tej fanatycznej bandzie zbirów, która opierała mi się tak twardo pod Montgisard, po- przysiągłem zemstę. Ci — Saladyn wskazał na szóstkę stojącą osobno — zostaną zgładzeni. Zauważył, jak dłonie rycerzy zwinęły się w pięści, a kolana ugięły się do skoku. Spróbujcie — zachęcił ich w myśli — moi włócznicy potrzebują ćwiczenia w walce wręcz. Lecz ostatecznie żaden z tych sześciu nie ruszył się z miejsca. — Nie mamy szczęścia, Henri — powiedział głośno jeden do drugiego. — Jak u tych pogan odbywają się egzekucje? — zapytał równie głośno drugi rycerz pier- wszego. —— Przez powieszenie czy przez ścięcie? — Zaszyje cię taki w worek z własną matką i z psem. Chodzi o to, żeby się przekonać, które z nich najpierw zerżniesz. Saladyn, który jako jedyny z Saracenów mógł zrozumieć ten żart, zapanował nad sobą i odparł chłodno: — Nasz zwyczaj przewiduje rozerwanie ciała przez dzikie ogiery — powiedział po francusku. — Ale w waszym wypadku użyjemy osłów. Niezależnie od tego, jakiej reakcji mógł się spodziewać, na pewno był zawiedziony. Templari- usze odpowiedzieli mu wybuchem szczerego śmiechu, w którym nie brzmiała nuta szaleństwa. Kartoteka nr 02 Walc na strunie fortepianu Czy splamisz honor jej, czy szatę brokatową Nie dbaj o modły nic, zapomnij maskaradę Gdy stracisz serce jej jak kolię gdzieś na balu. Alexander Pope Cisza po drugiej stronie drzwi sprawiła, że Tom Gurden zatrzymał się. To nie była cisza, jaka panuje w pustym, ale zamieszkanym wnętrzu, gdzie słychać szum lodówki, bulgot wody w rurach czy tykanie zegara. To była pełna napięcia cisza, która kryła człowieka naprężającego mięśnie do skoku. Czuł to nawet przez wyłożone pianką drzwi. Gurden stał z kluczem w ręku, gotów przekręcić go w zamku. Gestem nakazał Sandy, by cof- nęła się w głąb hallu i zastanowił się nad możliwościami wyjścia z sytuacji. Mógł odejść i zabrać ją w inne miejsce, udając, że pomylił drzwi albo budynki. To nie było fortunne rozwiązanie. Sandy stała bez ruchu w oświetlonym bocznymi światłami korytarzu i patrzyła na niego ze zdziwieniem. Wynajmował to mieszkanie od przyjaciółki, która wyjechała na trzy miesiące w podróż po greckich wyspach. Nie musiał jej płacić zbyt dużo, ponieważ zgodził się podlewać rośliny, karmić rybki sześcioma rodzajami pokarmu według trzech różnych systemów i odbierać regularnie pocztę elektroniczną. Budynek był położony w dogodnym punkcie, parę minut piechotą od Harbor Roost, gdzie Tom znalazł okazyjną pracę. Grał dwie tury w rozsądnej porze, dla gości, którzy przychodzili na kolację, i nie musiał mieć do czynienia z przesiadującymi godzinami wrednymi pijaczkami. A do tego mógł być pewien, że nikt z drugiego pięćdziesiąt cztery nie znajdzie się bliżej niż sto kilometrów od tego miejsca. Dlaczego, wobec tego, wydawało mu się, że po drugiej stronie drzwi czai się niebezpiec- zeństwo? To nie mogła być Roni. Miała zostać nad Morzem Egejskim tak długo, aż jej chłopakowi skończą się pieniądze. Poza tym Roni kręciłaby się po mieszkaniu albo pochrapywała w sypialni, a nie czaiła się z napiętymi do ostateczności nerwami, tak jakby zaraz miała zacząć krzyczeć albo wy- buchnąć histerycznym śmiechem. Wycofaj się.
Usłyszał wyraźnie te dwa słowa, mimo że nie zostały wypowiedziane. Było to tak, jakby Sandy wyszeptała mu je do ucha. Telepatyczny rozkaz, wypowiedziany tak wyraźnie, spowodował, że podjął zupełnie przeciwną decyzję. Gurden wyciągnął dźwiękowy nóż z kieszeni smokingu i przesunął bezpiecznik. Włożył klucz do zamka, przekręcił i otworzył gwałtownie drzwi. Wsunęły się w ścianę i zatrzymały na blokadzie. Gurden wskoczył do środka. Stanął w postawie seiunchin na środku foyer i dźgnął przed siebie nożem. Nikogo. Z miejsca, w którym stał, widział jeden z dwóch korytarzy wychodzących promieniście z foyer. Na długości trzech metrów, aż do zamkniętych drzwi sypialni, nie było nikogo. Również drzwi do łazienki były zamknięte. Gurden nie pamiętał, jak zaprogramował je rano — w pozycji otwartej czy zamkniętej. Zwykle było mu obojętne, jak działają systemy zainstalowane w mieszkaniu. Tym razem ta obojętność mogła kosztować go życie. Końca drugiego korytarza nie można było zobaczyć, bo zakręcał w połowie długości. Prowadziły z niego drzwi do kuchni, pralni i recyrkulatora, a w ściany wbudowana była suszarka i licznik promieniowania. Jeśli to coś, czego obecność Gurden czuł, nie czaiło się za zakrętem kory- tarza, to musiało być w kuchni, skąd, przez jadalnię, można było przejść do sześciokątnego, ob- niżonego living–roomu, który stanowił centrum mieszkania. Gurden zajrzał tam przez drzwi z korytarza. Światła akwarium rozjaśniały część powierzchni pokoju i odbijały się w srebrzystych ma- lowidłach wiszących na przeciwległej ścianie. Naprzeciw drzwi była wnęka okienna, teraz zasłonięta programowanymi zasłonami, które prześwitywały lekko w świetle wschodzącego słońca. Okładki książek na: półkach, które stały przy pozostałych trzech ścianach, nie odbijały światła. Widać było tylko złotą i srebrną folię na grzbietach droższych egzemplarzy. Ktoś mógł się chować za kanapą, za pnącym fikusem bądź obok półek z książkami. Gurden nie widział nikogo, ale to jeszcze nie był dowód na to, że ogarniająca go fala ciepła była fałszywym ostrzeżeniem. Ciągle przyczajony w pozycji obronnej, zrobił kilka kroków i stanął w łukowym przejściu, na szczycie trzech niskich stopni, które schodziły do living—roomu. — Za tobą! — krzyknęła Sandy. Gurden zrobił półobrót, żeby odeprzeć atak, który wyszedł z drugiego korytarza i skierowany był na jego lewy łokieć i biodro. Napastnik uderzył go na tyle wysoko, że Gurden stracił równowagę i sturlał się po stopniach. Wylądował twardo na prawym ramieniu, potoczył się z rozpędu jeszcze ka- wałek i podniósł na czworaki. Napastnik — jedna z tych przysadzistych postaci, które ratowały go z opresji przez ostatnie trzy tygodnie — zbierał się do następnego uderzenia ze schodów, na które upadł po ataku na Gurdena. Tom włączył kciukiem swój nóż i skierował go w plecy przeciwnika. Podnosząc się na jednej ręce, atakujący przekulał się w bok, i uniknął niewidzialnego ostrza. Sztuczne tworzywo dywanu zwęgliło się i zadymiło. Gurden odwrócił się w stronę mężczyzny i uderzył nożem na wysokości pasa. Strumień energii przeszedł przez jedno z akwariów, gdzie woda zabulgotała i zaczęła parować. Przestraszone ryby rzu- ciły się do ucieczki w najdalsze kąty zbiornika. Mężczyzna przykucnął i szykował się do kolejnego ataku. W ręku miał mizerykordię — nóż o wąskim, trójkątnym ostrzu. Kiedy Tom spróbował skierować strumień energii na przeciwnika, ten zrobił unik i uskoczył. Gurdenowi udało się tylko trafić w akwarium, w którym pływały martwe ryby. Jedna ze szklanych ścian pękła pod wpływem gwałtownej zmiany temperatury i sto galonów słonej wody z wodorostami wylało się na pokój. Mężczyzna przekulnął się jeszcze raz jak piłka, tym razem po to, by uniknąć strumienia wody i odprysków szkła. Kiedy Tom rozglądał się, gdzie zniknął napastnik, poczuł uderzenie w wyciągniętą rękę. Dźwiękowy nóż wypadł ze zdrętwiałych palców i przeleciał w drugi koniec pokoju. Kręcące się os- trze wydobywało kłęby dymu i ognia z poduszek na kanapie, okładek książek i zasłon. Rękaw smok- ingu Toma stopił się i przykleił do skóry. Oszołomiony piekącym bólem, Gurden krzyknął. Mężczyzna natychmiast rzucił się na niego. Ostrze noża przeszło dwa centymetry od krtani Toma, jednocześnie napastnik uderzył go kolanem w krocze. To wystarczyło.
Tom usiłował jednocześnie złapać się za poparzone ramię i za zmiażdżone jądra. Kiedy skór- zane podeszwy jego butów poślizgnęły się na nasiąkniętym wodą dywanie, Gurden runął na plecy. Oczy napastnika zaświeciły się. Uniósł mizerykordię, by zadać ostatni cios. Nagle z gardła wyrwał mu się charkot. Gałki oczu, w których odbijało się światło akwariów, wywróciły się do środka. Nóż wypadł mu z palców. Wzniesiona ręka napastnika opadła, a opuszczona podniosła się. Obie dłonie spotkały się na gardle, gdzie widniała cienka kreska wycięta w białej skórze szyi, a potem zakrwawione ręce opadły na uda. Ciało mężczyzny na przemian to wznosiło się, podtrzymywane resztką sił, to opadało, przyg- wożdżone bólem. Struga krwi trysnęła z szyi, zalewając część twarzy. Jednocześnie na jego spodniach pojawiła się ciemna plama. Ciało kołysało się na boki. Z początku stopy dotrzymywały kroku ryt- mowi tego walca, usiłując znaleźć punkt oparcia. Potem zaczęły mylić krok i potykać się, jakby to, co było za plecami tego człowieka, przejmowało nad nim władzę. W końcu ciało przechyliło się w prawo i kolejno — kolano, ręka, biodro, klatka piersiowa i twarz spoczęły w kałuży na dywanie. Zza zwłok pierwszego mężczyzny podniósł się drugi. W rękach ciągle jeszcze trzymał dwa drewniane uchwyty, którymi przytrzymywał szyję napastnika. Uchwyty były przewiercone i połąc- zone ze sobą sztywnym drutem zrobionym ze stalowej żyły owiniętej spiralnie cieńszymi drucikami. Tom Gurden rozpoznał ten drut — to była fortepianowa struna. Gurden przyjrzał się garocie, a potem mężczyźnie, który jej użył. — Nazywam się Ithnain — uśmiechnął się nieśmiało jego wybawca. — Jesteśmy sąsiadami. Mieszkam na tym samym piętrze. — Eee? — Gurden przebierał nogami, usiłując wstać mimo palącego bólu w kroczu. — Usłyszałem hałas i przyszedłem zobaczyć, co się dzieje. — A gdzie jest dziewczyna? Gdzie jest Sandy? — Jestem tutaj. Nie wiedziałam, co robić. — Sandy weszła ostrożnie do pokoju, stąpając między kałużami wody i wypalonymi w dywanie dziurami. — Wszystko w porządku? — Jasne, że tak. Po prostu nie mogłam nic zrobić, więc uciekłam z pokoju. — Ostrzegłaś mnie przecież. — Za późno. Nie widziałam go, dopóki się na ciebie nie rzucił. Gurden odwrócił się w stronę swojego wybawcy. — Zdaje się, że zawdzięczam panu życie. — To nie było trudne. Uczono mnie, jak to się robi. — Uczono? — Gurden podparł się rękoma i dźwignął z kanapy. — Nie rozumiem. — Byłem żołnierzem w palestyńskiej armii. Przechodziłem szkolenie dla komandosów. — A fortepianową strunę miał pan przy sobie przypadkiem? — Stare przyzwyczajenie. Ulice nie są zbyt bezpieczne. Nawet w tym wspaniałym mieście. — Ma pan rację. — Przepraszam, ale muszę wracać do pracy. — A co z policją… z prawnymi konsekwencjami? Mamy tu trupa! — Trupa człowieka, który próbował pana zabić. To pański problem. Nie mówiąc więcej ani słowa, Palestyńczyk ukłonił się i wyszedł z mieszkania. Co prawda Gurden mieszkał w tym budynku dopiero od niecałego tygodnia, ale i tak mógł przysiąc, że nigdy nie widział człowieka, który przedstawił się jako Ithnain. Zanim zdążył za nim zawołać — mężczyzny już nie było. Podczas gdy Gurden usiłował rozprostować nogi, Sandy chodziła po pokoju i garściami wo- dorostów z rozbitego akwarium gasiła tlące się plamy na zasłonach i książkach. Znalazła dźwiękowy nóż i podała go Gurdenowi. Bateria się wyczerpała i nóż przestał działać. — A co zrobimy z nim? — spytała i trąciła zwłoki stopą. Brzęk! Gurden spojrzał na ciało. Zastanowił go metaliczny dźwięk, który wywołało kopnięcie Sandy. Przekulnął się do przodu i, nie dotykając krwawej krechy wokół szyi, podciągnął długi płaszcz mężczyzny. Kołnierz zrobiony z malutkich, stalowych pierścieni, zabłysnął na tle nylonowego pod- koszulka. — Ten facet ma na sobie kolczugę! — Pomogłoby mu to, gdybyś go trafił nożem? — Rozproszyłoby część energii, a już na pewno zatrzymałoby każde normalne ostrze. — Ma przy sobie jakieś papiery? Gurden pociągnął za płaszcz i odwrócił ciało. Obszukał je. Nie znalazł ani portfela, ani etui na karty kredytowe, ani minitermu.