***
Fragment rozmowy:
- W miłości jest także odwaga – powiedziała Marzena.
- Tak pani profesor przypuszcza? – Zapytałem.
- To akurat wiem – podkreśliła.
Jeżeli ona wie, a ja przypuszczam, to znaczy, że coś nas łączy.
To znaczy, że ja powinienem się przekonać, czy do miłości
Potrzebna jest odwaga. Dzisiaj, czyli w ostatni dzień kwiet-
Nia 1999 roku, postanowiłem opisać dzieje mojej miłości. Czy
rów-
nież dwagi? Nie wiem. I nie wiem też, czy zadecydowała o
tym
rozmowa z Marzeną, czy napisy w windzie, które właśnie
dzisiaj
wyjątkowo dokładnie przestudiowałem. Zawsze czytam, co
jest na-
pisane. Czytam, tak sobie, bez wnikania w sens. Czytam, by
zapełnić
czas. Przy założeniu, że jeżdżę w ciągu dnia, dziesięć razy,
tracę na
ten „proceder” czternaście minut, skoro jednorazowy zjazd z
dzie-
siątego piętra trwa siedemdziesiąt sekund. A to z kolei
oznacza, że
w ciągu miesiąca spędzam w windzie około czterystu
dwudziestu
minut, czyli siedem godzin. Siedem godzin! Prawie cały
roboczy dzień!
Z czytania zabazgranych ścian nic oczywiście nie
wynika, poza
tym, że jestem na bieżąco z informacjami, kto kogo kocha,
która dru-
żyna piłkarska to tak zwane pany, a którą należy spuścić z
błękitnymi
falami Dunaju albo inszej rzek, która nasza jest. Pani
sprzątająca
( Uwaga! Nie sprzątaczka, bo to w demokratycznej Polsce
termin po-
noć obraźliwy) z satysfakcja godną maniaka szoruje te napisy:
„kto
kogo’: albo mazak okaże się silniejszy, albo nowoczesny
proszek
zmywający wszystko bez zarysowań.
Dzisiaj, właśnie dzisiaj, zdążyłem przeczytać: „Byłam
tutaj. Kaś-
ka”. Dlaczego to napisała? Dlaczego w obcej windzie
wyciągnęła ma-
zak z torby i zadała sobie trud spontanicznej twórczości?
Dlaczego?
Wiem dlaczego. Chciała pozostawić ślad swojej obecności.
Wszyscy
chcą go pozostawić na tysiące różnych sposobów. Ja też chcę.
Mógł-
bym wysłać Marzenie listy do niej pisane. Może to zrobię, gdy
po-
czuję przypływ wyjątkowej odwagi. Jeśli przeczyta i potem
wyrzuci
do kosza, to i tak ślad w jej myślach pozostanie, choćby na
krótko.
Dzisiaj otworzyłem sześćdziesięciokartkowy zeszyt i
chciałbym
w nim pozostawić ślad. Ślad moich uczuć do Marzeny. Psom
na buty,
łysym na grzebień, melancholikom na płacz, jak mówi poetka.
Nie
wiem, czy mi się to uda, bo przecież rozum doskonale
analizuje prze-
szłe burze, a nie to, co dzieje się teraz. A moja historia z
Marzeną
trwa, ciągle trwa, przynajmniej we mnie, i nie wiem, jak się
skończy.
Nie wiem też, co wyniknie z mojego pisania. Nie mam
właściwie
żadnych w tym względzie doświadczeń, choć bardzo
chciałbym, aby
mój język był „giętki” i „powiedział wszystko, co pomyśli
głowa”.
Od pierwszej lekcji z Marzeną poczułem, że to jest także moim
ma-
rzeniem, a nie tylko poety.
- Będziemy – powiedziała na tej lekcji – uczyć się języka
polskiego, aby umieć nazywać swoje uczucia, własne myśli
poprzeć celnymi argumentami, wypowiedzieć je tak, aby
słuchający nas zro-
zumiał.
- I taki jest cel nauki polskiego?- zapytałem zdziwiony.
- Myślę, że w konsekwencji właśnie taki – powiedziała.-
Masz inne zdanie na ten temat?
Nie miałem zdania, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Jej
pytanie mnie zaskoczyło, najchętniej bym je skasował, jak
niepotrzebny
tekst w komputerze, ale ona patrzyła mi prosto w oczy i
dopytywała:
- Wytłumacz, proszę, bo może ja się mylę.
- To na pewno ja się mylę, pani profesor – próbowałem się
wycofać.
- Nie dojdziemy do tego, jeśli nie wypowiesz swoich racji,
spró-
buj – zachęcała.
Mojej klasie było to w graj.
- Spróbuj powiedzieć, co myślisz, Mateusz – podpuszczali
mnie.
- Myślę- rozpocząłem.
- To bardzo dużo, bo to znaczy, że jesteś- wtrącił Łukasz.
- Myślałem- poprawiłem się – że polskiego będziemy się
uczyć po to, by wiedzieć, jacy pisarze tworzą historię naszej
literatu-
ry, by wiedzieć, kiedy się urodzili, co napisali, by wiedzieć, co
jest
powiedziane zgodnie z gramatyką, a co nie.
- I by ta teoretyczna wiedza na nic się nam w praktyce nie
przy-
dała, bo i tak będziemy gadać po swojemu- dokończył Łukasz.
- Tego wszystkiego też się będziemy uczyć – włączyła się Ma-
rzena – ale w konsekwencji, powtarzam, w konsekwencji
chodzi przecież o to, by dzięki doświadczeniom, jakie nam
pisarze będą
przekazywać, uczyć się siebie, poznawać siebie… Nie każdy z
was po
skończeniu liceum będzie się przecież zawodowo zajmować
grama-
tyką czy literaturą. Dla wielu z was literatura nie stanie się
celem,
tylko środkiem do innych celów.
- Czy to znaczy, że nie będziemy musieli wykuwać na pamięć
życiorysów i tytułów kolejnych wierszy? – ucieszyła się
Marysia.
Najdziemy złoty środek, obiecuję – powiedziała Marzena.
- Postaramy się, aby literatura stała się dla nas zawsze
pretekstem
Do rozmowy o sprawach, które was zainteresują. Będziemy
kształto-
wać umiejętności, a nie tylko nabijać głowy encyklopedyczną
wiedzą.
Kiedy to mówiła, pamiętam, nie za bardzo ją
wyczuwałem, do-
piero kolejne lekcje potwierdzały jej obietnice. A wtedy
wpatrywa-
łem się w nią, jak dziewczyny w zdjęcia swoich estradowych
idoli.
W jednej chwili stała się dla mnie ósmym cudem świata.
Patrzyłem
na jej długie, piaskowe włosy, spięte klamrą z tyłu głowy. Na
jej drob-
ną twarz, łagodną, delikatną, choć daleką od słodkości. Na jej
ręce
z zadbanymi paznokciami, pomalowanymi beżową emalią, w
któ-
rych trzymała pióro, nie długopis. Patrzyłem na jej ciemny
kostiu-
mik, na kołnierz białej bluzki wyłożony na marynarkę, na
krótką,
przed kolana spódniczkę, na buty z średniowysokim obcasem,
na
szczupłe nogi.
I na usta.
Na usta, bo układała je jakoś tak charakterystycznie.
Jak się rozstać z twoimi upartymi ustami. Co wieczór
oczekują
na mnie pomiędzy oknem a bokiem ciemnego kredensu –
przypar-
te w kąt do dawnego mieszkania pająka.
Pająki przepędziła moja matka – uzbrojona w miotłę i
uśmiech –
Ale twoje usta oparły się i miotle, i jej naiwnym słowom.
Zostały w kącie
- przypomniałem sobie fragment wiersza Poświatowskiej.
Słuchałem ciepłego głosu Marzeny i chciałem, by tak mówiła i
mó-
Wiła, i by ta lekcja nigdy końca nie miała. Było ciepło,
wrześniowe
Słońce grzało mocno, okna w klasie były otworzone na oścież,
pach-
niało zielenią i lasem. Pachniało tak, jakbym w lesie był, w
samym
jego środku, a nie w klasie katowickiego liceum. A może to
Marzena
tak pachniała albo moje marzenia o niej?
- Zamknij okno, Łukaszu, to jak najbliżej Mateusza, bo
nam Mate-
usz za chwilę wyfrunie jak Piotruś Pan – powiedziała.
Drgnąłem, gdy usłyszałem swoje imię, prawie tak
drgnąłem, jak
Wtedy, gdy ona, wchodząc do klasy, wypowiedziała swoje:
- Nazywam się Marzena Muszyńska, jestem tegoroczną
absol-
wentką Uniwersytetu Śląskiego, skończyłam filologię polską i
będę
was uczyła polskiego. To moja pierwsza praca, nie mam więc
żad-
nych doświadczeń w pracy z młodzieżą, poza praktyką
studencką,
ale zawsze chciałam uczyć, więc mam nadzieję, że mi się to
uda.
Pomyślałem wtedy, że jeżeli w terminie skończyła studia,
to ma
dwadzieścia cztery lata, a więc tylko o sześć lat więcej ode
mnie.
Potem my się przedstawialiśmy. Każdy podawał swoje
imię i mó-
wił w dwóch zdaniach, co lubi, a czego nie lubi. Chodziło
oczywiście
o przedmioty w szkole. Kiedy wypadło na mnie,
powiedziałem, że
lubię czytać i fotografować ciekawe miejsca w naszym
mieście.
A teraz Marzena znów zwracała się do mnie, a ja nie
słyszałem,
o co pyta. Dźwięczało mi w uszach tylko moje imię.
Wstałem.
- Możesz siedzieć – powiedziała – ustaliliśmy przecież, że
W czasie rozmowy w klasie, czy dyskusji, nie będziemy się
rozpra-
szać niepotrzebnym szuraniem krzesłami.
- Przepraszam – powiedziałem – nie usłyszałem, o co pani
Profesor pytała.
Nie oburzyła jej moja uwaga.
- Pytałam, co lubisz czytać.
-Lubię czytać wiersze Haliny Poświatowskiej, Władysława
Bro-
niewskiego, Rafała Wojaczka i tradycyjne powieści.
- Dlaczego tradycyjne? – zapytała.
-Lubię, jak pisarz opowiada historie i jak prowadzi akcję bez
eksperymentów.
Uśmiechnęła się.
- Będziemy mieli więc o czym rozmawiać, bo ja też lubię
twoich
poetów i też tradycyjne powieści, choć nie tylko.
Zadzwonił dzwonek na przerwę. Nikt się nie poderwał. Marze-
na schowała notes do swojej torebki, zamknęła dziennik,
powiedzia-
ła, że spotkamy się w środę. Pamiętam, że na pewno w środę,
bo od
razu poczułem, jaki wtorek będzie beznadziejny, bo bez lekcji
pol-
skiego i bez wsłuchiwania się i wpatrywania w Marzenę. Pióro
cią-
gle trzymała w ręce. Nie patrząc, próbowała je włożyć do
bocznej
kieszeni w torebce, a ja zaklinałem to pióro, powtarzając: -
niech
upadnie na podłogę, niech upadnie. I upadło.
Błyskawicznie znalazłem się przy niej. Ona też się
schyliła. By-
łem szybszy. To ja trzymałem pióro w ręce, nie oddając go od
razu.
Spojrzeliśmy na siebie.
- Proszę – powiedziałem.
-Dziękuję – uśmiechnęła się.
Wyciągnęła prawą rękę, by odebrać pióro, a ja wtedy
zobaczy-
łem, że na serdecznym palcu tej ręki błyszczy obrączka.
Obrączka
srebrna jak u ptaka.
Czy Marzena zobaczyła w moich oczach żal? Żal do
losu? Czy przy-
najmniej to zobaczyła?
***
Oczekiwanie jest naszą porą
a najlepiej czekać na ciebie
Halina Poświatowska
***
To nieprawda, że tylko kobiety potrafią czekać, ja też potrafię.
Czekania nauczył mnie ojciec. Kiedy byłem mały, czekałem,
aż
mama odbierze mnie z przedszkola. Odbierała mnie i tak
wcześniej niż inni rodzice swoje dzieci, ale ja czekałem już od
obia-
du, który w przedszkolu podawany jest wcześnie, bo około
godziny pierw-
szej. Stałem przy oknie, z nosem przyklejonym o szyby albo
w szatni,
by przychodzących rodziców wypytywać zawsze tak samo: -
Po ko-
go? Rodzice podawali imię, a wtedy biegłem do odpowiedniej
grupy
maluchów, średniaków albo starszaków i mówiłem na
przykład: po
Olę albo po Bartka. Wracałem biegiem do szatni i znów
wypatrywa-
łem. Ciągle z nadzieją, że w końcu pojawi się ktoś, kogo nie
zapy-
tam, bo będę wiedział, że po mnie.
Czekałem, aż ojciec mnie po raz pierwszy zabierze na
ryby i będę
je łowił swoją własną wędką. Czekałem na pierwszy
prawdziwy ro-
wer, na swój własny plecak, na pierwszą samodzielną
wędrówkę po
górach. Czekałem na samodzielną jazdę pociągiem. Sześć
godzin
w pociągu, a potem jeszcze przesiadka na PKS. Jakież to było
dla
mnie przeżycie! Czułem się bardzo dorośle, mogąc stać na
korytarzu
i patrzeć przez okno, przechodzić trzęsącymi się wiązadłami z
wago-
nu do wagonu, podawać bilety konduktorowi, pić coca-colę w
Warsie.
Bardzo czekałem na odpowiedni rozmiar stopy. Byłem
wysoki,
a stopę miałem wyjątkowo małą. Teraz już dogoniłem ojca,
mam roz-
miar 42 i na tym koniec. Czekałem na mutację, niby
wstydliwie, ale
cieszyłem się po cichu z pierwszych jej oznak, a potem już z
ustabi-
lizowanej barwy mojego głosu.
Czekałem z kolegami z podstawówki, gdy dziewczyny
będą wy-
chodziły z Sali gimnastycznej i łatwiej będzie można
podejrzeć, któ-
ra już nosi biustonosz, a która jeszcze nie. Na pierwsze
spotkanie
z dziewczyną też czekałem cierpliwie, a bardziej na to, czy
pozwoli
się pocałować. Pozwoliła. Szybko więc nabrałem pewności, że
od tego
właśnie trzeba spotkania zaczynać. Miałem swoje
wypróbowane
metody. Wiedziałem, że trzeba delikatnie, bo dziewczyny to
lubią.
Przychodziłem z małym bukiecikiem kwiatków, potrafiłem
powie-
dzieć właściwy komplement. Nigdy nie zwracałem uwagi na
oczy
ani na ciuchy. Wybierałem raczej coś mało zauważalnego:
dołeczek
w twarzy przy uśmiechu, specyficzną minę przy
wypowiadaniu ja-
kichś tam słów, charakterystyczny gest. Magicznie działały też
sło-
wa: - ślicznie pachniesz. Po takim wstępie wystarczyło
powiedzieć:
- pocałuj mnie. Prawie wszystkie były speszone, ale cmokały
mnie
w policzek, a wtedy mogłem powiedzieć, że nie tak, i
oczywiście
pokazać jak. Niezły był ze mnie bajerant, nauczycieli omotać,
przy tablicy
się powygłupiać.
Do tej pory jednak nie miałem dziewczyny, o której
mógłbym
powiedzieć, że jest moją dziewczyną. Z Moniką spotykałem
się przez
dwa miesiące. Całowaliśmy się i nie tylko. Monika chciała
więcej,
ale ja wiedziałem, że nie może być moja dziewczyną. Nie było
mię-
dzy nami porozumienia i nie było o czym rozmawiać. Kleiła
się do
mnie jak rzep i tylko czekała, gdy będę sam w domu. Najpierw
mi
się to podobało, ale kiedy spostrzegłem, że chce mnie
zagarnąć, po-
kazać się ze mną przed koleżankami, ciągać mnie po
imprezach, to
wycofałem się z tych spotkań. Ona zresztą nie miała mi tego
długo
za złe. Szybko znalazła sobie innego chłopaka, który jej
odpowiadał
bardziej, bo wolał na przykład imprezy niż spacery.
Na co wtedy czekałem?
Na prawdziwe pierwsze zakochanie, na pierwsza miłość,
która
by mnie pochłonęła bez reszty, która nie byłaby tylko
ciekawością,
ale… może właśnie odwagą. I stało się. Pojawiła się Marzena.
Od tej
pory czekam na każdą chwilę, w której mógłbym ją zobaczyć.
Wiem,
że to, co mnie opętało, jest szaleństwem, a mój stan się
pogarsza
i tym lepiej dla mnie. Zaczynam sobie ufać i w siebie wierzyć.
Bo
jeżeli od września, czyli od początku roku szkolnego, do końca
kwiet-
nia nic ze mnie nie wyparowało, a wręcz przeciwnie: okrzepło,
to
oznacza, że jestem już facetem, który wie, czym jest wielkie
uczucie.
Dzisiaj zrobiłem jej kolejne zdjęcie, z ukrycia. Uchwyciłem
wresz-
cie moment, na który czekałem od dawna. Marzena przyjeżdża
do
szkoły małym samochodem tico, parkuje na szkolnym
podwórku,
w zaułku specjalnie do tego przeznaczonym, stamtąd
przechodzi kil-
kanaście metrów chodnikiem i wchodzi do szkoły główną
bramą,
nawet wtedy, gdy i boczna, prowadząca wprost na podwórko,
jest
otwarta. Obserwowałem ją wielokroć i zawsze czekałem na ten
mo-
ment, gdy wysunie nogi z butów na płaskim obcasie, w
których pro-
wadzi samochód, buty na wysokim obcasie wystawi na
zewnątrz,
przy samochodzie i nie wychodząc, wsunie w nie nogi.
Świetnie ma
opanowaną tę zamianę.
Mój pokój jest pełen jej zdjęć. Ona nie wie o tym. Kilka zdjęć
jej
podarowałem, takich robionych w szkole, w różnych
sytuacjach.
- No, no – powiedziała – wiesz, jak spojrzeć w kadr, by
obiek-
tom dodać blasku.
- Gdyby mi pani pozwoliła, zrobiłbym pani kilka zdjęć
w in-
nych miejscach niż szkoła – powiedziałem wtedy.
Marzena spojrzała na mnie dziwnie, może z wyrzutem,
a może
tylko z niepokojem. Przeraziłem się wtedy swoich słów, bo
przecież
nie chciałem źle, nie chciałem być niegrzeczny czy bezczelny.
A tak
to mogło wyglądać.
- Na pewno będzie ku temu okazja – odezwała się po
chwili,
A mnie ciężar spadł z serca, bo nie wybaczyłbym sobie, gdyby
po-
przez moją nieostrożność coś miało między nami zazgrzytać.
Mając więc takie pozwolenie, fotografowałem przy
lada okazji,
zawsze dbając o to, by wtedy robić też inne zdjęcia i by nikt
nie
spostrzegł, że te inne wcale mnie nie obchodzą.
Moja mama patrzy na mnie z niepokojem. Mówi, że się
zmieni-
łem. Niby jest jej to na rękę, bo nie łazikuję nigdzie z
kumplami, nie
umawiam się z dziewczynami, wieczory spędzam w domu, z
książka-
mi. Nie oglądam telewizji. Przestała mnie interesować. Żaden
film ani
program nie jest w stanie mnie przyciągnąć. Czasami mama
albo ojciec
wołają mnie: - chodź, coś zobaczysz. – Patrzę przez kilka
minut i ani
trochę więcej. Bardziej po to, by ich zadowolić niż siebie. Cóż
mnie
obchodzą cudze sprawy, kiedy mam swoje własne i one
wypełniają mi
każdą minutę. Poza tym uczę się jak głupi. Nawet tego, czego
nie lubię
i co mnie ani trochę nie interesuje. Uczę się nie po to, by
umieć, ale dla
swojego świętego spokoju. Ciągle się obawiam, że ktoś
odkryje moje
uczucia. A wtedy mógłbym spotkać się z zarzutem, typowym
w takich
sytuacjach, że nie radzę sobie z nauką z powodu zakochania.
Więc na
złość moim ewentualnym przeciwnikom- radzę sobie.
Jestem miły dla wszystkich nauczycieli. Robię z siebie
ugładzone-
go z każdej strony chłopca też w jednym celu: aby nikt nie
podejrze-
wał, że wszystko, co robię, jest dla Marzeny. Moja klasa z tego
korzysta,
bo jak chcemy przenieść zapowiedziany sprawdzian na inny
dzień, to
oczywiście mnie wystawiają na pierwszy ogień. – Mateusz,
załatw
to, pobajeruj, tobie uwierzą, ty masz u wszystkich oko. – I
zazwyczaj
te bajery przechodzą. Raz tylko odmówiłem, kiedy mnie
poproszono,
abym Marzenę przebłagał. Zaparłem się. Nie wyobrażałem
sobie, abym
w stosunku do Marzeny mógł być taki sam, jak wobec innych.
Może
to błąd, bo przecież wszystko robię po to, aby mojego stosunku
do
Marzeny nie wyróżniać. I jeszcze tak głupio powiedziałem:
- Jej tego nie zrobię.
- Czego nie zrobisz? Przecież o nic innego cię nie
prosimy, tylko
o to, co zawsze – upierała się Anka.
Chyba udało mi się z tej sytuacji wybrnąć bez
podejrzeń, bo po-
wiedziałem:
- Sami mówiliście, że Marzena jest inna niż wszyscy
nauczycie-
le i jest w porządku wobec nas od początku do końca, więc nie
może-
my jej traktować tak jak wszystkich.
Klasa przyjęła mój argument, bo wszyscy się uciszyli
i zaczęli już
na drugiej lekcji przeglądać zeszyty, aby na piątą i szóstą
trochę wię-
cej umieć. Zresztą klasówki u Marzeny też są zupełnie inne niż
u po-
zostałych nauczycieli, więc nie wchodzi w grę odpisywanie,
ściąganie,
czyli powszechne na innych lekcjach metody. Ja nawet na
każdą kla-
sówkę z polskiego czekam niecierpliwie, bo ciekaw jestem, co
Ma-
rzena tym razem wymyśli.
Pamiętam szok, jaki wszyscy przeżyliśmy na
pierwszej klasów-
ce.
Marzena przyszła uśmiechnięta, spokojna. Rozdała
nam kartki
papieru kancelaryjnego w linię.
- Na takich kartkach będziemy pisać? – zdziwiła się
Mariola.
- Bo my przynieśliśmy specjalne zeszyty do klasówek.
- Pisząc na kartkach tego formatu będziecie
przyzwyczajać
do prac maturalnych, które też na takich będziecie pisać. To
jest na-
prawdę wygodne – przekonywała nas Marzena. – Łatwiej
sobie
rozplanować graficznie wypowiedź, a jak wiecie, na wszystko
zwra-
cam uwagę, również na estetykę pracy.
Potem zapisała na tablicy dwa tematy do wyboru:
1. Przeprowadź wywiad z wybraną postacią z Wesela
Stanisława
Wyspiańskiego
2. Dulska ogląda Szał Władysława Podkowińskiego.
Zgłupieliśmy od razu.
Byliśmy wprawdzie po wnikliwym omówieniu obu
dramatów,
po burzliwych dyskusjach, po pisaniu małych wypracowań w
domu,
ale też spodziewaliśmy się czegoś, do czego byliśmy
przyzwyczajeni:
charakterystyki wybranej postaci, omówienia jakiegoś
problemu. Tak
było zawsze. Nikt od nas przedtem nie wymagał inwencji,
pomy-
słów, nikogo nie obchodziło tak naprawdę nasze własne
zdanie. Trze-
ba było wykazać się wiadomościami, argumentacją, napisać
pracę
wedle schematu: wstęp, rozwinięcie, zakończenie.
Podniósł się wrzask.
- Ja tego w życiu nie napiszę – skwitowała
Marysia. – nie
mam pojęcia jak! Co z tego, że Dulska ogląda Szał? Co z tego
wynika?
- I to jest właściwe pytanie, Marysiu –
pocieszyła ją Marzena.
- I oto mi właśnie chodzi, abyś napisała, co z tego wynika.
Znasz
charakter Dulskiej, jej dwulicową postawę, jej mieszczańską
duszę,
znasz ten obraz, więc wyobraź sobie, jak ona zareaguje… Czy
pójdzie
go zobaczyć? Czy przyzna się do tego przed innymi? Co sobie
pomy-
śli tylko dla siebie, a co powie do innych? Czy nie sądzisz, że
w ten
sposób o wiele wnikliwiej mi pokażesz, czym jest dulszczyzna
i tak
zwana fałszywa moralność?
- Już kapuję, pani profesor – ucieszyła się
Marysia. – Jeszcze
tylko nie wiem, jaką formę tej pracy nadać.
- Wybór należy do Ciebie, Marysiu. Możesz
napisać kolejną sce-
nę dramatu w dialogach, możesz…
- Już wiem, już mam pomysł, niech pani nic nie
mówi, bo mi
go pani ukradnie.
Rozbawiła nas tą uwagą. Marzenę też. Nie
wszyscy wprawdzie
mieli już pomysły, ale dwie godziny lekcyjne plus przerwa do
naszej
dyspozycji dawały nam szansę i na znalezienie pomysłu, i na
jego
realizację.
- Z Weselem też sobie poradzicie. Zacznijcie
tylko myśleć kre-
atywnie. Znacie problematykę dramatu, znacie postaci, znacie
na-
wet Plotkę o tym dramacie Boya – Żeleńskiego. Która z
postaci wydała
wam się najciekawsza? która was zaintrygowała? O co
chcielibyście
zapytać na przykład Rachelę albo Pana Młodego, albo
Gospodarza?
- kontynuowała Marzena.
- I jeszcze jedno – dodała – z absolutnie wszystkich
pomocy
możecie korzystać: z notatek, z opracowań, z tekstu dramatu, z
wszy-
stkiego, co macie przy sobie.
- Ze słownika ortograficznego także? – zapytał Robert,
który
słynął z tego, że potrafił zrobić błąd ortograficzny nawet tam,
gdzie
to było zupełnie niemożliwe.
- Ze słownika też – potwierdziła Marzena – jeżeli już masz
świa-
domość tego, gdzie możesz zrobić błąd, to już połowa sukcesu.
- Jednym słowem luz total – podsumował nasze rozmowy
Łu-
kasz.
- Możecie to nazywać po swojemu. Sami się
przekonacie, że
tak naprawdę jesteście mimo tego luzu skazani na siebie, od
was
i tylko od was zależą efekty waszej pracy. A teraz – Marzena
zawie-
siła głos – zabieramy się do roboty, nie przeszkadzajcie
rozmową
sobie, ani mnie. Jeżeli ktoś będzie chciał wyjść na chwilę,
niech po
prostu wyjdzie i nie burzy ciszy zbędnymi pytaniami.
Nikt nie wychodził. Każdemu było szkoda czasu.
Pisałem o Racheli, bo wyobraziłem sobie, że Marzena jest
Ra-
chelą, dziewczyną pełną poezji, tęsknot i marzeń. I o tym
właśnie
z nią rozmawiałem. Za klasową pracę otrzymałem piątkę, nie
szóstkę,
bo brakowało mi kilka przecinków i jakiś drobny błąd
stylistyczny
się przypałętał. Wszyscy oczekiwali ocen najlepszych, bo
wydawało
nam się, że ten „total luz” doda nam skrzydeł, pomysłów,
dzięki
którym napiszemy prace wyjątkowe. Tymczasem okazało się,
że nikt
siebie w szczególny sposób nie przeskoczył, a możliwość
korzysta-
nia z pomocy źródłowych pomagała tylko tym, którzy
wiedzieli, jak
z nich korzystać. Oceny miały więc rozpiętość od miernej do
bar-
dzo dobrej. Miny niektórym zrzedły, ale nikt zbyt długo nie
narze-
kał, bo w końcu każdy otrzymał to, na co zasłużył. Co do tego
byliśmy
zgodni.
patrzę sobie teraz na swoją rozmowę z Rachelą-Marzeną
i wzdy-
cham do jej marzeń, bo są one także moimi. I chciałbym, aby
Marze-
na przybiegła do mnie przez błoto po kolana i by życzyła sobie
mio-
du, słodyczy, miłości i szczęścia.
I powtarzam jak Pan Młody: Żyłem dotąd w takiej cieśni,
po-
śród murów szarej pleśni, wszystko było szare, stare, a tu
naraz
wszystko młode, znalazłem żywą urodę, więc wdecham to życie
młode…
Marzę o tym, by stał się cud, by dzwonek u drzwi
zadźwięczał
i by ona w nich stanęła. Wiem, że to niemożliwe, ale siła
marzeń
polega na pragnieniu cudów, które się zdarzają, choć nie
wiadomo
czy na pewno.
Czekam.
Już powinienem dawno pójść spać. Rano nie usłyszę
budzika.
Schowam go pod poduszkę. W chwilę potem zadźwięczy
następny,
a jeśli i to nie pomoże, odezwie się telefon, bo teraz
zabezpieczam
się na trzy sposoby.
W październiku, słonecznym i złotym, włóczyłem się po
Parku
Kościuszki.
Też czekałem, chodź nie wiedziałem na co.
Najpierw siedziałem na ławce i kończyłem czytać „Ludzi
bezdom-
nych”. Potem obszedłem wszystkie ścieżki. Zatrzymałem się w
przed-
sionku zabytkowego kościółka świętego Michała, wdychałem
zapach
wędzonego drewna i modliłem się: - Panie Boże, wybacz mi
moje
zapatrzenie, moje szaleństwo. Może tak być nie powinno, ale
prze-
cież nie krzywdzę swoimi uczuciami nikogo. Nie jestem zły,
choć
kocham kobietę, która jest żoną innego. Daj mi znak, że nie
masz mi
za złe moich uczuć, które nie do końca są najczystsze, ale za
to naj-
prawdziwsze.
Otrzymałem taki znak.
Już byłem przy „Zielonym Oczku”, eleganckiej, mafijnej
Restau-
racji, która prosperuje doskonale. Nikogo ze snobistycznych
jej go-
ści nie odstraszyły wydarzenia, które tam miały miejsce, a
może na
odwrót: przyciągnęły. Parking przecież zawsze jest pełen
drogich sa-
mochodów. Przeszedłem pomiędzy stolikami wystawionymi
na ze-
wnątrz, pod parasolami reklamującymi piwo żywieckie, by
dojść do
tramwaju numer 16 i dojechać nim do pętli w Brynowie, a tam
prze-
siąść się na autobus, który zawiózłby mnie wprost pod mój
blok.
Zerwał się nagle silny wiatr.
Liście przyfrunęły do mnie, zawirowały, otoczyły mnie
kołem.
Jakby chciały mnie zatrzymać. Zatrzymałem się.
Muszę wrócić – pomyślałem magicznie – iść inną
drogą. Przejść
raz jeszcze przez cały park główną aleją, koło pomnika
Kościuszki,
a potem skręcić wprost na ulicę Piękną. Stamtąd na główną,
Bry-
nowską i pojechać nie tramwajem, ale autobusem.
Zrobiłem tak. I nagle, gdy już kończyła się aleja,
skręciłem w pra-
wo.
Wiatr się wzmagał.
Jeszcze poszuram trochę nogami i liśćmi – pomyślałem,
skraca-
jąc sobie drogę. Wyszedłem na boczną ścieżkę, na której
zobaczyłem
kobietę z wózkiem. Serce gwałtownie mi załomotało.
Kostiumik
w brązową kratę, jasne włosy spięte klamrą…
To musi być Marzena – pomyślałem.
Przyśpieszyłem kroku.
- dzień dobry – powiedziałem.
- Mateusz? – ucieszyła się. – Z nieba mi spadłeś.
- To dobry znak, pani profesor.
- Znak? – zdziwiła się.
- Skoro spadłem z nieba, to dobry znak. Z nieba spada się po
to,
by innym pomagać.
- Właśnie się zastanawiałam, jak sobie poradzę: dwie siatki
z za-
kupami, Jacuś w wózku i pies. Trochę za dużo jak na mnie.
Ale ja tak
zawsze – opowiadała – niby wybrałam się na spacer, ale przy
oka-
zji zrobiłam zakupy, bo chciałam być dłużej w parku i potem
już
czasu w osiedlowych sklepach nie tracić.
Pies skakał radośnie.
- To sunia – spostrzegłem. – Chart whippet, tak?
Marzena spojrzała na mnie z uznaniem, tak mi się
przynajmniej
wydawało.
- Jak się wabi?
- Młoda.
- Młoda ? – zdziwiłem się. – Oryginalne imię jak na kobietę.
- Młoda, bo ma dopiero sześć miesięcy.
- A jak dorośnie?
- To też będzie Młoda – powiedziała – najmłodsza z wszyst-
kich Muszyńskich.
Jacuś uśmiechał się od ucha di ucha.
- On też ma dobry humor – zauważyłem.
- Od rana – powiedziała Marzena – ale nie zawsze, dzisiaj
jest wyjątkowo zadowolony.
- To tak jak ja.
Na autobus nie czekaliśmy zbyt długo. Przyjechał 297.
Wziąłem siat-
ki, przytrzymałem Młodą na smyczy. Ktoś z wysiadających
pomógł
Marzenie wnieść wózek. Dojechaliśmy w ciągu dziesięciu
minut.
Deszcz nie zaczął padać.
- Odprowadzę panią – powiedziałem.
- teraz nie masz innego wyjścia – uśmiechnęła się.
Mieszkała pod numerem dziewięćdziesiątym drugim,
niedaleko
ode mnie, chociaż numer mojego bloku był o wiele wyższy.
- Też tutaj mieszkasz? – zapytała.
- Pod numerem dwieście dwadzieścia osiem, to blisko stąd,
bo jak pani
wie, numery na tym osiedlu są według czyjegoś widzimisię.
Droga z autobusu do jej domu była bardzo krótka.
Żałowałem, bo to ozna-
czało, że Marzena zaraz znajdzie się w swojej windzie i w
swoim domu.
- Odprowadzę panią pod same drzwi – powiedziałem.
- Nie trzeba, dziękuję – powiedziała. – Mój mąż powinien
już być w domu – dodała.
- Proszę sprawdzić, poczekam.
Nacisnęła przycisk domofonu.
Niestety, odezwał się męski głos.
- Tata – zaszczebiotał Jacek – tata.
Ukłoniłem się, uśmiechnąłem. Postawiłem siatki obok
wózka.
Oddałem Marzenie smycz.
- To ja już pójdę – powiedziałem nieśmiało.
- Mateuszu, dziękuję – uśmiechnęła się na pożegnanie.
Młoda podskoczyła. Nachyliłem się, by ją pogłaskać, a ona w
przy-
pływie psiej czułości polizała mnie po twarzy.
Pies ci mordę lizał – pomyślałem sobie.
- Tata, tata – przedrzeźniałem po cichu Jacusia.
Odchodziłem spod drzwi bloku Marzeny, nie oglądając się
za
siebie. Nie chciałem być świadkiem radosnego powitania
Marzeny
z mężem. Nie chciałem wiedzieć, jak on wygląda, bo od tej
pory po-
wracałby do moich myśli jako konkretna postać. Wolę myśleć
o nim
jako o nieznajomym, bo może moja wściekłość na niego
będzie mia-
ła bardziej nieokreślony charakter.
Znów poczułem straszny żal do losu.
Wracałem do domu, powtarzając sobie słowa
Poświatowskiej:
Nie wiem co kocham bardziej
ciebie czy tęsknotę za tobą.
***
...jak to, czego nie było, jak to, co ma być,
ale jeszcze niepewne i trwożne,
jak pierwiosnki, jak brzozy przydrożne,
jak powój, co pragnie się wić,
jak zieleń rozhukana w maju,
jak woda, co brzegi rwie,
jak jaskółki, co na niebie śmigają
po dwie,
jak lot ogromnego ptaka,
jak szczęście w Słowie –
ona właśnie była we mnie taka
i zaciążyła ołowiem…
Wiesław Broniewski
***
Kim jestem?
Pytanie godne filozofa . I jak tu na nie nie odpowiedzieć?
Jestem trzecioklasistą, uczniem małego, katowickiego li-
ceum. Jestem synem i wnukiem. Czy to mnie określa,
definiuje?
Jestem prawie osiemnastoletnim chłopakiem, który kocha
swo-
ją nauczycielkę języka polskiego. Czy to coś zmienia? Czy coś
więcej
mówi o mnie? Czy ktoś, kto nie przeżył tego, co ja, jest w
stanie
mnie zrozumieć? Czy ktoś daleki od takich emocji może
poczuć, co
się ze mną dzieje, nawet gdybym opisał swoje noce i dni, w
których
tęsknię, marzę, przewracam się z boku na bok, nie mogąc
sobie zna-
leźć miejsca i zasnąć?
Zamiast grać w piłkę, kibicować drużynie piłkarskiej,
uprawiać
jakiś rozwijający mnie fizycznie sport, siedzę i piszę,
opowiadam
o Marzenie, i o sobie. Czytam wiersze, uczę się ich na pamięć.
Czy po
to, by na lekcji mieć odpowiedni cytat pod ręką i tym samym
zwró-
cić na siebie uwagę Marzeny? Czy po to, by siebie zrozumieć,
by
sobie coś wytłumaczyć? Czy wreszcie po to, by zostawić ślad?
Dla
kogo ślad? Przecież nie mam w planach nagłego opuszczenia
tego
świata, wręcz przeciwnie, chciałbym być i być, bo każde jutro
przy-
niesie mi Marzenę, cóż z tego, że nie moją?
Nikt nie może mi odebrać prawa do marzeń o niej, ani
tęsknoty
za nią, więc jednak Marzena jest moja, bo żyje we mnie,
codziennie
bardziej i mocniej. Zdarza się, że myślę: już bardziej nie
można ko-
chać, a na drugi dzień odkrywam, że kocham o jeden dzień
bardziej.
Nie dzielę się z nikim moimi emocjami, nie zwierzam się, nie
opo-
wiadam. Jakbym się bał, że każda taka opowieść będzie zdradą
mo-
jej miłości, umniejszy ją o ten opowiedziany kawałek i mnie
tym
samym zuboży. Kiedy piszę, nie czuję tej zdrady. Może więc
też dla-
tego piszę. Dzielę się sam z sobą tą opowieścią, mnożę ją, bo
jest
ktoś, kto przeżywa i kto zapisuje. Jest nas dwóch. Cóż z tego,
że
w jednej osobie.
Pojechałem dzisiaj do Nikiszowca, starej śląskiej
dzielnicy, którą
Kazimierz Kutz uwiecznił w swoich filmach: „Soli ziemi
czarnej” i „Ko-
lejności uczuć”. Wziąłem aparat i fotografowałem domy,
zaułki, bra-
my, podcienia. Próbowałem uchwycić grę świateł w załomach.
Przypominałem sobie, w których miejscach kręcone były
kolejne epi-
zody filmów. Bohaterka „Kolejności uczuć” zakochała się w
znanym
aktorze, co najmniej trzydzieści lat od niej starszym. To
uczucie jed-
nak mija, jest tylko etapem w jej dojrzewaniu. Na pewno ją o
coś
wzbogaciło, choćby o te chwile pełne rozterek, namiętności i
tęsk-
not. Ale to wszystko w niej wygasa, bo potem patrzy na
swojego uko-
chanego z boku, bez emocji i potrafi odnaleźć się w innym
związku.
Moje uczucia nie miną. Nawet gdybym nigdy miał
Marzeny nie
dotknąć i nawet gdyby ona nigdy o moich uczuciach miała się
nie’
dowiedzieć. Marzę także o tym dotyku. Przerabiam go w
swojej gło-
wie na sto różnych sposobów. Kiedy fotografowałem, też nie
mo-
głem się od tych wyobrażeń uwolnić. Wydawało mi się, że ona
podejdzie do mnie z tyłu, zaskoczy mnie tym podejściem,
dotknie
mojego ramienia albo mojej głowy. Czekałem (znów
czekałem!) choć-
by na to, by jej charcica, Młoda, skoczyła na mnie szczenięco i
rado-
śnie. Niechby nawet Jacuś coś zaszczebiotał. Wyobrażałem
sobie, że
*** Fragment rozmowy: - W miłości jest także odwaga – powiedziała Marzena. - Tak pani profesor przypuszcza? – Zapytałem. - To akurat wiem – podkreśliła. Jeżeli ona wie, a ja przypuszczam, to znaczy, że coś nas łączy. To znaczy, że ja powinienem się przekonać, czy do miłości Potrzebna jest odwaga. Dzisiaj, czyli w ostatni dzień kwiet- Nia 1999 roku, postanowiłem opisać dzieje mojej miłości. Czy rów- nież dwagi? Nie wiem. I nie wiem też, czy zadecydowała o tym rozmowa z Marzeną, czy napisy w windzie, które właśnie dzisiaj wyjątkowo dokładnie przestudiowałem. Zawsze czytam, co jest na- pisane. Czytam, tak sobie, bez wnikania w sens. Czytam, by zapełnić czas. Przy założeniu, że jeżdżę w ciągu dnia, dziesięć razy, tracę na ten „proceder” czternaście minut, skoro jednorazowy zjazd z dzie- siątego piętra trwa siedemdziesiąt sekund. A to z kolei oznacza, że w ciągu miesiąca spędzam w windzie około czterystu dwudziestu minut, czyli siedem godzin. Siedem godzin! Prawie cały roboczy dzień! Z czytania zabazgranych ścian nic oczywiście nie wynika, poza tym, że jestem na bieżąco z informacjami, kto kogo kocha, która dru- żyna piłkarska to tak zwane pany, a którą należy spuścić z błękitnymi falami Dunaju albo inszej rzek, która nasza jest. Pani sprzątająca
( Uwaga! Nie sprzątaczka, bo to w demokratycznej Polsce termin po- noć obraźliwy) z satysfakcja godną maniaka szoruje te napisy: „kto kogo’: albo mazak okaże się silniejszy, albo nowoczesny proszek zmywający wszystko bez zarysowań. Dzisiaj, właśnie dzisiaj, zdążyłem przeczytać: „Byłam tutaj. Kaś- ka”. Dlaczego to napisała? Dlaczego w obcej windzie wyciągnęła ma- zak z torby i zadała sobie trud spontanicznej twórczości? Dlaczego? Wiem dlaczego. Chciała pozostawić ślad swojej obecności. Wszyscy chcą go pozostawić na tysiące różnych sposobów. Ja też chcę. Mógł- bym wysłać Marzenie listy do niej pisane. Może to zrobię, gdy po- czuję przypływ wyjątkowej odwagi. Jeśli przeczyta i potem wyrzuci do kosza, to i tak ślad w jej myślach pozostanie, choćby na krótko. Dzisiaj otworzyłem sześćdziesięciokartkowy zeszyt i chciałbym w nim pozostawić ślad. Ślad moich uczuć do Marzeny. Psom na buty, łysym na grzebień, melancholikom na płacz, jak mówi poetka. Nie wiem, czy mi się to uda, bo przecież rozum doskonale analizuje prze- szłe burze, a nie to, co dzieje się teraz. A moja historia z Marzeną trwa, ciągle trwa, przynajmniej we mnie, i nie wiem, jak się skończy. Nie wiem też, co wyniknie z mojego pisania. Nie mam właściwie
żadnych w tym względzie doświadczeń, choć bardzo chciałbym, aby mój język był „giętki” i „powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Od pierwszej lekcji z Marzeną poczułem, że to jest także moim ma- rzeniem, a nie tylko poety. - Będziemy – powiedziała na tej lekcji – uczyć się języka polskiego, aby umieć nazywać swoje uczucia, własne myśli poprzeć celnymi argumentami, wypowiedzieć je tak, aby słuchający nas zro- zumiał. - I taki jest cel nauki polskiego?- zapytałem zdziwiony. - Myślę, że w konsekwencji właśnie taki – powiedziała.- Masz inne zdanie na ten temat? Nie miałem zdania, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jej pytanie mnie zaskoczyło, najchętniej bym je skasował, jak niepotrzebny tekst w komputerze, ale ona patrzyła mi prosto w oczy i dopytywała: - Wytłumacz, proszę, bo może ja się mylę. - To na pewno ja się mylę, pani profesor – próbowałem się wycofać. - Nie dojdziemy do tego, jeśli nie wypowiesz swoich racji, spró- buj – zachęcała. Mojej klasie było to w graj. - Spróbuj powiedzieć, co myślisz, Mateusz – podpuszczali mnie. - Myślę- rozpocząłem. - To bardzo dużo, bo to znaczy, że jesteś- wtrącił Łukasz. - Myślałem- poprawiłem się – że polskiego będziemy się uczyć po to, by wiedzieć, jacy pisarze tworzą historię naszej literatu- ry, by wiedzieć, kiedy się urodzili, co napisali, by wiedzieć, co jest powiedziane zgodnie z gramatyką, a co nie.
- I by ta teoretyczna wiedza na nic się nam w praktyce nie przy- dała, bo i tak będziemy gadać po swojemu- dokończył Łukasz. - Tego wszystkiego też się będziemy uczyć – włączyła się Ma- rzena – ale w konsekwencji, powtarzam, w konsekwencji chodzi przecież o to, by dzięki doświadczeniom, jakie nam pisarze będą przekazywać, uczyć się siebie, poznawać siebie… Nie każdy z was po skończeniu liceum będzie się przecież zawodowo zajmować grama- tyką czy literaturą. Dla wielu z was literatura nie stanie się celem, tylko środkiem do innych celów. - Czy to znaczy, że nie będziemy musieli wykuwać na pamięć życiorysów i tytułów kolejnych wierszy? – ucieszyła się Marysia. Najdziemy złoty środek, obiecuję – powiedziała Marzena. - Postaramy się, aby literatura stała się dla nas zawsze pretekstem Do rozmowy o sprawach, które was zainteresują. Będziemy kształto- wać umiejętności, a nie tylko nabijać głowy encyklopedyczną wiedzą. Kiedy to mówiła, pamiętam, nie za bardzo ją wyczuwałem, do- piero kolejne lekcje potwierdzały jej obietnice. A wtedy wpatrywa- łem się w nią, jak dziewczyny w zdjęcia swoich estradowych idoli. W jednej chwili stała się dla mnie ósmym cudem świata. Patrzyłem na jej długie, piaskowe włosy, spięte klamrą z tyłu głowy. Na jej drob- ną twarz, łagodną, delikatną, choć daleką od słodkości. Na jej ręce z zadbanymi paznokciami, pomalowanymi beżową emalią, w któ-
rych trzymała pióro, nie długopis. Patrzyłem na jej ciemny kostiu- mik, na kołnierz białej bluzki wyłożony na marynarkę, na krótką, przed kolana spódniczkę, na buty z średniowysokim obcasem, na szczupłe nogi. I na usta. Na usta, bo układała je jakoś tak charakterystycznie. Jak się rozstać z twoimi upartymi ustami. Co wieczór oczekują na mnie pomiędzy oknem a bokiem ciemnego kredensu – przypar- te w kąt do dawnego mieszkania pająka. Pająki przepędziła moja matka – uzbrojona w miotłę i uśmiech – Ale twoje usta oparły się i miotle, i jej naiwnym słowom. Zostały w kącie - przypomniałem sobie fragment wiersza Poświatowskiej. Słuchałem ciepłego głosu Marzeny i chciałem, by tak mówiła i mó- Wiła, i by ta lekcja nigdy końca nie miała. Było ciepło, wrześniowe Słońce grzało mocno, okna w klasie były otworzone na oścież, pach- niało zielenią i lasem. Pachniało tak, jakbym w lesie był, w samym jego środku, a nie w klasie katowickiego liceum. A może to Marzena tak pachniała albo moje marzenia o niej? - Zamknij okno, Łukaszu, to jak najbliżej Mateusza, bo nam Mate- usz za chwilę wyfrunie jak Piotruś Pan – powiedziała. Drgnąłem, gdy usłyszałem swoje imię, prawie tak drgnąłem, jak Wtedy, gdy ona, wchodząc do klasy, wypowiedziała swoje:
- Nazywam się Marzena Muszyńska, jestem tegoroczną absol- wentką Uniwersytetu Śląskiego, skończyłam filologię polską i będę was uczyła polskiego. To moja pierwsza praca, nie mam więc żad- nych doświadczeń w pracy z młodzieżą, poza praktyką studencką, ale zawsze chciałam uczyć, więc mam nadzieję, że mi się to uda. Pomyślałem wtedy, że jeżeli w terminie skończyła studia, to ma dwadzieścia cztery lata, a więc tylko o sześć lat więcej ode mnie. Potem my się przedstawialiśmy. Każdy podawał swoje imię i mó- wił w dwóch zdaniach, co lubi, a czego nie lubi. Chodziło oczywiście o przedmioty w szkole. Kiedy wypadło na mnie, powiedziałem, że lubię czytać i fotografować ciekawe miejsca w naszym mieście. A teraz Marzena znów zwracała się do mnie, a ja nie słyszałem, o co pyta. Dźwięczało mi w uszach tylko moje imię. Wstałem. - Możesz siedzieć – powiedziała – ustaliliśmy przecież, że W czasie rozmowy w klasie, czy dyskusji, nie będziemy się rozpra- szać niepotrzebnym szuraniem krzesłami. - Przepraszam – powiedziałem – nie usłyszałem, o co pani Profesor pytała. Nie oburzyła jej moja uwaga. - Pytałam, co lubisz czytać. -Lubię czytać wiersze Haliny Poświatowskiej, Władysława Bro- niewskiego, Rafała Wojaczka i tradycyjne powieści. - Dlaczego tradycyjne? – zapytała.
-Lubię, jak pisarz opowiada historie i jak prowadzi akcję bez eksperymentów. Uśmiechnęła się. - Będziemy mieli więc o czym rozmawiać, bo ja też lubię twoich poetów i też tradycyjne powieści, choć nie tylko. Zadzwonił dzwonek na przerwę. Nikt się nie poderwał. Marze- na schowała notes do swojej torebki, zamknęła dziennik, powiedzia- ła, że spotkamy się w środę. Pamiętam, że na pewno w środę, bo od razu poczułem, jaki wtorek będzie beznadziejny, bo bez lekcji pol- skiego i bez wsłuchiwania się i wpatrywania w Marzenę. Pióro cią- gle trzymała w ręce. Nie patrząc, próbowała je włożyć do bocznej kieszeni w torebce, a ja zaklinałem to pióro, powtarzając: - niech upadnie na podłogę, niech upadnie. I upadło. Błyskawicznie znalazłem się przy niej. Ona też się schyliła. By- łem szybszy. To ja trzymałem pióro w ręce, nie oddając go od razu. Spojrzeliśmy na siebie. - Proszę – powiedziałem. -Dziękuję – uśmiechnęła się. Wyciągnęła prawą rękę, by odebrać pióro, a ja wtedy zobaczy- łem, że na serdecznym palcu tej ręki błyszczy obrączka. Obrączka srebrna jak u ptaka. Czy Marzena zobaczyła w moich oczach żal? Żal do losu? Czy przy- najmniej to zobaczyła? *** Oczekiwanie jest naszą porą
a najlepiej czekać na ciebie Halina Poświatowska *** To nieprawda, że tylko kobiety potrafią czekać, ja też potrafię. Czekania nauczył mnie ojciec. Kiedy byłem mały, czekałem, aż mama odbierze mnie z przedszkola. Odbierała mnie i tak wcześniej niż inni rodzice swoje dzieci, ale ja czekałem już od obia- du, który w przedszkolu podawany jest wcześnie, bo około godziny pierw- szej. Stałem przy oknie, z nosem przyklejonym o szyby albo w szatni, by przychodzących rodziców wypytywać zawsze tak samo: - Po ko- go? Rodzice podawali imię, a wtedy biegłem do odpowiedniej grupy maluchów, średniaków albo starszaków i mówiłem na przykład: po Olę albo po Bartka. Wracałem biegiem do szatni i znów wypatrywa- łem. Ciągle z nadzieją, że w końcu pojawi się ktoś, kogo nie zapy- tam, bo będę wiedział, że po mnie. Czekałem, aż ojciec mnie po raz pierwszy zabierze na ryby i będę je łowił swoją własną wędką. Czekałem na pierwszy prawdziwy ro- wer, na swój własny plecak, na pierwszą samodzielną wędrówkę po górach. Czekałem na samodzielną jazdę pociągiem. Sześć godzin w pociągu, a potem jeszcze przesiadka na PKS. Jakież to było dla mnie przeżycie! Czułem się bardzo dorośle, mogąc stać na korytarzu
i patrzeć przez okno, przechodzić trzęsącymi się wiązadłami z wago- nu do wagonu, podawać bilety konduktorowi, pić coca-colę w Warsie. Bardzo czekałem na odpowiedni rozmiar stopy. Byłem wysoki, a stopę miałem wyjątkowo małą. Teraz już dogoniłem ojca, mam roz- miar 42 i na tym koniec. Czekałem na mutację, niby wstydliwie, ale cieszyłem się po cichu z pierwszych jej oznak, a potem już z ustabi- lizowanej barwy mojego głosu. Czekałem z kolegami z podstawówki, gdy dziewczyny będą wy- chodziły z Sali gimnastycznej i łatwiej będzie można podejrzeć, któ- ra już nosi biustonosz, a która jeszcze nie. Na pierwsze spotkanie z dziewczyną też czekałem cierpliwie, a bardziej na to, czy pozwoli się pocałować. Pozwoliła. Szybko więc nabrałem pewności, że od tego właśnie trzeba spotkania zaczynać. Miałem swoje wypróbowane metody. Wiedziałem, że trzeba delikatnie, bo dziewczyny to lubią. Przychodziłem z małym bukiecikiem kwiatków, potrafiłem powie- dzieć właściwy komplement. Nigdy nie zwracałem uwagi na oczy ani na ciuchy. Wybierałem raczej coś mało zauważalnego: dołeczek w twarzy przy uśmiechu, specyficzną minę przy wypowiadaniu ja- kichś tam słów, charakterystyczny gest. Magicznie działały też sło-
wa: - ślicznie pachniesz. Po takim wstępie wystarczyło powiedzieć: - pocałuj mnie. Prawie wszystkie były speszone, ale cmokały mnie w policzek, a wtedy mogłem powiedzieć, że nie tak, i oczywiście pokazać jak. Niezły był ze mnie bajerant, nauczycieli omotać, przy tablicy się powygłupiać. Do tej pory jednak nie miałem dziewczyny, o której mógłbym powiedzieć, że jest moją dziewczyną. Z Moniką spotykałem się przez dwa miesiące. Całowaliśmy się i nie tylko. Monika chciała więcej, ale ja wiedziałem, że nie może być moja dziewczyną. Nie było mię- dzy nami porozumienia i nie było o czym rozmawiać. Kleiła się do mnie jak rzep i tylko czekała, gdy będę sam w domu. Najpierw mi się to podobało, ale kiedy spostrzegłem, że chce mnie zagarnąć, po- kazać się ze mną przed koleżankami, ciągać mnie po imprezach, to wycofałem się z tych spotkań. Ona zresztą nie miała mi tego długo za złe. Szybko znalazła sobie innego chłopaka, który jej odpowiadał bardziej, bo wolał na przykład imprezy niż spacery. Na co wtedy czekałem? Na prawdziwe pierwsze zakochanie, na pierwsza miłość, która by mnie pochłonęła bez reszty, która nie byłaby tylko ciekawością, ale… może właśnie odwagą. I stało się. Pojawiła się Marzena. Od tej
pory czekam na każdą chwilę, w której mógłbym ją zobaczyć. Wiem, że to, co mnie opętało, jest szaleństwem, a mój stan się pogarsza i tym lepiej dla mnie. Zaczynam sobie ufać i w siebie wierzyć. Bo jeżeli od września, czyli od początku roku szkolnego, do końca kwiet- nia nic ze mnie nie wyparowało, a wręcz przeciwnie: okrzepło, to oznacza, że jestem już facetem, który wie, czym jest wielkie uczucie. Dzisiaj zrobiłem jej kolejne zdjęcie, z ukrycia. Uchwyciłem wresz- cie moment, na który czekałem od dawna. Marzena przyjeżdża do szkoły małym samochodem tico, parkuje na szkolnym podwórku, w zaułku specjalnie do tego przeznaczonym, stamtąd przechodzi kil- kanaście metrów chodnikiem i wchodzi do szkoły główną bramą, nawet wtedy, gdy i boczna, prowadząca wprost na podwórko, jest otwarta. Obserwowałem ją wielokroć i zawsze czekałem na ten mo- ment, gdy wysunie nogi z butów na płaskim obcasie, w których pro- wadzi samochód, buty na wysokim obcasie wystawi na zewnątrz, przy samochodzie i nie wychodząc, wsunie w nie nogi. Świetnie ma opanowaną tę zamianę. Mój pokój jest pełen jej zdjęć. Ona nie wie o tym. Kilka zdjęć jej podarowałem, takich robionych w szkole, w różnych sytuacjach.
- No, no – powiedziała – wiesz, jak spojrzeć w kadr, by obiek- tom dodać blasku. - Gdyby mi pani pozwoliła, zrobiłbym pani kilka zdjęć w in- nych miejscach niż szkoła – powiedziałem wtedy. Marzena spojrzała na mnie dziwnie, może z wyrzutem, a może tylko z niepokojem. Przeraziłem się wtedy swoich słów, bo przecież nie chciałem źle, nie chciałem być niegrzeczny czy bezczelny. A tak to mogło wyglądać. - Na pewno będzie ku temu okazja – odezwała się po chwili, A mnie ciężar spadł z serca, bo nie wybaczyłbym sobie, gdyby po- przez moją nieostrożność coś miało między nami zazgrzytać. Mając więc takie pozwolenie, fotografowałem przy lada okazji, zawsze dbając o to, by wtedy robić też inne zdjęcia i by nikt nie spostrzegł, że te inne wcale mnie nie obchodzą. Moja mama patrzy na mnie z niepokojem. Mówi, że się zmieni- łem. Niby jest jej to na rękę, bo nie łazikuję nigdzie z kumplami, nie umawiam się z dziewczynami, wieczory spędzam w domu, z książka- mi. Nie oglądam telewizji. Przestała mnie interesować. Żaden film ani program nie jest w stanie mnie przyciągnąć. Czasami mama albo ojciec wołają mnie: - chodź, coś zobaczysz. – Patrzę przez kilka minut i ani trochę więcej. Bardziej po to, by ich zadowolić niż siebie. Cóż mnie
obchodzą cudze sprawy, kiedy mam swoje własne i one wypełniają mi każdą minutę. Poza tym uczę się jak głupi. Nawet tego, czego nie lubię i co mnie ani trochę nie interesuje. Uczę się nie po to, by umieć, ale dla swojego świętego spokoju. Ciągle się obawiam, że ktoś odkryje moje uczucia. A wtedy mógłbym spotkać się z zarzutem, typowym w takich sytuacjach, że nie radzę sobie z nauką z powodu zakochania. Więc na złość moim ewentualnym przeciwnikom- radzę sobie. Jestem miły dla wszystkich nauczycieli. Robię z siebie ugładzone- go z każdej strony chłopca też w jednym celu: aby nikt nie podejrze- wał, że wszystko, co robię, jest dla Marzeny. Moja klasa z tego korzysta, bo jak chcemy przenieść zapowiedziany sprawdzian na inny dzień, to oczywiście mnie wystawiają na pierwszy ogień. – Mateusz, załatw to, pobajeruj, tobie uwierzą, ty masz u wszystkich oko. – I zazwyczaj te bajery przechodzą. Raz tylko odmówiłem, kiedy mnie poproszono, abym Marzenę przebłagał. Zaparłem się. Nie wyobrażałem sobie, abym w stosunku do Marzeny mógł być taki sam, jak wobec innych. Może to błąd, bo przecież wszystko robię po to, aby mojego stosunku do Marzeny nie wyróżniać. I jeszcze tak głupio powiedziałem: - Jej tego nie zrobię. - Czego nie zrobisz? Przecież o nic innego cię nie prosimy, tylko o to, co zawsze – upierała się Anka.
Chyba udało mi się z tej sytuacji wybrnąć bez podejrzeń, bo po- wiedziałem: - Sami mówiliście, że Marzena jest inna niż wszyscy nauczycie- le i jest w porządku wobec nas od początku do końca, więc nie może- my jej traktować tak jak wszystkich. Klasa przyjęła mój argument, bo wszyscy się uciszyli i zaczęli już na drugiej lekcji przeglądać zeszyty, aby na piątą i szóstą trochę wię- cej umieć. Zresztą klasówki u Marzeny też są zupełnie inne niż u po- zostałych nauczycieli, więc nie wchodzi w grę odpisywanie, ściąganie, czyli powszechne na innych lekcjach metody. Ja nawet na każdą kla- sówkę z polskiego czekam niecierpliwie, bo ciekaw jestem, co Ma- rzena tym razem wymyśli. Pamiętam szok, jaki wszyscy przeżyliśmy na pierwszej klasów- ce. Marzena przyszła uśmiechnięta, spokojna. Rozdała nam kartki papieru kancelaryjnego w linię. - Na takich kartkach będziemy pisać? – zdziwiła się Mariola. - Bo my przynieśliśmy specjalne zeszyty do klasówek. - Pisząc na kartkach tego formatu będziecie przyzwyczajać do prac maturalnych, które też na takich będziecie pisać. To jest na- prawdę wygodne – przekonywała nas Marzena. – Łatwiej sobie rozplanować graficznie wypowiedź, a jak wiecie, na wszystko zwra-
cam uwagę, również na estetykę pracy. Potem zapisała na tablicy dwa tematy do wyboru: 1. Przeprowadź wywiad z wybraną postacią z Wesela Stanisława Wyspiańskiego 2. Dulska ogląda Szał Władysława Podkowińskiego. Zgłupieliśmy od razu. Byliśmy wprawdzie po wnikliwym omówieniu obu dramatów, po burzliwych dyskusjach, po pisaniu małych wypracowań w domu, ale też spodziewaliśmy się czegoś, do czego byliśmy przyzwyczajeni: charakterystyki wybranej postaci, omówienia jakiegoś problemu. Tak było zawsze. Nikt od nas przedtem nie wymagał inwencji, pomy- słów, nikogo nie obchodziło tak naprawdę nasze własne zdanie. Trze- ba było wykazać się wiadomościami, argumentacją, napisać pracę wedle schematu: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Podniósł się wrzask. - Ja tego w życiu nie napiszę – skwitowała Marysia. – nie mam pojęcia jak! Co z tego, że Dulska ogląda Szał? Co z tego wynika? - I to jest właściwe pytanie, Marysiu – pocieszyła ją Marzena. - I oto mi właśnie chodzi, abyś napisała, co z tego wynika. Znasz charakter Dulskiej, jej dwulicową postawę, jej mieszczańską duszę, znasz ten obraz, więc wyobraź sobie, jak ona zareaguje… Czy pójdzie
go zobaczyć? Czy przyzna się do tego przed innymi? Co sobie pomy- śli tylko dla siebie, a co powie do innych? Czy nie sądzisz, że w ten sposób o wiele wnikliwiej mi pokażesz, czym jest dulszczyzna i tak zwana fałszywa moralność? - Już kapuję, pani profesor – ucieszyła się Marysia. – Jeszcze tylko nie wiem, jaką formę tej pracy nadać. - Wybór należy do Ciebie, Marysiu. Możesz napisać kolejną sce- nę dramatu w dialogach, możesz… - Już wiem, już mam pomysł, niech pani nic nie mówi, bo mi go pani ukradnie. Rozbawiła nas tą uwagą. Marzenę też. Nie wszyscy wprawdzie mieli już pomysły, ale dwie godziny lekcyjne plus przerwa do naszej dyspozycji dawały nam szansę i na znalezienie pomysłu, i na jego realizację. - Z Weselem też sobie poradzicie. Zacznijcie tylko myśleć kre- atywnie. Znacie problematykę dramatu, znacie postaci, znacie na- wet Plotkę o tym dramacie Boya – Żeleńskiego. Która z postaci wydała wam się najciekawsza? która was zaintrygowała? O co chcielibyście zapytać na przykład Rachelę albo Pana Młodego, albo Gospodarza? - kontynuowała Marzena. - I jeszcze jedno – dodała – z absolutnie wszystkich pomocy możecie korzystać: z notatek, z opracowań, z tekstu dramatu, z wszy-
stkiego, co macie przy sobie. - Ze słownika ortograficznego także? – zapytał Robert, który słynął z tego, że potrafił zrobić błąd ortograficzny nawet tam, gdzie to było zupełnie niemożliwe. - Ze słownika też – potwierdziła Marzena – jeżeli już masz świa- domość tego, gdzie możesz zrobić błąd, to już połowa sukcesu. - Jednym słowem luz total – podsumował nasze rozmowy Łu- kasz. - Możecie to nazywać po swojemu. Sami się przekonacie, że tak naprawdę jesteście mimo tego luzu skazani na siebie, od was i tylko od was zależą efekty waszej pracy. A teraz – Marzena zawie- siła głos – zabieramy się do roboty, nie przeszkadzajcie rozmową sobie, ani mnie. Jeżeli ktoś będzie chciał wyjść na chwilę, niech po prostu wyjdzie i nie burzy ciszy zbędnymi pytaniami. Nikt nie wychodził. Każdemu było szkoda czasu. Pisałem o Racheli, bo wyobraziłem sobie, że Marzena jest Ra- chelą, dziewczyną pełną poezji, tęsknot i marzeń. I o tym właśnie z nią rozmawiałem. Za klasową pracę otrzymałem piątkę, nie szóstkę, bo brakowało mi kilka przecinków i jakiś drobny błąd stylistyczny się przypałętał. Wszyscy oczekiwali ocen najlepszych, bo wydawało nam się, że ten „total luz” doda nam skrzydeł, pomysłów, dzięki którym napiszemy prace wyjątkowe. Tymczasem okazało się, że nikt
siebie w szczególny sposób nie przeskoczył, a możliwość korzysta- nia z pomocy źródłowych pomagała tylko tym, którzy wiedzieli, jak z nich korzystać. Oceny miały więc rozpiętość od miernej do bar- dzo dobrej. Miny niektórym zrzedły, ale nikt zbyt długo nie narze- kał, bo w końcu każdy otrzymał to, na co zasłużył. Co do tego byliśmy zgodni. patrzę sobie teraz na swoją rozmowę z Rachelą-Marzeną i wzdy- cham do jej marzeń, bo są one także moimi. I chciałbym, aby Marze- na przybiegła do mnie przez błoto po kolana i by życzyła sobie mio- du, słodyczy, miłości i szczęścia. I powtarzam jak Pan Młody: Żyłem dotąd w takiej cieśni, po- śród murów szarej pleśni, wszystko było szare, stare, a tu naraz wszystko młode, znalazłem żywą urodę, więc wdecham to życie młode… Marzę o tym, by stał się cud, by dzwonek u drzwi zadźwięczał i by ona w nich stanęła. Wiem, że to niemożliwe, ale siła marzeń polega na pragnieniu cudów, które się zdarzają, choć nie wiadomo czy na pewno. Czekam. Już powinienem dawno pójść spać. Rano nie usłyszę budzika. Schowam go pod poduszkę. W chwilę potem zadźwięczy następny, a jeśli i to nie pomoże, odezwie się telefon, bo teraz zabezpieczam
się na trzy sposoby. W październiku, słonecznym i złotym, włóczyłem się po Parku Kościuszki. Też czekałem, chodź nie wiedziałem na co. Najpierw siedziałem na ławce i kończyłem czytać „Ludzi bezdom- nych”. Potem obszedłem wszystkie ścieżki. Zatrzymałem się w przed- sionku zabytkowego kościółka świętego Michała, wdychałem zapach wędzonego drewna i modliłem się: - Panie Boże, wybacz mi moje zapatrzenie, moje szaleństwo. Może tak być nie powinno, ale prze- cież nie krzywdzę swoimi uczuciami nikogo. Nie jestem zły, choć kocham kobietę, która jest żoną innego. Daj mi znak, że nie masz mi za złe moich uczuć, które nie do końca są najczystsze, ale za to naj- prawdziwsze. Otrzymałem taki znak. Już byłem przy „Zielonym Oczku”, eleganckiej, mafijnej Restau- racji, która prosperuje doskonale. Nikogo ze snobistycznych jej go- ści nie odstraszyły wydarzenia, które tam miały miejsce, a może na odwrót: przyciągnęły. Parking przecież zawsze jest pełen drogich sa- mochodów. Przeszedłem pomiędzy stolikami wystawionymi na ze- wnątrz, pod parasolami reklamującymi piwo żywieckie, by dojść do tramwaju numer 16 i dojechać nim do pętli w Brynowie, a tam prze-
siąść się na autobus, który zawiózłby mnie wprost pod mój blok. Zerwał się nagle silny wiatr. Liście przyfrunęły do mnie, zawirowały, otoczyły mnie kołem. Jakby chciały mnie zatrzymać. Zatrzymałem się. Muszę wrócić – pomyślałem magicznie – iść inną drogą. Przejść raz jeszcze przez cały park główną aleją, koło pomnika Kościuszki, a potem skręcić wprost na ulicę Piękną. Stamtąd na główną, Bry- nowską i pojechać nie tramwajem, ale autobusem. Zrobiłem tak. I nagle, gdy już kończyła się aleja, skręciłem w pra- wo. Wiatr się wzmagał. Jeszcze poszuram trochę nogami i liśćmi – pomyślałem, skraca- jąc sobie drogę. Wyszedłem na boczną ścieżkę, na której zobaczyłem kobietę z wózkiem. Serce gwałtownie mi załomotało. Kostiumik w brązową kratę, jasne włosy spięte klamrą… To musi być Marzena – pomyślałem. Przyśpieszyłem kroku. - dzień dobry – powiedziałem. - Mateusz? – ucieszyła się. – Z nieba mi spadłeś. - To dobry znak, pani profesor. - Znak? – zdziwiła się. - Skoro spadłem z nieba, to dobry znak. Z nieba spada się po to, by innym pomagać. - Właśnie się zastanawiałam, jak sobie poradzę: dwie siatki z za- kupami, Jacuś w wózku i pies. Trochę za dużo jak na mnie. Ale ja tak
zawsze – opowiadała – niby wybrałam się na spacer, ale przy oka- zji zrobiłam zakupy, bo chciałam być dłużej w parku i potem już czasu w osiedlowych sklepach nie tracić. Pies skakał radośnie. - To sunia – spostrzegłem. – Chart whippet, tak? Marzena spojrzała na mnie z uznaniem, tak mi się przynajmniej wydawało. - Jak się wabi? - Młoda. - Młoda ? – zdziwiłem się. – Oryginalne imię jak na kobietę. - Młoda, bo ma dopiero sześć miesięcy. - A jak dorośnie? - To też będzie Młoda – powiedziała – najmłodsza z wszyst- kich Muszyńskich. Jacuś uśmiechał się od ucha di ucha. - On też ma dobry humor – zauważyłem. - Od rana – powiedziała Marzena – ale nie zawsze, dzisiaj jest wyjątkowo zadowolony. - To tak jak ja. Na autobus nie czekaliśmy zbyt długo. Przyjechał 297. Wziąłem siat- ki, przytrzymałem Młodą na smyczy. Ktoś z wysiadających pomógł Marzenie wnieść wózek. Dojechaliśmy w ciągu dziesięciu minut. Deszcz nie zaczął padać. - Odprowadzę panią – powiedziałem. - teraz nie masz innego wyjścia – uśmiechnęła się. Mieszkała pod numerem dziewięćdziesiątym drugim, niedaleko ode mnie, chociaż numer mojego bloku był o wiele wyższy. - Też tutaj mieszkasz? – zapytała. - Pod numerem dwieście dwadzieścia osiem, to blisko stąd, bo jak pani
wie, numery na tym osiedlu są według czyjegoś widzimisię. Droga z autobusu do jej domu była bardzo krótka. Żałowałem, bo to ozna- czało, że Marzena zaraz znajdzie się w swojej windzie i w swoim domu. - Odprowadzę panią pod same drzwi – powiedziałem. - Nie trzeba, dziękuję – powiedziała. – Mój mąż powinien już być w domu – dodała. - Proszę sprawdzić, poczekam. Nacisnęła przycisk domofonu. Niestety, odezwał się męski głos. - Tata – zaszczebiotał Jacek – tata. Ukłoniłem się, uśmiechnąłem. Postawiłem siatki obok wózka. Oddałem Marzenie smycz. - To ja już pójdę – powiedziałem nieśmiało. - Mateuszu, dziękuję – uśmiechnęła się na pożegnanie. Młoda podskoczyła. Nachyliłem się, by ją pogłaskać, a ona w przy- pływie psiej czułości polizała mnie po twarzy. Pies ci mordę lizał – pomyślałem sobie. - Tata, tata – przedrzeźniałem po cichu Jacusia. Odchodziłem spod drzwi bloku Marzeny, nie oglądając się za siebie. Nie chciałem być świadkiem radosnego powitania Marzeny z mężem. Nie chciałem wiedzieć, jak on wygląda, bo od tej pory po- wracałby do moich myśli jako konkretna postać. Wolę myśleć o nim jako o nieznajomym, bo może moja wściekłość na niego będzie mia- ła bardziej nieokreślony charakter. Znów poczułem straszny żal do losu. Wracałem do domu, powtarzając sobie słowa Poświatowskiej: Nie wiem co kocham bardziej ciebie czy tęsknotę za tobą.
*** ...jak to, czego nie było, jak to, co ma być, ale jeszcze niepewne i trwożne, jak pierwiosnki, jak brzozy przydrożne, jak powój, co pragnie się wić, jak zieleń rozhukana w maju, jak woda, co brzegi rwie, jak jaskółki, co na niebie śmigają po dwie, jak lot ogromnego ptaka, jak szczęście w Słowie – ona właśnie była we mnie taka i zaciążyła ołowiem… Wiesław Broniewski *** Kim jestem? Pytanie godne filozofa . I jak tu na nie nie odpowiedzieć? Jestem trzecioklasistą, uczniem małego, katowickiego li- ceum. Jestem synem i wnukiem. Czy to mnie określa, definiuje? Jestem prawie osiemnastoletnim chłopakiem, który kocha swo- ją nauczycielkę języka polskiego. Czy to coś zmienia? Czy coś więcej mówi o mnie? Czy ktoś, kto nie przeżył tego, co ja, jest w stanie mnie zrozumieć? Czy ktoś daleki od takich emocji może poczuć, co się ze mną dzieje, nawet gdybym opisał swoje noce i dni, w których tęsknię, marzę, przewracam się z boku na bok, nie mogąc sobie zna- leźć miejsca i zasnąć?
Zamiast grać w piłkę, kibicować drużynie piłkarskiej, uprawiać jakiś rozwijający mnie fizycznie sport, siedzę i piszę, opowiadam o Marzenie, i o sobie. Czytam wiersze, uczę się ich na pamięć. Czy po to, by na lekcji mieć odpowiedni cytat pod ręką i tym samym zwró- cić na siebie uwagę Marzeny? Czy po to, by siebie zrozumieć, by sobie coś wytłumaczyć? Czy wreszcie po to, by zostawić ślad? Dla kogo ślad? Przecież nie mam w planach nagłego opuszczenia tego świata, wręcz przeciwnie, chciałbym być i być, bo każde jutro przy- niesie mi Marzenę, cóż z tego, że nie moją? Nikt nie może mi odebrać prawa do marzeń o niej, ani tęsknoty za nią, więc jednak Marzena jest moja, bo żyje we mnie, codziennie bardziej i mocniej. Zdarza się, że myślę: już bardziej nie można ko- chać, a na drugi dzień odkrywam, że kocham o jeden dzień bardziej. Nie dzielę się z nikim moimi emocjami, nie zwierzam się, nie opo- wiadam. Jakbym się bał, że każda taka opowieść będzie zdradą mo- jej miłości, umniejszy ją o ten opowiedziany kawałek i mnie tym samym zuboży. Kiedy piszę, nie czuję tej zdrady. Może więc też dla- tego piszę. Dzielę się sam z sobą tą opowieścią, mnożę ją, bo jest ktoś, kto przeżywa i kto zapisuje. Jest nas dwóch. Cóż z tego, że w jednej osobie.
Pojechałem dzisiaj do Nikiszowca, starej śląskiej dzielnicy, którą Kazimierz Kutz uwiecznił w swoich filmach: „Soli ziemi czarnej” i „Ko- lejności uczuć”. Wziąłem aparat i fotografowałem domy, zaułki, bra- my, podcienia. Próbowałem uchwycić grę świateł w załomach. Przypominałem sobie, w których miejscach kręcone były kolejne epi- zody filmów. Bohaterka „Kolejności uczuć” zakochała się w znanym aktorze, co najmniej trzydzieści lat od niej starszym. To uczucie jed- nak mija, jest tylko etapem w jej dojrzewaniu. Na pewno ją o coś wzbogaciło, choćby o te chwile pełne rozterek, namiętności i tęsk- not. Ale to wszystko w niej wygasa, bo potem patrzy na swojego uko- chanego z boku, bez emocji i potrafi odnaleźć się w innym związku. Moje uczucia nie miną. Nawet gdybym nigdy miał Marzeny nie dotknąć i nawet gdyby ona nigdy o moich uczuciach miała się nie’ dowiedzieć. Marzę także o tym dotyku. Przerabiam go w swojej gło- wie na sto różnych sposobów. Kiedy fotografowałem, też nie mo- głem się od tych wyobrażeń uwolnić. Wydawało mi się, że ona podejdzie do mnie z tyłu, zaskoczy mnie tym podejściem, dotknie mojego ramienia albo mojej głowy. Czekałem (znów czekałem!) choć- by na to, by jej charcica, Młoda, skoczyła na mnie szczenięco i rado- śnie. Niechby nawet Jacuś coś zaszczebiotał. Wyobrażałem sobie, że