Mojej żonie, Sarah Urist Green, anagramem:
Her great Russian
Grin has treasure –
A great risen rush.
She is a rut-ranger;
Anguish arrester;
Sister; haranguer;
Treasure-sharing
Heart-reassuring
Signature Sharer
Easing rare hurts[1].
Ale przyjemność nie polega na posiadaniu drugiej osoby na własność. Przyjemność
polega na tym. Mieć przy sobie, w tym samym pokoju, drugiego zawodnika[2].
Philip Roth, Ludzka skaza
(pierwszy)
Rankiem następnego dnia po ukończeniu szkoły średniej, kiedy to rzuciła go
dziewiętnasta z kolei dziewczyna o imieniu Katherine, Colin Singleton, niegdyś uznawany za
cudowne dziecko, postanowił wziąć kąpiel. Zdecydowanie wolał brać kąpiel niż prysznic, gdyż
jedną z jego podstawowych zasad życiowych było nigdy nie robić na stojąco tego, co można
zrobić na leżąco.
Gdy tylko zaczęła lecieć gorąca woda, Colin wszedł do wanny, usiadł i z dziwnie
obojętną miną przyglądał się, jak poziom wody się podnosi, stopniowo zakrywając jego
skrzyżowane nogi.
Zarejestrował, choć bez szczególnego przejęcia, że jest już zdecydowanie za wysoki na tę
wannę – wyglądał w niej niczym dorosła osoba udająca małe dziecko.
Woda zalewała jego szczupły, choć niezbyt umięśniony brzuch, a Colin myślał o
Archimedesie. Jako czterolatek przeczytałksiążkę o tym greckim filozofie, który podczas kąpieli
zauważył, że objętość bryły można zmierzyć objętością wypartej przez nią cieczy. Dokonawszy
tego odkrycia, krzyknął ponoć: „Eureka!”, po czym nagi wybiegł na ulice miasta. Autor książki
twierdził, że wiele doniosłych odkryć wieńczył taki właśnie moment objawienia. Colin bardzo
chciał dokonać wielu doniosłych odkryć, więc kiedy mama wróciła wieczorem do domu, zapytał:
– Mamusiu, czy ja kiedyś wykrzyknę „Eureka!”?
– Kotku – odpowiedziała, biorąc go za rękę – co się stało?
– Chcę wykrzyknąć „Eureka!” – wyjaśnił takim tonem, jakim inne dziecko
powiedziałoby, że marzy o Wojowniczym Żółwiu Ninja.
Mama pogładziła go wierzchem dłoni po policzku i uśmiechnęła się, nachylając się tak
blisko, że wyczuł zapach kawy i kosmetyków.
– Oczywiście, maleńki. Na pewno tak będzie.
Jednak matki kłamią. Wszystkie.
Colin wziął głęboki wdech i zsunął się do wanny, zanurzając głowę. Płaczę, pomyślał,
otwierając oczy, by popatrzeć przez szczypiącą od mydła wodę. Czuję się, jakbym płakał, więc
chyba płaczę, ale nie mogę tego sprawdzić, ponieważ jestem pod wodą.
Jednak nie płakał. O dziwo, czuł się na to zbyt przygnębiony. Zbyt mocno zraniony. Tak
jakby Katherine zabrała ze sobą tę jego część, która była zdolna do płaczu.
Wyjął zatyczkę z odpływu, wstał, a następnie wytarł się i ubrał. Kiedy wyszedł z łazienki,
zobaczył, że na łóżku siedzą mama i tata. Obecność obojga rodziców w jego pokoju nigdy nie
była dobrym znakiem. W ciągu kilku ostatnich lat oznaczała, że: Babcia/dziadek/ciocia Zuzia
(której nie znałeś, i to wielka szkoda, bo możesz wierzyć nam na słowo, była wspaniałą kobietą)
nie żyje.
Przez dziewczynę o imieniu Katherine zaniedbujesz naukę.
Dzieci powstają w wyniku aktu, który kiedyś wyda ci się intrygujący, ale na razie być
może troszkę cię przerazi. Poza tym ludzie czasami wykonują czynności związane z robieniem
dzieci, ale tak naprawdę niemające tego na celu, jak na przykład całowanie się nie tylko po
twarzy.
Nigdy nie oznaczało to, że:
Dziewczyna o imieniu Katherine dzwoniła, kiedy siedziałeś w wannie. Przeprasza. Nadal
cię kocha, zrozumiała, że popełniła okropny błąd, i czeka na ciebie w salonie.
Mimo wszystko Colin żywił irracjonalną nadzieję, że rodzice przyszli do jego pokoju, by
przekazać mu wieści z kategorii czwartej. Zasadniczo był pesymistą, ale w kwestii wszystkich
Katherine czynił wyjątek: zawsze miał nadzieję, że do niego wrócą. Wezbrało w nim tak silne
przekonanie, iż ją kocha, a ona kocha jego, że aż poczuł w ustach metaliczny smak adrenaliny, bo
może to jeszcze nie koniec, może znów poczuje jej dłoń w swojej i usłyszy pewny, zuchwały
głos, który zniżała do szeptu, by powiedzieć „Kocham cię”, szybko i cicho, tak jak zawsze.
Wyznawała mu miłość, jakby ujawniała tajemnicę, i to wielkiej wagi.
Tato wstał i podszedł do niego.
– Katherine zadzwoniła na moją komórkę – powiedział. – Niepokoi się o ciebie.
Położył dłoń na ramieniu syna, po czym obaj postąpili krok do przodu i się objęli.
– Bardzo się martwimy – wyznała mama. Była drobną kobietą o kręconych brązowych
włosach z pojedynczym pasmem siwizny nad czołem. – I jesteśmy zaskoczeni – dodała. – Co się
stało?
– Nie wiem – cicho odrzekł Colin w ramię ojca. – Po prostu… miała mnie dosyć.
Zmęczyła się. Tak powiedziała.
Wtedy mama się rozpłakała. Przez chwilę przytulali się całą trójką w gmatwaninie rąk. W
końcu Colin wyplątał się z objęć rodziców i usiadł na łóżku. Czuł niepohamowaną potrzebę, by
natychmiast pozbyć się ich z pokoju, i miał wrażenie, że jeżeli zaraz nie wyjdą, to wybuchnie.
Dosłownie. Jego wnętrzności rozprysną się po ścianach, a cudowny umysł rozmaże się po kapie
przykrywającej łóżko.
– Trzeba będzie znaleźć chwilę, żeby oszacować różne możliwości – powiedział tato,
który doskonale potrafił szacować. –
Nie chodzi mi o to, by szukać dobrej strony tej sytuacji, ale wygląda na to, że będziesz
miał więcej wolnego czasu tego lata.
Może zapiszesz się na letni kurs na Northwestern?
– Naprawdę muszę pobyć trochę sam, przynajmniej dzisiaj – odrzekł Colin, starając się
zachować spokój, żeby rodzice wyszli, zanim jednak eksploduje. – Może szacowaniem zajmiemy
się jutro?
– Oczywiście, kotku – zgodziła się mama. – Siedzimy w domu cały dzień. Przyjdź do nas,
kiedy będziesz chciał. Kochamy cię. Jesteś zupełnie wyjątkowym człowiekiem, Colinie, nie
wolno ci myśleć inaczej przez tę dziewczynę, bo jesteś najwspanialszym, najbystrzejszym
chłopakiem…
I właśnie wtedy ten zupełnie wyjątkowy, najwspanialszy i najbystrzejszy chłopak rzucił
się do łazienki i porzygał się jak kot.
W sumie było to coś w rodzaju eksplozji.
– Synku! – przeraziła się mama.
– Chcę tylko zostać sam – powtórzył z łazienki. – Proszę.
Gdy wrócił do pokoju, rodziców już nie było.
Przez następnych czternaście godzin, nie robiąc przerw na jedzenie, picie czy ponowne
wymiotowanie, Colin przeglądał księgę tegorocznych absolwentów, którą dostał zaledwie cztery
dni wcześniej. Prócz typowych dla takiej publikacji banialuk zawierała wpisy od
siedemdziesięciu dwóch kolegów i koleżanek.
Dwanaście z nich było zwykłymi autografami, pięćdziesiąt sześć osób podziwiało jego
inteligencję, dwadzieścia pięć deklarowało, że chciałoby go poznać lepiej, jedenaście, że fajnie
było go mieć na zajęciach z angielskiego, siedem użyło zwrotu „zwieracz źrenicy”[3], a
siedemnaście udzielało oszałamiającej rady:
„Zachowaj luz!”. Colin Singleton mógł zachować luz mniej więcej tak jak płetwal
błękitny mógł zachować smukłą sylwetkę czy Bangladesz bogactwo. Prawdopodobnie tych
siedemnaście osób żartowało. Zastanawiało go też, jakim cudem dwudziestu pięciu uczniów z
klasy, z większością których chodził do jednej szkoły przez dwanaście lat, chciało poznać go
lepiej? Jakby do tej pory nie mieli takiej możliwości.
Ale przede wszystkim przez tych czternaście godzin odczytywał wciąż na nowo wpis od
Katherine XIX:
Col, za wszystkie miejsca, w których byliśmy. I w których będziemy. Szepczę bez ustanku:
„Kocham Cię”.
K-a-t-h-e-r-i-n-e
W końcu uznał, że dla kogoś w jego stanie łóżko jest zbyt wygodne, więc zszedł z niego i
położył się na plecach na podłodze, prostując nogi. Układał anagramy do „Kocham cię”, aż trafił
na taki, który mu się spodobał: „Cicho, męka”. A potem leżał w cichej męce i powtarzał w
myślach wpis, który znał na pamięć. Chciało mu się płakać, ale zamiast tego czuł tylko tępy ból
pod splotem słonecznym. Płacz coś dodaje: płacz to ty plus łzy. Natomiast to, co przeżywał
Colin, było jakimś koszmarnym przeciwieństwem płaczu. To było ty minus coś. Bezustannie
rozmyślał nad tym jednym słowem „kocham”, szarpany palącym bólem pod żebrami.
Bolało jak najgorsze cięgi, jakie kiedykolwiek zebrał. A zebrał ich całkiem sporo.
(drugi)
Bolało tak mniej więcej do dziesiątej wieczorem, kiedy to korpulentny, kędzierzawy
młodzieniec libańskiego pochodzenia wpadł bez pukania do jego pokoju. Colin uniósł głowę i
spojrzał na gościa ponuro.
– Co to, kurde, ma być? – spytał Hassan podniesionym głosem.
– Rzuciła mnie – wyjaśnił Colin.
– To wiem. Słuchaj, sitzpinkler[4], naprawdę marzę o tym, żeby cię pocieszyć, ale
mógłbym teraz ugasić pożar domu zawartością mojego pęcherza. – Przemknął koło łóżka i
otworzył drzwi do łazienki. – Boże drogi, Singleton, coś ty jadł? Śmierdzi jak… AAAA!
RZYGI! RZYGI! FUJ!
Colin pomyślał: Racja, toaleta, zapomniałem spuścić wodę.
– Wybacz, jeśli nie trafiłem – powiedział Hassan po powrocie. Usiadł na krawędzi łóżka i
trącił stopą bezwładne ciało Colina. – Musiałem zatykać nos obiema rękami, więc Magiczna
Różdżka dyndała swobodnie. Prawdziwe wahadło mocy! – Colin się jednak nie zaśmiał. – Boże,
musisz być w fatalnej formie, ponieważ a) dowcipy o Magicznej Różdżce są moją specjalnością,
b) kto zapomina spłukać własne wymiociny?
– Chcę wpełznąć w jakąś dziurę i umrzeć – beznamiętnie wyznał Colin wprost w
kremowy dywan.
– O kurde! – skomentował Hassan, powoli wypuszczając powietrze.
– Pragnąłem w życiu tylko tego, by Katherine mnie kochała i bym mógł osiągnąć coś
znaczącego. No i popatrz. No popatrz tylko…
– Patrzę. I zapewniam cię, kafir[5], że nie podoba mi się ten widok. I zapach też, jeśli
mogę dodać. – Hassan położył się na łóżku, pozwalając przyjacielowi jeszcze przez chwilę
rozpaczać.
– Zupełna porażka. A jeżeli już nic się nie zmieni? Jeżeli za dziesięć lat będę ślęczał w
jakiejś pierdzielonej klitce nad księgą przychodów i uczył się na pamięć wyników baseballu,
łudząc się, że „moja” drużyna skopie innym tyłki, i nie będę miał Katherine ani nigdy nie zrobię
nic znaczącego, i zostanę kompletnym zerem?
Hassan usiadł, kładąc dłonie na kolanach.
– Widzisz, dlatego musisz uwierzyć w Boga. Ponieważ ja nawet nie liczę na to, że będę
miał własną klitkę, a jestem szczęśliwy jak świnia w kupie gnoju.
Colin westchnął, bo choć Hassan nie był wcale tak bardzo religijny, często w żartach
usiłował go nawracać.
– Jasne. Wiara w Boga. Superpomysł! Chciałbym też wierzyć, że polecę w przestrzeń
kosmiczną na grzbiecie gigantycznego pingwina i bzyknę Katherine XIX w stanie nieważkości.
– Singleton, nie spotkałem jeszcze człowieka, któremu wiara w Boga byłaby bardziej
potrzebna niż tobie.
– A tobie potrzebne są studia – odparował Colin. Hassan mruknął coś pod nosem.
Skończył liceum wcześniej niż kumpel, ale wziął sobie rok wolnego, mimo że przyjęto go na
Uniwersytet Loyola w Chicago. Ponieważ znów nie zapisał się na zajęcia w semestrze jesiennym,
zanosiło się, że rok wolnego wkrótce przejdzie w dwa lata.
– Nie zmieniaj tematu – zaprotestował. – To nie ja jestem tak zdołowany, że nie mogę
dźwignąć się z podłogi ani spłukać własnych rzygów, koleś. A wiesz dlaczego? Bo Bóg jest ze
mną.
– Przestań mnie dręczyć. – Wysiłki kolegi nadal nie rozbawiły Colina.
Hassan zerwał się z łóżka, usiadł okrakiem na plecach przyjaciela i przytrzymał go za
ramiona.
– Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem! – zawołał. – Powtarzaj za
mną, sitzpinkler! La ilaha illa-llah![6] – Colin zaczął się w końcu śmiać, z trudem łapiąc oddech
pod ciężarem Hassana, który też wybuchnął śmiechem.
– Próbuję ocalić twój chudy tyłek przed piekłem!
– Złaź ze mnie, bo inaczej znajdę się tam dość prędko – wysapał Colin.
Hassan wstał i nagle zapytał poważnie:
– No więc na czym dokładnie polega problem?
– Problem polega dokładnie na tym, że mnie rzuciła. Że jestem samotny. O Boże, znów
jestem samotny! A poza tym przegrałem życie, gdybyś nie zauważył. Jestem skończony. Jestem
tylko „byłym”! Byłym chłopakiem Katherine XIX. Byłym cudownym dzieckiem. Byłym
potencjalnym geniuszem.
Aktualnym bezwartościowym zerem. – Jak wiele razy wyjaśniał Hassanowi, istnieje
ogromna różnica między określeniami „cudowne dziecko” i „geniusz”.
Cudowne dzieci bardzo szybko uczą się tego, co inni już wiedzą, geniusze zaś odkrywają
to, czego nikt inny jeszcze nie wie. Cudowne dzieci kują, geniusze tworzą. Znakomita większość
cudownych dzieci wcale nie wyrasta na cudownych dorosłych.
Niestety Colin miał niemalże absolutną pewność, że on sam należy do tej nieszczęsnej
większości.
Hassan usiadł na łóżku i pogładził się po zarośniętym szczeciną drugim podbródku.
– Czy prawdziwym problemem jest Katherine, czy twój geniusz?
– Tak bardzo ją kocham – odrzekł Colin. Ale tak naprawdę w jego umyśle oba problemy
były ze sobą ściśle powiązane.
Chodziło o to, że ten wyjątkowy, wspaniały, bystry chłopak… Cóż, wcale taki nie był.
Czuł, że nie ma żadnego znaczenia jako człowiek. Colin Singleton, słynny cudowny dzieciak,
słynny weteran związków z Katherine’ami, słynny nerd i sitzpinkler, nie miał znaczenia ani dla
Katherine XIX, ani dla świata. Zupełnie nagle nie był niczyim chłopakiem i niczyim geniuszem.
A to – by użyć trudnego słowa, którego można się spodziewać po nieprzeciętnie inteligentnej
osobie – było naprawdę słabe.
– Ponieważ kwestia geniuszu – kontynuował Hassan, jakby Colin wcale nie wyznał
miłości – się nie liczy. Chodzi ci tylko o sławę.
– Wcale nie. Chcę mieć jakieś znaczenie – podkreślił Colin.
– Jasne. Jak powiedziałem, pragniesz sławy. Sława równa się dzisiaj popularności. A nie
będziesz następną amerykańską top model, na sto procent. Chcesz więc być następnym
amerykańskim top geniuszem, a teraz po prostu – nie odbieraj tego zbyt osobiście
– biadolisz, że to się jeszcze nie stało.
– Nie pomagasz – mruknął Colin w dywan. Po chwili uniósł twarz i spojrzał na
przyjaciela.
– Wstawaj – zarządził Hassan, wyciągając do niego rękę.
Colin chwycił ją, podciągnął się, a potem próbował puścić, ale przyjaciel tylko wzmocnił
uścisk. – Kafir, masz bardzo skomplikowany problem, który można bardzo łatwo rozwiązać.
4 Niemieckie slangowe określenie ofermy, dosłownie
oznaczające mężczyznę, który sika na siedząco. Ach, ci
zwariowani Niemcy – mają nazwy na wszystko.
5 Kafir to nieuprzejme arabskie słowo oznaczające kogoś niebędącego muzułmaninem,
zazwyczaj tłumaczone jako
„niewierny”.
6 Islamskie wyznanie wiary, transliterowane z arabskiego:
„Nie ma Boga prócz Allaha”.
(trzeci)
– Wyruszamy w podróż samochodem – oznajmił Colin. U jego stóp stała wypchana torba
i leżał plecak wypakowany książkami. Chłopcy i rodzice Colina siedzieli naprzeciwko siebie na
dwóch identycznych czarnych skórzanych sofach.
Mama rytmicznie kręciła głową niczym zdegustowany metronom.
– Ale dokąd? – zapytała. – I dlaczego?
– Bez urazy, proszę pani – odrzekł Hassan, kładąc stopy na stoliku do kawy (czego nie
wolno było robić) – ale umyka pani sedno. Nie istnieje żadne „dokąd” ani „dlaczego”.
– Pomyśl o tym wszystkim, co mógłbyś robić w wakacje, Colinie. Mógłbyś pouczyć się
sanskrytu – odezwał się tato.
– Wiem, że bardzo ci na tym zależało[7]. Naprawdę będziesz szczęśliwy, jeżdżąc
samochodem bez celu? To do ciebie niepodobne. Zachowujesz się, jakbyś skapitulował.
– Przed czym, tato?
Tato się zastanowił. Zawsze się zastanawiał po usłyszeniu pytania, a następnie
formułował wypowiedź pełnymi zdaniami bez żadnych zająknięć czy powtórzeń – jakby nauczył
się jej na pamięć.
– Z przykrością to mówię, Colinie, ale jeśli chcesz się dalej rozwijać intelektualnie,
musisz pracować znacznie ciężej niż do tej pory. Inaczej możesz zmarnować swój potencjał.
– W zasadzie – odparł Colin – wydaje mi się, że już go zmarnowałem.
Być może to dlatego, że Colin nigdy w życiu nie rozczarowałswoich rodziców: nie pił,
nie brał narkotyków, nie palił papierosów, nie malował oczu czarną kredką, nie przesiadywał po
nocach, nie dostawał złych ocen, nie przekłuł sobie języka ani nie wytatuował na plecach:
„KATHERINE FOREVER”. Może czuli się winni, że go w jakimś sensie zawiedli i to przez nich
znalazł się w opłakanym położeniu? A może chcieli spędzić kilka tygodni sami, żeby na nowo
rozniecić ogień miłości? W każdym razie pięć minut po przyznaniu się do zmarnowania
potencjału Colin Singleton siedział za kierownicą swojego długaśnego szarego oldsmobile’a
znanego jako Katafalk Szatana.
– Dobra, teraz tylko musimy podjechać do mnie – oznajmił Hassan – wziąć trochę
ciuchów i jakimś cudem przekonać moich rodziców, żeby puścili mnie w podróż po Ameryce.
– Możesz powiedzieć, że znalazłeś pracę, na przykład na jakimś obozie czy coś w tym
rodzaju – podpowiedział Colin.
– Jasne, tylko że nie zamierzam okłamywać mamy, bo tylko skończone bydlę łże własnej
matce.
– Hm.
– No, ale ktoś inny mógłby ją okłamać. Jakoś bym to przeżył.
– Dobra – zgodził się Colin.
Kilka minut później zaparkowali na drugiego w dzielnicy Ravenswood w Chicago i
wyskoczyli z auta. Colin wpadł do domu tuż za przyjacielem. Mama Hassana drzemała w fotelu
w starannie urządzonym salonie.
– Hej, mamo! – zawołał chłopak. – Pobudka!
Przebudziła się i z uśmiechem przywitała chłopców po arabsku. Colin zaczął mówić w
tym samym języku:
– Rzuciła mnie dziewczyna, jestem bardzo przygnębiony, więc razem z Hassanem
wybieramy się na… hm… takie wakacje, kiedy zwiedza się świat samochodem. Nie znam tego
słowa po arabsku.
Pani Harbish pokręciła głową i wydęła usta.
– A nie mówiłam, żebyś nie zadawał się z dziewczynami? – powiedziała po angielsku z
wyraźnym obcym akcentem. – Hassan jest grzecznym chłopcem, nie zajmuje się
„randkowaniem”. I popatrz, jaki jest szczęśliwy. Powinieneś brać z niego przykład.
– Tego właśnie będzie mnie uczył podczas wyjazdu – zapewnił ją Colin, choć trudno
byłoby bardziej minąć się z prawdą.
Hassan wtoczył się z powrotem do pokoju, taszcząc częściowo zapiętą torbę, z której
wysypywały się ubrania.
– Ohiboke[8], mamo – powiedział, schylając się, żeby pocałować ją w policzek.
Wtem do salonu wszedł ubrany w piżamę pan Harbish.
– Nigdzie nie pojedziesz! – oświadczył po angielsku.
– Tato! Muszę. Spójrz na niego. Jest zupełnie zdołowany.
– Colin zerknął na pana Harbisha, starając się wyglądać na możliwie najbardziej
zdołowanego. – Pojedzie ze mną albo beze mnie, a tak przynajmniej będzie miał kogoś, kto się
nim zaopiekuje.
– Colin to dobry chłopak – zapewniła męża pani Harbish.
– Będę dzwonił codziennie – dodał Hassan. – Nie wyjedziemy wcale na długo. Wrócimy,
gdy tylko mu się poprawi.
Colin, improwizując, wpadł na pomysł.
– Chcę załatwić Hassanowi pracę – zwrócił się do pana Harbisha. – Obaj musimy się
nauczyć, że naprawdę warto ciężko pracować.
Pan Harbish przyjął jego słowa pomrukiem aprobaty, po czym zwrócił się do syna:
– Przede wszystkim musisz się nauczyć, że nie warto oglądać tej okropnej Sędzi Judy.
Jeżeli przed upływem tygodnia zadzwonisz z informacją, że masz robotę, to możesz sobie zostać,
jak długo zechcesz i gdzie zechcesz.
Hassan jakby nie zauważył przytyku.
– Dziękuję, tato – wymamrotał potulnie.
Ucałował mamę w oba policzki i pospieszył do drzwi.
– Co za drań! – wybuchnął, gdy już znalazł się bezpiecznie w Katafalku. – Może oskarżać
mnie o lenistwo, ale ubliżać najlepszej w Ameryce telewizyjnej sędzi, to już totalne przegięcie!
Hassan zapadł w sen koło pierwszej w nocy, a Colin, rozbudzony dzięki kupionej na
stacji kawie z dużą ilością śmietanki oraz upojony poczuciem samotności na autostradzie nocą,
pędził na południe przez Indianapolis drogą I-65. Noc była ciepła jak na początek czerwca, a
ponieważ w Katafalku Szatana w tym tysiącleciu nie działała klimatyzacja, Colin uchylił okna.
Cudowne w prowadzeniu samochodu było to, że na tyle pochłaniało uwagę – auto
zaparkowane na poboczu, może to gliny; zwolnij; trzeba wyprzedzić tego tira; włącz migacz;
spójrz w tylne lusterko; sprawdź martwe pole i, dobrze, na lewy pas – że nie czuł palącej dziury
w brzuchu.
By zająć czymś myśli, przypominał sobie inne dziury w innych wnętrznościach. Pomyślał
o arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie zamordowanym w roku 1914. Spoglądając na krwawiącą
ranę w swojej piersi, arcyksiążę powiedział:
– To drobiazg.
Mylił się. Bez wątpienia arcyksiążę Franciszek Ferdynand miał znaczenie dla świata,
choć nie był ani cudownym dzieckiem, ani geniuszem: zamach na niego dał początek pierwszej
wojnie światowej, więc następstwem jego śmierci było 8 528 831 kolejnych.
Colin tęsknił za Katherine. Tęsknota rozbudzała go bardziej niż kawa, więc kiedy Hassan
godzinę wcześniej zaproponował, że go zmieni za kierownicą, Colin się nie zgodził. Prowadzenie
samochodu pomagało mu – zwolnić do stu dziesięciu; Boże, ależ mi wali serce, nie znoszę smaku
kawy; ale jestem nakręcony; wyprzedzić ciężarówkę; dobrze; na prawy pas; a teraz tylko moje
reflektory przeciwko ciemności. Dzięki temu samotność nie rozdzierała go na strzępy.
Prowadzenie auta było czymś w rodzaju myślenia – jedynym, jaki mógł znieść. Ale mimo to tuż
poza zasięgiem przednich świateł ciągle majaczyła myśl: zostałem porzucony. Przez dziewczynę
o imieniu Katherine. Po raz dziewiętnasty.
Jeśli chodzi o dziewczyny (a w wypadku Colina często o nie chodziło), każdy ma swój
typ. Jego typu nie określały cechy fizyczne, lecz lingwistyczne: lubił imię Katherine. Nie Katy,
Kat, Kitty czy Cathy, Rynn, Trina, Kay, Kate lub, Boże broń, Catherine.
K-A-T-H-E-R-I-N-E. Do tej pory chodził z dziewiętnastoma dziewczynami. Wszystkie
miały na imię Katherine. I wszystkie – co do jednej – go porzuciły.
Colin wierzył, że na świecie istnieją dwa rodzaje ludzi: Porzucający i Porzucani. Wiele
osób uważa się za reprezentantów obu kategorii naraz, ale mylą się: człowiek ma predyspozycje
albo do jednego losu, albo do drugiego. Porzucający nie zawsze muszą łamać serca, a Porzucani
nie zawsze muszą mieć serca złamane, lecz wszystkich charakteryzuje inklinacja w tę lub w
tamtą stronę[9].
Może Colin powinien był już przywyknąć do rytmu uczuciowych wzlotów i upadków?
Przecież umawianie się z kimś kończy się zawsze tak samo, czyli kiepsko. Jeśli się nad tym
zastanowić, co Colin robił często, wszystkie związki kończą się (1) zerwaniem, (2) rozwodem
albo (3) śmiercią. Lecz Katherine XIX była inna – czy może inna się wydawała. Kochała go, a on
żarliwie odwzajemniał jej miłość. I nadal tak było – odkrył, że jadąc teraz samochodem, cały
czas powtarza w myślach: „Kocham cię, Katherine”. To imię brzmiało inaczej, gdy odnosiło się
do niej.
Przestawało być tylko imieniem, na punkcie którego od dawna miał obsesję, a stawało się
słowem opisującym wyłącznie tę jedyną, słowem pachnącym bzem, określającym błękit jej oczu
i długość rzęs.
Na tylnym siedzeniu Hassan sapał i powarkiwał, jakby śnił, że jest owczarkiem
niemieckim. Wiatr wpadał przez uchylone okna, a Colin wciąż dumał o Porzucających,
Porzucanych i o arcyksięciu. Czuł nieustające palenie w brzuchu. To jest dziecinne i żałosne,
myślał. Jesteś żenujący. Daj sobie spokój, daj sobie spokój, daj sobie spokój. Ale w sumie nie do
końca wiedział, co oznacza „to”.
Katherine I: Początek (początku)
Rodzice uważali go za zupełnie zwykłe dziecko aż do pewnego czerwcowego poranka.
Colin, który miał wówczas dwadzieścia pięć miesięcy, siedział w wysokim krzesełku, jedząc
śniadanie nieokreślonego warzywnego pochodzenia, a jego ojciec po drugiej stronie małego
kuchennego stołu czytał „Chicago Tribune”. Malec był chudy jak na swój wiek, ale wysoki, i
miał wielką szopę brązowych loków, które otaczały jego głowę z iście einsteinowską
nieprzewidywalnością.
– „Wydrapana grahama” – powiedział, przełknąwszy kęs. – Nie chcę zielonego – dodał,
mając na myśli swój posiłek.
– Co mówisz, kolego?
– „Wydrapana grahama”. Poproszę frytki, dziękuję[10].
Tato odwrócił gazetę i spojrzał na nagłówek na frontowej stronie. To było pierwsze
wspomnienie Colina: ojciec powoli opuszczający gazetę i uśmiechający się do niego. Oczy miał
okrągłe ze zdumienia i radości, a uśmiech promienny.
– CINDY! NASZ SYN CZYTA GAZETĘ! – zawołał.
Rodzice Colina należeli do tych ludzi, którzy naprawdę, ale to naprawdę lubią czytać.
Mama uczyła francuskiego w prestiżowej i drogiej szkole Kalman w centrum, a tata był
profesorem socjologii na Uniwersytecie Northwestern, na północ od miasta. Zatem po „Wydrze
pana Grahama” rodzice zaczęli z Colinem czytać wszędzie i zawsze – głównie po angielsku, ale
czasami też z francuskich książeczek z obrazkami.
Cztery miesiące później zapisali go do przedszkola dla wybitnie uzdolnionych dzieci.
Niestety przedszkole oznajmiło, że chłopiec reprezentuje zbyt wysoki poziom, a poza tym nie
przyjmują maluchów nieprzyuczonych do nocnika. Skierowali Colina do psychologa na
Uniwersytecie Chicagowskim.
I tak cudowne dziecko, nie zawsze powstrzymujące mocz, wylądowało w małym,
pozbawionym okien gabinecie na South Side na rozmowie z panią profesor w rogowych
okularach. Pani kazała mu znajdować schematy w ciągach liczb i liter oraz przestawiać
wielokąty. Pytała, który obrazek nie pasuje do reszty.
Zadawała nieskończenie wiele cudownych pytań i Colin ją za to uwielbiał. Do tej pory
większość pytań dotyczyła tego, czy się zsikał w majtki i czy mógłby łaskawie zjeść jeszcze
trochę tych nieszczęsnych warzyw.
Po godzinnym przesłuchaniu pani profesor oznajmiła:
– Chciałabym ci podziękować za niezwykłą cierpliwość, Colinie. Jesteś bardzo
wyjątkowym dzieckiem.
„Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem”. Colin miał często słyszeć to zdanie, a mimo to
jakimś sposobem nigdy nie miał go dość.
Pani w rogowych okularach zaprosiła do gabinetu mamę Colina. Opowiadała jej o tym, że
syn jest błyskotliwy i wyjątkowy, a Colin bawił się drewnianymi klockami z literami alfabetu.
Wbił sobie drzazgę, przerabiając KULA na LUKA – był to pierwszy anagram, jaki pamiętał.
Pani profesor wyjaśniła mamie, że tak uzdolnionego chłopca trzeba wspierać, ale nie
wywierać na niego nadmiernej presji, i ostrzegła:
– Proszę nie mieć wygórowanych oczekiwań. Dzieci takie jak Colin bardzo szybko
przetwarzają informacje. Potrafią w niezwykły sposób koncentrować się na zadaniach. Ale Colin
ma takie same szanse na zdobycie Nagrody Nobla jak każde inne przeciętnie inteligentne
dziecko.
Tego wieczoru ojciec podarował mu nową książkę:
Brakujący element Shela Silversteina. Colin siedział na kanapie obok taty i małymi
rączkami przerzucał wielkie strony, czytając szybko i przerywając tylko po to, by zapytać, czy
„może” oznacza to samo co „morze”. Kiedy skończył, zdecydowanym gestem zamknął
książeczkę.
– Podobała ci się? – zapytał tato.
– Tak – potwierdził chłopiec. Lubił książki, ponieważ uwielbiał sam akt czytania, magię
przemieniającą linie na papierze w słowa w jego głowie.
– A o czym była? – dopytywał ojciec.
Colin położył książkę na kolanach taty i odpowiedział:
– Kółko zgubiło swoją część. Ta część jest w kształcie pizzy.
– W kształcie pizzy czy kawałka pizzy? – Tato z uśmiechem pogładził syna wielką dłonią
po głowie.
– Masz rację, tatusiu. Kawałka pizzy. I kółko jej szuka.
Znajduje dużo niepasujących części, aż w końcu trafia na swój kawałek. Ale zostawia go.
I to już koniec.
– Nie czujesz się czasami jak kółko, któremu brakuje kawałka? – zadumał się ojciec.
– Tatusiu, ja nie jestem kółkiem, jestem chłopcem.
Uśmiech ojca przygasł: cudowne dziecko umiało czytać, ale nie rozumiało. Gdyby tylko
Colin pojął, że brakuje mu jakiejś części, że nieumiejętność dostrzeżenia siebie w historii o kółku
stanowi problem nie do naprawienia, wiedziałby, że reszta świata z czasem go dogoni.
Odwołując się do innej historii, którą znał na pamięć, ale nie do końca rozumiał: gdyby tylko
wiedział, że opowieść o żółwiu i zającu dotyczy czegoś więcej niż żółwia i zająca,
zaoszczędziłby sobie sporo rozczarowań.
Trzy lata później poszedł do pierwszej klasy w szkole Kalman – za darmo, ponieważ jego
mama tam pracowała – i był zaledwie o rok młodszy od swoich kolegów. Ojciec zmuszał go do
coraz bardziej wytężonej nauki, ale Colin nie należał do tych cudownych dzieci, które idą na
studia w wieku jedenastu lat. A poza tym rodzice chcieli, by edukacja syna przebiegała w miarę
normalnym trybem ze względu na, jak to ujmowali, „korzyści towarzyskie”.
Jednak życie towarzyskie Colina nigdy nie wyglądało korzystnie. Niezbyt dobrze szło mu
zawieranie przyjaźni. Po prostu miał zainteresowania całkiem odmienne niż koledzy. Na
przykład ulubionym zajęciem Colina podczas przerw było udawanie robota. Podchodził do
Roberta Casemana sztywnym krokiem z bezwładnie zwieszonymi ramionami i monotonnym
głosem oznajmiał:
– JESTEM ROBOTEM. ODPOWIEM NA KAŻDE PYTANIE. CHCESZ WIEDZIEĆ,
KTO BYŁ CZTERNASTYM PREZYDENTEM USA?
– No dobra – mówił Robert – mam pytanie: czemu jesteś takim upierdem, Krzywy
Kinolu?
Mimo że imię Colina wymawiało się inaczej, ulubioną zabawą Roberta Casemana w
pierwszej klasie było przezywanie go„Krzywym Kinolem”, dopóki Colin się nie rozpłakał, co
następowało dość szybko, ponieważ był, jak to ujmowała mama, „wrażliwym chłopcem”.
Przecież on tylko chciał się pobawić w robota. Co w tym złego?
W drugiej klasie Robert Caseman i jego ferajna trochę dojrzeli. W końcu zrozumieli, że
„słowa nie ranią, za to kije i kamienie kości połamią”, więc wymyślili Ręczną Rozrywkę[11].
Kazali Colinowi kłaść się na ziemi (a on z jakiegoś powodu się zgadzał), po czym
czterech kolesiów chwytało go za kończyny i każdy ciągnął w swoją stronę. Przypominało to
rozciąganie na kole tortur, tyle że w wykonaniu siedmiolatków nie groziło śmiercią, za to było
poniżające i głupie. Colin czuł się przez to, jakby nikt go nie lubił, co właściwie było prawdą.
Pocieszała go jedynie myśl, że pewnego dnia będzie coś znaczył. Będzie sławny, a oni nie. Mama
twierdziła, że przede wszystkim dlatego go dręczą.
– Są po prostu zazdrośni – wyjaśniała. Ale Colin wiedział lepiej. Nie byli zazdrośni, lecz
zwyczajnie go nie lubili. Czasami prawda bywa bardzo prosta.
Zatem Colin i jego rodzice odczuli wielką ulgę, gdy tuż po rozpoczęciu trzeciej klasy
chłopak zaistniał towarzysko, zdobywając (przelotnie) serce najładniejszej ośmiolatki w Chicago.
7 Choć to żałosne, tato mówił prawdę. Colin rzeczywiście chciał się uczyć sanskrytu. To
coś w rodzaju Mount Everestu martwych języków.
8 „Kocham cię” po arabsku.
9 Graficzne przedstawienie tej koncepcji może pomóc ją zrozumieć. Colin wyobrażał
sobie dychotomię
Porzucający/Porzucany jako krzywą Gaussa. Większość ludzi plasuje się gdzieś
pośrodku, np. są albo umiarkowanymi
Porzucającymi, albo umiarkowanymi Porzucanymi. Na obu biegunach znajdują się
Katherine’y i Colinowie.
10 Jak każda sprytna małpka Colin dysponował bogatym słownictwem i ubogą ortografią.
Nie wiedział, że Graham pisany wielką literą to imię, a „wydra” i „pana” to osobne słowa.
Wybaczmy mu. Miał tylko dwa lata.
11 Nazwę tę, tak dla ścisłości, wymyślił Colin. Inni nazywali to ćwiczenie
„rozciąganiem”, ale pewnego razu tuż przed rozpoczęciem zabawy, Colin zawołał: „Tylko nie
róbcie mi Ręcznej Rozrywki!”. Określenie było tak trafne, że z miejsca się przyjęło.
(czwarty)
Colin zjechał na parking w pobliżu Paducah w Kentucky około trzeciej nad ranem.
Odchylił oparcie fotela, aż spoczęło na nogach przyjaciela leżącego na tylnym siedzeniu, i zasnął.
Obudziłsię jakieś cztery godziny później, bo przygnieciony Hassan energicznie wierzgał.
– Kafir, całkiem zdrętwiałem! Przesuń to cholerstwo do przodu, błagam.
Colinowi śniła się Katherine. Pociągnął dźwignię i oparcie fotela gwałtownie się
wyprostowało.
– Ja pierdzielę – jęknął Hassan. – Czyżby wczoraj coś zdechło w moich ustach?
– Śpię – burknął Colin.
– Bo czuję w nich smak otwartego grobu. Zapakowałeś pastę do zębów?
– To ma własną nazwę. Fetor hepaticus[12]. Dochodzi do tego w późnym sta…
– Nikogo to nie obchodzi – przerwał mu Hassan, który mówił tak zawsze, gdy przyjaciel
zaczynał pędzić w nieplanowanym kierunku. – Pasta?
– Kosmetyczka w torbie w bagażniku – odpowiedział Colin.
Hassan trzasnął drzwiami, a po chwili łupnął też pokrywą bagażnika, więc Colin przetarł
oczy i stwierdził, że pewnie i tak już nie zaśnie. Podczas gdy przyjaciel klęczał na betonie twarzą
w kierunku Mekki, Colin poszedł do toalety (graffiti w kabinie zadawało pytanie: „CHCESZ
DUPNĄĆ LOLKA?”. Colin zastanawiał się, czy chodzi o zapalenie trawy, czy może niejaki
Lolek oferuje usługi seksualne, a potem pierwszy raz od chwili, gdy leżał bez ruchu na dywanie
w sypialni, oddał się swojej największej pasji. Ułożył anagram: „dupnąć Lolka” – „kolnąć
pudla”).
Wyszedł w ciepły poranek i usiadł przy stole piknikowym naprzeciwko przyjaciela, który
katował blat scyzorykiem przyczepionym do kluczy.
– Co robisz? – Colin złożył ramiona na stole i oparł na nich głowę.
– Kiedy byłeś w ubikacji, usiadłem przy tym stole piknikowym w jakimś Pierdzielowie w
stanie Kentucky i zauważyłem, że ktoś wyciął na nim napis „BÓG NIENAWIDZI GIEJA”, co
prócz tego, że stanowi ortograficzny koszmar, jest niedorzeczne. Przerabiam go więc na „Bóg
nienawidzi bagietek”.
Z czym trudno się nie zgodzić. Wszyscy nienawidzą bagietek.
– J’aime les baguettes – wymamrotał Colin.
– Ty aime wiele durnych rzeczy.
Kiedy Hassan mozolił się nad tym, by Bóg nienawidził bagietek, myśli Colina
powędrowały następującym torem: (1) bagietki, (2) Katherine XIX, (3) rubinowy naszyjnik,
który jej kupił pięć miesięcy i siedemnaście dni wcześniej, (4) większość rubinów pochodzi z
Indii, (5) niegdyś podlegających Zjednoczonemu Królestwu, którego (6) premierem był Winston
Churchill i (7) czy to nie ciekawe, że wielu dobrych polityków, takich jak Churchill i Gandhi,
było łysych, podczas gdy (8) wielu złych dyktatorów, takich jak Hitler, Stalin i Saddam Husajn,
nosiło wąsy? Ale (9) Mussolini nosił wąsy tylko czasami i (10) wielu dobrych naukowców miało
wąsy, na przykład Włoch Ruggero Oddi, który (11) odkrył (i nazwał swoim imieniem) zwieracz
przewodu żółciowego, będący jednym z mniej znanych zwieraczy, podobnie jak (12) zwieracz
źrenicy.
Skoro o zwieraczu mowa: Hassan Harbish pojawił się w szkole Kalman w dziesiątej
klasie, po całej dekadzie pobierania nauki w domu. Był całkiem bystry, choć oczywiście nie
zasługiwałna miano cudownego dziecka. Tej jesieni zaczął chodzić na zajęcia z rachunków
razem z Colinem, który był dziewiątoklasistą. Ale nie rozmawiali ze sobą, ponieważ Colin
całkiem zrezygnował z nawiązywania przyjaźni z osobami niemającymi na imię Katherine.
Nienawidził prawie wszystkich uczniów Kalman, co i tak nie miało znaczenia, bo oni w znacznej
większości również go nienawidzili.
Mniej więcej dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego Colin zgłosił się na zajęciach,
a pani Sorenstein powiedziała:
– Słucham cię, Colinie?
Chłopak przyciskał palcami lewe oko w geście świadczącym o wyraźnym cierpieniu.
– Mogę na chwilę wyjść? – zapytał.
– Czy to nie może poczekać?
– Obawiam się, że do zwieracza źrenicy wpadła mi rzęsa – wyjaśnił Colin, a klasa ryknęła
śmiechem. Pani Sorenstein pozwoliła mu wyjść, więc poszedł do łazienki i, patrząc w lustro,
wyciągnął rzęsę z oka, w którym rzeczywiście znajduje się zwieracz źrenicy.
Po lekcji przysiadł na szerokich kamiennych schodach przed tylnym wejściem do szkoły,
żeby zjeść kanapkę z masłem
orzechowym bez galaretki. I tam znalazł go Hassan.
– Słuchaj – powiedział – jestem w szkole dopiero dziewiąty raz w życiu, a jednak jakoś
zakumałem, co można, a czego nie można mówić. I na pewno nie należy opowiadać o swoim
zwieraczu.
– To część oka – wyjaśnił obronnym tonem Colin. – Wykazałem się wiedzą.
– Słuchaj, koleś, musisz wiedzieć, do kogo się zwracasz. To hasło powalałoby na
konferencji oftalmologicznej, ale na lekcji rachunków wszyscy się tylko zastanawiali, jakim
cudem wetknąłeś sobie rzęsę akurat tam.
I tak się zaprzyjaźnili.
– Muszę przyznać, że nie mam najlepszego zdania o Kentucky – oznajmił Hassan.
Colin podniósł głowę i oparł podbródek na przedramieniu.
Przez chwilę toczył wzrokiem po parkingu. Nigdzie nie było widać jego brakującego
kawałka.
– Tutaj też wszystko mi o niej przypomina. Planowaliśmy wycieczkę do Paryża. Wiesz, ja
nawet nie miałem ochoty jechać do Paryża, ale lubiłem sobie wyobrażać, jaka Katherine będzie
podekscytowana w Luwrze. Chodzilibyśmy do eleganckich restauracji i może pili czerwone
wino. Nawet sprawdzaliśmy hotele w Internecie. Chcieliśmy na to wydać kasę z Dzieciaków
bystrzaków[13].
– Stary, jeśli Kentucky przypomina ci Paryż, to jesteśmy w czarnej dupie.
Colin usiadł prosto i spojrzał na zaniedbany trawnik przy parkingu. A potem skierował
wzrok na stolikowe rękodzieło Hassana.
– Baguettes – wyjaśnił.
– O rany! Dawaj kluczyki.
Colin sięgnął do kieszeni i leniwym ruchem rzucił kluczyki nad stołem. Hassan złapał je,
wstając, i skierował się do Katafalku Szatana. Niepocieszony Colin po chwili ruszył za nim.
Sześćdziesiąt kilometrów dalej, nadal w Kentucky, Colin zwinął się w kłębek, opierając
głowę o okno pasażera, i zaczął wreszcie zapadać w sen, gdy nagle Hassan zawołał:
– Największy Drewniany Krucyfiks na Świecie – następny zjazd!
– Nie będziemy oglądali Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie.
– Ależ tak! Musi być kolosalny!
– Hass, po co mielibyśmy go oglądać?
– Jesteśmy w podróży! Tu chodzi o przygodę! – Hassan uderzył pięścią w kierownicę,
żeby podkreślić swój entuzjazm.
– Donikąd nam się nie spieszy. Naprawdę chcesz umrzeć, nie zobaczywszy
Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie?
Colin przemyślał sprawę.
– Tak. Po pierwsze, żaden z nas nie jest chrześcijaninem. Po drugie, spędzenie wakacji na
oglądaniu kretyńskich przydrożnych atrakcji do niczego nie prowadzi, a po trzecie, krucyfiksy
przypominają mi o niej.
– O kim?
– O niej.
– Kafir, ona była ateistką!
– Nie zawsze – miękko odrzekł Colin. – Dawno temu nosiła krzyżyk. Zanim zaczęliśmy
ze sobą chodzić. – Wyjrzał przez okno na rosnące na poboczu sosny, które szybko zostawały za
nimi. Jego nieomylna pamięć przywołała obraz srebrnego krucyfiksu.
– Jako sitzpinkler budzisz moją odrazę – oznajmił Hassan, ale dodał gazu i minął zjazd.
12 Rzeczywiście ta dolegliwość nazywa się fetor hepaticus i jest symptomem późnego
stadium chorób wątroby. Oddech wtedy ma zapach gnijącego trupa.
13 Więcej na ten temat później, ale w skrócie – jakiś rok wcześniej Colinowi wpadło
trochę gotówki.
(piąty)
Dwie godziny po minięciu Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie Hassan
wrócił do tematu:
– A wiedziałeś w ogóle, że Największy Drewniany Krucyfiks na Świecie znajduje się
właśnie w Kentucky? – zapytał podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć hałas dobiegający zza
otwartego okna. Wystawiał przez nie rękę, która drżała pod naporem powietrza.
– Dowiedziałem się dopiero dzisiaj – przyznał Colin. – Ale wiem, że największy
drewniany kościół na świecie znajduje się w Finlandii.
– Nikogo to nie obchodzi – odparł Hassan.
„Nikogo to nie obchodzi” pomagało Colinowi połapać się w tym, czego ludzie chcieli
słuchać. Zanim poznał Hassana, nigdy tego nie wiedział, ponieważ słuchacze albo akceptowali
jego wywody dla świętego spokoju, albo go ignorowali. Albo, jak w wypadku Katherine,
najpierw akceptowali, a potem ignorowali.
Dzięki wydłużającej się liście rzeczy, które nikogo nie obchodziły[14], udawało mu się
prowadzić rozmowy niezbyt odbiegające od normalności.
Trzysta dwadzieścia kilometrów i jeden postój dalej, bezpiecznie opuściwszy granice
Kentucky, chłopcy znaleźli się gdzieś w pół drogi między Nashville i Memphis. Podmuch z
otwartych okien osuszał pot, prawie ich nie chłodząc. Colin zaczął się zastanawiać, gdzie by tu
znaleźć jakiś klimatyzowany lokal, gdy zauważył ręcznie malowany billboard wznoszący się nad
polem bawełny, kukurydzy, soi czy czegoś w tym rodzaju[15].
„ZJAZD NR 212 – ZOBACZ GRÓB ARCYKSIĘCIA
FRANCISZKA FERDYNANDA – TU SPOCZYWAJĄ ZWŁOKI,
KTÓRE ZAPOCZĄTKOWAŁY PIERWSZĄ WOJNĘ
ŚWIATOWĄ”.
– Niewiarygodne – mruknął Colin.
– Mówię tylko, że powinniśmy gdzieś zjechać – perorował Hassan, nie usłyszawszy
kolegi. – Znaczy się, ta autostrada podoba mi się tak jak każda inna, ale im dalej jedziemy na
południe, tym goręcej się robi, a ja już pocę się jak dziwka w kościele.
Colin roztarł obolały kark, obiecując sobie, że nie spędzi kolejnej nocy w samochodzie,
skoro stać go na hotel.
– Widziałeś tamten znak? – zapytał.
– Który?
– Ten o grobie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda.
Nie bacząc na drogę, Hassan odwrócił się do przyjaciela, wyszczerzył zęby i lekko
stuknął go pięścią w ramię.
– Rewelka, stary. A poza tym czas coś przekąsić.
* * *
Colin wygramolił się z samochodu na parkingu przed restauracją Hardee’s przy zjeździe
numer 212 w hrabstwie Carver w Tennessee i zadzwonił do mamy.
– Hej, jesteśmy w Tennessee.
– Jak się czujesz, kotku?
– Chyba lepiej. Nie wiem. Jest gorąco. Mamo, czy… hm… czy ktoś dzwonił?
Mama zamilkła, a on z całą mocą odczuł jej upokarzające współczucie.
– Przykro mi, kochanie. Jeśli hm… ktoś się odezwie, to poproszę, żeby zadzwonił na
twoją komórkę.
– Dzięki, mamo. Idę na obiad do Hardee’s.
– Brzmi fantastycznie. Pamiętaj o zapinaniu pasów! Kocham cię!
– Ja ciebie też.
Po obiedzie złożonym z bezlitośnie tłustego Monstrualnego Superburgera w pustej
restauracji Colin spytał kasjerkę, której sylwetka wyraźnie wskazywała na spożywanie zbyt wielu
posiłków w miejscu pracy, jak dojechać do grobu Franciszka Ferdynanda.
– Czyjego? – zdziwiła się.
– Arcyksięcia Franciszka Ferdynanda.
Przez chwilę patrzyła na niego pustym wzrokiem, po czym nagle jej twarz rozjaśnił błysk
zrozumienia.
– A, chodzi ci o Gutshot. Wybieracie się w dzicz, co?
– Gutshot?
– Tak. Musicie wyjechać z parkingu i skręcić w prawo, czyli w stronę przeciwną do
autostrady, i za jakieś trzy kilometry dojedziecie do innej drogi. Będzie tam nieczynna stacja
benzynowa. Skręcicie w prawo, a potem przez jakieś piętnaście, dwadzieścia kilometrów nie
będzie zupełnie nic. Następnie wjedziecie na niewielkie wzgórze i to już będzie Gutshot.
– Gutshot?
– Gutshot w stanie Tennessee. To tam mają arcyksięcia.
– Zatem w prawo i znowu w prawo.
– Tak. Bawcie się dobrze.
– Gutshot – powtórzył Colin pod nosem. – Dziękuję.
Wyglądało na to, że od ostatniego remontu nawierzchni wspomniana piętnasto- lub
dwudziestokilometrowa droga znalazła się w epicentrum trzęsienia ziemi. Colin prowadził
ostrożnie, ale mimo to zużyte amortyzatory Katafalku trzeszczały i skrzypiały na rozlicznych
dziurach i wybojach.
– Może nie musimy oglądać arcyksięcia – zasugerował Hassan.
– Jesteśmy w podróży. Tu chodzi o przygodę – przedrzeźnił go Colin.
– Myślisz, że mieszkańcy Gutshot w Tennessee widzieli kiedyś prawdziwego Araba na
żywo?
– Nie popadaj w paranoję.
– Albo skoro o tym mowa, czy widzieli człowieka z fryzurą jewfro?
Colin zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
– Ta kobieta w Hardee’s wydawała się całkiem sympatyczna.
– No tak, ale nazwała Gutshot „dziczą” – zauważył Hassan, naśladując akcent
sprzedawczyni. – Skoro Hardee’s to miasto, chyba nie chcę wiedzieć, jak wygląda wieś. –
Hassan ciągnął swoją diatrybę, a Colin śmiał się we wszystkich właściwych momentach,
jednocześnie prowadząc i obliczając prawdopodobieństwo tego, że arcyksiążę, który zginął w
Sarajewie ponad dziewięćdziesiąt lat wcześniej i który przypadkowo przyszedł Colinowi na myśl
poprzedniej nocy, został pochowany akurat gdzieś w tych okolicach. To było irracjonalne, a
Colin nienawidził irracjonalnych zachowań, ale nie umiał wyzbyć się nadziei, że może,
znalazłszy się w obecności nieboszczyka arcyksięcia, dowie się czegoś na temat swojej
brakującej części.
Oczywiście rozumiał, że wszechświat raczej nie spiskuje po to, by zaprowadzić człowieka
w jakieś konkretne miejsce. Pomyślał o Demokrycie: „Ludzie winią naturę i los, lecz ich los jest
tylko echem ich charakteru i namiętności, błędów i słabości”[16].
Tak więc nie los, lecz charakter i namiętności Colina Singletona, jego błędy i słabości
sprowadziły go w końcu do Gutshot w Tennessee, liczącego 864 mieszkańców, jak głosił znak.
Początkowo zapowiadało się, że Gutshot niczym nie będzie się różniło od
dotychczasowych pustkowi, może tylko nawierzchnia drogi była trochę lepsza. Po obu stronach
Katafalku pola niskich jaskrawozielonych roślin ciągnęły się aż po szary horyzont, a
gdzieniegdzie tylko widać było pastwisko dla koni, stodołę lub kępę drzew. W końcu oczom
przyjaciół ukazał się stojący przy drodze dwupiętrowy budynek z pustaków pomalowany na
koszmarny różowy kolor.
– To chyba Gutshot. – Colin wskazał go głową.
Na bocznej ścianie widniał ręcznie wykonany napis:
KRÓLESTWO GUTSHOT – MIEJSCE WIECZNEGO
SPOCZYNKU ARCYKSIĘCIA FRANCISZKA FERDYNANDA/
ZIMNE PIWO/ NAPOJE/ PRZYNĘTA WĘDKARSKA.
Chłopak zaparkował na wysypanym żwirem podjeździe i, odpinając pas, powiedział:
– Ciekawe, czy trzymają arcyksięcia z piwem, czy z przynętą.
Dudniący śmiech Hassana wypełnił samochód.
– Kurde, Colin zażartował. To miejsce działa na ciebie jak magia, koleś. Szkoda, że
będziemy musieli tu zginąć. Mówię serio.
Arab i pół-Żyd wchodzą do sklepu w Tennessee. Tak się zaczyna ten kawał, a w puencie
występuje słowo „sodomia”.
Mimo to kiedy Colin ruszył do wejścia, usłyszał, że przyjaciel idzie za nim przez
żwirowy parking.
Weszli przez siatkowe drzwi do sklepu wielobranżowego w Gutshot. Siedząca za
kontuarem dziewczyna o długim, prostym nosie i oczach wielkości pomniejszych planet uniosła
wzrok znad egzemplarza „Życia Celebrytów” i przywitała ich uprzejmie:
– Cześć, jak się macie?
– Dobrze. A ty? – odparł Hassan, podczas gdy Colin zastanawiał się, czy jakakolwiek
godna uwagi osoba w historii ludzkości mogłaby czytać wydanie „Życia Celebrytów”[17].
– Też dobrze – odpowiedziała dziewczyna.
Chłopcy przez chwilę kręcili się po sklepie, wyłożonym zakurzonym drewnianym
parkietem, udając, że oglądają przekąski, napoje i małe rybki pływające w zbiornikach na
przynętę. Kuląc się za sięgającym mu do ramion stojakiem na chipsy ziemniaczane, Colin
pociągnął Hassana za koszulkę i, osłaniając dłonią usta, szepnął mu do ucha:
– Porozmawiaj z nią.
Tyle że Colin nie umiał mówić szeptem. Nigdy nie opanował tej sztuki, więc głosem
zaledwie nieco cichszym niż normalnie wypowiedział te słowa wprost w błonę bębenkową
przyjaciela.
Hassan skrzywił się i potrząsnął głową.
– Jaka jest powierzchnia całkowita stanu Kansas w kilometrach kwadratowych? – spytał
szeptem.
– Około dwustu trzynastu tysięcy. Czemu pytasz?
– Bo bawi mnie fakt, że wiesz coś takiego, a nie potrafisz wykombinować, jak mówić bez
używania strun głosowych.
Colin zaczął wyjaśniać, że szept również wymaga używania strun głosowych, ale Hassan
tylko ze zniecierpliwieniem przewrócił oczami. Colin przez chwilę patrzył na niego
wyczekująco, przygryzając kciuk, ale uwagę przyjaciela całkowicie pochłonęły chipsy, więc
niestety nie miał wyboru.
Podszedł do lady i powiedział:
– Cześć, chcielibyśmy zobaczyć grób arcyksięcia.
Czytelniczka „Życia Celebrytów” uśmiechnęła się do Colina.
Zbyt okrągłe policzki i za długi nos zupełnie straciły znaczenie, gdyż miała ten rodzaj
szerokiego, figlarnego uśmiechu, w który człowiek po prostu musi wierzyć – chciało się ją
uszczęśliwiać, byleby móc patrzeć na ten uśmiech. Niestety tym razem szybko zgasł.
– Zwiedzanie co sześćdziesiąt minut o każdej pełnej godzinie, kosztuje jedenaście
dolarów i, mówiąc szczerze, wcale nie jest tego warte – poinformowała znudzonym głosem.
– Zapłacimy – zapewnił ją Hassan, który nagle znalazł się za plecami kumpla. – Ten facet
musi zobaczyć arcyksięcia. – Po czym pochylił się i dodał scenicznym szeptem: – Przechodzi
załamanie nerwowe.
Położył dwadzieścia dwa dolary na kontuarze. Dziewczyna błyskawicznie schowała
pieniądze do kieszeni szortów, bez krztyny zażenowania ignorując stojącą przed nią kasę.
Zdmuchnęła lok mahoniowych włosów z twarzy i westchnęła.
– Gorąco dziś – zauważyła.
– Czy zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem? – zapytał Colin.
– Tak. I ku mojemu utrapieniu, to ja nim jestem.
Wyszła zza lady. Niska. Chuda. O twarzy nie tyle ładnej, co interesującej.
– Colin Singleton – przedstawił się Colin przewodniczce i sprzedawczyni.
Mojej żonie, Sarah Urist Green, anagramem: Her great Russian Grin has treasure – A great risen rush. She is a rut-ranger; Anguish arrester; Sister; haranguer; Treasure-sharing Heart-reassuring Signature Sharer Easing rare hurts[1]. Ale przyjemność nie polega na posiadaniu drugiej osoby na własność. Przyjemność polega na tym. Mieć przy sobie, w tym samym pokoju, drugiego zawodnika[2]. Philip Roth, Ludzka skaza
(pierwszy) Rankiem następnego dnia po ukończeniu szkoły średniej, kiedy to rzuciła go dziewiętnasta z kolei dziewczyna o imieniu Katherine, Colin Singleton, niegdyś uznawany za cudowne dziecko, postanowił wziąć kąpiel. Zdecydowanie wolał brać kąpiel niż prysznic, gdyż jedną z jego podstawowych zasad życiowych było nigdy nie robić na stojąco tego, co można zrobić na leżąco. Gdy tylko zaczęła lecieć gorąca woda, Colin wszedł do wanny, usiadł i z dziwnie obojętną miną przyglądał się, jak poziom wody się podnosi, stopniowo zakrywając jego skrzyżowane nogi. Zarejestrował, choć bez szczególnego przejęcia, że jest już zdecydowanie za wysoki na tę wannę – wyglądał w niej niczym dorosła osoba udająca małe dziecko. Woda zalewała jego szczupły, choć niezbyt umięśniony brzuch, a Colin myślał o Archimedesie. Jako czterolatek przeczytałksiążkę o tym greckim filozofie, który podczas kąpieli zauważył, że objętość bryły można zmierzyć objętością wypartej przez nią cieczy. Dokonawszy tego odkrycia, krzyknął ponoć: „Eureka!”, po czym nagi wybiegł na ulice miasta. Autor książki twierdził, że wiele doniosłych odkryć wieńczył taki właśnie moment objawienia. Colin bardzo chciał dokonać wielu doniosłych odkryć, więc kiedy mama wróciła wieczorem do domu, zapytał: – Mamusiu, czy ja kiedyś wykrzyknę „Eureka!”? – Kotku – odpowiedziała, biorąc go za rękę – co się stało? – Chcę wykrzyknąć „Eureka!” – wyjaśnił takim tonem, jakim inne dziecko powiedziałoby, że marzy o Wojowniczym Żółwiu Ninja. Mama pogładziła go wierzchem dłoni po policzku i uśmiechnęła się, nachylając się tak blisko, że wyczuł zapach kawy i kosmetyków. – Oczywiście, maleńki. Na pewno tak będzie. Jednak matki kłamią. Wszystkie. Colin wziął głęboki wdech i zsunął się do wanny, zanurzając głowę. Płaczę, pomyślał, otwierając oczy, by popatrzeć przez szczypiącą od mydła wodę. Czuję się, jakbym płakał, więc chyba płaczę, ale nie mogę tego sprawdzić, ponieważ jestem pod wodą. Jednak nie płakał. O dziwo, czuł się na to zbyt przygnębiony. Zbyt mocno zraniony. Tak jakby Katherine zabrała ze sobą tę jego część, która była zdolna do płaczu. Wyjął zatyczkę z odpływu, wstał, a następnie wytarł się i ubrał. Kiedy wyszedł z łazienki, zobaczył, że na łóżku siedzą mama i tata. Obecność obojga rodziców w jego pokoju nigdy nie była dobrym znakiem. W ciągu kilku ostatnich lat oznaczała, że: Babcia/dziadek/ciocia Zuzia (której nie znałeś, i to wielka szkoda, bo możesz wierzyć nam na słowo, była wspaniałą kobietą) nie żyje.
Przez dziewczynę o imieniu Katherine zaniedbujesz naukę. Dzieci powstają w wyniku aktu, który kiedyś wyda ci się intrygujący, ale na razie być może troszkę cię przerazi. Poza tym ludzie czasami wykonują czynności związane z robieniem dzieci, ale tak naprawdę niemające tego na celu, jak na przykład całowanie się nie tylko po twarzy. Nigdy nie oznaczało to, że: Dziewczyna o imieniu Katherine dzwoniła, kiedy siedziałeś w wannie. Przeprasza. Nadal cię kocha, zrozumiała, że popełniła okropny błąd, i czeka na ciebie w salonie. Mimo wszystko Colin żywił irracjonalną nadzieję, że rodzice przyszli do jego pokoju, by przekazać mu wieści z kategorii czwartej. Zasadniczo był pesymistą, ale w kwestii wszystkich Katherine czynił wyjątek: zawsze miał nadzieję, że do niego wrócą. Wezbrało w nim tak silne przekonanie, iż ją kocha, a ona kocha jego, że aż poczuł w ustach metaliczny smak adrenaliny, bo może to jeszcze nie koniec, może znów poczuje jej dłoń w swojej i usłyszy pewny, zuchwały głos, który zniżała do szeptu, by powiedzieć „Kocham cię”, szybko i cicho, tak jak zawsze. Wyznawała mu miłość, jakby ujawniała tajemnicę, i to wielkiej wagi. Tato wstał i podszedł do niego. – Katherine zadzwoniła na moją komórkę – powiedział. – Niepokoi się o ciebie. Położył dłoń na ramieniu syna, po czym obaj postąpili krok do przodu i się objęli. – Bardzo się martwimy – wyznała mama. Była drobną kobietą o kręconych brązowych włosach z pojedynczym pasmem siwizny nad czołem. – I jesteśmy zaskoczeni – dodała. – Co się stało? – Nie wiem – cicho odrzekł Colin w ramię ojca. – Po prostu… miała mnie dosyć. Zmęczyła się. Tak powiedziała. Wtedy mama się rozpłakała. Przez chwilę przytulali się całą trójką w gmatwaninie rąk. W końcu Colin wyplątał się z objęć rodziców i usiadł na łóżku. Czuł niepohamowaną potrzebę, by natychmiast pozbyć się ich z pokoju, i miał wrażenie, że jeżeli zaraz nie wyjdą, to wybuchnie. Dosłownie. Jego wnętrzności rozprysną się po ścianach, a cudowny umysł rozmaże się po kapie przykrywającej łóżko. – Trzeba będzie znaleźć chwilę, żeby oszacować różne możliwości – powiedział tato, który doskonale potrafił szacować. – Nie chodzi mi o to, by szukać dobrej strony tej sytuacji, ale wygląda na to, że będziesz miał więcej wolnego czasu tego lata. Może zapiszesz się na letni kurs na Northwestern? – Naprawdę muszę pobyć trochę sam, przynajmniej dzisiaj – odrzekł Colin, starając się zachować spokój, żeby rodzice wyszli, zanim jednak eksploduje. – Może szacowaniem zajmiemy się jutro?
– Oczywiście, kotku – zgodziła się mama. – Siedzimy w domu cały dzień. Przyjdź do nas, kiedy będziesz chciał. Kochamy cię. Jesteś zupełnie wyjątkowym człowiekiem, Colinie, nie wolno ci myśleć inaczej przez tę dziewczynę, bo jesteś najwspanialszym, najbystrzejszym chłopakiem… I właśnie wtedy ten zupełnie wyjątkowy, najwspanialszy i najbystrzejszy chłopak rzucił się do łazienki i porzygał się jak kot. W sumie było to coś w rodzaju eksplozji. – Synku! – przeraziła się mama. – Chcę tylko zostać sam – powtórzył z łazienki. – Proszę. Gdy wrócił do pokoju, rodziców już nie było. Przez następnych czternaście godzin, nie robiąc przerw na jedzenie, picie czy ponowne wymiotowanie, Colin przeglądał księgę tegorocznych absolwentów, którą dostał zaledwie cztery dni wcześniej. Prócz typowych dla takiej publikacji banialuk zawierała wpisy od siedemdziesięciu dwóch kolegów i koleżanek. Dwanaście z nich było zwykłymi autografami, pięćdziesiąt sześć osób podziwiało jego inteligencję, dwadzieścia pięć deklarowało, że chciałoby go poznać lepiej, jedenaście, że fajnie było go mieć na zajęciach z angielskiego, siedem użyło zwrotu „zwieracz źrenicy”[3], a siedemnaście udzielało oszałamiającej rady: „Zachowaj luz!”. Colin Singleton mógł zachować luz mniej więcej tak jak płetwal błękitny mógł zachować smukłą sylwetkę czy Bangladesz bogactwo. Prawdopodobnie tych siedemnaście osób żartowało. Zastanawiało go też, jakim cudem dwudziestu pięciu uczniów z klasy, z większością których chodził do jednej szkoły przez dwanaście lat, chciało poznać go lepiej? Jakby do tej pory nie mieli takiej możliwości. Ale przede wszystkim przez tych czternaście godzin odczytywał wciąż na nowo wpis od Katherine XIX: Col, za wszystkie miejsca, w których byliśmy. I w których będziemy. Szepczę bez ustanku: „Kocham Cię”. K-a-t-h-e-r-i-n-e W końcu uznał, że dla kogoś w jego stanie łóżko jest zbyt wygodne, więc zszedł z niego i położył się na plecach na podłodze, prostując nogi. Układał anagramy do „Kocham cię”, aż trafił na taki, który mu się spodobał: „Cicho, męka”. A potem leżał w cichej męce i powtarzał w myślach wpis, który znał na pamięć. Chciało mu się płakać, ale zamiast tego czuł tylko tępy ból pod splotem słonecznym. Płacz coś dodaje: płacz to ty plus łzy. Natomiast to, co przeżywał Colin, było jakimś koszmarnym przeciwieństwem płaczu. To było ty minus coś. Bezustannie rozmyślał nad tym jednym słowem „kocham”, szarpany palącym bólem pod żebrami. Bolało jak najgorsze cięgi, jakie kiedykolwiek zebrał. A zebrał ich całkiem sporo.
(drugi) Bolało tak mniej więcej do dziesiątej wieczorem, kiedy to korpulentny, kędzierzawy młodzieniec libańskiego pochodzenia wpadł bez pukania do jego pokoju. Colin uniósł głowę i spojrzał na gościa ponuro. – Co to, kurde, ma być? – spytał Hassan podniesionym głosem. – Rzuciła mnie – wyjaśnił Colin. – To wiem. Słuchaj, sitzpinkler[4], naprawdę marzę o tym, żeby cię pocieszyć, ale mógłbym teraz ugasić pożar domu zawartością mojego pęcherza. – Przemknął koło łóżka i otworzył drzwi do łazienki. – Boże drogi, Singleton, coś ty jadł? Śmierdzi jak… AAAA! RZYGI! RZYGI! FUJ! Colin pomyślał: Racja, toaleta, zapomniałem spuścić wodę. – Wybacz, jeśli nie trafiłem – powiedział Hassan po powrocie. Usiadł na krawędzi łóżka i trącił stopą bezwładne ciało Colina. – Musiałem zatykać nos obiema rękami, więc Magiczna Różdżka dyndała swobodnie. Prawdziwe wahadło mocy! – Colin się jednak nie zaśmiał. – Boże, musisz być w fatalnej formie, ponieważ a) dowcipy o Magicznej Różdżce są moją specjalnością, b) kto zapomina spłukać własne wymiociny? – Chcę wpełznąć w jakąś dziurę i umrzeć – beznamiętnie wyznał Colin wprost w kremowy dywan. – O kurde! – skomentował Hassan, powoli wypuszczając powietrze. – Pragnąłem w życiu tylko tego, by Katherine mnie kochała i bym mógł osiągnąć coś znaczącego. No i popatrz. No popatrz tylko… – Patrzę. I zapewniam cię, kafir[5], że nie podoba mi się ten widok. I zapach też, jeśli mogę dodać. – Hassan położył się na łóżku, pozwalając przyjacielowi jeszcze przez chwilę rozpaczać. – Zupełna porażka. A jeżeli już nic się nie zmieni? Jeżeli za dziesięć lat będę ślęczał w jakiejś pierdzielonej klitce nad księgą przychodów i uczył się na pamięć wyników baseballu, łudząc się, że „moja” drużyna skopie innym tyłki, i nie będę miał Katherine ani nigdy nie zrobię nic znaczącego, i zostanę kompletnym zerem? Hassan usiadł, kładąc dłonie na kolanach. – Widzisz, dlatego musisz uwierzyć w Boga. Ponieważ ja nawet nie liczę na to, że będę miał własną klitkę, a jestem szczęśliwy jak świnia w kupie gnoju. Colin westchnął, bo choć Hassan nie był wcale tak bardzo religijny, często w żartach
usiłował go nawracać. – Jasne. Wiara w Boga. Superpomysł! Chciałbym też wierzyć, że polecę w przestrzeń kosmiczną na grzbiecie gigantycznego pingwina i bzyknę Katherine XIX w stanie nieważkości. – Singleton, nie spotkałem jeszcze człowieka, któremu wiara w Boga byłaby bardziej potrzebna niż tobie. – A tobie potrzebne są studia – odparował Colin. Hassan mruknął coś pod nosem. Skończył liceum wcześniej niż kumpel, ale wziął sobie rok wolnego, mimo że przyjęto go na Uniwersytet Loyola w Chicago. Ponieważ znów nie zapisał się na zajęcia w semestrze jesiennym, zanosiło się, że rok wolnego wkrótce przejdzie w dwa lata. – Nie zmieniaj tematu – zaprotestował. – To nie ja jestem tak zdołowany, że nie mogę dźwignąć się z podłogi ani spłukać własnych rzygów, koleś. A wiesz dlaczego? Bo Bóg jest ze mną. – Przestań mnie dręczyć. – Wysiłki kolegi nadal nie rozbawiły Colina. Hassan zerwał się z łóżka, usiadł okrakiem na plecach przyjaciela i przytrzymał go za ramiona. – Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem! – zawołał. – Powtarzaj za mną, sitzpinkler! La ilaha illa-llah![6] – Colin zaczął się w końcu śmiać, z trudem łapiąc oddech pod ciężarem Hassana, który też wybuchnął śmiechem. – Próbuję ocalić twój chudy tyłek przed piekłem! – Złaź ze mnie, bo inaczej znajdę się tam dość prędko – wysapał Colin. Hassan wstał i nagle zapytał poważnie: – No więc na czym dokładnie polega problem? – Problem polega dokładnie na tym, że mnie rzuciła. Że jestem samotny. O Boże, znów jestem samotny! A poza tym przegrałem życie, gdybyś nie zauważył. Jestem skończony. Jestem tylko „byłym”! Byłym chłopakiem Katherine XIX. Byłym cudownym dzieckiem. Byłym potencjalnym geniuszem. Aktualnym bezwartościowym zerem. – Jak wiele razy wyjaśniał Hassanowi, istnieje ogromna różnica między określeniami „cudowne dziecko” i „geniusz”. Cudowne dzieci bardzo szybko uczą się tego, co inni już wiedzą, geniusze zaś odkrywają to, czego nikt inny jeszcze nie wie. Cudowne dzieci kują, geniusze tworzą. Znakomita większość cudownych dzieci wcale nie wyrasta na cudownych dorosłych. Niestety Colin miał niemalże absolutną pewność, że on sam należy do tej nieszczęsnej większości.
Hassan usiadł na łóżku i pogładził się po zarośniętym szczeciną drugim podbródku. – Czy prawdziwym problemem jest Katherine, czy twój geniusz? – Tak bardzo ją kocham – odrzekł Colin. Ale tak naprawdę w jego umyśle oba problemy były ze sobą ściśle powiązane. Chodziło o to, że ten wyjątkowy, wspaniały, bystry chłopak… Cóż, wcale taki nie był. Czuł, że nie ma żadnego znaczenia jako człowiek. Colin Singleton, słynny cudowny dzieciak, słynny weteran związków z Katherine’ami, słynny nerd i sitzpinkler, nie miał znaczenia ani dla Katherine XIX, ani dla świata. Zupełnie nagle nie był niczyim chłopakiem i niczyim geniuszem. A to – by użyć trudnego słowa, którego można się spodziewać po nieprzeciętnie inteligentnej osobie – było naprawdę słabe. – Ponieważ kwestia geniuszu – kontynuował Hassan, jakby Colin wcale nie wyznał miłości – się nie liczy. Chodzi ci tylko o sławę. – Wcale nie. Chcę mieć jakieś znaczenie – podkreślił Colin. – Jasne. Jak powiedziałem, pragniesz sławy. Sława równa się dzisiaj popularności. A nie będziesz następną amerykańską top model, na sto procent. Chcesz więc być następnym amerykańskim top geniuszem, a teraz po prostu – nie odbieraj tego zbyt osobiście – biadolisz, że to się jeszcze nie stało. – Nie pomagasz – mruknął Colin w dywan. Po chwili uniósł twarz i spojrzał na przyjaciela. – Wstawaj – zarządził Hassan, wyciągając do niego rękę. Colin chwycił ją, podciągnął się, a potem próbował puścić, ale przyjaciel tylko wzmocnił uścisk. – Kafir, masz bardzo skomplikowany problem, który można bardzo łatwo rozwiązać. 4 Niemieckie slangowe określenie ofermy, dosłownie oznaczające mężczyznę, który sika na siedząco. Ach, ci zwariowani Niemcy – mają nazwy na wszystko. 5 Kafir to nieuprzejme arabskie słowo oznaczające kogoś niebędącego muzułmaninem, zazwyczaj tłumaczone jako „niewierny”. 6 Islamskie wyznanie wiary, transliterowane z arabskiego: „Nie ma Boga prócz Allaha”.
(trzeci) – Wyruszamy w podróż samochodem – oznajmił Colin. U jego stóp stała wypchana torba i leżał plecak wypakowany książkami. Chłopcy i rodzice Colina siedzieli naprzeciwko siebie na dwóch identycznych czarnych skórzanych sofach. Mama rytmicznie kręciła głową niczym zdegustowany metronom. – Ale dokąd? – zapytała. – I dlaczego? – Bez urazy, proszę pani – odrzekł Hassan, kładąc stopy na stoliku do kawy (czego nie wolno było robić) – ale umyka pani sedno. Nie istnieje żadne „dokąd” ani „dlaczego”. – Pomyśl o tym wszystkim, co mógłbyś robić w wakacje, Colinie. Mógłbyś pouczyć się sanskrytu – odezwał się tato. – Wiem, że bardzo ci na tym zależało[7]. Naprawdę będziesz szczęśliwy, jeżdżąc samochodem bez celu? To do ciebie niepodobne. Zachowujesz się, jakbyś skapitulował. – Przed czym, tato? Tato się zastanowił. Zawsze się zastanawiał po usłyszeniu pytania, a następnie formułował wypowiedź pełnymi zdaniami bez żadnych zająknięć czy powtórzeń – jakby nauczył się jej na pamięć. – Z przykrością to mówię, Colinie, ale jeśli chcesz się dalej rozwijać intelektualnie, musisz pracować znacznie ciężej niż do tej pory. Inaczej możesz zmarnować swój potencjał. – W zasadzie – odparł Colin – wydaje mi się, że już go zmarnowałem. Być może to dlatego, że Colin nigdy w życiu nie rozczarowałswoich rodziców: nie pił, nie brał narkotyków, nie palił papierosów, nie malował oczu czarną kredką, nie przesiadywał po nocach, nie dostawał złych ocen, nie przekłuł sobie języka ani nie wytatuował na plecach: „KATHERINE FOREVER”. Może czuli się winni, że go w jakimś sensie zawiedli i to przez nich znalazł się w opłakanym położeniu? A może chcieli spędzić kilka tygodni sami, żeby na nowo rozniecić ogień miłości? W każdym razie pięć minut po przyznaniu się do zmarnowania potencjału Colin Singleton siedział za kierownicą swojego długaśnego szarego oldsmobile’a znanego jako Katafalk Szatana. – Dobra, teraz tylko musimy podjechać do mnie – oznajmił Hassan – wziąć trochę ciuchów i jakimś cudem przekonać moich rodziców, żeby puścili mnie w podróż po Ameryce. – Możesz powiedzieć, że znalazłeś pracę, na przykład na jakimś obozie czy coś w tym rodzaju – podpowiedział Colin. – Jasne, tylko że nie zamierzam okłamywać mamy, bo tylko skończone bydlę łże własnej
matce. – Hm. – No, ale ktoś inny mógłby ją okłamać. Jakoś bym to przeżył. – Dobra – zgodził się Colin. Kilka minut później zaparkowali na drugiego w dzielnicy Ravenswood w Chicago i wyskoczyli z auta. Colin wpadł do domu tuż za przyjacielem. Mama Hassana drzemała w fotelu w starannie urządzonym salonie. – Hej, mamo! – zawołał chłopak. – Pobudka! Przebudziła się i z uśmiechem przywitała chłopców po arabsku. Colin zaczął mówić w tym samym języku: – Rzuciła mnie dziewczyna, jestem bardzo przygnębiony, więc razem z Hassanem wybieramy się na… hm… takie wakacje, kiedy zwiedza się świat samochodem. Nie znam tego słowa po arabsku. Pani Harbish pokręciła głową i wydęła usta. – A nie mówiłam, żebyś nie zadawał się z dziewczynami? – powiedziała po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. – Hassan jest grzecznym chłopcem, nie zajmuje się „randkowaniem”. I popatrz, jaki jest szczęśliwy. Powinieneś brać z niego przykład. – Tego właśnie będzie mnie uczył podczas wyjazdu – zapewnił ją Colin, choć trudno byłoby bardziej minąć się z prawdą. Hassan wtoczył się z powrotem do pokoju, taszcząc częściowo zapiętą torbę, z której wysypywały się ubrania. – Ohiboke[8], mamo – powiedział, schylając się, żeby pocałować ją w policzek. Wtem do salonu wszedł ubrany w piżamę pan Harbish. – Nigdzie nie pojedziesz! – oświadczył po angielsku. – Tato! Muszę. Spójrz na niego. Jest zupełnie zdołowany. – Colin zerknął na pana Harbisha, starając się wyglądać na możliwie najbardziej zdołowanego. – Pojedzie ze mną albo beze mnie, a tak przynajmniej będzie miał kogoś, kto się nim zaopiekuje. – Colin to dobry chłopak – zapewniła męża pani Harbish. – Będę dzwonił codziennie – dodał Hassan. – Nie wyjedziemy wcale na długo. Wrócimy,
gdy tylko mu się poprawi. Colin, improwizując, wpadł na pomysł. – Chcę załatwić Hassanowi pracę – zwrócił się do pana Harbisha. – Obaj musimy się nauczyć, że naprawdę warto ciężko pracować. Pan Harbish przyjął jego słowa pomrukiem aprobaty, po czym zwrócił się do syna: – Przede wszystkim musisz się nauczyć, że nie warto oglądać tej okropnej Sędzi Judy. Jeżeli przed upływem tygodnia zadzwonisz z informacją, że masz robotę, to możesz sobie zostać, jak długo zechcesz i gdzie zechcesz. Hassan jakby nie zauważył przytyku. – Dziękuję, tato – wymamrotał potulnie. Ucałował mamę w oba policzki i pospieszył do drzwi. – Co za drań! – wybuchnął, gdy już znalazł się bezpiecznie w Katafalku. – Może oskarżać mnie o lenistwo, ale ubliżać najlepszej w Ameryce telewizyjnej sędzi, to już totalne przegięcie! Hassan zapadł w sen koło pierwszej w nocy, a Colin, rozbudzony dzięki kupionej na stacji kawie z dużą ilością śmietanki oraz upojony poczuciem samotności na autostradzie nocą, pędził na południe przez Indianapolis drogą I-65. Noc była ciepła jak na początek czerwca, a ponieważ w Katafalku Szatana w tym tysiącleciu nie działała klimatyzacja, Colin uchylił okna. Cudowne w prowadzeniu samochodu było to, że na tyle pochłaniało uwagę – auto zaparkowane na poboczu, może to gliny; zwolnij; trzeba wyprzedzić tego tira; włącz migacz; spójrz w tylne lusterko; sprawdź martwe pole i, dobrze, na lewy pas – że nie czuł palącej dziury w brzuchu. By zająć czymś myśli, przypominał sobie inne dziury w innych wnętrznościach. Pomyślał o arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie zamordowanym w roku 1914. Spoglądając na krwawiącą ranę w swojej piersi, arcyksiążę powiedział: – To drobiazg. Mylił się. Bez wątpienia arcyksiążę Franciszek Ferdynand miał znaczenie dla świata, choć nie był ani cudownym dzieckiem, ani geniuszem: zamach na niego dał początek pierwszej wojnie światowej, więc następstwem jego śmierci było 8 528 831 kolejnych. Colin tęsknił za Katherine. Tęsknota rozbudzała go bardziej niż kawa, więc kiedy Hassan godzinę wcześniej zaproponował, że go zmieni za kierownicą, Colin się nie zgodził. Prowadzenie samochodu pomagało mu – zwolnić do stu dziesięciu; Boże, ależ mi wali serce, nie znoszę smaku kawy; ale jestem nakręcony; wyprzedzić ciężarówkę; dobrze; na prawy pas; a teraz tylko moje reflektory przeciwko ciemności. Dzięki temu samotność nie rozdzierała go na strzępy. Prowadzenie auta było czymś w rodzaju myślenia – jedynym, jaki mógł znieść. Ale mimo to tuż
poza zasięgiem przednich świateł ciągle majaczyła myśl: zostałem porzucony. Przez dziewczynę o imieniu Katherine. Po raz dziewiętnasty. Jeśli chodzi o dziewczyny (a w wypadku Colina często o nie chodziło), każdy ma swój typ. Jego typu nie określały cechy fizyczne, lecz lingwistyczne: lubił imię Katherine. Nie Katy, Kat, Kitty czy Cathy, Rynn, Trina, Kay, Kate lub, Boże broń, Catherine. K-A-T-H-E-R-I-N-E. Do tej pory chodził z dziewiętnastoma dziewczynami. Wszystkie miały na imię Katherine. I wszystkie – co do jednej – go porzuciły. Colin wierzył, że na świecie istnieją dwa rodzaje ludzi: Porzucający i Porzucani. Wiele osób uważa się za reprezentantów obu kategorii naraz, ale mylą się: człowiek ma predyspozycje albo do jednego losu, albo do drugiego. Porzucający nie zawsze muszą łamać serca, a Porzucani nie zawsze muszą mieć serca złamane, lecz wszystkich charakteryzuje inklinacja w tę lub w tamtą stronę[9]. Może Colin powinien był już przywyknąć do rytmu uczuciowych wzlotów i upadków? Przecież umawianie się z kimś kończy się zawsze tak samo, czyli kiepsko. Jeśli się nad tym zastanowić, co Colin robił często, wszystkie związki kończą się (1) zerwaniem, (2) rozwodem albo (3) śmiercią. Lecz Katherine XIX była inna – czy może inna się wydawała. Kochała go, a on żarliwie odwzajemniał jej miłość. I nadal tak było – odkrył, że jadąc teraz samochodem, cały czas powtarza w myślach: „Kocham cię, Katherine”. To imię brzmiało inaczej, gdy odnosiło się do niej. Przestawało być tylko imieniem, na punkcie którego od dawna miał obsesję, a stawało się słowem opisującym wyłącznie tę jedyną, słowem pachnącym bzem, określającym błękit jej oczu i długość rzęs. Na tylnym siedzeniu Hassan sapał i powarkiwał, jakby śnił, że jest owczarkiem niemieckim. Wiatr wpadał przez uchylone okna, a Colin wciąż dumał o Porzucających, Porzucanych i o arcyksięciu. Czuł nieustające palenie w brzuchu. To jest dziecinne i żałosne, myślał. Jesteś żenujący. Daj sobie spokój, daj sobie spokój, daj sobie spokój. Ale w sumie nie do końca wiedział, co oznacza „to”. Katherine I: Początek (początku) Rodzice uważali go za zupełnie zwykłe dziecko aż do pewnego czerwcowego poranka. Colin, który miał wówczas dwadzieścia pięć miesięcy, siedział w wysokim krzesełku, jedząc śniadanie nieokreślonego warzywnego pochodzenia, a jego ojciec po drugiej stronie małego kuchennego stołu czytał „Chicago Tribune”. Malec był chudy jak na swój wiek, ale wysoki, i miał wielką szopę brązowych loków, które otaczały jego głowę z iście einsteinowską nieprzewidywalnością. – „Wydrapana grahama” – powiedział, przełknąwszy kęs. – Nie chcę zielonego – dodał, mając na myśli swój posiłek. – Co mówisz, kolego? – „Wydrapana grahama”. Poproszę frytki, dziękuję[10].
Tato odwrócił gazetę i spojrzał na nagłówek na frontowej stronie. To było pierwsze wspomnienie Colina: ojciec powoli opuszczający gazetę i uśmiechający się do niego. Oczy miał okrągłe ze zdumienia i radości, a uśmiech promienny. – CINDY! NASZ SYN CZYTA GAZETĘ! – zawołał. Rodzice Colina należeli do tych ludzi, którzy naprawdę, ale to naprawdę lubią czytać. Mama uczyła francuskiego w prestiżowej i drogiej szkole Kalman w centrum, a tata był profesorem socjologii na Uniwersytecie Northwestern, na północ od miasta. Zatem po „Wydrze pana Grahama” rodzice zaczęli z Colinem czytać wszędzie i zawsze – głównie po angielsku, ale czasami też z francuskich książeczek z obrazkami. Cztery miesiące później zapisali go do przedszkola dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Niestety przedszkole oznajmiło, że chłopiec reprezentuje zbyt wysoki poziom, a poza tym nie przyjmują maluchów nieprzyuczonych do nocnika. Skierowali Colina do psychologa na Uniwersytecie Chicagowskim. I tak cudowne dziecko, nie zawsze powstrzymujące mocz, wylądowało w małym, pozbawionym okien gabinecie na South Side na rozmowie z panią profesor w rogowych okularach. Pani kazała mu znajdować schematy w ciągach liczb i liter oraz przestawiać wielokąty. Pytała, który obrazek nie pasuje do reszty. Zadawała nieskończenie wiele cudownych pytań i Colin ją za to uwielbiał. Do tej pory większość pytań dotyczyła tego, czy się zsikał w majtki i czy mógłby łaskawie zjeść jeszcze trochę tych nieszczęsnych warzyw. Po godzinnym przesłuchaniu pani profesor oznajmiła: – Chciałabym ci podziękować za niezwykłą cierpliwość, Colinie. Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem. „Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem”. Colin miał często słyszeć to zdanie, a mimo to jakimś sposobem nigdy nie miał go dość. Pani w rogowych okularach zaprosiła do gabinetu mamę Colina. Opowiadała jej o tym, że syn jest błyskotliwy i wyjątkowy, a Colin bawił się drewnianymi klockami z literami alfabetu. Wbił sobie drzazgę, przerabiając KULA na LUKA – był to pierwszy anagram, jaki pamiętał. Pani profesor wyjaśniła mamie, że tak uzdolnionego chłopca trzeba wspierać, ale nie wywierać na niego nadmiernej presji, i ostrzegła: – Proszę nie mieć wygórowanych oczekiwań. Dzieci takie jak Colin bardzo szybko przetwarzają informacje. Potrafią w niezwykły sposób koncentrować się na zadaniach. Ale Colin ma takie same szanse na zdobycie Nagrody Nobla jak każde inne przeciętnie inteligentne dziecko. Tego wieczoru ojciec podarował mu nową książkę: Brakujący element Shela Silversteina. Colin siedział na kanapie obok taty i małymi
rączkami przerzucał wielkie strony, czytając szybko i przerywając tylko po to, by zapytać, czy „może” oznacza to samo co „morze”. Kiedy skończył, zdecydowanym gestem zamknął książeczkę. – Podobała ci się? – zapytał tato. – Tak – potwierdził chłopiec. Lubił książki, ponieważ uwielbiał sam akt czytania, magię przemieniającą linie na papierze w słowa w jego głowie. – A o czym była? – dopytywał ojciec. Colin położył książkę na kolanach taty i odpowiedział: – Kółko zgubiło swoją część. Ta część jest w kształcie pizzy. – W kształcie pizzy czy kawałka pizzy? – Tato z uśmiechem pogładził syna wielką dłonią po głowie. – Masz rację, tatusiu. Kawałka pizzy. I kółko jej szuka. Znajduje dużo niepasujących części, aż w końcu trafia na swój kawałek. Ale zostawia go. I to już koniec. – Nie czujesz się czasami jak kółko, któremu brakuje kawałka? – zadumał się ojciec. – Tatusiu, ja nie jestem kółkiem, jestem chłopcem. Uśmiech ojca przygasł: cudowne dziecko umiało czytać, ale nie rozumiało. Gdyby tylko Colin pojął, że brakuje mu jakiejś części, że nieumiejętność dostrzeżenia siebie w historii o kółku stanowi problem nie do naprawienia, wiedziałby, że reszta świata z czasem go dogoni. Odwołując się do innej historii, którą znał na pamięć, ale nie do końca rozumiał: gdyby tylko wiedział, że opowieść o żółwiu i zającu dotyczy czegoś więcej niż żółwia i zająca, zaoszczędziłby sobie sporo rozczarowań. Trzy lata później poszedł do pierwszej klasy w szkole Kalman – za darmo, ponieważ jego mama tam pracowała – i był zaledwie o rok młodszy od swoich kolegów. Ojciec zmuszał go do coraz bardziej wytężonej nauki, ale Colin nie należał do tych cudownych dzieci, które idą na studia w wieku jedenastu lat. A poza tym rodzice chcieli, by edukacja syna przebiegała w miarę normalnym trybem ze względu na, jak to ujmowali, „korzyści towarzyskie”. Jednak życie towarzyskie Colina nigdy nie wyglądało korzystnie. Niezbyt dobrze szło mu zawieranie przyjaźni. Po prostu miał zainteresowania całkiem odmienne niż koledzy. Na przykład ulubionym zajęciem Colina podczas przerw było udawanie robota. Podchodził do Roberta Casemana sztywnym krokiem z bezwładnie zwieszonymi ramionami i monotonnym głosem oznajmiał: – JESTEM ROBOTEM. ODPOWIEM NA KAŻDE PYTANIE. CHCESZ WIEDZIEĆ, KTO BYŁ CZTERNASTYM PREZYDENTEM USA?
– No dobra – mówił Robert – mam pytanie: czemu jesteś takim upierdem, Krzywy Kinolu? Mimo że imię Colina wymawiało się inaczej, ulubioną zabawą Roberta Casemana w pierwszej klasie było przezywanie go„Krzywym Kinolem”, dopóki Colin się nie rozpłakał, co następowało dość szybko, ponieważ był, jak to ujmowała mama, „wrażliwym chłopcem”. Przecież on tylko chciał się pobawić w robota. Co w tym złego? W drugiej klasie Robert Caseman i jego ferajna trochę dojrzeli. W końcu zrozumieli, że „słowa nie ranią, za to kije i kamienie kości połamią”, więc wymyślili Ręczną Rozrywkę[11]. Kazali Colinowi kłaść się na ziemi (a on z jakiegoś powodu się zgadzał), po czym czterech kolesiów chwytało go za kończyny i każdy ciągnął w swoją stronę. Przypominało to rozciąganie na kole tortur, tyle że w wykonaniu siedmiolatków nie groziło śmiercią, za to było poniżające i głupie. Colin czuł się przez to, jakby nikt go nie lubił, co właściwie było prawdą. Pocieszała go jedynie myśl, że pewnego dnia będzie coś znaczył. Będzie sławny, a oni nie. Mama twierdziła, że przede wszystkim dlatego go dręczą. – Są po prostu zazdrośni – wyjaśniała. Ale Colin wiedział lepiej. Nie byli zazdrośni, lecz zwyczajnie go nie lubili. Czasami prawda bywa bardzo prosta. Zatem Colin i jego rodzice odczuli wielką ulgę, gdy tuż po rozpoczęciu trzeciej klasy chłopak zaistniał towarzysko, zdobywając (przelotnie) serce najładniejszej ośmiolatki w Chicago. 7 Choć to żałosne, tato mówił prawdę. Colin rzeczywiście chciał się uczyć sanskrytu. To coś w rodzaju Mount Everestu martwych języków. 8 „Kocham cię” po arabsku. 9 Graficzne przedstawienie tej koncepcji może pomóc ją zrozumieć. Colin wyobrażał sobie dychotomię
Porzucający/Porzucany jako krzywą Gaussa. Większość ludzi plasuje się gdzieś pośrodku, np. są albo umiarkowanymi Porzucającymi, albo umiarkowanymi Porzucanymi. Na obu biegunach znajdują się Katherine’y i Colinowie. 10 Jak każda sprytna małpka Colin dysponował bogatym słownictwem i ubogą ortografią. Nie wiedział, że Graham pisany wielką literą to imię, a „wydra” i „pana” to osobne słowa. Wybaczmy mu. Miał tylko dwa lata. 11 Nazwę tę, tak dla ścisłości, wymyślił Colin. Inni nazywali to ćwiczenie „rozciąganiem”, ale pewnego razu tuż przed rozpoczęciem zabawy, Colin zawołał: „Tylko nie róbcie mi Ręcznej Rozrywki!”. Określenie było tak trafne, że z miejsca się przyjęło.
(czwarty) Colin zjechał na parking w pobliżu Paducah w Kentucky około trzeciej nad ranem. Odchylił oparcie fotela, aż spoczęło na nogach przyjaciela leżącego na tylnym siedzeniu, i zasnął. Obudziłsię jakieś cztery godziny później, bo przygnieciony Hassan energicznie wierzgał. – Kafir, całkiem zdrętwiałem! Przesuń to cholerstwo do przodu, błagam. Colinowi śniła się Katherine. Pociągnął dźwignię i oparcie fotela gwałtownie się wyprostowało. – Ja pierdzielę – jęknął Hassan. – Czyżby wczoraj coś zdechło w moich ustach? – Śpię – burknął Colin. – Bo czuję w nich smak otwartego grobu. Zapakowałeś pastę do zębów? – To ma własną nazwę. Fetor hepaticus[12]. Dochodzi do tego w późnym sta… – Nikogo to nie obchodzi – przerwał mu Hassan, który mówił tak zawsze, gdy przyjaciel zaczynał pędzić w nieplanowanym kierunku. – Pasta? – Kosmetyczka w torbie w bagażniku – odpowiedział Colin. Hassan trzasnął drzwiami, a po chwili łupnął też pokrywą bagażnika, więc Colin przetarł oczy i stwierdził, że pewnie i tak już nie zaśnie. Podczas gdy przyjaciel klęczał na betonie twarzą w kierunku Mekki, Colin poszedł do toalety (graffiti w kabinie zadawało pytanie: „CHCESZ DUPNĄĆ LOLKA?”. Colin zastanawiał się, czy chodzi o zapalenie trawy, czy może niejaki Lolek oferuje usługi seksualne, a potem pierwszy raz od chwili, gdy leżał bez ruchu na dywanie w sypialni, oddał się swojej największej pasji. Ułożył anagram: „dupnąć Lolka” – „kolnąć pudla”). Wyszedł w ciepły poranek i usiadł przy stole piknikowym naprzeciwko przyjaciela, który katował blat scyzorykiem przyczepionym do kluczy. – Co robisz? – Colin złożył ramiona na stole i oparł na nich głowę. – Kiedy byłeś w ubikacji, usiadłem przy tym stole piknikowym w jakimś Pierdzielowie w stanie Kentucky i zauważyłem, że ktoś wyciął na nim napis „BÓG NIENAWIDZI GIEJA”, co prócz tego, że stanowi ortograficzny koszmar, jest niedorzeczne. Przerabiam go więc na „Bóg nienawidzi bagietek”. Z czym trudno się nie zgodzić. Wszyscy nienawidzą bagietek. – J’aime les baguettes – wymamrotał Colin. – Ty aime wiele durnych rzeczy.
Kiedy Hassan mozolił się nad tym, by Bóg nienawidził bagietek, myśli Colina powędrowały następującym torem: (1) bagietki, (2) Katherine XIX, (3) rubinowy naszyjnik, który jej kupił pięć miesięcy i siedemnaście dni wcześniej, (4) większość rubinów pochodzi z Indii, (5) niegdyś podlegających Zjednoczonemu Królestwu, którego (6) premierem był Winston Churchill i (7) czy to nie ciekawe, że wielu dobrych polityków, takich jak Churchill i Gandhi, było łysych, podczas gdy (8) wielu złych dyktatorów, takich jak Hitler, Stalin i Saddam Husajn, nosiło wąsy? Ale (9) Mussolini nosił wąsy tylko czasami i (10) wielu dobrych naukowców miało wąsy, na przykład Włoch Ruggero Oddi, który (11) odkrył (i nazwał swoim imieniem) zwieracz przewodu żółciowego, będący jednym z mniej znanych zwieraczy, podobnie jak (12) zwieracz źrenicy. Skoro o zwieraczu mowa: Hassan Harbish pojawił się w szkole Kalman w dziesiątej klasie, po całej dekadzie pobierania nauki w domu. Był całkiem bystry, choć oczywiście nie zasługiwałna miano cudownego dziecka. Tej jesieni zaczął chodzić na zajęcia z rachunków razem z Colinem, który był dziewiątoklasistą. Ale nie rozmawiali ze sobą, ponieważ Colin całkiem zrezygnował z nawiązywania przyjaźni z osobami niemającymi na imię Katherine. Nienawidził prawie wszystkich uczniów Kalman, co i tak nie miało znaczenia, bo oni w znacznej większości również go nienawidzili. Mniej więcej dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego Colin zgłosił się na zajęciach, a pani Sorenstein powiedziała: – Słucham cię, Colinie? Chłopak przyciskał palcami lewe oko w geście świadczącym o wyraźnym cierpieniu. – Mogę na chwilę wyjść? – zapytał. – Czy to nie może poczekać? – Obawiam się, że do zwieracza źrenicy wpadła mi rzęsa – wyjaśnił Colin, a klasa ryknęła śmiechem. Pani Sorenstein pozwoliła mu wyjść, więc poszedł do łazienki i, patrząc w lustro, wyciągnął rzęsę z oka, w którym rzeczywiście znajduje się zwieracz źrenicy. Po lekcji przysiadł na szerokich kamiennych schodach przed tylnym wejściem do szkoły, żeby zjeść kanapkę z masłem orzechowym bez galaretki. I tam znalazł go Hassan. – Słuchaj – powiedział – jestem w szkole dopiero dziewiąty raz w życiu, a jednak jakoś zakumałem, co można, a czego nie można mówić. I na pewno nie należy opowiadać o swoim zwieraczu. – To część oka – wyjaśnił obronnym tonem Colin. – Wykazałem się wiedzą. – Słuchaj, koleś, musisz wiedzieć, do kogo się zwracasz. To hasło powalałoby na konferencji oftalmologicznej, ale na lekcji rachunków wszyscy się tylko zastanawiali, jakim
cudem wetknąłeś sobie rzęsę akurat tam. I tak się zaprzyjaźnili. – Muszę przyznać, że nie mam najlepszego zdania o Kentucky – oznajmił Hassan. Colin podniósł głowę i oparł podbródek na przedramieniu. Przez chwilę toczył wzrokiem po parkingu. Nigdzie nie było widać jego brakującego kawałka. – Tutaj też wszystko mi o niej przypomina. Planowaliśmy wycieczkę do Paryża. Wiesz, ja nawet nie miałem ochoty jechać do Paryża, ale lubiłem sobie wyobrażać, jaka Katherine będzie podekscytowana w Luwrze. Chodzilibyśmy do eleganckich restauracji i może pili czerwone wino. Nawet sprawdzaliśmy hotele w Internecie. Chcieliśmy na to wydać kasę z Dzieciaków bystrzaków[13]. – Stary, jeśli Kentucky przypomina ci Paryż, to jesteśmy w czarnej dupie. Colin usiadł prosto i spojrzał na zaniedbany trawnik przy parkingu. A potem skierował wzrok na stolikowe rękodzieło Hassana. – Baguettes – wyjaśnił. – O rany! Dawaj kluczyki. Colin sięgnął do kieszeni i leniwym ruchem rzucił kluczyki nad stołem. Hassan złapał je, wstając, i skierował się do Katafalku Szatana. Niepocieszony Colin po chwili ruszył za nim. Sześćdziesiąt kilometrów dalej, nadal w Kentucky, Colin zwinął się w kłębek, opierając głowę o okno pasażera, i zaczął wreszcie zapadać w sen, gdy nagle Hassan zawołał: – Największy Drewniany Krucyfiks na Świecie – następny zjazd! – Nie będziemy oglądali Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie. – Ależ tak! Musi być kolosalny! – Hass, po co mielibyśmy go oglądać? – Jesteśmy w podróży! Tu chodzi o przygodę! – Hassan uderzył pięścią w kierownicę, żeby podkreślić swój entuzjazm. – Donikąd nam się nie spieszy. Naprawdę chcesz umrzeć, nie zobaczywszy Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie? Colin przemyślał sprawę.
– Tak. Po pierwsze, żaden z nas nie jest chrześcijaninem. Po drugie, spędzenie wakacji na oglądaniu kretyńskich przydrożnych atrakcji do niczego nie prowadzi, a po trzecie, krucyfiksy przypominają mi o niej. – O kim? – O niej. – Kafir, ona była ateistką! – Nie zawsze – miękko odrzekł Colin. – Dawno temu nosiła krzyżyk. Zanim zaczęliśmy ze sobą chodzić. – Wyjrzał przez okno na rosnące na poboczu sosny, które szybko zostawały za nimi. Jego nieomylna pamięć przywołała obraz srebrnego krucyfiksu. – Jako sitzpinkler budzisz moją odrazę – oznajmił Hassan, ale dodał gazu i minął zjazd. 12 Rzeczywiście ta dolegliwość nazywa się fetor hepaticus i jest symptomem późnego stadium chorób wątroby. Oddech wtedy ma zapach gnijącego trupa. 13 Więcej na ten temat później, ale w skrócie – jakiś rok wcześniej Colinowi wpadło trochę gotówki.
(piąty) Dwie godziny po minięciu Największego Drewnianego Krucyfiksu na Świecie Hassan wrócił do tematu: – A wiedziałeś w ogóle, że Największy Drewniany Krucyfiks na Świecie znajduje się właśnie w Kentucky? – zapytał podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć hałas dobiegający zza otwartego okna. Wystawiał przez nie rękę, która drżała pod naporem powietrza. – Dowiedziałem się dopiero dzisiaj – przyznał Colin. – Ale wiem, że największy drewniany kościół na świecie znajduje się w Finlandii. – Nikogo to nie obchodzi – odparł Hassan. „Nikogo to nie obchodzi” pomagało Colinowi połapać się w tym, czego ludzie chcieli słuchać. Zanim poznał Hassana, nigdy tego nie wiedział, ponieważ słuchacze albo akceptowali jego wywody dla świętego spokoju, albo go ignorowali. Albo, jak w wypadku Katherine, najpierw akceptowali, a potem ignorowali. Dzięki wydłużającej się liście rzeczy, które nikogo nie obchodziły[14], udawało mu się prowadzić rozmowy niezbyt odbiegające od normalności. Trzysta dwadzieścia kilometrów i jeden postój dalej, bezpiecznie opuściwszy granice Kentucky, chłopcy znaleźli się gdzieś w pół drogi między Nashville i Memphis. Podmuch z otwartych okien osuszał pot, prawie ich nie chłodząc. Colin zaczął się zastanawiać, gdzie by tu znaleźć jakiś klimatyzowany lokal, gdy zauważył ręcznie malowany billboard wznoszący się nad polem bawełny, kukurydzy, soi czy czegoś w tym rodzaju[15]. „ZJAZD NR 212 – ZOBACZ GRÓB ARCYKSIĘCIA FRANCISZKA FERDYNANDA – TU SPOCZYWAJĄ ZWŁOKI, KTÓRE ZAPOCZĄTKOWAŁY PIERWSZĄ WOJNĘ ŚWIATOWĄ”. – Niewiarygodne – mruknął Colin. – Mówię tylko, że powinniśmy gdzieś zjechać – perorował Hassan, nie usłyszawszy kolegi. – Znaczy się, ta autostrada podoba mi się tak jak każda inna, ale im dalej jedziemy na południe, tym goręcej się robi, a ja już pocę się jak dziwka w kościele. Colin roztarł obolały kark, obiecując sobie, że nie spędzi kolejnej nocy w samochodzie, skoro stać go na hotel. – Widziałeś tamten znak? – zapytał. – Który? – Ten o grobie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda.
Nie bacząc na drogę, Hassan odwrócił się do przyjaciela, wyszczerzył zęby i lekko stuknął go pięścią w ramię. – Rewelka, stary. A poza tym czas coś przekąsić. * * * Colin wygramolił się z samochodu na parkingu przed restauracją Hardee’s przy zjeździe numer 212 w hrabstwie Carver w Tennessee i zadzwonił do mamy. – Hej, jesteśmy w Tennessee. – Jak się czujesz, kotku? – Chyba lepiej. Nie wiem. Jest gorąco. Mamo, czy… hm… czy ktoś dzwonił? Mama zamilkła, a on z całą mocą odczuł jej upokarzające współczucie. – Przykro mi, kochanie. Jeśli hm… ktoś się odezwie, to poproszę, żeby zadzwonił na twoją komórkę. – Dzięki, mamo. Idę na obiad do Hardee’s. – Brzmi fantastycznie. Pamiętaj o zapinaniu pasów! Kocham cię! – Ja ciebie też. Po obiedzie złożonym z bezlitośnie tłustego Monstrualnego Superburgera w pustej restauracji Colin spytał kasjerkę, której sylwetka wyraźnie wskazywała na spożywanie zbyt wielu posiłków w miejscu pracy, jak dojechać do grobu Franciszka Ferdynanda. – Czyjego? – zdziwiła się. – Arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Przez chwilę patrzyła na niego pustym wzrokiem, po czym nagle jej twarz rozjaśnił błysk zrozumienia. – A, chodzi ci o Gutshot. Wybieracie się w dzicz, co? – Gutshot? – Tak. Musicie wyjechać z parkingu i skręcić w prawo, czyli w stronę przeciwną do autostrady, i za jakieś trzy kilometry dojedziecie do innej drogi. Będzie tam nieczynna stacja benzynowa. Skręcicie w prawo, a potem przez jakieś piętnaście, dwadzieścia kilometrów nie
będzie zupełnie nic. Następnie wjedziecie na niewielkie wzgórze i to już będzie Gutshot. – Gutshot? – Gutshot w stanie Tennessee. To tam mają arcyksięcia. – Zatem w prawo i znowu w prawo. – Tak. Bawcie się dobrze. – Gutshot – powtórzył Colin pod nosem. – Dziękuję. Wyglądało na to, że od ostatniego remontu nawierzchni wspomniana piętnasto- lub dwudziestokilometrowa droga znalazła się w epicentrum trzęsienia ziemi. Colin prowadził ostrożnie, ale mimo to zużyte amortyzatory Katafalku trzeszczały i skrzypiały na rozlicznych dziurach i wybojach. – Może nie musimy oglądać arcyksięcia – zasugerował Hassan. – Jesteśmy w podróży. Tu chodzi o przygodę – przedrzeźnił go Colin. – Myślisz, że mieszkańcy Gutshot w Tennessee widzieli kiedyś prawdziwego Araba na żywo? – Nie popadaj w paranoję. – Albo skoro o tym mowa, czy widzieli człowieka z fryzurą jewfro? Colin zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. – Ta kobieta w Hardee’s wydawała się całkiem sympatyczna. – No tak, ale nazwała Gutshot „dziczą” – zauważył Hassan, naśladując akcent sprzedawczyni. – Skoro Hardee’s to miasto, chyba nie chcę wiedzieć, jak wygląda wieś. – Hassan ciągnął swoją diatrybę, a Colin śmiał się we wszystkich właściwych momentach, jednocześnie prowadząc i obliczając prawdopodobieństwo tego, że arcyksiążę, który zginął w Sarajewie ponad dziewięćdziesiąt lat wcześniej i który przypadkowo przyszedł Colinowi na myśl poprzedniej nocy, został pochowany akurat gdzieś w tych okolicach. To było irracjonalne, a Colin nienawidził irracjonalnych zachowań, ale nie umiał wyzbyć się nadziei, że może, znalazłszy się w obecności nieboszczyka arcyksięcia, dowie się czegoś na temat swojej brakującej części. Oczywiście rozumiał, że wszechświat raczej nie spiskuje po to, by zaprowadzić człowieka w jakieś konkretne miejsce. Pomyślał o Demokrycie: „Ludzie winią naturę i los, lecz ich los jest tylko echem ich charakteru i namiętności, błędów i słabości”[16]. Tak więc nie los, lecz charakter i namiętności Colina Singletona, jego błędy i słabości sprowadziły go w końcu do Gutshot w Tennessee, liczącego 864 mieszkańców, jak głosił znak.
Początkowo zapowiadało się, że Gutshot niczym nie będzie się różniło od dotychczasowych pustkowi, może tylko nawierzchnia drogi była trochę lepsza. Po obu stronach Katafalku pola niskich jaskrawozielonych roślin ciągnęły się aż po szary horyzont, a gdzieniegdzie tylko widać było pastwisko dla koni, stodołę lub kępę drzew. W końcu oczom przyjaciół ukazał się stojący przy drodze dwupiętrowy budynek z pustaków pomalowany na koszmarny różowy kolor. – To chyba Gutshot. – Colin wskazał go głową. Na bocznej ścianie widniał ręcznie wykonany napis: KRÓLESTWO GUTSHOT – MIEJSCE WIECZNEGO SPOCZYNKU ARCYKSIĘCIA FRANCISZKA FERDYNANDA/ ZIMNE PIWO/ NAPOJE/ PRZYNĘTA WĘDKARSKA. Chłopak zaparkował na wysypanym żwirem podjeździe i, odpinając pas, powiedział: – Ciekawe, czy trzymają arcyksięcia z piwem, czy z przynętą. Dudniący śmiech Hassana wypełnił samochód. – Kurde, Colin zażartował. To miejsce działa na ciebie jak magia, koleś. Szkoda, że będziemy musieli tu zginąć. Mówię serio. Arab i pół-Żyd wchodzą do sklepu w Tennessee. Tak się zaczyna ten kawał, a w puencie występuje słowo „sodomia”. Mimo to kiedy Colin ruszył do wejścia, usłyszał, że przyjaciel idzie za nim przez żwirowy parking. Weszli przez siatkowe drzwi do sklepu wielobranżowego w Gutshot. Siedząca za kontuarem dziewczyna o długim, prostym nosie i oczach wielkości pomniejszych planet uniosła wzrok znad egzemplarza „Życia Celebrytów” i przywitała ich uprzejmie: – Cześć, jak się macie? – Dobrze. A ty? – odparł Hassan, podczas gdy Colin zastanawiał się, czy jakakolwiek godna uwagi osoba w historii ludzkości mogłaby czytać wydanie „Życia Celebrytów”[17]. – Też dobrze – odpowiedziała dziewczyna. Chłopcy przez chwilę kręcili się po sklepie, wyłożonym zakurzonym drewnianym parkietem, udając, że oglądają przekąski, napoje i małe rybki pływające w zbiornikach na przynętę. Kuląc się za sięgającym mu do ramion stojakiem na chipsy ziemniaczane, Colin pociągnął Hassana za koszulkę i, osłaniając dłonią usta, szepnął mu do ucha: – Porozmawiaj z nią. Tyle że Colin nie umiał mówić szeptem. Nigdy nie opanował tej sztuki, więc głosem
zaledwie nieco cichszym niż normalnie wypowiedział te słowa wprost w błonę bębenkową przyjaciela. Hassan skrzywił się i potrząsnął głową. – Jaka jest powierzchnia całkowita stanu Kansas w kilometrach kwadratowych? – spytał szeptem. – Około dwustu trzynastu tysięcy. Czemu pytasz? – Bo bawi mnie fakt, że wiesz coś takiego, a nie potrafisz wykombinować, jak mówić bez używania strun głosowych. Colin zaczął wyjaśniać, że szept również wymaga używania strun głosowych, ale Hassan tylko ze zniecierpliwieniem przewrócił oczami. Colin przez chwilę patrzył na niego wyczekująco, przygryzając kciuk, ale uwagę przyjaciela całkowicie pochłonęły chipsy, więc niestety nie miał wyboru. Podszedł do lady i powiedział: – Cześć, chcielibyśmy zobaczyć grób arcyksięcia. Czytelniczka „Życia Celebrytów” uśmiechnęła się do Colina. Zbyt okrągłe policzki i za długi nos zupełnie straciły znaczenie, gdyż miała ten rodzaj szerokiego, figlarnego uśmiechu, w który człowiek po prostu musi wierzyć – chciało się ją uszczęśliwiać, byleby móc patrzeć na ten uśmiech. Niestety tym razem szybko zgasł. – Zwiedzanie co sześćdziesiąt minut o każdej pełnej godzinie, kosztuje jedenaście dolarów i, mówiąc szczerze, wcale nie jest tego warte – poinformowała znudzonym głosem. – Zapłacimy – zapewnił ją Hassan, który nagle znalazł się za plecami kumpla. – Ten facet musi zobaczyć arcyksięcia. – Po czym pochylił się i dodał scenicznym szeptem: – Przechodzi załamanie nerwowe. Położył dwadzieścia dwa dolary na kontuarze. Dziewczyna błyskawicznie schowała pieniądze do kieszeni szortów, bez krztyny zażenowania ignorując stojącą przed nią kasę. Zdmuchnęła lok mahoniowych włosów z twarzy i westchnęła. – Gorąco dziś – zauważyła. – Czy zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem? – zapytał Colin. – Tak. I ku mojemu utrapieniu, to ja nim jestem. Wyszła zza lady. Niska. Chuda. O twarzy nie tyle ładnej, co interesującej. – Colin Singleton – przedstawił się Colin przewodniczce i sprzedawczyni.