cnizerarts

  • Dokumenty54
  • Odsłony8 243
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów68.8 MB
  • Ilość pobrań4 068

John Marsden - Kroniki Ellie 1. Wojna się skończyła, walka wciąż trwa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

John Marsden - Kroniki Ellie 1. Wojna się skończyła, walka wciąż trwa.pdf

cnizerarts EBooki
Użytkownik cnizerarts wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

JOHN MARSDEN Kroniki Ellie Wojna się skończyła, walka wciąż trwa

Dziękuję Sarah Alexander, Michelle Mitchell, Warwickowi Kirkowi, Susan Kirk, Charlotte Lindsay, Annie Higgins, Rhondzie Gawley, Rachel James, Desowi Jamesowi i Maureen Wiltshire.

Rozdział 1 Usłyszeliśmy to w połowie wspinaczki na grań. Ja, Homer i Gavin, tylko my troje. Grań była stroma, a skały kruche. Po pokonaniu trzech metrów w górę zsuwaliśmy się o dwa. To stało się mniej więcej o trzynastej piętnaście. W ciepłe majowe popołudnie. Jesień była upalna. Wokół rósł las, armia powykręcanych drzew stojących na baczność. Nosiły szarozielone mundury i wymachiwały liśćmi, nieustannie wykonując nieprzydatne ruchy. Ci żołnierze nigdy nigdzie nie wyruszyli, nigdy niczego nie zrobili. Ci żołnierze mieli wszystko gdzieś. Czasami w lesie jest zupełnie cicho. Nie zdarza się to często. Ale czasami koło południa w styczniowy dzień, kiedy temperatura jest wysoka, liście eukaliptusów zwisają zmęczone i oklapnięte, ptaki przestają fruwać, owady chowają się w cieniu, słychać tylko chrzęst kamieni i bzyczenie zagubionej muchy, a na polu - kroki byka, który powoli podchodzi do lepszej kępy trawy. Jednak tamtego majowego popołudnia było słychać te same dźwięki co zwykle: niezbyt głośne, raczej stonowane. Pszczoły, osy i żuki; ocierające się o siebie gałęzie drzew; sroki i rozelle, pliszki i strzyżyki. Kiedyś do mamy przyjechała przyjaciółka z miasta. Dochodziła do siebie po załamaniu nerwowym albo czymś w tym rodzaju. Trzeciego dnia wbiegła do domu, zasłaniając uszy rękami i krzycząc: „Przyjechałam na wieś, żeby mieć ciszę i spokój, a tu nic tylko hałas, hałas, hałas!”. Tamtego majowego dnia sami robiliśmy tyle hałasu, że prawie nie zauważałam dźwięków wypełniających las. W stukocie, chrzęście i klekotaniu osuwających się kamieni ginęły prawie wszystkie inne odgłosy. Do tego dochodziło jeszcze sapanie i dyszenie, zwłaszcza w wykonaniu Homera. Ostatnio naprawdę stracił formę. Zatrzymał się i oparł o drzewo - właściwie o pół drzewa, bo brakowało większości górnych gałęzi. Szeroko się do mnie uśmiechnął. Twarz lśniła mu od potu. Zatrzymałam się i też się do niego uśmiechnęłam. Przed nami Gavin maszerował naprzód z opuszczoną głową, jak zawsze niestrudzony. - Nie wytrzymujesz tempa - powiedziałam do Homera. - Ścigamy się? - zapytał, ale nie ruszył się z miejsca. Zrobiłam z dziesięć kroków. Ominęłam go.

- Wygrałam! - Przypomnij mi: po co właściwie się tam wspinamy? - zapytał, poruszając ramionami, żeby plecak lepiej się ułożył. - Dla zabawy - odparłam z największym przekonaniem, na jakie potrafiłam się zdobyć. - Dla zabawy, przyjemności, relaksu, pięknych krajobrazów i radości. Westchnął. - Niektórzy ludzie gadają, jakby połknęli słownik - powiedział. - A ty połknęłaś jakiś cholerny słownik synonimów. Właśnie kiedy mówił „synonimów”, rozległy się strzały. Dobiegały z dna doliny, najpierw odbijały się echem od zbocza wzgórza, a potem dźwięczały wokół. Mówiąc z matematyczną precyzją, w pierwszej serii było ich piętnaście, padły w równych odstępach i trwały około dwudziestu pięciu sekund. Potem, po mniej więcej dziesięciosekundowej przerwie, nastąpiły trzy nieregularne serie. Jeszcze później dały się słyszeć sporadyczne huki. Łącznie było tych strzałów ze trzydzieści i rozlegały się przez jakieś’ pięć, sześć minut. Pięć, sześć minut. Pod koniec tych pięciu, sześciu minut byliśmy już w połowie drogi powrotnej do domu. Kiedy się nad tym zastanowić, to niesamowite. Przecież dotarcie na tę wysokość zajęło nam ponad dwie godziny. Oczywiście wtedy szliśmy pod górę, a teraz prawie cały czas w dół, ale biorąc pod uwagę, że zmarnowałam co najmniej minutę na Gavina... Gavin jest prawie całkiem głuchy, co nie oznacza, że niczego nie słyszy - jego nauczycielka twierdzi, że zupełna głuchota w zasadzie się nie zdarza. Wiem tyle, że Gavin słyszy bardzo niewiele: głośne krzyki, przejeżdżające półciężarówki, wybuchy i helikoptery lecące w bliskiej odległości. Nie słyszy telewizora, muzyki ani rozmów. A już z pewnością nie słyszy, kiedy ktoś każe mu posprzątać w pokoju, odrobić lekcje albo nakryć do stołu. Nie słyszy, jak mówię, żeby się pospieszył, bo inaczej ucieknie mu autobus, ale słyszy takie teksty jak: „Gavin, bierz dupę w troki albo zaprowadzę cię na ten przystanek na kopach”. A mówię to dość często. Gavin nie słyszy strzałów z odległości kilku kilometrów. Zapomniałam o tym. Przypomniałam sobie, dopiero kiedy zawróciłam i przebiegłam sto metrów w dół grani. Wtedy gwałtownie się zatrzymałam. Byłam w rozterce. Zawsze lubiłam to słowo. Po prostu nigdy wcześniej nie miałam okazji go użyć. W głowie mignęła mi scena z The Silver Sword, w której Jan porzuca swojego psa Ludwiga, żeby pomóc dziewczynom uratować małego Edka. Autor mówi, że w tamtej chwili

Jan zaczął dorastać. Kiedy jako dziecko dotarłam do tego miejsca w książce, znienawidziłam Jana - znienawidziłam go za to, że zostawił ii swojego psa, aby umarł w strachu, w samotności i z poczuciem, że został zdradzony. Teraz miałam podobny problem. Podobny, ale jeszcze trudniejszy. Wiedziałam - tak jak wiem, że po lecie następuje zima - że te strzały dobiegały z mojego domu. Wiedziałam, że dzieje się coś okropnego i że muszę jak najszybciej się tam dostać, żeby pomóc rodzicom, a może nawet ocalić im życie. Musiałam jednak pamiętać, że Gavin jest tylko dzieckiem - nawet jeśli to twardy gówniarz - i nie mogłam pozwolić, żeby dotarł na szczyt sam, nie wiedząc, gdzie się podzialiśmy ani co się dzieje, pozostawiony samemu sobie i mogący się wpakować w jakieś kłopoty. Bo nagle już nigdzie nie było bezpiecznie i w górach znowu zaroiło się od przerażających niebezpieczeństw. Dlatego wydzierając sobie serce z piersi - dosłownie chwytając się za nie, jakbym chciała je wyrwać i rzucić na ziemię - wściekła na każdy krok, jaki muszę zrobić w przeciwnym kierunku, zawróciłam i popędziłam w górę grani. A Gavin szedł, szedł i szedł. Kiedy zostało mi już tylko dwadzieścia metrów, podniosłam garść kamieni i rzuciłam w niego. Wszystkie przeleciały obok. Wściekła i zrozpaczona schyliłam się po następną garść, ale wtedy jeden z tamtych kamieni potoczył się w kierunku Gavina, który wreszcie go zauważył. Odwrócił się. Nie wiedziałam, jak mam pokazać, co właśnie usłyszeliśmy, ale jedno trzeba mu było przyznać: szybko złapał, o co chodzi. I to jak szybko! A może po prostu przeraziła go moja mina. Rzucił okiem na moją twarz i już w następnej sekundzie pędził do mnie po głazach. Najwyraźniej nie musiałam niczego mówić. Znowu zawróciłam i pobiegłam na dół. Już po chwili Gavin dogonił mnie i wyprzedził. Wtedy przestałam się o niego martwić i przyspieszyłam. Choć krzemień spod kopyt uskakiwał podle, Koń szedł, omijał pnie zwalonych drzew, a jeździec, który Przybywał ze Snowy River, nawet nie zadrżał w siodle. Wspaniale było patrzeć na tę podróż przez góry. Wśród kory i młodych drzew, wybojów jakich mało, A po stoku galopem, z jeźdźcem złożonym wpół, Co nawet nie ściągnął wodzy, póki nie dotarł cało Do końca tej straszliwej drogi w dół. No tak, w przeciwieństwie do jeźdźca z wiersza Banjo Petersona nie miałam konia, ale mnie też czekała straszliwa droga w dół. Nie wiem, jak naszej trójcie udało się nie połamać sześciu kostek. A nawet siedmiu. Kamienie, które osuwały nam się spod nóg w drodze na górę, osuwały się jeszcze bardziej w drodze na dół. Przez pierwsze dwie minuty

wywoływałam całe wodospady kamieni. Kiedy się na nich skupiłam, o mało nie powaliło mnie przewrócone drzewo wiszące na wysokości szyi. Zrobiłam unik, ale dopiero w ostatnim momencie. Dając nura, podrapałam sobie czoło. Niżej na grani było kilka podmokłych miejsc, do których nigdy nie docierało słońce. Poślizgnęłam się na jednym z nich i zjechałam w przysiadzie, czując przeszywający ból w kolanie - oczywiście w lewym; wszystkie kary zawsze spadają na chore kolano. Prawe wiodło cudowne życie. Zsunęłam się ze dwa metry, próbując utrzymać równowagę, co, o dziwo, mi się udało, a potem zdołałam się wyprostować i uniknąć upadku, który na pewno by mnie spowolnił. Zakręty, królicze nory, a potem szereg powalonych drzew, cztery pniaki, jeden po drugim, zaledwie metr od siebie, a do tego cała masa towarzyszących im suchych gałęzi. Śmialiśmy się, kiedy z nimi walczyliśmy w drodze na górę. Teraz przeskoczyłam przez pierwszy pniak, dałam susa na drugi, stamtąd na trzeci, a potem musiałam zejść i zmierzyć się z ostatnim. To specjalność lasu: bierny opór wobec istot ludzkich. Dość szybko zostawiłam Gavina w tyle, w pewnym momencie wyprzedziłam Homera, a wkrótce znalazłam się na płaskim terenie i pobiegłam przez pole zwane Spaloną Chatą, czując, jak spływa ze mnie pot. Miałam wrażenie, że na polu brakuje powietrza i że upał kradnie mi energię. Zaczęłam się kołysać, biec ciężkim krokiem i miałam to okropne poczucie, że poruszam się w miejscu, że pędzę co sił, ale nigdzie nie docieram. Przez całą drogę w dół grani słyszałam rozproszone strzały, tym głośniejsze, im bardziej się do nich zbliżałam, i cały czas szukałam dla nich racjonalnego wytłumaczenia, nie mogąc jednak wymyślić ani jednego sensownego powodu. Ani jednego. Mój tata rzadko strzelał. Chyba miał na to jakieś uczulenie. Została mu tylko jedna strzelba kalibru.222, której od czasu do czasu używał do rozprawienia się z lisem, dobicia umierającego bydła albo do skrócenia męczarni kangurów potrąconych przez samochód i zostawionych na drodze. Nie miał nawet tylu naboi, ile wystrzelono w ciągu tych pięciu czy sześciu minut. Pędząc przez pole, nasłuchiwałam kolejnych strzałów, ale było już cicho. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. Spojrzałam przez ramię i zobaczyłam Homera z Gavinem, biegnących sto metrów za mną, mniej więcej razem. Nie obejrzałam się po raz drugi, nie mogłam sobie pozwolić na marnowanie energii. Chcąc się dostać do mojego domu z kierunku, z którego przybiegliśmy, trzeba było przeciąć pole zwane Jednym Drzewem, a potem moje ulubione: Parkowe. Tata nigdy nie lubił Parkowego, bo rosło na nim mało trawy dla bydła. To dlatego, że prowadziła przez nie dawna

droga do naszego gospodarstwa, a przez europejskie drzewa, które posadzono wzdłuż niej wiele lat temu, i przez towarzyszące im eukaliptusy trawa nie miała tam większych szans. Tym razem kochałam te drzewa jak nigdy przedtem, bo zapewniły mi dobrą ochronę. Nie wiedziałam, do czego biegnę ani co mogę zastać na miejscu, ale każda komórka mojego ciała była pewna, że będzie to coś złego. Wojna się skończyła. Skończyła się cztery miesiące temu. Ale kiedy cztery miesiące po wojnie rozlegają się dziesiątki strzałów, nie sposób się uchronić od obezwładniającego strachu. Nad strumieniem jest most dla samochodów, ale sto metrów przed nim uznałam, że skorzystanie z niego może nie być najlepszym pomysłem. Był zbyt widoczny, zbyt oczywisty. Wracałam do sposobu myślenia, dzięki któremu przeżyłam wojnę. To jak jazda na rowerze - nigdy się nie zapomina. Wchodzisz w to z powrotem bez chwili zastanowienia. Dlatego odbiłam w bok i przeszłam przez strumień kawałek dalej, starym żółtym mostkiem dla pieszych, butwiejącym od lat i przysłoniętym barwinkiem. Był śliski od wilgoci i pleśni, ale niedawno tata wymienił deski. Czułam zapach kreozotu. Potem wbiegłam na brzeg, tak żeby podchodząc do domu, korzystać z osłony dwóch dużych zbiorników na wodę. Na początku myślałam, że nic się nie stało. Wokół było spokojnie. Cicho. Nic się nie ruszało. Ale oczywiście właśnie to było nie w porządku. O tej porze na farmie powinno się coś dziać. Mama powinna rozwieszać pranie, pielić w ogródku zielnym albo iść drogą do skrzynki pocztowej. Moja przyjaciółka pani Mackenzie, która u nas mieszkała, powinna jej towarzyszyć, zapewniając niekończącą się dostawę paplaniny, która tak bardzo wyczerpywała mamę. Tata powinien wiercić dziury w nowych prętach do zagrody, naprawiać pikapa albo piłować powaloną akację przy bramie prowadzącej na pole Nellies. Cisza, o której wspomniałam wcześniej, ta panująca czasami w lesie w upalny dzień koło południa - właśnie taka cisza spowijała teraz mój dom. Otaczała mnie ze wszystkich stron. Wydawała się taka namacalna, jakbym wbiegła na ogromną ścianę z waty. Taka namacalna, że prawie się od niej odbiłam. Poza tym było coś jeszcze. Zapach. Czuć go zawsze po wystrzale z karabinu albo śrutówki. Mocny, słodkawy zapach prochu, który przysłania wszystko inne, w każdym razie na chwilę. Woń gnijących kangurów, benzyny albo setki owiec w zagrodzie - w starciu z nim to wszystko znika. A róże, lawenda i eukaliptusy nie mają szans. Mimo że od strzelaniny upłynęło - bo ja wiem - nieco ponad pięć minut, w powietrzu nadal unosił się ciężki zapach. Pobiegłam prosto do domu. Wiedziałam, że ryzykuję. Ale już potrafiłam sobie wyobrazić, co się stało. Wiedziałam, że w pobliżu mogą być uzbrojeni ludzie. Wiedziałam, że

to może być zasadzka. Ale czy masz inne wyjście, gdy chodzi o twoją rodzinę? Jak to mówią: rodzina jest najważniejsza. „Ta dziewczyna odwróciła się od własnej rodziny, to okropne”. Potem z mojej głowy uleciały wszystkie myśli. Nawet strach przed uzbrojonymi ludźmi. Mogliby przyjść i mnie zastrzelić, kiedy klęczałam na podłodze w kuchni. Pewnie nawet bym ich nie usłyszała. Pewnie nawet nie poczułabym kuli. Zabawna sprawa: nawet jeśli się spodziewasz pewnych rzeczy, nawet jeśli co najmniej od pięciu minut wiesz, co się dzieje i co prawdopodobnie zobaczysz, kiedy stajesz z tym czymś twarzą w twarz, od razu wiesz, że nic, nic, nic na tym świecie nie byłoby w stanie cię na to przygotować. Powykręcane ciało mojej mamy leżało na podłodze, z oczami utkwionymi w suficie. W zasadzie byłam w stanie patrzeć tylko na jej nogi. Pomyślałam, że nadal jest bardzo chuda. Wszystko powyżej nóg było zbyt straszne, żeby spojrzeć. Napastnicy musieli używać broni dużego kalibru. Zostawili po sobie prawdziwą jatkę. Nie było czego zbierać. Wszędzie krew i w ogóle. Znowu wstałam. Poczułam, że zaczynam się łamać, że wpadam w rozpacz, tu i teraz. Mimo to próbowałam wziąć się w garść. Powtarzałam sobie, że jest za wcześnie, żeby reagować, żeby cokolwiek poczuć. Miałam jeszcze coś do załatwienia. Homer i Gavin wpadli do kuchni. Nie spojrzałam na nich, nic nie powiedziałam, tylko się odwróciłam. Usłyszałam ich zduszone okrzyki, byłam w stanie sobie wyobrazić ich przerażenie. Homer powiedział chyba: „Jezu, nie”. W tamtym momencie było mi nawet łatwiej wyobrażać sobie ich twarze, niż cokolwiek czuć. Zauważyłam nogi pani Mackenzie wystające ze spiżarni. Przygotowałam się, zacisnęłam dłonie w pięści, próbując wykrzesać z siebie trochę opanowania, a potem do niej podeszłam. Patrząc na jej ciało, czułam, jak coś wzbiera mi w gardle, jakby chciało siłą wydostać się na zewnątrz, jakby jakieś oślizgłe zwierzę, które we mnie żyło, nagle zapragnęło wyjść. Dopełzło aż do ust. Musiałam zacisnąć zęby i połknąć to coś z powrotem. Przynajmniej pani Mackenzie nie została rozerwana na kawałki jak moja mama. Wystarczyła jedna kula. Wtedy byłam już chyba w jakimś transie. Prawie wybiegłam z domu, żeby poszukać taty. Patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że powinnam była pędzić na złamanie karku, na wypadek gdyby potrzebował pierwszej pomocy. Ale byłam w stanie emocjonalnej martwoty. A bieg z grani i przez pola wyczerpał mnie fizycznie. W dodatku bałam się tego, co mogę zobaczyć. I... och, było jeszcze mnóstwo innych powodów.

Mimo wszystko wiedziałam, że nie mogę zostać w domu i schować się w szafie, choć właśnie takie rozwiązanie podsuwał mi instynkt. Musiałam znaleźć tatę. Bez względu na wszystko musiałam go znaleźć. Ludzie, którzy to zrobili, którzy zaatakowali naszą farmę, byli zawodowcami - nie miałam co do tego wątpliwości. Prawdopodobnie zrobili mojemu tacie to samo co mamie i pani Mackenzie. Wpadłam do szopy do strzyżenia owiec i przebiegłam między pustymi stanowiskami, cicho łkając, z zaciśniętymi pięściami i takim ciężarem w żołądku, jakbym połknęła mokry cement. Minęłam starą prasę do wełny i stół do klasyfikacji. Wbiegłam do warsztatu i zajrzałam za wszystkie traktory, a nawet za pług. Wahałam się między starą stodołą a nowymi szopami do karmienia indyków i gęsi, zbudowanymi przez tatę w ramach naszej krótkotrwałej próby zróżnicowania hodowli. Wybrałam szopy. Przeskoczyłam przez rów i o mało nie potknęłam się o ciało. Leżało twarzą w dół. Nie było w mundurze, ale wiedziałam, skąd pochodzi. Spod niego nadal sączyła się krew. Przeskoczyłam przez nie i pobiegłam do szopy. W wysokiej trawie leżały jeszcze dwa ciała. Poczułam ucisk w gardle, jakby dwie ręce zacisnęły się na mojej szyi i próbowały udusić. Tata zginął w walce. Był w szopie, rozerwany na strzępy, tak jak mama. Wszędzie widziałam krew. Obok, prawie na nim, leżało kolejne ciało. Trudno było zgadnąć, co się wydarzyło, ale myślę, że tata jakimś cudem wyrwał któremuś z nich karabin i zabił tylu, ilu zdołał, zanim oni zabili jego.

Rozdział 2 Moja rodzina pracowała na farmie już przed Beadesami, w czasach koni i pługów. Zawsze hodowaliśmy bydło i owce, ale kiedy wojna się skończyła i dwadzieścia milionów ludzi trzeba było upchnąć na obszarze, na którym wcześniej mieszkało sześć milionów, straciliśmy mnóstwo ziemi. Mama mojej przyjaciółki Fi otrzymała zadanie podziału gruntów w okręgu Wirrawee i kiepsko na tym wyszliśmy. W każdym razie ja tak uważam. Tata postanowił zerwać z tradycją i zająć się hodowlą indyków i gęsi. Na początku myślałam, że to dobry pomysł, ale potem wszystko się popsuło. Kiedy tylko zaczęliśmy, indyki zaatakowała histomonoza i straciliśmy trzy czwarte tych nieboraków. Tata był przekonany, że choroba przyszła zza granicy, ale kto wie? W rzeczywistości wszystko wydarzyło się tak szybko, że zastanawiałam się, czy indyki nie były zarażone już w chwili zakupu. Trudno powiedzieć. Przed wojną rząd naprawdę bardzo surowo podchodził do spraw związanych z rolnictwem, a ponieważ mieszkamy na wyspie, miał ułatwione zadanie. Wszyscy, którzy przywlekli paskudne choroby, na przykład zarazę ziemniaczaną, kończyli wysmarowani musztardą i rzuceni rekinom na pożarcie. Ale kiedy wojna się skończyła, nagle znaleźliśmy się w zupełnie innej grze, bo choć nadal bardzo sumiennie przestrzegaliśmy kwarantanny, po drugiej stronie granicy wszyscy mieli ją gdzieś. Gdy skremowaliśmy dwa tysiące martwych ptaków w ogromnym ognisku - po tym wydarzeniu długo nie miałam ochoty na pieczony drób, a nigdy nie byłam fanką drobiu w wersji surowej - tata zrozumiał, że indyki i gęsi to nie jego bajka. Chyba w tym sensie histomonoza wyszła nam na dobre. Równie oczywiste było to, że trzy z czterech rodzin, które po podziale gruntów dostały dużą część naszej ziemi, nie nadają się do pracy na roli. Jedna rodzina nigdy wcześniej nie pracowała na farmie, druga była leniwa, a trzecia ostro popijała. No więc tata spotkał się z nimi i trochę ponegocjował. Byłam z niego dumna, bo negocjowanie nie przychodziło mu z łatwością. Po blisko tygodniowym targowaniu się wydzierżawił trzy czwarte ziemi, którą straciliśmy, i chociaż nie podobało mi się, że musimy płacić tym ludziom mnóstwo pieniędzy tylko po to, żeby odzyskać swoją własność, zaczęłam mieć nadzieję, że znowu będzie tak jak kiedyś. Drugą korzyścią z tej umowy było pozbycie się trzech rodzin, którym wcześniej byliśmy zmuszeni zapewniać schronienie. Jedna z zasad nowego porządku głosiła, że mamy im dać dach nad głową, dopóki nie wybudują własnych domów i nie zaczną pracować na

farmie. Zostali tylko Sandersonowie, a oni byli mili. Młode małżeństwo z dwojgiem dzieci. W przeciwieństwie do tamtych wybudowali już własny dom na polu zwanym Stokiem i przeprowadzili się do niego mniej więcej dwa tygodnie temu. Dość szybko, wziąwszy pod uwagę, jak trudno było zdobyć materiały budowlane, nie mówiąc o takich rzeczach jak kable elektryczne czy plastikowe rury. Została z nami pani Mackenzie, mama Corrie. Nic dziwnego, że przez jakiś czas nasze gospodarstwo przypominało małe miasteczko. Moja przyjaciółka Corrie zginęła podczas wojny. Niestety, nie ona jedna. Pani Mackenzie była fajna, ale przeważnie bardzo przygnębiona. I nic dziwnego. Przecież straciła jedyną córkę, a potem zostawił ją mąż, a dla kogoś, kto całą energię, czas i miłość poświęcał mężowi i córce, oznaczało to tyle, że nagle nie ma nic do roboty i nie ma gdzie się podziać. Pani Mackenzie mogła przyjść tylko do nas. Przynajmniej moja mama odzyskała dawnego ducha. Wojna dość mocno ją poturbowała. Mama była jedną z jej niewidzialnych ofiar. Chyba przeżyła załamanie nerwowe, chociaż nigdy do końca nie wiedziałam, na czym ono polega. Nadal była chuda i bardzo się postarzała, ale pewnego niedzielnego ranka poczułam, że wszystko wróciło do normy, bo wpadła do mojego pokoju, kazała mi zdjąć tabliczkę z napisem „Do ludzi z dysleksją: UFKC OFF” oraz znieść leżącą przy drzwiach górę brudnych rzeczy do pralni i włożyć je do pralki, a potem w ciągu godziny posprzątać w pokoju, bo inaczej dostanę szlaban do Bożego Narodzenia. W pewnym sensie poczułam ulgę, bo przez jakiś czas czułam się tak, jakbym to ja była mamą, a ona córką. Tyle się wydarzyło, w naszym życiu zaszło tak wiele zmian. Sytuacja zaczęła się jednak trochę uspokajać. I całe szczęście. Mniej więcej od miesiąca codziennie chodziłam do szkoły, a czasami nawet odrabiałam lekcje. Zajmowało mi to dużo czasu. Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, czułam się dziwnie, pisząc o starożytnym Egipcie, układzie immunologicznym i wierszach Philipa Hodginsa. Ale podobało mi się to. Dzięki temu nabierałam - bo ja wiem - dystansu. Tata zamówił czterdzieści wychudzonych krów, które miały się ocielić, i dwadzieścia wychudzonych byków. Trudno było zdobyć bydło, ale miał nadzieję, że uda mu się dostać jeszcze dwieście baranów i owiec od kumpla ze Stratton. Czekało nas dużo ciężkiej pracy, żeby rozkręcić wszystko od nowa i wrócić do tego, co mieliśmy przez tyle lat, ale chyba w końcu poczuliśmy, że zmierzamy we właściwym kierunku. Mimo to wiele spraw spędzało nam sen z powiek. Zwłaszcza opowieści o napadach

przy granicy. Nie było do końca wiadomo, co się właściwie dzieje, bo mieliśmy tylko jedną gazetę i jedną stację telewizyjną. Prawie wszystkie programy, które można było złapać, nadawano z Ameryki. Część mieszkańców uważała, że mnóstwo informacji lokalnych jest cenzurowanych. Rząd nie chciał, żebyśmy się za bardzo przejmowali - albo bali. Pan Purvis ze sklepu Mitrę 10 w Wirrawee powiedział mi, że od zakończenia wojny wysłał do gazety trzydzieści osiem listów i ani jednego nie opublikowano, co jego zdaniem miało dowodzić istnienia cenzury. Pomyślałam, że raczej pisze gówniane listy. O tak, krążyło mnóstwo plotek. Wirrawee zmieniło się w istną ich wytwórnię. Wypluwało je tak, jak fabryka w Stratton wypluwała kiełbaski. Jednym z najgorętszych tematów były napady w strefie przygranicznej, do których rzekomo dochodziło prawie od dnia zakończenia wojny. O niektórych z nich mówiono w wiadomościach, ale mnóstwo ludzi twierdziło, że media wspominają zaledwie o jednym wypadku na dziesięć. Mieszkaliśmy tak daleko od miasta i byliśmy tak pochłonięci próbami odbudowy farmy, że nie mieliśmy szans się dowiedzieć, co naprawdę się dzieje. Ale jedno wydawało się dość jasne: po obu stronach granicy byli ludzie, którzy przemykali się przez granicę w przeróżnych nielegalnych celach. Myślę, że ci od nas robili to dla zabawy, żeby coś ukraść, zemścić się za wojnę albo szukać nadal przetrzymywanych jeńców, których podobno ukrywano w trudno dostępnych miejscach. Jeśli chodzi o tych z drugiej strony, podejrzewam, że robili to... dla zabawy, żeby coś ukraść i zemścić się za wojnę. A część z nich była wściekła na traktat pokojowy i uważała, że powinna była zatrzymać cały kraj. Jeśli się nad tym zastanowić, może ludzie od nas też przekraczali granicę z tego powodu. Może uważali, że powinniśmy byli odzyskać cały kraj, więc postanowili go odbierać po kawałeczku. Mnóstwo ludzi po naszej stronie, łącznie z panem Purvisem, było przekonanych, że powinniśmy dostać więcej ziemi. Mówili nawet, że za wcześnie zakończyliśmy wojnę, że zaakceptowaliśmy niesprawiedliwe warunki pokoju. Bo ja wiem. Miałam wrażenie, że żadna strona nie wygrała tej wojny, ale wielka nowozelandzka kontrofensywa pod koniec zapewniła nam najlepsze warunki, na jakie mogliśmy liczyć. Bez tego zostałaby nam wyspa Flinders. Dwadzieścia milionów ludzi na wyspie Flinders. Byłoby nieciekawie. Zresztą co ja mogłam o tym wiedzieć? Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę moje wojenne doświadczenia - ukrywanie się w lesie i walczenie jak tygrys, przetrwanie, mimo że ścigało nas pół armii - nie mogę uwierzyć, że nie zachowałam większych środków ostrożności.

Kretynka, kretynka, kretynka. Człowiek popełnia w życiu mnóstwo błędów. Zostawia w domu bilet miesięczny, zapomina wyjąć babeczki z piekarnika, gubi książkę z biblioteki, w chwili rozkojarzenia nazywa panią Mackenzie mamą. Żadna z tych rzeczy nie ma większego znaczenia. Człowiek nie traktuje poważnie myśli o napadzie na swoje gospodarstwo i w rezultacie jego rodzice i pani Mackenzie zostają zabici. Wiedziałam o partyzanckiej walce znacznie więcej niż moi rodzice. To ja powinnam była o nas zadbać. Nie wiem, jak opisać tych kilka pierwszych dni. Nie wiem, jak opisać tych kilka pierwszych minut. Gavin przeżył szok - prawdziwy, poważny szok. Widziałam już coś w rodzaju szoku podczas wojny. Doświadczył go mój przyjaciel Kevin, kiedy nasza grupa, zdziczała i biegająca samopas, wysadziła w powietrze lotnisko w Wirrawee w ramach wkładu w wysiłek wojenny. Kiedy to się działo, Kevin był otępiały, ponury i przerażony. Teraz Gavin zupełnie się załamał. Leżał na werandzie, jakby miał jakiś atak, blady i dygoczący, spod przymrużonych powiek wyzierały mu tylko białka oczu i szczękał zębami. Kiedy wróciłam do domu, skupiłam na nim całą uwagę, próbując jakoś ogarnąć to, co się stało, próbując pojąć tę krew, te martwe ciała, tą śmierć i zmianę, jaka zaszła w moim życiu, i nagle, w środku tego wszystkiego, zdałam sobie sprawę, że muszę się zaopiekować Gavinem. Cokolwiek mówiłam, nie reagował. Nie stracił przytomności, ale równie dobrze mógłby być nieprzytomny. Musiałam wziąć się do roboty, pójść do bieliźniarki i przynieść koc, a potem, kiedy Gavin nadal nie przestawał się trząść, przynieść następny, usiąść obok, przytulić go, mówić do niego i śpiewać mu. Wątpię, czy cokolwiek usłyszał, ale to nie miało żadnego znaczenia. Zdarzały się chwile, kiedy żałowałam pojawienia się Gavina w naszej rodzinie, mimo że sama go sprowadziłam, ale ten moment z pewnością do nich nie należał. Od czasu do czasu migał mi gdzieś Homer. Trzymał strzelbę taty. Najpierw zobaczyłam, jak biegnie przez kuchnię, a potem krążył wokół domu, przyglądając się ogrodowi i drzewom i czasami przystając, żeby rozchylić krzaki albo gwałtownie otworzyć drzwi szopy i zajrzeć do środka. Wykazał się odwagą - gdyby w pobliżu czaili się jacyś ludzie, pewnie z łatwością by go dopadli. W domu dzwonił telefon, ale nie odebrałam i w końcu przestał. Po jakimś czasie twarz Gavina odzyskała kolory i jego skóra zrobiła się trochę cieplejsza. Prawie przestał się trząść i pomyślałam, że zasnął. Wstałam. Nie było to łatwe, bo zdrętwiały mi nogi i nie mogłam normalnie iść. Kiedy się podniosłam, Gavin drgnął, ale nie

otworzył oczu, więc odeszłam kilka kroków dalej. Widząc, że się nie poruszył, wbiegłam do domu. Homer wpadł z drugiej strony, napędzając mi stracha, bo przez chwilę nie wiedziałam, kto to. Oprócz strzelby miał karabin, najwidoczniej zabrał go jednemu z martwych żołnierzy. Podał mi broń i razem ostrożnie sprawdziliśmy pokoje. Działałam jak robot. Chyba byłam zadowolona, że znalazło się coś do roboty i nie muszę myśleć, nie muszę czuć. Ale nie mogłam tego odwlekać w nieskończoność. Wróciłam do kuchni. Nie zamieniliśmy jeszcze z Homerem ani słowa. Znowu spojrzałam na dwa leżące tam ciała, jakbym chciała sprawdzić, czy przypadkiem nie ożyły. Potem jeszcze raz poszłam do bieliźniarki i wyjęłam z niej dwa koce. - Chcesz ruszyć za nimi w pościg? - zapytał Homer. Miał na myśli żołnierzy. Nie wiem, dlaczego nazywam ich żołnierzami. Przecież byli zwykłymi mordercami. Przecząco pokręciłam głową. Nawet wkurzyłam się na Homera, że potrafi myśleć tylko o karze i zemście. Wiem, to niesprawiedliwe, ale przepełniała mnie taka wściekłość i rozpacz, że wszystko było w stanie mnie rozzłościć. Szczerze mówiąc, miałam Homerowi za złe, że w ogóle się odezwał. Po stole przebiegł pająk i tak mocno trzasnęłam go egzemplarzem „Vogue Living”, że jego małe czarne ciało zupełnie się rozpadło. Usiadłam na ulubionym krześle mamy i oparłam głowę na rękach. Siedziałam tak przez chwilę, a potem wstałam i zadzwoniłam na policję. Byłam jak w transie. Kiedy ktoś podniósł słuchawkę, powiedziałam: - Zastrzelono moich rodziców i panią Mackenzie. Oni wszyscy nie żyją. A potem jak kretynka odłożyłam słuchawkę. Po chwili oddzwonili. Nie wiem, jak się domyślili, że to byłam ja. Nie znałam tego policjanta. Chyba przedstawił się jako Elliott. - To prawda? - zapytał. - Była strzelanina? Na farmie Lintonów? Podałam słuchawkę Homerowi i poszłam do Gavina. Nadal wyglądał, jakby spał. Przyniosłam jeszcze jeden koc, tym razem z łóżka Gavina. Akurat koców mieliśmy pod dostatkiem. Przez cały czas słyszałam głos rozmawiającego z glinami Homera, niski i naglący. Zastanawiam się, jak się wtedy czuł. Kochał moją mamę i ubóstwiał mojego ojca. Poszłam do taty i nakryłam go kocem. Z jego ciała nadal sączyła się krew, ale chyba już krzepła. O dziwo, latała nad nim tylko jedna mucha. Ucieszyłam się z tego. Wróciłam do domu. Nie jestem pewna, co robiliśmy, zanim przyjechała policja. Dojazd zajął im pewnie trochę czasu, ale tego też nie jestem pewna. Homer powiedział, żebym usiadła obok Gavina. - Szok może zabić - ostrzegł. - Uważaj, żeby nie zmarzł. Opiekuj się nim. Chyba czuł, że przyda mi się coś, na czym będę mogła się skupić.

Po jakimś czasie Gavin się obudził. Nic nie powiedział. Siedziałam, głaszcząc go po głowie. Wiedziałam, że bardzo to lubi, jak pies, i że bardzo go to uspokaja. Myślałam o dziwnej drodze, którą przeszedł: od opuszczonych ulic Stratton na werandę mojego domu. Uczyniłam go członkiem mojej rodziny i teraz zastanawiałam się, czy wyświadczyłam mu tym przysługę. Może powinnam go była zostawić, żeby żył albo umarł w samotności. Od czasu do czasu po jego twarzy spływała mała łza, pozostawiając ślad jak wąż, a jego ciałem wstrząsał dreszcz. Zjawiła się policja, a po chwili karetka. Nie jestem pewna, czy Homer zadzwonił po pogotowie. Raczej nie. Pewnie zadbała o to policja. Ale ratownicy nie mieli wiele roboty. Przyjechały dwa radiowozy, a w nich trzech mężczyzn i kobieta. Czułam, że wolę rozmawiać z kobietą, więc starałam się trzymać blisko niej. Ale nie było wiele do powiedzenia. Szliśmy po grani na piknik na Szwie Krawca, tylko we troje. Nie byliśmy tam od wieków. Usłyszeliśmy strzały, przybiegliśmy z powrotem. Znaleźliśmy martwych ludzi. Koniec historii. Dużo się działo. Ludzie chodzili wokół, rozmawiali ściszonym głosem, robili zdjęcia, a w którymś momencie Homer poczęstował wszystkich kawą. Myślałam, że nie mam ochoty na kawę, ale przekonał mnie, żebym ją wypiła, i chyba kofeina trochę mi pomogła. Ambulans odjechał. Myślałam, że zabierze ciała, ale nie, zostały. Ciała. Dziwnie było myśleć o rodzicach jak o ciałach. Jakby nagle stali się przedmiotami. Przyjechała mama Homera, pani Yannos, a oprócz niej inni sąsiedzi i przyjaciele. Nawet nie pamiętam, kto dokładnie. Gavin się pozbierał i próbował wleźć mi na kolana, ale był na to zdecydowanie za duży i nie zostało mi już dla niego aż tyle współczucia. Pani Yannos długo mnie przytulała, lecz prawie tego nie czułam. Przyjechały jeszcze dwa samochody, kombi, i jacyś mężczyźni w szarych garniturach. Mówili do mnie głosami, które były tak ściszone i przesłodzone, że trochę mnie zemdliło, jakbym zjadła niedogotowaną kiełbasę. Dali mi jakieś formularze do podpisania i podpisałam je. Długo trwało, zanim zrozumiałam, kim są ci ludzie i czego chcą. Potem mnie olśniło: byli grabarzami. Wstałam i zaczęłam na nich krzyczeć, ale pani Yannos złapała mnie z jednej strony, Homer z drugiej, a potem musiałam stać i patrzeć, jak na metalowych noszach zabierają to, co zostało z mojej mamy i z pani Mackenzie. Potem - żeby się pognębić albo oddać mu cześć, albo z obu tych powodów - wyszłam na werandę i patrzyłam, jak zabierają tatę. Wrócili po jednego z zabójców. - Nie mamy miejsca dla pozostałych - powiedzieli. - Przyjedziemy po nich za dwie godziny.

Trzymając się za brzuch, pokiwałam głową. Nie chciałam, żeby morderca leżał w tym samym pojeździe co moi rodzice, więc kazałam tym ludziom umieścić go razem z panią Mackenzie, co było totalnie obrzydliwe z mojej strony. Pani Yannos razem z Sandersonami, którzy nadal uprawiali część naszej dawnej ziemi, zaczęli sprzątać w kuchni. Wzięłam ścierkę, żeby im pomóc, ale nagle poczułam tak wielkie mdłości na myśl o usuwaniu śladów krwi i części ciała mamy, że musiałam wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. Homer wyszedł za mną i objął mnie ramieniem. Przytuliłam się do niego, ale nie byłam w stanie płakać. Z drugiej strony tulił się do mnie Gavin i nagle pomyślałam, że to dwie najważniejsze osoby, które pozostały w moim życiu. Wtedy poczułam, jaka jestem samotna, i ogarnęła mnie rozpacz.

Rozdział 3 Kilka następnych dni minęło jak jakiś potworny koszmar. Albo kiepski haj. Nie żebym kiedykolwiek przeżyła kiepski haj. Nie przeżyłam żadnego. Dziesięć razy dziennie z obrzydzeniem odkrywałam kolejną kroplę krwi albo coś jeszcze gorszego w jakimś kącie, szczelinie albo we wnęce w kuchni. Nie do wiary, jak daleko dolatują krople krwi, gdy się rozpryskują. Już podczas wojny odkryłam, ile krwi jest w ciele człowieka, ale nigdy wcześniej nie musiałam żyć wśród konsekwencji tej ilości. Nie miałam ochoty wchodzić do kuchni. Ilekroć przestępowałam jej próg, wstrząsał mną dreszcz, ale wiedziałam, że nie mam innego wyjścia. I za każdym razem czułam, że za chwilę zobaczę ciała mamy i pani Mackenzie, nadal leżące na podłodze. Biedna pani Mackenzie. Pośród tego wszystkiego znalazłam chwilę, żeby pomyśleć o niej i o jej rodzinie. W pewnym sensie łatwiej było myśleć o pani Mackenzie niż o własnych rodzicach. Pani Mackenzie straciła dziecko, męża, a teraz wyruszyła na spotkanie z Corrie. Zupełnie jakby nagle zniknął wszelki ślad po jej pobycie na ziemi. Miałam nadzieję - zarówno ze względu na nią, jak i na siebie samą, na wszystkich - że istnieje jakieś życie po śmierci i że rzeczywiście dołączyła do Corrie. Korzystałam z kuchni, tylko kiedy musiałam, ale prawie nic nie jadłam. Sięgałam po jedzenie, spoglądałam na nie, robiło mi się niedobrze i odkładałam je z powrotem. Na szczęście nie musiałam gotować. Dostawałam jedzenie, mnóstwo jedzenia. Pani Yannos i pani Sanderson przychodziły codziennie, przynosząc zapiekanki, ciasta, zupy i kanapki. A Gavin nie przestał jeść, więc trzeba go było czymś karmić. Robiłam mu w kuchni śniadanie, podgrzewałam potrawy przynoszone przez sąsiadów i przygotowywałam w mikrofalówce czekoladę do picia. Homer przyprowadził anglikańskiego księdza z Wirrawee, który powiedział, że musimy ustalić szczegóły pogrzebu. Odparłam, że nie jestem w stanie, ale kiedy się podnieśli, żeby wyjść, zmieniłam zdanie. Zrozumiałam, że jeśli ja tego nie zrobię, sami się tym zajmą. I wiedziałam, że nie potrafiłabym dalej żyć, gdyby ktoś inny zajął się pogrzebem moich rodziców. Homer zacząłby pewnie od The Vines, a skończył na The Strokes. No więc tamtego wieczoru odkryłam terapeutyczne działanie przygotowań do pogrzebu. Ojciec Berryman zostawił mi wiersze i modlitwy. Kilka z nich przypadło mi do gustu. Jeden wiersz zaczynał się tak: Wszystko odpływa. Rzeka wpada do oceanu

I dołącza do wielkiej tajemnicy. Tak jak teraz ja. Nie możesz mnie zatrzymać, Tak jak nie możesz zatrzymać wody. Pozwól mi odejść... Problem w tym, że chociaż wiersz mi się podobał, nie mogłam go słuchać. Miałam pozwolić rodzicom odejść? Tęskniłam za nimi, marzyłam o nich. Ich nieobecność wywoływała ból sięgający szpiku kości. Chciałam ich zatrzymać. Zaczęłam przeglądać książki mamy i znalazłam wiersz, który zaznaczyła małym krzyżykiem. Z jakiegoś powodu wydał mi się bardziej odpowiedni i wiedziałam, że ojciec Berryman nie będzie miał nic przeciwko niemu. Wszystkie rzeczy brzydkie, zepsute, stare i zniszczone, Płacz dziecka obok drogi, wóz, który skrzypi i zgrzyta, Ciężkie kroki oracza, co w błocie wiosennym tonie, Krzywdzą twój obraz, który mi różą w głębi serca zakwita. Ta krzywda rzeczy niekształtnych nie da się w słowa ująć. Pragnę je stworzyć od nowa i siąść na zielonym wzgórzu, Nad ziemią, niebem i wodą - nowymi jak złota szkatuła Na obraz twój z moich snów, który mi w sercu zakwita różą* Ich śmierć pasowała do „krzywdy rzeczy niekształtnych”. Poza tym przypomniałam sobie, że mama ciągle opowiadała o „ich piosence”. O piosence, przy której po raz pierwszy tańczyła z tatą i która później zawsze wywoływała uśmiech na ich twarzach. Była chyba dość popularna. Daisy, moja złota, Odpowiedz mi ładnie! Kocham cię jak idiota I tylko ciebie pragnę! * W.B. Yeats, Zakochany mówi o róży w surym sercu, tłum. E. Życieńska, Wrocław 1997, s. 23 (przyp. tłum.). Nie obiecam ci balu, Na furę też nie mam szmalu, Ale będziesz wyglądała jak marzenie Kiedy razem ze mną usiądziesz na tandemie! Złapałam klimat i siedziałam do późna, szukając odpowiednich piosenek. Było ciężko, bo jeśli chodzi o gust muzyczny, bardzo różniłam się od rodziców. Nie chciałam wybrać czegoś, co im się nie podobało. Ale nie chciałam też wybrać czegoś, co nie podobałoby się mnie. Dlatego w końcu poszłam na kompromis i wybrałam Take It In The Waifs i There is a Mountain jakiegoś starego hipisa zwanego Donovanem. Na początku dzień pogrzebu był mokry i szary. Pasował w sam raz do mojego nastroju. Idealny dzień na pogrzeb. Ubrałam Gavina w najlepsze ciuchy, co wymagało wielkiego wysiłku. W pewnym sensie był to jego typowy dzień, podczas którego pokazywał się i od najlepszej, i od najgorszej strony. Ubranie się zajęło mu półtorej godziny i właściwie bez przerwy jęczał, narzekał, płakał i chodził naburmuszony. Czy miałam w sobie

współczucie dla tego małego rozbitka wyrzuconego przez wojnę na próg mojego domu? Czy przejmowałam się tym, że jedyne miejsce na świecie, w którym zaznał bezpieczeństwa, właśnie eksplodowało mu prosto w twarz? No cóż, tak. Ale półtorej godziny później miałam go serdecznie dość. Mimo że po strzelaninie ciągle ktoś nas odwiedzał, pod koniec dnia zawsze zostawaliśmy tylko we dwoje i było mi z tym coraz trudniej. Jemu chyba też. Potem, gdy w końcu udało mi się go ubrać, wyszedł z domu i zniknął. Wściekłam się, ale nie miałam ochoty znowu za nim biegać. Pomyślałam, że jeśli się ubłoci albo co gorsza, w ogóle się nie pokaże i nie pojedzie na pogrzeb, sam będzie sobie winien. Ja zrobiłam wszystko, co w mojej mocy. Ale on już po chwili wrócił do kuchni z bukietem kwiatów, których narwał w ogródku, i zrozumiałam, że zamierza zanieść ten bukiet na pogrzeb. O tej porze roku w ogródku nie rosło wiele kwiatów. Kilka późnych róż, sporo białych azalii, wypłowiała, ale piękna w swoim suchym płaszczu hortensja, a nawet trochę wczesnych kwiatów akacji. Jak już wspomniałam, tamtego ranka Gavin prezentował się zarówno od najgorszej, jak i od najlepszej strony. Cmoknęłam go w czoło, które natychmiast wytarł, żeby nie złapać jakichś babskich zarazków. Widok Gavina wchodzącego do domu z bukietem kwiatów naprawdę mnie poruszył. Bardzo trudno było mi znieść tę sytuację. Zwłaszcza to, że gdziekolwiek spojrzałam, widziałam rodziców, jakby nadal żyli. Ich obecność wyczuwało się w każdym zakamarku. To zabrzmi okropnie, ale tak samo jak krew mojej mamy rozprysła się po całej kuchni, tak jej życie rozprysło się po wszystkich zakątkach domu. Z tatą było identycznie. Otworzyłam książkę kucharską, a w środku tkwiła kartka z napisanym odręcznie przepisem na chleb na piwie. Wysunęłam szufladę i znalazłam stary zniszczony notes taty z adresami. Na stole w kuchni stał ostatni bukiet kwiatów ułożony przez moją mamę, zaczynał już więdnąć. Nie chciałam wchodzić do sypialni rodziców, nie mogłam do niej wchodzić, to było ponad moje siły. Wypełniała ją ich obecność i po raz pierwszy w życiu poczułam się tak, jakby nie było tam dla mnie miejsca. Może chodziło o ich zapach, który wyraźnie się tam wyczuwało. Kiedy weszłam do tego pokoju po raz pierwszy, szukając morderców, chodziłam na paluszkach, jakby rodzice rozpuścili się w powietrzu i rozproszyli niczym ciężka niewidzialna mgła. Bałam się czegokolwiek dotykać. Sama też przygotowałam się na pogrzeb. Rozpuściłam włosy, tak jak lubiła mama. Homer przyjechał o wpół do jedenastej. Kiedy go zobaczyłam przez okno w kuchni, podchodzącego do drzwi, zdałam sobie sprawę, że włożył coś, w czym jeszcze nigdy go nie

widziałam: granatowy garnitur z ciemnoczerwonym krawatem i wypolerowane buty z czarnej skóry. Poczułam się tak, jakbym połknęła małe jabłko, a ono utknęło mi w gardle. Chodziło nie tylko o to, że Homer był w takim wydaniu bardzo przystojny. Chodziło o to, że włożył ubranie, którego - wiedziałam to - szczerze nienawidził. Poza tym miałam świadomość, że przez kilka ostatnich dni ktoś dbał o farmę, karmił kury i zaganiał je do kurnika, doglądał bydła, wlewał paliwo do baków i uzupełniał zapas drewna. Wiedziałam, kto się tym wszystkim zajmował. Poczułam przypływ miłości do mojego starszego „brata” Homera i młodszego „brata” Gavina. Z Homerem praktycznie się wychowałam, a Gavina znałam o wiele krócej niż rok, ale w tamtej chwili oczyma duszy widziałam łączące nas więzi. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Strasznie się bałam tego, co mnie czeka. Nie wiedziałam, czy zdołam przez to przejść. Na widok tłumu przed kościołem poczułam się jeszcze gorzej. - Czy ci ludzie nie mają domów? - mruknęłam do Homera. Rzucaliśmy ten tekst od lat. Homer ścisnął mnie za rękę. - Chcesz tu chwilę posiedzieć? Opuściłam głowę. Nie byłam w stanie jej podnieść. - Chyba nie. Chyba będzie lepiej, jeśli się z tym zmierzę. - Hej, masz za sobą inne trudne chwile. Pamiętasz lotnisko? Więzienie? Obóz jeniecki? Dasz radę. - Tym razem jest gorzej. Nic nie odpowiedział. Odczekałam kilka minut i zanim to się stało niemożliwe, wysiadłam, złapałam Gavina za rękę i weszliśmy do kościoła. Daliśmy radę. Dopiero po - bo ja wiem - jakimś tygodniu zaczęłam znowu jakoś funkcjonować. Miałam dziwne poczucie winy, że w ogóle się budzę, jakbym okazywała w ten sposób brak szacunku rodzicom, zamiast już zawsze ich opłakiwać. Jakbym nie była dobrą córką. Jeśli zdarzyło mi się uśmiechnąć, zwrócić uwagę na piosenkę w radiu albo na program, który Gavin oglądał w telewizji, czułam wstyd. Jeśli nie myślałam o rodzicach w każdej chwili każdego dnia, jeśli nie ożywiałam wspomnień o nich siłą swojego serca i umysłu, byłam nielojalna. A co gorsza, myślałam, że przez to odejdą, że znikną na zawsze i wtedy naprawdę umrą. Byłam jedyną rzeczą, jedyną osobą, która stała między nimi a ich końcem. Można odnieść wrażenie, że cytuję tu mnóstwo wierszy, ale co tam, oto następny. Pewnego razu, parę lat temu, pan Kassar dał nam go na kółku teatralnym. Musieliśmy

przygotować występ na podstawie tego tekstu. Na początku nawet nie rozumieliśmy, o co w nim chodzi, ale kiedy pan Kassar wyjaśnił, że to wiersz o pamięci i o tym, że gdy ktoś umiera, wiele doświadczeń tego kogoś, jego historii i osobistych wspomnień, umiera razem z nim, nagle załapałam. Wiersz nosił tytuł Umarł starzec, umarło dziecko. Po śmierci starca nie został już nikt, kto pamiętałby śmierć dziecka, które urodziło się jemu i jego żonie jakieś sześćdziesiąt lat wcześniej. Więc było tak, jakby teraz to dziecko naprawdę umarło. Kiedy umarł i spoczął w grobie, Tysiąc milionów wspomnień, które nosił w sobie, Spoczęło razem z nim. Kometa nad Kakadu, Jaskry, którymi jako dziecko machał rozbawiony, Kościół Armii Zbawienia ogniem do cna strawiony I niemowlę zmarłe po dwunastym oddechu. Nie pozostał już nikt, kto przeczyta: „Na zawsze w naszych sercach”, Wyblakłym brązem w granitowym bloku. Żegnaj, starcze! Wraz z tobą odeszło tak wiele. I dopiero teraz można rzec to: Umarł starzec, umarło dziecko. Znałam trochę historii moich rodziców. Historie taty zawsze dotyczyły życia na farmie. Złodziei i indyjskich domokrążców, którzy zjawiali się w gospodarstwie, kiedy tata był jeszcze dzieckiem. Ciszy w szopie do strzyżenia owiec, gdy mężczyźni strzygli barany brzytwami, a nie elektrycznymi maszynkami, starając się nie poranić zwierząt. Weekendowych polowań, podczas których traperzy stopniowo spychali króliki w sieci zastawione w rogu pola, zdobywając w ten sposób ponad dwa tysiące królików w ciągu dwóch dni. Odrobaczania owiec mieszanką piaskowca i siarczanu nikotyny, po której rano na ziemi leżały setki ogromnych białych tasiemców. Nadmiaru bydła, który doprowadził do tego, że rasowe krowy poll hereford w dobrym stanie sprzedawano za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt centów. Oraz pożarów i powodzi. Zawsze pożarów i powodzi. Historie mojej mamy miały trochę szerszy zasięg. Niektóre były o dorastaniu w mieście, inne o zagranicznej wyprawie, na którą wyruszyła jako osiemnastolatka. A jeszcze inne o życiu na farmie z tatą. Jej ojciec był księgowym, a matka zajmowała się różnymi rzeczami, między innymi cateringiem, architekturą krajobrazu i produkcją radiową. Oraz wychowaniem córki. No więc historie mojej mamy dotyczyły nauki w prywatnej szkole, do której niektóre dziewczyny codziennie przywoził szofer, tego, ze pewnego dnia przyłapano ją na zakładaniu stanika na pomnik pierwszego dyrektora szkoły (który na domiar złego był facetem), że widziała, jak pijany rowerzysta przejeżdża nauczyciela. A potem, kiedy już skończyła szkołę - tego, że pomagała mamie zaprojektować ogród dla Moniki Duran, która uparła się, żeby na murze zawisło jej olbrzymie zdjęcie portretowe; że poszła na zabawę i w jednym z boksów w

toalecie znalazła martwą dziewczynę, że widziała pandy w Zoo Washingtona i zamieszki wywołane przez kiboli w Barcelonie. A potem pożarów i powodzi. Naprawdę uważam, że to właśnie takie historie robią z nas ludzi, którymi jesteśmy. Nie sądzę, żebyśmy przychodzili na świat jako puste skorupy. Mamy w sobie zaczątki osobowości i inteligencji. Ale w chwili narodzin, a być może jeszcze wcześniej, zaczynamy gromadzić historie i to właśnie one mają na nas największy wpływ. Jak.w tym wierszu: tysiąc milionów wspomnień. Tysiąc milionów wspomnień i jeszcze więcej. Mam wrażenie, że w ciągu swojego krótkiego życia przekroczyłam granicę tysiąca milionów. Czasami sama z trudem mogę uwierzyć, że widziałam i robiłam tyle rzeczy. Tydzień po pogrzebie zjawiła się Fi, weszła kuchennymi drzwiami. Stałam przy stole, próbując nauczyć Gavina, jak oddzielać białko od żółtka, i nie słyszałam, jak się zbliżała. A już z pewnością nie słyszał jej Gavin. Wrzucił jajko, ze skorupką i w ogóle, do miski z białkami, i podbiegł do Fi jak cielak do krowy nawołującej go muczeniem zza ogrodzenia. Oczywiście nie znam nikogo, kto w mniejszym stopniu niż Fi przypomina krowę. Fi jest raczej sarną, antylopą, młodą walabią, dziewczyną obdarzoną największym naturalnym wdziękiem, jaki kiedykolwiek widziałam. Gavin tulił się do niej bez końca, utrudniając mi dostęp do przyjaciółki. W zasadzie byłam o niego zazdrosna. Nie, nie zazdrosna - zazdrościłam mu. Jakimś cudem zrobiłam się za stara na totalne, niczym nieskrępowane i nieznające żadnych granic uściski. A takie uściski są najlepsze. Kiedy jednak w końcu udało mi się podejść do Fi, długo trzymałyśmy się w objęciach. Była bardzo ciepła. Potem zrobiłam jej kawę i wszyscy troje usiedliśmy przy stole. Gavin wcisnął się obok Fi na to samo krzesło, trzymając w ręku szklankę z rozcieńczonym syropem owocowym (kiedy wyciągałam ze spiżarni butelkę, poczułam kolejne bolesne ukłucie - mama zrobiła syrop niespełna dwa miesiące wcześniej i opatrzyła go etykietką z rysuneczkiem przedstawiającym owoce i pięknie wykaligrafowanym napisem „CYTRYNY I POMARAŃCZE LINTONÓW”). - Jak sobie radzisz? - zapytała mnie. - W porządku. - Na pogrzebie wyglądałaś okropnie. - Byłaś na pogrzebie? - Nie pamiętasz?

- Nie. Myślałam, że nie przyjechałaś. Właściwie trochę mnie tym uraziłaś. - Boże, Ellie, przecież nawet rozmawiałyśmy. Ale wydawałaś się taka nieobecna, jakbyś chciała, żebym trzymała się z daleka. No więc pomyślałam, że poczekam, aż odpłynie pierwsza fala gości. Bo mama powiedziała, że na początku będziesz nimi wszystkimi przytłoczona, a prawdziwi przyjaciele to ci, którzy zostają, kiedy reszta wraca do codziennego życia. - Chyba mam tu gdzieś księgę podpisaną przez uczestników pogrzebu, ale jeszcze nie miałam odwagi do niej zajrzeć. - No więc jestem, jeśli mnie potrzebujesz - ciągnęła Fi. - I będę, jak długo zechcesz: pięć minut albo parę tygodni. - Och, Fi, byłoby wspaniale, gdybyś została najdłużej, jak możesz. Nawet całe życie, jeśli masz ochotę. - Strasznie było? Czy to głupie pytanie? Pokiwałam głową. Nie byłam w stanie odpowiedzieć. W końcu głośno przełknęłam ślinę. - Strasznie. - Chcesz o tym pogadać? - Nie. Jeszcze nie. Może później. Nie wiem. Na chwilę zapadła cisza. - Pamiętasz cokolwiek z pogrzebu? - zapytała. - No jasne. Całkiem sporo - roześmiałam się. - Nawet głupie rzeczy, jak to, że panie Mathers i Kristicevic przyszły w tej samej sukience. - Tak, zauważyłam. Ale chyba chciałaś powiedzieć, że przyszły w takiej samej sukience. Bo gdyby przyszły w tej samej, byłoby im trochę ciasno. Dopiero po chwili zrozumiałam, co miała na myśli. To pokazuje, jak wolno pracował mój mózg. - A, bardzo śmieszne - powiedziałam, kiedy już załapałam. - Zauważyłaś, że Lee zemdlał? - Nie! Mówisz poważnie? On też tam był? - Boże, biedactwo, naprawdę byłaś nieprzytomna. - Lee zemdlał? - Jeszcze jak. Mój tata pomagał go wynieść na zewnątrz. Chyba codziennie rozmawiam z Lee przez telefon. Odchodzi od zmysłów. Napisał do ciebie ze cztery listy. Lee. To niesprawiedliwe, że ktoś o jednosylabowym imieniu składającym się z trzech

liter mógł przez ponad rok serwować mi skomplikowane, dręczące, oszałamiające, cudowne doznania, a co gorsza, robił to nadal. Kochał mnie, nie kochał, kochałam go, nie kochałam. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, uprawialiśmy seks. Ale potem nasz związek powoli dla mnie umarł. A po jakimś czasie znowu ożył. Potem umarł. Ożył. Umarł. Ożył. Teraz... nie wiem. Byłam na tak, na nie, na może, na wszystko po kolei. - On chyba wie, jak to jest. - Chyba tak, tylko że Lee nigdy nie widział ciał swoich rodziców. Tylko słyszał o ich śmierci. Odwróciłam wzrok i westchnęłam. - Nawet nie otwierałam listów. Przyszło ich mnóstwo, pewnie prawie wszystkie o mamie i tacie. Obawiam się, że czytanie tego będzie strasznie dołujące. Przeważnie nawet nie odbieram telefonów. - Tak, zauważyłam. Przy okazji ci w tym pomogę. Razem otworzymy listy, przeczytamy je i zadecydujesz, na które odpowiedzieć. Jeśli w ogóle będziesz chciała odpowiadać. - Dobrze, że przyjechałaś. Ale chyba nie powinnam ci pokazywać listów od Lee. Szeroko się uśmiechnęła. - Od razu lepiej. Powoli wracasz do życia. Mogę prosić o dolewkę kawy? Kiedy stałam odwrócona do niej plecami i nalewałam kawę, powiedziałam powoli: - Widzisz, Fi, ciągle się zastanawiam, czy to, co się wydarzyło, to moja wina. Mnóstwo ludzi od razu pospieszyłoby z pocieszającymi uściskami i słowami w rodzaju: „O, nie, Ellie, skąd ci to przyszło do głowy, oczywiście, że to nie twoja wina, musisz przestać tak myśleć”. Fi była rozsądniejsza. Nie powiedziała nic. Zaniosłam kawę na stół i znowu usiadłam. Nie patrząc na Fi, powiedziałam: - Dlaczego wybrali właśnie mój dom? Dlaczego ze wszystkich farm, wszystkich gospodarstw, wszystkich budynków, które mieli do wyboru, zdecydowali się właśnie na ten? - Mieszkacie blisko granicy. - Mieszkamy prawie na granicy. Dzieli nas od niej tylko kawałek lasu. Ale tysiące innych ludzi są w podobnej sytuacji. Jest mnóstwo miejsc do wyboru. - Myślisz, że to zemsta? Że wybrali cię ze względu na to, co zrobiliśmy podczas wojny? - Właśnie. Dość mocno daliśmy im się we znaki. - Nie do wiary, że wysadziliśmy w powietrze tyle miejsc. - Ja też nie mogę w to uwierzyć.