ANDREW J OFFUTT
CONAN I CZAROWNIK
PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER
I
SPISKOWCY
Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje z całego
Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego Arenjun
drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było dźwięk
subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji.
W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki były
czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w klejnotach na palcach
chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny odblask na
perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem
roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły krwawym
blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo uśmiechniętej
córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał.
W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra.
Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze dzieci,
złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni mordercy.
Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku. Niedomyte ciała
i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty, kiepsko
oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki kolorowego
szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych najemników z
Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów pochodził być
może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na sześciokątnych
kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom.
Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były tylko
miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach.
Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to. Dopiero
dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego durnia.
Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o dziurawych
murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go zapraszano. W
ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się zabawić w
śródmieściu.
Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża śpiącej
właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy z pochwą
wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul. Potem,
gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym kochankiem,
nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami wyszywany
płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o kocich
ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi oczami
złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą.
Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego
czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz kilku
nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał trzy sztuki
złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć, podczas
gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to znaczy każdy
z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie noc poza
maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego
przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną tunikę,
wybrał się zatem do śródmieścia.
Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział na nim
beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał jej kielich
świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie. Dziewczyna miała
tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się dostrzec pomimo jego
olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość kobiety, więc
zapytała go czym się trudni.
— Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił niebieskooki.
— Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż.
Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”, przychodzili
tylko bogaci i dobrze urodzeni.
— Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda
kobieta.
— W Cymmerii — poprawił ją.
Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy zabłysły jak
szafiry.
— Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp wzrostu, a
ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych krwią
współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden Aquilończyk
nie uszedł naszym mieczom i pochodniom!
Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu lat.
Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt!
Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich
pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście, zabrał ją z ulicy
pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej karczmie,
zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się swymi
ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany, miedziany
napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod metalem…
— Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same
muskuły…
Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest z całą
pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei cudzoziemiec z tak
barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży?
No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy jej
dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem wyciągnięcia od
chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne pragnienia…
— Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też starasz się
zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami!
Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie zaufać
jego niewinnym, błękitnym oczom.
— Ja nie kłamię, Kiliya.
— Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze, odziedziczonej
po hyboriańskich przodkach. — Nigdy?
— Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a pod stołem
jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo.
— Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej
wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie.
Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten przyciągnął
również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema kobietami, a
jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną.
— Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! —
zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym bogatego
pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty.
— O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie
wyglądającym uchwytem?
— Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra, by
dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go użyć, Kiliya
— rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na twojej szyi.
— Rubiny — teraz ona go poprawiła.
Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on chciał, by
ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo pod jego ręką.
— Conan…
— Tak.
— Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując mu się
badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie?
Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała uspokajająco
jej kolano.
— Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun?
— Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest.
On, udając zdumienie, pochylił się ku niej.
— Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze
zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią?
— Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści
błękitnooki Symrianin… złodziej.
— Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho, ho,
moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul.
— Sądzę, że może kilku… — zaczęła.
— Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem? Hej,
młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka?
Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na mówiącego.
Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło pięciu ludzi
ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina.
Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną głową
smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i czarnymi
wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży „Shadiz”,
w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki uzbrojonych po
zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu. Wszyscy obecni
z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego pomiędzy
stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz się zbliżał.
Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej udem.
Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma jest
Nieustępliwość.
Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad młodzieńcem
w błękitnej tunice.
— Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie Conan
— tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest moja
ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że właśnie
zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy.
— Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A jeśli
chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole.
Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się udawaniem
przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl płonący
lód.
— Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać spokój
uczciwym mieszczanom.
— Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej chwili jestem
mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety.
Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli nieruchomo z
wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak
porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do drzwi
wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę.
— Conan…
Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc:
— Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na
ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł również, co
robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten wyciągał
miecz!
Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na którym siedział,
ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w bok.
Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej siły, niż
Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać.
— Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę.
Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na kozłach, gdy
kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry.
Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa trafiła w
biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho.
— Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze!
Zraniłeś Kagula!
Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął miecz i
upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył oczy i
wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk wina. Wtem
spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan instynktownie
rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg stołu zamiast
ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki. Zadano cios w
oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie
niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby teraz jego
odcięta ręka.
Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które utknęło w
dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara zdrętwiała ze
strachu. Był w błędzie.
Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię
Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę.
— Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy, gdy
goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się gdziekolwiek indziej.
Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą siedział, ledwo
mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na miejscu
przyglądając się z ciekawością.
— Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go!
— Brać go! — warknął Kagul podnosząc się z pomocą Kiliyi.
— Zabić go! — zapiszczała Kiliya, będąca widać odmiennego zdania.
Zazdrosny strażnik i zdradziecka dziewka, która okazała się bardziej żądna krwi, niż
wampirzyce z Vanir. Prysły młodzieńcze złudzenia. Krótki flirt Conana z dobrze urodzonymi
i bogaczami Arenjun zakończył się.
Cymmerianin rzucił się w prawo, oddalając się od dwóch strażników i odwracając
jednocześnie. Kiedy obrócił się zupełnie, pochwa miecza zwisała już pusta, a przed nim
zamigotało długie na trzy stopy ostrze.
Trzeci strażnik skoczył naprzód i zadał szybki sztych.
Ten barbarzyńca był ogromny, lecz któż mógł wiedzieć więcej o szermierce niż
wyćwiczony strażnik z miasta, którego połowę mieszkańców stanowili złodzieje? Żołnierz nie
obawiał się żadnego opryszka, z których większość potrafiła tylko szybko uciekać.
Conan jednak ani myślał uciekać. Wykonał zręczny unik, pochylił się i zrobił krok ku
atakującemu. Oparłszy ciężar ciała na lewej nodze uniósł miecz ponad głowę.
Był to błąd, gdyż strażnik mógł teraz z łatwością rozpłatać udo barbarzyńcy. Żołnierz
skwapliwie zamierzył się do tego ciosu, gdy wtem miecz Conana niespodziewanie zmienił
kierunek ruchu. Zamiast się wznosić, pomknął poziomo. Zdezorientowany Zamoranin nie
zdążył się zasłonić. Trzy stopy wyostrzonej stali rozchlastało mu usta. Bryznęła krew, a
wrzask przerażenia i bólu przeszedł w głupkowaty chichot. Mężczyzna wypuścił miecz i
odwracając się plecami do Cymmerianina odszedł chwiejnie z dłońmi przyciśniętymi do
okaleczonej twarzy. Conan wzgardził odsłoniętymi plecami przeciwnika. Doświadczenie
dawno nauczyło go by nie marnować sił na już pokonanego wroga. Zdziwił się słysząc
zachęcający okrzyk w ogólnym chórze wrzasków przerażenia i zniewag, które wypełniły
karczmę „Shadiz”. Ktoś tutaj wyraźnie nie kochał stróżów prawa. Był to chyba ten spokojny
mężczyzna we wschodnim khilacie.
Zdziadziały szlachcic, z jedną ręką wspartą na wydatnym brzuchu, wrzaskliwie domagał
się miecza. Pewien młody roztropny żołnierz, który przypadkiem znalazł się wśród gości,
cofał się powoli. Zręczność młodego barbarzyńcy i jego doświadczenie w walce nie podlegały
dyskusji.
Kagul powstał. Wyglądał nikczemnie z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach miecza i
sztyletu.
Conan miał zatem przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn, dobrze rozstawionych i
powoli zbliżających się do niego. Znalazłszy się w roli osaczonego zwierzęcia, odzyskał
spokój.
— Cofnąć się — powiedział zimno. — Jeśli cenisz życie tych kundli, Kagul, odwołaj ich.
Umiesz zbyt mało, by wchodzić mi w drogę. Stać cię tylko na to, by napędzić strachu małemu
złodziejaszkowi czy podstarzałej ladacznicy. Ja okrwawiłem swój miecz w niejednej bitwie.
Zatem zejdźcie mi z drogi, parszywe psy!
Strażnicy zawahali się i popatrzyli niepewnie na Kagula. Ten zacisnął wargi i postąpił w
stronę Conana, ustawiając się tak, by móc zadać zdradzieckie pchnięcie trzymanym w lewej
ręce sztyletem.
— Brać go! — powtórzył ponownie stanowczym i nieugiętym głosem. — Nie musi być
żywy.
Conan przykucnął.
— Lepiej przyjdźcie tu wszyscy razem — odezwał się spokojnie. — W imię Bel! —
zawołał i skoczył, tnąc w skroń najbliższego strażnika, w chwili gdy ten oglądał się na
pozostałych. Zamoranin poleciał w tył i runął na stół. Oparta o ścianę córka jakiegoś
dostojnika westchnęła podniecona widokiem tryskającej krwi. Pierś dziewczyny zafalowała, a
czubek języka zwilżył karminowe wargi.
Kagul zaatakował podstępnym sztychem. Ostrze Conana odtrąciło sztylet z głośnym
szczękiem. Kagul ledwie zdołał sparować cięcie Cymmerianina, które spadło nań znacznie
szybciej niż się spodziewał. Barbarzyńca posługiwał się mieczem, jakby był on z drewna, a
nie z ciężkiego żelaza. Natychmiast po ciosie Conan cofnął się o krok. Spojrzał w lewo
zamierzając się na trzeciego strażnika. Wtedy ktoś, komu nie obce było imię Bel — bóstwa
złodziei, rzekł spokojnie:
— Lepiej poszukaj okna, góralu! Słyszę na zewnątrz kroki strażników.
Żołnierz obrócił się, by spojrzeć na mówiącego te słowa. Chciał zapamiętać człowieka
pomagającego przestępcy. Zdołał jednak tylko stwierdzić, że mężczyzna ów pochodzi
zapewne z Iranistanu. Zaraz potem zamorański strażnik poczuł w swym brzuchu
dwustopowy, ilbarski nóż nieznajomego.
Dokonawszy tego, obcy przemknął szybko pod ścianą i zniknął za drzwiami. Stary
krzykliwy szlachcic zaniemówił z wrażenia. Conan został sam. Postanowił nie czekać na
następny atak.
Już wcześniej wypatrzył okno, wychodzące na boczny zaułek. Runął naprzód, tnąc w biegu
tak mocno, że Kagul wolał odskoczyć niż odbić ten cios. Barbarzyńca przemknął obok, po
czym bez wahania cisnął miecz za okno, a następnie sam skoczył głową naprzód.
Na zewnątrz ostrze zadźwięczało o bruk. Conan obróciwszy się w powietrzu upadł na
ziemię. Przetoczył się i stanął szybko. Jedyną szkodą, jaką odniósł, była rozdarta tunika.
Jeszcze klęcząc na ziemi Cymmerianin chwycił lewą ręką miecz, wstając przełożył oręż do
prawej i wsunął go do pochwy nim w pełni się wyprostował. Dla postronnego obserwatora
ruchy barbarzyńcy byłyby tylko rozmazaną plamą. Conan popatrzył w górę. W ciągu chwili,
która minęła, Kagul i ostatni strażnicy nie dobiegli jeszcze do okna, a drugi oddział straży nie
dotarł do głównych drzwi oberży. Conan skoczył w ciemność.
W karczmie, odpychając na bok Kagula, stary gadatliwy szlachcic pierwszy dopadł okna.
Zdołał jeszcze dostrzec znikający w mroku błękit tuniki.
— Biegnijcie dookoła karczmy! — rozkazał stanowczo. — Ucieka zaułkiem w stronę
maul!
— Byłbym już go dopadł — warknął wściekły Kagul — lecz ty, stary durniu,
zatarasowałeś okno.
Starszy mężczyzna, w opiętej na brzuchu tunice, odwrócił się do sierżanta straży. Spojrzał
nań oczami nagle przemienionymi w lód.
— Raduj się dźwiękiem swoich ust, nędzniku — wycedził zimno. — Jestem generał
Stahir. Już drugi raz tej nocy szczekasz jak pies na lepszych od siebie. Dopilnuję, by twój
przełożony dowiedział się o twojej dzisiejszej głupocie i zuchwalstwie. Będziesz miał
szczęście nie rozmawiając z katem, a już na pewno nie pozostaniesz sierżantem straży.
Stahir odszedł kołyszącym się krokiem. Strażnicy zebrani w oberży ruszyli by wypełnić
jego rozkazy.
Żołnierze obiegli „Shadiz” dookoła, ale nie zauważyli nikogo. Nic dziwnego, gdyż
Cymmerianin jak wielki kot przykucnął na krawędzi dachu. Spoglądając w dół spokojnie
rozważał swą sytuację.
W chwili gdy Kagul rozmyślał ponuro nad swą przyszłością, Conan wstał i przeskoczył na
dach budynku, stojącego za oberżą „Shadiz”. Wkrótce był już o cztery budynki dalej. Słyszał
nawoływania strażników, miotających się po ciemnych, bocznych uliczkach. Żaden z nich nie
pomyślał by spojrzeć w górę. Szukali przecież człowieka, a nie górskiego kota…
Conan znów rozdarł swoją tunikę, lecz mógł tylko kląć. Jego wspaniały płaszcz pozostał
na stołku w karczmie „Shadiz” i niepodobna go było odzyskać! Na dodatek taka ładna
jedwabna tunika została zupełnie zniszczona. Znajdował się teraz nad ciemnym oknem
jednego z domostw. Miał już wskoczyć do wnętrza, gdy powstrzymał go wydobywający się
stamtąd głos.
Cymmerianin zmarszczył brwi, wpatrując się w okno. Odruchowo przysunął się by słyszeć
lepiej.
— Dlaczego to ma taką wartość dla Hisarr Zulu, tego nie wiem — powiedział męski głos.
— Ale jest też cenne dla naszego pana!
— I dlatego zostaniemy złodziejami — stwierdził inny głos, na pewno kobiecy.
„Cudzoziemcy” — pomyślał Conan ze złością, nie przejmując się tym, że sam jest tu obcy.
W Arenjun żyło wielu miejscowych złodziei, by i bez cudzoziemców było wystarczająco
trudno o łup. Czyżby ci tutaj omawiali swój plan?
Z wilczym grymasem na ustach Conan przylgnął ściśle do gzymsu na drugim piętrze i
skupił się na rozmowie dobiegającej z ciemnego pokoju.
— Dla naszego pana, na Erlika! — powiedział mężczyzna.
— Tylko dla niego — westchnęła kobieta. — Oko Erlika jest w rękach kogoś, kto zbiegł z
Zambouli dziesięć lat temu. Nazywają tego Hisarr Zulu magiem. Czy wiesz, Karameku, do
czego on potrzebuje amuletu naszego pana?
— Zapłatę otrzymamy bardzo dobrą, a trzecia jej część już dźwięczy w naszych
sakiewkach. Przestańmy zatem wyzywać nasz dobry los, Isparano. Powracając z amuletem do
Zambouli, otrzymamy nagrodę, za którą będziemy mogli żyć przez rok. Poprzestańmy zatem
na tym, że Oko Erlika należy do naszego khana i zostało ono skradzione przez jego dawnego
wroga. Trzeba je zatem odzyskać! Widziałaś przecież jak niepokoił się khan.
— Karameku! To ty nic nie wiesz? — zapytała kobieta z nie ukrywanym niedowierzaniem
w głosie. — I naprawdę nie chcesz wiedzieć?
— Naszym zadaniem — powiedział Karamek z przesadną cierpliwością w głosie — jest
odzyskać amulet. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej.
— Dobrze, słuchaj zatem, mój niemądry Karameku! Oko Erlika jest dla naszego khana
błogosławieństwem i przekleństwem. Dzięki jego czarodziejskiej mocy khan może być
zmuszony do posłuchu lub zabity.
— Na brodę Erlika! Nic dziwnego, że chce odzyskać amulet z powrotem!
— Nic dziwnego — zadumał się podsłuchujący. — Khan Zambouli zapłaci zatem każdą
sumę, by ujrzeć amulet ponownie w swych własnych rękach! Zamboula… Po dzisiejszej nocy
Arenjun stało się dla mnie zbyt niepewne… Dobrze byłoby więc znaleźć się w łaskach
władcy Zambouli!…
— Pomyśl dalej, Karameku — ciągnęła Isparana — gdyby khan został zabity, wcale nie
jego syn, Jungir, zdobyłby tron Zambouli. Byłby to Balad! A…
— Balad! Na Yog, pana Opustoszałych Miejsc! To byłoby nieszczęście!
— Nieszczęściem byłoby — dumał Cymmerianin, starając się ułożyć wygodniej — gdyby
ta para żółtodziobów ubiegła pewnego zręcznego złodzieja z Cymmerii…
Słuchał więc uważnie, gdy tamci układali swój plan. Mówili niespokojnie o strasznej
gwardii Hisarr Zulu — bezlitosnych żywych trupach ochraniających swego pana i jego
posiadłość. Isparana i Karamek spodziewali się także napotkać inne złowrogie moce, które
mag sprowadził dziesięć lat temu z Zambouli.
— Pojutrze zatem, na brodę Erlika — powiedziała Isparana — ruszymy gdy zajdzie
Księżyc i niebo stanie się ciemne, jak serce Hisarr Zulu!
Conan uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby w szyderczym grymasie. Miał już własny
plan! Cofnął się i przepełznął na dach. Potem skoczył na inny, a z niego na ziemię i w końcu
zniknął w mrokach maul.
— Pojutrze, hę? — pomyślał krzywiąc się. — Nie, jutro też będzie mało księżyca… więc
ubiegnę ich i skradnę ten amulet! A król Zambouli wiele zapłaci za swoje Oko Erlika.
Conan śmiejąc się odpełznął w noc i nie usłyszał końcówki rozmowy Zamboulan.
— Pojutrze, mówisz? — powiedział w zamyśleniu Karamek. — Nie, nie, Isparano.
Zapomniałaś, że druga noc od dziś to Noc Isztar, bogini czczonej przez tutejszą królową i
królewskie nałożnice! Ulice będą pełne ludzi z pochodniami, a Hisarr Zulu zamknie się w
swoim pałacu. Nie. Ukradniemy amulet jutrzejszej nocy!
II
W ZAMKU HISARR ZULU
Masa ludzka, z kilku krain, tłoczyła się na ulicach Arenjun, płynąc kolorową rzeką
pomiędzy posępnymi świątyniami i kaplicami niezliczonego mnóstwa dziwnych
zamoryjskich bogów. Każdy z kręcących się tutaj ludzi zajmował się swoimi sprawami.
Szpiedzy wypatrywali złodziei i spiskowców. Zazdrośni mężowie śledzili żony, a akolici
podpatrywali kapłanów konkurencyjnych religii. Wielu ludzi miało tu umówione spotkania ze
swymi znajomymi, panami, lub kochankami. Rynek Arenjun wydawał szum, jak wielki
pszczeli ul. Przedmiotem plotek byli wiecznie pijany król Zamory oraz Yara, kapłan, który
zginął w czasie nie wyjaśnionego runięcia Wieży Słonia. Do tej pory król był marionetką w
rękach Yary. Odkąd zaś kapłan zginął, już nikt nie wiedział kto właściwie włada teraz w
Zamorze. Gubiono się w domysłach, kogo w tej sytuacji należy się najbardziej wystrzegać.
Byli w Arenjun i tacy ludzie, co tylko chodzili i patrzyli, zadając niekiedy zdawkowe
pytania. Oni planowali kradzieże, a wśród nich był Conan Cymmerianin.
Tego dnia nie nosił wspaniałego płaszcza i rozstał się z trzykrotnie rozdartą tuniką z
błękitnego jedwabiu. Teraz był ubrany jak żebrak. Odpowiedzi na zadawane niby
przypadkiem pytania i zasłyszane tu i ówdzie plotki powiedziały mu o Hisarr Zulu więcej, niż
zdołał podsłuchać ostatniej nocy.
Człowiek ten był wielkim magiem. Mieszkał w otoczonej murem posiadłości na krańcu
Arenjun, po przeciwnej stronie od miejsca gdzie leżały świeże ruiny Wieży Słonia, będącej
teraz grobem kapłana Yary. Cichym szeptem wspominano o upiornej gwardii Hisarr Zulu, ale
nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego. Najważniejsza była dla Conana wiadomość, że dom
ten nigdy dotąd nie został okradziony. Kilku złodziei próbowało tego dokonać, ale wszyscy
zniknęli bez śladu.
Przewędrowawszy przez miasto, odziany w łachmany żebrak z gorejącymi, błękitnymi
oczami i prosto przyciętą czarną grzywą, dotarł do posiadłości Hisarr Zulu.
W obrębie murów nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie ujrzał też nikogo wchodzącego, czy
wychodzącego. Nie usłyszał głosów żadnych zwierząt i nie wyczuł ich odoru, chociaż węszył
i słuchał bardzo uważnie, dobrze pamiętając o lwach, pilnujących ogrodów Yary.
Dwie rzeczy pozostały mu z wyprawy do Wieży Słonia; mocna lina po zmarłym Taurusie
z Nemedii i większa przezorność. Żebrząc w okolicach posiadłości Hisarr Zulu, obejrzał
dokładnie otaczający ją mur. Stojący po drugiej stronie budynek wyglądał dziwnie i
imponująco. Zbudowany z kamienia i trupiobladego marmuru wydawał się być pogrążony w
osobliwej zadumie. Fioletowe okna złożone z wielu płytek płasko oszlifowanego ametystu
pogłębiały wrażenie groźnej tajemniczości.
— Jesteś wielki i silny, przeklętniku — warknął jednonogi mężczyzna na widok Conana
— dlaczego umniejszasz zarobek tym, którzy naprawdę potrzebują jałmużny? Idź kraść,
przeklęty!
Gdy zapadł zmierzch Conan zdjął znoszony płaszcz, który ukradł dziś rano w maul, złożył
go i wcisnął pomiędzy chropowatą korę drzewa a podstawę kamiennego muru otaczającego
dwór Hisarr Zulu. Stał teraz w ciemności, odziany tylko w luźną, krótką tunikę bez rękawów,
przepasaną szerokim pasem, z którego zwisał na rzemieniach długi sztylet w pochwie. Miecz
przewieszony był teraz przez plecy, tak że jego rękojeść wystawała ponad lewym ramieniem
Cymmerianina. Wewnątrz zwiniętego płaszcza pozostał woreczek z monetami, których brzęk
mógł zdradzać skradającego się złodzieja. Tu, w cieniu skrywającego je muru, pieniądze były
bezpieczniejsze niż gdziekolwiek indziej w maul!
Pomiędzy murem a drzewem Conan pozostawił również swoje sandały. Przy pasie zwisała
mu sakwa z narzędziami i wspaniała lina, należąca niegdyś do Taurusa z Nemedii. Spleciono
ją z włosów martwych kobiet, wydobytych przez Taurusa ze świeżych grobów. Dla
zwiększenia jej mocy wymoczono ją też w soku drzewa Upas. Stary złodziej mówił, że lina ta
wytrzyma ciężar trzech mężczyzn takich jak Conan.
Cymmerianin nie myślał sprawdzać tego teraz, gdyż mur miał tylko dziesięć stóp
wysokości.
Popatrzył wpierw uważnie dookoła, badając wzrokiem ciemność. Pałac Hisarr znajdował
się z dala od sąsiednich posiadłości. Conan nic nie zobaczył, ani niczego nie usłyszał. Jeszcze
za dnia upewnił się, że na szczycie muru nie ma stalowych ostrzy ani kawałków szkła.
Mogło być prawdą, że ośmiu czy dziewięciu złodziei w ciągu ostatnich kilku lat usiłowało
obrabować ten dom, i że żaden z nich nigdy więcej nie był przez kogokolwiek widziany, lecz
ludzie ci nie byli Cymmerianami…
Conan przeszedł kilka kroków wzdłuż muru, skoczył i chwycił oburącz za górną krawędź.
Podciągnął się i po sekundzie leżał już na szczycie kamiennej bariery. Trwał tak bez ruchu
przez jakiś czas, czujny i nasłuchujący. Jego niezwykle ostre zmysły nie wykryły żadnego
niebezpieczeństwa.
Księżyc, który właśnie pojawił się nad Arenjun, był tylko wąziutkim sierpem.
Cisza, niczym czarny koc, okrywała zadumaną posiadłość Hisarr Zulu. Dwupiętrowy i
dwuskrzydłowy budynek, stojący w odległości czterdziestu kroków od muru, wyglądał
posępnie i blado, jak stygijski grobowiec pełen wysuszonych mumii. Conan nie zauważył
żadnego światła, prócz sinej poświaty w jednym, odległym oknie na drugim piętrze.
Pas ziemi pomiędzy murem a domem porastały wiecznie zielone, smukłe krzaki, podobne
do stojących na warcie żołnierzy. Było już tak ciemno, że Conan nie potrzebował szukać
cieni, aby się kryć. Musiał tylko uważać na czające się między krzewami pułapki.
Rozważywszy wszystko Cymmerianin wskoczył do ogrodu Hisarr Zulu. Wylądował
prawie bezszelestnie. Teraz widział mniej, niż ze szczytu muru, ale nie był to duży kłopot.
Pamiętał każdy krzak, kształt domu i drogę prowadzącą do niego. Wziął głęboki oddech i
pobiegł jak kot.
Kilka sekund później był już obok pałacu. Nic się nie wydarzyło i jedynym dźwiękiem jaki
słyszał był jego własny oddech. Widać Hisarr Zulu nie miał takich obrońców jak Yara, albo
też Cymmerianin nie obudził jeszcze żadnego z nich. Dobrze!
Barbarzyńca spojrzał w górę.
Okno znajdowało się nisko, ale czy było otwarte? Nie.
Przysunął się do następnego. Może to? Też nie. Zastanowił się, czy go nie potnie. Nie.
Choć jedyne światło jakie widział było w innym skrzydle pałacu, nie mógł jednak ryzykować
trzasku rozbijanego szkła. Cymmerianin szedł dalej tuż przy jasnej ścianie. Krzewy wydawały
się pochylać ku niemu, aż zabobonny barbarzyńca odsuwał się od nich mimo woli.
Następne okno, jak inne sine i nieprzeniknione dla wzroku, było także zamknięte od
wewnątrz.
Tuż nad nim zamajaczył jednak mały, zaokrąglony balkon. Może tędy…
Torba wypełniona narzędziami, owiniętymi dokładnie szmatami dla wytłumienia szczęku
metalu, została przywiązana do końca liny Taurusa. Conan cofnął się kilka kroków i omal nie
wpadł w panikę, gdy oparł się plecami o iglasty krzew.
Balkon znajdował się piętnaście stóp nad ziemią. Otaczała go żelazna balustrada. Pionowe
pręty grubości kciuka umocowano w odstępach co dwie stopy. Conan stanął przy ścianie
budynku, wymierzył i rzucił. Lecąca torba z narzędziami pociągnęła za sobą linę.
Cymmerianin wymruczał przekleństwo, gdy sakwa uderzyła w jeden z prętów i odbiła się.
— Staraj się trafić w któryś z nich — poradził z ironią sam sobie — a chybisz dziewięć
razy na dziesięć!
Drugi rzut był udany. Torba przeleciała pomiędzy żelaznymi prętami od strony
Cymmerianina i wpadła między pręty po przeciwległej stronie balkonu. Conan, popuszczając
ostrożnie przewleczoną przez balustradę linę, pozwolił sakwie z narzędziami opaść na ziemię.
Następnie przywiązał sznur do niskiego, młodego krzewu i wytarł dłonie o tunikę. Powoli
podszedł do wolnego końca liny. Wziął głęboki oddech i podskoczył starając się złapać sznur
jak najwyżej. Zakołysał się, a za moment chwycił prawą ręką podłogę balkonu. Poruszał się
szybko, by dostać się na górę zanim wątły krzaczek zostanie wyrwany z ziemi. Zdążył.
— Bardzo zręcznie, Cymmerianinie — pomyślał — jeszcze jedno podciągnięcie i jesteśmy
w środku…
Uchwycił u podstawy jeden pręt, a potem sąsiedni. Następnie lewą dłoń przesunął trochę
wyżej, po niej prawą, i tak na zmianę, aż dotarł do szczytu balustrady.
Stojąc na balkonie wyjął linę spomiędzy krat, po czym wyrwał krzew, do którego była
przywiązana. Za chwilę wciągnął ją na górę wraz z krzakiem i sakwą z narzędziami. Gdy
pojawił się krzew, Conan odwiązał go i rzucił z taką siłą, że obciążona ziemią roślina upadła
aż za murem.
— Teraz… — pomyślał zwijając linę i mocując sakwę przy pasie — zamoryjscy bogowie
zechciejcie sprawić, aby drzwi balkonu nie były zamknięte!
Brak przychylności obcych bogów nie uczyniłby barbarzyńcy nieszczęśliwym. Wąskie
drzwi wychodzące na balkon nie były jednak zamknięte i Conan wszedł do pałacu Hisarr
Zulu. Znalazł się w pustym, ciemnym pokoju.
Mimo, iż miał za sobą wiele niebezpiecznych przygód, ciągle był tym samym porywczym
młodzikiem, który zginąłby rozszarpany przez lwy Yary, gdyby nie nemediański złodziej.
Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie w tym rozległym
domu może być Oko Erlika, ani jak ta rzecz wygląda.
Zastanowił się nad tym. Amulet oznacza przedmiot noszony na szyi na rzemieniu lub
łańcuchu. A jeśli jego prawowitym właścicielem był król, to na pewno w grę wchodził
łańcuch, i to bez wątpienia złoty. Dlaczego nazwano to Okiem Erlika?
Erlik, Żółty Bóg Śmierci, powinien mieć żółte lub żółtozielone oczy. Zatem należy szukać
statuetki na złotym łańcuchu, której oczami byłyby topazy lub jasne szmaragdy.
Rozumowanie to wydało się Conanowi całkiem prawdopodobne. Pozostało jeszcze drugie
pytanie: gdzie jest amulet?
Zapewne nie leżał on nigdzie na widoku. Lecz także nie powinien znajdować się w skrzyni
przechowywanej w podziemnym skarbcu. Bez wątpienia Hisarr trzymał klejnot gdzieś blisko
przy sobie, by móc się nim cieszyć. Conan przeszedł przez pokój i wyjrzał na korytarz
oświetlony przez oliwne lampy o smoczych kształtach, zwisające ze stropu na łańcuchach z
brązu. Cymmerianin, rozgniewany na siebie za swój brak wiedzy, postanowił odnaleźć
komnatę Hisarra i tam rozejrzeć się za amuletem. Ruszył korytarzem zdając się na swe
złodziejskie szczęście.
Wtem usłyszał zbliżające się, ostrożne kroki. Dwa szybkie stąpnięcia bosych stóp
przeniosły Conana do najbliższych drzwi. Popchnął je ostrożnie i stwierdził, że znajduje się
tutaj jeszcze jeden niezamieszkały pokój. Wewnątrz stała potężna statua, wykuta chyba z
jadeitu oraz wielka, czarna skrzynia, zawierająca prawdopodobnie przedmioty kultowe,
należącego tego bóstwa. Barbarzyńca wszedł, przymknął drzwi i zaczął obserwować korytarz
przez szparę. Po chwili ze zdumieniem rozpoznał nadchodzącego człowieka. Był to ten sam
mężczyzna ze Wschodu, który pomógł mu w karczmie ostatniej nocy! Niewątpliwie złodziej,
sądząc po jego reakcji na przywołanie przez Conana imienia boga złodziei.
Przyglądając się przechodzącemu obok drzwi człowiekowi Conan przypomniał sobie, że
wspominano mu dziś o innym cudzoziemcu pytającym także o Hisarr Zulu. Cymmerianin
przypuszczał, że człowiekiem tym był Karamek z Zambouli, ale sprzedawca gąbek
powiedział, iż mężczyzna ten na pewno pochodził ze znacznie bardziej odległego Iranistanu.
Conan nie wiedział nic o tym kraju. Zamboula leżała na południe od Arenjun, za pustynią.
Iranistan był na pewno jeszcze dalej, ale gdzie?
Zdumiony pojawieniem się tu i teraz człowieka z „Shadiz”, Conan zadał sobie pytanie czy
był to zbieg okoliczności, czy też Iranistańczyk również przybył po amulet? Cymmerianin
obserwował jak tamten idzie korytarzem i znika za najbliższym zakrętem. Conan odczekał
chwilę, by przekonać się, czy tamten nie zechce zawrócić i właśnie miał wyśliznąć się ze
swego schronienia, kiedy usłyszał odgłos stąpania wielu osób idących w ślad za
Iranistańczykiem.
Na Croma! Ten korytarz okazał się ruchliwy jak plac targowy w południe! Zirytowany
Conan cofnął się, przymknął drzwi i przysunął oko do szpary.
Niebawem ujrzał trzech uzbrojonych mężczyzn. Szli cisi, groźni, zdecydowani. Wszyscy
mieli na sobie hełmy z kolcem na szczycie, kaftany naszywane łuskami ze stali i nagolenniki
koryntiańskiej roboty. Każdy z nich trzymał w dłoni obnażony miecz, a za pasem miał sztylet.
Tarcz nie nosili. Przypatrujący się im barbarzyńca nagle stężał.
W tych strażnikach było coś niesamowitego, napawającego dreszczem. Stąpali ciężko,
patrząc przed siebie nieruchomymi, tępymi oczami. Barbarzyńca usłyszał ich oddechy, nie
byli więc martwi, lecz z ich ruchów i gestów biło jakieś osobliwe wrażenie beznadziejności,
upodobniające ich do obitych psów, lub uciekinierów z legionu potępionych dusz. Mimo to
szli zdecydowani, jakby kierowani jedną myślą.
Ścigali Iranistańczyka, czy był to zwyczajny obchód? Conan pozostał w kryjówce,
oczekując na dalszy rozwój wypadków. Ludzie ci nie wyglądali na czujnych, raczej sprawiali
wrażenie poddanych działaniu jakiegoś narkotyku. Cymmerianin pomyślał, że mógłby pójść
w przeciwnym kierunku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, ale ponieważ nie musiał
ryzykować, nie zrobił tego. Opuścił pokój dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że ostatni strażnik
zniknął za zakrętem korytarza. Zrobił kilka ostrożnych kroków…
Nagle rozległ się krzyk, a po nim szczęk metalu o metal i zgrzyt pochodzący od ostrza,
które przypadkiem drapnęło o mur.
— To na pewno Iranistańczyk — pomyślał Conan.
Odgłosy walki przesunęły się w głąb domu. Cymmerianin wyobraził sobie, jak osaczony
cudzoziemiec broni się powstrzymując gwardzistów, którym brak miejsca nie pozwalał
atakować inaczej jak zwartą grupą.
— To nie moja sprawa — uznał Conan — to tylko złodziej konkurent. Mam więcej
swobody dzięki temu, że on zajmuje tamtych. Lepiej pójdę zobaczyć, skąd nadejdzie Hisarr
Zulu, gdy zechce zbadać przyczynę hałasu. Gdy on przyjdzie tutaj, ja przeszukam jego
komnatę!
Myśli te były rozsądne, godne każdego złodzieja dbającego o własne korzyści.
Cymmerianin jednak nie zrobił nic, by zrealizować ów zamiar. Ostatniej nocy ten
cudzoziemiec we wschodnim stroju pomógł mu. Być może nie było to konieczne. Niemniej
jednak, ten człowiek ostrzegł Conana i zabił zagrażającego mu strażnika. Nie miało teraz
znaczenia, czy złodzieje mają swój kodeks honorowy, czy nie. Ważne, że mieli go
mieszkańcy Cymmerii.
Conan pobiegł ku dźwiękom walki, sięgając ponad ramię i wyciągając zza pleców miecz.
Za rogiem zobaczył dokładnie to, co sobie wyobrażał. Plecy trzech wartowników
przypierających do muru śniadego Iranistańczyka, który choć walczył dzielnie, wkrótce
zostałby rozsiekany na ćwierci.
Conan zaatakował, niczym tygrys ludojad. Nie mógł się oprzeć, by nie krzyknąć:
— W imię Bel!
— Ho ho! W imię Bel, olbrzymie! Uh! Kimkolwiek jesteś, Ajhindar z Ira–ah–nistanu nie
miał nigdy tak szybko… Huh! … odwzajemnionej przysługi!
Dalsza walka trwała bardzo krótko.
Dwaj gwardziści o pustych oczach odwrócili się do Conana. Trzeci, stojący na lewo do
Cymmerianina, nadal atakował Ajhindara z Iranistanu. Conan zatrzymał obu zwróconych do
siebie wartowników wściekłym cięciem na poziomie ich twarzy. Jeden z nich szarpnął się w
tył, a drugi uchylił się przed ciosem i wtedy miecz Conana uderzył z boku w kark trzeciego
gwardzisty. Ostrze przerąbało kręgosłup i ugrzęzło w czaszce.
— Świetnie zrobione! — zawołał Ajhindar i również zmienił kierunek własnego
uderzenia, trafiając środkowego gwardzistę tak jak Conan. Pozostał ostatni strażnik, który z
rozmachem rąbał w prawy bok Conana, nim ten zdążył wyciągnąć ostrze z potylicy swojej
ofiary.
Zdesperowany Cymmerianin poderwał w górę miecz razem z trupem i odbił cios tak
gwałtownie, że głowa zabitego rozleciała się jak arbuz. Uwolnione ostrze pomknęło dalej,
niemal muskając gardło Ajhindara.
— Hej! Uważaj, wielkoludzie! Czyżbyś naprawdę nie znał swej własnej siły! — zawołał
tamten z wyrzutem.
Ostatni gwardzista wykonał nagły zwrot. Ajhindar stał zbyt blisko ściany i zaczepił o nią
czubkiem klingi, gdy usiłował zbić pchnięcie trzymanego w lewej ręce sztyletu strażnika.
Zanim jednak wąskie ostrze dotknęło brzucha Iranistańczyka, Conan odrąbał trzymającą
sztylet rękę.
— Także zbyt mocno — mruknął Ajhindar, uchylając się przed strugą tryskającej krwi.
Gwardzista padł na kolana. Mimo tak strasznej rany nie wydał z siebie jęku. Iranistańczyk
kopnął go w twarz, przewracając na bok, i ciął z tyłu w kark. Szarpnął, wyrywając z rany
swój długi nóż z gór Ilbars.
— No cóż! — stwierdził na koniec — wygląda na to, że pozostawiamy wszystkich trzech z
przeciętym karkiem! Rad jestem, że pomogłem ci ostatniej nocy, przyjacielu. Powiedziałem
ci moje imię, a twoje?
— Jestem Conan, Cymmerianin.
— Ach tak, czarne włosy i błękitne oczy. Cymmeria, co? Wyrosłeś na olbrzyma w tych
górach, Conanie z Cymmerii. Dziękuję ci!
— Zwracam tylko przysługę z ostatniej nocy, Ajhindarze z Iranistanu.
Dwaj mężczyźni wymienili szerokie, okrutne uśmiechy. U ich stóp w kałużach szkarłatu
leżały trzy skurczone trupy. Conan wyszedł z tej walki bez szwanku, zaś Ajhindar miał
skaleczoną lewą rękę. Wytarł ją o ubranie, ale krew nie przestała płynąć.
— Ten bękart zadrasnął mnie. Kawałek jego białej tuniki będzie doskonałym bandażem. O
ile znajdę jakiś biały kawałek… — mruknął. — Conanie, dlaczego przyszedłeś tutaj właśnie
tej nocy? — zapytał Ajhindar ciągle się uśmiechając.
— Po amulet… — odpowiedział uradowany Conan swojemu nowemu przyjacielowi. —
Jest wiele wart dla pewnego króla zza pustyni. A ty?
— O bogowie, obawiałem się, że to powiesz — odpowiedział Ajhindar łagodnie i uderzył.
Uratował Conana przypadek. Stopa Iranistańczyka pośliznęła się na krwi gwardzisty.
Ostatni raz Cymmerianin dał się tak zaskoczyć gdy skończył trzynaście lat. Ajhindar zachwiał
się, a ociekający krwią nóż z Ilbars poleciał znacznie dalej, niż jego posiadacz zamierzył.
Cięcie wycelowane w kark, zamiast uderzyć w jego nasadę, ścięło tylko kawałek
samodziałowej tuniki i małą łatkę skóry z ramienia, zostawiając rankę nie większą, niż
paznokieć. Conan umknął szybkim ruchem, a kiedy znów stanął twarzą do Iranistańczyka był
już w odległości pięciu stóp od niego. Lewe ramię Conana piekło nieprzyjemnie. Miecz w
prawej dłoni uniósł się lekko.
— Przekleństwo — powiedział Ajhindar prawie z uśmiechem.
— Przyjaźń tak szybko utracona, jak zyskana, przyjacielu — Conan wypowiedział to
niskim gardłowym głosem. — Dlaczego?
— Musisz wiedzieć, że jestem tutaj w tym samym celu, co i ty. Rozkazał mi to mój król. A
tobie?
— Ja sam.
— Znów przekleństwo! Zwykły złodziej?
Cymmerianin skinął głową. Niefrasobliwe zachowanie i zdradliwość tego człowieka
zraniły barbarzyńcę daleko mocniej, niż jego nóż. Conan poczuł głęboki żal.
— Zatem przyłącz się do mnie, Conanie. Mój król będzie wdzięczny memu przyjacielowi,
który pomógł mi zdobyć… amulet.
Conan rozważał propozycję tylko kilka sekund.
— Po zdradzie jaką mi okazałeś? Obawiałbym się zasnąć, albo odwrócić do ciebie
plecami, przyjacielu.
Ajhindar westchnął.
— Po tym, co widziałem, teraz i ostatniej nocy, podejrzewam, że nie jesteś tym, co
powiedziałby: „Przykro mi Ajhindarze…”. Po prostu zabrałbyś amulet, a ja poszedłbym dalej
z pustymi rękami. Czyż nie mam racji?
— Masz rację, przyjacielu.
— Ach, starasz się być uszczypliwym. To oczywiście młodość. Ale spójrz wokoło;
mnóstwo tu kosztowności. Wszystko jest twoje. Ja chcę tylko amuletu…
— Tak jak i ja.
— Przekleństwo. Z tego, co widziałem, mogę sądzić, że najlepszą szansę usunięcia cię bez
walki już wykorzystałem.
— Znów racja — stwierdził Coonan — były przyjacielu. Teraz możemy tylko narobić
zbędnego hałasu i zapewne ktoś to usłyszy. Będę więc stał z dala, gdy ty będziesz odchodził
przez najbliższe okno, gdyż nie pragnę cię zabić.
Iranistańczyk spoglądał smutno, kiwając głową.
— Przez najbliższe okno… Iść do domu z pustymi rękami, hę?
— Tak, przyjacielu. Z pustymi rękami… ale żywy.
Ajhindar ciężko westchnął. Przypatrując się Cymmerianinowi przykucnął i podniósł
sztylet, którego były właściciel już nie potrzebował.
— Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, przyjacielu Conanie. Spełniam królewską misję,
jak już wiesz. Czy to prawda, że wy Cymmerianie jesteście barbarzyńcami?
— Tak nas nazywają.
— Przekleństwo! Nazbyt duży i zbyt dobry. No cóż… Ajhindar odwrócił się, opuszczając
ramiona… i zawirował rzucając się do ataku. Podniósł sztylet i nóż, mierząc w człowieka o
którym wiedział, że jest dość szybki, by ich uniknąć.
Conan nie dał się drugi raz zaskoczyć. Przy pierwszym, podstępnym ataku Ajhindara, był
bliski śmierci. Tym razem już z daleka odbił długi nóż z Ilbars własnym mieczem, odtrącił
sztylet i obrócił się w taki sposób, że nadgarstek Ajhindara uderzył w jego pas, po czym
kopnął Iranistańczyka w lewą nogę.
Ajhindar próbował przez chwilę odzyskać równowagę. Nie mając jednak nic innego do
oparcia prócz powietrza, upadł ciężko, a jego lewy łokieć uderzył mocno w ścianę korytarza.
Sztylet wypadł mu z dłoni. Siedząc na podłodze z plecami opartymi o mur, tuż przy drzwiach
z dziwnie nisko umieszczonym zamkiem, spojrzał w górę na Cymmerianina.
Conan nie wykorzystał okazji. Ciągle nie chciał zabić tego człowieka.
— Przekleństwo — oderwał się znów Ajhindar uśmiechając się łagodnie. — Jesteś silny i
zwinny, wielkoludzie. Ten sztylet nie dał mi więcej szczęścia, niż swemu poprzedniemu
właścicielowi. Przypuszczam, że nie weźmiesz go jako zdobyczy. Jest chyba przeklęty —
westchnął. — No jak?
— Barbarzyńca ofiaruje ci szansę, byś wstał i odszedł, Ajhindarze. Zaciągnąłem wobec
ciebie dług. Nie, nie oczekuj, że zbliżę się do twoich stóp. Przegrałem kiedyś walkę właśnie
przez kopnięcie w kostkę, gdy myślałem, że już zwyciężyłem. Nigdy więcej nikt nie zaskoczy
mnie w ten sposób.
Ajhindar pokazał Cymmerianinowi zęby w ponurym uśmiechu i potrząsnął głową nie
próbując ukryć swego szczerego podziwu.
— Ile masz lat, wielkoludzie… dwadzieścia?
— Dziewiętnaście.
Ajhindar zachichotał.
— Wierzę ci!
Z jeszcze jednym westchnieniem Ajhindar z Iranistanu zaczął się podnosić. Nagle rękojeść
noża, którego nie wypuścił z ręki, omsknęła się na kafelkach, tak że Iranistańczyk oparł się
bokiem o drzwi z nisko osadzonym zamkiem. Jeden ozdobny kaseton odpadł z cichym
trzaskiem, odsłaniając coś jakby szufladę. Gdyby Ajhindar stał, znalazłaby się ona na
wysokości jego goleni. Teraz jednak leżał, więc dwie karamijskie żmije, które wyprysły z
owej niszy za kasetonem ugryzły Iranistańczyka w twarz i kark.
Szarpnął się i jęknął raczej ze zdziwienia, niż bólu. Nie okazał przerażenia, puścił nóż i
uchwycił zygzakowate gady po jednym w każdą rękę,, po czym cisnął oba w Conana.
Cymmerianin odsunął się bardzo zgrabnie na bok i ciął nadlatujące żmije. Cztery kawałki
węży uderzyły w mur korytarza naprzeciw Iranistańczyka i spadły wijąc się na podłogę. Nie
obuty Conan przezornie odsunął się od nich o krok.
— Jesteś najgorszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek zdobyłem, Ajhindarze z
Iranistanu.
— Tak, i ja tak sądzę. Przekleństwo! Wszystko dlatego, że się pośliznąłem… No cóż, tak
to jest, Conanie, przyjacielu, zostały mi tylko minuty. Wysłuchaj mnie bez pytań. Moim
panem jest Kobad–szach, król Iranistanu — och!
Ajhindar wzdrygnął się i oparł plecami o drzwiczki, zza których przybyła jego śmierć.
Conan stwierdził, że jad żmij, używany często do zatruwania grotów strzał i skrytobójczych
sztyletów, zaczyna działać. Strużka krwi wyciekającej z opuchlizny na karku Ajhindara
dowodziła, że jeden z jadowych zębów zatonął w żyle szyjnej Iranistańczyka.
— Minuty? — pomyślał Conan — Nie, jeszcze tylko chwila…
— Kobad–szach zapłaci więcej niż zażądasz, młodzieńcze. Dużo więcej. Nie bądź więc
głupi, by robić interesy z jakimś małym arenjueńskim paserem. Wiesz, że możesz… ach! —
znów dreszcz wstrząsnął ciałem konającego. Jego twarz ściemniała, a ręce skurczyły się i
zacisnęły. — Możesz uciec — powiedział niższym głosem, jakby słowa stały się nagle
trudniejsze do ukształtowania i wypowiedzenia. — Aren–j–junnn… weź… oko… do…
Koobada… prosto w dół tym korytarzem… małe ostrze… poszszukaj je… w szkatule… w
zie… e… elonym… poookoo…
Ajhindar z Iranistanu opadł na posadzkę, purpurowo–czarny na twarzy. Opuchnięty język
wysunął się z ust, a oczy wyszły mu z orbit. Ręka, którą sięgał do piersi, nigdy tam nie
dotarła.
Conan westchnął ciężko.
— Kobad–szach nie dał ci wiele, przyjacielu. Tylko śmierć daleko od domu, na Croma!
Zobaczymy jeszcze, komu to przehandluję — spojrzał dookoła i mruknął cicho: —
Tymczasem byliśmy cisi, jak stado koni!
Bosonogi Cymmerianin przeszedł obok kałuż krwi i zwłok czterech ludzi, i ruszył w głąb
korytarza. W umyśle barbarzyńcy utkwiły słowa Ajhindara: „Delikatne, małe ostrze”… Nie
miał pojęcia, co to mogło znaczyć.
III
W ZIELONYM POKOJU
Idąc drogą, którą wskazał mu Ajhindar, Conan Cymmerianin dotarł do końca korytarza i
stanął przed kasetonowymi drzwiami. Nie miały one nisko umieszczonego zamkajak te, które
przyczyniły się do śmierci Iranistańczyka, ale barbarzyńca był ostrożny. Zakrwawionym
mieczem szturchnął kilka razy klamkę oraz kasetony dookoła niej i dopiero potem otworzył
drzwi.
Pokój, który ujrzał, wydawał się ogromny. Miał posadzkę z zielonych kafelków,
podobnych do strząśniętych przed czasem liści. Ciemnozielone obicia pokrywały ściany, a
spod stropu, podtrzymywanego przez kolumny z zielonego serpentynitu i zdobionego
iskrzącymi się żywo kryształami skalenia, zwisały aż do podłogi aksamitne draperie w
kolorze drzewa cedrowego. Tylko jedna kotara, w rogu pokoju, była koloru czerwonego wina.
Na środku komnaty stał niski stół, a obok niego znajdował się inny, dłuższy i wyższy,
nakryty kamienną płytą, na której stało mnóstwo rozmaitych przedmiotów. Był tam między
innymi ogromny tygiel ozdobiony magicznymi runami zabarwionymi czerwoną ochrą; złota
kadzielnica i alembiki zawierające jakieś tajemnicze, barwne ciecze. Nieco dalej mała,
prostokątna kryształowa szkatułka, szlifowana w tysiąc płaszczyzn, błyszczała i połyskiwała
w świetle wiszącej, potrójnej lampy.
Tuż pod ścianą stał atanor, czarny i okopcony, podobny do żelaznego karła. Conan
stwierdził, że pokój posiada jedno okno zasłonięte ciężkimi kotarami w kolorze sosnowych
igieł.
Dookoła z półmroku wyłaniały się dziwne i straszne posągi demonów z czarnego jak noc
onyksu, porfiru i błyszczącego miką bazaltu. Jako towarzystwo miały pożółkłą ze starości
wyszczerzoną mumię, spoczywającą na specjalnej podstawie. Zasuszone zwłoki oświetlały
dwa ropiejące stoczki palące się z takim swędem, jakby tłuszcz z którego je wykonano
pochodził z kilkumiesięcznych grobów.
Nie było to sanktuarium, gdzie mieszkali życzliwi ludziom bogowie, tylko komnata
należąca do czarownika oraz służących mu demonów z innego świata.
W pokoju tym było również dwoje ludzi.
Na pewno nie byli u siebie. Obydwoje mieli brązową skórę, czarne włosy i oczy.
Mężczyzna nosił ciemnoczerwoną kamizelkę na koszuli koloru sadzy z długimi rękawami i
czarne nogawice znikające w miękkich, czarnych butach. Ciemny strój nocnego złodzieja był
dobrany z dużą starannością. Twarz mężczyzny ozdabiał zakrzywiony, jastrzębi nos.
Spódnica kobiety również była czarna, zaś jej ciemnozieloną tunikę opinał brokatowy pas.
Podobnie jak Conan była boso. Z płatków jej przekłutych uszu zwieszały się ogromne srebrne
kręgi. Brwi nad prostym nosem były starannie uczernione. Czerwone jak cynober wargi
lśniły, niczym wypolerowana miedź.
W prawej ręce kobieta trzymała młotek z owiniętym obuchem, a w lewej na złotym
łańcuchu kołysał się malutki złoty mieczyk. Ozdoba, czy amulet?…
„Poszukaj delikatnego, małego ostrza”.
— Na brodę Erlika! — wzdrygnęła się Isparana — czy to jeden z jego strażników? Jest tak
duży, że mógłby iść na niedźwiedzia z cierniem zamiast broni.
Conan uniósł miecz. Wzrok dziewczyny spoczął na poplamionym czerwienią ostrzu.
— Ten kolec ma trzy stopy, Isparano. Nie mam chęci użyć go tej nocy jeszcze raz. Na
Croma, cóż to za dom pełen złodziei? Rzuć tę błahostkę tutaj na podłogę, a ja będę stał i
patrzył, jak oboje odchodzicie. Najlepiej wyjedźcie do Zamory dzisiejszej nocy — nie mógł
się oprzeć pokusie, by popisać się swą wiedzą. — Powiedzcie swemu khanowi, że mam
innego kupca na jego amulet… i kiedy wybiorę pomiędzy nim, i jego bez wątpienia hojnym
konkurentem, zrobi najlepiej zabijając Balada. Tak na wszelki wypadek.
— Wiesz bardzo dużo, nieznajomy — powiedział mężczyzna, wyciągając miecz i uginając
lekko kolana — dość by wiedzieć, że nie możemy oddać ci tego drobiazgu.
Cymmerianin westchnął rozmyślając nad tą zbyt zawiłą dla niego sprawą.
— Nie chcę się z tobą kłócić, Karameku. Czyż tej nocy nie będzie końca zabijaniu?
Mężczyzna wyglądał na trzydzieści lat, kobieta na młodszą od mego o pięć. Miała duże
oczy i kształtną figurę. Była więcej niż ładna.
— W imię Erlika — wyszeptała. — Zabiłeś Hisarr Zulu?
— Nie. Tylko trzech jego wartowników i… innego złodzieja.
— Pragnącego zdobyć amulet?
— To — stwierdził Conan — was nie dotyczy.
Unosząc miecz wkroczył do komnaty.
— Teraz rzuć ten drobiazg.
Isparana zacisnęła mocniej dłoń.
— Karamek…
— Spokojnie, Ispa. Cofnij się do drzwi, którymi przyszliśmy i oddal się. Jeśli nie będę
przy bramie miasta w ciągu godziny…
— Karamek… — cofnęła się, niepewna co uczynić z klejnotem, który wisiał na łańcuszku
wystającym z jej zaciśniętej pięści.
Conan ruszył. Karamek zabiegł mu drogę. Cymmerianin uniknął jego ciosu uskakując w
bok. Isparana pobiegła do drzwi znajdujących się w odległym kącie pokoju. Conan
wściekłym cięciem na odlew zmusił Karameka do zejścia mu z drogi i ruszył za uciekającą.
Dotarł do drzwi w chwili, gdy te zamknęły się z trzaskiem. Nie miał czasu na ich ponowne
otwarcie. Musiał obrócić się lub zginąć od ciosu w plecy.
W ostatniej chwili sparował cięcie nadbiegającego Karameka. Pęd napastnika i siła ciosu
uniemożliwiły mu szybkie przejście do obrony. Łapiąc równowagę Zambulańczyk oparł się
dłonią o ścianę. Conan kopnął go w kolano i Karamek bezwładnie osunął się po murze,
zrywając przy tym aksamitną kotarę koloru krwi. Obicie spadło na Zambulańczyka. Conan
dźgnął trzy razy kłębiące się zwały tkaniny. Ostrze miecza znów zalśniło jasną czerwienią, a
bezkształtny tłumok zadygotał konwulsyjnie.
Cymmerianin pchnął drzwi, przez które wybiegła Isparana. Były zamknięte na klucz.
Warknąwszy przekleństwo, uderzył w nie barkiem. Nie ustąpiły.
Obraźliwe słowa w trzech językach bluzgnęły z ust Cymmerianina. Za moment odwrócił
się i pobiegł przez zielony pokój ku wąskiemu oknu. Jeszcze mógł dogonić Isparanę…
Wtem fragment podłogi pod jego stopami przesunął się w bok i Conan wpadł w głęboką na
trzy stopy dziurę. Pokrywa pułapki błyskawicznie powróciła w poprzednie położenie
ściskając jego nogi z siłą imadła Cymmerianin szarpnął się z furią, lecz nie zdołał się uwolnić.
Próbując podważyć pokrywę zapadni ostrzem miecza, skaleczył się w udo i złamał czubek
klingi. Spowodowało to nowy potok przekleństw.
Został złapany w doskonałą pułapkę, zastawioną na kogoś, kto usiłowałby wejść lub wyjść
przez okno. Na przemian zionąc przekleństwami i wzywając imiona wszystkich bogów, o
jakich kiedykolwiek słyszał, Conan spędził w pułapce godzinę wlokącą się jak pełznący żółw.
Z równą gorliwością przeklinał siebie, Hisarr Zulu i oboje Zamboulan.
Wreszcie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Obejrzał wpierw stoły, po czym
stanął przypatrując się Cymmerianinowi.
— Na Hanumana! — zawołał — patrzcie co złapałem. Wilk wielkości niedźwiedzia w
mojej małej pułapce!
Conan spoglądał groźnie w milczeniu.
— Zaklina się na Hanumana — myślał. — Przeklętego z Zambouli. Dobrze, podejdź
bliżej, parszywy kundlu! Nawet bez czubka mój miecz zdoła…
Nie. Nie mógł zabić tego człowieka, gdyż tylko on mógł uwolnić go z tej zapadni.
Wyobraził sobie jak kona oszalały z głodu i pragnienia, i wreszcie umiera dotknięty czarnym
językiem śmierci…
Nie! Lepiej już było z gołymi rękami stanąć do walki przeciwko trzem ludziom
uzbrojonym w miecze.
Głębokie i ciemne jak międzygwiezdna pustka oczy Hisarr Zulu spoglądały z góry na
Cymmerianina.
Długa tunika z brunatnożółtego brokatu okrywała do kostek postać czarownika. Na jego
piersiach błyszczał zawiły wzór haftowany żółtą nicią i wyszywany mieniącymi się opalami.
Rzemienie u sandałów były szkarłatne. Nadgarstki otaczały bransolety z grubego złota, a na
palcach błyskało pięć pierścieni. W cztery z nich wprawiono szlachetne kamienie — ognisty
diament, czerwony rubin, zielony szmaragd i błękitny szafir.
Hisarr Zulu był mężczyzną szczupłym o wąskich ramionach. Ponad szerokim, wysokim
czołem, włosy, podobne do iskrzącego się dżetu, spływały do tyłu mieniącymi się szaro
falami.
Z rękami splecionymi na plecach czarownik obszedł dookoła schwytanego złodzieja. Skóra
na twarzy Hisarr Zulu miała osobliwy, bursztynowy połysk, sprawiając wrażenie pokrytej
emalią. Krótkie, zadbane wąsy wydawały się wyrastać wprost z nozdrzy i razem z górną
wargą tworzyły spłaszczony, równoramienny trójkąt. Koniec niewielkiej brody był
przystrzyżony półokrągło.
Za głową dotykające pleców włosy układały się w dwie niesforne strugi. Hisarr Zulu był
przeciętnego wzrostu, ale jego głos miał dźwięczność i moc barytonu.
— Czy to ty zabiłeś moich strażników i moje piękne węże, które uśmierciły twojego
wspólnika?
— Ja przyszedłem samotnie.
— Ach, zatem to dwaj złodzieje przyszli odwiedzić Hisarr Zulu tej nocy, co? Gdzie jest
amulet?
— W drodze do Zambouli, w rękach kobiety.
— Trzeci złodziej! — Hisarr Zulu uniósł brwi. Jego ciemne oczy ściemniały jeszcze
bardziej. — I ona osiągnęła swój cel, hę?
— Czterech — sprostował Conan. — Tutaj leży jej wspólnik.
— Na głowę Hanumana — czarownik westchnął zdumiony. Poszedł w kierunku
wskazanym przez Conana i stanął nad okrytymi aksamitem zwłokami. Z pewnym wahaniem
przykucnął i ściągnął tkaninę, odsłaniając stężałą twarz Karameka.
— Przybył z Zambouli? — zapytał powstając.
— Tak.
— Hmmm — Hisarr spojrzał na Conana. Podniósł rękę i pogładził swą krótką brodę. —
Ty i Iranistańczyk zabiliście strażników. Czy i wy walczyliście?
— Tak.
— Aha. Więc ty powaliłeś jego. I jak mniemam, właśnie wtedy ten głupiec otrzymał
ukąszenie w twarz i kark. Dobrze by było, gdyby na zewnątrz znalazły się jeszcze zwłoki
kobiety. Dziwne, że w tym zamieszaniu wszyscy nie powpadaliście w moje pułapki…
Conan nic nie mówił, tylko się przypatrywał.
— Hmm, młodzieniec, prawie chłopiec, ale potężny i bezlitosny. Bez wątpienia waleczny!
Spoglądali w milczeniu jeden na drugiego, oceniając i rozważając. Jeden wydawał się być
nieskończenie cierpliwy, gdy drugi musiał taki być.
— Złodzieju z północy… kosztowałeś mnie niemało, ale Zamboulanie kosztowali mnie
więcej. Teraz musisz być moim sługą. I jako taki, za pewnym wynagrodzeniem… hmm…
pojedziesz za nią i odzyskasz dla mnie Oko Erlika.
Conan przyrzekłby cokolwiek, aby wydostać się z domu czarownika i nie zostać
przekazanym straży miejskiej.
— Zgadzam się, Hisarr Zulu — odpowiedział — zostanę twoim człowiekiem. Z
przyjemnością dopadnę tę zamboulańską dziewkę, dla tak łaskawego i wspaniałomyślnego
pana.
— Uhmm — mruknął Hisarr Zulu, patrząc nań w zamyśleniu, po czym obszedł Conana,
kierując się do dużego stołu — oczywiście każda mijająca chwila zwiększa jej szansę
ucieczki. Niewątpliwie ma szybkiego konia lub wielbłąda.
— Zapewne, szlachetny panie. Musimy się spieszyć… Chyba masz, panie, jakiegoś
szybkiego wierzchowca? — powiedział i pomyślał: — Dogonię ją prędzej czy później, a
potem, z amuletem i twoim rączym koniem, udam się do Zambouli i do jej bez wątpienia
hojnego khana…
Uśmiechając się, z rękami założonymi na plecach, Hisarr Zulu powrócił i stanął przed
Conanem. Ciągle się uśmiechając, pochylił się nieco i szybkim ruchem uniósł do ust cienką,
miedzianą rurkę. Wydmuchnął z niej delikatny, żółty pył wprost w twarz Cymmerianina, po
czym odsunął się z pośpiechem.
Conan niezdolny złapać tchu runął na twarz.
Pierwszy raz w życiu Conan z Cymerii obudził się jak człowiek cywilizowany, czyli
ospały i otępiały. Czuł się przy tym dziwnie zalękniony, żałosny i pusty. Nie wydawał się
fizycznie osłabiony, ale dręczyło go uczucie wiecznego egzystencjalnego niepokoju. Z
trudem spostrzegł, że nie trzyma już w ręku miecza. Ogarnęło go niewytłumaczalne uczucie
rozluźnienia i smutku.
— Powiedz, jak ci na imię?
Conan przekręcił głowę i spojrzał w ciemne oczy Hisarr Zulu.
— Jestem Conan — powiedział cicho. — Cymmerianin.
— Ach tak, Conanie z zimnej Cymmerii, właśnie zapoznałeś się ze złotym pyłkiem
czarnego lotosu, zachwycającego i użytecznego kwiatu z dżungli żółtego Khitaju.
— Znam ten proszek. To jest śmierć. Dlaczego żyję?
— Paraliż jest prawie momentalny, Conanie z Cymmerii, a śmierć przychodzi po dwu
minutach. Podałem ci antidotum według mojej własnej recepty. Mam je tylko na własny
użytek i tylko ja sam wiem jak neutralizować pył Żółtej Śmierci. Właśnie teraz moje
antidotum wspiera twój silny organizm w pozbyciu się jadu. Mimo tego nie czujesz się…
zupełnie normalnie, czyż nie?
Conan nie odpowiedział.
Uśmiechając się, Hisarr Zulu oparł stopę na krawędzi płyty, która tak mocno trzymała uda
Conana, i nacisnął ją czubkiem sandała. Pokrywa odsunęła się natychmiast, a Cymmerianin
aż jęknął z powodu silnego mrowienia w nogach, spowodowanego powrotem krążenia krwi.
— Wyjdź stąd — nakazał Hisarr.
Z twarzą ściągniętą z bólu Conan odchylił się do tyłu, oparł dłońmi o podłogę i wysunął z
pułapki. Czarodziej uniósł nogę, płytka powróciła na swe miejsce skrywając pułapkę tak
dokładnie, że nawet oczy Conana nie mogły zauważyć najmniejszej rysy na tym fragmencie
podłogi.
Hisarr tymczasem podszedł do wyższego stołu.
— Może zechciałbyś spojrzeć na TO?
Odwrócił się trzymając przed siedzącym na podłodze Cymmerianinem zwierciadło, nie
większe niż dłoń Conana. Barbarzyńca spojrzał na nie niechętnie.
— Dlaczego miałbym się troszczyć o zwierciadło…
Mimo to wpatrzył się w błyszczący przedmiot. Spodziewał się ujrzeć własną twarz.
Niespodziewanie obraz ściemniał i zamazał się. Szkło zaczęło wirować i topnieć, oślepiając
Conana, który jednak nie mógł odwrócić wzroku. Wtem ujrzał malutkiego, przerażonego
człowieczka miotającego się wewnątrz zwierciadła w bezskutecznych poszukiwaniach drogi
ucieczki. Co chwila spoglądał on błagalnie na Conana.
Wpatrując się w tę postać, barbarzyńca spocił się nagle z przerażenia. Znał twarz tego
człowieka! To było jego własne oblicze!…
— Tak, Cymmerianinie, to jest twoja dusza. Jest teraz w mojej mocy! Zrób jak
powiedziałem, a ja zwrócę ci ją w zamian za mą własność — amulet zwany Okiem Erlika.
Jeśli spróbujesz mnie zdradzić, ja potłukę zwierciadło. A wtedy… — Hisarr Zulu stuknął
palcem w szkło. Conan uczuł bolesne wewnętrzne szarpnięcie.
— Jeśli to rozbiję — powiedział Hisarr — twój duch będzie zgubiony na zawsze… Nikt
oprócz mnie nie zdoła go stąd uwolnić. A może chciałbyś, Conanie z Cymmerii, zawsze nosić
swą duszę przy sobie jak bagaż, wciąż obawiając się, by ktoś nie potłukł zwierciadła…
Conan zadrżał.
— Strażnicy! Twoi strażnicy… — jęknął.
Czarownik uśmiechnął się lekko i wyprostował z godnością. Conan utkwił nieruchome
spojrzenie w kruchym kawałku szkła, trzymanym przez jedną z wypielęgnowanych dłoni o
drugich, wiotkich, bursztynowo połyskujących palcach.
— Tak, Conanie. Znasz teraz ich sekret. Moja gwardia to ludzie bez duszy. Oni również
przybyli tutaj nocą jako złodzieje, mój drogi Cymmerianinie. Zabrałem ich dusze i potłukłem
zwierciadła, które je zawierały! Któż inny służyłby mi lepiej?
Hisarr powrócił do stołu, a niespokojne, błękitne oczy obserwowały go w napięciu kiedy
odkładał zwierciadło. Gdy to nastąpiło, Conan odetchnął swobodniej, ale tylko trochę.
— Dotychczas tak sądziłem — rzekł Hisarr, odwracając się do barbarzyńcy — dopóki nie
przyszedłeś tu ty i ten drugi, i nie pokonaliście ich. Kto mógł przewidzieć, że dwóch złodziei
zdoła wejść tutaj tej samej nocy. No cóż, ci ludzie bez duszy byli dość dobrzy, by zabić lub
pojmać każdego pojedynczego złodzieja. Teraz ty zastąpisz mi tych, których straciłem.
Wyjdziesz na zewnątrz. Nie obawiaj się, raczej nie potłukę zwierciadła z twoim duchem,
Conanie. Wiedząc że jest tutaj będziesz służył mi lepiej, niż człowiek bez duszy, który umie
być tylko posłuszny i nie ma tej odrobiny nadziei czyniącej nas wszystkich poszukiwaczami
wolności i panami własnej woli.
Uczucie pustki we wnętrzu Conana wzmogło się. Cymmerianin zrozumiał. Brak duszy
oznaczał przekleństwo i zatracenie. Zadrżał ze strachu. Nie mógł się opierać. Pozostało mu
tylko być posłusznym i robić wszystko, by uniknąć utraty swej Ka — źródła duchowej mocy,
która czyniła z niego wyjątkowego człowieka i która żyłaby po jego śmierci.
Wiedział, że zrobi dokładnie to, co polecił ten uśmiechnięty czarownik. Wiedział, że
odszuka skradziony amulet i przyniesie go tutaj jak pies rzucony kij. Musi to zrobić, by
odkupić od Hisarr Zulu coś, co było warte daleko więcej.
— Crom, Ymir i wszyscy bogowie — myślał załamany — moja dusza…
— Oczywiście zgadzasz się — przerwał te rozmyślania Hisarr Zulu. Objaśnij mi teraz,
czego będziesz szukał.
— Ee… małego mieczyka na łańcuszku ze złota. Hisarr spoglądał na niego, opierając się o
długi stół.
— Biedny głupcze. Naprawdę nie wiesz nic więcej? Dobrze. Spójrz zatem, to jest
dokładna kopia. Niewiele brakowało, by właśnie ta błyskotka została porwana przez tę
zamboulańską dziewkę! Patrz dobrze, Conanie. Poznaj Oko Erlika, mogące obalić
królestwo… ba, dwa królestwa! To rzecz, na myśl o której drżą władcy Zambouli i Turanu.
Z szyderczym uśmiechem Hisarr położył dłoń na sercu i ukłonił głęboko. Prostując się
wyciągnął spod tuniki wiszący na rzemyku amulet. Zdjął go i podał Cymmerianinowi.
— Conanie, mój drogi i oddany sługo, oto jest dokładna kopia Oka Erlika.
Conan spojrzał badawczo na amulet. Okiem Erlika był wisiorek w kształcie miecza
długości małego palca, o rękojeści ozdobionej rubinem. Na końcach jelca osadzono dwa żółte
kamienie, każdy z pojedynczym czarnym paskiem biegnącym przez środek. Klejnoty te,
oddalone od siebie o cal, wydawały się być oczami, umieszczonymi po bokach długiego,
szpiczastego nosa.
— Noś to — powiedział Hisarr, puszczając wisiorek w dłoń Gonana. — Nie wątpię, że
znajdziesz dla niego użytek. Oczywiście powinno to być nazwane Miecz Erlika, lub
ostatecznie Oczy Erlika, ale cóż, świat nie jest rządzony przez logikę, Cymmerianinie. Teraz
słuchaj, gdy będziesz już na pustyni, pierwsza oaza jest o dwa dni jazdy na południe. Jeżeli
pojedziesz wytyczonym szlakiem, jedź na wschód od Arenjun przez godzinę, po czym skieruj
się na południe. Kobieta z Zambouli jest na tej drodze.
— Czy ty, panie… wiesz to na pewno? — Oko wydawało się być kawałkiem rozgrzanego
metalu parzącego pierś Conana.
— Wiem to, Conanie, mój dobry sługo. Nie powinno cię obchodzić, skąd mam tę pewność.
Jestem Hisarr Zulu i mam swoje sposoby. Cztery godziny minęły odkąd przyszedłem i
znalazłem cię tutaj. Jedź kierując się tak jak ci mówiłem. Jesteś wypoczęty i silny, a więc
ścigając tę dziewkę będziesz zyskiwał po kilka minut na każdej godzinie. Teraz idź.
— Mój miecz… Nie mam konia…
— Jesteś złodziejem i możesz gdziekolwiek skraść pieniądze. Ja nie chcę nic po zmarłym
Iranistańczyku, więc weź jego własność. Konia sobie kup i radzę ci, byś wziął khilat lub
kafiję. Twój miecz leży za drzwiami razem z pasem. Zdjąłem ci go, gdy byłeś nieprzytomny.
Miecz jest bez czubka, ale nadaje się do użytku. Z twoją krzepą nie musisz mieć szpiczastego
miecza, by przebić przeciwnika na wylot!
Gdy Conan starał się zebrać myśli, Hisarr, nie spuszczając zeń oczu, spokojnym głosem
wyjaśniał mu jak dotrzeć do wyjścia. Przez owe drzwi Cymmerianin miał opuścić ten dom nie
jako złodziej, lecz sługa…
Conan spojrzał tęsknie na zwierciadło, rozważając, czy nie rzucić się na czarownika.
— Tylko ja mogę oddać ci duszę, barbarzyńco — powiedział Hisarr Zulu, robiąc krok
wstecz — ze mną zwierciadło będzie bezpieczne… powiedzmy przez jeden miesiąc…
— Zamboula jest dalej, niż miesiąc drogi stąd.
— Zobaczysz, że dogonisz tę dziewkę prędzej niż myślisz. Nie musisz jechać do
Zambouli. Idź, sługo!
Conan zwrócił głowę w kierunku wskazanym przez wyciągnięte ramię Hisarr Zulu. Dwóch
gwardzistów weszło do komnaty i stanęło przy drzwiach. Każdy z nich trzymał nagi miecz.
Spoglądali przed siebie pustymi oczami. Tysiące mrówek przeszło wzdłuż kręgosłupa
Conana, gdy patrzył na tych dwu byłych złodziei.
— Bez duszy — pomyślał i znienawidził Hisarr Zulu za to, że widział on jego strach.
Conan ruszył do drzwi, czując jak wraca mu siła i gibkość. W pokoju tym pozostawiał
jednak swą zuchwałość i pewność siebie.
Zwłoki Iranistańczyka były odrażające i przyprawiały o mdłości. Rzecz, która dwie
godziny temu była człowiekiem, teraz przybrała barwę ciemnej purpury i obrzmiała
upodabniając się do pękającego strąka na moment przed rozerwaniem.
— Nie chcę cię obdzierać, przyjacielu — wymruczał Conan — ale tylko ty możesz mi
teraz pomóc.
Zaciskając zęby zdjął z Iranistańczyka pas, z którego zwieszał się sztylet, pochwa niewiele
krótsza od miecza noża z Ilbars oraz torba. Conan zapiął na sobie pas Ajhindara z nadzieją, że
w sakwie są pieniądze, po czym podniósł z podłogi długie ostrze z gór Ilbars i wsunął je do
pochwy.
Dwóch martwookich gwardzistów odprowadziło go do drzwi. Za progiem znalazł własny
pas wraz z mieczem, zwojem liny i sakwą z narzędziami. Przerzucił go sobie przez ramię.
Jeden z gwardzistów ruszył by zamknąć wrota.
— Człowieku bez duszy — powiedział Cymmerianin odwracając się do niego — nie
chciałbyś uciec od tego, który ci ją ukradł? Nie chciałbyś przyjąć śmierci?
Strażnik odpowiedział nie patrząc na Conana:
— Żyć bez duszy, to być martwym za życia, Cymmerianinie. Gorzej jest umrzeć bez duszy
— cofnął się i zatrzasnął drzwi z hukiem.
Conan odszedł czując jak kolejny raz ciarki przechodzą mu po grzbiecie.
IV
OAZA ŚMIERCI
W oazie, która znajdowała się o dwa dni jazdy do Arejnun, Conan leżał na plecach,
wpatrując się niewidzącymi oczami w niebo usiane gwiazdami, podobnymi do miliona
wpatrujących się w niego szyderczych oczu. W pobliżu wypoczywał jego koń, a nieco dalej
postękiwał wielbłąd innego podróżnego.
— Bez duszy… — myślał Conan potęgując swą nienawiść do Hisarr Zulu.
Czy dusza miała jakieś znaczenie? Conan bardzo pragnął to wiedzieć. Srogi Crom,
najwyższy bóg Cymmerian, miał dzikie i ponure usposobienie. Nie obiecywał innego życia
po tym jednym. Przy narodzinach wlewał on tylko w duszę mężczyzny moc zwyciężania
przeciwności i to musiało wystarczyć. Czy było coś więcej? Ojciec Conana mawiał zawsze,
że o to trzeba zapytać bogów.
Ludzie z innych krajów prosili bogów o wiele więcej i bardziej w nich wierzyli.
Niepewność coraz silniej dręczyła Conana. Jeśli życie jest wszystkim co istnieje, to dusza nic
nie znaczy! Jednak uczucie pustki i pewność, że będzie ono trwało dopóki nie odzyska
zawartości, świadczyły o czymś innym. Być może było to tylko złudzenie spowodowane
przez hipnotyzujący wzrok Hisarr Zulu, lecz Cymmerianin nie wiedział tego na pewno. Tak
więc po dwóch dniach jazdy Conan ciągle przeklinał czarnoksiężnika, który stał się panem
jego duszy. Od czasu do czasu przeklinał również i siebie, przyrzekając sobie zachowywać się
na przyszłość bardziej rozsądnie. Miał na sobie ubranie znalezione w sakwie Iranistańczyka.
Był to, jakby nie patrzeć, łup zdobyty w zwycięskim boju. Koszula z rękawami i luźne
spodnie Ajhindara zaoszczędziły Conanowi pieniędzy, które dzięki temu mógł wydać na
żywność.
Jego własne pieniądze, zawartość sakiewki Iranistańczyka oraz doskonałe ostrze z Ilbars,
poszły na zakup konia, najlepszego, jakiego tylko można było dostać. Jednak do obrony
pozostał Cymmerianinowi tylko uszkodzony miecz. Opuszczając Arenjun barbarzyńca
wiedział, że choć ma dobrego konia, to jest słabo uzbrojony i niepokoiło go to nie mniej niż
problem duszy. Zastanawiając się nad tym nie zważał na skwarne słońce pustyni.
Drugiego dnia po południu koń, którego Conan nazwał po prostu Koniem, osłabł i zaczął
ustawać z braku wody. Cymerianin przeświadczony, że dotrą do oazy przed zmierzchem,
zabrał tylko niewielką ilość życiodajnego płynu. Gdy dotarli na miejsce Conan musiał siłą
odciągnąć zwierzę od wody, by nie wypiło jej zbyt dużo.
Podczas minionych dwu dni Conan miał dużo czasu na myślenie. Doszedł do wniosku, że
złodziejstwo jest zbyt niepewnym rzemiosłem. Samotny złodziej ryzykował bardzo wiele i
nie mógł liczyć na niczyją pomoc w razie pojmania. Po spotkaniu Isparany, Karameka i
Ajhindara, barbarzyńca zrozumiał, że wytrawny złodziej powinien mieć protektora. Ta trójka
została sowicie opłacona i wyposażona przez swoich panów, z których każdy otoczyłby ich
opieką, gdyby przypadkiem wpadli w ręce prawa.
Oczywiście można było zrobić wspanialszą karierę. Młody góral mógł marzyć o koronie i
pięknych księżniczkach, ale nie było prawdopodobne, by kiedykolwiek posiadł jakąś koronę
czy księżniczkę.
Conan postanowił, że gdy wypełni tę misję i odzyska z powrotem swoją duszę, to spróbuje
zwrócić na siebie uwagę bogatego pracodawcy. Na razie jednak on i Koń mieli tylko brzuchy
pełne wody, i była to jedyna jasna strona obecnej sytuacji.
Niezdolny odpędzić uparcie kłębiące się myśli, Conan leżał niespokojnie. Oazę, w której
się znajdował, zwano niekiedy Tchnieniem Arenjun lub Wizją Kherdpuru, przy czym nazwa
zależała od kierunku podróży. Noc była chłodna i Cymmerianin szczelniej okrył się
płaszczem. Stojący obok Koń zarżał cicho.
Na drugim brzegu sadzawki, otoczonej pierścieniem pustynnej trawy oraz ocieniających
wszystko palm, obozowali dwaj mężczyźni, których Conan zastał przybywając do oazy.
Dotąd zamienił z nimi tylko kilka słów.
Tamci przygotowywali się do podróży nocą, która była mniej uciążliwa niż przemierzanie
pustyni za dnia. Mieli dwa wielbłądy i pięknego, brunatnoczerwonego konia. Conan chętnie
wyruszyłby z nimi, ale musiał dać swemu wierzchowcowi odpocząć.
Jeden z mężczyzn obserwował Cymmerianina, zapewne z nudów, jak przypuszczał Conan.
Godzinę temu, kiedy barbarzyńca pił wodę razem z Koniem, spod tuniki wysunęło mu się
fałszywe Oko Erlika. Potem, gdy Conan odciągał zwierzę od wody, rozbudził tym duży
podziw podróżnych. Oczywiście siła jego pana najbardziej zdziwiła samego Konia.
— O brzasku ponownie napełnimy nasze brzuchy wodą, Wodna Świnio — obiecał mu
wtedy Conan, jednocześnie nadając zwierzęciu nowe imię.
Teraz koń spał, zaś Cymmerianin, wciąż bijąc się z myślami, zaciekawił się leniwie,
dlaczego tamci dwaj jeszcze nie odjechali?
Gdyby Cymmerianin zapadł w sen, mógłby się już nigdy nie przebudzić. Oaza zwana
Wizją Kedpuru czy Tchnieniem Arenjun omal nie stała się dlań Oazą Śmierci.
Conan nie wiedział, że dwaj ludzie, z którymi przyszło mu dzielić dobrodziejstwa oazy,
pochodzili z Samary w Mglistych Górach na południowym wschodzie Turanu i trudnili się
pewnym szczególnym rzemiosłem. Obecnie podróżowali do Shadizar w Zamorze, by
sprzedać tam różne przedmioty, z których żaden nie został przez nich kupiony…
Jeden z nich, Uskuda, był kilka razy w Zambouli, leżącej przy drodze karawan z Colchian,
i widział kiedyś amulet noszony przez rządzącego Zamboulą satrapę. Dziś o zachodzie słońca
po raz drugi zobaczył ten amulet i uznał, że tak cenna królewska zdobycz podwoiłaby jego
zyski w grzesznym Shadizar. Cudzoziemski osiłek, co rzucało się w oczy, był zmęczony, ale
Uskuda dla pewności zaczekał więcej niż godzinę.
Wreszcie ruszył na drugą stronę oazy. Samaryjczyk obszedł cicho sadzawkę z wodą i gdy
znalazł się o trzy kroki od leżącego na wznak, okrytego płaszczem mężczyzny, przykucnął i
wyciągnął sztylet. Piasek zgrzytnął mu pod stopami, gdy poderwał się by zadać morderczy
cios. Szelest ten nie był pierwszym, który dotarł do Conana, dając mu znać, że jakiś człowiek
skrada się ku niemu.
Cymmerianin od dłuższej chwili leżał czujny i wyczekujący.
Jego prawa ręka przepełzła nieznacznie do rękojeści miecza, a lewa przesunęła się przez
pierś ku brzegowi spłowiałej opończy.
Ucho zwykłego człowieka nie potrafiłoby tego dokonać, ale Conan bez trudu rozpoznał
szmer opuszczającego pochwę sztyletu. Teraz usłyszał szelest ubrania i dwa pośpieszne kroki.
Lewa ręka Conana odrzuciła płaszcz, zaś prawa podniosła miecz. W tym samym
momencie mięśnie brzucha barbarzyńcy naprężyły się podrywając jego tułów z ziemi i
złamany miecz dźgnął napastnika w brzuch pomiędzy pępkiem a przeponą.
Siła ataku powaliła Conana z powrotem na ziemię, lecz pchnięcie barbarzyńcy pozbawiło
Uskudę tchu. Brak szpica i gruba odzież uchroniły Samaryjczyka przed śmiercią, ale jego
dziewiętnasta próba morderstwa jako pierwsza zakończyła się niepowodzeniem.
Żelazne muskuły lewego ramienia Conana naprężyły się odrzucając mężczyznę w bok.
Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że wbrew pozorom nie zdołał przebić tego
człowieka.
Chwilę później Conan był już na nogach. Jego przeciwnik wciąż zwijał się na ziemi nie
mogąc złapać tchu. Walcząc hałaśliwie o oddech Uskuda w końcu podniósł się na nogi.
Wstając upuścił sztylet i sięgnął po miecz.
Cymmerianin uderzył pełen sprawiedliwego gniewu. Uskuda odskoczył tnąc przeciwnika
w nogi. Ostrze Samaryjczyka przecięło tylko powietrze, zaś Conan poznał, iż ma przed sobą
niedoświadczonego, podstępnego szermierza. Za moment dwaj sprężeni mężczyźni znów
stanęli naprzeciw siebie, z zaciśniętymi zębami i lekko poruszającymi się mieczami.
Uskuda zrobił zwód i pchnął krótko. Conan uskoczył w bok i obróciwszy się dookoła,
skierował świszczące cięcie w kark tamtego. Samaryjczyk przykucnął ratując się przed utratą
głowy i znów rąbał Conana po nogach. Cymmerianin podskoczył wysoko, po czym przesunął
się zwinnie za plecy Uskudy. Ten obrócił się pośpiesznie zdając sobie sprawę, iż stanął wobec
zręczniejszego od siebie przeciwnika.
— Poddaję się — powiedział Samaryjczyk — myślałem, że jesteś kimś innym! Wybacz
mi.
W chwili gdy Cymmerianin przystanął, by rozważyć tę propozycję pokoju, Uskuda
wyprysnął w długim wypadzie, dźgając prosto w brzuch barbarzyńcy.
Zdradziecki sztych chybił. W pustynnej ciszy rozległ się szczęk podobny do uderzenia w
wielki gong, gdy Conan odbił mierzące w niego ostrze. Uderzenie było tak potężne, że
uzbrojona ręka Uskudy została odrzucona daleko w górę i w bok.
Dźwięczne zderzenie ostrzy nie zwolniło klingi Conana, która tylko zmieniła kierunek,
spadając na prawe udo Samaryjczyka, tuż nad kolanem. Trzasnęła przerąbana kość, a z ust
niedoszłego mordercy wyrwał się okropny dźwięk, ni to jęk, ni wrzask.
Uskuda starał się jeszcze zadać cios, lecz jego noga złamała się szybciej, niż ręka mogła
nadążyć.
Tymczasem ramię Conana zaledwie zwolniło. Jego ostrze odbiło srebrne światło księżyca,
gdy Cymmerianin wyszarpywał je z nogi przeciwnika. Za smugą stali pomknął warkocz
kropelek krwi. Miecz zatoczył łuk nabierając szybkości i rąbnął w lewą rękę Uskudy, trzy
cale powyżej łokcia.
Samaryjczyk upadł obok swego ramienia. Pomimo dwóch straszliwych ran myślał tylko o
zemście. Wijąc się na piaszczystym gruncie i wymachując tryskającym krwią kikutem
uderzył w goleń Conana. Cios ten był jednak tak słaby i powolny, że Conan tylko uniósł nogę
i ostrze miecza zadrasnęło podeszwę jego sandała. Potem opadająca stopa barbarzyńcy
wgniotła w piach nadgarstek Uskudy. Chrupnęły kości i osłabłe palce wypuściły rękojeść.
Równocześnie miecz Cymmerianina spadł na kark Uskudy i dotarł aż do krtani.
Barbarzyńca obrócił klingę, by uwolnić ją od kogoś, po kogo właśnie wyciągało się ramię
turańskiego boga Erlika, by zabrać go do królestwa śmieci.
Przez chwilę Conan stał spoglądając na trupa i zastanawiał się nad różnicą pomiędzy
rzetelnym złodziejem, a durniem leżącym u jego stóp, gdy wtem usłyszał coś, co kazało mu
się odwrócić.
— Ty… zabiłeś Uskudę!
— To prawda, nie trwało to długo — powiedział spokojnie Conan. — Twój wspólnik
próbował mnie zabić gdy spałem, ale się oszukał…
Drugi Samaryjczyk nie bacząc na to, że Uskuda dostał dokładnie to, na co sobie zasłużył,
zapragnął go pomścić. Zaatakował. Conan odbił spokojnie krzywą szablę i kopnął napastnika
tak mocno, że ten poleciał kilka kroków w tył i wpadł do sadzawki. Szamocząc się w wodzie
zgubił broń.
Conan skrzywił się z niesmakiem i odłożył miecz. Wszedł do sadzawki, wyniósł stamtąd
parskającego i młócącego rękami mężczyznę, po czym upewniwszy się, że nie zanieczyści
wody, poderżnął Samaryjczykowi gardło.
Noc znów była spokojna, tylko konie parskały zaniepokojone. Wielbłądy, w
przeciwieństwie do nich, nie przestając żuć z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądały na
swego nowego pana.
V
SMOCZE WZGÓRZA
Przed świtem Conan ruszył na południe na wypoczętym koniu Samaryjczyków. Za nim na
linie Taurusa z Nemedii szedł Świnia Wodna. Swojego nowego wierzchowca Conan znów
nazwał Koniem.
Cymmerianin miał na sobie piękną kamizelkę z wytłaczanej skóry, lepszy płaszcz, kafiję z
chryzoberylem w opasce z końskiego włosia oraz parę butów, których szczęśliwie poprzedni
właściciel nie ubrudził własną krwią. Nadłamany miecz wisiał w pochwie u łęku siodła.
Barbarzyńca był najedzony i w dobrym nastroju. Żywność znajdowała się w jukach na
grzbiecie Wodnej Świni, który niósł również wory z wodą i sakwę zawierającą cenniejszą
część łupów Uskudy i jego towarzysza. Wielbłądy okazały się oporne, a Cymmerianin nie był
poganiaczem. Skląwszy je zatem dokładnie, pozostawił flegmatyczne zwierzęta w oazie.
Jechał szybko przez cały dzień, dokładnie na południe. O zmroku wypoczął godzinę i
osiodłał Wodną Świnię przenosząc juki na Konia.
Jadąc nocą, pozwolił Wodnej Świni iść w swoim własnym tempie. Przed świtem spotkał
karawanę. Razem z nią dotarł do studni, gdzie uzupełnił zapas wody. Po rozstaniu z kupcami,
Conan jechał jeszcze przez godzinę zanim zdecydował się na odpoczynek. Zataczając się ze
zmęczenia Cymmerianin spętał konie, po czym padł na piasek i zasnął.
Dwie godziny później barbarzyńca znowu był w drodze. Przed południem dotarł do
przydrożnego karawanseraju. Właściciel, zapytany o samotną kobietę, zamyślił się:
— Tak, przejeżdżał tędy jeździec z zakrytą twarzą. To mogłaby być kobieta. Szczupły…
Piersiasty… Tak! To na pewno była kobieta! Że też nie spostrzegłem tego wcześniej!
Conan miał teraz pewność, że jedzie za Isparaną z Zambouli.
Trzy godziny później teren stał się skalisty i pofałdowany, a Conan zobaczył coś, co z
daleka wyglądało jak śpiący smok. Tak więc dotarł do Smoczych Wzgórz, które tubylcy
nazywali „górami”. Brało się to zapewne stąd, że nigdy żaden z nich nie był w Cymmerii.
Conan zatrzymał Konia i spojrzał pochmurnie na kamiennego smoka, na którym nie było
innych roślin prócz rzadko rozrzuconych sękatych cedrów. Z pagórka, na którym się
zatrzymał zobaczył, że ma do przebycia biegnące ze wschodu za zachód łańcuchy wzgórz
równoległe do siebie, niczym grzbiety ryjących świń. Oszacował, ile czasu zajmie mu
pokonanie tych wzniesień, i spochmurniał jeszcze bardziej.
Na szczycie wzgórza odległego o wiele godzin trudnej jazdy zobaczył jeźdźca. Człowiek
ten dosiadał wielbłąda i prowadził za sobą drugiego, objuczonego sakwami. Żwawy krok
wielbłądów świadczył, że nie były zmęczone. Mimo, iż jeździec miał na sobie obszerny,
pustynny strój, Conan dostrzegał, że jest on niewysoki i wąski w ramionach. To mogła być
tylko Isparaną!
Przekleństwo! Była w zasięgu wzroku, ale co najmniej o dzień drogi przed barbarzyńcą!
Ze zmęczonymi wierzchowcami Cymmerianin nie miał szans dogonić dziewczyny wcześniej.
Na dodatek kończyła mu się woda, gdyż konie potrzebowały jej znacznie więcej niż
wielbłądy. Klnąc i wzywając pomsty Lira, Badba, Nemajna Jadowitego oraz na Macha i
Mannana, Conan ruszył w drogę.
Wtem zza skały znajdującej się o pięćdziesiąt kroków przed Cymmerianinem wyjechał
jakiś człowiek. Posuwając się wolno naprzód, przybysz podniósł dłoń w pokojowym geście
powitania. Conan ucieszył się. Był zbyt zmęczony, by walczyć lub uciekać.
Za pierwszym jeźdźcem pojawił się następny i jeszcze jeden, i jeszcze… Pięciu!
Cymmerianin zacisnął zęby.
Wszyscy byli uzbrojeni. Mieli płaszcze jednego koloru i hełmy z kolcem. Rysy ich twarzy
świadczyły, iż są Hyrkańczykami. Wkrótce Conan został otoczony przez pięciu ciemnolicych
i wysokich turańskich żołnierzy.
— Czyżby z Zamboułi? — pomyślał gorączkowo przypominając sobie, że khan Zamboułi
jest wasalem władcy Turanu.
— Gorąco, prawda? — spytał pierwszy z jeźdźców.
Conan nie cierpiał podobnych, grzecznościowych zwrotów, z których nic nie wynikało,
jednak słowa oraz mina ciemnoskórego były przyjazne, więc odpowiedział uprzejmie:
— Tak, dość gorąco. Nie spodziewałem się ujrzeć żołnierzy na tym szlaku.
Hyrkańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— To prawda. Lecz na Tarina, jesteśmy tu! Skąd pochodzisz, błękitnooki?
— Z Cymmerii — wyznał Conan. Żołnierz musiał być prowincjuszem, który nigdy nie
widział innego koloru oczu jak brązowy! Ośmielony tym Conan łgał bez namysłu:
— Całkiem niedawno opuściłem Shadizar. Zapewne nie nadjeżdżacie tą drogą z
Zamboułi?
— Cymmeria! — mężczyzna potrząsnął głową. — Nigdy nie widziałem takich oczu!
Jesteśmy z Samary. Ścigamy dwóch ludzi i mamy nadzieję, że ich widziałeś.
— Złodzieje?
— Skąd wiesz?
Conan machnął ręką za siebie.
— Kilka dni temu w oazie… — przerwał nagle uświadamiając sobie, że powiedział zbyt
wiele. Przekleństwo — pomyślał — bogowie upału i pustyni ani chybi zmówili się przeciw
mnie!…
Oficer spojrzał surowo na Cymmerianina.
— Tak?
Conan westchnął cicho.
— Widziałem tych dwóch. Byli w oazie, w której i ja się zatrzymałem. Zarówno moje
konie jak i ja potrzebowaliśmy wody i snu. Ci dwaj mieli wielbłądy. Sądziłem, że oczekiwali
nocy, by wtedy wyruszyć. Zapadał już zmierzch. Położyłem się przy wodzie na przeciwko
nich.
— No i?
— Jeden próbował poderżnąć mi gardło gdy spałem, na szczęście pomylił się, głupiec.
Zabiłem go. Potem nadbiegł jego wspólnik. Walczyliśmy i ja byłem lepszy niż on.
— Zaskoczyli cię i ty zabiłeś ich obu?
— Tylko jeden mnie zaskoczył — Conan wyprostował się w siodle, by uzmysłowić
krzywo patrzącym nań żołnierzom swój wzrost. — Chciałem wziąć ich wielbłądy, ale nie
mogłem sprawić, by poszły za mną. Spieszę się, więc pozostawiłem je wraz z jukami — tu
uśmiechnął się szeroko — nie potrafiłem nawet postawić na nogi żadnego z nich!
Wszyscy żołnierze zaśmiali się wesoło, bez szyderstwa. Widać dobrze znali zwyczaje
wielbłądów.
— Nie znasz zatem tych zwierząt? — zapytał dowódca.
— Nie znam i myślę, że nie potrzebuję tej wiedzy.
— Widzę, że masz o jeden miecz za dużo — zauważył jeden z żołnierzy.
— Tylko o pół — odpowiedział Conan i rozważnie, używając tylko lewej ręki, wyciągnął
własny miecz z pochwy zawieszonej u siodła — złamałem go w walce. To było dobre ostrze.
— Wygląda na takie. Czy ten drugi należał do jednego ze ściganych przez nas ludzi?
Conan skinął głową.
— Mam nadzieję, że nie służycie panu, który chciałby widzieć przyzwoitych ludzi nie
uzbrojonymi — i pomyślał: — Mimo wszystko chyba dam im radę…
Oficer wzruszył ramionami.
— Nie, nie, zatrzymaj go. Obawiam się jednak, że jesteśmy zatrudniani przez tak skąpego
pana, że musimy przeszukać twoje juki.
ANDREW J OFFUTT CONAN I CZAROWNIK PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER I SPISKOWCY Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje z całego Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego Arenjun drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było dźwięk subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji. W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki były czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w klejnotach na palcach chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny odblask na perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły krwawym blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo uśmiechniętej córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał. W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra. Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze dzieci, złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni mordercy. Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku. Niedomyte ciała i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty, kiepsko oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki kolorowego szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych najemników z Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów pochodził być może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na sześciokątnych kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom. Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były tylko miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach. Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to. Dopiero dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego durnia. Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o dziurawych murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go zapraszano. W ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się zabawić w śródmieściu. Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża śpiącej właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy z pochwą wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul. Potem, gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym kochankiem, nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami wyszywany płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o kocich ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi oczami złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą. Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego
czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz kilku nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał trzy sztuki złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć, podczas gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to znaczy każdy z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie noc poza maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną tunikę, wybrał się zatem do śródmieścia. Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział na nim beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał jej kielich świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie. Dziewczyna miała tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się dostrzec pomimo jego olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość kobiety, więc zapytała go czym się trudni. — Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił niebieskooki. — Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż. Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”, przychodzili tylko bogaci i dobrze urodzeni. — Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda kobieta. — W Cymmerii — poprawił ją. Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy zabłysły jak szafiry. — Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp wzrostu, a ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych krwią współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden Aquilończyk nie uszedł naszym mieczom i pochodniom! Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu lat. Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt! Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście, zabrał ją z ulicy pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej karczmie, zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się swymi ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany, miedziany napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod metalem… — Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same muskuły… Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest z całą pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei cudzoziemiec z tak barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży? No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy jej dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem wyciągnięcia od chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne pragnienia… — Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też starasz się zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami! Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie zaufać jego niewinnym, błękitnym oczom. — Ja nie kłamię, Kiliya. — Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze, odziedziczonej po hyboriańskich przodkach. — Nigdy?
— Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a pod stołem jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo. — Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie. Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten przyciągnął również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema kobietami, a jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną. — Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! — zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym bogatego pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty. — O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie wyglądającym uchwytem? — Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra, by dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go użyć, Kiliya — rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na twojej szyi. — Rubiny — teraz ona go poprawiła. Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on chciał, by ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo pod jego ręką. — Conan… — Tak. — Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując mu się badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie? Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała uspokajająco jej kolano. — Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun? — Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest. On, udając zdumienie, pochylił się ku niej. — Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią? — Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści błękitnooki Symrianin… złodziej. — Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho, ho, moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul. — Sądzę, że może kilku… — zaczęła. — Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem? Hej, młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka? Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na mówiącego. Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło pięciu ludzi ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina. Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną głową smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i czarnymi wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży „Shadiz”, w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki uzbrojonych po zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu. Wszyscy obecni z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego pomiędzy stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz się zbliżał. Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej udem. Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma jest Nieustępliwość. Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad młodzieńcem
w błękitnej tunice. — Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie Conan — tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest moja ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że właśnie zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy. — Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A jeśli chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole. Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się udawaniem przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl płonący lód. — Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać spokój uczciwym mieszczanom. — Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej chwili jestem mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety. Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli nieruchomo z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do drzwi wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę. — Conan… Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc: — Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł również, co robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten wyciągał miecz! Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na którym siedział, ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w bok. Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej siły, niż Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać. — Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę. Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na kozłach, gdy kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry. Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa trafiła w biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho. — Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze! Zraniłeś Kagula! Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął miecz i upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył oczy i wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk wina. Wtem spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan instynktownie rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg stołu zamiast ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki. Zadano cios w oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby teraz jego odcięta ręka. Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które utknęło w dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara zdrętwiała ze strachu. Był w błędzie. Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę. — Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy, gdy
goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się gdziekolwiek indziej. Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą siedział, ledwo mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na miejscu przyglądając się z ciekawością. — Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go! — Brać go! — warknął Kagul podnosząc się z pomocą Kiliyi. — Zabić go! — zapiszczała Kiliya, będąca widać odmiennego zdania. Zazdrosny strażnik i zdradziecka dziewka, która okazała się bardziej żądna krwi, niż wampirzyce z Vanir. Prysły młodzieńcze złudzenia. Krótki flirt Conana z dobrze urodzonymi i bogaczami Arenjun zakończył się. Cymmerianin rzucił się w prawo, oddalając się od dwóch strażników i odwracając jednocześnie. Kiedy obrócił się zupełnie, pochwa miecza zwisała już pusta, a przed nim zamigotało długie na trzy stopy ostrze. Trzeci strażnik skoczył naprzód i zadał szybki sztych. Ten barbarzyńca był ogromny, lecz któż mógł wiedzieć więcej o szermierce niż wyćwiczony strażnik z miasta, którego połowę mieszkańców stanowili złodzieje? Żołnierz nie obawiał się żadnego opryszka, z których większość potrafiła tylko szybko uciekać. Conan jednak ani myślał uciekać. Wykonał zręczny unik, pochylił się i zrobił krok ku atakującemu. Oparłszy ciężar ciała na lewej nodze uniósł miecz ponad głowę. Był to błąd, gdyż strażnik mógł teraz z łatwością rozpłatać udo barbarzyńcy. Żołnierz skwapliwie zamierzył się do tego ciosu, gdy wtem miecz Conana niespodziewanie zmienił kierunek ruchu. Zamiast się wznosić, pomknął poziomo. Zdezorientowany Zamoranin nie zdążył się zasłonić. Trzy stopy wyostrzonej stali rozchlastało mu usta. Bryznęła krew, a wrzask przerażenia i bólu przeszedł w głupkowaty chichot. Mężczyzna wypuścił miecz i odwracając się plecami do Cymmerianina odszedł chwiejnie z dłońmi przyciśniętymi do okaleczonej twarzy. Conan wzgardził odsłoniętymi plecami przeciwnika. Doświadczenie dawno nauczyło go by nie marnować sił na już pokonanego wroga. Zdziwił się słysząc zachęcający okrzyk w ogólnym chórze wrzasków przerażenia i zniewag, które wypełniły karczmę „Shadiz”. Ktoś tutaj wyraźnie nie kochał stróżów prawa. Był to chyba ten spokojny mężczyzna we wschodnim khilacie. Zdziadziały szlachcic, z jedną ręką wspartą na wydatnym brzuchu, wrzaskliwie domagał się miecza. Pewien młody roztropny żołnierz, który przypadkiem znalazł się wśród gości, cofał się powoli. Zręczność młodego barbarzyńcy i jego doświadczenie w walce nie podlegały dyskusji. Kagul powstał. Wyglądał nikczemnie z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach miecza i sztyletu. Conan miał zatem przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn, dobrze rozstawionych i powoli zbliżających się do niego. Znalazłszy się w roli osaczonego zwierzęcia, odzyskał spokój. — Cofnąć się — powiedział zimno. — Jeśli cenisz życie tych kundli, Kagul, odwołaj ich. Umiesz zbyt mało, by wchodzić mi w drogę. Stać cię tylko na to, by napędzić strachu małemu złodziejaszkowi czy podstarzałej ladacznicy. Ja okrwawiłem swój miecz w niejednej bitwie. Zatem zejdźcie mi z drogi, parszywe psy! Strażnicy zawahali się i popatrzyli niepewnie na Kagula. Ten zacisnął wargi i postąpił w stronę Conana, ustawiając się tak, by móc zadać zdradzieckie pchnięcie trzymanym w lewej ręce sztyletem. — Brać go! — powtórzył ponownie stanowczym i nieugiętym głosem. — Nie musi być żywy. Conan przykucnął. — Lepiej przyjdźcie tu wszyscy razem — odezwał się spokojnie. — W imię Bel! —
zawołał i skoczył, tnąc w skroń najbliższego strażnika, w chwili gdy ten oglądał się na pozostałych. Zamoranin poleciał w tył i runął na stół. Oparta o ścianę córka jakiegoś dostojnika westchnęła podniecona widokiem tryskającej krwi. Pierś dziewczyny zafalowała, a czubek języka zwilżył karminowe wargi. Kagul zaatakował podstępnym sztychem. Ostrze Conana odtrąciło sztylet z głośnym szczękiem. Kagul ledwie zdołał sparować cięcie Cymmerianina, które spadło nań znacznie szybciej niż się spodziewał. Barbarzyńca posługiwał się mieczem, jakby był on z drewna, a nie z ciężkiego żelaza. Natychmiast po ciosie Conan cofnął się o krok. Spojrzał w lewo zamierzając się na trzeciego strażnika. Wtedy ktoś, komu nie obce było imię Bel — bóstwa złodziei, rzekł spokojnie: — Lepiej poszukaj okna, góralu! Słyszę na zewnątrz kroki strażników. Żołnierz obrócił się, by spojrzeć na mówiącego te słowa. Chciał zapamiętać człowieka pomagającego przestępcy. Zdołał jednak tylko stwierdzić, że mężczyzna ów pochodzi zapewne z Iranistanu. Zaraz potem zamorański strażnik poczuł w swym brzuchu dwustopowy, ilbarski nóż nieznajomego. Dokonawszy tego, obcy przemknął szybko pod ścianą i zniknął za drzwiami. Stary krzykliwy szlachcic zaniemówił z wrażenia. Conan został sam. Postanowił nie czekać na następny atak. Już wcześniej wypatrzył okno, wychodzące na boczny zaułek. Runął naprzód, tnąc w biegu tak mocno, że Kagul wolał odskoczyć niż odbić ten cios. Barbarzyńca przemknął obok, po czym bez wahania cisnął miecz za okno, a następnie sam skoczył głową naprzód. Na zewnątrz ostrze zadźwięczało o bruk. Conan obróciwszy się w powietrzu upadł na ziemię. Przetoczył się i stanął szybko. Jedyną szkodą, jaką odniósł, była rozdarta tunika. Jeszcze klęcząc na ziemi Cymmerianin chwycił lewą ręką miecz, wstając przełożył oręż do prawej i wsunął go do pochwy nim w pełni się wyprostował. Dla postronnego obserwatora ruchy barbarzyńcy byłyby tylko rozmazaną plamą. Conan popatrzył w górę. W ciągu chwili, która minęła, Kagul i ostatni strażnicy nie dobiegli jeszcze do okna, a drugi oddział straży nie dotarł do głównych drzwi oberży. Conan skoczył w ciemność. W karczmie, odpychając na bok Kagula, stary gadatliwy szlachcic pierwszy dopadł okna. Zdołał jeszcze dostrzec znikający w mroku błękit tuniki. — Biegnijcie dookoła karczmy! — rozkazał stanowczo. — Ucieka zaułkiem w stronę maul! — Byłbym już go dopadł — warknął wściekły Kagul — lecz ty, stary durniu, zatarasowałeś okno. Starszy mężczyzna, w opiętej na brzuchu tunice, odwrócił się do sierżanta straży. Spojrzał nań oczami nagle przemienionymi w lód. — Raduj się dźwiękiem swoich ust, nędzniku — wycedził zimno. — Jestem generał Stahir. Już drugi raz tej nocy szczekasz jak pies na lepszych od siebie. Dopilnuję, by twój przełożony dowiedział się o twojej dzisiejszej głupocie i zuchwalstwie. Będziesz miał szczęście nie rozmawiając z katem, a już na pewno nie pozostaniesz sierżantem straży. Stahir odszedł kołyszącym się krokiem. Strażnicy zebrani w oberży ruszyli by wypełnić jego rozkazy. Żołnierze obiegli „Shadiz” dookoła, ale nie zauważyli nikogo. Nic dziwnego, gdyż Cymmerianin jak wielki kot przykucnął na krawędzi dachu. Spoglądając w dół spokojnie rozważał swą sytuację. W chwili gdy Kagul rozmyślał ponuro nad swą przyszłością, Conan wstał i przeskoczył na dach budynku, stojącego za oberżą „Shadiz”. Wkrótce był już o cztery budynki dalej. Słyszał nawoływania strażników, miotających się po ciemnych, bocznych uliczkach. Żaden z nich nie pomyślał by spojrzeć w górę. Szukali przecież człowieka, a nie górskiego kota… Conan znów rozdarł swoją tunikę, lecz mógł tylko kląć. Jego wspaniały płaszcz pozostał
na stołku w karczmie „Shadiz” i niepodobna go było odzyskać! Na dodatek taka ładna jedwabna tunika została zupełnie zniszczona. Znajdował się teraz nad ciemnym oknem jednego z domostw. Miał już wskoczyć do wnętrza, gdy powstrzymał go wydobywający się stamtąd głos. Cymmerianin zmarszczył brwi, wpatrując się w okno. Odruchowo przysunął się by słyszeć lepiej. — Dlaczego to ma taką wartość dla Hisarr Zulu, tego nie wiem — powiedział męski głos. — Ale jest też cenne dla naszego pana! — I dlatego zostaniemy złodziejami — stwierdził inny głos, na pewno kobiecy. „Cudzoziemcy” — pomyślał Conan ze złością, nie przejmując się tym, że sam jest tu obcy. W Arenjun żyło wielu miejscowych złodziei, by i bez cudzoziemców było wystarczająco trudno o łup. Czyżby ci tutaj omawiali swój plan? Z wilczym grymasem na ustach Conan przylgnął ściśle do gzymsu na drugim piętrze i skupił się na rozmowie dobiegającej z ciemnego pokoju. — Dla naszego pana, na Erlika! — powiedział mężczyzna. — Tylko dla niego — westchnęła kobieta. — Oko Erlika jest w rękach kogoś, kto zbiegł z Zambouli dziesięć lat temu. Nazywają tego Hisarr Zulu magiem. Czy wiesz, Karameku, do czego on potrzebuje amuletu naszego pana? — Zapłatę otrzymamy bardzo dobrą, a trzecia jej część już dźwięczy w naszych sakiewkach. Przestańmy zatem wyzywać nasz dobry los, Isparano. Powracając z amuletem do Zambouli, otrzymamy nagrodę, za którą będziemy mogli żyć przez rok. Poprzestańmy zatem na tym, że Oko Erlika należy do naszego khana i zostało ono skradzione przez jego dawnego wroga. Trzeba je zatem odzyskać! Widziałaś przecież jak niepokoił się khan. — Karameku! To ty nic nie wiesz? — zapytała kobieta z nie ukrywanym niedowierzaniem w głosie. — I naprawdę nie chcesz wiedzieć? — Naszym zadaniem — powiedział Karamek z przesadną cierpliwością w głosie — jest odzyskać amulet. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej. — Dobrze, słuchaj zatem, mój niemądry Karameku! Oko Erlika jest dla naszego khana błogosławieństwem i przekleństwem. Dzięki jego czarodziejskiej mocy khan może być zmuszony do posłuchu lub zabity. — Na brodę Erlika! Nic dziwnego, że chce odzyskać amulet z powrotem! — Nic dziwnego — zadumał się podsłuchujący. — Khan Zambouli zapłaci zatem każdą sumę, by ujrzeć amulet ponownie w swych własnych rękach! Zamboula… Po dzisiejszej nocy Arenjun stało się dla mnie zbyt niepewne… Dobrze byłoby więc znaleźć się w łaskach władcy Zambouli!… — Pomyśl dalej, Karameku — ciągnęła Isparana — gdyby khan został zabity, wcale nie jego syn, Jungir, zdobyłby tron Zambouli. Byłby to Balad! A… — Balad! Na Yog, pana Opustoszałych Miejsc! To byłoby nieszczęście! — Nieszczęściem byłoby — dumał Cymmerianin, starając się ułożyć wygodniej — gdyby ta para żółtodziobów ubiegła pewnego zręcznego złodzieja z Cymmerii… Słuchał więc uważnie, gdy tamci układali swój plan. Mówili niespokojnie o strasznej gwardii Hisarr Zulu — bezlitosnych żywych trupach ochraniających swego pana i jego posiadłość. Isparana i Karamek spodziewali się także napotkać inne złowrogie moce, które mag sprowadził dziesięć lat temu z Zambouli. — Pojutrze zatem, na brodę Erlika — powiedziała Isparana — ruszymy gdy zajdzie Księżyc i niebo stanie się ciemne, jak serce Hisarr Zulu! Conan uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby w szyderczym grymasie. Miał już własny plan! Cofnął się i przepełznął na dach. Potem skoczył na inny, a z niego na ziemię i w końcu zniknął w mrokach maul. — Pojutrze, hę? — pomyślał krzywiąc się. — Nie, jutro też będzie mało księżyca… więc
ubiegnę ich i skradnę ten amulet! A król Zambouli wiele zapłaci za swoje Oko Erlika. Conan śmiejąc się odpełznął w noc i nie usłyszał końcówki rozmowy Zamboulan. — Pojutrze, mówisz? — powiedział w zamyśleniu Karamek. — Nie, nie, Isparano. Zapomniałaś, że druga noc od dziś to Noc Isztar, bogini czczonej przez tutejszą królową i królewskie nałożnice! Ulice będą pełne ludzi z pochodniami, a Hisarr Zulu zamknie się w swoim pałacu. Nie. Ukradniemy amulet jutrzejszej nocy! II W ZAMKU HISARR ZULU Masa ludzka, z kilku krain, tłoczyła się na ulicach Arenjun, płynąc kolorową rzeką pomiędzy posępnymi świątyniami i kaplicami niezliczonego mnóstwa dziwnych zamoryjskich bogów. Każdy z kręcących się tutaj ludzi zajmował się swoimi sprawami. Szpiedzy wypatrywali złodziei i spiskowców. Zazdrośni mężowie śledzili żony, a akolici podpatrywali kapłanów konkurencyjnych religii. Wielu ludzi miało tu umówione spotkania ze swymi znajomymi, panami, lub kochankami. Rynek Arenjun wydawał szum, jak wielki pszczeli ul. Przedmiotem plotek byli wiecznie pijany król Zamory oraz Yara, kapłan, który zginął w czasie nie wyjaśnionego runięcia Wieży Słonia. Do tej pory król był marionetką w rękach Yary. Odkąd zaś kapłan zginął, już nikt nie wiedział kto właściwie włada teraz w Zamorze. Gubiono się w domysłach, kogo w tej sytuacji należy się najbardziej wystrzegać. Byli w Arenjun i tacy ludzie, co tylko chodzili i patrzyli, zadając niekiedy zdawkowe pytania. Oni planowali kradzieże, a wśród nich był Conan Cymmerianin. Tego dnia nie nosił wspaniałego płaszcza i rozstał się z trzykrotnie rozdartą tuniką z błękitnego jedwabiu. Teraz był ubrany jak żebrak. Odpowiedzi na zadawane niby przypadkiem pytania i zasłyszane tu i ówdzie plotki powiedziały mu o Hisarr Zulu więcej, niż zdołał podsłuchać ostatniej nocy. Człowiek ten był wielkim magiem. Mieszkał w otoczonej murem posiadłości na krańcu Arenjun, po przeciwnej stronie od miejsca gdzie leżały świeże ruiny Wieży Słonia, będącej teraz grobem kapłana Yary. Cichym szeptem wspominano o upiornej gwardii Hisarr Zulu, ale nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego. Najważniejsza była dla Conana wiadomość, że dom ten nigdy dotąd nie został okradziony. Kilku złodziei próbowało tego dokonać, ale wszyscy zniknęli bez śladu. Przewędrowawszy przez miasto, odziany w łachmany żebrak z gorejącymi, błękitnymi oczami i prosto przyciętą czarną grzywą, dotarł do posiadłości Hisarr Zulu. W obrębie murów nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie ujrzał też nikogo wchodzącego, czy wychodzącego. Nie usłyszał głosów żadnych zwierząt i nie wyczuł ich odoru, chociaż węszył i słuchał bardzo uważnie, dobrze pamiętając o lwach, pilnujących ogrodów Yary. Dwie rzeczy pozostały mu z wyprawy do Wieży Słonia; mocna lina po zmarłym Taurusie z Nemedii i większa przezorność. Żebrząc w okolicach posiadłości Hisarr Zulu, obejrzał dokładnie otaczający ją mur. Stojący po drugiej stronie budynek wyglądał dziwnie i imponująco. Zbudowany z kamienia i trupiobladego marmuru wydawał się być pogrążony w osobliwej zadumie. Fioletowe okna złożone z wielu płytek płasko oszlifowanego ametystu pogłębiały wrażenie groźnej tajemniczości. — Jesteś wielki i silny, przeklętniku — warknął jednonogi mężczyzna na widok Conana — dlaczego umniejszasz zarobek tym, którzy naprawdę potrzebują jałmużny? Idź kraść, przeklęty! Gdy zapadł zmierzch Conan zdjął znoszony płaszcz, który ukradł dziś rano w maul, złożył go i wcisnął pomiędzy chropowatą korę drzewa a podstawę kamiennego muru otaczającego dwór Hisarr Zulu. Stał teraz w ciemności, odziany tylko w luźną, krótką tunikę bez rękawów,
przepasaną szerokim pasem, z którego zwisał na rzemieniach długi sztylet w pochwie. Miecz przewieszony był teraz przez plecy, tak że jego rękojeść wystawała ponad lewym ramieniem Cymmerianina. Wewnątrz zwiniętego płaszcza pozostał woreczek z monetami, których brzęk mógł zdradzać skradającego się złodzieja. Tu, w cieniu skrywającego je muru, pieniądze były bezpieczniejsze niż gdziekolwiek indziej w maul! Pomiędzy murem a drzewem Conan pozostawił również swoje sandały. Przy pasie zwisała mu sakwa z narzędziami i wspaniała lina, należąca niegdyś do Taurusa z Nemedii. Spleciono ją z włosów martwych kobiet, wydobytych przez Taurusa ze świeżych grobów. Dla zwiększenia jej mocy wymoczono ją też w soku drzewa Upas. Stary złodziej mówił, że lina ta wytrzyma ciężar trzech mężczyzn takich jak Conan. Cymmerianin nie myślał sprawdzać tego teraz, gdyż mur miał tylko dziesięć stóp wysokości. Popatrzył wpierw uważnie dookoła, badając wzrokiem ciemność. Pałac Hisarr znajdował się z dala od sąsiednich posiadłości. Conan nic nie zobaczył, ani niczego nie usłyszał. Jeszcze za dnia upewnił się, że na szczycie muru nie ma stalowych ostrzy ani kawałków szkła. Mogło być prawdą, że ośmiu czy dziewięciu złodziei w ciągu ostatnich kilku lat usiłowało obrabować ten dom, i że żaden z nich nigdy więcej nie był przez kogokolwiek widziany, lecz ludzie ci nie byli Cymmerianami… Conan przeszedł kilka kroków wzdłuż muru, skoczył i chwycił oburącz za górną krawędź. Podciągnął się i po sekundzie leżał już na szczycie kamiennej bariery. Trwał tak bez ruchu przez jakiś czas, czujny i nasłuchujący. Jego niezwykle ostre zmysły nie wykryły żadnego niebezpieczeństwa. Księżyc, który właśnie pojawił się nad Arenjun, był tylko wąziutkim sierpem. Cisza, niczym czarny koc, okrywała zadumaną posiadłość Hisarr Zulu. Dwupiętrowy i dwuskrzydłowy budynek, stojący w odległości czterdziestu kroków od muru, wyglądał posępnie i blado, jak stygijski grobowiec pełen wysuszonych mumii. Conan nie zauważył żadnego światła, prócz sinej poświaty w jednym, odległym oknie na drugim piętrze. Pas ziemi pomiędzy murem a domem porastały wiecznie zielone, smukłe krzaki, podobne do stojących na warcie żołnierzy. Było już tak ciemno, że Conan nie potrzebował szukać cieni, aby się kryć. Musiał tylko uważać na czające się między krzewami pułapki. Rozważywszy wszystko Cymmerianin wskoczył do ogrodu Hisarr Zulu. Wylądował prawie bezszelestnie. Teraz widział mniej, niż ze szczytu muru, ale nie był to duży kłopot. Pamiętał każdy krzak, kształt domu i drogę prowadzącą do niego. Wziął głęboki oddech i pobiegł jak kot. Kilka sekund później był już obok pałacu. Nic się nie wydarzyło i jedynym dźwiękiem jaki słyszał był jego własny oddech. Widać Hisarr Zulu nie miał takich obrońców jak Yara, albo też Cymmerianin nie obudził jeszcze żadnego z nich. Dobrze! Barbarzyńca spojrzał w górę. Okno znajdowało się nisko, ale czy było otwarte? Nie. Przysunął się do następnego. Może to? Też nie. Zastanowił się, czy go nie potnie. Nie. Choć jedyne światło jakie widział było w innym skrzydle pałacu, nie mógł jednak ryzykować trzasku rozbijanego szkła. Cymmerianin szedł dalej tuż przy jasnej ścianie. Krzewy wydawały się pochylać ku niemu, aż zabobonny barbarzyńca odsuwał się od nich mimo woli. Następne okno, jak inne sine i nieprzeniknione dla wzroku, było także zamknięte od wewnątrz. Tuż nad nim zamajaczył jednak mały, zaokrąglony balkon. Może tędy… Torba wypełniona narzędziami, owiniętymi dokładnie szmatami dla wytłumienia szczęku metalu, została przywiązana do końca liny Taurusa. Conan cofnął się kilka kroków i omal nie wpadł w panikę, gdy oparł się plecami o iglasty krzew. Balkon znajdował się piętnaście stóp nad ziemią. Otaczała go żelazna balustrada. Pionowe
pręty grubości kciuka umocowano w odstępach co dwie stopy. Conan stanął przy ścianie budynku, wymierzył i rzucił. Lecąca torba z narzędziami pociągnęła za sobą linę. Cymmerianin wymruczał przekleństwo, gdy sakwa uderzyła w jeden z prętów i odbiła się. — Staraj się trafić w któryś z nich — poradził z ironią sam sobie — a chybisz dziewięć razy na dziesięć! Drugi rzut był udany. Torba przeleciała pomiędzy żelaznymi prętami od strony Cymmerianina i wpadła między pręty po przeciwległej stronie balkonu. Conan, popuszczając ostrożnie przewleczoną przez balustradę linę, pozwolił sakwie z narzędziami opaść na ziemię. Następnie przywiązał sznur do niskiego, młodego krzewu i wytarł dłonie o tunikę. Powoli podszedł do wolnego końca liny. Wziął głęboki oddech i podskoczył starając się złapać sznur jak najwyżej. Zakołysał się, a za moment chwycił prawą ręką podłogę balkonu. Poruszał się szybko, by dostać się na górę zanim wątły krzaczek zostanie wyrwany z ziemi. Zdążył. — Bardzo zręcznie, Cymmerianinie — pomyślał — jeszcze jedno podciągnięcie i jesteśmy w środku… Uchwycił u podstawy jeden pręt, a potem sąsiedni. Następnie lewą dłoń przesunął trochę wyżej, po niej prawą, i tak na zmianę, aż dotarł do szczytu balustrady. Stojąc na balkonie wyjął linę spomiędzy krat, po czym wyrwał krzew, do którego była przywiązana. Za chwilę wciągnął ją na górę wraz z krzakiem i sakwą z narzędziami. Gdy pojawił się krzew, Conan odwiązał go i rzucił z taką siłą, że obciążona ziemią roślina upadła aż za murem. — Teraz… — pomyślał zwijając linę i mocując sakwę przy pasie — zamoryjscy bogowie zechciejcie sprawić, aby drzwi balkonu nie były zamknięte! Brak przychylności obcych bogów nie uczyniłby barbarzyńcy nieszczęśliwym. Wąskie drzwi wychodzące na balkon nie były jednak zamknięte i Conan wszedł do pałacu Hisarr Zulu. Znalazł się w pustym, ciemnym pokoju. Mimo, iż miał za sobą wiele niebezpiecznych przygód, ciągle był tym samym porywczym młodzikiem, który zginąłby rozszarpany przez lwy Yary, gdyby nie nemediański złodziej. Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie w tym rozległym domu może być Oko Erlika, ani jak ta rzecz wygląda. Zastanowił się nad tym. Amulet oznacza przedmiot noszony na szyi na rzemieniu lub łańcuchu. A jeśli jego prawowitym właścicielem był król, to na pewno w grę wchodził łańcuch, i to bez wątpienia złoty. Dlaczego nazwano to Okiem Erlika? Erlik, Żółty Bóg Śmierci, powinien mieć żółte lub żółtozielone oczy. Zatem należy szukać statuetki na złotym łańcuchu, której oczami byłyby topazy lub jasne szmaragdy. Rozumowanie to wydało się Conanowi całkiem prawdopodobne. Pozostało jeszcze drugie pytanie: gdzie jest amulet? Zapewne nie leżał on nigdzie na widoku. Lecz także nie powinien znajdować się w skrzyni przechowywanej w podziemnym skarbcu. Bez wątpienia Hisarr trzymał klejnot gdzieś blisko przy sobie, by móc się nim cieszyć. Conan przeszedł przez pokój i wyjrzał na korytarz oświetlony przez oliwne lampy o smoczych kształtach, zwisające ze stropu na łańcuchach z brązu. Cymmerianin, rozgniewany na siebie za swój brak wiedzy, postanowił odnaleźć komnatę Hisarra i tam rozejrzeć się za amuletem. Ruszył korytarzem zdając się na swe złodziejskie szczęście. Wtem usłyszał zbliżające się, ostrożne kroki. Dwa szybkie stąpnięcia bosych stóp przeniosły Conana do najbliższych drzwi. Popchnął je ostrożnie i stwierdził, że znajduje się tutaj jeszcze jeden niezamieszkały pokój. Wewnątrz stała potężna statua, wykuta chyba z jadeitu oraz wielka, czarna skrzynia, zawierająca prawdopodobnie przedmioty kultowe, należącego tego bóstwa. Barbarzyńca wszedł, przymknął drzwi i zaczął obserwować korytarz przez szparę. Po chwili ze zdumieniem rozpoznał nadchodzącego człowieka. Był to ten sam mężczyzna ze Wschodu, który pomógł mu w karczmie ostatniej nocy! Niewątpliwie złodziej,
sądząc po jego reakcji na przywołanie przez Conana imienia boga złodziei. Przyglądając się przechodzącemu obok drzwi człowiekowi Conan przypomniał sobie, że wspominano mu dziś o innym cudzoziemcu pytającym także o Hisarr Zulu. Cymmerianin przypuszczał, że człowiekiem tym był Karamek z Zambouli, ale sprzedawca gąbek powiedział, iż mężczyzna ten na pewno pochodził ze znacznie bardziej odległego Iranistanu. Conan nie wiedział nic o tym kraju. Zamboula leżała na południe od Arenjun, za pustynią. Iranistan był na pewno jeszcze dalej, ale gdzie? Zdumiony pojawieniem się tu i teraz człowieka z „Shadiz”, Conan zadał sobie pytanie czy był to zbieg okoliczności, czy też Iranistańczyk również przybył po amulet? Cymmerianin obserwował jak tamten idzie korytarzem i znika za najbliższym zakrętem. Conan odczekał chwilę, by przekonać się, czy tamten nie zechce zawrócić i właśnie miał wyśliznąć się ze swego schronienia, kiedy usłyszał odgłos stąpania wielu osób idących w ślad za Iranistańczykiem. Na Croma! Ten korytarz okazał się ruchliwy jak plac targowy w południe! Zirytowany Conan cofnął się, przymknął drzwi i przysunął oko do szpary. Niebawem ujrzał trzech uzbrojonych mężczyzn. Szli cisi, groźni, zdecydowani. Wszyscy mieli na sobie hełmy z kolcem na szczycie, kaftany naszywane łuskami ze stali i nagolenniki koryntiańskiej roboty. Każdy z nich trzymał w dłoni obnażony miecz, a za pasem miał sztylet. Tarcz nie nosili. Przypatrujący się im barbarzyńca nagle stężał. W tych strażnikach było coś niesamowitego, napawającego dreszczem. Stąpali ciężko, patrząc przed siebie nieruchomymi, tępymi oczami. Barbarzyńca usłyszał ich oddechy, nie byli więc martwi, lecz z ich ruchów i gestów biło jakieś osobliwe wrażenie beznadziejności, upodobniające ich do obitych psów, lub uciekinierów z legionu potępionych dusz. Mimo to szli zdecydowani, jakby kierowani jedną myślą. Ścigali Iranistańczyka, czy był to zwyczajny obchód? Conan pozostał w kryjówce, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Ludzie ci nie wyglądali na czujnych, raczej sprawiali wrażenie poddanych działaniu jakiegoś narkotyku. Cymmerianin pomyślał, że mógłby pójść w przeciwnym kierunku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, ale ponieważ nie musiał ryzykować, nie zrobił tego. Opuścił pokój dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że ostatni strażnik zniknął za zakrętem korytarza. Zrobił kilka ostrożnych kroków… Nagle rozległ się krzyk, a po nim szczęk metalu o metal i zgrzyt pochodzący od ostrza, które przypadkiem drapnęło o mur. — To na pewno Iranistańczyk — pomyślał Conan. Odgłosy walki przesunęły się w głąb domu. Cymmerianin wyobraził sobie, jak osaczony cudzoziemiec broni się powstrzymując gwardzistów, którym brak miejsca nie pozwalał atakować inaczej jak zwartą grupą. — To nie moja sprawa — uznał Conan — to tylko złodziej konkurent. Mam więcej swobody dzięki temu, że on zajmuje tamtych. Lepiej pójdę zobaczyć, skąd nadejdzie Hisarr Zulu, gdy zechce zbadać przyczynę hałasu. Gdy on przyjdzie tutaj, ja przeszukam jego komnatę! Myśli te były rozsądne, godne każdego złodzieja dbającego o własne korzyści. Cymmerianin jednak nie zrobił nic, by zrealizować ów zamiar. Ostatniej nocy ten cudzoziemiec we wschodnim stroju pomógł mu. Być może nie było to konieczne. Niemniej jednak, ten człowiek ostrzegł Conana i zabił zagrażającego mu strażnika. Nie miało teraz znaczenia, czy złodzieje mają swój kodeks honorowy, czy nie. Ważne, że mieli go mieszkańcy Cymmerii. Conan pobiegł ku dźwiękom walki, sięgając ponad ramię i wyciągając zza pleców miecz. Za rogiem zobaczył dokładnie to, co sobie wyobrażał. Plecy trzech wartowników przypierających do muru śniadego Iranistańczyka, który choć walczył dzielnie, wkrótce zostałby rozsiekany na ćwierci.
Conan zaatakował, niczym tygrys ludojad. Nie mógł się oprzeć, by nie krzyknąć: — W imię Bel! — Ho ho! W imię Bel, olbrzymie! Uh! Kimkolwiek jesteś, Ajhindar z Ira–ah–nistanu nie miał nigdy tak szybko… Huh! … odwzajemnionej przysługi! Dalsza walka trwała bardzo krótko. Dwaj gwardziści o pustych oczach odwrócili się do Conana. Trzeci, stojący na lewo do Cymmerianina, nadal atakował Ajhindara z Iranistanu. Conan zatrzymał obu zwróconych do siebie wartowników wściekłym cięciem na poziomie ich twarzy. Jeden z nich szarpnął się w tył, a drugi uchylił się przed ciosem i wtedy miecz Conana uderzył z boku w kark trzeciego gwardzisty. Ostrze przerąbało kręgosłup i ugrzęzło w czaszce. — Świetnie zrobione! — zawołał Ajhindar i również zmienił kierunek własnego uderzenia, trafiając środkowego gwardzistę tak jak Conan. Pozostał ostatni strażnik, który z rozmachem rąbał w prawy bok Conana, nim ten zdążył wyciągnąć ostrze z potylicy swojej ofiary. Zdesperowany Cymmerianin poderwał w górę miecz razem z trupem i odbił cios tak gwałtownie, że głowa zabitego rozleciała się jak arbuz. Uwolnione ostrze pomknęło dalej, niemal muskając gardło Ajhindara. — Hej! Uważaj, wielkoludzie! Czyżbyś naprawdę nie znał swej własnej siły! — zawołał tamten z wyrzutem. Ostatni gwardzista wykonał nagły zwrot. Ajhindar stał zbyt blisko ściany i zaczepił o nią czubkiem klingi, gdy usiłował zbić pchnięcie trzymanego w lewej ręce sztyletu strażnika. Zanim jednak wąskie ostrze dotknęło brzucha Iranistańczyka, Conan odrąbał trzymającą sztylet rękę. — Także zbyt mocno — mruknął Ajhindar, uchylając się przed strugą tryskającej krwi. Gwardzista padł na kolana. Mimo tak strasznej rany nie wydał z siebie jęku. Iranistańczyk kopnął go w twarz, przewracając na bok, i ciął z tyłu w kark. Szarpnął, wyrywając z rany swój długi nóż z gór Ilbars. — No cóż! — stwierdził na koniec — wygląda na to, że pozostawiamy wszystkich trzech z przeciętym karkiem! Rad jestem, że pomogłem ci ostatniej nocy, przyjacielu. Powiedziałem ci moje imię, a twoje? — Jestem Conan, Cymmerianin. — Ach tak, czarne włosy i błękitne oczy. Cymmeria, co? Wyrosłeś na olbrzyma w tych górach, Conanie z Cymmerii. Dziękuję ci! — Zwracam tylko przysługę z ostatniej nocy, Ajhindarze z Iranistanu. Dwaj mężczyźni wymienili szerokie, okrutne uśmiechy. U ich stóp w kałużach szkarłatu leżały trzy skurczone trupy. Conan wyszedł z tej walki bez szwanku, zaś Ajhindar miał skaleczoną lewą rękę. Wytarł ją o ubranie, ale krew nie przestała płynąć. — Ten bękart zadrasnął mnie. Kawałek jego białej tuniki będzie doskonałym bandażem. O ile znajdę jakiś biały kawałek… — mruknął. — Conanie, dlaczego przyszedłeś tutaj właśnie tej nocy? — zapytał Ajhindar ciągle się uśmiechając. — Po amulet… — odpowiedział uradowany Conan swojemu nowemu przyjacielowi. — Jest wiele wart dla pewnego króla zza pustyni. A ty? — O bogowie, obawiałem się, że to powiesz — odpowiedział Ajhindar łagodnie i uderzył. Uratował Conana przypadek. Stopa Iranistańczyka pośliznęła się na krwi gwardzisty. Ostatni raz Cymmerianin dał się tak zaskoczyć gdy skończył trzynaście lat. Ajhindar zachwiał się, a ociekający krwią nóż z Ilbars poleciał znacznie dalej, niż jego posiadacz zamierzył. Cięcie wycelowane w kark, zamiast uderzyć w jego nasadę, ścięło tylko kawałek samodziałowej tuniki i małą łatkę skóry z ramienia, zostawiając rankę nie większą, niż paznokieć. Conan umknął szybkim ruchem, a kiedy znów stanął twarzą do Iranistańczyka był już w odległości pięciu stóp od niego. Lewe ramię Conana piekło nieprzyjemnie. Miecz w
prawej dłoni uniósł się lekko. — Przekleństwo — powiedział Ajhindar prawie z uśmiechem. — Przyjaźń tak szybko utracona, jak zyskana, przyjacielu — Conan wypowiedział to niskim gardłowym głosem. — Dlaczego? — Musisz wiedzieć, że jestem tutaj w tym samym celu, co i ty. Rozkazał mi to mój król. A tobie? — Ja sam. — Znów przekleństwo! Zwykły złodziej? Cymmerianin skinął głową. Niefrasobliwe zachowanie i zdradliwość tego człowieka zraniły barbarzyńcę daleko mocniej, niż jego nóż. Conan poczuł głęboki żal. — Zatem przyłącz się do mnie, Conanie. Mój król będzie wdzięczny memu przyjacielowi, który pomógł mi zdobyć… amulet. Conan rozważał propozycję tylko kilka sekund. — Po zdradzie jaką mi okazałeś? Obawiałbym się zasnąć, albo odwrócić do ciebie plecami, przyjacielu. Ajhindar westchnął. — Po tym, co widziałem, teraz i ostatniej nocy, podejrzewam, że nie jesteś tym, co powiedziałby: „Przykro mi Ajhindarze…”. Po prostu zabrałbyś amulet, a ja poszedłbym dalej z pustymi rękami. Czyż nie mam racji? — Masz rację, przyjacielu. — Ach, starasz się być uszczypliwym. To oczywiście młodość. Ale spójrz wokoło; mnóstwo tu kosztowności. Wszystko jest twoje. Ja chcę tylko amuletu… — Tak jak i ja. — Przekleństwo. Z tego, co widziałem, mogę sądzić, że najlepszą szansę usunięcia cię bez walki już wykorzystałem. — Znów racja — stwierdził Coonan — były przyjacielu. Teraz możemy tylko narobić zbędnego hałasu i zapewne ktoś to usłyszy. Będę więc stał z dala, gdy ty będziesz odchodził przez najbliższe okno, gdyż nie pragnę cię zabić. Iranistańczyk spoglądał smutno, kiwając głową. — Przez najbliższe okno… Iść do domu z pustymi rękami, hę? — Tak, przyjacielu. Z pustymi rękami… ale żywy. Ajhindar ciężko westchnął. Przypatrując się Cymmerianinowi przykucnął i podniósł sztylet, którego były właściciel już nie potrzebował. — Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, przyjacielu Conanie. Spełniam królewską misję, jak już wiesz. Czy to prawda, że wy Cymmerianie jesteście barbarzyńcami? — Tak nas nazywają. — Przekleństwo! Nazbyt duży i zbyt dobry. No cóż… Ajhindar odwrócił się, opuszczając ramiona… i zawirował rzucając się do ataku. Podniósł sztylet i nóż, mierząc w człowieka o którym wiedział, że jest dość szybki, by ich uniknąć. Conan nie dał się drugi raz zaskoczyć. Przy pierwszym, podstępnym ataku Ajhindara, był bliski śmierci. Tym razem już z daleka odbił długi nóż z Ilbars własnym mieczem, odtrącił sztylet i obrócił się w taki sposób, że nadgarstek Ajhindara uderzył w jego pas, po czym kopnął Iranistańczyka w lewą nogę. Ajhindar próbował przez chwilę odzyskać równowagę. Nie mając jednak nic innego do oparcia prócz powietrza, upadł ciężko, a jego lewy łokieć uderzył mocno w ścianę korytarza. Sztylet wypadł mu z dłoni. Siedząc na podłodze z plecami opartymi o mur, tuż przy drzwiach z dziwnie nisko umieszczonym zamkiem, spojrzał w górę na Cymmerianina. Conan nie wykorzystał okazji. Ciągle nie chciał zabić tego człowieka. — Przekleństwo — oderwał się znów Ajhindar uśmiechając się łagodnie. — Jesteś silny i zwinny, wielkoludzie. Ten sztylet nie dał mi więcej szczęścia, niż swemu poprzedniemu
właścicielowi. Przypuszczam, że nie weźmiesz go jako zdobyczy. Jest chyba przeklęty — westchnął. — No jak? — Barbarzyńca ofiaruje ci szansę, byś wstał i odszedł, Ajhindarze. Zaciągnąłem wobec ciebie dług. Nie, nie oczekuj, że zbliżę się do twoich stóp. Przegrałem kiedyś walkę właśnie przez kopnięcie w kostkę, gdy myślałem, że już zwyciężyłem. Nigdy więcej nikt nie zaskoczy mnie w ten sposób. Ajhindar pokazał Cymmerianinowi zęby w ponurym uśmiechu i potrząsnął głową nie próbując ukryć swego szczerego podziwu. — Ile masz lat, wielkoludzie… dwadzieścia? — Dziewiętnaście. Ajhindar zachichotał. — Wierzę ci! Z jeszcze jednym westchnieniem Ajhindar z Iranistanu zaczął się podnosić. Nagle rękojeść noża, którego nie wypuścił z ręki, omsknęła się na kafelkach, tak że Iranistańczyk oparł się bokiem o drzwi z nisko osadzonym zamkiem. Jeden ozdobny kaseton odpadł z cichym trzaskiem, odsłaniając coś jakby szufladę. Gdyby Ajhindar stał, znalazłaby się ona na wysokości jego goleni. Teraz jednak leżał, więc dwie karamijskie żmije, które wyprysły z owej niszy za kasetonem ugryzły Iranistańczyka w twarz i kark. Szarpnął się i jęknął raczej ze zdziwienia, niż bólu. Nie okazał przerażenia, puścił nóż i uchwycił zygzakowate gady po jednym w każdą rękę,, po czym cisnął oba w Conana. Cymmerianin odsunął się bardzo zgrabnie na bok i ciął nadlatujące żmije. Cztery kawałki węży uderzyły w mur korytarza naprzeciw Iranistańczyka i spadły wijąc się na podłogę. Nie obuty Conan przezornie odsunął się od nich o krok. — Jesteś najgorszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek zdobyłem, Ajhindarze z Iranistanu. — Tak, i ja tak sądzę. Przekleństwo! Wszystko dlatego, że się pośliznąłem… No cóż, tak to jest, Conanie, przyjacielu, zostały mi tylko minuty. Wysłuchaj mnie bez pytań. Moim panem jest Kobad–szach, król Iranistanu — och! Ajhindar wzdrygnął się i oparł plecami o drzwiczki, zza których przybyła jego śmierć. Conan stwierdził, że jad żmij, używany często do zatruwania grotów strzał i skrytobójczych sztyletów, zaczyna działać. Strużka krwi wyciekającej z opuchlizny na karku Ajhindara dowodziła, że jeden z jadowych zębów zatonął w żyle szyjnej Iranistańczyka. — Minuty? — pomyślał Conan — Nie, jeszcze tylko chwila… — Kobad–szach zapłaci więcej niż zażądasz, młodzieńcze. Dużo więcej. Nie bądź więc głupi, by robić interesy z jakimś małym arenjueńskim paserem. Wiesz, że możesz… ach! — znów dreszcz wstrząsnął ciałem konającego. Jego twarz ściemniała, a ręce skurczyły się i zacisnęły. — Możesz uciec — powiedział niższym głosem, jakby słowa stały się nagle trudniejsze do ukształtowania i wypowiedzenia. — Aren–j–junnn… weź… oko… do… Koobada… prosto w dół tym korytarzem… małe ostrze… poszszukaj je… w szkatule… w zie… e… elonym… poookoo… Ajhindar z Iranistanu opadł na posadzkę, purpurowo–czarny na twarzy. Opuchnięty język wysunął się z ust, a oczy wyszły mu z orbit. Ręka, którą sięgał do piersi, nigdy tam nie dotarła. Conan westchnął ciężko. — Kobad–szach nie dał ci wiele, przyjacielu. Tylko śmierć daleko od domu, na Croma! Zobaczymy jeszcze, komu to przehandluję — spojrzał dookoła i mruknął cicho: — Tymczasem byliśmy cisi, jak stado koni! Bosonogi Cymmerianin przeszedł obok kałuż krwi i zwłok czterech ludzi, i ruszył w głąb korytarza. W umyśle barbarzyńcy utkwiły słowa Ajhindara: „Delikatne, małe ostrze”… Nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć.
III W ZIELONYM POKOJU Idąc drogą, którą wskazał mu Ajhindar, Conan Cymmerianin dotarł do końca korytarza i stanął przed kasetonowymi drzwiami. Nie miały one nisko umieszczonego zamkajak te, które przyczyniły się do śmierci Iranistańczyka, ale barbarzyńca był ostrożny. Zakrwawionym mieczem szturchnął kilka razy klamkę oraz kasetony dookoła niej i dopiero potem otworzył drzwi. Pokój, który ujrzał, wydawał się ogromny. Miał posadzkę z zielonych kafelków, podobnych do strząśniętych przed czasem liści. Ciemnozielone obicia pokrywały ściany, a spod stropu, podtrzymywanego przez kolumny z zielonego serpentynitu i zdobionego iskrzącymi się żywo kryształami skalenia, zwisały aż do podłogi aksamitne draperie w kolorze drzewa cedrowego. Tylko jedna kotara, w rogu pokoju, była koloru czerwonego wina. Na środku komnaty stał niski stół, a obok niego znajdował się inny, dłuższy i wyższy, nakryty kamienną płytą, na której stało mnóstwo rozmaitych przedmiotów. Był tam między innymi ogromny tygiel ozdobiony magicznymi runami zabarwionymi czerwoną ochrą; złota kadzielnica i alembiki zawierające jakieś tajemnicze, barwne ciecze. Nieco dalej mała, prostokątna kryształowa szkatułka, szlifowana w tysiąc płaszczyzn, błyszczała i połyskiwała w świetle wiszącej, potrójnej lampy. Tuż pod ścianą stał atanor, czarny i okopcony, podobny do żelaznego karła. Conan stwierdził, że pokój posiada jedno okno zasłonięte ciężkimi kotarami w kolorze sosnowych igieł. Dookoła z półmroku wyłaniały się dziwne i straszne posągi demonów z czarnego jak noc onyksu, porfiru i błyszczącego miką bazaltu. Jako towarzystwo miały pożółkłą ze starości wyszczerzoną mumię, spoczywającą na specjalnej podstawie. Zasuszone zwłoki oświetlały dwa ropiejące stoczki palące się z takim swędem, jakby tłuszcz z którego je wykonano pochodził z kilkumiesięcznych grobów. Nie było to sanktuarium, gdzie mieszkali życzliwi ludziom bogowie, tylko komnata należąca do czarownika oraz służących mu demonów z innego świata. W pokoju tym było również dwoje ludzi. Na pewno nie byli u siebie. Obydwoje mieli brązową skórę, czarne włosy i oczy. Mężczyzna nosił ciemnoczerwoną kamizelkę na koszuli koloru sadzy z długimi rękawami i czarne nogawice znikające w miękkich, czarnych butach. Ciemny strój nocnego złodzieja był dobrany z dużą starannością. Twarz mężczyzny ozdabiał zakrzywiony, jastrzębi nos. Spódnica kobiety również była czarna, zaś jej ciemnozieloną tunikę opinał brokatowy pas. Podobnie jak Conan była boso. Z płatków jej przekłutych uszu zwieszały się ogromne srebrne kręgi. Brwi nad prostym nosem były starannie uczernione. Czerwone jak cynober wargi lśniły, niczym wypolerowana miedź. W prawej ręce kobieta trzymała młotek z owiniętym obuchem, a w lewej na złotym łańcuchu kołysał się malutki złoty mieczyk. Ozdoba, czy amulet?… „Poszukaj delikatnego, małego ostrza”. — Na brodę Erlika! — wzdrygnęła się Isparana — czy to jeden z jego strażników? Jest tak duży, że mógłby iść na niedźwiedzia z cierniem zamiast broni. Conan uniósł miecz. Wzrok dziewczyny spoczął na poplamionym czerwienią ostrzu. — Ten kolec ma trzy stopy, Isparano. Nie mam chęci użyć go tej nocy jeszcze raz. Na Croma, cóż to za dom pełen złodziei? Rzuć tę błahostkę tutaj na podłogę, a ja będę stał i patrzył, jak oboje odchodzicie. Najlepiej wyjedźcie do Zamory dzisiejszej nocy — nie mógł się oprzeć pokusie, by popisać się swą wiedzą. — Powiedzcie swemu khanowi, że mam innego kupca na jego amulet… i kiedy wybiorę pomiędzy nim, i jego bez wątpienia hojnym
konkurentem, zrobi najlepiej zabijając Balada. Tak na wszelki wypadek. — Wiesz bardzo dużo, nieznajomy — powiedział mężczyzna, wyciągając miecz i uginając lekko kolana — dość by wiedzieć, że nie możemy oddać ci tego drobiazgu. Cymmerianin westchnął rozmyślając nad tą zbyt zawiłą dla niego sprawą. — Nie chcę się z tobą kłócić, Karameku. Czyż tej nocy nie będzie końca zabijaniu? Mężczyzna wyglądał na trzydzieści lat, kobieta na młodszą od mego o pięć. Miała duże oczy i kształtną figurę. Była więcej niż ładna. — W imię Erlika — wyszeptała. — Zabiłeś Hisarr Zulu? — Nie. Tylko trzech jego wartowników i… innego złodzieja. — Pragnącego zdobyć amulet? — To — stwierdził Conan — was nie dotyczy. Unosząc miecz wkroczył do komnaty. — Teraz rzuć ten drobiazg. Isparana zacisnęła mocniej dłoń. — Karamek… — Spokojnie, Ispa. Cofnij się do drzwi, którymi przyszliśmy i oddal się. Jeśli nie będę przy bramie miasta w ciągu godziny… — Karamek… — cofnęła się, niepewna co uczynić z klejnotem, który wisiał na łańcuszku wystającym z jej zaciśniętej pięści. Conan ruszył. Karamek zabiegł mu drogę. Cymmerianin uniknął jego ciosu uskakując w bok. Isparana pobiegła do drzwi znajdujących się w odległym kącie pokoju. Conan wściekłym cięciem na odlew zmusił Karameka do zejścia mu z drogi i ruszył za uciekającą. Dotarł do drzwi w chwili, gdy te zamknęły się z trzaskiem. Nie miał czasu na ich ponowne otwarcie. Musiał obrócić się lub zginąć od ciosu w plecy. W ostatniej chwili sparował cięcie nadbiegającego Karameka. Pęd napastnika i siła ciosu uniemożliwiły mu szybkie przejście do obrony. Łapiąc równowagę Zambulańczyk oparł się dłonią o ścianę. Conan kopnął go w kolano i Karamek bezwładnie osunął się po murze, zrywając przy tym aksamitną kotarę koloru krwi. Obicie spadło na Zambulańczyka. Conan dźgnął trzy razy kłębiące się zwały tkaniny. Ostrze miecza znów zalśniło jasną czerwienią, a bezkształtny tłumok zadygotał konwulsyjnie. Cymmerianin pchnął drzwi, przez które wybiegła Isparana. Były zamknięte na klucz. Warknąwszy przekleństwo, uderzył w nie barkiem. Nie ustąpiły. Obraźliwe słowa w trzech językach bluzgnęły z ust Cymmerianina. Za moment odwrócił się i pobiegł przez zielony pokój ku wąskiemu oknu. Jeszcze mógł dogonić Isparanę… Wtem fragment podłogi pod jego stopami przesunął się w bok i Conan wpadł w głęboką na trzy stopy dziurę. Pokrywa pułapki błyskawicznie powróciła w poprzednie położenie ściskając jego nogi z siłą imadła Cymmerianin szarpnął się z furią, lecz nie zdołał się uwolnić. Próbując podważyć pokrywę zapadni ostrzem miecza, skaleczył się w udo i złamał czubek klingi. Spowodowało to nowy potok przekleństw. Został złapany w doskonałą pułapkę, zastawioną na kogoś, kto usiłowałby wejść lub wyjść przez okno. Na przemian zionąc przekleństwami i wzywając imiona wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek słyszał, Conan spędził w pułapce godzinę wlokącą się jak pełznący żółw. Z równą gorliwością przeklinał siebie, Hisarr Zulu i oboje Zamboulan. Wreszcie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Obejrzał wpierw stoły, po czym stanął przypatrując się Cymmerianinowi. — Na Hanumana! — zawołał — patrzcie co złapałem. Wilk wielkości niedźwiedzia w mojej małej pułapce! Conan spoglądał groźnie w milczeniu. — Zaklina się na Hanumana — myślał. — Przeklętego z Zambouli. Dobrze, podejdź bliżej, parszywy kundlu! Nawet bez czubka mój miecz zdoła…
Nie. Nie mógł zabić tego człowieka, gdyż tylko on mógł uwolnić go z tej zapadni. Wyobraził sobie jak kona oszalały z głodu i pragnienia, i wreszcie umiera dotknięty czarnym językiem śmierci… Nie! Lepiej już było z gołymi rękami stanąć do walki przeciwko trzem ludziom uzbrojonym w miecze. Głębokie i ciemne jak międzygwiezdna pustka oczy Hisarr Zulu spoglądały z góry na Cymmerianina. Długa tunika z brunatnożółtego brokatu okrywała do kostek postać czarownika. Na jego piersiach błyszczał zawiły wzór haftowany żółtą nicią i wyszywany mieniącymi się opalami. Rzemienie u sandałów były szkarłatne. Nadgarstki otaczały bransolety z grubego złota, a na palcach błyskało pięć pierścieni. W cztery z nich wprawiono szlachetne kamienie — ognisty diament, czerwony rubin, zielony szmaragd i błękitny szafir. Hisarr Zulu był mężczyzną szczupłym o wąskich ramionach. Ponad szerokim, wysokim czołem, włosy, podobne do iskrzącego się dżetu, spływały do tyłu mieniącymi się szaro falami. Z rękami splecionymi na plecach czarownik obszedł dookoła schwytanego złodzieja. Skóra na twarzy Hisarr Zulu miała osobliwy, bursztynowy połysk, sprawiając wrażenie pokrytej emalią. Krótkie, zadbane wąsy wydawały się wyrastać wprost z nozdrzy i razem z górną wargą tworzyły spłaszczony, równoramienny trójkąt. Koniec niewielkiej brody był przystrzyżony półokrągło. Za głową dotykające pleców włosy układały się w dwie niesforne strugi. Hisarr Zulu był przeciętnego wzrostu, ale jego głos miał dźwięczność i moc barytonu. — Czy to ty zabiłeś moich strażników i moje piękne węże, które uśmierciły twojego wspólnika? — Ja przyszedłem samotnie. — Ach, zatem to dwaj złodzieje przyszli odwiedzić Hisarr Zulu tej nocy, co? Gdzie jest amulet? — W drodze do Zambouli, w rękach kobiety. — Trzeci złodziej! — Hisarr Zulu uniósł brwi. Jego ciemne oczy ściemniały jeszcze bardziej. — I ona osiągnęła swój cel, hę? — Czterech — sprostował Conan. — Tutaj leży jej wspólnik. — Na głowę Hanumana — czarownik westchnął zdumiony. Poszedł w kierunku wskazanym przez Conana i stanął nad okrytymi aksamitem zwłokami. Z pewnym wahaniem przykucnął i ściągnął tkaninę, odsłaniając stężałą twarz Karameka. — Przybył z Zambouli? — zapytał powstając. — Tak. — Hmmm — Hisarr spojrzał na Conana. Podniósł rękę i pogładził swą krótką brodę. — Ty i Iranistańczyk zabiliście strażników. Czy i wy walczyliście? — Tak. — Aha. Więc ty powaliłeś jego. I jak mniemam, właśnie wtedy ten głupiec otrzymał ukąszenie w twarz i kark. Dobrze by było, gdyby na zewnątrz znalazły się jeszcze zwłoki kobiety. Dziwne, że w tym zamieszaniu wszyscy nie powpadaliście w moje pułapki… Conan nic nie mówił, tylko się przypatrywał. — Hmm, młodzieniec, prawie chłopiec, ale potężny i bezlitosny. Bez wątpienia waleczny! Spoglądali w milczeniu jeden na drugiego, oceniając i rozważając. Jeden wydawał się być nieskończenie cierpliwy, gdy drugi musiał taki być. — Złodzieju z północy… kosztowałeś mnie niemało, ale Zamboulanie kosztowali mnie więcej. Teraz musisz być moim sługą. I jako taki, za pewnym wynagrodzeniem… hmm… pojedziesz za nią i odzyskasz dla mnie Oko Erlika. Conan przyrzekłby cokolwiek, aby wydostać się z domu czarownika i nie zostać
przekazanym straży miejskiej. — Zgadzam się, Hisarr Zulu — odpowiedział — zostanę twoim człowiekiem. Z przyjemnością dopadnę tę zamboulańską dziewkę, dla tak łaskawego i wspaniałomyślnego pana. — Uhmm — mruknął Hisarr Zulu, patrząc nań w zamyśleniu, po czym obszedł Conana, kierując się do dużego stołu — oczywiście każda mijająca chwila zwiększa jej szansę ucieczki. Niewątpliwie ma szybkiego konia lub wielbłąda. — Zapewne, szlachetny panie. Musimy się spieszyć… Chyba masz, panie, jakiegoś szybkiego wierzchowca? — powiedział i pomyślał: — Dogonię ją prędzej czy później, a potem, z amuletem i twoim rączym koniem, udam się do Zambouli i do jej bez wątpienia hojnego khana… Uśmiechając się, z rękami założonymi na plecach, Hisarr Zulu powrócił i stanął przed Conanem. Ciągle się uśmiechając, pochylił się nieco i szybkim ruchem uniósł do ust cienką, miedzianą rurkę. Wydmuchnął z niej delikatny, żółty pył wprost w twarz Cymmerianina, po czym odsunął się z pośpiechem. Conan niezdolny złapać tchu runął na twarz. Pierwszy raz w życiu Conan z Cymerii obudził się jak człowiek cywilizowany, czyli ospały i otępiały. Czuł się przy tym dziwnie zalękniony, żałosny i pusty. Nie wydawał się fizycznie osłabiony, ale dręczyło go uczucie wiecznego egzystencjalnego niepokoju. Z trudem spostrzegł, że nie trzyma już w ręku miecza. Ogarnęło go niewytłumaczalne uczucie rozluźnienia i smutku. — Powiedz, jak ci na imię? Conan przekręcił głowę i spojrzał w ciemne oczy Hisarr Zulu. — Jestem Conan — powiedział cicho. — Cymmerianin. — Ach tak, Conanie z zimnej Cymmerii, właśnie zapoznałeś się ze złotym pyłkiem czarnego lotosu, zachwycającego i użytecznego kwiatu z dżungli żółtego Khitaju. — Znam ten proszek. To jest śmierć. Dlaczego żyję? — Paraliż jest prawie momentalny, Conanie z Cymmerii, a śmierć przychodzi po dwu minutach. Podałem ci antidotum według mojej własnej recepty. Mam je tylko na własny użytek i tylko ja sam wiem jak neutralizować pył Żółtej Śmierci. Właśnie teraz moje antidotum wspiera twój silny organizm w pozbyciu się jadu. Mimo tego nie czujesz się… zupełnie normalnie, czyż nie? Conan nie odpowiedział. Uśmiechając się, Hisarr Zulu oparł stopę na krawędzi płyty, która tak mocno trzymała uda Conana, i nacisnął ją czubkiem sandała. Pokrywa odsunęła się natychmiast, a Cymmerianin aż jęknął z powodu silnego mrowienia w nogach, spowodowanego powrotem krążenia krwi. — Wyjdź stąd — nakazał Hisarr. Z twarzą ściągniętą z bólu Conan odchylił się do tyłu, oparł dłońmi o podłogę i wysunął z pułapki. Czarodziej uniósł nogę, płytka powróciła na swe miejsce skrywając pułapkę tak dokładnie, że nawet oczy Conana nie mogły zauważyć najmniejszej rysy na tym fragmencie podłogi. Hisarr tymczasem podszedł do wyższego stołu. — Może zechciałbyś spojrzeć na TO? Odwrócił się trzymając przed siedzącym na podłodze Cymmerianinem zwierciadło, nie większe niż dłoń Conana. Barbarzyńca spojrzał na nie niechętnie. — Dlaczego miałbym się troszczyć o zwierciadło… Mimo to wpatrzył się w błyszczący przedmiot. Spodziewał się ujrzeć własną twarz. Niespodziewanie obraz ściemniał i zamazał się. Szkło zaczęło wirować i topnieć, oślepiając Conana, który jednak nie mógł odwrócić wzroku. Wtem ujrzał malutkiego, przerażonego człowieczka miotającego się wewnątrz zwierciadła w bezskutecznych poszukiwaniach drogi
ucieczki. Co chwila spoglądał on błagalnie na Conana. Wpatrując się w tę postać, barbarzyńca spocił się nagle z przerażenia. Znał twarz tego człowieka! To było jego własne oblicze!… — Tak, Cymmerianinie, to jest twoja dusza. Jest teraz w mojej mocy! Zrób jak powiedziałem, a ja zwrócę ci ją w zamian za mą własność — amulet zwany Okiem Erlika. Jeśli spróbujesz mnie zdradzić, ja potłukę zwierciadło. A wtedy… — Hisarr Zulu stuknął palcem w szkło. Conan uczuł bolesne wewnętrzne szarpnięcie. — Jeśli to rozbiję — powiedział Hisarr — twój duch będzie zgubiony na zawsze… Nikt oprócz mnie nie zdoła go stąd uwolnić. A może chciałbyś, Conanie z Cymmerii, zawsze nosić swą duszę przy sobie jak bagaż, wciąż obawiając się, by ktoś nie potłukł zwierciadła… Conan zadrżał. — Strażnicy! Twoi strażnicy… — jęknął. Czarownik uśmiechnął się lekko i wyprostował z godnością. Conan utkwił nieruchome spojrzenie w kruchym kawałku szkła, trzymanym przez jedną z wypielęgnowanych dłoni o drugich, wiotkich, bursztynowo połyskujących palcach. — Tak, Conanie. Znasz teraz ich sekret. Moja gwardia to ludzie bez duszy. Oni również przybyli tutaj nocą jako złodzieje, mój drogi Cymmerianinie. Zabrałem ich dusze i potłukłem zwierciadła, które je zawierały! Któż inny służyłby mi lepiej? Hisarr powrócił do stołu, a niespokojne, błękitne oczy obserwowały go w napięciu kiedy odkładał zwierciadło. Gdy to nastąpiło, Conan odetchnął swobodniej, ale tylko trochę. — Dotychczas tak sądziłem — rzekł Hisarr, odwracając się do barbarzyńcy — dopóki nie przyszedłeś tu ty i ten drugi, i nie pokonaliście ich. Kto mógł przewidzieć, że dwóch złodziei zdoła wejść tutaj tej samej nocy. No cóż, ci ludzie bez duszy byli dość dobrzy, by zabić lub pojmać każdego pojedynczego złodzieja. Teraz ty zastąpisz mi tych, których straciłem. Wyjdziesz na zewnątrz. Nie obawiaj się, raczej nie potłukę zwierciadła z twoim duchem, Conanie. Wiedząc że jest tutaj będziesz służył mi lepiej, niż człowiek bez duszy, który umie być tylko posłuszny i nie ma tej odrobiny nadziei czyniącej nas wszystkich poszukiwaczami wolności i panami własnej woli. Uczucie pustki we wnętrzu Conana wzmogło się. Cymmerianin zrozumiał. Brak duszy oznaczał przekleństwo i zatracenie. Zadrżał ze strachu. Nie mógł się opierać. Pozostało mu tylko być posłusznym i robić wszystko, by uniknąć utraty swej Ka — źródła duchowej mocy, która czyniła z niego wyjątkowego człowieka i która żyłaby po jego śmierci. Wiedział, że zrobi dokładnie to, co polecił ten uśmiechnięty czarownik. Wiedział, że odszuka skradziony amulet i przyniesie go tutaj jak pies rzucony kij. Musi to zrobić, by odkupić od Hisarr Zulu coś, co było warte daleko więcej. — Crom, Ymir i wszyscy bogowie — myślał załamany — moja dusza… — Oczywiście zgadzasz się — przerwał te rozmyślania Hisarr Zulu. Objaśnij mi teraz, czego będziesz szukał. — Ee… małego mieczyka na łańcuszku ze złota. Hisarr spoglądał na niego, opierając się o długi stół. — Biedny głupcze. Naprawdę nie wiesz nic więcej? Dobrze. Spójrz zatem, to jest dokładna kopia. Niewiele brakowało, by właśnie ta błyskotka została porwana przez tę zamboulańską dziewkę! Patrz dobrze, Conanie. Poznaj Oko Erlika, mogące obalić królestwo… ba, dwa królestwa! To rzecz, na myśl o której drżą władcy Zambouli i Turanu. Z szyderczym uśmiechem Hisarr położył dłoń na sercu i ukłonił głęboko. Prostując się wyciągnął spod tuniki wiszący na rzemyku amulet. Zdjął go i podał Cymmerianinowi. — Conanie, mój drogi i oddany sługo, oto jest dokładna kopia Oka Erlika. Conan spojrzał badawczo na amulet. Okiem Erlika był wisiorek w kształcie miecza długości małego palca, o rękojeści ozdobionej rubinem. Na końcach jelca osadzono dwa żółte kamienie, każdy z pojedynczym czarnym paskiem biegnącym przez środek. Klejnoty te,
oddalone od siebie o cal, wydawały się być oczami, umieszczonymi po bokach długiego, szpiczastego nosa. — Noś to — powiedział Hisarr, puszczając wisiorek w dłoń Gonana. — Nie wątpię, że znajdziesz dla niego użytek. Oczywiście powinno to być nazwane Miecz Erlika, lub ostatecznie Oczy Erlika, ale cóż, świat nie jest rządzony przez logikę, Cymmerianinie. Teraz słuchaj, gdy będziesz już na pustyni, pierwsza oaza jest o dwa dni jazdy na południe. Jeżeli pojedziesz wytyczonym szlakiem, jedź na wschód od Arenjun przez godzinę, po czym skieruj się na południe. Kobieta z Zambouli jest na tej drodze. — Czy ty, panie… wiesz to na pewno? — Oko wydawało się być kawałkiem rozgrzanego metalu parzącego pierś Conana. — Wiem to, Conanie, mój dobry sługo. Nie powinno cię obchodzić, skąd mam tę pewność. Jestem Hisarr Zulu i mam swoje sposoby. Cztery godziny minęły odkąd przyszedłem i znalazłem cię tutaj. Jedź kierując się tak jak ci mówiłem. Jesteś wypoczęty i silny, a więc ścigając tę dziewkę będziesz zyskiwał po kilka minut na każdej godzinie. Teraz idź. — Mój miecz… Nie mam konia… — Jesteś złodziejem i możesz gdziekolwiek skraść pieniądze. Ja nie chcę nic po zmarłym Iranistańczyku, więc weź jego własność. Konia sobie kup i radzę ci, byś wziął khilat lub kafiję. Twój miecz leży za drzwiami razem z pasem. Zdjąłem ci go, gdy byłeś nieprzytomny. Miecz jest bez czubka, ale nadaje się do użytku. Z twoją krzepą nie musisz mieć szpiczastego miecza, by przebić przeciwnika na wylot! Gdy Conan starał się zebrać myśli, Hisarr, nie spuszczając zeń oczu, spokojnym głosem wyjaśniał mu jak dotrzeć do wyjścia. Przez owe drzwi Cymmerianin miał opuścić ten dom nie jako złodziej, lecz sługa… Conan spojrzał tęsknie na zwierciadło, rozważając, czy nie rzucić się na czarownika. — Tylko ja mogę oddać ci duszę, barbarzyńco — powiedział Hisarr Zulu, robiąc krok wstecz — ze mną zwierciadło będzie bezpieczne… powiedzmy przez jeden miesiąc… — Zamboula jest dalej, niż miesiąc drogi stąd. — Zobaczysz, że dogonisz tę dziewkę prędzej niż myślisz. Nie musisz jechać do Zambouli. Idź, sługo! Conan zwrócił głowę w kierunku wskazanym przez wyciągnięte ramię Hisarr Zulu. Dwóch gwardzistów weszło do komnaty i stanęło przy drzwiach. Każdy z nich trzymał nagi miecz. Spoglądali przed siebie pustymi oczami. Tysiące mrówek przeszło wzdłuż kręgosłupa Conana, gdy patrzył na tych dwu byłych złodziei. — Bez duszy — pomyślał i znienawidził Hisarr Zulu za to, że widział on jego strach. Conan ruszył do drzwi, czując jak wraca mu siła i gibkość. W pokoju tym pozostawiał jednak swą zuchwałość i pewność siebie. Zwłoki Iranistańczyka były odrażające i przyprawiały o mdłości. Rzecz, która dwie godziny temu była człowiekiem, teraz przybrała barwę ciemnej purpury i obrzmiała upodabniając się do pękającego strąka na moment przed rozerwaniem. — Nie chcę cię obdzierać, przyjacielu — wymruczał Conan — ale tylko ty możesz mi teraz pomóc. Zaciskając zęby zdjął z Iranistańczyka pas, z którego zwieszał się sztylet, pochwa niewiele krótsza od miecza noża z Ilbars oraz torba. Conan zapiął na sobie pas Ajhindara z nadzieją, że w sakwie są pieniądze, po czym podniósł z podłogi długie ostrze z gór Ilbars i wsunął je do pochwy. Dwóch martwookich gwardzistów odprowadziło go do drzwi. Za progiem znalazł własny pas wraz z mieczem, zwojem liny i sakwą z narzędziami. Przerzucił go sobie przez ramię. Jeden z gwardzistów ruszył by zamknąć wrota. — Człowieku bez duszy — powiedział Cymmerianin odwracając się do niego — nie chciałbyś uciec od tego, który ci ją ukradł? Nie chciałbyś przyjąć śmierci?
Strażnik odpowiedział nie patrząc na Conana: — Żyć bez duszy, to być martwym za życia, Cymmerianinie. Gorzej jest umrzeć bez duszy — cofnął się i zatrzasnął drzwi z hukiem. Conan odszedł czując jak kolejny raz ciarki przechodzą mu po grzbiecie. IV OAZA ŚMIERCI W oazie, która znajdowała się o dwa dni jazdy do Arejnun, Conan leżał na plecach, wpatrując się niewidzącymi oczami w niebo usiane gwiazdami, podobnymi do miliona wpatrujących się w niego szyderczych oczu. W pobliżu wypoczywał jego koń, a nieco dalej postękiwał wielbłąd innego podróżnego. — Bez duszy… — myślał Conan potęgując swą nienawiść do Hisarr Zulu. Czy dusza miała jakieś znaczenie? Conan bardzo pragnął to wiedzieć. Srogi Crom, najwyższy bóg Cymmerian, miał dzikie i ponure usposobienie. Nie obiecywał innego życia po tym jednym. Przy narodzinach wlewał on tylko w duszę mężczyzny moc zwyciężania przeciwności i to musiało wystarczyć. Czy było coś więcej? Ojciec Conana mawiał zawsze, że o to trzeba zapytać bogów. Ludzie z innych krajów prosili bogów o wiele więcej i bardziej w nich wierzyli. Niepewność coraz silniej dręczyła Conana. Jeśli życie jest wszystkim co istnieje, to dusza nic nie znaczy! Jednak uczucie pustki i pewność, że będzie ono trwało dopóki nie odzyska zawartości, świadczyły o czymś innym. Być może było to tylko złudzenie spowodowane przez hipnotyzujący wzrok Hisarr Zulu, lecz Cymmerianin nie wiedział tego na pewno. Tak więc po dwóch dniach jazdy Conan ciągle przeklinał czarnoksiężnika, który stał się panem jego duszy. Od czasu do czasu przeklinał również i siebie, przyrzekając sobie zachowywać się na przyszłość bardziej rozsądnie. Miał na sobie ubranie znalezione w sakwie Iranistańczyka. Był to, jakby nie patrzeć, łup zdobyty w zwycięskim boju. Koszula z rękawami i luźne spodnie Ajhindara zaoszczędziły Conanowi pieniędzy, które dzięki temu mógł wydać na żywność. Jego własne pieniądze, zawartość sakiewki Iranistańczyka oraz doskonałe ostrze z Ilbars, poszły na zakup konia, najlepszego, jakiego tylko można było dostać. Jednak do obrony pozostał Cymmerianinowi tylko uszkodzony miecz. Opuszczając Arenjun barbarzyńca wiedział, że choć ma dobrego konia, to jest słabo uzbrojony i niepokoiło go to nie mniej niż problem duszy. Zastanawiając się nad tym nie zważał na skwarne słońce pustyni. Drugiego dnia po południu koń, którego Conan nazwał po prostu Koniem, osłabł i zaczął ustawać z braku wody. Cymerianin przeświadczony, że dotrą do oazy przed zmierzchem, zabrał tylko niewielką ilość życiodajnego płynu. Gdy dotarli na miejsce Conan musiał siłą odciągnąć zwierzę od wody, by nie wypiło jej zbyt dużo. Podczas minionych dwu dni Conan miał dużo czasu na myślenie. Doszedł do wniosku, że złodziejstwo jest zbyt niepewnym rzemiosłem. Samotny złodziej ryzykował bardzo wiele i nie mógł liczyć na niczyją pomoc w razie pojmania. Po spotkaniu Isparany, Karameka i Ajhindara, barbarzyńca zrozumiał, że wytrawny złodziej powinien mieć protektora. Ta trójka została sowicie opłacona i wyposażona przez swoich panów, z których każdy otoczyłby ich opieką, gdyby przypadkiem wpadli w ręce prawa. Oczywiście można było zrobić wspanialszą karierę. Młody góral mógł marzyć o koronie i pięknych księżniczkach, ale nie było prawdopodobne, by kiedykolwiek posiadł jakąś koronę czy księżniczkę. Conan postanowił, że gdy wypełni tę misję i odzyska z powrotem swoją duszę, to spróbuje zwrócić na siebie uwagę bogatego pracodawcy. Na razie jednak on i Koń mieli tylko brzuchy pełne wody, i była to jedyna jasna strona obecnej sytuacji.
Niezdolny odpędzić uparcie kłębiące się myśli, Conan leżał niespokojnie. Oazę, w której się znajdował, zwano niekiedy Tchnieniem Arenjun lub Wizją Kherdpuru, przy czym nazwa zależała od kierunku podróży. Noc była chłodna i Cymmerianin szczelniej okrył się płaszczem. Stojący obok Koń zarżał cicho. Na drugim brzegu sadzawki, otoczonej pierścieniem pustynnej trawy oraz ocieniających wszystko palm, obozowali dwaj mężczyźni, których Conan zastał przybywając do oazy. Dotąd zamienił z nimi tylko kilka słów. Tamci przygotowywali się do podróży nocą, która była mniej uciążliwa niż przemierzanie pustyni za dnia. Mieli dwa wielbłądy i pięknego, brunatnoczerwonego konia. Conan chętnie wyruszyłby z nimi, ale musiał dać swemu wierzchowcowi odpocząć. Jeden z mężczyzn obserwował Cymmerianina, zapewne z nudów, jak przypuszczał Conan. Godzinę temu, kiedy barbarzyńca pił wodę razem z Koniem, spod tuniki wysunęło mu się fałszywe Oko Erlika. Potem, gdy Conan odciągał zwierzę od wody, rozbudził tym duży podziw podróżnych. Oczywiście siła jego pana najbardziej zdziwiła samego Konia. — O brzasku ponownie napełnimy nasze brzuchy wodą, Wodna Świnio — obiecał mu wtedy Conan, jednocześnie nadając zwierzęciu nowe imię. Teraz koń spał, zaś Cymmerianin, wciąż bijąc się z myślami, zaciekawił się leniwie, dlaczego tamci dwaj jeszcze nie odjechali? Gdyby Cymmerianin zapadł w sen, mógłby się już nigdy nie przebudzić. Oaza zwana Wizją Kedpuru czy Tchnieniem Arenjun omal nie stała się dlań Oazą Śmierci. Conan nie wiedział, że dwaj ludzie, z którymi przyszło mu dzielić dobrodziejstwa oazy, pochodzili z Samary w Mglistych Górach na południowym wschodzie Turanu i trudnili się pewnym szczególnym rzemiosłem. Obecnie podróżowali do Shadizar w Zamorze, by sprzedać tam różne przedmioty, z których żaden nie został przez nich kupiony… Jeden z nich, Uskuda, był kilka razy w Zambouli, leżącej przy drodze karawan z Colchian, i widział kiedyś amulet noszony przez rządzącego Zamboulą satrapę. Dziś o zachodzie słońca po raz drugi zobaczył ten amulet i uznał, że tak cenna królewska zdobycz podwoiłaby jego zyski w grzesznym Shadizar. Cudzoziemski osiłek, co rzucało się w oczy, był zmęczony, ale Uskuda dla pewności zaczekał więcej niż godzinę. Wreszcie ruszył na drugą stronę oazy. Samaryjczyk obszedł cicho sadzawkę z wodą i gdy znalazł się o trzy kroki od leżącego na wznak, okrytego płaszczem mężczyzny, przykucnął i wyciągnął sztylet. Piasek zgrzytnął mu pod stopami, gdy poderwał się by zadać morderczy cios. Szelest ten nie był pierwszym, który dotarł do Conana, dając mu znać, że jakiś człowiek skrada się ku niemu. Cymmerianin od dłuższej chwili leżał czujny i wyczekujący. Jego prawa ręka przepełzła nieznacznie do rękojeści miecza, a lewa przesunęła się przez pierś ku brzegowi spłowiałej opończy. Ucho zwykłego człowieka nie potrafiłoby tego dokonać, ale Conan bez trudu rozpoznał szmer opuszczającego pochwę sztyletu. Teraz usłyszał szelest ubrania i dwa pośpieszne kroki. Lewa ręka Conana odrzuciła płaszcz, zaś prawa podniosła miecz. W tym samym momencie mięśnie brzucha barbarzyńcy naprężyły się podrywając jego tułów z ziemi i złamany miecz dźgnął napastnika w brzuch pomiędzy pępkiem a przeponą. Siła ataku powaliła Conana z powrotem na ziemię, lecz pchnięcie barbarzyńcy pozbawiło Uskudę tchu. Brak szpica i gruba odzież uchroniły Samaryjczyka przed śmiercią, ale jego dziewiętnasta próba morderstwa jako pierwsza zakończyła się niepowodzeniem. Żelazne muskuły lewego ramienia Conana naprężyły się odrzucając mężczyznę w bok. Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że wbrew pozorom nie zdołał przebić tego człowieka. Chwilę później Conan był już na nogach. Jego przeciwnik wciąż zwijał się na ziemi nie mogąc złapać tchu. Walcząc hałaśliwie o oddech Uskuda w końcu podniósł się na nogi.
Wstając upuścił sztylet i sięgnął po miecz. Cymmerianin uderzył pełen sprawiedliwego gniewu. Uskuda odskoczył tnąc przeciwnika w nogi. Ostrze Samaryjczyka przecięło tylko powietrze, zaś Conan poznał, iż ma przed sobą niedoświadczonego, podstępnego szermierza. Za moment dwaj sprężeni mężczyźni znów stanęli naprzeciw siebie, z zaciśniętymi zębami i lekko poruszającymi się mieczami. Uskuda zrobił zwód i pchnął krótko. Conan uskoczył w bok i obróciwszy się dookoła, skierował świszczące cięcie w kark tamtego. Samaryjczyk przykucnął ratując się przed utratą głowy i znów rąbał Conana po nogach. Cymmerianin podskoczył wysoko, po czym przesunął się zwinnie za plecy Uskudy. Ten obrócił się pośpiesznie zdając sobie sprawę, iż stanął wobec zręczniejszego od siebie przeciwnika. — Poddaję się — powiedział Samaryjczyk — myślałem, że jesteś kimś innym! Wybacz mi. W chwili gdy Cymmerianin przystanął, by rozważyć tę propozycję pokoju, Uskuda wyprysnął w długim wypadzie, dźgając prosto w brzuch barbarzyńcy. Zdradziecki sztych chybił. W pustynnej ciszy rozległ się szczęk podobny do uderzenia w wielki gong, gdy Conan odbił mierzące w niego ostrze. Uderzenie było tak potężne, że uzbrojona ręka Uskudy została odrzucona daleko w górę i w bok. Dźwięczne zderzenie ostrzy nie zwolniło klingi Conana, która tylko zmieniła kierunek, spadając na prawe udo Samaryjczyka, tuż nad kolanem. Trzasnęła przerąbana kość, a z ust niedoszłego mordercy wyrwał się okropny dźwięk, ni to jęk, ni wrzask. Uskuda starał się jeszcze zadać cios, lecz jego noga złamała się szybciej, niż ręka mogła nadążyć. Tymczasem ramię Conana zaledwie zwolniło. Jego ostrze odbiło srebrne światło księżyca, gdy Cymmerianin wyszarpywał je z nogi przeciwnika. Za smugą stali pomknął warkocz kropelek krwi. Miecz zatoczył łuk nabierając szybkości i rąbnął w lewą rękę Uskudy, trzy cale powyżej łokcia. Samaryjczyk upadł obok swego ramienia. Pomimo dwóch straszliwych ran myślał tylko o zemście. Wijąc się na piaszczystym gruncie i wymachując tryskającym krwią kikutem uderzył w goleń Conana. Cios ten był jednak tak słaby i powolny, że Conan tylko uniósł nogę i ostrze miecza zadrasnęło podeszwę jego sandała. Potem opadająca stopa barbarzyńcy wgniotła w piach nadgarstek Uskudy. Chrupnęły kości i osłabłe palce wypuściły rękojeść. Równocześnie miecz Cymmerianina spadł na kark Uskudy i dotarł aż do krtani. Barbarzyńca obrócił klingę, by uwolnić ją od kogoś, po kogo właśnie wyciągało się ramię turańskiego boga Erlika, by zabrać go do królestwa śmieci. Przez chwilę Conan stał spoglądając na trupa i zastanawiał się nad różnicą pomiędzy rzetelnym złodziejem, a durniem leżącym u jego stóp, gdy wtem usłyszał coś, co kazało mu się odwrócić. — Ty… zabiłeś Uskudę! — To prawda, nie trwało to długo — powiedział spokojnie Conan. — Twój wspólnik próbował mnie zabić gdy spałem, ale się oszukał… Drugi Samaryjczyk nie bacząc na to, że Uskuda dostał dokładnie to, na co sobie zasłużył, zapragnął go pomścić. Zaatakował. Conan odbił spokojnie krzywą szablę i kopnął napastnika tak mocno, że ten poleciał kilka kroków w tył i wpadł do sadzawki. Szamocząc się w wodzie zgubił broń. Conan skrzywił się z niesmakiem i odłożył miecz. Wszedł do sadzawki, wyniósł stamtąd parskającego i młócącego rękami mężczyznę, po czym upewniwszy się, że nie zanieczyści wody, poderżnął Samaryjczykowi gardło. Noc znów była spokojna, tylko konie parskały zaniepokojone. Wielbłądy, w przeciwieństwie do nich, nie przestając żuć z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądały na swego nowego pana.
V SMOCZE WZGÓRZA Przed świtem Conan ruszył na południe na wypoczętym koniu Samaryjczyków. Za nim na linie Taurusa z Nemedii szedł Świnia Wodna. Swojego nowego wierzchowca Conan znów nazwał Koniem. Cymmerianin miał na sobie piękną kamizelkę z wytłaczanej skóry, lepszy płaszcz, kafiję z chryzoberylem w opasce z końskiego włosia oraz parę butów, których szczęśliwie poprzedni właściciel nie ubrudził własną krwią. Nadłamany miecz wisiał w pochwie u łęku siodła. Barbarzyńca był najedzony i w dobrym nastroju. Żywność znajdowała się w jukach na grzbiecie Wodnej Świni, który niósł również wory z wodą i sakwę zawierającą cenniejszą część łupów Uskudy i jego towarzysza. Wielbłądy okazały się oporne, a Cymmerianin nie był poganiaczem. Skląwszy je zatem dokładnie, pozostawił flegmatyczne zwierzęta w oazie. Jechał szybko przez cały dzień, dokładnie na południe. O zmroku wypoczął godzinę i osiodłał Wodną Świnię przenosząc juki na Konia. Jadąc nocą, pozwolił Wodnej Świni iść w swoim własnym tempie. Przed świtem spotkał karawanę. Razem z nią dotarł do studni, gdzie uzupełnił zapas wody. Po rozstaniu z kupcami, Conan jechał jeszcze przez godzinę zanim zdecydował się na odpoczynek. Zataczając się ze zmęczenia Cymmerianin spętał konie, po czym padł na piasek i zasnął. Dwie godziny później barbarzyńca znowu był w drodze. Przed południem dotarł do przydrożnego karawanseraju. Właściciel, zapytany o samotną kobietę, zamyślił się: — Tak, przejeżdżał tędy jeździec z zakrytą twarzą. To mogłaby być kobieta. Szczupły… Piersiasty… Tak! To na pewno była kobieta! Że też nie spostrzegłem tego wcześniej! Conan miał teraz pewność, że jedzie za Isparaną z Zambouli. Trzy godziny później teren stał się skalisty i pofałdowany, a Conan zobaczył coś, co z daleka wyglądało jak śpiący smok. Tak więc dotarł do Smoczych Wzgórz, które tubylcy nazywali „górami”. Brało się to zapewne stąd, że nigdy żaden z nich nie był w Cymmerii. Conan zatrzymał Konia i spojrzał pochmurnie na kamiennego smoka, na którym nie było innych roślin prócz rzadko rozrzuconych sękatych cedrów. Z pagórka, na którym się zatrzymał zobaczył, że ma do przebycia biegnące ze wschodu za zachód łańcuchy wzgórz równoległe do siebie, niczym grzbiety ryjących świń. Oszacował, ile czasu zajmie mu pokonanie tych wzniesień, i spochmurniał jeszcze bardziej. Na szczycie wzgórza odległego o wiele godzin trudnej jazdy zobaczył jeźdźca. Człowiek ten dosiadał wielbłąda i prowadził za sobą drugiego, objuczonego sakwami. Żwawy krok wielbłądów świadczył, że nie były zmęczone. Mimo, iż jeździec miał na sobie obszerny, pustynny strój, Conan dostrzegał, że jest on niewysoki i wąski w ramionach. To mogła być tylko Isparaną! Przekleństwo! Była w zasięgu wzroku, ale co najmniej o dzień drogi przed barbarzyńcą! Ze zmęczonymi wierzchowcami Cymmerianin nie miał szans dogonić dziewczyny wcześniej. Na dodatek kończyła mu się woda, gdyż konie potrzebowały jej znacznie więcej niż wielbłądy. Klnąc i wzywając pomsty Lira, Badba, Nemajna Jadowitego oraz na Macha i Mannana, Conan ruszył w drogę. Wtem zza skały znajdującej się o pięćdziesiąt kroków przed Cymmerianinem wyjechał jakiś człowiek. Posuwając się wolno naprzód, przybysz podniósł dłoń w pokojowym geście powitania. Conan ucieszył się. Był zbyt zmęczony, by walczyć lub uciekać. Za pierwszym jeźdźcem pojawił się następny i jeszcze jeden, i jeszcze… Pięciu! Cymmerianin zacisnął zęby. Wszyscy byli uzbrojeni. Mieli płaszcze jednego koloru i hełmy z kolcem. Rysy ich twarzy świadczyły, iż są Hyrkańczykami. Wkrótce Conan został otoczony przez pięciu ciemnolicych
i wysokich turańskich żołnierzy. — Czyżby z Zamboułi? — pomyślał gorączkowo przypominając sobie, że khan Zamboułi jest wasalem władcy Turanu. — Gorąco, prawda? — spytał pierwszy z jeźdźców. Conan nie cierpiał podobnych, grzecznościowych zwrotów, z których nic nie wynikało, jednak słowa oraz mina ciemnoskórego były przyjazne, więc odpowiedział uprzejmie: — Tak, dość gorąco. Nie spodziewałem się ujrzeć żołnierzy na tym szlaku. Hyrkańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To prawda. Lecz na Tarina, jesteśmy tu! Skąd pochodzisz, błękitnooki? — Z Cymmerii — wyznał Conan. Żołnierz musiał być prowincjuszem, który nigdy nie widział innego koloru oczu jak brązowy! Ośmielony tym Conan łgał bez namysłu: — Całkiem niedawno opuściłem Shadizar. Zapewne nie nadjeżdżacie tą drogą z Zamboułi? — Cymmeria! — mężczyzna potrząsnął głową. — Nigdy nie widziałem takich oczu! Jesteśmy z Samary. Ścigamy dwóch ludzi i mamy nadzieję, że ich widziałeś. — Złodzieje? — Skąd wiesz? Conan machnął ręką za siebie. — Kilka dni temu w oazie… — przerwał nagle uświadamiając sobie, że powiedział zbyt wiele. Przekleństwo — pomyślał — bogowie upału i pustyni ani chybi zmówili się przeciw mnie!… Oficer spojrzał surowo na Cymmerianina. — Tak? Conan westchnął cicho. — Widziałem tych dwóch. Byli w oazie, w której i ja się zatrzymałem. Zarówno moje konie jak i ja potrzebowaliśmy wody i snu. Ci dwaj mieli wielbłądy. Sądziłem, że oczekiwali nocy, by wtedy wyruszyć. Zapadał już zmierzch. Położyłem się przy wodzie na przeciwko nich. — No i? — Jeden próbował poderżnąć mi gardło gdy spałem, na szczęście pomylił się, głupiec. Zabiłem go. Potem nadbiegł jego wspólnik. Walczyliśmy i ja byłem lepszy niż on. — Zaskoczyli cię i ty zabiłeś ich obu? — Tylko jeden mnie zaskoczył — Conan wyprostował się w siodle, by uzmysłowić krzywo patrzącym nań żołnierzom swój wzrost. — Chciałem wziąć ich wielbłądy, ale nie mogłem sprawić, by poszły za mną. Spieszę się, więc pozostawiłem je wraz z jukami — tu uśmiechnął się szeroko — nie potrafiłem nawet postawić na nogi żadnego z nich! Wszyscy żołnierze zaśmiali się wesoło, bez szyderstwa. Widać dobrze znali zwyczaje wielbłądów. — Nie znasz zatem tych zwierząt? — zapytał dowódca. — Nie znam i myślę, że nie potrzebuję tej wiedzy. — Widzę, że masz o jeden miecz za dużo — zauważył jeden z żołnierzy. — Tylko o pół — odpowiedział Conan i rozważnie, używając tylko lewej ręki, wyciągnął własny miecz z pochwy zawieszonej u siodła — złamałem go w walce. To było dobre ostrze. — Wygląda na takie. Czy ten drugi należał do jednego ze ściganych przez nas ludzi? Conan skinął głową. — Mam nadzieję, że nie służycie panu, który chciałby widzieć przyzwoitych ludzi nie uzbrojonymi — i pomyślał: — Mimo wszystko chyba dam im radę… Oficer wzruszył ramionami. — Nie, nie, zatrzymaj go. Obawiam się jednak, że jesteśmy zatrudniani przez tak skąpego pana, że musimy przeszukać twoje juki.