conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -18 - Conan i Droga królów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :685.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -18 - Conan i Droga królów.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 119 osób, 100 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

KARL EDWARD WAGNER CONAN I DROGA KROLÓW TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE ROAD OF KINGS PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ Dla LEIGH BRACKETT: … Pieśń Shannach zaś rozpływała się w ciszy, gdy ostatnie dzieci gór odchodziły na zawsze w noc. Wojna jest ojcem i królem wszechrzeczy; jednych czyni bogami, innych niewolnikami, jeszcze innych ludźmi wolnymi. HERAKLIT

PROLOG W zapadłej ciszy rozbłysła jaskrawa jak diamenty stal. Dwa miecze zamigotały w zasnutym dymem kręgu bezlitosnych i rozjarzonych oczu. Oba ostrza zderzyły się gwałtownie, rozdzierając ciszę brzękiem gniewnej stali, po czym z gardeł obydwu walczących poczęły dobywać się urywane westchnienia. Przez krąg widzów przeszły stłumione pomruki. Oczy w mrocznych obliczach zapłonęły podnieceniem. Ostrze znów trafiło na ostrze. Śmierć namiętna i nieubłagana tańczyła radośnie na zderzających się mieczach. Dwu walczących mężczyzn nie łączyło nic poza zręcznością, z jaką posługiwali się swymi ostrzami. Pierwszy z nich, czterdziestoparoletni i częściej atakujący, szermował tak zręcznie, że było oczywiste, iż długi, prosty zingarański miecz nie jest bronią obcą jego dłoni. Pasma siwizny przetykały gładkie czarne włosy i krótko przystrzyżoną brodę, przystojną twarz zaś znaczyło kilka prostych blizn. Szramy były blade i stare, ponieważ już od wielu lat żadne ostrze nie dotknęło jego oblicza. Krótkie, obcisłe spodnie o barwie czerwonego wina i kaftan z najlepszego aksamitu opinały szczupłą sylwetkę o zwartej muskulaturze i swobodnej postawie. Na prawym naramienniku wygrawerowany był czarny orzeł — znak Harcowników Korsta, elitarnego pułku zingarańskiej armii, a poniżej lśniły bliźniacze złote gwiazdy, symbolizujące rangę kapitana. Drugi z walczących był znacznie młodszy. Miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, ale ciosy swojego przeciwnika parował z instynktownym wyczuciem, bardziej charakterystycznym dla doświadczonego weterana niż narwanego młodzieńca. Był znacznie potężniejszej budowy i nieco wyższy niż jego mający sześć stóp wzrostu przeciwnik. Obnażone masywne barki i szeroką pierś młodzieńca pokrywała ciemna opalenizna, rozjaśniona tu i ówdzie liniami blizn — pamiątkami bitew i potyczek, w których uczył się władać mieczem. Gdy robił wypad, jego czarna grzywa powiewała nad czołem, a błękitne oczy osadzone w twarzy o surowych rysach rozjarzały się mrocznym błyskiem. Miał na sobie skórzane spodnie barbarzyńcy z północy, a jego potężna ręka wydawała się bardziej pasować do ciężkiego topora niż wąskiego, półtoraręcznego miecza zingarańskiego jeźdźca. Walka toczyła się pośrodku kręgu ciasno stłoczonych żołnierzy. Większość gapiów nosiła szkarłatne i złote barwy Królewskiej Armii Zingary oraz znak Harcowników Korsta. Ramię w ramię z nimi stali ludzie z innych pułków oraz żołnierze w niejednolitych, pstrokatych strojach, podobnych do tego, który miał na sobie młodszy z walczących. Byli to najemnicy ze wszystkich krajów świata. Nad nimi wznosił się brązowy dach wojskowego namiotu. Prycze i pozostałe sprzęty leżały zepchnięte na bok, by nie zawadzać walczącym. Krąg żołnierzy o zastygłych w napięciu twarzach nie odrywał oczu od walczących mężczyzn. Fachowe spojrzenia dostrzegały wszystkie niuanse szermierki. Do niedawna namiot rozbrzmiewał okrzykami zachęty oraz gorączkową wymianą przekleństw i zakładów. To wszystko jednak ucichło, gdy rywale roztoczyli przed widzami zapierający dech w piersiach spektakl cięć i sztychów, zwodów i ripost. Zapanowało podniecenie zbyt wielkie, by mogło znaleźć ujście w słowach. Dzieląc napięcie walczących, widzowie wsłuchiwali się w każdy ich dech i czekali na tę jedną, fatalną omyłkę któregoś z przeciwników lub na chwilę, kiedy wyczerpią się siły jednego z nich. Obydwa miecze zasmakowały przed chwilą krwi. Płytkie, niegroźne cięcie na przedramieniu starszego mężczyzny broczyło czerwienią. Ostrze młodzieńca mimo zastawy zdołało dojść celu po ciosie, który prawie odłamał klingę od rękojeści. Młody mężczyzna krwawił z dwóch bruzd na lewym boku oraz głębszej rany pod barkiem, która zdawało się, pozbawiła go władzy w lewej ręce. Były to pamiątki po trzech sztychach, które przeszyłyby serce młodzieńca, gdyby jego odruchy były o mgnienie oka wolniejsze. Być może, widok

broczących ran sprawił, że nozdrza starszego mężczyzny rozszerzyły się, a jego wąskie wargi skrzywiły w szyderczym uśmiechu. Z wiarą we własne siły, nieustępliwie dążył do zadania przeciwnikowi śmiertelnego pchnięcia. Młody najemnik nie uśmiechał się. Jego oczy płonęły gniewem, nie zaś bólem, choć bez wątpienia musiał go odczuwać. Ich ostrza ponownie skoczyły ku sobie, zwarły się i rozdzieliły. Nie zaprzestając ataku, zaledwie miecze oderwały się od siebie, kapitan znów uderzył. Pozwolił, by zbijający cios młodzieńca zepchnął mu ostrze w dół i podstępnym zwodem skierował je dookoła gardy przeciwnika, prosto w masywne mięśnie jego uda. Młodzieniec prychnął furią, uskakując przed ciosem. Jednak kolana ugięły się pod nim, zatoczył się i ledwie zdołał ustać. Jego rozpaczliwa kontra była niezgrabna i pozbawiona mocy. Pojedynek osiągnął finał. Krąg oczu trwał w najwyższym skupieniu. Sycąc się przez ułamek chwili absolutnym zainteresowaniem widzów, oficer zdecydował się zakończyć bój piorunującym pchnięciem w serce, z którego słynął. Młody mężczyzna wykorzystał cień nieuwagi rywala. Z półprzysiadu ciął w górę, dla dodania siły ciosowi chwytając długą rękojeść lewą ręką, dotychczas niby bezwładną. Czubek ostrza wbił się w krocze starszego mężczyzny i pomknął w górę brzucha. Kapitan poleciał w tył, gubiąc rozprute trzewia. Nim padł, miecz barbarzyńcy zdołał jeszcze przebić mu płuca. Z wielu piersi wyrwało się długie westchnienie niedowierzania, a potem bezładne okrzyki zaskoczenia. Z klepiska namiotu kapitan patrzył na żołnierzy mętniejącym spojrzeniem. Opuściwszy ramiona młodzieniec również zwrócił gorejący wzrok na krąg gapiów. Przez chwilę nikt się nie poruszył, po czym mężczyzna na polanie zadrżał w ostatnim spazmie. Śmiertelne rzężenie utonęło w nagłym zgiełku okrzyków, przekleństw oraz brzęku monet. Młodzieniec opuścił skrwawiony czubek miecza na podłogę i ciężko wsparł się na rękojeści. Jaskrawa krew wypłynęła z jego uda, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku prócz chrapliwego wciągnięcia powietrza w płuca. Zawahał się, a dłonie zacisnął kurczowo na rękojeści miecza. Siły opuszczały barbarzyńcę. Dwóch jego przyjaciół najemników, z kiesami spęczniałymi od wygranych właśnie monet, pośpieszyło, by go podtrzymać. Oczy młodzieńca zapłonęły dziko nieposkromioną żądzą walki i przygasły, gdy rozpoznał swoich towarzyszy. Zatoczył się na nich bez sił. Trzeci najemnik wydobył zza pazuchy pasmo płóciennego bandaża i począł opatrywać ranę na udzie młodzieńca. Zgiełk nagle przycichł do stłumionego szmeru. Żołnierze przestali dzielić wygrane sumy i zaczęli cofać się z lękiem. Za moment ktoś zawołał półgłosem: — Generał Korst! Młodzieniec uniósł głowę i hardo spojrzał w lukę tworzącą się w ludzkim kręgu. W asyście kilku oficerów generał Korst, głównodowodzący Królewskiej Armii Zingary, wmaszerował dumnie do namiotu. Połyskujące niebieskoczarne włosy i śniada cera krępego, niewysokiego mężczyzny świadczyły o domieszce szemickiej krwi w jego żyłach. To, że syn ladacznicy z wojskowego taboru i jednego z tysięcy żołnierzy, którym sprzedawała się jego matka, osiągnął generalski stopień w ceniącej szlacheckie pochodzenie Zingarze, aż nadto dowodziło militarnych talentów Korsta. Oczy generała zwęziły się, gdy utkwił wzrok w wypatroszonych zwłokach. W zamyśleniu pogładził swą starannie przystrzyżoną bródkę. — Ach, kapitanie Rinnova! Tak więc wreszcie skrzyżowałeś ostrze z kimś, kto cię przewyższył? Nie był to elegancki cios w serce, prawda, ale mimo całej jego toporności jesteś i tak zupełnie martwy.

Generał zwrócił wzrok na rannego barbarzyńcę. Nieruchome spojrzenie generała sprawiło, że ci, którzy podtrzymywali młodzieńca, cofnęli się. Ten zatoczył się, pozbawiony ich oparcia, ale zdołał utrzymać się na nogach i odpowiedział Korstowi równie dumnym spojrzeniem. — To twoje ostrze wypruło trzewia z kapitana Rinnovy? — Tak, zabiłem go — mruknął młodzieniec — ale w uczciwej walce. Proszę spytać kogokolwiek, generale. Generał Korst pokiwał głową. — Trudno uwierzyć, że jest ktoś, kto skrzyżował ostrza z kapitanem Rinnovą i może się tym szczycić za życia. Tak, więc dokonał tego barbarzyński najemnik… Jak się nazywasz? — Conan. — Z północnych, barbarzyńskich krain, jak wnoszę z twego akcentu? — Jestem Cymmerianinem. — Co z jego ranami? — te słowa skierowane były do towarzyszy Conana, którzy rozglądając się nerwowo, usilnie stawali się wtopić w tło. — Cięcia na żebrach są płytkie, a rana ramienia czysta. Stracił dużo krwi z uda, ale ostrze minęło tętnicę. — Dobrze — generał Korst skinął głową swoim ludziom. — Dożyje więc szubienicy. O cokolwiek się pokłóciliście, Conanie z Cymmerii, wiedz, że najemny żołnierz nie ma prawa zaszlachtować oficera Królewskiej Armii Zingary. Conan ryknął, szarpnął się w stronę Korsta, ale pomiędzy nich wkroczyli Harcownicy. Zdołał zabić dwóch z nich, zanim reszta pobiła go pałkami do nieprzytomności. — Szkoda dobrego rębajły — mruknął do siebie Korst, gdy odciągano nieprzytomnego Conana. — Ale tych barbarzyńców z północy trzeba nauczyć dyscypliny. 1 PLATFORMA TANECZNA Południowe słońce świeciło jaskrawo, zbyt jaskrawo dla oczu, które od wielu dni nie oglądały żadnego światła poza migotliwymi pochodniami więziennych straży. Łaskawszy byłby szary poranek, ale nie był to dzień łaski. Ustawieni w szereg skazańcy, zaciskając mocno powieki, postępowali niepewnie w stronę czekającej na nich szubienicy. Gdy znaleźli się w połowie więziennego dziedzińca, byli już w stanie dostrzec kołyszące się pętle i podnieconą gawiedź. Zmrużywszy oczy, Conan wpatrywał się w rysującą się na tle słońca czarną krechę szubienicy i siedem konopnych pętli zwieszających się niczym pajęczyna. W nozdrzach czuł słodkawy odór rozkładających się zwłok, który bił od zrzuconych na ziemię opuchłych ciał siedmiu zbrodniarzy straconych w ubiegłym tygodniu. Zgodnie z zingarańskim obyczajem wisielcy mieli kołysać się na belce, dopóki w tańcu śmierci nie zmienią ich nowi skazańcy. Smród gnijącego ścierwa zlewał się z wonią potu zgromadzonego tłumu. W plecy Conana uderzyło drzewce halabardy. — Ruszaj się, przynęto dla kruków! — warknął więzienny strażnik. Conan wyrzucił z siebie jadowite przekleństwo i powlókł się dalej. Nie ogolony i nie ostrzyżony, z rękami i nogami skutymi ciężkimi łańcuchami, barbarzyńca mimo wszystko szedł z godnością. Miesiąc spędzony w lochach Kordawy pozwolił wygoić się jego ranom, choć więcej było w tym zasługi jego nieujarzmionej żywotności niż troski strażników. Ta sama żywotność pozwoliła mu bez utraty ducha znieść poniżenie. Jak schwytane dzikie zwierzę, Conan lizał swoje rany i wyczekiwał sposobności, by wyrwać się z niewoli. Ukradkiem, bacząc, by zgrzyt nie ostrzegł strażników, przez długie nocne godziny tarł ogniwami kajdan o kamienie. Nie zastanawiał się nad tym, że gdyby

uwolnił się od łańcuchów, drogę do wolności zagradzałyby mu jeszcze żelazne pręty w drzwiach celi oraz czujni strażnicy na zewnątrz. Tym martwiłby się dopiero potem. Jedynym pragnieniem Conana było zyskać szansę na wyrwania się na wolność i zemszczenie na Korście bez względu na to, jak mała byłaby ta szansa. Taka możliwość się jednak nie pojawiła. Nawet teraz, idąc na szubienicę, Cymmerianin gniewnym wzrokiem rozglądał się po zatłoczonym placu, wszystkimi siłami umysłu szukając jakiegoś sposobu na oszukanie kata. W ten targowy dzień więzienny dziedziniec — Platforma Taneczna, jak nazwano go w Kordawie, roił się od gapiów. Co tydzień ludzie spływali z przyległych wsi i miasteczek tu, do stolicy Zingary, by zapełnić rynek targowy straganami z rolniczymi płodami, rybami, egzotycznymi smakołykami znad Oceanu Zachodniego i wyrobami miejskich cechów. Czyż można wyobrazić sobie lepszą rozrywkę po poranku spędzonym na zawziętym targowaniu się, niż przerwa na darmowe katowskie przedstawienie na Platformie Tanecznej? Falujące morze przepoconych ciał, uniesione w górę twarze… Wszystkie oczy patrzyły na siedmiu przestępców prowadzonych przez ciżbę w stronę szubienicy. Siedmiu ludzi, którzy mieli dla nich zatańczyć… Tłum nie był wrogi, ale i nie okazywał współczucia. Panował nastrój oczekiwania i zniecierpliwienia. Wielogłowa ludzka bestia nie zamierzała podnieść swych tysięcznych ramion, by wyrwać skazanych przeznaczeniu. Już prędzej wyłaby rozwścieczona, gdyby odmówiono jej oczekiwanej rozrywki. Krążący w tłumie przekupnie i znachorzy zachwalali gardłowymi okrzykami swoje towary. Mniej rzucający się w oczy kieszonkowcy i złodziejaszkowie grasowali czujnie jak szakale. Przenośne kociołki roztaczały wokół zapach gotowanego mięsa i warzyw, przypominając Conanowi, że od ubiegłego dnia nie miał nic w ustach. „Nie będziemy marnować dobrego żarcia dla szubieniczników!” — rzucił szyderczo nadzorca, gdy dziś o świcie zjawił się ze swoimi kompanami w celi barbarzyńcy. Kosztowało to strażnika dwa zęby, kiedy odkuto Conana od ściany. Cios drzewca halabardy w brzuch natychmiast pozbawił Cymmerianina oddechu. „Za to — przyobiecał wartownik, spluwając krwawą pianą na zsiniałą twarz Conana — powieszą cię jako ostatniego! Napatrzysz się, jak tamte szczury będą wierzgać na sznurach! A kiedy ciebie równiutko wywindujemy do góry, będziesz mógł nam pokazać wszystkie nowe kroki, których nauczysz się od swoich towarzyszy”. Pozostałych więźniów rozkuto częściowo z kajdan. Ręce skrępowano im za plecami, pozostawiając tylko łańcuchy na nogach. Obawiając się nieobliczalnego szału barbarzyńcy, strażnicy nie zdjęli mu z nadgarstków więziennych okowów. Tak więc Conan musiał iść na śmierć całkowicie spętany grubym żelastwem. Z barbarzyńskim spokojem Conan pogodził się z myślą, że trzeba będzie umrzeć z godnością, jeżeli los nie okaże łaski. Wolał sam podejść do szubienicy, nim by miano go tam zawlec siłą. To, że w chwili gdy szedł na śmierć, w brzuchu burczało z głodu, było jeszcze jedną obelgą dołączoną do wielu poprzednich. Cymmerianin pamiętał je wszystkie i nie porzucił myśli o zemście nawet w chwili, gdy większość ludzi błagałaby swoich bogów o miłosierdzie. Trupi smród stał się silniejszy. Siedmiu nieboszczyków leżących koło szubienicy wpatrywało się w niebo pustymi oczodołami. Kruki nieźle pożywiły się na ich twarzach, uniemożliwiając rozpoznanie zwłok. Pojawili się znachorzy i szarlatani handlujący pamiątkami z wcześniejszych egzekucji. Gromadka dzieciaków okładała się pięściami i chichotała, pchając się do przodu, by mieć lepszy widok. — Kupcie, dziewczyny, włosy wisielca — zachęcał kramarz, potrząsając przed oczami podlotków wyprawionym skalpem. — Chłopcy oszaleją dla was, jak je sobie przypniecie na sercu. Z piskliwym śmiechem dziewczęta cofnęły się w tłum.

— Trupia ręka! Kto da więcej? — równocześnie pod szubienicy nastąpił cios siekiery i surowiec na następny amulet powędrował do płóciennego woreczka. — Ręka powieszonego mordercy! — zachwalał przekupień, podnosząc jak najwyżej zasuszoną pięść. — Trupi tłuszcz na świece! Szukacie ukrytego skarbu? Takiej właśnie świecy wam trzeba! Kto da srebro, żeby znaleźć złoto? — Nasienie nieboszczyka! — zachwalał jeszcze inny, potrząsając małą fiolką. — Śmiertelny wytrysk Vulosisa, sławnego mordercy i gwałciciela! Mężczyźni! Wigor młodego ogiera może wypełnić wasze ciało. Panie! Przywróćcie waszym małżonkom namiętność młodego byczka! Nasienie wisielca! Kto kupuje?! Przez cały ten rozgardiasz szli główni aktorzy porannego przedstawienia. Tłum rozstępował się przed ostrzami halabard, by dać im przejście. Tysiące ludzi wyginało szyje i wytrzeszczało oczy, by przyjrzeć się szmacianym kostiumom i skołtunionym głowom siedmiu członków baletowej trupy. Ojcowie brali synów na ramiona, by mieli lepszy widok. Spóźnialscy łokciami torowali sobie drogę wśród ciżby, zapychającej sobie gardła pieczonym mięsem, gronami owoców i kawałkami chleba. Liczne ręce czujnie przyciskały do ciała sakwy i kiesy. Gdy skazańcy dotarli do szubienicy, otoczyła ich rozbawiona grupka śpiewających i tańczących dzieci. Przekupnie przestali zachwalać swoje towary. Wszyscy zwrócili się w stronę szafotu, czekając na początek ponurego dramatu, który widzieli już wielokrotnie. Wspinanie się po stopniach wiodących na pomost szubienicy ze skrępowanymi na plecach rękami to niełatwe zadanie, ale wartownicy ochoczo poganiali skazańców drzewcami halabard. Mężczyzna idący przed Conanem potknął się i nie zdołał odzyskać równowagi. Starającego się powstać skazańca ukłuło ostrze halabardy. Conan, który miał ręce skute z przodu, sięgnął tak daleko, jak pozwolił mu na to łańcuch, chwycił niewysokiego mężczyznę za kaftan i dźwignął go w górę. Nie zwracając uwagi na szydercze okrzyki wartowników i śmiech motłochu, razem wspięli się na szafot. — Dziękuję — mruknął towarzysz Conana. Wydawał się jego rówieśnikiem. Był szczupłej budowy ciała, miał arystokratyczne rysy i ciemne oczy, w których czaiła się gorączka. — Prawdę mówiąc, nie bardzo jest za co — zauważył Conan. — Nawet coś takiego chciałoby się zrobić godnością — odpowiedział tamten i krzywiąc się z niesmakiem, wskazał wzrokiem dwóch przestępców, stojących na początku szeregu. Jeden z nich mdlał co chwila i musiał być podtrzymywany przez strażników, a drugi zanosił się płaczliwymi błaganiami o łaskę, niepomny na szyderstwa tłumu. — Niech ci, którzy podejmą po nas walkę, widzą, że bez drżenia oddajemy życie za słuszną sprawę — stwierdził dobitnie sąsiad Conana. Cymmerianin zastanowił się, do kogo skierowane były te dzielne słowa. W końcu uznał, że młodzieniec mówi do siebie. Stali teraz na długim, wąskim pomoście. Twarze tłumu znajdowały się nieco poniżej ich stóp. Potężne wsporniki na obydwu końcach pomostu podtrzymywały masywną belkę nad ich głowami. Mogła ona wytrzymać znacznie więcej niż siedmiu skazańców. Każda z czekających na żer pętli przewleczona była przez żelazny pierścień, a drugi koniec liny nawinięto na kołowrót z kołem zębatym i zapadką. Nie było co liczyć na upadek z wysoka i rychłą śmierć od złamania karku. To dlatego szafot nazywano Platformą Taneczną. Tych, których dosięgła zingarańska sprawiedliwość, powoli dźwigano w górę, by miotali się i wierzgali nogami aż do wyzionięcia ducha. Ponury strażnik, przechodząc wzdłuż szeregu skazańców, zawieszał tabliczki na szyi każdego z nich. Zatrzymując się przed Conanem, zadbał o to, by nie znaleźć się w zasięgu skutych rąk barbarzyńcy. Conan pochylił głowę i wpatrzył się w tabliczkę, która zawisła na jego szerokiej piersi. Usiłował odczytać odwrócone litery, ale jego znajomość zingarańskiego pisma była daleka od doskonałości.

— Co tu pisze? — zapytał swojego towarzysza. Szczupły młodzieniec spojrzał na tabliczkę z ironicznym zainteresowaniem. — „Conan Buntownik”. Moje gratulacje. — A na twojej? — zaciekawił się Conan. — „Wichrzyciel Santidio”. Nasi pozostali towarzysze to zbieranina złodziei i morderców oraz jeden wydawca. — Wydawca? Znaczy donosiciel? — Nie, nie donosiciel. Ten człeczyna przed nami miał nieszczęście wydrukować jedną z moich rozpraw, która kosztowała mnóstwo żółci naszego ukochanego króla Rimanendo. — Oby ten twój ukochany król złapał dżumę od swoich sparszywiałych kochanków! — warknął Conan. — Zabiłem jednego z jego oficerów w uczciwej walce, której ten się dopraszał, a wedle prawa Rimanenda to bunt i morderstwo! — Ach! — rozgorączkowane oczy Santidia spojrzały na Cymmerianina z szacunkiem. — Więc ty jesteś tym barbarzyńskim najemnikiem, który wypuścił flaki z dzielnego kapitana Rinnovy! Ta zaraza był pierwszym spośród rzeźników Korsta. Gdyby nie te powrozy, uścisnąłbym ci dłoń. Lud będzie dziś opłakiwać stratę dwóch bohaterów. — Wy dwaj, dość tych pogaduszek! — warknął wartownik, zakładając pętle na ich karki. — Niedługo pożałujecie, że nie oszczędzaliście tchu! „Tłum nie sprawia wrażenia pogrążonego w żałobie”, pomyślał Conan. Ze spokojem powiódł spojrzeniem po rozlewisku twarzy. Tam, gdzie spóźnialscy siłą pchali się do przodu, wybuchały kłótnie, okładano się pięściami. Spoglądając z góry na zakaprawione oczy i okrywające motłoch łachmany, Conan stwierdził, że wielu ze świeżo przybyłych gapiów równie dobrze mogłoby stać pod szubienicą. Zastanowił się posępnie, co skłoniło ich do oglądania egzekucji swoich kompanów. Powitalny okrzyk z setek gardzieli przerwał rozmyślania Conana. Królewski kat w czarnej masce wszedł po stopniach szubienicy i odpowiedział na wrzask tłumu wdzięcznym ukłonem. Potem ruszył wzdłuż platformy, nadzorując przygotowania z sumiennością reżysera, doglądającego sceny i aktorów przed podniesieniem kurtyny. Na jego ustach widniał nieruchomy, gładki uśmiech, w którym kryła się subtelna aluzja do trawiącego go znudzenia. Conan widział taki sam uśmiech w dniu, kiedy królewski kat dokonywał łamania kołem. Szorstki klekot koła zębatego sprawił, że Conan odwrócił spojrzenie. W tej samej chwili konopna pętla raptownie wgryzła się w jego gardło. Pod nadzorem kata strażnicy nawijali liny na siedem kołowrotów, naciągając je tak, aby skazańcy musieli wspiąć się na palce. Pod maską zewnętrznej obojętności umysł Conana mocował się z beznadziejnością położenia. Aż do tej chwili nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przez cały czas tkwiła w nim nadzieja ocalenia, poczucie znieważonej sprawiedliwości i przekonanie, że jemu to się nie może przydarzyć. Od czasów dzieciństwa Conan niezliczoną ilość razy stawał twarzą w twarz ze śmiercią, ale zawsze się jej wymykał. To nauczyło go nią gardzić. Gdy pętla zacisnęła się na jego gardle, Conan musiał zwalczyć przypływ rozpaczy. Cymmeriańscy wojownicy umierali na palach Piktów bez jednego jęku. Dlatego Conan stał teraz wyprostpwany i wpatrywał się z pogardą w hałaśliwy motłoch. — W imię jego królewskiej mości Rimanenda! — zawołał kat nad rozgwarem tłumu. — Niech wyrokom królewskiego sądu stanie się zadość! Nagle zapadła cisza. Conan spostrzegł, że tłum wstrzymuje oddech, podobnie jak on. Przypominające sen milczenie ogarnęło skazańców na rusztowaniu. Gdy kat zaczął kręcić pierwszym kołowrotem, rozległo się skrzypienie zębatki. Lina nawinęła się równo na poziomy walec. Lekko, jakby w magiczny sposób, pierwszy ze skazańców wzniósł się nad platformę szubienicy i zawisł pod belką. Jego szyja wygięła się nienaturalnie, głowa skręciła, a oczy i język wyszły na wierzch. Okowy na wierzgających nogach rozbrzmiały nagłym szczękiem — rozpoczął się pierwszy taniec.

Rozległo się przeciągłe westchnienie, a następnie rejwach chrapliwych okrzyków. To tłum wypuścił wstrzymany oddech i wybuchł zgiełkiem podniecenia. Drugi skazaniec w szeregu rozszlochał się i począł rozpaczliwie wołać o łaskę. Pomruk gawiedzi zagłuszył jego okrzyki, po czym rozległ się chichot zapadki i pętla uniosła nieszczęśnika ku niebu, które się od niego odwróciło. Otrząsając się z ponurego oszołomienia, z którym wpatrywał się w wierzgające nogami ludzkie marionetki, Conan zwrócił twarz w stronę tłumu. Za nim kat pełzał jak czarny pająk w sieci, zręcznie nastawiał koła zębate, po czym przechodził do kolejnego z kołowrotów. Znów rozległo się gaworzenie trybów i trzeci z tancerzy począł wić się w powietrzu. „Jeszcze trzech, a później…” Ale piekło nie czekało. Piekło zstąpiło na Platformę Taneczną. Wtem po drugiej stronie placu rozbrzmiały okrzyki bólu i zgrozy, płaczliwe zawodzenie oraz przenikliwe rżenie spłoszonych koni. Najpierw z jednej, następnie z drugiej prowadzących na więzienny dziedziniec wąskich uliczek, na wyjący z przerażenia tłum zwaliły się kłęby dymu i płomieni. Conan, do tej chwili całkowicie skupiony na niewzruszenie zbliżającej się do niego śmierci, zdumiony spojrzał na nagły wybuch paniki. Dwie płonące załadowane do pełna fury z sianem, ciągnięte przez oszalałe ze strachu konie, wjechały prosto w skłębiony tłum. Jeden rzut oka wystarczył Conanowi, by stwierdzić, że przed podpaleniem ktoś oblał sterty siana olejem skalnym. Gorejące zaprzęgi jak mściwe komety wryły się w przerażony motłoch na Platformie Tanecznej. Gdy ogarnięty paniką tłum odwracał się, by nic nie rozumiejącymi oczami wpatrzeć się w rozpętany przed chwilą żywioł, zamieszanie zaczęło się również na szafocie. Kątem oka Conan dostrzegł błysk stali, wylatującej z dłoni jednego z tych, którzy dopiero przed chwilą przepchnęli się do stóp szubienicy. Stojący przy kołowrocie czwartej ofiary kat patrzył właśnie na zamęt na placu, gdy rzucony nóż trafił go prosto w pierś. Na jego czarnej szacie wykwitła jeszcze ciemniejsza plama. Kat poleciał w tył, nie wypuszczając jednak korby z zaciśniętej w śmiertelnym skurczu dłoni. Agonalne rzężenie i szczęk trybu zlały się ze sobą, gdy ciężar ciała osuwającego się oprawcy obrócił mechanizm, podrywając skazańca na wysokość, z której nie był on już w stanie dotknąć stopami desek. Kat króla Rimanendo wykonał swoją powinność nawet w chwili, gdy przyszła po niego śmierć. Sąsiad Conana jako pierwszy ochłonął z zaskoczenia. — Mordermi! Mordermi! — wrzasnął rozradowany. — Mordermi, ty przeklęty bękarcie, kocham cię! — Co się dzieje, Santidio? — zawołał Conan, przekrzykując zamęt u stóp szubienicy. — To Mordermi! Ludzie Mordermiego! — wrzeszczał Santidio, usiłując uwolnić się od pętli. — Sandokazi go przekonała! Conan wiedział, że Mordermi był najbezczelniejszym przedstawicielem bynajmniej nie małego przestępczego półświatka Kordawy. Jednak reszta triumfalnych okrzyków Santidia była dla barbarzyńcy niezrozumiała. Dość, że w ostatniej chwili została poczyniona desperacka próba ocalenia skazańców. Przyczyny, dla których starano się uratować mu życie, nie obchodziły Conana. W jego gardło wrzynała się konopna pętla. Kat zaciągnął ją uprzednio do granic możliwości, tak że jego klient musiał chwytać powietrze stając na palcach. Conan uświadomił sobie, że jeśli ktoś go nie uwolni, to będzie zmuszony bezczynnie przyglądać się rozpętanemu pod szubienicą zamieszaniu. Nadgarstki Conana były skute przed nim, ale łańcuch łączący je z kajdanami na nogach uniemożliwiał mu podniesienie rąk powyżej pasa. Barbarzyńca napiął swe potężne mięśnie, by rozerwać jedno z częściowo nadpiłowanych ogniw łańcucha. Lecz jego wysiłki natychmiast sparaliżowała zaciskająca się pętla.

Rozluźniwszy mięśnie dla zaczerpnięcia oddechu, Conan rzucił okiem na plac. Przez chwilę to, co widział, było rozmyte. Krew pulsowała boleśnie w skroniach. Obok Santidio tańczył na palcach i wrzeszczał jak szaleniec. Najwidoczniej ocalenie nie wymagało tak wyniosłej dumy jak egzekucja. Bezmyślna ciżba roiła się w panice i miotała na boki, by umknąć przed rozszalałymi końmi i ich rydwanami ognia. Zaślepione przez ból i strach zwierzęta były w stanie jedynie rozpaczliwie gnać przed siebie. Szukając ucieczki przed ścigającymi je gorejącymi stosami, nie zważały na rozwrzeszczane ludzkie masy, pierzchające przed ich tratującymi kopytami. Przerażony motłoch ze ślepą furią pozbawionego głowy pytona wylewał się na wychodzące z dziedzińca ulice, depcząc tych, którzy mieli nieszczęście się potknąć. Zatrzymane przez napór rozgorączkowanej tłuszczy więzienne straże nie mogły utorować sobie drogi na Platformę Taneczną. U stóp szubienicy łotrzykowie Mordermiego toczyli nierówną walkę z rozstawionymi tu przed egzekucją żołnierzami. Początkowe zaskoczenie i zamieszanie dało przewagę atakującym. Conan oszacował, że musi być ich około dwudziestu. W tym zamęcie nie sposób było ich dokładnie policzyć. To, że ktokolwiek miałby czelność usiłować ocalić któregoś ze złoczyńców, władze więzienia uważały najpewniej za niepodobieństwo. Teraz oblężeni wartownicy z rozpaczą bronili się przed niespodziewaną napaścią, a pomoc w żaden sposób nie mogła do nich dotrzeć. Jednak zwróceni do szubienicy żołnierze skutecznie odpierali atak, stale zyskując na czasie. Nad samą platformą kołysały się leniwie trzy ciała, czwarte wierzgało szaleńczo cal nad jej powierzchnią, a trup kata szklistymi oczami wpatrywał się w trzech skazańców, którzy wciąż jeszcze stali pod konopnymi sznurami. Jeden z napastników przedarł się przez szereg wartowników i pognał po stopniach szubienicy ku wyczekującym bezradnym skazańcom, Santidio wykrzyknął powitanie… i zaklął bezsilnie, gdy z kłębowiska poniżej wyskoczyła halabarda i odrąbała nogę niedoszłego wybawiciela poniżej kolana. Okaleczony mężczyzna wyjąc zatoczył się i spadł z szafotu. — Santidio! — zagrzmiał Conan. — Wyciągnij ręce w moją stronę! Mimo swego podniecenia, młodzieniec zrozumiał polecenie. Odwrócił się plecami do Conana i wyciągnął skrępowane nadgarstki w stronę jego skutych rąk. Wychylając się na tyle, na ile pozwalały ich pętle, byli w stanie zaledwie się dotknąć. Zaciskając zęby i lekceważąc dławicy go sznur, Conan szarpnął węzły na nadgarstkach swojego sąsiada. Supły były twarde, a silnie zawiązany sznur wrzynał się głęboko w ciało. Conan zaklął, gdy mocując się z nimi zerwał sobie paznokieć. W, skroniach pulsowała mu zgęstniała krew. Mimo skupienia całej uwagi na opornych węzłach, do świadomości Conana doszedł wściekły krzyk: — Zabić więźniów! Zabić więźniów! Nie wiadomo, dlaczego wydano ten rozkaz; czy po to, aby udaremnić próbę ucieczki, czy też by zmusić niedoszłych wybawicieli do odwrotu. Wywalczywszy sobie drogę w kłębowisku walczących, na platformę wdrapał się zbryzgany krwią strażnik. Gdy dochodził już do skraju rusztowania, jakiś mężczyzna chwycił go za nogi i ściągnął na dół. Szczepieni ze sobą, zniknęli pod nogami walczących, dźgając się nawzajem sztyletami. Conan ponownie wczepił się w nieustępliwe węzły. Wreszcie udało mu się je rozluźnić. Dzikim szarpnięciem zdarł je z nadgarstków Santidia, rozorywując sznurem żywe ciało. Santidio krzyknął z bólu, ale w następnej chwili chwycił linę nad głową i podciągnął w górę. Pozwoliło mu to rozluźnić pętlę. Po krótkiej szarpaninie młodzieńcowi udało się zrzucić ją z karku. Opadł zdyszany na platformę. — Uwolnij mnie! — krzyknął Conan. Do tej pory wartownik rozprawił się ze swoim przeciwnikiem i z powrotem wdrapał się na szafot niosąc podniesioną z ziemi halabardę. Santidio z łatwością mógłby zeskoczyć i zniknąć w panującym na dziedzińcu chaosie, ale

miast tego przypadł do Conana, odwracając się plecami do szybko zbliżającego się wartownika. — Zrób trochę luzu! — krzyknął do barbarzyńcy. Conan dźwignął się na czubki palców. Santidiowi udało się poluzować pętlę na tyle, że zdołał przełożyć ją przez podbródek Cymmerianina. Wartownik chciał przejść obok trzeciego z ocalałych skazańców i nadziać Santidia na szpic halabardy, lecz mijany mężczyzna szarpnął się do przodu i podstawił strażnikowi nogę. Ten zachwiał się, a odzyskawszy równowagę, obrócił na pięcie i wraził ostrze głęboko w pierś bezbronnego skazańca. Dało to pozostałym dwóm chwilę zwłoki, która wystarczyła, by Santidio przełożył sznur nad nosem Conana. Nie bacząc na to, że zdziera sobie skórę z czoła, Conan wyszarpnął głowę z pętli. Rozwścieczony Santidio rzucił się na strażnika. Conanowi przywiodło to na myśl kota atakującego psa. Młodzieniec chwycił za drzewce halabardy, w chwili gdy wartownik wyszarpnął je spomiędzy żeber dzielnego nieszczęśnika. Nie zadając sobie trudu, by wyrwać broń z uścisku drobnego mężczyzny, niedźwiedziowaty wartownik po prostu skoczył na Santidia i rzucił go na deski platformy. Siadłszy okrakiem na jego piersiach, strażnik wgniótł drzewce halabardy w szyję młodzieńca, morderczym naciskiem pokonując jego rozpaczliwy opór. Wolny od pętli, Conan miał wciąż skute ręce i nogi i żadnych szans na to, by przedrzeć się przez krąg wartowników. W momencie gdy Santidio padał, inny z wartowników oderwał się od zażartej potyczki u stóp szubienicy i ruszył, by pomóc swojemu towarzyszowi w zabijaniu więźniów. Wszystkie swoje siły Conan skupił na wyzwoleniu się z żelaznych kajdanów. Całą moc ramion i nóg włożył w próbę rozerwania łańcucha łączącego jego kostki i nadgarstki. Masywne węzły mięśni spięły się na obnażonym torsie i barach oraz rozepchnęły ciasne nogawki postrzępionych skórzanych spodni. Żelazne okowy wpiły się w ciało rozrywając skórę. Jaskrawa krew od razu zmieszała się z potem ściekającym po naprężonym ciele. Przez grzmiący w uszach łomot uderzeń serca dobiegł barbarzyńcę odgłos kroków zbliżającego się wartownika. Mięśnie przeciw żelazu. Coś musiało ustąpić. Słabsze okazało się żelazo. Ogniwo łańcucha, nadżarte przez godziny wytrwałego szorowania o kamienie, pękło z raptownym zgrzytem. Siłą bezwładu wciąż skute ręce Conana wyskoczyły w górę. To jednak wystarczyło, by ocalić mu życie. Gdy drugi ze strażników rzucił się na niego od tyłu, Conan odwrócił się i uskoczył na bok, zamachnąwszy się zerwanym łańcuchem jak biczem. Świszczący łańcuch trafił wartownika w twarz, miażdżąc kości policzkowe i wyrywając mu oczy. Żołnierz z przeraźliwym wrzaskiem zwalił się z rusztowania. Conan skoczył w stronę pierwszego strażnika, zbyt zajętego duszeniem Santidia, by dostrzec niebezpieczeństwo. Barbarzyńca błyskawicznie owinął łańcuch dookoła szyi żołnierza i wparłszy kolano w jego plecy, szarpnął z całej mocy. Głowa wartownika oderwała się z mlaszczącym chrzęstem. Chrapliwie chwytając dech zsiniały Santidio wytoczył się spod halabardy. Conan postawił go na nogi i podtrzymał. Rzucone na dziedziniec szybkie spojrzenie powiedziało mu, że zrobiło się nieco luźniej. W rzedniejącej ludzkiej ciżbie przez plac przepychała się kompania straży. Garstka strażników pod szubienicą starała się już tylko utrzymać przy życiu do czasu nadejścia posiłków, wybawiciele skazańców zaś okazywali coraz większą chętkę, by rozproszyć się i zmieszać z pierzchającym tłumem. Na pustoszejący plac przeciw odpływającemu ludzkiemu strumieniowi wdarła się niewielka grupka konnych. Conan zobaczył, że kierują się w stronę szubienicy, wiodąc ze sobą osiodłane luzaki. W grzmocie kopyt torowali sobie drogę wśród tłuszczy, która nie zdradzała jakichkolwiek zamiarów poza pragnieniem wydostania się stąd z życiem.

— To Mordermi! — wychrypiał Santidio, wciąż nie mogąc odzyskać tchu. — Ma Mitrę! Sandokazi jedzie razem z nim! Prowadzą dla nas konie! Udało się! — Jeżeli dotrą do nas, zanim zrobią to strażnicy — mruknął Conan podnosząc halabardę. Chwycił ją blisko ostrza i z całej siły zamachnął się, mierząc pomiędzy stopy. Ostrze topora trafiło w łańcuch kajdanów. Conan powtórzył cios. Ogniwo puściło, uwalniając jego kostki. Barbarzyńca mruknął z zadowoleniem, po czym, wsparłszy koniec drzewca o szafot, nałożył na czubek ostrza jedno z nadtartych ogniw łańcucha pomiędzy nadgarstkami. Pchnął z całej siły. Przez chwilę wydawało się, że szpic albo drzewce nie wytrzyma, lecz za moment spojenie puściło i ogniwo rozgięło się. Śmiejąc się chrapliwie, Conan oswobodził ręce i potrząsnął halabardą. — Przyślijcie tu nowego kata! — wrzasnął donośnie — a powieszę go na jego własnych flakach! Żaden ze strażników nie ruszył się, by odpowiedzieć na to wyzwanie. — Santidio! Conan drgnął. Głos wołający jego towarzysza należał do kobiety. Jechała na czele przedzierającej się przez tłum grupy konnych. Spod jej czerwonego szala wypływała szeroka struga czarnych włosów. — Sandokazi! Udało ci się! — wykrzyknął radośnie Santidio, gdy dziewczyna ściągnęła wodze, zatrzymując się pod szubienicą. — Szybko! Kiedy dziedziniec się opróżni, nie zawahają się użyć łuczników! — słowa te padły z ust dowodzącego jeźdźcami. Conan uznał, iż właśnie to jest Mordermi. Osławiony zabijaka rzucił okiem na piątkę kołyszących się wisielców i zaklął: — Na Mitrę! Mało brakowało, przyjacielu! — Chodź, Conanie! — krzyknął Santidio. — Mamy wolnego konia! Conanowi nie trzeba było powtarzać zaproszenia. Oddział łuczników właśnie wychodził z bramy więzienia. Wskoczywszy na siodło, barbarzyńca razem z pozostałymi pognał co koń wyskoczy przez Platformę Taneczną i dalej krętymi uliczkami Kordawy. 2 NORA Choć nie minęło wiele lat, odkąd Conan opuścił dzikie wzgórza swojej rodzinnej Cymmerii, zdążył już przeżyć więcej przygód niż wielu dwakroć od niego starszych śmiałków. Młody barbarzyńca odwiedził większość dużych miast w hyboriańskich królestwach i nie były mu obce tamtejsze dzielnice zbrodni oraz występku. Był złodziejem w Zamorze, gdzie zyskał sławę najśmielszego mistrza kradzieży. Kordawska Nora była jednak miejscem jedynym w swoim rodzaju spośród wszystkich złodziejskich dzielnic, które miały co ludniejsze hyboriańskie miasta. Sto lat wcześniej trzęsienie i pożoga zrównały z ziemią większość Kordawy, a jej część zatonęła w morzu. Potem dziesiątki tysięcy bezdomnych i pogorzelców w pocie czoła odbudowywały stolicę Zingary. Tam, gdzie zniszczenia były największe, całe kwartały miasta pozostawiono po prostu pogrzebane pod rumowiskami. Łatwiej było je zasypać, niż usunąć, a na powstałych w ten sposób placach stawiano nowe budynki i kładziono nowe ulice. Wielu poszukujących dachu nad głową mieszkańców Kordawy nie czekało jednak na wybudowanie nowego miasta. Ryli oni pod rumowiskami, przekopując się do piwnic pogrzebanej starej stolicy. Pomimo niebezpieczeństwa zawałów poszerzano tunele, odkopywano i stemplowano stare ulice, oczyszczano z ziemi i wzmacniano sufity piwnic. Zachętą były przy tej okazji skarby. W miarę upływu lat stare miasto zaczęło niczym rak toczyć od spodu rozrastającą się nową Kordawę.

Od samego początku tę plątaninę pieczar okrzyknięto Norą. Nazwa ta była równie odpowiednia, jak nieunikniona. W Norze osiedlały się wyrzutki Kordawy. Żebracy i złamani przez życie, zwyrodnialcy i złodzieje. Łotrzy wszelkiego autoramentu bez obaw krążyli po pogrążonych w wiecznym mroku tunelach. Straże miejskie nie ważyły się wchodzić do Nory, a wysłani szpicle i donosiciele nigdy stamtąd nie wracali. Zwolnieni ze statków marynarze i żołnierze po wypłacie żołdy znikali w Norze w poszukiwaniu wszelkich rozrywek, jakie tylko mogły sobie wyśnić ich spaczone żądze. Na całym wybrzeżu Oceanu Zachodniego nie było bardziej zdeprawowanych jaskiń rozpusty niż te pod słonecznymi ulicami Kordawy. Mawiano, że żaden panteon demonów nie był zaludniony postaciami bardziej ponurymi i występnymi niż te, które można było spotkać Norze. Conan odwiedził już raz Norę w czasie swej krótkiej kariery w zingarańskiej armii. To, że wrócił stamtąd jedynie z koszmarnym kacem i sakwą odchudzoną przez własną niepohamowaną rozrzutność, świadczyło dobitnie na jego korzyść. Tego dnia Conan po raz drugi zawitał w Norze. Na spienionym koniu, wraz ze swoimi nowymi towarzyszami wjechał w jeden z licznych tuneli prowadzących w podziemia starego miasta. Daleko za sobą pozostawili pościg. W Norze mogło ich ścigać choćby tysiąc strażników. Szansa złapania kogokolwiek była taka sama jak przy próbie pochwycenia śmiechu. Było wczesne popołudnie. Światło słońca przesączało się przez świetliki i szyby wentylacyjne, by wspomóc rzadko rozmieszczone latarnie. W odróżnieniu od miasta na górze o tej porze tunele Nory były przeważnie opustoszałe. Nora była bowiem królestwem nocy, podobnie jak jej mieszkańcy byli stworzeniami ciemności. Niektóre z winiarni i burdeli były jednak wciąż otwarte. Ladacznice o zmęczonych obliczach wystawały w wylotach mrocznych piwnic, wypatrując prostaków z rynku, którzy mogli zjawić się o tak wczesnej porze, by zakosztować zakazanych przyjemności. Płonące mdłym światłem latarnie rzucały żółte lśnienia na brudne chodniki. Palarnie opium i szulernie skrzętnie skrywały za zamkniętymi drzwiami maniakalne sny i emocje swoich klientów. Za zatrzaśniętymi wrotami domów publicznych ich lokatorki korzystały z łóżek, tylko po to, aby się wyspać. W pokątnych małych pokoikach złodzieje i zabójcy doznawali w snach takich wyrzutów sumienia, na jakie było ich stać. Conan ujrzał nagle wylewającą do rynsztoka wiadro pomyj znużoną sześciolatkę, którą za pierwszej swojej bytności widział na scenie tutejszego teatru, gdy zaspokajała chuć kuszyckiego karła. Pod względem architektonicznym Nora była żywym muzeum. Miłośnik staroci w podziwie przystanąłby przed panoptikum wielowiekowych stiuków, kunsztownie kutych krat, rzeźb i witraży zdobiących wejścia do burdeli. Conan dostrzegał jedynie brud i rozkład oraz niezdarne wysiłki, mające na celu załatanie dziur w rozwalających się ścianach, których nie należało zostawiać własnemu losowi. Światło przesączające się przez świetliki przekształcało mrok w cienie o różnych odcieniach szarości. Szyby wentylacyjne nie radziły sobie z usuwaniem dławiących miazmatów rozkładu, dymu i ludzkiej żądzy. Mniej więcej dwie stopy nad głową Conana wszechobecna powała zwisała jak bezgwiezdny, pokryty sadzą firmament dźwigający na sobie świat słońca i otwartej przestrzeni. Dziwacznie poprzepoławiane, częściowo odbudowane piwnice wspierały na sobie podstawy nowego miasta. Niektóre z tych pomieszczeń jak rakowate przerzuty łączyły się z piwnicami domów na powierzchni. Fundamenty nadziemnych budowli przypominały korzenie drzew wciskające się do starego grobowca. Conanowi przeszło przez głowę, że Nora to rzeczywiście grobowiec. Dla żywych… Podczas jazdy Conan nie odzywał się do swoich towarzyszy. Nie było czasu na pogaduszki, gdy jak opętani gnali krętymi uliczkami Kordawy. Santidio poświadczył za niego, dzięki czemu Mordermi i pół tuzina jego towarzyszy przyjęło bez szemrania jego obecność. Sam Santidio był zbyt zajęty rozmową z Sandokazi i Mordermim, by o nim pomyśleć. Na razie

więc barbarzyńca zadowalał się tym, że oddala się coraz bardziej od więziennego dziedzińca. Nie miał wątpliwości, że Santidio jest jego przyjacielem. To zaś, co łączyło tego wykształconego młodzieńca i najznamienitszego spośród wyjętych spod prawa kordawańczyków, było dla Conana zagadką mniej interesującą, niż jak zapewnić sobie wejście na pokład statku kierującego się ku bardziej przyjaznym brzegom. Przed nimi w ścianie wąskiego tunelu rozpostarł się szereg mrocznych jam. Wyglądały na porzucone z dawien dawna, sądząc po zabitych deskami wylotach. Tunel kończył się ślepo na ceglanym murze. Mordermi i jego ludzie podjechali ku tej zaporze, jakby była ona jedynie cieniem na ich drodze. Conan nie okazał zdziwienia, gdy część muru osunęła się w dół, dając im przejście. Ledwie przejechali, ściana natychmiast wróciła na swoje miejsce. Do uszu barbarzyńcy doszedł cichy zgrzyt obracających się trybów i przeciwwag. Teraz pod końskimi kopytami, przez patynę kurzu można było dostrzec mozaiki, przedstawiające tańczące z delfinami morskie nimfy. Były to zapewne szczątki bogatego domostwa. Leżało tu sporo gruzu, a wkrótce pojawiła się tonąca w śmieciach fontanna. Sklepienie, na którym sadza i wykwity saletry zastąpiły malowane obłoki i gwiazdy, podtrzymywały surowe ceglane kolumny. Gdzieś z bliska dochodził orzeźwiający oddech morza. Dalej rozciągał się labirynt czegoś, co niegdyś było piwnicą jednego z najwspanialszych miejskich pałaców. Conan doszedł do wniosku, że ta budowla jest jedną z ruin, które widywało się przy podrzędniejszych ulicach nowego miasta. Światło wpadało przez rżnięte w diamentowy wzór zakurzone szyby, ukazując leżącą wzdłuż ścian masę beczek, bel i stert skradzionych dóbr. W piwnicy znajdowało się około dwudziestu uzbrojonych po zęby ludzi. Jeszcze większa ich liczba wyległa z okolicznych zakamarków, witając jeźdźców okrzykami. Zza ceglanych filarów i kawałów sztukaterii wybiegła zgraja rozwrzeszczanych dzieciaków oraz paru wyrostków. Kilka ladacznic wychyliło się z okien i powitało przybyszów gwizdami. Mordermi oraz jego towarzysze zsiedli z koni, przekazując je chłopcom stajennym. Conan uczynił to samo, przez cały czas czując na sobie baczne spojrzenia otaczających go ludzi. Mordermi wzniósł ramiona wielkopańskim gestem i wykrzyknął ponad rozgwarem: — Proszę o uwagę, szlachetni panowie! Proszę o uwagę! Wyprawiłem się dzisiejszego poranka, by wykraść królowi Rimanendo szubienicznego ptaszka. Król zaś okazał się nadspodziewanie szczodry. Ofiarował mi dwa ptaszki ze swojej monarszej klatki. Nie tylko zwrócił nam naszego uczonego brata Santidia, księcia polemistów… W tym miejscu jego słowa zagłuszyły gwizdy i krzyki, a Santidio wykonał głęboki ukłon. — Nie tylko Santidia — ciągnął Mordermi. — Król w swojej szczodrobliwości sprezentował nam także osławionego buntownika, Conana z Cymmerii, służącego do niedawna w najemnych wojskach Zingary, z którego ręki poniósł śmierć nie opłakiwany przez nikogo kapitan Rinnova! Ludzie chłonęli w milczeniu słowa Mordermiego, po czym wybuchnęli hałaśliwym aplauzem. Mężczyźni wykrzykiwali gratulacje, przyglądając się życzliwie Conanowi. Kilku wysunęło się, by poklepać go po ramieniu i uścisnąć mu dłoń. Conan z pogodą przyjmował te wyrazy sympatii i podziwu. Był to rodzaj ludzi, jakich znał i lubił. Sandokazi niespodziewanie podeszła do barbarzyńcy i przywarła doń kocim ruchem. Jej pocałunek był równie pełen żaru, co niespodziewany. Za moment dziewczyna odsunęła się nie mniej zwinnie. — „Widziałam, jak walczyłeś — powiedziała Conanowi.— Santidio to mój brat. Zawsze będę pamiętać, co ci zawdzięczam. Pomiędzy nich wszedł Mordermi.

— Dobrze, Conanie — powiedział lekkim tonem, ale uśmiech na jego ustach był nieco wymuszony. — Gdy skończysz całować moją panią, powinniśmy pomyśleć, jak zdjąć twoją żelazną biżuterię. 3 BIAŁA RÓŻA Gdy dziewczyna dolała do kąpieli jeszcze jedno wiadro wrzątku, dookoła Conana uniósł się obłok pary. Wciśnięty w drewnianą wannę, nie mogąc uchylić się przed parzącą cieczą, barbarzyńca zaklął z pełnymi wina ustami i zamachnął się na dziewkę trzymanym w dłoni kurzym udkiem. Dziewczyna — Conan zdążył już zapomnieć, jak ma na imię — zaśmiała się gardłowo i przyklęknęła, by umyć mu plecy. Mydło śmierdziało siarką, ale jak zapewniał Santidio, miało ono skutecznie uwolnić Cymmerianina od więziennych wszy. Mokra koszula ciasno oblepiała bujne kształty dziewczyny. Conan, dzierżący w jednej ręce kielich z winem, a w drugiej połówkę ugotowanego kurczęcia, z godnością poddał się kąpielowym zabiegom. Jeden z ludzi Mordermiego rozkuł wcześniej jego kajdany i teraz barbarzyńca wraz z Santidiem spłukiwali z siebie więzienny brud. Dzięki doglądającym ich roześmianym ladacznicom jama, w której się znajdowali, upodobniła się do publicznej łaźni. Niecierpliwie wyglądający okazji napełnienia burczącego brzucha Conan nie widział powodu, by odłożyć posiłek na później. Santidio rozparty w wannie obok nie wydawał się głodny ani spragniony. Z zapałem szorując kościste boki, przez cały czas wyrzucał z siebie potok słów, opisując swoje przeżycia podczas aresztowania i uwięzienia — okazało się przy tym, że skazano go bez sądu — oraz rozwodził się nad walką, jaką stoczyli pod szubieniczną belką. Mordermi przysłuchiwał się temu uprzejmie, co jakiś czas wtrącając pytanie, a Sandokazi z rozbawieniem w oczach zerkała na Conana. Teraz, gdy byli razem, podobieństwo między rodzeństwem stało się wyraźne. Obydwie twarze miały te same zmysłowe wargi, kanciaste podbródki, wysokie nosy i jakby zbyt wielkie oczy. Sandokazi miała charakterystyczną dla Zingaranek śniadą cerę i lśniące czarne włosy, ułożone w przewiązane czerwoną opaską sploty. Jej harmonijne kształty okrywała bluzka z dziewiczo białego muślinu z opadającymi ramiączkami, obcisły skórzany stanik i szeroka, sięgająca kostek spódnica z wyszywanego aksamitu. Wiekiem była zbliżona do Santidia, choć Conan nie mógł stwierdzić, które z nich jest starsze. Mordermi był młodszy, niż Conan się spodziewał. Mógł być starszy od barbarzyńcy zaledwie o parę lat. Mimo butów na wysokim obcasie był o głowę niższy od zwalistego Cymmerianina. O księciu kordawańskich złodziei krążyła opinia, że jest niepokonany zarówno w walce sam na sam, jak i przeciwko kilku przeciwnikom. Z jego zwartej muskulatury wyzierała śmiercionośna gracja, przywodząca na myśl panterę. Mordermi miał kwadratową szczękę i nos złamany na pewno więcej niż jeden raz. Ciemne czujne oczy rzucały przeszywające spojrzenia. On także, sądząc po budowie ciała i oleistym połysku czarnych kędziorów, związanych nad oczami przepaską tej samej barwy co Sandokazi, był czystej krwi Zingarańczykiem. Conan uważał jego cienki wąsik i złote kolczyki za oznakę przesadnego wymuskania, ale gusty Zingarańczyków i tak nigdy nie odpowiadały jego smakowi. W krótkich obcisłych spodniach i wyszukanym kaftanie z czarnego aksamitu Mordermi mógłby uchodzić za księcia krwi. Jednak w sposobie noszenia rapiera o trójgraniastym ostrzu i liściokształtnego sztyletu nie było nic zniewieściałego. Conan osuszył swój kielich, a hoża dziewka pośpieszyła natychmiast, by go napełnić. Kurze mięso było twarde i marnie ugotowane, ale barbarzyńca był zbyt głodny, by zwracać na to uwagę. Rozparłszy się w gorącej kąpieli, ze smakiem wgryzł się w żylaste danie, wypluwając co większe kostki na posadzkę. Tam, gdzie w jego nadgarstki i kostki wryły się kajdany,

pozostały głębokie otarcia. Conan zmarszczył brwi, patrząc na nie i postanowił trzymać je owinięte, dopóki się nie zagoją. Tego rodzaju rany nosił na sobie prawie każdy zbieg i straże miejskie wiedziały o tym. — Co teraz zrobisz, Conanie? — pytanie Modermiego świadczyło, że podążył spojrzeniem za wzrokiem Conana i zrozumiał, o czym ten myśli. — Opuszczę Kordawę — odpowiedział Conan. — Zaciągnę się na jakiś statek albo prześlizgnę przez mury, udam w głąb kraju, może do Aquilonii lub Argos. Mordermi potrząsnął głową. — Nic z tego. Królewskie straże pomyślą tak samo. Będą obserwować port, podwoją straże na murach miejskich i wyślą gońców do strażnic granicznych. Po przedstawieniu, które daliśmy na Platformie Tanecznej, Rimanendo wyda Korstowi rozkaz, żeby złapał ciebie i Santidia za wszelką cenę. Korst nie jest głupcem, a ty rzucasz się w oczy tak samo jak vendiański słoń w gołębniku. — Więc tym bardziej musimy uciec z Zingary — zgodził się Conan. — Niedaleko stąd za Czarną Rzeką leży Pustkowie Piktyjskie. Są duże szansę, że tej granicy Korst nie będzie strzec zbyt uważnie. — To brzmi rozsądnie — przytaknął Mordermi. — Żaden hyberiańczyk przy zdrowych zmysłach jeszcze nigdy nie próbował uciec na Pustkowie Piktyjskie. — Cymmerianinowi chcesz opowiadać o Piktach? — rzucił zgryźliwie Conan. Mordermi uśmiechnął się, słysząc ironię w jego głosie. — Dlaczego nie miałbyś zostać tutaj? W Norze będziesz bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. Na Mitrę, połowa moich ludzi zostałaby tancerzami, gdyby tylko pojawili się w biały dzień na ulicy. Korst zna ich twarze i wie, gdzie ich szukać, ale nie odważy się wejść do Nory. Już prędzej rozpocznie podbój kraju Piktów. — Po tym, co zrobiliśmy dzisiaj? — spytał kpiąco Santidio. — Bądźcie pewni, że do reszty zepsuliśmy Rimanendowi trawienie. Często zastanawiałem się, czy dość mocno sprowokowany, zdecydowałby się siłą zaprowadzić porządek w Norze. — Proszę, niech rusza na nas. — Mordermi uśmiechnął się szeroko. — Mogą zamknąć tysiąc wejść, a my wymkniemy się tysiącem innych. Gdy przeszukają tysiąc piwnic, będziemy naśmiewać się z nich z tysiąca kryjówek, o których im się nie śniło. Jak znam Korsta, wynajmie zabójców, by was odnaleźli. Bądź pewny, że zda się na nich. Z zabójcami można jednak sobie poradzić. Przejmujesz się nimi, Conanie? Conan odgryzł szyję kury i roześmiał się z ustami pełnymi chrzęszczących kości. — Więc nie ma sprawy — chrząknął Mordermi. — Zostaniesz tu, podczas gdy głupcy Rimanenda będą czekać na twoją ucieczkę. Znam się na ludziach i widziałem, czego dokonałeś na szubienicy. Ktoś, kto zdołał zabić Rinnovę w uczciwej walce, musi mieć w sobie dużo więcej niż flaki i mięśnie. Możesz mi się przydać, Conanie z Cymmerii. Mnie i moim ludziom powodzi się tu, jak widzisz, wcale nieźle. Dbam o to, żeby każdy dostawał uczciwą działkę. O wiele lepiej wyjdziesz, jeżeli przystaniesz do mnie, niż będąc najemnikiem, a ryzyko jest mniej więcej takie samo. Pozwól, by sprawy się trochę uleżały, a kiedy zechcesz opuścić Kordawę, będziesz mógł to uczynić z sakiewką pełną złota. — Spokojnie, Mordermi! — zaprotestował Santidio, z wigorem wycierając się szorstkim ręcznikiem. — Zapominasz, że Conan nie jest jednym z twoich pospolitych łotrzyków. To człowiek z wrodzonymi zasadami, do tego podobnie jak ja więzień polityczny. — Barbarzyński najemnik…? — zaczął zdumiony Morderami. — Człowiek o wrodzonym honorze może czuć zrozumiałe skrupuły przed przyłączeniem się do bandy złodziei! — przekrzyczał go Santidio. — Conanie, powinieneś wiedzieć, że przyświecają nam najszczytniejsze ideały. Nie jesteśmy bandytami, jesteśmy bojownikami o słuszną sprawę! — Santidio, nie sądzę, żeby Conan…

— Dość, Mordermi! To, iż ocaliłeś nas dzisiaj rano mimo tak wielkiego ryzyka i nie zyskując przy tym nawet miedziaka, nieodparcie dowodzi, że jesteś jednym z nas. Conanie, niewątpliwie słyszałeś o Białej Róży? Barbarzyńca spojrzał na Sandokazi, najwyraźniej licząc na pomoc z jej strony. Dziewczyna jednak nie przerwała wysysania miąższu pomarańczy, a w jej oczach widniało jedynie rozbawienie. Conan przełknął z wysiłkiem. „Biała Róża… To ta mordownia, w której…?” — usilnie starał się coś sobie przypomnieć. Santidio zbyt lubował się w dźwięku własnego głosu, by zwlekać z odpowiedzią: — Jak wiesz, Biała Róża to rewolucyjna armia mająca za cel obalenie króla Rimanendo i jego skorumpowanej kliki oraz ustanowienie wolnej republiki ludu Zingary. Bez wątpienia rzuciły ci się w oczy nasze plakaty. Siepacze Rimanenda nie nadążają z ich zdzieraniem. Może czytałeś także nasze broszury, być może, nawet moją ostatnią rozprawę, tę, która doprowadziła do zawarcia naszej znajomości pod szubienicą. Conan skinął uprzejmie głową, oblizując sos z palców. Kura nasyciła jego głód na tyle, że wrócił mu zwykły humor. Mętnie przypominał sobie jakieś zamieszanie, które zapanowało w obozie po wykryciu podrzuconych tam pism wzywających do zdrady, oraz strzępy rozmów na temat tajnego stowarzyszenia, które Rimanendo chciał zmieść z powierzchni ziemi. Takimi sprawami zajmowały się jednak miejskie straże Kordawy, nie najemnicy. Poza tym Conan uważał polityczne dysputy za równie nudne i bezpłodne jak wszystkie inne salonowe konwersacje, którym z niepojętą lubością oddawali się wykształceni głupcy. — Republikę? — Conan uporał się wreszcie z nie znanym mu zingarańskim słowem. — A co to takiego? — Nie jestem pewny, czy w twoim rodzimym języku jest takie pojęcie — powiedział z powagą Santidio. — Jest to wytwór najnowszej myśli politycznej. Nie wiem, jak mógłbym ją określić. Może jako wspólnotę, w której zamiast pomazańców bożych rządzi lud. Idea ta przypomina trochę praktyki niektórych prymitywnych plemion, które same wybierają sobie wodzów… — Santidio natychmiast ugryzł się w język. — Prymitywnych, to znaczy, innymi słowy, barbarzyńskich narodów, które… — starał się przypomnieć sobie, jaka forma rządów panuje w Cymmerii. — Powiedziałeś, że Biała Róża jest armią — ponaglił go Conan. — Gdzie są wasi żołnierze? — Nasi żołnierze to lud Zingary — powiadomił go Santidio, zataczając ramionami krąg obejmujący cały świat. — Nasza sprawa jest bowiem sprawą wszystkich ludzi, którzy pragną uwolnić się od tyranii skorumpowanego despoty. Conan chciał zapytać, gdzie znajduje się ich siedziba, ale rozmyślił się. — A wasi oficerowie? Kim są? — Nie mamy oficerów… przynajmniej nie w tym znaczeniu, o jakie ci chodzi. — Santidio zawahał się. — Oczywiście mamy przywódców, ale są to ludzie wybrani z naszych szeregów, a nie drobni tyrani, zapewniający sobie pozycję bogactwem i urodzeniem. Cóż, nie mamy przywódcy, przynajmniej niejednego. W istocie bowiem nie ma jednej osoby, której wszyscy słuchamy. Nie znaczy to oczywiście, że nikt nie wytycza naszej drogi. Skołowany Conan skinął twierdząco głową, zatrzymując kielich w połowie drogi do ust. — Niektórzy, jak sądzę — ciągnął Santidio — powiedzieliby, iż to ja jestem przywódcą Białej Róży. Oczywiście, dzielimy się na frakcje, tak jak każdy ruch. Awinti ma z pewnością zwolenników pośród konserwatystów, także Carico ma poparcie dla swoich mętnych idei wspólnej własności. Również inni przedstawiciele naszego ruchu mają pewne wpływy. — Kto więc podejmuje decyzje?

— Ach! My wszyscy! Dyskutujemy, tworzymy komitety do badania wszystkich aspektów sytuacji, po czym rozstrzygamy kierunek posunięć przez głosowanie. Władza podejmowania decyzji jest w rękach wszystkich. Mordermi wybuchnął śmiechem. — Gdybyśmy zostawili sprawę w rękach twoich wygadanych przyjaciół, twym giętkim językiem pożywiałyby się teraz kruki, Santidio. Czy wiesz, Conanie, dlaczego Biała Róża nie zrobiła nic dla jego uwolnienia? Ponieważ komitet powołany do opracowania planu ocalenia nie mógł się pogodzić, czy należy szturmować więzienie, czy przekupić wartowników, Awinti zaś przez cały czas twierdził, że Santidio będzie dla nich o wiele pożyteczniejszy jako ofiara męczeństwa niż jako autor niedowarzonych rozpraw politycznych. To łotr! Zabiję go! — wybuchnął Santidio. — Myślałem, że to Sandokazi przekonała cię, byś się do nas przyłączył. — Sandokazi była przekonywającą, zaręczam ci — ale uratowałem was wyłącznie z własnej inicjatywy. — Ach, Awinti! A to bękart! — na twarzy Santidia zapłonęła żądza mordu. — Już ja mu dam okazję zyskania chwały męczennika! — grzmiąc, wcisnął się w świeże ubranie, które podała mu Sandokazi. Jedna z dziewek chciała pomóc mu wdziać ciasne spodnie, ale zbył ją niecierpliwym gestem, podskakując po sali i przeklinając pod nosem. Dziewczyna zajmująca się Conanem przyniosła mu lustro i brzytwę. Chciała go ogolić, ale Conan nie pozwalał nikomu operować ostrym narzędziem tak blisko swego gardła. Pozostawiając jej trzymanie zwierciadła, sam zdrapał sobie szczecinę z brody. Santidio zaś zadowolił się przystrzyżeniem wybujałego w więzieniu zarostu do zwykłej długości. — Zwięźle rzecz ujmując, Conanie — powiedział Santidio, zajmując się jednocześnie wiązaniem sznurówek swojego stroju — sytuacja wygląda tak, że Mordermi sympatyzuje z celami i zasadami Białej Róży, chociaż ten osioł patentowany uważa nas za niedowarzonych wizjonerów i idealistów. — Ty i twoi przyjaciele mówicie biedakom, że bogactwa dworu Rimanensa prawnie należą do nich — rzekł zjadliwie Mordermi. — Ja odbieram te bogactwa jego szlachciurom i oddaję uciśnionym. — Uprzednio pobrawszy procent. — Mam własne wydatki, z którymi muszę się liczyć, drogi Santidio. To ty mówisz o altruizmie. — Mordermi! — Santidio odwrócił się na pięcie i oskarżycielsko wymierzył palec w wyjętego spod prawa łotrzyka. — Pod tą cyniczną fasadą bije złote serce. Kazi, gdzie jest mój miecz? Sandokazi wydała polecenie dziewczynie służebnej. Ta wyszła i powróciła po chwili z rapierem w lekko spleśniałej pochwie. Santidio wydobył wąską klingę, przyjrzał się jej krytycznie i wykonał kilka sztychów. Conan z zaciekawieniem przyjrzał się jego pchnięciom. Santidio posługiwał się rapierem równie zręcznie jak językiem. — Awinti, nadszedł czas, abyśmy sobie porozmawiali — wymruczał Santidio, chowając ostrze do pochwy i mocując broń do boku. — Czy jesteś ostrygą, że zamierzasz przez cały dzień moczyć się w wodzie? — zapytał Conana. — Niech mi przyniosą moje ubranie — zasugerował Conan. — Odmaszerowało — roześmiała się Sandokazi. — Wszy zarekwirowały je w imieniu króla i odniosły z powrotem do więzienia. Dziewczyny szukają jakiegoś stroju dla ciebie. Conan oddał brzytwę i zmył mydło z twarzy. Stwierdził, że woda osiągnęła stan, w którym poczęła osadzać brud na jego ciele, miast go spłukiwać. Jednak udało mu się zszorować z siebie więzienny odór. Dźwignął się z wanny i zaczął wyrywać ręcznik przekornie uśmiechniętej dziewce. Sandokazi przyglądała się temu z rozbawieniem, kokieteryjnie smakując pomarańczę.

Zanim Conan zdążył się wytrzeć, przyniesiono świeże ubranie. Było czyste, choć nie nowe. Conan wtłoczył nogi w parę skórzanych spodni, obciskających jego wilgotne ciało i naciągnął karmazynową bluzę o luźnych rękawach. Jego buty zostały wyczyszczone i spiesznie załatane tam, gdzie przerżnęły je żelazne okowy. Trochę postrzępiony u dołu brokatowy kaftan bez rękawów pasował na jego szeroką pierś. Conan wypróbował też kapelusz z opadającym rondem i odrzucił go. — Nieźle — osądził Santidio. — Nie pomylą cię z jednym z hrabiów Rimanenda, ale ujdziesz w tłoku. Sandokazi parsknęła śmiechem. Jestem pewny, że z czasem zdobędziemy odpowiedniejszy strój — powiedział Mordermi. — Niewątpliwie coś modniejszego. Poza tym straże będą poszukiwać barbarzyńcy w łachmanach. — Przydałby mi się dobry miecz — odezwał się Cymmerianin. — Z tym nie ma problemu. Nasz arsenał jest lepiej wyposażony niż balwiernia — uśmiechnął się Mordermi. — Może chcesz porządny rapier? Mamy do wyboru kilka, o różnej długości. A może wolisz półtoraręczny miecz, jakim rozprawiłeś się z kapitanem Rinnovą? — Bardziej odpowiadałby mi pałasz — rzekł Corian. Prawdę mówiąc, wolałby dwuręczny miecz o prostym ostrzu, ale wątpił, czy taki się tu znajdzie. — Oczywiście — stwierdził Mordermi. — Pewnie chcesz sam wybrać broń, więc zabiorę cię do naszego składu. Moi ludzie kradną to, co najlepsze. — Zapłacę ci za to wszystko, kiedy tylko będę mógł — oznajmił Conan. — Zapłacisz? — Mordermi poklepał go po ramieniu. — Conanie, powiedziałem przecież, że to wszystko jest kradzione. Poza tym, gdyby nie ty, moja poranna wyprawa nie zdałaby się na nic. — Prowadzimy jedynie redystrybucję wytworów pracy ludu, bezprawnie odebranych mu przez niesprawiedliwą strukturę ekonomiczną… — Och, zamknij się, Santidio! — jęknął Mordermi łapiąc się za głowę. — Conan nie przyłączył się do nas, żeby wysłuchiwać twojej gadaniny. — Ale przyłączysz się do nas, prawda? — zapytał Santidio. Conan wzruszył ramionami. — Zaciągnąłem się do armii Rimanenda w dobrej wierze, a zostałem zdradzony. Zabiłem zadufanego tępaka w walce, której sam chciał, a generał Korst postanowił mnie za to powiesić. Nie bardzo wyznaję się na twoich pięknych słówkach i teoriach, Santidio, ale mam urazę do Rimanenda oraz jego generała i… jestem coś winny Mordermiemu za miecz. 4 STAL I MARZENIA — Santidio i jego przyjaciele sprzeczają się i zachowują jak roztrzepani pomyleńcy, ale ich idee są słuszne — rzekł Mordermi. Conan nie odpowiedział. Przyglądał się właśnie krytycznym wzrokiem ostrzom pałaszy. Było ich kilka, w lochu, który Mordermi nazywał arsenałem. Santidio i jego siostra zostawili ich tu samych. — Dziwi mnie, że wy dwaj jesteście przyjaciółmi — powiedział Conan, próbując wyważenie ostrza. — Dlaczego nie? — zaśmiał się gorzko Mordermi. — Nora to przystań przegranych marzycieli, nieważne, czy śnią o bogactwie i zaszczytach, czy też żywią się artystycznymi lub społecznymi ideami. Rimanendo rządzi Zingarą jak niesyty krwi wampir, a jego szlachta zajmuje się wymyślaniem wciąż nowych sposobów pozbawienia nas bogactwa i wolności. Gdzie indziej Santidio mógłby swobodnie wygłaszać swoje poglądy na miejskich placach i

zostałby albo wyśmiany, albo stałby się królewskim doradcą. W Kordawie tych, którym marzenia nakazują wypowiadać się przeciwko tyranii, wiesza się, tak jak wiesza się tych, którzy kradną to, czego im ta tyrania odmawia. — Więc należycie do armii Białej Róży? — Z całym szacunkiem dla uczuć Santidia, Biała Róża to klub dyskusyjny, a nie żadna armia. Przyjaciele Santidia to najwybitniejsze umysły Zingary, przynajmniej on tak twierdzi. Mogą cytować godzinami mądrości niezliczonych żywych i od dawna martwych filozofów, ale połowa z nich nie wiedziałaby, za który koniec miecza złapać, gdyby trzeba go było użyć. — Ten mi się podoba — zdecydował Conan. Trzymał w dłoni wspaniałą broń; lekko zgięty szeroki pałasz o zdobionej pochwie i wymyślnej gardzie, zwijającej się w pętle i konchy. Jego ostrze składało się z mnóstwa skutych razem warstw stali. — Wspaniały, prawda? — zgodził się Mordermi. — Ciekaw jestem, jaka jest jego historia. Jestem pewny, że garda została dodana później. Sam się zastanawiałem, czy go nie nosić, ale ta rękojeść leży niezręcznie w mojej dłoni. Poza tym uważam rapier za broń o wiele poręczniejszą od pałasza. Ma lżejsze i bardziej giętkie ostrze, którym można daleko sięgnąć. Tradycja wymaga, aby do pojedynku używać półtoraręcznych mieczy, ale przewiduję, że wkrótce zostaną one zastąpione przez rapiery i sztychy wyprą bezładną rąbaninę. — Wąskim ostrzem nie można szybko zabić — zaprotestował Conan. — Widziałem, jak pijany najemnik z Aesiru został ugodzony rapierem w serce, po czym przerąbał swojego przeciwnika na pół i zranił dwóch jego towarzyszy, zanim wyzionął ducha. Najlepiej rozwalić człowiekowi czaszkę, a jeśli nie pada, to się go obchodzi i sprawdza, o co się oparł. Zachowaj dla siebie rapier i wyszukaną szermierkę. Mnie wystarczy dobre i mocne ostrze, a wywinę się z każdej opresji. — Oczywiście— w głosie Mordermiego zawarte było tyle sarkazmu, że nie uszedł on uwagi Conana. — Na pewno przekonałeś o tym kapitana Rinnovę, nieprawdaż? Chcesz wypróbować broń? — Mordermi wydobył swój rapier. — Tylko żeby upewnić się, czy jest dobrze wyważony — uśmiechnął się Conan. — Do pierwszej krwi? Cymmerianin pogardzał udawanym rozlewem krwi, który wśród dobrze urodzonych uchodził za dowód męstwa, ale przyjął propozycję Mordermiego, gdyż pragnął pojąć, co zamigotało w jego nieodgadnionym spojrzeniu. Mordermi stanął w obronnej postawie, czekając, aż Conan rozpocznie walkę. Ten, czując się głupio, zadał niezgrabne cięcie, które Mordermi sparował bez trudu. W ripoście księcia złodzieja nie było nic niezręcznego. Conan w ostatniej chwili wziął ostrze rapiera na gardę. Rozgniewany barbarzyńca odrzucił młyńcem ostrze Mordermiego i przymierzył się do zadania ciosu w górę. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że koniec pałasza przeciąłby tętnicę ramieniową jego przyjaciela. Powstrzymał cios w momencie, gdy ostrze znalazło się pod pachą Mordermiego, który korzystając z chwili wahania Conana uskoczył w tył. Cięcie oznaczałoby dla Mordermiego kalectwo lub śmierć. Wstrząśnięty Conan powtórzył sobie, że to tylko walka na niby. Mordermi wydawał się nie odczuwać takich skrupułów. Zanim Conan odzyskał pewność siebie, rapier pomknął w stronę jego twarzy. Barbarzyńca rozpaczliwie spróbował sparować cios, ale Mordermi był szybszy. Ostrza omsknęły ze szczękiem i Conan poczuł szarpnięcie za policzek. Zanim jednak Mordermi zdołał cofnąć klingę, wiedziony instynktownym ruchem ramienia pałasz uderzył w jego broń. Masywne ostrze trafiło blisko rękojeści, zaczepiło o koszyczkowatą gardę i siła ciosu wyrwała Mordermiemu rapier z dłoni. — Conanie!!! Okrzyk Sandokazi przywrócił mu świadomość. Pałasz był już wzniesiony do śmiertelnego ciosu. Mordermi, skaczący po swój rapier, wydawał się wisieć w powietrzu. Conan zamarł. Rapier z brzękiem uderzył o posadzkę i podskoczył w górę.

— Krwawisz — powiedział spokojnie Mordermi. Conan dotknął szczęki i poczuł ciepłą krew, wypływającą z płytkiego cięcia. — Co to za szaleństwa? — zapytała rozgniewana Sandokazi. — Usłyszałam szczęk i… — Przepraszam — mruknął potulnie Conan, spoglądając na krew na palcach. — Nie przywykłem zajmować się tym dla zabawy. — Nie powinienem był zagapić się na tyle, by osłabić gardę — rzekł Mordermi. — Nieważne, to było pożyteczne doświadczenie. — Na Mitrę, co wy dwaj… — Conan chciał sprawdzić wyważenie swojego pałasza, a ja byłem ciekawy, jak walczy ktoś, kto okazał się lepszy od Rinnovy — odparł Mordermi. — Conan głosi teorię… — To było cięcie — przypomniał sobie Conan dotykając policzka. — Mówiłeś… — Mówiłem, że rapier to poręczna broń — wzruszył ramionami Mordermi. — Szkoda, że tego nie widziałaś, Kazi. Conan porusza pałaszem tak lekko, jakby to był jego palec. — I ty nazywasz Santidia wartogłowem! — potrząsnęła głową Sandokazi. — Wolę słuchać, jak on wsadza szpile swym przyjaciołom w czasie dyskusji. Przynajmniej nie trzeba później ścierać krwi. — Och, za to bym nie ręczył — mruknął Mordermi, gdy Sandokazi się oddaliła. — Wygląda na to, że pomiędzy nim i Awintim skończyły się żarty. — Na miejscu Awintiego nie chciałbym mieć Sandokazi za plecami — rzekł zamyślony Conan. — Nie widać, aby przejęła się tym, że dziś rano tratowała ludzi na Platformie Tanecznej. Musiało zginąć co najmniej tyle samo gapiów co walczących. — Nikt, w czyich żyłach płynęła krew Esantich, nigdy nie przejmował się losem tych, którzy staną mu na drodze. Wiesz, że wpuszczenie na dziedziniec płonących wozów to był jej pomysł? — Mordermi przyjrzał się badawczo ranie na policzku Conana. — To błahostka, sam czasem zacinam się gorzej przy goleniu. — Krew Esantich? — zapytał Conan zastanawiając się, czy usłyszał w głosie Mordermiego nutę rozczarowania. — Tak. Santidio i Sandokazi pochodzą z Esantich. To bardzo znany ród, nie słyszałeś o nim? Ach, zapomniałem, że od niedawna jesteś w Kordawie. Esanti byli jednym z najznamienitszych zingarańskich rodów, ale to już przeszłość. Obecnie zostało ich tylko troje. — Mordermi zamilkł, po czym dodał: — Przyda ci się też sztylet. Rozejrzyj się, czy znajdziesz tu coś odpowiedniego. Conan z zainteresowaniem zaczął przeglądać rząd noży, który wskazał Mordermi. Pomyślał, że jest tu dość broni, by wyekwipować niewielką armię, jeżeli Santidio i jego towarzysze zdecydują się w końcu poprzeć żelazem swoje słowa. — Powiedziałeś, że z ich rodu zostały trzy osoby. Czy Sandokazi i Santidiowi przysługuje prawo używania tytułu, skoro żyją jak wyrzutkowie? — Nie ma już ani tytułu, ani posiadłości. Został jedynie Santidio i jego siostry, to trojaczki, wiesz? Dorastali właśnie, kiedy ich ojciec naraził się królowi Rimanendo. Wciąż nie wiem dokładnie, o co poszło. Czy o to, że zatrzymał dla siebie więcej, niż mu się należało z królewskich podatków, które ściągnął od swoich poddanych, o co oskarżył go Rimanendo, czy też z litości nie chciał obdzierać ludzi do ostatniej koszuli, jak twierdzi Santidio. Nieważne. Został ścięty, a jego ziemie i dobra otrzymał jakiś pachołek Rimanenda. Zapomniałem, co stało się z resztą domowników, chyba nie ma o czym pamiętać. W każdym razie trojaczki w Zingarze to rzadkość. Nie przypominam sobie żadnych innych za moich czasów. Trzy to święta liczba. Oszczędzono ich jedynie ze względu na to, że prosty żołnierz prędzej podniesie broń na oficera niż na taki znak boży. Dzięki temu przeżyli. Santidio i Sandokazi w końcu trafili do Nory, podobnie jak tylu innych. Sandokazi tańczy, a Santidio żyje z części funduszy zbieranych przez Białą Różę. Conan znalazł wreszcie ciężki sztylet o zakrzywionym ostrzu.

— A trzecie z nich? — spytał. — To Destandasi. Ona… hm, ona popadła w zupełnie inne towarzystwo. Ją również oburzyła skorumpowana tyrania Rimanenda, ale podczas gdy Santidio i Sandokazi zaczęli spiskować i obmyślać sposoby naprawy świata, Destandasi odwróciła się od niego plecami. Zajęła się tajemnymi naukami Dżebbala Saga. Z tego, co mi wiadomo, jest kapłanką kultu Dżebbala Saga w świętym gaju gdzieś na drugim brzegu Czarnej Rzeki. Czarodziejki, zwłaszcza te oddane starożytnym kultom, są obojętne na społeczne i polityczne wstrząsy doczesnego świata. Od lat nie obchodzi jej, co robią brat i siostra. — Destandasi — powiedział z zadumą Conan, mocując sztylet do pasa. — Jest bliźniaczką Sandokazi? — Santidia również — roześmiał się Mordermi. — Wygląda na to, że jest strasznie wyniosła. 5 NOCNI GOŚCIE Conan obudził się przy pierwszym szmerze. Jego oczy wpatrzyły się w ciemność panującą w komnacie, a dłoń zacisnęła na rękojeści sztyletu. Mordermi oddał mu na noc jedną z piwnicznych sal. Conan rozłożył sobie posłanie pomiędzy skrzyniami pełnymi skradzionych dóbr, w miejscu skąd mógł obserwować wejście. Po kilku godzinach snu zbudziło barbarzyńcę słabe szurnięcie dobrze naoliwionej zasuwy. Ktoś uchylił drzwi i wślizgnął się do środka. W pokoju panowała całkowita ciemność. Nie mogąc zorientować się w zagraconym wnętrzu, intruz wyczekiwał przy progu, aż oczy oswoją się z ciemnością. W całkowitej ciszy Conan wyślizgnął się spod koca i poczołgał w stronę, z której dochodził ledwie słyszalny odgłos oddechu. Zbliżywszy się ukradkiem do niewidzialnego gościa, Conan zdjął dłoń z rękojeści tkwiącego w pochwie sztyletu. Do jego nozdrzy dotarła woń pachnideł i potu. Zrobił krok naprzód i chwycił przerażoną dziewczynę. Sandokazi wyrwał się mimowolny okrzyk zaskoczenia, po czym rozluźniła się w jego ramionach. Przejechawszy szybko rękami po jej ciele, Conan stwierdził, że dziewczyna nie ma przy sobie żadnej broni. — Mogłem poderżnąć ci gardło — rzekł z wyrzutem. — Na Mitrę! Jesteś kotem, że widzisz w ciemności? — Usłyszałem twój oddech i poczułem perfumy. — Conan zastanowił się, dlaczego tłumaczy rzeczy oczywiste. —Byłem też pewny, że zamknąłem drzwi… — Każdy może poradzić sobie z tymi zamkami — odpowiedziała Sandokazi. — Poza tym, kto mógłby chcieć ukraść coś Mordermiemu? — Rzeczywiście. Sandokazi była ubrana tylko w cienką koszulę. Conan, który miał na sobie jeszcze mniej, był przejmująco świadom ciepła jej ciała, tulącego się do jego nagiego torsu. — Tańczyłam dziś do późna — rzekła Sandokazi. — Wszyscy upili się, świętując powrót Santidia i śpią teraz jak bele. Conan, który wcześnie opuścił wieczorną ucztę, natychmiast pojął, o co jej chodzi. Być może, gdyby nie zamarudził w drodze do kwatery z dziewką, która usługiwała mu w kąpieli, jego obecne zachowanie byłoby inne. Cymmerianin kierował się kodeksem honorowym wyniesionym z barbarzyńskiej młodości, ale obejmująca go w ciemnościach kobieta budziła pożądanie jak zwodniczy sukkub. — Powiedziałam, że nie zapomnę tego, co zrobiłeś dla mojego brata— szepnęła Sandokazi, przesuwając palcami po jego ciele. — Jesteś kobietą Mordermiego — przypomniał jej z wysiłkiem Conan.

— Mordermi nie musi wiedzieć. Nie był moim pierwszym kochankiem, nie będzie i ostatnim. Nie jestem nietykalną dziewicą, jak moja świątobliwa siostrzyczka. — To bez znaczenia — oznajmił Conan wiedząc, że jeżeli jej palce posuną się odrobinę dalej, jego namiętność weźmie górę nad zasadami. — Jestem gościem i przyjacielem Mordermiego. Nie będę przyprawiać mu rogów w jego własnym domu. .— Co za skromność! — prychnęła Sandokazi. — Któż by uwierzył, że jesteś barbarzyńskim najemnikiem! Mój dotyk mówi mi, że nie jesteś z tych, którzy zadowalają się wyłącznie jazdą na koniu. Chyba nie obawiasz się Mordermiego? Conan poczuł, że wzbiera w nim gniew. — Bez wątpienia wydaje ci się dziwne, że nie stałem się dość cywilizowany, by figlować z dziewczyną mojego przyjaciela — wycedził. — Lecz nie jesteśmy w Cymmerii, prawda? — rzekła szyderczo Sandokazi. — Daj spokój, mężczyzna twojego pokroju na pewno nie oświadczał się każdej kobiecie, z którą się przespał. — Na pewno nie dziewkom! — warknął Conan. Gniew ostatecznie zapanował nad żądzą. — Gdybym jednak pragnął jakiejś kobiety i uczyniłbym ją swoją, to potem zabiłbym każdego, kto chciałby mi ją odebrać. Mordermi myśli tak samo, o ile znam się na ludziach. Gdybym chciał cię mieć, równałoby się to walce pomiędzy nami. Przyjaciel nie jest wart tego, aby zabić go z powodu kobiety. — Ach, tak! — Sandokazi odsunęła się od niego. — Santidio miał rację, jesteś altruistą. Lecz mój opiekuńczy Conanie, nie proponowałam ci, że zostanę twoją dziewką i będę żyła z tobą w jakiejś śmierdzącej górskiej jaskini. Chciałam ci dać noc rozkoszy! Byłam ciekawa, czy pod tą górą mięsa kryje się mężczyzna. Znalazłam tylko głupiego osiłka! Gdy Sandokazi ruszyła w stronę drzwi, Conan był prawie gotów zgodzić się z jej ostatnimi słowami. Nie był przyzwyczajony myśleć, gdy należało działać i tylko to, iż możliwość nadużycia zaufania przyjaciela przejmowała zgrozą najdalsze zakątki jego barbarzyńskiej duszy, sprawiło, że nie powalił Sandokazi na rozpostarte posłanie, lecz pozwolił jej odejść. Do pogrążonej w ciemności komnaty Conana przez uchylone drzwi znów wpadła smuga szarości. Bezgłośne kroki bosych stóp Sandokazi sprawiły, że mężczyzna stojący za drzwiami zdążył się cofnąć i stanął obrysowany padającym z korytarza światłem. Choć zaskoczony, zareagował natychmiast. Ostrze noża zamieniło się w srebrzysty błysk. Sandokazi krzyknęła rozdzierająco. Ramię intruza drgnęło mimowolnie. Jego celem nie była kobieta. To wystarczyło, by dziewczyna zdołała uchylić się przed ciosem. Z taneczną zręcznością pomknęła pod ramieniem zabójcy na korytarz i tylko płytkie cięcie naznaczyło jej bark. Krzyknęła ponownie. Napastnik odwrócił się, zdezorientowany niespodziewanym rozwojem wypadków, niepewny, czy najpierw uciszyć dziewczynę, czy zaatakować mężczyznę, którego miał zamiar zaskoczyć we śnie. Conan nie dał mu czasu na podjęcie decyzji. Chwyciwszy uzbrojoną rękę intruza, wbił mu w brzuch zakrzywiony sztylet i szarpnął ostrze w górę. Wrzask bólu przeszedł w charkot. Mężczyzna osunął się i potoczył po posadzce. Sandokazi przestała krzyczeć i wlepiła w Conana błyszczące oczy. W podziemiach pałacu rozległy się wołania na alarm. Za chwilę na korytarz wypadło kilku mężczyzn z mieczami w dłoniach. Był wśród nich Mordermi. Gdy zbliżył się do Conana i Sandokazi, w jego oczach zabłysło nie wypowiedziane pytanie. Sandokazi nie wahała się nawet chwili: — Właśnie szłam spać, kiedy zobaczyłam, jak ktoś skrada się korytarzem — powiedziała. — Zachowywał się podejrzanie, więc poszłam za nim. Kiedy zatrzymał się przed komnatą Conana, zrozumiałam, że to zabójca. Krzyknęłam, żeby ostrzec Conana, wtedy zabójca rzucił się na mnie. Conan dopadł go i zabił.

Zsunęła z ramienia rozciętą koszulę, przyjrzała się niegroźnej ranie, która jednak obficie krwawiła. Conan nie był na tyle nierozsądny, by zaprzeczyć. — Powinnaś była zawołać kogoś z nas. — Mordermi nie wyczuł kłamstwa w jej głosie. — Mógł cię zabić. — Kogo miałam wołać? Wszyscy zasnęliście nad kielichami. — Odwróćcie go. Zobaczymy, kto to — mruknął Mordermi. — Co to za straże, że zabójcy Korsta mogą tu swobodnie paradować! Ciało przetoczono na plecy i pochylono pochodnie. Kilku z mężczyzn zaklęło. — Na Mitrę! To Velio! — jęknął Mordermi. — Miałem go za jednego z moich najbardziej oddanych poruczników. Więc złoto Rimanenda może kupić nawet tych, których uważałem za bliskich przyjaciół! Conanie, ofiarowałem ci schronienie i o mało nie spowodowałem twojej śmierci. Cymmerianin nie odpowiedział. Nie znał myśli Velia i w głębi duszy nie był pewien, czy rzeczywiście ten człowiek był szpiegiem i zabójcą, czy tylko wiernym podwładnym, który będąc świadkiem niewierności Sandokazi, postanowił pomścić honor swojego pana. 6 NA KRÓLEWSKIEJ MASKARADZIE Powiew od morza nasycał się zapachem róż w ogrodach okalających królewski letni pałac. Monarszą rezydencję wzniesiono na wyniosłym przylądku tuż za miejskimi murami, ale z dala od brudnego kordawańskiego portu. Tysiące kolorowych latarni rzucało wielobarwne światło na ogrody, a radosne śmiechy gości zagłuszały niespokojny szum morza bijącego o skały u podnóża wysokiego cypla. Conan ostrożnie krążył w tłumie przebierańców, przybyłych na urodzinową maskaradę wyprawioną przez króla Rimanendo. Pomysł Mordermiego, któremu udało się zdobyć podrobione królewskie zaproszenie, ciągle wydawał się barbarzyńcy szaleństwem. Zwalisty Cymmerianin rzucał się w oczy i bardzo go to niepokoiło. Miał na sobie rogaty hełm, łuskową zbroję i futrzany płaszcz vanirskiego wojownika — przedstawiciela rasy, której ani nie przypominał, ani nie kochał. Henna przydała jego czarnej grzywie kasztanowy odcień, a jedwabna maska skrywała górną część twarzy. To przebranie wymyśliła Sandokazi. Również jej pomysłem było to, by Conan wziął ze sobą ciężki topór wojenny o szerokim ostrzu. Aby broń nie wyglądała na prawdziwą, Sandokazi okleiła ją kolorowym papierem. „Któż mógłby spodziewać się barbarzyńcy przebranego za barbarzyńcę?” — stwierdziła Sandokazi, z kobiecą niefrasobliwością wrzucając przedstawicieli tak różnych od siebie ludów do jednego worka. Conan mówił wystarczająco dobrze po zamoriańsku, by móc ujść za dyplomatę z tego dalekiego królestwa, ekscytując swoim osobliwym akcentem snobistyczną zingarańską szlachtę, której większość przedstawicieli znalazłaby się w kłopocie, gdyby przyszło im odróżnić Pikta od Kuszyty czy Stygijczyka od Turańczyka. Subtelne różnice w wymowie na pewno umknęły uwagi dworaków. Sama Sandokazi miała zakrywającą całą twarz maskę jastrzębia oraz długą pelerynę z piór. Pod tym przebraniem nie miała na sobie zupełnie nic. Santidio w stroju sokolnika prowadził siostrę na długim srebrzystym łańcuszku przytwierdzonym do obroży na jej szyi. Tak jak przewidywała Sandokazi, nikt nie poświęcił im powtórnego spojrzenia. W najosobliwszym przebraniu paradował Mordermi. Miał on na sobie strój samego króla Rimanendo: gronostajową togę, pozłacaną kolczugę i złotą koronę. Jego brzuch został wypchany z umiarem, by aluzja do monarszej sylwetki nie zatrącała o obrazę majestatu. To także był pomysł Sandokazi: „Nie będą przecież patrzeć z ukosa na swojego króla”.

Jak na gust Conana, Sandokazi była zbyt przebiegła. Barbarzyńca był zadowolony, że w ciągu minionego miesiąca dziewczyna nie złożyła mu kolejnej nocnej wizyty. Ostatnie tygodnie okazały się dla Conana pomyślne. Mordermi i jego banda kradli dużo złota, a ich przywódca był szczodry. Conan nie ociągał się, a śmiałością i znajomością złodziejskiego rzemiosła w niczym nie ustępował doświadczonemu zingarańskiemu łotrzykowi. Szacunek, jaki dla siebie żywili, przekształcał się w coraz silniejszą przyjaźń, zaprawioną szczyptą wzajemnej rywalizacji. Przyjaźń ta obejmowała również Santidia i Sandokazi, choć żadne z nich nie wykazywało tych cech ducha, które połączyły Conana i Mordermiego. Książę złodziei wywodził się z kordawańskiej dzielnicy nędzy i został wychowany w dziczy na swój sposób równie surowej i bezlitosnej, jak pokryte śniegami góry Cymmerii. Natomiast Santidio i Sandokazi mimo woli tworzyli wokół siebie barierę wynikającą z ich wysokiego urodzenia. Mimo licznych wypowiedzi na temat braterstwa i równości wszystkich ludzi, staranne wykształcenie Santidia skutecznie zapobiegało praktycznej realizacji jego mrzonek, Sandokazi zaś zdawała się wspaniale bawić w grze, która dla kogoś z jej talentami była nawet nieco zbyt dziecinna. Conan wyczuwał, że stanowi dla swoich przyjaciół zagadkę i że być może ich przyjaźń kwitła dlatego, iż wszyscy byli skłóceni z życiem. Mordermi był zbyt ambitny, by zadowolić się sprawowaniem rządów nad złodziejaszkami. Dla Sandokazi było przewrotną rozrywką usiłowanie obalenia porządku społecznego, przyznającego jej wyższość z racji urodzenia. Santidio zaś marzył o ustanowieniu nowego ładu, zasadzającego się na rozumie, nie sile. Conan był wreszcie barbarzyńskim śmiałkiem, który wyruszył z Cymmerii, by przyjrzeć się cywilizowanym królestwom i nie znalazł w nich nic, co usprawiedliwiałoby jego tułaczkę. Z wyjątkiem przygód, które zawsze udawało mu się znaleźć. By uczcić urodziny króla Rimanendo, na maskaradzie zebrało się kilkuset gości, przechadzających się w fantastycznych kostiumach po pałacowych ogrodach. W środku głównego pawilonu szlachetni panowie i ich pięknie wystrojone towarzyszki wirowały w tańcu na posadzce z czarnego marmuru. Skąpo ubrane służące przemykały się pomiędzy nimi roznosząc złote tace z wykwintnymi smakołykami i srebrnymi pucharami, wypełnionymi po brzegi rzadkimi winami lub ponczem z pływającymi kawałkami lodu. Roznamiętnione parki kryły się w odosobnionych altankach i przepełnionych kwietnymi woniami buduarach, a dźwięki muzyki i śmiech tłumiły szelest jedwabi i ciche westchnienia. Conan jadł oszczędnie, ale skwapliwie opróżniał zawartość każdego kielicha, jaki mu podano, wlewając w siebie liczące sobie setki lat trunki, jakby było to tanie piwo. Tym, którzy usiłowali nawiązać z nim rozmowę, odpowiadał zwięźle po zamoriańsku. Z tej przyczyny królewscy goście brali go za pijanego gbura. Conan nie był jednak pijany. Nie podobał mu się pomysł dzisiejszej wyprawy, choć Mordermi uważał ją za doskonały kawał. Barbarzyńca wolał albo dyskretną kradzież, albo jawny rozbój, czyli w tym przypadku otwarty szturm na królewski pałac. Pomysł Mordermiego łączył w sobie ryzyko obu tych metod postępowania. Tym jednak Conan się nie przejmował. Bardziej irytował go wyszukany plan całego przedsięwzięcia. Mordermiemu prócz Conana i Esantich udało się wprowadzić tu jeszcze dwudziestu swoich ludzi i tyleż samo białoróżowców. W większości byli oni poprzebierani za służących i lokajów. Tylko paru ludzi Mordermiego miało wystarczająco szlachetny wygląd, aby udawać gości. Krytyczną kwestią była sprawa broni. Nie uchodziło iść uzbrojonym po zęby na urodziny króla! Oczywiście, żaden ze szlachciców nie pojawiłby się na maskaradzie bez swojego rapiera, ich służący zaś mogli być uzbrojeni w noże i pałki, by w drodze do pałacu chronić swych panów przed rzezimieszkami. To jednak było zbyt mało! Gdy Cymmerianin zaproponował, że poprowadzi atak z zewnątrz, Mordermi stwierdził, że Conan będzie mu niezbędny na maskaradzie.

Królewski pałac letni był chroniony przez mur oraz podmywane przez morze urwisko. Zewsząd strzegły go liczne straże. Plan Mordermiego niósł więc ze sobą prawie samobójcze ryzyko, ale nagrodą było złoto i klejnoty zingarańskich arystokratów. Rudowłosa dziewczyna, mająca na sobie jedynie skąpy stanik i przepaskę ze splecionych srebrnych krążków, podeszła do Conana wlokąc za sobą dwuręczny miecz barbarzyńskiej wojowniczki i zwróciła swe uśmiechnięte oblicze ku nachmurzonej twarzy Cymmerianina. — Dlaczego jesteś taki ponury, mój barbarzyński kamracie? — zapytała śpiewnym głosem. — Znam tu cichy zakątek — możemy się tam udać, by stoczyć przyjacielską potyczkę. Jeszcze przecież nie nadszedł czas, byśmy zdjęli — zawiesiła głos — …maski. — Nie, nie teraz — rzekł Conan stłumionym głosem. — Jeszcze nie ma północy, a niedługo ma zatańczyć ta śliczna dziewczyna przebrana za jastrzębia. Tak przynajmniej obiecała. Niby–wojowniczka skrzywiła się pod maską. — Nie będę cię zatrzymywać, jeśli chcesz patrzeć, jak tańczy jakaś idiotka! — Suka! — mruknął Conan, gdy dziewczyna oddaliła się, szczękając bronią po posadzce. Jego nastroju nie łagodziło wypite wino. Gdyby to od niego zależało, przyjąłby propozycję tej wysoko urodzonej ladacznicy i pokazał jej, co to znaczy oddać się barbarzyńcy, po czym wróciłby zrobić to, co sobie zaplanował. To jednak była gra Mordermiego i Conan musiał odegrać w niej swoją rolę, inaczej starannie zaplanowany napad okazałby się dla nich wszystkich śmiertelną pułapką. Z kwaśną miną pozwolił usługującej dziewczynie napełnić swój puchar, po czym ruszył w stronę pawilonu, w którym miała tańczyć Sandokazi. Tylko perspektywa walki rozpraszała jego ponury nastrój. To, że ktoś z królewskich gości chciał tańczyć przed pozostałymi jak dziewka w pospolitej tawernie, nie zdziwiło nikogo, bowiem była to jedyna w roku maskarada, na której zingarańscy arystokraci mogli wyzbyć się dworskiej wyniosłości i zachowywać się tak, jak nakazywały im kaprysy i namiętności kryjące się na co dzień pod maską dobrego wychowania. Dostojne matrony mogły paradować jak nierządnice, szlachetni panowie pląsać w strojach przedstawicieli półświatka, a ich dziewicze córy ubrane w najskąpsze z możliwych strojów obnażały swe ciała przed oczami młodzieńców, których wyszukane kostiumy raczej ukazywały niż ukrywały ich męskie atrybuty. Król Rimanendo uśmiechał się łaskawie ze swojego tronu stojącego w górującej nad salą galerii. Jego wysokość wypił już więcej niż przy podobnych okazjach i jego uśmiech był bardziej nieobecny niż zazwyczaj. Korpulentna postać monarchy wydawała się przelewać przez oparcia wykładanego atłasem fotela. Młody chłopiec, którego ciało błyszczało od wonnych olejków, na skinienie dłoni przytykał kielich opiumowanego wina do ust swojego pana, podczas gdy jego bliźniak zręcznie ocierał strużki trunku z fałd podbródka. Na galerii wraz z królem znajdowało się doborowe towarzystwo dworaków i pochlebców, otoczonych górującymi nad nimi czujnymi żołnierzami z osobistej straży monarchy. Król Rimanendo nie był na tyle głupi, by zapomnieć, że wielu z jego gości bawiłoby się dużo weselej, gdyby go zabrakło. Pojawienie się Sandokazi wzbudziło niespokojne komentarze roznegliżowanych pięknotek. Obnażone ciało stanowiło tu zbyt pospolity towar, gdyż znajdujące się tu wysoko urodzone kobiety przy innych okazjach nosiły stroje okrywające je szczelnie od stóp do głów i tak sute, że trzeba było aż dwóch pomocnic do niesienia trenu sukni. Tak więc wszystkie dziewczęta z możnych rodów wpadły na pomysł, by odkryć jak najwięcej swych wdzięków. W porównaniu z nimi Sandokazi kusiła i fascynowała szczupłą figurą tancerki, tylko chwilami wyłaniająca się spod falujących piór. Jej obietnica, że zatańczy na godzinę przed zdjęciem masek, sprawiła, iż zaciekawienie rosło w miarę zbliżania się wyznaczonej pory. Goście rozstąpili się, by przepuścić ją na środek pawilonu, gdzie czekał wolny krąg marmurowej posadzki. Sandokazi zawołała coś do muzykantów, z którymi umówiła się