conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -26- Conan mistrz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :619.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -26- Conan mistrz.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 106 osób, 80 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

JOHN MADDOX ROBERTS CONAN MISTRZ PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE CHAMPION 1. BURZLIWE MORZE Na dwa dni i trzy noce okrutny sztorm zamienił morze w ścierającą się armię ruchomych gór, walczących ze sobą jak olbrzymy i bogowie w czasach, gdy świat był młody. Nie nadaremnie Vilayet określano Morzem Sztormów, Matką Burz i innymi nazwami, wyrażającymi ludzkie zdumienie faktem, iż to zazwyczaj spokojne, śródlądowe morze potrafiło bez ostrzeżenia zamienić, się w pierwotny chaos, w Grób Marynarzy. Fale rzucały przywiązanym do ułomka masztu bezradnym mężczyzną. Nie w głowie mu było kontemplowanie natury wzburzonego morza. Dryfował od połowy drugiego dnia sztormu, kiedy to jego statek rozpadł się wskutek nieustannego naporu skotłowanych fal. Do tej pory miotany przez morskie bałwany rozbitek odrętwiał od zimnej wody. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl: burza spychała go na północ, gdzie morze Vilayet było węższe. Liczył, że wkrótce zostanie wyrzucony na brzeg. Była to jego jedyna szansa przeżycia. Gdy zbliży się do lądu, będzie musiał odciąć się od masztu, inaczej masywna kłoda zgruchocze go o brzeg lub wystającą z wody skałę. W pochwie ze skóry przy boku wciąż miał długi, zakrzywiony kothyjski sztylet. Często poruszał palcami, by nie stracić w nich czucia, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Jedynie to zajmowało jego myśli. Wicher wył jak udręczone demony, a morze nieustannie burzyło się pod naporem nawałnicy. Wczesnym rankiem po ustaniu sztormu Dawaz wyszedł zobaczyć, co fale wyrzuciły na brzeg. Przy takich okazjach morze ofiarowywało wiele ciekawych rzeczy. Czasami dawało się na nich nieźle zarobić, a z zysku nigdy nie wolno rezygnować. Dlatego też otulił się ciepłym wełnianym płaszczem i opuścił faktorię handlową — najbardziej na pomoc wysuniętą placówkę braci Khyros z Aghrapur. Faktoria znajdowała się nad niewielką zatoczką na zachodnim wybrzeżu morza Vilayet, które w tym miejscu miało mniej więcej milę szerokości. Do rana wody zdążyły się uspokoić. Morze Vilayet było płytkie, dlatego też wiatry, które na Zachodnim Oceanie wywoływały niewielkie fale, tu stawały się sprawcami tytanicznych sztormów. Z tego samego powodu już w kilka godzin po ustaniu wichury powierzchnia morza stawała się gładka jak stół. Dawaz napotkał mnóstwo pozostałości sztormu pod postacią wyrzuconych przez fale pni drzew i splątanych wodorostów. Większość z nich została zniesiona tutaj z południa. Wśród ofiar żywiołu widać było martwe ryby i trochę morskich ssaków. Brakowało natomiast jednego z najcenniejszych darów morza — bursztynu. Cenniejszym od niego znaleziskiem byłby wrak statku z nadającym się do sprzedania ładunkiem. Dawaz postanowił wysłać swoich służących na północ i południe, by rozejrzeli się za śladami przypuszczalnej morskiej katastrofy. Oczywiście należało to zrobić ostrożnie, ponieważ okoliczni królowie twierdzili, że ładunek z rozbitych statków jest ich osobistą własnością. Handlarz miał już wracać do faktorii na śniadanie, gdy ujrzał trupa. Zwłoki były najczęstszym i całkowicie bezwartościowym darem morza. Marynarze rzadko mieli więcej biżuterii niż kolczyk w uchu. Z daleka widać było, że ciało, na które natrafił Dawaz, nie należało do wielkiego pana. Leżący na piasku trup był tak duży, że Dawaz

potrzebował pomocy sług, by wepchnąć go z powrotem w morze. Kupiec nie życzył sobie, by duch tego człowieka nawiedzał jego faktorię. Miejsce upiorów martwych żeglarzy było w morskiej głębinie. Nagle trup jęknął i poruszył się. Zafascynowany handlarz utkwił w nim wzrok. Zwalisty rozbitek był srodze poturbowany przez żywioły i siny z zimna, jednak tliło się w nim życie. Po chwili zwymiotował obficie morską wodą. Dawaz ruszył po swoich służących. Conan ocknął się w pogrążonym w półmroku wnętrzu niskiej budowli o ścianach zbudowanych bez zaprawy, z płaskich, uszczelnionych mchem kamieni. Górna połowa jednej ze ścian, osadzona na zawiasach, otwierała się na zewnątrz, co sprawiało, że budynek mógł być wykorzystywany jako kantor. Teraz jednak klapa była zamknięta. Wewnątrz większość miejsca zajmowały beczki i bele materiałów. Na niektórych z nich widniały turańskie napisy. W płytkim palenisku płonęło wyrzucone na brzeg drewno. Zawarta w nim sól sprawiała, że potrzaskujące płomienie miały jadowicie żółtą barwę. Conan leżał na legowisku ze skór, przykryty szorstkimi wełnianymi kocami. Zdawało mu się, że szopa kołysze się jak w czasie trzęsienia ziemi, wiedział jednak, że to skutek długiego pobytu w niespokojnych morskich wodach. Nie zdumiał się tym, że żyje, jak stałoby się w przypadku wielu innych ludzi. Miał za sobą więcej śmiertelnie niebezpiecznych przygód, niż był w stanie sobie przypomnieć. We wnętrzu faktorii znajdowało się jeszcze co najmniej dwóch mężczyzn. Nie mogli być nieprzyjaciółmi, skoro jak dotąd nie poderżnęli mu gardła. Ponieważ zobaczył turańskie pismo, zdecydował się odezwać właśnie w tym języku. — Gdzie jestem? Brzmiało to bardziej jak krakanie wrony niż głos człowieka, lecz wystarczyło, by podszedł do niego grubo okutany mężczyzna o turańskich rysach, który odpowiedział w tym samym języku: — Witaj z powrotem w krainie żywych, przyjacielu. Miło mi oznajmić ci, że znajdujesz się na suchym, choć zimnym lądzie. — Każdy suchy ląd jest lepszy niż Vilayet w czasie sztormu,, — odparł Conan. — Jesteś kupcem? — Owszem, pracuję dla braci Khyros — handlarz wsparł palce dłoni na piersi i skłonił się lekko. — Nazywam się Dawaz. — Jestem Conan z… — już miał powiedzieć: „z Czerwonego Bractwa”, lecz rozmyślił się — …z Cymmerii. Zaciągnąłem się jako marynarz. Kiedy dopadł nas sztorm, byliśmy daleko na południe stąd. Zaburczało mu głośno w brzuchu. Gospodarz skinieniem dłoni przywołał służącego, Turańczyka niskiej kasty, który przyniósł drewniany kubek z grzanym winem z przyprawami. — To powinno uspokoić twój żołądek — powiedział Dawaz. — Potem będziesz mógł zjeść coś solidniejszego. Na pewno od kilku dni nie miałeś nic w ustach. Sam byłem świadkiem, że w brzuchu miałeś tylko morską wodę. — Jedyne, co może powstrzymać mnie przed jedzeniem, to pełen żołądek — odparł Conan, ożywiwszy się nieco. Upił głęboki łyk wina i niemal od razu poczuł, jak wracają mu siły. — Co to za strony? Ledwie odpłynęliśmy z osady na północnej granicy Turanu, kiedy dopadła nas burza. Wolał nie wspominać, iż przed odpłynięciem osada ta została doszczętnie złupiona. — Zniosło cię daleko na północ — odparł Dawaz. — Jesteśmy pięćdziesiąt mil na południe od krańca morza Vilayet, za którym znajduje się kraina smoków i śnieżnych gigantów. W tych stronach nie ma żadnych większych państw, jedynie skromne księstewka miejscowych królewiątek. Każdy z nich twierdzi, że włada wielkimi ziemiami, lecz naprawdę

ich panowanie sięga niewiele dalej niż koniec miecza każdego z nich. Conan pokiwał głową. W istocie taka była cała Północ; prymitywna i podzielona na mnóstwo plemion. Służący przyniósł misę pełną gęstego, wonnego bulionu i stertę twardych, smakujących jak skóra placuszków. — Rok zbliża się już ku końcowi — zauważył Conan. — Zamierzacie tutaj zimować? — Być może będziemy musieli — stwierdził Dawaz. Nalał sobie wina i uzupełnił kubek Cońana. — Ostatni statek w tym roku powinien był przypłynąć już kilka tygodni temu, by zabrać nas i towary do Aghrapur. Musiało się mu przydarzyć jakieś nieszczęście. Niewykluczone, że zatonął w czasie sztormu. Conan pomyślał, że zapewne był to ten statek, który dwa tygodnie temu osobiście kazał zatopić. — Na morzu Vilayet ze statkiem może się stać mnóstwo rzeczy. Czy w czasie zimy będziecie pod opieką jakiegoś miejscowego króla? — Być może — powiedział po namyśle Dawaz. — Ostatecznie tubylcy dzięki handlowi z Południem otrzymują wiele towarów, których sami nie potrafią wytworzyć. Są jednak piekielnie chciwi. Na domiar złego grasuje tu mnóstwo band. Czeka nas ciężka zima. Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy ją żywi i nie stracimy towarów. — Kto tu rządzi? — zapytał Conan. — Król, który mieni się panem tego skrawka wybrzeża, nazywa się Odoak. Jego naród, a właściwie plemię, to Thungiańczycy — dziki lud, łasy na złoto, jedwabie i inne południowe luksusy. Dostają je w zamian za skóry upolowanych przez siebie zwierząt i za niewolników, których zdobywają na innych plemionach. — Handlujecie niewolnikami? — spytał podejrzliwie Conan. Nie wykluczał, że ratując go, kupiec nie kierował się miłością bliźniego. — Nie. Zawarliśmy porozumienie z rodem Yafdal, że będziemy handlować wyłącznie zwykłymi towarami, a niewolników zostawimy im. Do transportu ludzi potrzeba specjalnych statków. Nie opłaca się handlować i tym, i tym naraz. Zagroda dla niewolników jest teraz pusta, ponieważ faktor Yafdalów wyjechał miesiąc temu. Conan poczuł ulgę. Miał ochotę zadać jeszcze wiele pytań, jednak sen zmorzył go, nim zdążył to zrobić. Przez następne dwa dni Conan dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Trzeciego dnia wróciła mu pełnia sił i miał już ochotę ruszać w drogę. Dawaz był zdumiony tempem, w jakim Cymmerianin odzyskiwał siły. Myślał, że Conan będzie się kurować co najmniej przez miesiąc. Kupiec ukradkiem obserwował Cymmerianina, który jak kot krążył po terenie faktorii, wodząc wzrokiem po okolicznych lesistych wzgórzach. Gdyby Dawaz był handlarzem niewolników, wpisałby pewnie Conana do księgi handlowej jako: „mężczyznę około trzydziestoletniego, potężnej budowy ciała, o czarnych włosach, niebieskich oczach, białego, lecz o skórze ogorzałej od słońca i pogody, wysokiego i krzepkiego, o kompletnym, zdrowym uzębieniu, pochodzącego z Północy”. Jednym słowem, towar pierwszej kategorii. Dzień później okutany w wełniane koce Dawaz siedział w nie dających ciepła promieniach wczesnozimowego słońca i pisał coś pędzelkiem na zwoju, rozłożonym na stoliku. Tę pracę przerwał mu Conan, odziany w podarowaną mu przez Dawaza kurtę i obcisłe spodnie z wilczej skóry oraz ciężkie sandały. Barbarzyńca z Północy miał nagie ramiona, jednak to mu nie przeszkadzało. — Co piszesz? — zapytał. — Pochlebiam sobie, że jestem uczonym. Ponieważ wydaje się, że utknąłem tu na dłużej, spisuję historię swoich wędrówek. Mitrze jednemu wiadomo, jak niewiele napisano dotąd o północnych krainach. — Toczą się tu teraz jakieś wojny? — zapytał Conan.

— Dlaczego pytasz? — Bo nie mam nic do roboty. Do wiosny nie przypłynie tu żaden statek, a kiedy nie służę na morzu, zaciągam się do wojska. Gdziekolwiek toczy się wojna, zarobię na swój chleb. — Zostań ze mną — odparł Dawaz. — Lubię twoje towarzystwo. Dużo podróżowałeś. Z chęcią usłyszałbym więcej o twoich wędrówkach. Mamy dość zapasów na zimę, a miejscowi myśliwi i rybacy często przybywają tutaj, by sprzedać swoją zdobycz. Nie grozi nam głód. — Miło mi, że o to prosisz, ale dziękuję. Nie przywykłem tracić bezczynnie kilku miesięcy. Sprzedaj mi broń. Pieniądze zwrócę ci z pierwszego żołdu. — Zgoda — westchnął Dawaz i zaczął rysować na ziemi mapę. — Znajdujemy się na północ od stepów. Pełno tu wzgórz i gęstych lasów, przeważnie sosnowych. Nie płyną tędy większe rzeki, ale jest tu mnóstwo strumieni. Większość z nich wkrótce zamarznie. Na pomoc od ziem króla Odoaka znajduje się królestwo Tormana. Panuje tam niejaki Totila. Na wschód od włości tych dwóch położone są ziemie królowej Alcuiny. Podobno jest bardzo piękna, jednak nigdy jej nie spotkałem. Obydwaj królowie uderzają do niej w konkury, ale ona nie chce żadnego z nich. Obaj bez przerwy walczą ze sobą. Są tu jeszcze inne plemiona i państewka, jednak te trzy są najważniejsze. — Nie mam wielkiego wyboru — powiedział z namysłem Conan. — Myślę, że zaproponuję jednemu z królów swoje usługi i zobaczę, czy drugi nie przebije jego ceny. — Nie rozumiem, dlaczego wojownicy jeden w drugiego pogardzają handlarzami, skoro nie gorzej od nas kupczą swoim rzemiosłem — stwierdził Dawaz. — Bo przykładamy większą wagę do jakości tego, co oferujemy — uśmiechnął się Conan. — Przecież jeżeli ramię, w którym trzymam miecz, zawiedzie… — naprężył masywne mięśnie — …nie będę mógł go wymienić na nowe. — Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się gromko, jak gdyby rozbawił go własny dowcip. — Powiedz, jaką masz broń? Jeszcze nie spotkałem kupca, który nie posiadałby paru mieczy na sprzedaż. Dawaz kazał służącym przynieść cały arsenał. Conan uważnie przejrzał wszystkie sztuki broni i zbroi. — To wszystko, co mam — powiedział Dawaz. — Na Południu nie ma na nie zbytu, lecz tutaj jakoś sobie radzę, ponieważ często szukają ich miejscowi wojownicy. Z Południa sprowadzam wyłącznie ostrza mieczy, a tutejsi ludzie dorabiają do nich rękojeści według własnego uznania. Conan wziął w dłoń jeden z mieczy; ciężki i staromodny, o brzeszczocie z przyzwoitej stali. Jego ostrze w kształcie liścia rozszerzało się nad spiżową, obciągniętą skórą rękojeścią i zwężało ponownie w cienki szpic. Napierśniki i pancerze, wykonane z nabijanych żelaznymi ćwiekami arkuszy spiżu, w większości były na Conana za małe. Cymmerianin przymierzał je po kolei, aż znalazł taki, który pasował na jego szeroką pierś. Hełmy również wykonano z brązu. Te, podobnie jak napierśniki, ozdobione były ćwiekami oraz grzebieniami w kształcie zwierząt. Conan wybrał hełm z osłonami na policzki i grzebieniem w kształcie dzika z inkrustowanego srebrem spiżu. Na prawe ramię dobrał sobie skórzaną opaskę, nabijaną spiżowymi ćwiekami. Nie szukał osłony na lewą rękę, ponieważ zamierzał nosić w niej tarczę. Wybrał jedną; okrągłą, z podwójnej warstwy zbitych pod kątem dębowych desek, z oprawą i okuciami z żelaza.. Wyszukawszy wreszcie jesionową włócznię ze stalowym grotem, był gotów na wszystko, co mógł mu przynieść los. — Wojownicy lubią tutaj brąz — zauważył na koniec. — Bo potrafią go obrabiać — rzekł Dawaz. — Nie umieją kuć żelaza tak dobrze, jak by chcieli, więc wykorzystują je głównie do wzmacniania zbroi. Wybrałeś sobie strój wolnego wojownika z tych stron, chociaż wielu z nich nie stać na napierśnik. Zamiast niego noszą kubrak z wielu warstw skór łosia. Chociaż nie chroni to tak dobrze jak metal, jest przynajmniej ciepły. Wodzowie plemion i królowie posiadają bardziej wyszukaną broń,

zdobioną złotem, srebrem i bursztynem. — Jaki jest ich styl walki? — spytał Conan z fachowym zainteresowaniem. — Nie znam się dobrze na rzemiośle wojennym — odparł Dawaz. — Wydaje mi się, że jeden w drugiego to uzbrojony motłoch. Widziałem kiedyś musztrę armii turańskiej pod murami Aghrapur. Wszyscy piesi utrzymywali szyk, a jeźdźcy wyglądali, jakby dosiadali jednego konia. Tutaj ludzie wylęgają na pole i machają mieczami, dopóki przy życiu nie pozostaną wojownicy tylko jednej strony. Słyszałem, że często z takiej jatki nie wychodzi nikt żywy. — Czyli walczą tak, jak wszystkie znane mi północne ludy — stwierdził Conan z zadowoleniem. — To dobrze, bo sam pochodzę z Pomocy i lubię taką walkę. — Panie, jadą tu jacyś ludzie! — zawołał jeden ze sług Dawaza. Dawaz popatrzył w głąb lądu, ku skrajowi lasu. W oddali majaczyła grupka jeźdźców, ledwie widoczna na tle ciemnych drzew. — Jest ich czterech — stwierdził Conan z błyskiem w oku. — Wszyscy uzbrojeni. Jak myślisz, chcą nas napaść? — Dowiemy się, kiedy tu dotrą — odrzekł zaniepokojony Dawaz. — Jeśli to ludzie Odoaka, prawdopodobnie mnie nie obrabują, ale równie dobrze mogą to być bandyci. — Bandyci czy ludzie króla, nie masz się czego obawiać — powiedział Conan. — Jest ich tylko czterech. Dawaz popatrzył uważnie na Cymmerianina. — Nie brak ci pewności siebie. Conan uśmiechnął się tylko. Jeźdźcy w spiżowych zbrojach dosiadali krzepkich kucy o nie przystrzyżonych grzywach i ogonach. Ludzie również byli zarośnięci. Ich żółtawe lub brązowe czupryny i brody opadały spod hełmów na barki i piersi. Wszyscy mieli zbroje podobne do stroju Conana. Wkrótce wszyscy czterej wjechali na podwórze faktorii. Do przodu wysunął się jeden z nich, z krukiem na zwieńczeniu hełmu. Ten wojownik przemówił do Dawaza, nie spuszczając jednak wzroku z Conana: — Witaj, kupcze. Jesteśmy ludźmi Odoaka. Król pragnie się dowiedzieć, czy po sztormie sprzed kilku dni morze nie wyrzuciło na brzeg czegoś wartościowego. — Nic, prócz drewna i morskiego śmiecia — odpowiedział gładko Dawaz. — A jak było gdzie indziej? Trafiło się wam coś ciekawego? Mężczyzna wskazał na juki, przerzucone przez siodło jednego z kucy. — Trochę bursztynu i korali — zwrócił się w stronę Conana, który śmiało patrzył mu w oczy. — A to kto? Sądząc po wyglądzie, nie jest naszym rodakiem. Nim Conan zdążył odpowiedzieć, Dawaz rzekł: — To tylko nieszczęsny żeglarz, którego sztorm wyrzucił na brzeg. Z jego statku ostał się jedynie kawałek masztu. — Pytałem chyba wyraźnie, czy burza wyrzuciła na brzeg coś wartościowego? Skoro rozbił się w tych stronach, stanowi morską zdobycz i jest własnością króla. Za tak krzepkiego chwata handlarze niewolników powinni zapłacić dobrą cenę. W przeszłości za takie słowa Conan natychmiast rozwaliłby czaszkę zuchwalca, jednak wiek i doświadczenie nauczyły go ostrożności. Odpowiedział po prostu: — Nie mam ochoty rozprawiać na ten temat w domu mojego przyjaciela. Jeśli jednak rzeczywiście chcesz sprzedać mnie handlarzom niewolników, to chodźmy na pole. Wyrżnę ci flaki z wańtucha i uduszę nimi twoich kompanów. Dawaz pobladł, jednak wojownik uśmiechnął się tylko. — Zadziorny jesteś, chociaż nas jest czterech, a ty jeden. — Kiedy cię zabiję, będzie już tylko trzech na jednego — odrzekł Conan. — Często walczyłem z trzema przeciwnikami naraz i rzadko do pokonania ich trzeba mi było więcej niż

trzy ciosy — uśmiechnął się ż niezmąconym spokojem. — Bezczelny głupiec! — wybuchnął jeździec. — Masz szczęście, że ten kupiec cieszy się królewską opieką. Strzeż się, byśmy nie spotkali się gdzie indziej. Nie dając Conanowi szansy na odpowiedź, zawrócił konia i wyjechał z dziedzińca. Pozostali podążyli za nim. — Niewiele brakowało — powiedział Dawaz, kiedy tylko złapał dech. — Za twoje słowa mogli cię zabić od ręki. — A co miałem zrobić? Oddać się w ich ręce, by mnie sprzedali handlarzom niewolników? Zresztą nie miałem się czego bać. Ten z gapą na łbie to nadęty pyszałek, chociaż zakuł się w brąz. Nie zaszkodziło mu przytarcie nosa. — Conan klepnął Dawaza w plecy, przez co niski kupiec omal nie padł na twarz. — Chodź, przyjacielu, czas na obiad. Rano ruszam na spotkanie przeznaczenia. 2. KRÓLOWA ŚNIEGÓW Conan zdążał na północ. Po tym, co zaszło, udanie się na dwór króla Odoaka nie było najlepszym pomysłem. Zamierzał spróbować szczęścia u króla Totili. Zresztą wszyscy pracodawcy byli siebie warci. Conan znajdował się teraz o trzy dni drogi od faktorii Dawaza. Wędrował milczącym lasem, używając włóczni jako kostura. Ubiegłej nocy spadł gęsty śnieg i Cymmerianin był zadowolony, że zgodził się przyjąć od przyjaciela ciepły płaszcz i bluzę z długimi rękawami. Niedawny pobyt w upalnych południowych krainach nieco osłabił jego wrodzoną odporność na chłody. Cymmeriańscy ziomkowie kiwaliby z ubolewaniem głowami, widząc go tak przesadnie odzianego przy względnie łaskawej pogodzie. Wzgórza, które przemierzał, gęsto porastały sosny. Leśną ciszę jedynie z rzadka przerywało posępne wycie wilków. Conan jednak się ich nie obawiał. Zima trwała zbyt krótko, by bestie te stały się wystarczająco głodne, aby zaatakować człowieka. Poza tym uzbrojony wojownik w pełni sił i tak nie miał powodu schodzić im z drogi. Conan szedł zadowolony z siebie, ba, a nawet szczęśliwy. Pomocne krainy stanowiły jego rodzinne strony, i chociaż zwodnicze Południe wabiło wieloma uciechami, o wiele bardziej odpowiadały mu zasypane śniegami srogie puszcze. Wiedział, że do wiosny na poły oszaleje z nudy i tęsknoty za fascynującymi krainami Południa. Póki co jednak cieszył się myślą, iż spędzi zimę, uczestnicząc w potyczkach pomocnych królewiątek. Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że odgłosy walki nie rozlegają się jedynie w jego głowie, ale słyszy je naprawdę. Barbarzyńca uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę pola bitwy. Pieśń szczękającej stali stanowiła najulubieńszą muzykę jego życia. Nawet z oddali rozróżniał odgłos stalowego miecza, gruchoczącego spiżową zbroję, śpiewny dźwięk odbijającego się od hełmu grotu włóczni i nie dający pomylić się z niczym innym łoskot stalowych ostrzy o drewniane tarcze. Walczyła niewielka grupka ludzi. Mogła to być tylko część większych sił, jednak Conan był pewny, że skoro walczą mieszkańcy Północy, trudno spodziewać się, by wielu wojowników przyglądało się temu bezczynnie. Dotarł na szczyt niewielkiego pagórka. Stąd roztoczył się przed nim widok na wijącą się w dole drogę, na której środku zakuci w spiż wojownicy toczyli srogą walkę. Conan przyglądał się uważnie, rozmyślając, do której strony warto się przyłączyć. Jedna z grup wojowników skupiła się wokół dwóch postaci: siwobrodego starca i kobiety. Okrążający ich przeciwnicy byli liczniejsi, choć wyglądali tak samo jak obrońcy. Przydałby się tu cywilizowany zwyczaj noszenia chorągwi i tunik pozwalających odróżniać wroga od przyjaciela, myślał Conan schodząc z pagórka. Wojownik w hełmie z krukiem podniósł głowę znad pokonanego przeciwnika. — Cudzoziemiec! — krzyknął. — Ostrzegałem cię, żebyś trzymał się domostwa kupca,

głupcze! Chodź, teraz zginiesz z mojej ręki! — Zobaczymy, czy ci się uda, krzykaczu! — barbarzyńca wybuchnął śmiechem. — Jestem Conan z Cymmerii! Pokonam was pojedynczo albo wszystkich naraz! Mężczyzna z figurą kruka na hełmie musiał podjąć to wyzwanie albo ponieść uszczerbek na honorze. Potrząsając mieczem, ruszył w stronę Conana. — Jestem Agilulf z Thungii! Nie boję się nikogo! Atakujący i obrońcy wykorzystali okazję na chwilowy odpoczynek. Opuścili broń, by obserwować ciekawie zapowiadające się widowisko. Conan złowił skierowane na siebie spojrzenie chłodnych, szarych oczu kobiety i niedbale zasalutował jej mieczem. W chwilę później walczył już z nacierającym na niego mężczyzną. Agilulf zaatakował tak, jak czynią to doświadczeni szermierze: na ugiętych nogach, z wyprostowanym tułowiem. Trzymał tarczę jak najdalej od siebie, aby w razie potrzeby unieść ją, zasłaniając głowę, lub opuścić, ochraniając nogi. Miecz uniósł wysoko nad głowę. Nieznacznie skręcając nadgarstek, mógł z tej pozycji wyprowadzić silny cios w nie osłonięte tarczą nogi, bok lub głowę przeciwnika. Conan wolał swój własny styl walki. Skulony, rzucił się biegiem na przeciwnika, wyciągając przed siebie tarczę trzymaną prawie poziomo. Agilulf widział tylko oczy Conana nad skrajem tarczy. Uderzył pierwszy, mierząc w hełm Cymmerianina. Ten wzniósł nieznacznie puklerz, jednocześnie tnąc mieczem w wysuniętą nogę przeciwnika. Wojownik z krukiem na hełmie spuścił tarczę, by przyjąć na nią uderzenie. Obydwa miecze z łomotem wcięły się w drewno. Za moment Agilulf wychylił się znacznie w przód, starając się sforsować obronę Cymmerianina i ciąć go w odsłonięty bark. Conan jednak odskoczył i zadał potężny płaski cios w bok Agilulfa. Ten zdążył zastawić się na czas i żaden z ciosów nie osiągnął celu. Obydwaj mężczyźni odskoczyli od siebie równocześnie. Przyglądający się pojedynkowi wojownicy głośnymi okrzykami nagrodzili ich szermierczy kunszt. Conan i Agilulf zaczęli okrążać się czujnie, wiedząc już mniej więcej, na co stać przeciwnika. Spod brzegu hełmu Agilulfa spływały strużki potu, jednak nie spuścił z tonu: — Nie tak łatwo pokonać pierwszego szermierza Thungii, co, Cymmerianinie? Na okrytej hełmem twarzy Conana pojawił się zacięty uśmiech. I w tym momencie zaatakował. Przyglądający się pojedynkowi ujrzeli zamiast miecza Cymmerianina tylko rozmazaną plamę, która najpierw rozłupała krzepką tarczę, jakby ta była z gliny, a potem z głośnym trzaskiem odrąbała trzymające ją ramię. Kolejny cios rozciął kruka między skrzydłami, rozbił hełm rozszczepiając czaszkę i żuchwę Agilulfa, aż ostatecznie zatrzymał się na jego napierśniku. Conan musiał szarpnąć miecz ze wszystkich sił, by wyrwać go ze zmasakrowanych zwłok mistrza szermierczego Thungii. Cymmerianin otrząsnął z ostrza krew i mózg, po czym powiódł srogim spojrzeniem po pozostałych Thungiańczykach. — Który jeszcze ma ochotę pomachać mieczem? Widzicie, psy, stoję tutaj! Chodźcie do mnie! Thungiańczycy, aczkolwiek wstrząśnięci nagłą śmiercią dowódcy, nie byli tchórzami. Poza tym mieli przewagę liczebną. Wyjąc rzucili się na Conana. Cymmerianin przewidział ten atak oraz to, co stało się chwilę później. Skupiwszy uwagę na Conanie, Thungiańczycy odwrócili się plecami do swych niedoszłych ofiar, które natychmiast zaatakowały ich od tyłu. Nim napastnicy zdążyli się przegrupować, układ sił uległ zmianie i przewagę zdobyli okrążeni. Odwrócenie sytuacji nie oznaczało jednak łatwej walki, zwłaszcza dla Conana. Wrogowie otoczyli go błyskawicznie i jedynie zbroja oraz niezwykła szybkość Cymmerianina ratowały mu życie. Barbarzyńca uchylał się przed atakującymi Thungiańczykami, odbijał ich ciosy, nurkował pod nimi i w miarę możliwości sam rąbał na odlew. Na jego korzyść działała bezmyślność atakujących, którzy przeszkadzali sobie nawzajem. Każdy z nich chciał być tym, który pokona groźnego cudzoziemca. Niewiele czasu minęło, nim ataki na Conana osłabły. Jego przeciwnicy zostali kolejno związani walką lub zabici przez broniącą się poprzednio grupę. W końcu stawiał mu czoło

tylko jeden człowiek. Był to płowobrody wojownik w kaftanie ze skóry łosia. Conanowi wystarczyło parę ciosów, by zdruzgotać jego tarczę, po czym zakończył walkę szybkim pchnięciem w gardło. Klangor mieczy wokół Conan ustał. Dookoła leżało mnóstwo trupów rozciągniętych w groteskowych pozach. Śnieg pokrywały jaskrawoczerwone plamy. Ci, którzy przeżyli, krążyli między leżącymi, opatrując swoich i dobijając sztyletami wrogów. Conan wbił miecz w śnieg, upuścił tarczę i rozwiązał rzemienie hełmu. Gdy go ściągnął, gęste czarne włosy rozsypały się na ramiona. Z odwróconego grzebieniem w dół hełmu uniósł się obłoczek pary. Trudno było się nie spocić, walcząc w zbroi. Chwilę później podeszli do niego kobieta i starzec. Kobieta zatrzymała się przed Conanem i przez chwilę mierzyła go badawczym spojrzeniem. — Jestem Alcuina, królowa Cambres — spojrzenie jej szarych oczu było wręcz lodowate. — Skąd się tu wziąłeś? Conan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać równie wyniosłą kobietę. Na razie postanowił nie przybierać równie aroganckiej pozy. — Pragnę znaleźć gdzieś zajęcie dla siebie i mego miecza, pani — powiedział, skłaniając się lekko. — Usłyszałem odgłosy walki i zbliżyłem się, by zobaczyć, co się dzieje. Kilka dni temu spotkałem Agilulfa. Mieliśmy drobną sprzeczkę. Miałem ochotę nauczyć go dobrych obyczajów. — Udało się ci. Nie będzie teraz takim gadułą. — Dlaczego ci obwiesie napadli na ciebie, pani? — Conan wyciągnął miecz i zaczął go czyścić. — Czy jesteś równy mi urodzeniem, że muszę zaspokoić twoją ciekawość? Dam zatrudnienie twojemu mieczowi, cudzoziemcze, ale nie potrzebuję twoich rad. Znajdź sobie wierzchowca i jedź z moją drużyną. Po tych słowach odwróciła się i odeszła. Starzec najwidoczniej chciał coś powiedzieć, lecz rozmyślił się i podążył za swoją królową. Wytrącony z równowagi Conan dokończył czyścić swoją broń i rozejrzał się za nową włócznią. Wojownicy zniknęli w lesie, starając się zebrać rozproszone wierzchowce. Najwidoczniej lud ten nie znał sztuki walki na koniach i zsiadał z nich przed rozpoczęciem boju. Śmierć wielu wojowników sprawiła, że wolnych koni było pod dostatkiem. Conan wsiadł na jednego z nich i przyłączył się do drużyny. Pomyślał, że może jednak złoży wizytę królowi Totili. Jadąc w wydłużających się cieniach, rzucanych przez zachodzące słońce, Conan zaznajomił się z członkami królewskiej świty. Starał się zapamiętać ich imiona. Jak wszyscy spotykani przez niego mieszkańcy tych stron, Cambrejczycy mówili odmianą języka wspólnego dla większości krain Północy. Ich mowa nie różniła się zbytnio od tej, którą posługiwali się mieszkańcy Asgardu, Vanaheimu i aquilońscy Gunderlandczycy. Cambrejczycy mieli jasną skórę. Niebieskie oczy były wśród nich częstsze niż brązowe, a odcień włosów wahał się od płowego do ciemnego brązu. Nikt nie miał tak czarnej czupryny jak Conan. Wszyscy mężczyźni nosili bujne brody, chociaż niektórzy golili się częściowo, by uwidocznić co zaszczytniejsze blizny. Wydawało się, że nie malują się w barwy wojenne ani nie tatuują. Z siodeł kilku wierzchowców zwisały skalpy. Do Conana podjechał płowowłosy wojownik. Jego hełm był również ozdobiony dzikiem. — Stoczyłeś wspaniałą walkę, Cymmerianinie. Nie wiem jak inni, lecz ja cieszę się, że do nas przystałeś. Jestem Siggeir — wyciągnął ku Conanowi bukłak z bulgoczącą zawartością. — Masz, napij się piwa. Stęchło, ale musi wystarczyć, dopóki nie wrócimy do dworu. Conan pociągnął głęboki łyk jęczmiennego piwa. Było nieświeże, jednak czuć było, że dobrze je uwarzono. Oddał bukłak Siggeirowi. — Dzięki, przyjacielu. Powiedz mi, czy wasza królowa zawsze traktuje tak tych, którzy

chcą jej służyć? — Już taka jest. — Siggeir uśmiechnął się smętnie. — Była jedynaczką starego króla. Zawsze zachowywała się wyniośle. Jest jednak dobrą królową. Nie pozwoli, by jej lud znalazł się w ucisku byle jakiego konkurenta. — Conan domyślił się, że określenie „byle jaki” dotyczy wodzów innych plemion. Wojownik mówił dalej: — Nie przejmuj się. Służ jej dobrze, walcz jak dzisiaj, a będzie cię godnie traktować i szczodrze wynagrodzi. Jest hojna i wie, za co należy się wdzięczność. — Cóż, dobre i to — mruknął Conan. — Dlaczego ludzie Odoaka was zaatakowali? Skoro mam z nimi walczyć, niech dowiem się dlaczego. — Chcieli porwać Alcuinę — odparł Siggeir. Jak większość mieszkańców Północy, nie fatygował się używaniem tytułów. — Odoak chce, żeby go poślubiła. Powiadają, że zamordował swoją małżonkę, by zrobić miejsce dla Alcuiny. Wielu sądzi, że wykazał przez to godną pochwały wiarę w swoje szczęście, jednak ja uważam, że to bezczelność. — Król może mieć tutaj tylko jedną żonę? — zapytał Conan. — Takie jest prawo. Może mieć tyle nałożnic, ile uważa, że zdoła zaspokoić, ale tylko jedną żonę. Już niejeden król srodze pożałował tego prawa. — A co z królem Totilą, o którym zdążyłem już usłyszeć? On też zaleca się do Alcuiny? — wypytywał nieustępliwie Conan. — Tak. Totila i wysługujący się mu czarnoksiężnik starają się ją zdobyć, ale Alcuina słusznie brzydzi się tym tormańskim wieprzem. Conanowi nie spodobała się wzmianka o czarnoksiężniku. Szczerze nie cierpiał przedstawicieli tego fachu, a z biegiem czasu jego niechęć stale rosła. Siggeir mówił jednak o czarnoksiężniku takim tonem, jakby nie obawiał się jego machinacji. — Kim jest ten starzec? — zapytał Conan, uniesieniem podbródka wskazując siwobrodego mężczyznę, który jechał u boku Alcuiny. — To nasz czarownik, Rerin. Jest stary i mądry. Potrafi nas ochronić przed zaklęciami Iilmy, który pichci rozmaite wywary dla Totili. — Odoak nie ma czarnoksiężnika? — spytał Conan, obawiając się, że wdepnął w istne gniazdo magów. — Przynajmniej o żadnym nie słyszałem. W tych stronach trudno o czarowników, a Totila jest bogatszy od Odoaka. — Który z magów jest silniejszy? — spytał Conan wiedząc, że zawsze lepiej jest z góry poznać silne strony i słabości przyjaciół i wrogów. — Trudno mi powiedzieć — odrzekł po głębokim namyśle Siggeir. — Wydaje mi się, że za każdym razem, gdy jeden z nich rzuca zaklęcie, drugi odwraca je przeciwnym zaklęciem, tak że nic szczególnego się nie dzieje. I to mi się podoba. — Racja — odparł Conan ze zrodzoną z doświadczenia szczerością. — Kiedy czarnoksiężnicy, nekromanci i im podobni mieszają się w sprawy uczciwych wojowników, zawsze narobią takich kłopotów, że trudno rozstrzygnąć spór zacnym żelazem. Cymmerianin szczerze nie znosił problemów, których nie mógł rozwikłać za pomocą swego miecza. Zapadała noc, gdy wjechali na dziedziniec dworu Alcuiny. Znajdował się on na szczycie pagórka o niezwykle regularnym kształcie. Wierzchołek wzgórza otaczał mur z gigantycznych kamieni, który wieńczyła palisada z zaostrzonych kołów. Kiedy zbliżyli się, otworzono masywną bramę. Wewnątrz muru znajdował się obszerny dziedziniec, ograniczony niewielkimi zabudowaniami: kuźniami, stajniami i rozmaitymi szopami. Wokół roiło się od zwierząt domowych. Na środku dziedzińca stał dwór królowej Alcuiny. Był to długi, niski gmach o niezbyt stromym, pokrytym murawą dachu, na którym pasła się koza. Spod okapu sączyły się pasemka dymu. Król z Południa uśmiałby się słysząc, że coś takiego mieni się królewskim

dworem, ale mieszkańcy Północy nie potrzebowali nic więcej, by wraz ze swym władcą zasiąść do uczty lub rady. Dziedziniec wypełniała woń świeżo rąbanego drewna. Conan zorientował się, że dwór wzniesiono całkiem niedawno. Dojechał za Siggeirem do dobudowanej przy murze stajni i zostawił zdobycznego wierzchowca stajennym. Wychodząc za płowowłosym wojownikiem, Cymmerianin uważnie przyjrzał się murowi obronnemu. Nawet w mętnym świetle widać było, że jest bardzo stary, zbudowany z wielkich, porośniętych mchem kamieni. — Kto go postawił? — zapytał. Siggeir rozejrzał się niespokojnie i nakreślił dłonią ochronny znak. — To dzieło Gigantów z pradawnych czasów. Nie podoba mi się. Chodź, zjemy coś i napijemy się piwa. Na dziedzińcu właśnie zdejmowano z koni ciała poległych. Słychać było stłumiony szloch kobiet, jednak mieszkanki Północy nie lamentowały po swoich zmarłych tak krzykliwie i demonstracyjnie, jak bywało to na Południu. Zima nie nastała na dobre, więc można było jeszcze wykopać groby. Niedługo ziemia zamarznie na kość, a wtedy ciała trzeba będzie przetrzymywać do wiosny w którejś szopie. Dwór w środku okazał się o wiele wystawniejszy, niż można było wnosić po jego wyglądzie zewnętrznym. Chociaż był nowy, rzemieślnicy zdążyli pokryć większość mebli starannymi płaskorzeźbami. Przedstawiały one liczne bohaterskie wyczyny i niesamowite zwierzęta. Większość rzeźb pomalowano jaskrawymi farbami. Belki stropowe zdobiły rogi jeleni i łosi, a ściany pokrywały barwne tkaniny. Posadzkę wykonano z kamiennych płyt zasłanych wiklinową plecionką. Na środku głównej komnaty, na wielkim palenisku płonęły potężne kłody, nad którymi na rożnach obracały się sztuki mięsa. Woń pieczystego sprawiła, że Conanowi ślina napłynęła do ust, a dym spowodował, że zaczęły łzawić mu oczy. Rozstawiano długie stoły na kozłach i ławy dla wojowników, którzy w tym czasie zdejmowali broń i zbroje. Siggeir wskazał Conanowi leżące pod ścianą posłanie ze słomy. Nad nim były kołki, na których można było zawiesić pas z mieczem, tarczę i napierśnik, by stale były pod ręką. Conan wstawił włócznię do stojaka, po czym zdjąwszy broń i zbroję, zasiadł przy stole. Wszyscy wojownicy siedzieli plecami do swoich posłań. W ten sposób, gdyby zostali napadnięci w czasie posiłku, mogli od razu sięgnąć po broń. Conan usiadł, a dziewka służebna podała mu wielki kufel piwa. Osuszył go jednym haustem i natychmiast rąbnął nim mocno w stół, dając znać, by napełniono go z powrotem. Przed wojownikami rozstawiono misy z parującym mięsiwem. Na jakiś czas wszystkie rozmowy ucichły. Gdy jako tako zaspokojono apetyty, wojownicy zaczęli przechwalać się okazaną tego dnia walecznością. Każdy wyliczał własne czyny i podziwiał kunszt bojowy swoich towarzyszy. Wszyscy głośno wychwalali Conana, aczkolwiek żaden wojownik nie odważył się przyznać, iż zmieciono by ich z powierzchni ziemi, gdyby nie niespodziewane pojawienie się Cymmerianina. Kiedy nadeszła jego kolej, Conan wstał i omówił parę szczegółów, dotyczących sposobu pokonania Agilulfa. Słuchacze przyjmowali każde jego słowo z zainteresowaniem uczniów przysłuchujących się mistrzowi. Conan, który nigdy nie cierpiał na nadmierną skromność, dobitnie opisał, jaką rolę odegrał w końcowej fazie potyczki. Swoją mowę zakończył pochwałą nowej pracodawczyni i towarzyszy broni, a następnie wyraził pragnienie pokonania ich wspólnych wrogów. Został za to nagrodzony gromkimi wiwatami. Na koniec wstała Alcuina i według północnego zwyczaju obsypała swoich ludzi pochwałami i wręczyła im dary. Mówiąc o Conanie zachowała daleko idącą powściągliwość, jednak Cymmerianin nie mógł zarzucić jej, że nagroda okazała się niegodna czynu. Otrzymał od Alcuiny masywną złotą bransoletę, inkrustowaną koralami i granatami. Sama jej waga wystarczała, by na Południu wynająć na rok doświadczonego najemnika. Conan wsunął

bransoletę na potężne mięśnie ramienia i uprzejmie podziękował Alcuinie. Wydawało się, że królowa w ogóle tego nie zauważyła. Gdy zdejmowano pochodnie, Alcuina oświadczyła, że pogrzeb poległych odbędzie się nazajutrz po zachodzie słońca, po czym wszyscy zaczęli przygotowywać się do snu. Królowa zniknęła za zasłaniającym część izby gobelinem, a czarownik udał się do swego domku stojącego w kącie dziedzińca, u podnóża muru. Otuliwszy się płaszczami, wojownicy pokładli się na słomie. Conan nie czuł jeszcze senności. Zażądawszy jeszcze jednego kufla grzanego piwa z przyprawami, wyszedł na zewnątrz. Nie potrafił określić źródła odczuwanego niepokoju. Na dziedzińcu panowała cisza. Służba pokładła się spać, a ptactwo powłaziło na grzędy. Jedynie jakiś pies krążył koło drzwi, najwyraźniej licząc, że dostanie resztki z uczty. Cymmerianin dostrzegł światło na murze przy bramie. Przeciął dziedziniec i spostrzegł drewniane stopnie prowadzące na platformę ciągnącą się wzdłuż palisady. Kiedy wszedł na górę, okazało się, że przy kociołku z gorejącymi węglami pełni wartę samotny strażnik. W blasku ognia Conan rozpoznał w nim jednego z towarzyszy stoczonej tego dnia walki. — Witaj, Hagbardzie — rzekł Conan. — Zimna noc jak na taką służbę. Hagbard ściągnął ciaśniej swój płaszcz. — Jest zimniej niż powinno, Conanie. Istotnie, od czasu gdy Conan wszedł do dworu, zrobiło się znacznie chłodniej. Cymmerianin przekazał swój kufel Hagbardowi, który z wdzięcznością napił się gorącego piwa. — W tym roku śnieżni Giganci wcześnie wyruszyli w świat — powiedział Conan. Hagbard zwrócił mu kufel. — Dzięki, przyjacielu. Tak, widocznie czeka nas ciężka zima. Jeśli zrobi się jeszcze zimniej, nie będziemy mogli jutro pochować naszych zmarłych. — Nigdy ich nie palicie? — Nigdy. Wojownika grzebie się z bronią, rzemieślnika z narzędziami, a kobietę z kądzielą i wrzecionem. Taki jest obyczaj. Nawet dzieci chowa się z zabawkami, a chłopów z sochą, którą orali pole. Jeśli nie uda nam się jutro pogrzebać wojowników, będziemy musieli postawić za murem chatę grzebalną i trzymać ich tam, aż śniegi stopnieją. Conan rozejrzał się po posępnym, przygnębiającym krajobrazie za murami. Dwór otaczały szerokie, otwarte pola. Równinę ogarniały ze wszystkich stron lesiste wzgórza. W świetle sierpa księżyca widać było kilka stromych kopców. Dwór wybudowano na najwyższym z nich, parę innych również okalały kamienne mury. Na samej równinie znajdowało się mnóstwo sterczących, zgrupowanych w proste i łukowate rzędy kamiennych bloków. Niektóre z nich przypominały bramy za sprawą zwalonych na nie kamiennych nadproży. — Od jak dawna tu mieszkacie? — zapytał Conan. Gdy przesunął dłonią po jednym z kołów palisady, natychmiast poczuł lepką żywicę. — Dopiero od ubiegłego lata. W starym miejscu mieszkaliśmy dziesięć lat, aż do wyjałowienia pól. Zaczynało również brakować zwierzyny łownej i ryb w strumieniach, dlatego postanowiono, że się przeniesiemy. Większość ludów Północy prowadziła na poły koczowniczy tryb życia. W dawnych czasach niejednokrotnie całe narody zbierały swój dobytek i przenosiły się w inne, lepsze miejsce. Skutkiem takich przeprowadzek bywały srogie wojny. Najczęstszym powodem przenosin było wyjałowienie gleby spowodowane prymitywnym rolnictwem. — Nie podoba mi się, że Alcuina wybrała tę okolicę. — Hagbard potrząsnął głową. — Powinniśmy byli zostać w puszczy na wzgórzach. — Nie dziwię się, że nie podoba się ci tutaj — powiedział Conan, dopiwszy stygnące piwo. — Posępnie tu od tych wszystkich kopców i kamiennych kręgów. Dlaczego Alcuina wybrała to miejsce?

— Uznała, że tutaj, za zbudowanymi przez Gigantów murami, łatwiej nam będzie się bronić. Jestem jej wierny — zarzekł się Hagbard — ale Alcuina nie jest tak dobrym wodzem jak jej ojciec, Hildric. Ten wiedział, że najlepszym sposobem radzenia sobie z wrogami jest zabić ich, a nie kryć się za kamiennymi murami. — Co to za okolica? — spytał Conan, szerokim gestem wskazując niesamowitą równinę. — Dawno temu, nim jeszcze narodził się mój dziad, mieszkali tu Giganci — wyjaśnił Hagbard. — To była ich twierdza. Przez wiele pokoleń toczyli wojnę z bogami. Żadna ze stron nie mogła osiągnąć przewagi. Wreszcie Giganci wynajęli karłów, by wybudowali dla nich otaczający całą równinę wielki mur. Jako zapłatę władca karłów zażądał córki króla Gigantów. Wybudowano mur i urządzono wesele, jednak w noc poślubną panna młoda zamordowała męża — oddech Hagbarda parował silnie na zimnie. — Która księżniczka by tego nie zrobiła, gdyby trafił się jej tak pokraczny małżonek? W odwecie, następnej nocy karły rozebrały mur, a bogowie wdarli się do środka i wybili wszystkich Gigantów, wciąż pijanych po uczcie weselnej. Po tej rzeźni ostały się jedynie ruiny, ale sądzę, że wciąż mieszkają w nich duchy wymordowanych Gigantów. Conan ciaśniej otulił się płaszczem. Zaczynał właśnie odczuwać senność. — Mieszkają czy nie, są martwi — oznajmił. — Dobrej nocy, przyjacielu. Chyba już czas, bym złożył kości na słomie. — Dobrej nocy, Conanie. Obudzisz mojego zmiennika? To Oswin, śpi dzisiaj najbliżej drzwi. Conan zapewnił go, że nie położy się, dopóki nie wyprawi Oswina na wartę, i ruszył do ciepłego wnętrza dworzyszcza. Schodząc z platformy, zauważył, że gdzieś na dziedzińcu pali się jeszcze światło. Zastanowił się, kto jeszcze nie śpi tak późno. Po chwili zorientował się, że blask pada z okienka domku, w którym mieszka czarownik. Wymamrotawszy przekleństwo pod adresem wszystkich parających się magią półgłówków, Conan wszedł do dworu i zabrał się do budzenia chrapiącego Oswina. Potem ostrożnie przeszedł między śpiącymi wojownikami i dotarł do tlącego się jeszcze paleniska, gdzie znalazł dzban z jęczmiennym piwem, grzejący się przy węglach. Ulał go trochę do swojego kufla i wypił jednym haustem, zastanawiając się, czy słusznie postąpił, przyłączając się do Alcuiny. Nad kamiennymi ruinami roztaczała się aura zagłady. Skoro jednak przyjął od królowej złoto, jedzenie i miejsce do spania, musiał pogodzić się z wszystkim, co przyniesie los. Nie zwykł był zamartwiać się na zapas. Odnalazł swoje posłanie, okutał się płaszczem i wkrótce spał tak głęboko, jak pozostali wojownicy. 3. DWÓR TOTILI Król Totila siedział zamyślony na wysokim tronie. Humoru nie poprawiała mu ani zawartość zdobionego klejnotami pucharu, ani śpiew harfiarza, który zasiadł przed paleniskiem. Totila wsparł łokieć na rzeźbionej poręczy tronu. Podbródek króla spoczywał na węźlastej pięści, której każdy palec skrzył się złotem i klejnotami. Totila Tormański był najbogatszym z okolicznych władców, jednak rozmyślał o tym, czego nawet on nie mógł posiąść, gdy tylko zapragnął. Myślał o królowej Alcuinie z Cambres. Pożądał jej gładkiego ciała. Pragnął, by Alcuina znalazła się w jego łożu prawie tak bardzo, jak przyłączenia jej ziem do swoich. Gdyby udało mu się zabezpieczyć w ten sposób swoją wschodnią granicę, zdołałby połknąć Odoaka i jego położone na południu królestwo Thungia. W ten sposób Totila stałby się największym władcą pomocnych wybrzeży Vilayet, lecz w jego planach był to dopiero początek. Marzyło mu się stworzenie północnego imperium, jakiego świat nie widział od czasu upadku Archeonu. Całe dnie Totila spędzał na snuciu takich marzeń, ale nie ograniczał się tylko do mrzonek. Walkę o władzę zaczął jako przywódca szajki rabusi, odróżniający się od innych hersztów

jedynie szlachetnym pochodzeniem. Dzięki żelaznej woli i nieokiełznanej gwałtowności udało mu się stworzyć niewielkie, lecz prężne królestwo. Służyło mu wielu wojowników, a w tym, czego oni nie mogli dokonać, wspierał go czarnoksiężnik Iilma siedzący w tej chwili po jego prawicy. Czarnoksiężnik przyłączył się do Totili wiele lat temu. Twierdził, że jest Hyperborejczykiem i wmawiał królowi, że ich losy są nierozerwalnie złączone. Przysięgał, że jeśli Totila zapewni mu ochronę, on ze swej strony będzie gnębić tych jego wrogów, których nie sposób pokonać mieczami. Okazało się, że Iilma dotrzymał słowa. Czarnoksiężnikowi i monarsze wiodło się dobrze, opływali w dostatki i potęgę. Nic jednak nie było w stanie zaspokoić apetytów Totili. Każde zwycięstwo, każde podbite księstewko jedynie — rozdmuchiwało jego żądzę władzy. — Życzę sobie wiedzieć, co dzieje się z Alcuiną, czarnoksiężniku — rzekł król. Ucztujący przy rozstawionych przed tronem stołach wojownicy, świadomi złego humoru władcy, jedli starając się zachować umiarkowaną ciszę. — Co mój pan rozkaże — odrzekł Iilma. — Pójdę przygotować staw. Moi posłańcy przekazali mi — machnął dłonią w stronę pary wielkich srok, siedzących na zagłówku jego fotela — że po objeździe swoich ziem powróciła dziś do dworu — siwobrody czarownik wstał. Był odziany w skóry reniferów, a jego głowę wieńczyły rogi tego zwierzęcia. Przy każdym ruchu grzechotały zawieszone na jego stroju kości i czaszki drobnych zwierząt. Iilma zabrał opartą o fotel kunsztownie rzeźbioną laskę i wyszedł z sali tronowej. Sroki poleciały za nim. Na chwilę umilkły wszelkie rozmowy. Wojownicy bali się czarnoksiężnika prawie tak bardzo jak króla. Totila wdał się w krótką rozmowę ze swoimi doradcami, jednak jego myśli błąkały się gdzie indziej. W końcu z oparcia tronu zdjął swój hełm, który zwykł nosić zamiast korony nawet wtedy, gdy nie szykowała się żadna bitwa. Hełm wykonany był ze spiżu pokrytego płytkami złota i srebra. Nad przypominającą dziób osłoną na nos znajdowały się dwa srebrne krążki przywodzące na myśl oczy. Policzki osłaniały dwie długie płytki, z których zwieszały się chroniące szyję płaty kolczugi. Wokół głowy maszerował szereg wytłoczonych w srebrze wojowników, całość zaś wieńczyła figurka orła z gorejącymi szałem oczami i rozwartym w poszukiwaniu zdobyczy dziobem. Włożywszy hełm, Totila wdział osobliwie pstrokaty płaszcz, który zwieszał się z ramion króla do samej ziemi. Utkano go z włosów ludzi, których Totila własnoręcznie pozbawił życia. Wychodząc z komnaty, król zabrał pochwę z mieczem. Korona i berło nie znaczyły nic na Północy. Hełm, płaszcz i miecz stanowiły jedyne znaki panowania, które dzicy mieszkańcy tych stron byli w stanie dobrze zrozumieć. Dworu króla Totili nie okalał mur ani palisada. Władca szczycił się tym, że nie boi się nikogo na tyle, by potrzebować umocnień. Twierdził zawsze, że do obrony wystarczają mu jego wojownicy. Minął pola, na których wiosną i latem niewolnicy trudzili się, by wyhodować jęczmień na chleb i piwo dla wolnych ludzi. Reszty pożywienia dostarczało bydło domowe, zwierzyna łowna i ryby w strumieniach. Wszedłszy na rzadko używaną leśną ścieżkę, Totila dotarł wkrótce do niewielkiego zagajnika, w którym było znacznie cieplej niż w jego mroźnym otoczeniu. Czarnoksiężnik Iilma miał wielką władzę nad siłami natury. W środku zagajnika znajdowało się niewielkie wodne oczko. Nie wpływał tu ani nie wypływał żaden strumień. Jeziorko nigdy nie zamarzało, bez względu na to, jak srogie mrozy panowały poza zagajnikiem. Nad brzegiem stawu stał Iilma, na którego ramionach siedziały obydwie sroki. Totila przystanął obok czarnoksiężnika. — To, co zobaczysz, panie, miało miejsce rankiem dzisiejszego dnia — powiedział mag śpiewnym głosem. Końcem laski dotknął powierzchni stawu, w którym pośród rozszerzających się kolistych fal ukazał się jaskrawy obraz.

Totila przyglądał się zafascynowany. Zdążył już przywyknąć do magicznych zabiegów, aczkolwiek przeraził się, kiedy po raz pierwszy był ich świadkiem. Wpatrzywszy się w staw, ujrzał rząd maszerujących przez ośnieżony las ludzi. Widać ich było z góry, jakby z lotu ptaka. Przed wędrowcami była inna grupa, zaczajona w zasadzce. Oczy Totili zwęziły się, gdy pole widzenia się zmniejszyło. Ptak najwyraźniej usiadł na pobliskim drzewie, by w spokoju przyglądać się morderczemu spektaklowi. — To świta Alcuiny — mruknął Totila. — Ona jest z nimi. Zaczaili się na nią wojownicy Odoaka. Gdybym wiedział, że zapuści się tak daleko od domu, to moi wojownicy by na nią czekali — popatrzył na Iilmę. — Dlaczego nie powiadomiłeś mnie, że można było ją tak łatwo pochwycić? Powiedział to tonem pozbawionym gniewu, który go w rzeczywistości przepełniał. Nie zamierzał urazić czarnoksiężnika, chociaż przez niego stracił szansę schwytania Alcuiny. Ukrywanie uczuć przychodziło Totili o wiele łatwiej niż większości północnych królewiątek. — Aż do dzisiaj ta podróż była ukryta przed moim wzrokiem, panie. Podejrzewam, że czarownik Rerin, którego widzisz przy królowej, stworzył zasłonę, kryjącą ją przed moimi skrzydlatymi oczami. Totila prychnął z irytacją, nie wiedząc, na ile poważnie wziąć tłumaczenia czarnoksiężnika. — Wpadli w pułapkę! — zakrzyknął, przyglądając się z podnieceniem, jak ludzie Alcuiny, okrążeni, otaczają ochronnym pierścieniem swoją królową i szykują się sprzedać życie jak najdrożej. — Nie zdołają się długo bronić — stwierdził po chwili, patrząc na pokrywający się szkarłatem śnieg. — Wygląda na to, że będę musiał odbić ją Odoakowi — zdenerwowany, przygryzł paznokieć. — A co będzie, jeśli da jej dziecko, nim zdążę go zabić? Źle się dzieje, czarnoksiężniku. — Patrz, co będzie się działo teraz, mój panie — odparł Iilma. Walka ustała równie nagle, jak się rozpoczęła. Punkt widzenia zmienił się, jak gdyby ptak obrócił łebek. Na pobliskim wzgórzu stał samotny mężczyzna. Wyglądało na to, że krzyczy, choć obraz był pozbawiony dźwięku. — A to kto? — rzekł zdziwiony Totila. — Jakiś młodzik? Nie, to dorosły wojownik, chociaż nie ma brody. Jakiej jest nacji? — Sądząc po wyglądzie, to Cymmerianin — powiedział Iilma. — Mój naród wiele kosztuje sąsiedztwo z tym ludem. Cymmerianie mieszkają w górach na południowy zachód od Hyperborei. Ich bóg nazywa się Crom. Nie znają się na magii, ale są niezrównanymi wojownikami. — To moi ludzie są niezrównanymi wojownikami, a ja najbardziej niezrównanym z nich! — sarknął Totila. — Cóż on tu robi? — Przyjrzyj się, panie, to bardzo ciekawe. Obydwaj obserwowali, jak ludzie Odoaka ruszają na spotkanie przybysza. — Pojedynek! — zawołał z zadowoleniem Totila. — To Agilulf, najlepszy szermierz Odoaka. Jest rzeczywiście dobry, ale straszny z niego pyszałek. Obejrzeli pierwszą wymianę ciosów. — Obydwaj dobrze walczą — orzekł sprawiedliwie Totila. — Teraz wiedzą, ile są warci. Następne starcie będzie rozstrzygające — przed ich oczami rozegrała się zdumiewająca wymiana ciosów. Król z emocji aż klepnął się w udo. — Prawdę powiedziałeś, czarnoksiężniku! To wojownik rzadkiej próby. Spokojnie obejrzeli końcówkę walki, załadunek poległych na końskie grzbiety i odjazd cymmeriańskiego przybysza z drużyną Alcuiny. W polu widzenia zostały wreszcie tylko nieruchome ciała ludzi Odoaka, na które zaczęły powoli opadać płatki śniegu. Obraz na powierzchni stawu zmętniał i zniknął. — Tak, Alcuina zyskała nowego szermierza — powiedział Totila, szarpiąc swoją brodę. —

Będę musiał się z nim kiedyś zmierzyć. Od wielu lat nie spotkałem nikogo godnego mojej stali. Poza tym… — powiódł wzrokiem po swoim płaszczu — brakuje mi jedynie czarnego skalpu. Grzywa tego dzikusa będzie lepszym kołnierzem od zimowego futra wilka. — Teraz, gdy przystał do niej ten osiłek, Alcuina stała się jeszcze trudniejszym łupem niż przedtem — stwierdził Iilma. — Daj sobie z nią na razie pokój, panie, i rusz przeciw Odoakowi. Stracił dziś wielu ludzi i jest słabszy niż przedtem. Totila zastanowił się przez chwilę. — Nie, będzie tak, jak ci powiedziałem wcześniej, czarnoksiężniku. Kiedy ruszę na południe, muszę być tak silny, że jednym uderzeniem dotrę do granic Zamory i Turanu. Połknę Odoaka i jego plemię jak pstrąg muchę na powierzchni wody. Iilma zdawał sobie sprawę, że takie mrzonki wyrastają daleko ponad możliwości nawet kogoś takiego jak Totila. Na Północy po prostu nie było dość wojowników, by utrzymać i tak rozległe terytoria dłużej niż kilka lat. Mimo to chciał uczynić Totilę najpotężniejszym monarchą Północy i był w stanie tego dokonać. — Jeśli taka jest wola mojego pana, mogę skorzystać z paru znanych mi zaklęć, pozwalających przywołać uległych mi sprzymierzeńców. Oni z kolei wydadzą rozkazy Mroźnym Gigantom i pogrzebanym pod śniegami zmarłym. — Nie obchodzi mnie, jak się do tego zabierzesz — warknął Totila, nie chcąc słyszeć więcej. — Niech ci się tylko uda. Jeśli utorujesz mi drogę do tej kobiety i uczynisz ją moją królową, szczodrze cię wynagrodzę. Jak zawsze. — Stanie się, jak rozkażesz, panie — odparł Iilma. — Wracaj teraz do komnaty tronowej, do uczty ze swoimi wojownikami. Czeka mnie mnóstwo pracy dziś w nocy oraz jutro za dnia. Potem zobaczymy… Totila zostawił Iilmę i wrócił do dworu. Czarnoksiężnik zamieszał wodę laską i zanucił niesamowitą, zawodzącą melodię. Wokół gaju zaczęło robić się coraz zimniej. 4. WALKA Z UMARŁYMI Conan obudził się nad ranem, gdy otworzyły się drzwi, wpuszczając do środka lodowaty podmuch i prawie zamarzniętego wartownika. Mężczyzna zamknął drzwi, podbiegł do paleniska i wyciągnął zgrabiałe dłonie nad dogasającym żarem. Conan wstał, czujny jak zawsze. Pozostali wojownicy podnosili się ze swoich legowisk z większym trudem, stękając i drapiąc się. Tak zimnego poranka wyjście za próg stanowiło zaiste trudne zadanie. Conan podszedł do paleniska, zastanawiając się, dlaczego zahartowany mieszkaniec Północy miał takie kłopoty ze zniesieniem parogodzinnej nocnej warty. — Witaj, Regin — powiedział. — Tak zimno na zewnątrz? — Idź, sam zobacz! — wydusił z siebie szczękający zębami wartownik. Conan podszedł do drzwi i uchylił je. — Na zęby Croma! — zaklął i zatrzasnął je z powrotem. Śnieg przestał padać, lecz na zewnątrz panował taki mróz, jakiego Conan jeszcze nigdy nie był świadkiem. W oddali słychać było trzaskanie rozsadzanych przez ziąb pni drzew. Koło Cymmerianina stanęła otulona w futro postać. — Otwórz drzwi! — powiedziała władczym tonem Alcuina. Conan usłuchał. Królowa wyszła na zewnątrz. Barbarzyńcę ogarnął niechętny podziw na widok obojętności, z jaką znosiła przenikliwy wiatr. Alcuina odwróciła się i zawołała rozkazująco: — Wstawajcie, leniwe obiboki! Musimy oporządzić bydło, inaczej zamarznie! Rozpalcie ognie i zawieście dodatkowe kotary! — Skinieniem dłoni przywołała służącego, który dołączył do niej, w biegu dopinając kubrak. — Aslauf, wprowadźcie do stajni jak najwięcej zwierząt i nanieście tyle paszy, ile zdołacie. Nie możemy pozwolić sobie na stratę choćby

jednej krowy czy konia. Zagnajcie też do kurników i stajni wszystkie ptactwo. Jeśli będzie trzeba, bydło będzie nocować z nami we dworze, dopóki mrozy nie zelżeją. Lepiej pogodzić się ze smrodem i brudem, niż głodować przez resztę zimy! — Tak, królowo — odpowiedział sługa i odbiegł, wołając pachołków i niewolników. Królowa odwróciła się do Conana i skinęła dłonią. — Chodź, cudzoziemcze, musimy sprawdzić, jak czuje się staruszek. Przez chwilę Cymmerianin nie mógł pojąć, o kogo jej chodzi, dopiero po chwili przypomniał sobie o starym czarowniku, Rerinie. — Zaraz — powiedział i zawrócił w głąb dworu. Moment później wrócił, przypasując miecz. — Po co ci on? — zapytała z naciskiem Alcuina. — Wynajęłaś mnie jako szermierza, pani — odrzekł Conan z bezczelnym uśmieszkiem. — Bez miecza będziesz miała ze mnie niewielki pożytek. Królowa poprowadziła Conana do niewielkiej chatki przy murze. Idący z tyłu barbarzyńca patrzył, jak jej warkocz, gruby jak dziewczęce ramię, kołysze się w rytm kroków. Pod grubym futrem nie sposób było odgadnąć jej kształtów, lecz stąpała lekko i zgrabnie. — Staruszek nie spał ubiegłej nocy — powiadomił ją Conan. — Skąd wiesz? — Gdy wszyscy położyli się, wyszedłem porozmawiać z wartownikiem. Wracając, dostrzegłem światło w jego oknie. — Trudzi się dla mnie przez większość czasu, kiedy nie śpi — odparła. — W odróżnieniu od wojowników, którzy walczą tylko od wielkiego dzwonu, a resztę czasu spędzają obżerając się moim jedzeniem, chlejąc moje piwo i przechwalając się swoimi wyczynami. Conan uśmiechnął się, udając rozbawienie. Królowa nie złagodniała ani trochę. Zastukał w drzwi chatki. Rerin otworzył prawie natychmiast. Stary czarownik wyglądał, jakby wcale nie spał, lecz nie sprawiał wrażenia wyczerpanego. Kiwnął Conanowi głową i zwrócił się do Alcuiny: — Wejdź, pani. Mam złe wiadomości. Alcuina weszła do chatki. Nieproszony, Conan poszedł jej śladem. Królowa odwróciła się gwałtownie. — Kto ci pozwolił wejść? Zaczekaj na zewnątrz. — Na Croma! Nie będę odmrażać sobie gnatów na dziedzińcu, gdy ty, pani, będziesz grzać się przy ognisku czarnoksiężnika. Wynajęłaś wojownika, a nie pachołka! Złożywszy ramiona na piersiach, oparł się o ścianę. Zaczerwieniona Alcuina wydawała się gotowa obrzucić go przekleństwami, lecz Rerin położył jej dłoń na ramieniu. — Niech zostanie, królowo. Myślę, że ten cudzoziemiec bardzo przyda się nam w ciężkich czasach, które nas czekają. Królowa natychmiast się uspokoiła. — Dobrze — stwierdziła i niemal od razu zapomniała o Cymmerianinie. — Co znaczy ta niespodziewana napaść Mroźnych Gigantów? To nienaturalne. — Istotnie, nienaturalne, pani. Jestem pewien, że ten mróz sprowadził nasz nieprzyjaciel, Iilma. — Kto to taki? — zapytał Conan. Wnosząc z brzmienia imienia, podejrzewał, że jego właściciel pochodzi z Hyperborei. O żadnym Hyperborejczyku, którego zdarzyło mu się dotąd spotkać, nie mógł powiedzieć nic dobrego. Królowa odwróciła się ku barbarzyńcy marszcząc brwi, lecz Rerin wyjaśnił spokojnie: — To zły czarnoksiężnik, młody człowieku. Oddał się na usługi króla Totili. Zeszłej nocy, kiedy wyszedłem z dworu po uczcie, wyczułem w powietrzu aurę jego magii. Rozglądałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem jego srok. Wtedy zrozumiałem, że Iilma rzucił czar na samo powietrze. Wróciłem do siebie i całą noc starałem się pojąć, co on knuje.

— I co odkryłeś? — zapytała Alcuina. Głęboko zaniepokojony Conan zaklął pod nosem. Nie lubił czarnoksięskich machinacji. Chatkę starca wypełniały irytujące Cymmerianina atrybuty jego profesji. Z sufitu zwieszały się pęczki ziół, wszędzie stały dziwaczne naczynia z brązu i szkła oraz wypchane drobne zwierzęta z gatunków, których nie spotykało się na Północy. — Jak sama widzisz, pani, obudził Mroźne Giganty. Poza tym knuje jakąś okropność, której natury jeszcze nie udało mi się pojąć. — Czy liczy na to, że wymarznie nasze bydło, a ludzie zaczną chorować? — Nie sądzę, by o to mu chodziło — odrzekł starzec. — Ludzie Totili muszą cierpieć z powodu srogich mrozów równie dotkliwie jak my. Obawiam się, że zamyślił dla nas coś znacznie gorszego. — Muszę się przejść po osadzie. — Alcuina wstała i ruszyła do wyjścia. — Trzeba przygotować się na kolejną taką noc. Lepiej, żebyś dzisiaj spał razem z nami we dworze. Nie chcę, by ktokolwiek z moich ludzi spał poza nim, dopóki w nocy czai się zło. — Ależ, królowo, jeśli mam ci dobrze służyć, muszę… — Masz być wieczorem w środku — powiedziała Alcuina tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Stary czarnoksiężnik skinął głową na znak zgody. Królowa wyszła na zewnątrz, wprost w szpony wichru i zaczęła wydawać polecenia. Conan podążył za nią, niechętnie przyznając w duchu, że rozkazywała równie pewnie jak doświadczony wódz. Podczas gdy doglądano zwierząt oraz zbierano opał i paszę, Conan wraz z trzema innymi wojownikami otrzymał polecenie wyjazdu na przegląd uznających władzę Alcuiny sadyb i wiosek w puszczy. Mieli dotrzeć najdalej, jak będzie można, ale powrócić przed zmierzchem. Takie same rozkazy otrzymało kilka innych czteroosobowych grup. Przeprawa przez zaśnieżone wzgórza i ciemną puszczę Okazała się długa i ciężka. Nadal panował srogi mróz. Tu i ówdzie widać było sztywne ciała drobnych leśnych zwierząt, które noc zaskoczyła z dala od legowisk. — Nie podoba mi się to — powiedział Siggeir, gdy w południe wojownicy zsiedli z koni, by odpocząć. — Leśna zwierzyna powinna wiedzieć, kiedy nadchodzą silne mrozy. Widziałem wiele niewczesnych zim, ale nigdy takiej, która zaskoczyłaby zwierzęta. Conan pokiwał głową, powstrzymując się od wyrażenia własnego zdania. Gdy wrócili do warowni, słońce zniżało się już za zachodnie wzgórza. Alcuina podeszła do nich, kiedy zsiadali z koni. — Większość chłopów w wioskach i samotnych zagrodach zniosła mróz dość dobrze, pani — powiedział Siggeir. — Dowiedzieliśmy się, że w okolicznych sadybach zamarzło trzech pilnujących stad pasterzy. Zginęła mniej więcej co dziesiąta sztuka bydła i owiec. Królowa wysłuchała tych wiadomości z chmurnym wyrazem twarzy. — Z powodu walki z ludźmi Odoaka i mrozu straciłam ponad stu poddanych. Osłabiło to nas, lecz dzisiaj wieczorem będziemy lepiej przygotowani. Na wzmiankę o walce Conan obejrzał się i spojrzał tam, gdzie pod okalającym cały dwór okapem leżał rząd nieruchomych postaci okrytych cienką warstwą śniegu. — Nie pogrzebano ich dzisiaj? — spytał. Alcuina podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. — Słudzy próbowali wykopać groby, ale ziemia jest już zamarznięta na kamień. Nie zostaną pogrzebani tej zimy, chyba że czeka nas jeszcze odwilż. Jutro za murem postawimy im chatę grzebalną. Na pewno tej zimy dołączą do nich jeszcze inni… — mimo przygnębienia zachowywała spokój. Bezlitosne żywioły i śmierć były nieodłącznymi towarzyszami mieszkańców Północy. — Wróciliście ostatni — oznajmiła. — Zamknijcie bramę i oporządźcie konie, a potem dołączcie do pozostałych we dworze. Tego wieczora nie było uczty. Na wypadek gdyby srogie mrozy okazały się nie kaprysem

pogody, lecz zapowiedzią ciężkiej zimy, Alcuina nakazała wydzielać racje żywności. Zamiast pieczonego na rożnach mięsiwa wojownicy musieli zadowolić się chlebem z serem i gorącą owsianką. Każdy mężczyzna mógł wypić najwyżej trzy kufle piwa. W dworze było o wiele tłoczniej niż poprzedniego wieczora. Przy ławach w głównej komnacie, gdzie do tej pory mieli wstęp wyłącznie wolni wojownicy i ich rodziny, siedzieli teraz także chłopi. Przy wejściu, gdzie umieszczono tych ostatnich, parę sztuk bydła i koni sprawiło, że atmosfera wewnątrz dworu była wonna i hałaśliwa. Nikt jednak nie narzekał na smród, ponieważ zwierzęta dawały tyle ciepła co spore ognisko. Ze względu na srogi mróz nie wystawiono straży. Kazano jedynie paru młodzieńcom wyglądać na zewnątrz przez dymniki na szczycie budowli. Wydawało się, że to zbędny środek ostrożności, ponieważ było mało prawdopodobne, że nieprzyjaciel wybierze na napaść taką noc, lecz Alcuina uparła się, że bez względu na pogodę nie można zaniedbywać czujności. Stwierdziwszy, że dwa kufle piwa prawie wcale nie nasyciły jego pragnienia, Conan założył się o trzeci z jednym z wojowników o to, kto zwycięży w mocowaniu się na rękę. Cymmerianin wygrał bez trudu i wypił dodatkowy kufel. Po pierwszym wyzwaniu nastąpiły kolejne i Conan wypił jeszcze sześć kufli, nim ręka zmęczyła się mu na tyle, że został pokonany przez krzepkiego, rudobrodego chłopa z ramionami jak pniaki. Potem wziął udział w paru walkach zapaśniczych, rzucając przeciwników na podłogę między pierzchające w popłochu prosięta i kurczaki. Trzymając w dłoni ostatni kufel z piwem, Conan przyglądał się z podziwem staremu wojownikowi, który rzeźbił wspierającą sufit belkę. Mężczyzna najpierw narysował wyciągniętym z ogniska zwęglonym patykiem szkic rzeźby, przedstawiającej splecione węże i pędy winorośli. Następnie małym toporkiem wyciosał z grubsza jej zarys, szczegóły zaś dopracował nożem. Gdy wojownik skończył swe dzieło, Conan przesunął po nim palcami, nie wyczuwając najmniejszych drzazg. Przez jeden długi zimowy wieczór starszy mężczyzna wykonał zadanie, które zabrałoby tydzień zamorańskiemu snycerzowi, mającemu do dyspozycji cały warsztat pełen wyszukanych narzędzi. Pochwalony przez Conana, wojownik jedynie kiwnął głową i rzekł: — Pomaluję ją jutro, jeżeli znajdę barwniki. Cały wieczór na twarzy Alcuiny widniał wyraz posępnej determinacji. Wiedziała, że zrobiła wszystko, co mogła, by zapewnić swoim poddanym bezpieczeństwo. Conan próbował ją bez powodzenia pocieszyć. — Dbaj o swój miecz i ćwicz ramię, Cymmerianinie. Możesz niedługo ich potrzebować — powiedziała mu. — Moje ramię jest zawsze gotowe na twoje usługi — odparł. — Którego z wrogów się obawiasz? — Módl się, żeby nigdy nie było ci dane zaznać królewskich zmartwień, Cymmerianinie. Być może dzisiaj udało mi się ocalić mój lud przed długą, ciężką zimą, ale inni władcy pewnie nie okazali się tak przewidujący. Jeśli mrozy utrzymają się, moi sąsiedzi zaczną z głodu napadać na tych, którzy zadbali o zapasy jedzenia i paszy. — Tak, pani, masz całkowitą rację. — Conan pokiwał głową. — Królowanie nie polega tylko na toczeniu bitew i rozpieraniu się na tronie z pucharem wina w garści. Wkrótce Alcuina rozkazała zgasić pochodnie. Czuwający młodzieńcy mieli pozostać na swoich miejscach, a palenisko obłożono na noc kamieniami. Dorzucono zwierzętom paszy i ludzie pokładli się do snu. Alcuina udała się do swojego alkierza za gobelinem. Wkrótce w całym dworze rozlegało się donośne chrapanie leżących pokotem mieszkańców. Conan przebudził się w jednej chwili, usłyszawszy krzyk czuwającego przy dymniku chłopaka. — Ktoś stoi na zewnątrz!

W głosie młodzieńca brzmiało przerażenie. Conan wytoczył się ze swojego legowiska i chwycił miecz. Rozległo się walenie do drzwi. — Nie otwierajcie! — zawołał. Budzący się ludzie postękiwali, przeciągali się, wykrzykiwali pytania. — Dorzućcie drew do ognia! — Przepędziwszy kopniakiem prosię, które stanęło mu na drodze, wspiął się po niezgrabnej drabinie i dołączył do czuwającego chłopaka. — Którędy się tu dostali? — zapytał, wychylając się na zewnątrz. — Musieli przejść przez mur — odrzekł młodzieniec. — Pilnowałem bramy, ale tamtędy nikt nie wszedł. Poniżej Conana kilkunastu mężczyzn waliło w drzwi pniem drzewa. Cymmerianin ze zdumieniem stwierdził, że ich głowy i ramiona są pokryte śniegiem. — Jest ich tylko tylu? — zapytał zdumiony. — Brama! — krzyknął chłopak, wyciągając rękę. Conan zobaczył, że dwóch napastników mocuje się z zapierającą ją belką. Cymmerianin odwrócił się. — Schodzę na zewnątrz! — krzyknął. — Gdy tylko zbierzecie broń, idźcie za mną, ale przez dymniki! Niech drzwi zostaną zamknięte, a chłopi niech zabarykadują je ławami i wszystkim, co znajdą! — Jeszcze raz spojrzał na ludzi starających się wybić drzwi z zawiasów. — Chyba tam nie zejdziesz, panie? — zapytał przerażony chłopiec. — Wcześniej czy później człowiek musi się czymś zająć, aby zarobić na chleb — stwierdził filozoficznie Conan i prześlizgnął się przez otwór dymnika, pobalansował przez chwilę i skoczył. Trzymał miecz z dala od ciała, by nie nadziać się na niego w razie upadku, lecz wylądował pewnie na ugiętych nogach. Ponieważ nie miał tarczy, chwycił oburącz rękojeść miecza i krzyknął do napastników: — Wytrzymała z was banda, skoro wyprawiliście się na nas w taką noc! Kto was wysłał?! Jeden z atakujących obrócił się ku niemu. Krew w żyłach Conana stała się zimna jak mroźne powietrze. Mężczyzna miał wywrócone w górę oczy tak, że widać było tylko białka. Poruszał się sztywno, chrzęszcząc przy każdym ruchu. Przez porozpruwane odzienie widać było ziejące rany inkrustowane zamarzniętą krwią. — Na Croma, to trupy! — zaklął Conan. Nieboszczyk pomaszerował w jego stronę. Mimo niejakiej sztywności jego ruchy były szybkie i pewne. Pozostali dalej monotonnie walili kłodą w drzwi. Żywi czy umarli, Conan znał tylko jeden sposób radzenia sobie z przeciwnikiem. Gdy nieboszczyk zbliżył się do mego z rozcapierzonymi dłońmi, barbarzyńca rąbnął go z całej siły mieczem w bok. Miał wrażenie, jak gdyby uderzył w drewno. Miecz wbił się w zmrożone mięśnie i trzewia, obsypując Cymmerianina zamarzniętymi kryształkami krwi. Trup jak gdyby tego nie zauważył. Zacisnął ręce na szyi Conana i zaczął go dusić. Conan puścił miecz i rozpaczliwie chwycił nadgarstki napastnika. Zimne palce zaciskały się nieugięcie, odcinającej mu dopływ powietrza. Conan został rzucony na kolana. Kręciło mu się w głowie, rysy powstałego z martwych truchła pozbawione były wszelkiego wyrazu, belka rytmicznie łomotała w drzwi dworu. Wreszcie Conanowi udało się najpierw odłamać kciuki, a potem po kolei resztę palców nieboszczyka. Trup zaczął tłuc go po głowie kikutami rąk. Drzwi poddawały się pod naporem ciosów. Conan sięgnął po swój miecz. Zaczął siec zamarzniętego trupa rozpaczliwymi ciosami, aż głowa nieboszczyka odpadła z karku. Dwoma następnymi ciosami udało się mu odrąbać jedno ramię. Siekące krwawy lód ostrze miecza szybko tępiało. — To chodzące trupy! — wrzasnął. — Bierzcie topory i maczugi, miecze tu na nic! Zdał sobie sprawę, że koło niego stoi ktoś gapiący się z osłupieniem na ożywione zwłoki. — Hrulf! — powiedział wojownik. — To był mój przyjaciel, Hrulf, ale zginął w zasadzce dwa dni temu!

— Jakiś czarnoksiężnik ożywił poległych, których nie zdołaliśmy pochować! — krzyknął Conan. — Zabijcie ich jeszcze raz, bo wymordują nas wszystkich! Zaczął siec jednego z walących belką nieboszczyków w chwili, gdy drzwi ustąpiły. Koło niego pojawiło się więcej żywych wojowników. Przez dymniki rzucano pochodnie, by oświetlić pole walki. Conan ujrzał, jak jeden z trupów powala na ziemię młodego wojownika i rozszarpuje mu twarz sztywnymi palcami. Gdy drzwi puściły, wewnątrz wybuchło istne szaleństwo. Kobiety i dzieci piszczały, a zagłuszał je oszalały ryk zwierząt czujących, że dzieje się coś niesamowitego. Wojownicy po kilku walili w trupy toporami i pochodniami, powoli odłupując od napastników kawały zamarzniętego mięsa. — Brama! — rozległ się krzyk. Odwróciwszy się, Conan zobaczył, że wierzeje się otwierają. — Biegnijcie zamknąć bramę! Obok Conana pojawiła się Alcuina. Jej oczy błyszczały dziko, a zimny wiatr rozwiewał jej włosy. — Wracaj do środka! — warknął. — Poradzimy sobie z nimi! Nie czekając na jej odpowiedź, Cymmerianin ruszył biegiem w stronę bramy. Chociaż wrogowie byli martwi, wyglądało na to, że można ich zabić jeszcze raz. Stanął w miejscu, gdy ujrzał wpadającą przez wrota hordę. Na dziedziniec wtargnęła zgraja pokaleczonych trupów. Niektórym brakowało rąk lub nóg. Oczodoły mieli zapchane lodem, śnieg przetykał ich brody i wypełniał szeroko otwarte usta. — Ludzie Odoaka! — krzyknął Conan. — Polegli, których pozostawiliśmy po bitwie! Rzucił miecz i schwycił ciężki kamień, który odpadł z pradawnego muru. Napiąwszy mięśnie, cisnął nim w najbliższego z chodzących nieboszczyków. Truchło zwaliło się z chrzęstem i zaczęło wić przygniecione głazem. Rozglądając się za jeszcze jednym kamieniem, Conan ujrzał, jak chłop, z którym siłował się wcześniej na rękę, gruchocze innego trupa kamiennym młotem. Kto mógł, walczył czym się dało z niesamowitymi napastnikami. Conan dziękował bogom, iż po walce odebrano broń poległym ludziom Odoaka. Usłyszał za plecami rozpaczliwy krzyk. Obejrzawszy się, ujrzał ze zgrozą, że Alcuina wije się w objęciach jednego z upiornych trucheł. Po chwili królowa zemdlała, a nieboszczyk przerzucił ją sobie przez ramię i zaczął uciekać. Z nieludzką szybkością trup pognał w stronę bramy. Jego towarzysze powoli przegrywali walkę z żywymi. Oszalały ze strachu byk wyrwał się na dziedziniec, nadział na róg jednego z nieboszczyków i machnąwszy łbem, cisnął go na dach dworu. Zrywając się do biegu, Conan dostrzegł jeszcze, jak jakiś chłopiec oblewa trupa rozgrzanym tłuszczem, a drugi podpala go pochodnią. — Doskonały pomysł! — krzyknął mijając ich. Za bramą Cymmerianin ujrzał, że truchło ze swoim brzemieniem biegnie przez pełne sterczących głazów pole na zachód, w stronę puszczy. Conan popędził za nim, zdumiewając się, jak nieboszczyk mający w żyłach lód zamiast krwi jest w stanie poruszać się tak szybko. Oddech pędzącego Cymmerianina tworzył za nim smugę pary, czarne włosy rozwiały się w pędzie. Zwykły człowiek pewnie ślizgałby się po śniegu lub potykał w słabej poświacie księżyca, jednak Conan wychował się w górach tak zdradliwych, że teraz czuł się jak na gładkiej łące w letnie południe. Dotarłszy do kamiennego kręgu posrebrzonego światłem księżyca, nieboszczyk zatrzymał się, jakby wyczuwając bliskość Conana. W chwili gdy się odwrócił, Cymmerianin schwycił Alcuinę. Połowa szat królowej została w ręku truchła, lecz Conanowi udało się wydrzeć mu królową. Spiesznie złożył półprzytomną Alcuinę na śniegu i obrócił się, by stawić czoło nieboszczykowi, przy którym wszystkie inne wyglądały prawie normalnie. Głowa tego trupa

była rozszczepiona na połowy. Ze szczeliny wystawały zamarznięte zwoje mózgu. Do policzków przymarzły gałki oczne, wybite z oczodołów śmiertelnym ciosem. — Agilulf! — jęknął Conan. Nieboszczyk zaatakował. Conan był bez broni. Nigdzie w pobliżu nie widział odpowiedniego kamienia. Gdy wyciągnęła się ku niemu rozcapierzona dłoń, chwycił ją w nadgarstku, starając się wyłamać staw. Truchło objęło go w pasie kikutem lewego przedramienia. Cymmerianin nie mógł pewnie uchwycić twardego, zamarzniętego ciała. Dobrze przynajmniej, że rozrąbane szczęki nie mogły go ugryźć. Chwiejąc się i przestępując z nogi na nogę, każdy z walczących starał się zgnieść przeciwnika w morderczym uchwycie. Trup walczył równie przebiegle jak żywy człowiek. Obdarzony niesamowitą siłą, z rozpędu pchnął Conana na jeden z głazów. Barbarzyńcy gwiazdy zawirowały przed oczami, jednak to natchnęło go pewną myślą. Skoro nie mógł uderzyć nieboszczyka kamieniem, może zdoła rzucić nieboszczykiem o kamień? Zataczając się i szarpiąc za ręce, dwaj zapaśnicy posuwali się w stronę zwalonego kamiennego obelisku, skalnego strażnika minionych wieków. Conan przesunął ramię i zrobił krok w tył, zyskując chwilę na uwolnienie drugiej ręki i schwycenie nogi nieboszczyka. Napinając ścięgna do granicy zerwania, dźwignął przeciwnika nad głowę i cisnął o obelisk. Rozległ się chrzęst licznych złamań. Trup przez chwilę leżał nieruchomo, po czym zaczął się podnosić. Conan uniósł go raz jeszcze i z nieartykułowanym okrzykiem ponownie rzucił na skałę. Tym razem dochodzący ze środka zwłok chrzęst był znacznie głośniejszy, jednak truchło wciąż się poruszało. Z nadludzkim wysiłkiem Conan po raz trzeci wzniósł je nad głowę. Miał wrażenie, że podnosi worek kamieni. Jedynie zbroja utrzymywała w kupie zgruchotane zwłoki Agilulfa. — Zdychaj na dobre, niech cię Crom przeklnie! — krzyknął i jeszcze raz cisnął szczątkami człowieka o kamień. Po tym uderzeniu nieboszczyk ani drgnął. Teraz nawet medyk miałby kłopot ze stwierdzeniem, że niegdyś był to człowiek. — Cóż, Agilulfie, nie zdołałeś mnie zabić za życia — powiedział Conan, odzyskawszy dech. — Myślałeś, że uda ci się to po śmierci? — Zabiłeś go dwukrotnie — rozległ się głos Alcuiny. — Musisz go jeszcze obrażać? Odwróciwszy się, Conan stwierdził, że drżąca królowa wspiera się o jeden z głazów. — Ze wszystkich władców, którym służyłem, ciebie najtrudniej zadowolić — prychnął zirytowany. — Jesteś ranna? — Jestem cała obolała, ale chyba nic nie jest złamane — drżącymi dłońmi ściskała fałdy poszarpanego odzienia, odsłaniającego większą część dużej piersi i gładkiego uda, niż sobie tego życzyła. Mimo to zachowywała się z dumą, pozornie nie zważając na mróz. — Doszłam do siebie, gdy walczyłeś z trupem Agilulfa. Widziałam całą walkę. Myślę, że dobrze zrobiłam, biorąc cię do siebie na służbę. — Na Croma, myślałem, że nigdy nie doczekam się tych słów! — odparł. — Twoje dzieło jeszcze nie jest skończone, szermierzu. Obawiam się, że była to tylko potyczka rozpoczynająca wojnę. — Chodźmy, pani — ponaglił ją Conan. — Wracajmy do dworu, zobaczmy, jakie są straty i kto zginął. Chociaż pokonaliśmy te stwory, możemy jeszcze zamarznąć. — Masz rację — powiedziała. Nagle zatoczyła się, a poszarpane szaty odsłoniły zsiniałe ciało. Conan wziął ją na ręce. Nie sprzeciwiała się. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zobaczyli ognie palące się wokół dworu, lecz nie wyglądało na to, by płonął sam dwór. Przynajmniej mieli jeszcze dach nad głową. Gdy przeszli przez bramę, przywitały ich radosne okrzyki. — Myśleliśmy, że zginęłaś, pani — trajkotał z ulgą roztrzęsiony Rerin. — Wszyscy byliśmy tak zajęci, że nie zauważyliśmy twojego zniknięcia, dopóki nie wytłukliśmy tych upiorów. Szukaliśmy cię, ale nie mogliśmy znaleźć, dopiero jakiś chłopak powiedział nam, że

widział, jak jeden z potworów ucieka z tobą na ramieniu, a Cymmerianin rzucił się za nim w pościg. Mieliśmy już wyruszyć na poszukiwania. — Zabiliście wszystkich? — zapytała Alcuina. — Tak. Trzeba było trochę czasu i po paru ludzi na każde truchło, ale poradziliśmy sobie. — Jeden nieboszczyk został w wielkim kamiennym kręgu. Cudzoziemiec zabił go gołymi rękami — przez tłum przeszedł szmer podziwu. — Niech paru ludzi go tu przyniesie — ciągnęła Alcuina. — Ułóżcie wielki stos drewna za murem. Musimy spalić wszystkie trupy. Ilu ludzi straciliśmy tej nocy? — Dwóch wojowników i trzech chłopów, pani — odpowiedział Siggeir. — Gdyby Cymmerianin nie zaatakował ich od razu, straty byłyby znacznie większe. — Owszem, nieźle sobie radził — rzekła z roztargnieniem królowa. — Zbierzcie jak najwięcej drewna. Chcę, żeby z trupów zostały tylko popioły, a te macie rozsypać. — Robi się cieplej — zauważył Conan. Zerwał się powiew, który kiedy indziej zostałby uznany za zimny, lecz po dwóch ostatnich dniach wydawał się ożywczo ciepły. — Istotnie — rzekła Alcuina i zwróciła się do czarnoksiężnika: — Co o tym sądzisz? — Teraz jest jasne, o co chodziło Iilmie. Sprowadził na nas silny mróz, żebyśmy nie mogli pochować zabitych. Wykorzystał ich, by zaatakowali nas i wpuścili truchła ludzi Odoaka. — Wybierzmy się z wizytą do króla Totili — rzekł Conan. — Mam wielką ochotę zabić tego Iilmę. — Najpierw musimy zrobić porządek tutaj — odparła Alcuina. — Gdy naprawimy drzwi i pozbędziemy się trupów, naradzimy się, co robić dalej. Do roboty! Przez resztę nocy porządkowano pobojowisko. Kobiety zajęły się dworem, a wojownicy i chłopi ścinali w lesie drzewa na stos całopalny. Pnie i gałęzie zwieziono zaprzęgami koni i wołów, i zwalono je na wielki stos tuż za murami, po czym oblano go resztą tłuszczu, który został w spiżarni. Na stos zrzucono wszystkie zwłoki, pospołu swoich i wrogów, a nawet zwierzęta, które zginęły w zamieszaniu. Słońce było już wysoko, gdy podłożono ogień. W płomienie wrzucono również broń poległych wojowników. — Patrzcie! — powiedział Rerin, gdy słup ognia strzelił w bezchmurne niebo. Stary czarownik wyciągnął w górę węźlastą dłoń. Wysoko nad nimi kołowały dwie sroki. 5. SZTUKA CZARNOKSIĘSKA — Iilma, zawiodłeś mnie — powiedział złowieszczo Totila. — To nie ja cię zawiodłem, ale umarli — czarownik wzruszył ramionami pod płaszczem ze skór reniferów. — Nie spodziewałem się wiele po umarłych, czarowniku — powiedział król, ledwie hamując gniew. — Od swojego czarownika oczekuję zwycięstw, nie wymówek. Najpierw ściągnąłeś na nas nienaturalne mrozy, które kosztowały mnie wiele bydła i chłopów, potem twoja armia nieboszczyków nie zdołała wypełnić swego zadania. Obydwaj siedzieli w głównej komnacie dworu Totili. Nieco dalej wojownicy świętowali przeminięcie srogich mrozów. Iilma wstał i rzekł wyniośle: — Jeśli nie życzysz sobie, panie, nadal korzystać z moich usług, przyjdzie mi szukać chleba u innego monarchy. — Och, siadaj, Iilma — odrzekł pojednawczo Totila. — To jasne, że musimy wymyślić lepszy plan. W każdym razie nie taki, który zrujnuje całe królestwo. Czy ci się to podoba, czy nie, król żyje zarówno z mieczy, jak i z pługów. Nie przychodziło mi to do głowy, gdy dowodziłem tuzinem ludzi, ale strata wołu potrafi zaszkodzić władcy tak samo jak śmierć wojownika. Nawet parobkowie mają swoją wartość — przegarnął upierścienionymi palcami bujną rudą brodę. — Jak możemy naprawić ten błąd? — Panie, pozwól mi się nad tym zastanowić — odparł Iilma. — Znane mi są tajemnice,

które być może udzielą odpowiedzi na to pytanie. Pozostaję w przyjaźni z pewnymi potęgami. Pozwól mi przywołać je i zasięgnąć ich rady. Czy zezwolisz mi oddalić się do mojej pracy? — Zezwalam — rzekł łaskawie Totila. Przy akompaniamencie grzechotu swoich ozdób czarownik wyszedł z dworu. Na tę chwilę wojownicy jak zawsze ucichli, po czym z powrotem zabrali się do gry w kości i zapasów. Król Totila pogrążył się w ponurych myślach. Od czasu do czasu gładził palcami skalpy zabitych własnoręcznie wodzów plemion i wojowników. W tym samym czasie królowa Alcuina naradzała się ze swoimi wojownikami i czarnoksiężnikiem. — Co możemy zrobić, by zaradzić niebezpieczeństwu? To jasne, że Totila zniszczy nas, jeśli pozostaniemy bezczynni. — Ilu wojowników może zebrać król Odoak? — zapytał Conan. — Parę setek, jeśli roześle wici do wszystkich — odparła. — Więcej niż ja. Dlaczego pytasz? — Można by sprzymierzyć się z nim i wspólnie pokonać Totilę. Skorzystalibyście na tym oboje. Wypił do dna kufel i wyciągnął rękę, by napełniono go ponownie. Po ustąpieniu koszmarnych mrozów Alcuina zrezygnowała z wydzielania żywności. — Wiem dobrze, jaka byłaby cena takiego przymierza! — powiedziała zapalczywie królowa. — Nie wejdę do łoża tego wieprza, choćby dawał mi dwie dziesiątki królestw! — Czyli ta możliwość nie wchodzi w grę — mruknął Conan. — Obawiam się, że następny atak również nastąpi przy użyciu czarów — włączył się do rozmowy Rerin. — W końcu po co Totila miałby narażać swoich ludzi, skoro ma Iibnę? — Czy nie ma żadnego sposobu, żeby zabić tego czarownika? — zapytał Siggeir. — Jestem za tym — powiedział Conan. — Powiedzcie mi tylko, gdzie znaleźć tego zaklinacza, a sam się nim zajmę. Musi przecież gdzieś sypiać. Zazwyczaj nie zabijam bezbronnych ludzi, ale ktoś, kto ożywia zmarłych, nie zasługuje na litość ani sprawiedliwość. — Co o tym myślisz, Rerin? — zwróciła się do czarownika Alcuina. — Czy Conan mógłby wytropić Iilmę i zabić go? Nie zawahałabym się wydać takiego rozkazu. — Żaden czarnoksiężnik tak potężny jak Iilma nie osiągnąłby swojej potęgi, nie potrafiąc dbać o swe bezpieczeństwo. — Rerin, pokręcił głową. — Na pewno otaczają go jacyś niewidzialni strażnicy. Przede wszystkim służą mu sroki. Nawet teraz mogą obserwować nas, schowawszy się pod okapem dworu. — Głowy wielu z zebranych zwróciły się w górę, a liczne rozszerzone oczy poczęły przepatrywać okoliczne cienie. — Jeśli nie sroki, to coś innego z pewnością ostrzegłoby go o zbliżaniu się zabójcy, choćby ten był nie wiem jak przebiegły i zręczny. — Na Croma! — wybuchnął Conan, waląc kuflem w stół. — To tylko śmiertelnik! Musi być jakiś sposób, by sobie z nim poradzić. Nikt jednak nie potrafił mu powiedzieć, jak to zrobić. Czarnoksiężnik Iilma szedł przez porośnięte lasem wzgórza. Nad nim kołowały jego sroki, czujnymi, migoczącymi ślepkami wypatrując zasadzki. Iilma nie zważał na śnieg i chłód. Była znów wczesna zima. W sakwie przy pasie miał trochę jedzenia. Niczego więcej nie potrzebował. Dla maga potrzeby ciała stanowiły najmarniejszą z trosk. Dziesięć lat wcześniej przybył w te strony, przepędzony z Hyperborei przez zazdrosnych rywali. Mógł podążyć do bogatych królestw Południa, jednak był niedościgłym mistrzem północnej magii, opierającej się na mocach śniegów i puszcz, na znajomości natury Mroźnych Gigantów, mgieł oraz duchów zamieszkujących kamienie, drzewa i wodę. Na Południu królowała równie pradawna magia innych bogów, w której główną rolę odgrywał wąż Set.

Moc Iilmy mogłaby okazać się tam znikoma, a był zbyt stary, by uczyć się nowej sztuki czarnoksięskiej. Dlatego też przywędrował do tej krainy skłóconych ze sobą, maleńkich państewek, postanowiwszy podporządkować sobie jednego z monarchów. Totila był silny i gwałtowny, ale rozumiał, że ma powód narażać ludzi i nadwerężać kiesę, gdy jego cele mogą być osiągnięte za pomocą magii. Był doskonałym narzędziem w rękach Iilmy. Czarnoksiężnik zamierzał uczynić Totilę największym z królów Północy, a samemu zostać najpotężniejszym w tych stronach magiem. Pomniejsi czarownicy w rodzaju Rerina nie mogli go powstrzymać, gdyż obawiali się zadać z naprawdę wielkimi potęgami. Trzeciego dnia wędrówki Iilma dotarł na martwe wrzosowisko. Roślinność, która nie wyginęła, była karłowata i powykręcana w kształty nieprzyjemne dla ludzkiego oka. Iilma przybywał tutaj dwa, trzy razy do roku po zioła, których nie można było znaleźć nigdzie indziej. Prawie wszystko, co tu rosło, miało przydatne dla niego właściwości. Tym razem jednak Ilma nie szukał magicznych roślin. W miarę jak zagłębiał się we wrzosowisko, roślinność stawała się coraz nędzniejsza, aż w końcu całkowicie zniknęła. Popękana, zamarznięta ziemia przypominała dno wyschniętego w czasie suszy jeziora. Nad pustkowiem górował regularny okrągły kopiec otoczony murem z pojedynczą wąską bramą. Bardzo przypominał ten, na którym królowa Alcuina wybudowała swój nowy dwór. Wspierając się na kosturze, Iilma wdrapał się na sam wierzchołek. Ze szczytu kopca mag rozejrzał się po okolicy. Widać było wyłącznie popękaną równinę, przez którą tu dotarł. Wzgórza i lasy ginęły w oddali w falującym oparze. Prawa perspektywy nie zawsze jednak obowiązywały w tym miejscu. Na szczycie znajdowała się prymitywna, przypominająca ul chata zbudowana z głazów ułożonych bez zaprawy. Nakazawszy srokom pozostać na zewnątrz, Iilma wszedł do chaty przez niskie drzwi. Wnętrze było ciemne i pachniało wilgocią. Czarownik rzucił zebrany po drodze chrust i szybko rozpalił ogień. Płomienie oświetliły stożkowatą pustą izbę o podłodze z ubitej gliny. Iilma wrzucił do ognia przedmioty wyjęte z sakwy: kości, pióra, skrzepy krwi i pewne rośliny, zerwane na niesamowitym wrzosowisku. W izbie zbierały się kłęby gęstego dymu. W suficie nie było dymnika, a z powodów właściwych tylko temu miejscu dym nie uchodził także przez wejście. Iilma głęboko wdychał mętne opary. Kołysząc się w tył i w przód, zaczął śpiewać zaklęcia, co jakiś czas rozgarniając ognisko kosturem. W rytm śpiewu monotonnie potrząsał grzechotką z dyni. Stopniowo tracił świadomość. Dym i kamienne ściany stały się nierealne i Iilma znalazł się w świecie duchów. Nie wiedział, w którym miejscu tego niesamowitego królestwa pojawi się tym razem. W odróżnieniu od ziemskich państw, mających stałe granice, światy ludzi i duchów sąsiadowały ze sobą na innych zasadach. Czarnoksiężnik wielokrotnie wkraczał do świata duchów, jednak nigdy nie trafiał w to samo miejsce. Tym razem znalazł się na zalanej światłem zmierzchu bezkresnej równinie, nad którą poczęły pojawiać się nie znane ludziom gwiazdozbiory. Na horyzoncie majaczyły zwaliste góry, sprawiające niepokojące wrażenie, że powoli się poruszają. Siedząc na środku równiny, Iilma dalej śpiewał zaklęcia i potrząsał grzechotką. Wciąż widział przed sobą płomienie ogniska, jednakże drewno i dym zniknęły. Po pewnym czasie zgromadziły się wokół niego stworzenia o napawających zgrozą, wychudłych ciałach. Ich wielkie, rozjarzone ślepia i długie zęby majaczyły w półmroku. Palce o licznych stawach kończyły się zakrzywionymi pazurami. Ich oczy płonęły żądzą krwi, jednak żadne z nich nie odważyło się wkroczyć w krąg światła rzucanego przez niewielkie ognisko. W końcu pierzchnęły, przepłoszone przez coś znacznie większego. Jedno spojrzenie na istotę, która przybyła na spotkanie z Iilmą, wystarczało, by stwierdzić, że jest ona przesiąknięta złem. Miała rozdęte ciało i oblicze przypominające pysk ropuchy, na którym malował się wyraz złośliwości. Trędowatą, zwieszającą się luźnymi fałdami skórę pokrywały naroślą przypominające brodawki. Potwór przycupnął przed czarownikiem, wyczekując, aż ten skończy wypowiadać zaklęcia.

— Czego sobie życzysz? — zapytał w końcu syczącym głosem, w języku znanym wyłącznie czarownikom i demonom. — Mam wroga — odparł Iilma. — Prócz tego mój pan pragnie zdobyć pewną kobietę. Życzę sobie, byś zajął się moim przeciwnikiem i postarał się, bym mógł złożyć tę kobietę w darze mojemu królowi. — Ta kobieta to królowa? — zapytał potwór. — Tak, ale ona nie jest dla ciebie! Musisz dostarczyć mi ją żywą i nietkniętą! Pamiętaj o pakcie, który zawarliśmy wiele lat temu. Stwór popatrzył na Iilmę z odrażającym rozbawieniem i odparł: — Dotrzymam umowy. Pokaż mi ją. Płomienie ogniska utworzyły szeroki wir, przypominający leśny staw. Zaczęły się w nim tworzyć obrazy. Najpierw pojawił się widziany z lotu ptaka dwór Alcuiny. — Od połowy lata królowa przeniosła się do nowej siedziby, pomiędzy kamienie umarłych — powiedział Iilma. — Niemądrze wybrała sobie miejsce na domostwo — rzekł demon z szyderczą uciechą. — Od wielu obrotów niebios ta równina jest przedsionkiem naszego świata. Płomienie zawirowały ponownie i ukazał się obraz Alcuiny. Królowa Cambres siedziała w swojej komnacie. Zsunięta do bioder suknia ukazywała idealne kształty górnej połowy ciała. Służka rozczesywała bujne rudopłowe włosy królowej, opadające wspaniałymi kaskadami na białe ramiona. Alcuina wyglądała na zamyśloną, ale nie sposób było odgadnąć, co zaprząta jej głowę. Mówiła coś, czego nie było słychać. — Według poglądów panujących wśród ludzi, królowa jest piękna — powiedział Iilma. Po chwili pojawił się obraz czarownika Rerina. Starzec stał na murze, przy palisadzie i patrzył przed siebie. — Oto mój wróg. To czarownik, lecz jego moc jest znikoma w porównaniu z moją, bowiem nie zawarł umowy z tobą. — Nie będę miał z nim kłopotów — powiedział znudzony demon. Po chwili obok Rerina pojawił się ktoś inny: wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o rozpuszczonych czarnych włosach. — Kto to taki? — spytał potwór. — Nowy wojownik Alcuiny — odparł Iilma. — Zwykły łowca przygód, nikt ważny. Demon spojrzał na Iilmę z uśmiechem tak okropnym, że nawet zahartowany czarownik przez chwilę czuł strach. Potwór wyciągnął pazur, wskazując Conana. — Tego człowieka otacza aura przeznaczenia. Iilma przyjrzał się, ale nie dostrzegł w Cymmerianinie niczego niezwykłego. Wzruszył ramionami. — Przeznaczenie wzywa wielu, lecz przeważnie giną, nim zdołają je wypełnić. Czarownik, któremu potajemnie się przyglądali, podniósł głowę i popatrzył prosto na nich. Wyciągnął dłoń, a czarnowłosy mężczyzna podążył wzrokiem za jego gestem, schwycił opartą o palisadę włócznię i cisnął ją w górę. Broń poszybowała pozornie wprost ku nim, lecz w chwilę później pole widzenia zmieniło się i stracili z oczu obu mężczyzn. Iilma uśmiechnął się lodowato. — Ten błazen Rerin nauczył się strzec przed moimi srokami. — Uprowadzimy całą trójkę: królową, czarnoksiężnika i wojownika. — Musisz zabić czarnoksiężnika. Wojownika… — Iilma i machnął lekceważąco ręką. — Z nim możesz zrobić, co ci się podoba, ale królową musisz mi dostarczyć nietkniętą. Oczywiście, jej umysł dozna niewielkiego uszczerbku wskutek tego, czego doświadczy, ale mojego pana obchodzi wyłącznie jej ciało, rodowód i zdolność wydania zdrowego spadkobiercy. — Nie ucierpi pod żadnym z tych względów — zapewnił go demon. — Będę potrzebował czasu, by to przygotować. Dam ci znać we śnie, kiedy będziesz mógł ją odebrać. Przybądź wówczas w to samo miejsce co teraz i wykonaj te same rytuały. Przekażę ci ją zgodnie z