conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Conan -29- Conan dezerter

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :738.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -29- Conan dezerter.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

JOHN MADDOX ROBERTS CONAN DEZERTER TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MARAUDER PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ ROZDZIAŁ 1 Przed sobą miał wzgórza, wydające się górami w porównaniu z karłowatymi wyniosłościami Zachodu. Za nimi ciągnęły się prawdziwe góry. Bielejące rzędy szczytów piętrzyły się coraz wyżej ku Parajamowi, zwanemu Cokołem Bogów lub Dachem Świata. Za sobą zostawił step — morze traw, ciągnące się od morza Vilayet po odległy Khitaj i od pomocnej granicy Vendhii po sosnowe puszcze dalekiej Północy. Była to kraina niewielu rzek, które znikały w okresie pory suchej. Wtedy też uschnięte trawy, pod wpływem pioruna lub ludzkiej beztroski, często zamieniały się w przerażające oceany ognia. Bezkresną równinę przemierzali prawie wyłącznie koczownicy, lecz jej południowy skraj przecinały odwieczne szlaki karawan, łączące ziemie Zachodu i Wschodu. W miejscach gdzie było pod dostatkiem wody, powstały sławetne grody handlowe: Lakhmashi O Srebrnych Bramach, gdzie kuto cenne metale przed wywiezieniem ich na zachód i wschód; Malikta, gdzie kupczono odważanymi na cetnary klejnotami, szlachetnymi kamieniami, perłami i nefrytem; Bukrosha, gród kadzideł i przypraw; wreszcie dumna Sogaria, gdzie miejscowi rzemieślnicy barwili khitajskie jedwabie pigmentami z Vendhii i wysp Zachodniego Oceanu oraz przędli z nich cudowne tkaniny. Zmierzając niespiesznie na zachód, Conan rozmyślał o tych dalekich grodach. Przez lata nasłuchał się wielu opowieści o miastach leżących tam, gdzie krzyżowały się szlaki karawan. Mówiono o nich przy ogniskach Kozaków, w jaskiniach stanowiących siedziby mieszkańców himeliańskich wzgórz oraz na oświetlonych lśniącymi gwiazdami pokładach galer Czerwonego Bractwa. Wszędzie tam marzono o splądrowaniu tych bogatych miast, lecz dzielące je olbrzymie połacie stepu mogła pokonać jedynie dobrze zorganizowana wyprawa, prowadzona przez przewodników karawan. Obleganie miasta znajdującego się u kresu tak dalekiego marszu było jednak niepodobieństwem. Cymmeriański łowca przygód miał nadzieję, że gdy w końcu powiedzie go w tę stronę jego niespokojny duch, odwiedzi te stepowe ostoje cywilizacji. Obecnie jednak nosił się z myślą o powrocie do zachodnich królestw. Przyłączył się na jakiś czas do prymitywnych łupieżców z wysokich gór, lecz w końcu zatęsknił za gwarnymi metropoliami hyboryjskich królestw. Zamierzał dowiedzieć się, w którym z nich szykuje się wojna, i wstąpić do armii, w której na pewno znalazłoby się miejsce dla doświadczonego oficera. Cymmerianin jak zwykle podróżował z niewielkim bagażem. Zhaibarski nóż o ostrzu szerokim, długim jak miecz i ostrym jak brzytwa, tkwił w pokrytej cyzelowanymi tłoczeniami, skórzanej pochwie przy szerokim pasie nabijanym srebrnymi ćwiekami. Wytarta rękojeść świadczyła, że broń często była w użyciu. Z przodu, zza pasa wystawała rękojeść zakrzywionego sztyletu. Na bluzę Conan włożył lekką kolczugę turańskiej roboty, pokrytą chroniącą przed rdzewieniem, cieniutką warstwą srebra. Gęste czarne włosy Cymmerianina skrywał stalowy hełm z kolczą osłoną na kark. Ponieważ pora roku była ciepła, barbarzyńca miał na sobie jeszcze tylko sandały i przepaskę na biodrach. W wiszącym przy siodle kołczanie znajdował się krótki łuk z drewna i rogu oraz strzały z lotkami z orlich piór.

Jadąc przed siebie, Conan rozważał, dokąd się udać. Po paru dniach jazdy dotarłby do południowego wybrzeża morza Vilayet na ziemie, o które toczyły się liczne wojny między Turanem i Iranistanem. Spotkałby tam swoich starych przyjaciół, Kozaków, którzy przygarnęliby go do swoich ognisk i namiotów. Musiałby jednak przeciąć turańskie terytorium, a nie miał ochoty wpaść w łapy patroli króla Yezdigerda. Nie przejmował się jednak zbytnio taką ewentualnością. Ktoś, kto władał afghulskimi plemionami, nie miał trudności z unikaniem nazbyt licznych, wlokących się noga za nogą oddziałów cywilizowanej konnicy. O tym właśnie rozmyślał Conan podczas długich godzin podróży na zachód. Za siodłem wiózł owinięty w zapasowy płaszcz ekwipunek obozowy, krzesiwo i żywność na kilka dni. Był to zapas na czarną godzinę, ponieważ żywił się przeważnie upolowaną zwierzyną. Dotkliwie brakowało mu zapasowego wierzchowca. Ukąszenie jadowitego węża pozbawiło go luzaka niedługo po wjechaniu na step. Surowa kraina była bezlitosna dla pieszych, lecz na razie nie zamartwiał się tym. Musiał tylko oszczędzać jedynego wierzchowca, dopóki nie zdobędzie zapasowego. Gdyby do tego czasu przytrafiło się mu nieszczęście, byłby zdany wyłącznie na własne nogi. Szóstego dnia, gdy na stepie panowała ranna szarówka, Conan zrolował skromny dobytek i zagarnął stopą dogasające węgle niewielkiego ogniska. Osiodłał konia i już szykował się do wsiadania, gdy jego orli wzrok dostrzegł ruch na wschodnim horyzoncie. Oko mniej bystre niż Conana nie dostrzegłoby niczego, jednak on na tle krwawej tarczy wstającego słońca wypatrzył pięciu jeźdźców. Prowadzili wiele koni, przynajmniej po cztery lub pięć na jednego. Conan napiął na próbę cięciwę łuku, włożył go z powrotem do kołczanu i wsiadł na konia. Być może jeźdźcy mieli pokojowe zamiary, lecz nie dożyłby obecnego wieku, czyniąc takie założenia. Znalazłszy się w siodle, zmusił wierzchowca do żwawego kłusa na zachód. Galop na razie był zbędny. Jeśli intruzi zamierzali go ścigać, miał niewielkie szansę wymknąć się im, oni bowiem mogli przesiadać się na kolejne konie, podczas gdy Conan byłby skazany na jednego, coraz bardziej znużonego wierzchowca. Słońce wspinało się coraz wyżej po błękitnej opończy nieba. Barbarzyńca zatrzymywał się od czasu do czasu, by sprawdzić, czy jeźdźcy nadal podążają jego śladem. Do południa konni zmniejszyli o połowę odległość dzielącą ich od Cymmerianina, lecz gdy obejrzał się następnym razem, nie dostrzegł ich. Wzruszył ramionami, pomyślawszy, że być może przestali się nim interesować i ruszyli w swoją stronę. Gdy słońce rozpoczęło długą wędrówkę ku zachodowi, Conan dostrzegł ruch po lewej i zmełł w ustach przekleństwo. Zbliżało się do niego dwóch jeźdźców. Byli kilkaset kroków od niego i z każdą chwilą zmniejszali dzielący ich dystans. Cymmerianin zaczął skręcać w prawo i spostrzegł, że z tej strony nadjeżdża ku niemu pozostałych trzech mężczyzn. Zostało mu tylko jechać prosto przed siebie. Spiął wierzchowca do raźnego cwału, starając odsądzić się od prześladowców. Wypatrującego dogodnej drogi ucieczki barbarzyńcę trapiło palące pytanie, jak jeźdźcy zdołali go niepostrzeżenie wziąć w kleszcze? Najwyraźniej dobrze znali tę połać stepu. Trawiasta kraina nie była zupełnie płaska, lecz łagodnie pofalowana. Korzystając z osłony naturalnych nierówności terenu, prześladowcy zbliżyli się do Conana, po czym zmusili go do jazdy pod długi stok, na którym jego koń szybko się męczył. Cymmerianin zastanawiał się, z kim ma do czynienia. Gdy jeźdźcy znaleźli się bliżej, dostrzegł, że trzech z nich ma na sobie skórzane zbroje. Dwóch pozostałych było nagich, z wyjątkiem przepasek biodrowych i sięgających po kolana butów z filcowanej skóry. Przez plecy mieli przewieszone zakrzywione szable, a u ich siodeł zwisały łuki większe niż broń Conana. Hyrkańczycy! Rozpoznał ich po nakryciach głów — wysokich spiczastych czapach ze zwisającymi nausznikami. Cymmerianin stwierdził, że należą do jednego z południowo–

zachodnich plemion. Gdy przyglądał się mężczyznom w zbrojach, ujrzał, jak jeden z nich przeskakuje z gracją ze zmęczonego konia na luzaka. Słusznie powiadano, że Hyrkańczycy to najlepsi jeźdźcy na świecie. Teraz wiedział, przed kim ucieka, ale dlaczego? Z pewnością prześladowcy nie zamierzali gonić go przez cały dzień tylko po to, by zdobyć jego konia. Na pewno zorientowali się, że nie bardzo było co kraść. Być może traktowali to jako rozrywkę. Conan przysiągł sobie, że jeśli go dopadną, nauczą się, jak wysoka jest cena takiej zabawy. Gdy boki wierzchowca zaczęły unosić się jak kowalskie miechy, Cymmerianin zmuszony był przyznać, że dalsza ucieczka jest bezcelowa. Mógł co najwyżej zgonić dzielne zwierzę na śmierć i być zmuszonym stanąć do walki pieszo. Rozejrzawszy się, Conan stwierdził, że w okolicy brak jest dogodnego wzniesienia. Przyhamował konia, wyciągnął łuk, założył strzałę na cięciwę i obróciwszy się w siodle, strzelił w najbliższego ze ścigających. Prześladowca miał okrągłą tarczę z vendhiańskiej stali, na barbarzyńską modłę ozdobioną dookoła futrem. Gdy strzała Conana pomknęła ku niemu, uniósł tarczę niemal leniwym gestem i z łatwością zasłonił się przed pociskiem. Cymmerianin spróbował ponownie, tym razem mierząc w jednego z jeźdźców bez zbroi. Mężczyzna odbił strzałę z równą łatwością co poprzednik. Pocisk poszybował ku innemu jeźdźcowi, który też uchylił się przed nim bez wysiłku. — Na Croma! — zaklął Conan. W porównaniu z tymi ludźmi jego starzy towarzysze broni, Kozacy, byli dziećmi, jeśli chodzi o walkę konno. Cymmerianin zastanowił się, dlaczego Hyrkańczycy nie korzystają ze swoich łuków, i natychmiast odpowiedział sobie na to pytanie. Żywy więzień mógł być im przydatny tylko w jednym celu. Uśmiechnął się ponuro. Nim zaciągną go na targowisko niewolników, czeka ich ciężka przeprawa. Zatrzymał konia i wyciągnął nóż. Chociaż Hyrkańczycy byli wyśmienitymi łucznikami i niedościgłymi jeźdźcami, mieli opinię marnych szermierzy. — Chodźcie, pogadajmy jak mężczyźni! — zawołał Conan, przesuwając palcem po ostrzu zhaibarskiego noża. — Mam tu argument, którym przewietrzę wam czaszki! Jeźdźcy zaczęli kłusem zataczać wokół niego szeroki krąg. Wywijali czymś w dłoniach tak szybko, że Conan nie mógł dojrzeć, co to za broń. Cymmerianin nie tracił czasu, starając się mieć równocześnie wszystkich prześladowców w polu widzenia. Liczył, że słuch podpowie mu, który zbliży się za bardzo. Na jego korzyść działało jedno: wiedział, że przeciwnicy chcą pozostawić go przy życiu. On sam nie żywił wobec nich równie dobrodusznych zamiarów. Jeden z jeźdźców krzyknął. Conan dostrzegł coś cienkiego, długiego i poczuł ucisk na ramionach. Natychmiast zrozumiał, że to lina. Odchylił ręce od boków, starając się ją zerwać. Sznur werżnął się jedynie w skórę pod krótkimi rękawami kolczugi. Conan zgiął się niezgrabnie i spróbował przeciąć linę nożem, jednak jeden z jeźdźców błyskawicznie wytrącił mu go z dłoni długim biczem. Batog owinął się kilkakrotnie wokół nadgarstka Cymmerianina, a równocześnie opadł na niego kolejny arkan. Conan spróbował potężnym szarpnięciem wyrwać z siodła jeźdźca z biczem, lecz trzecia pętla, która zacisnęła się na jego szyi, odcięła mu dostęp powietrza. Miotał się w więzach, aż przed oczy zstąpiła mu szkarłatna zasłona. Sznury były cieńsze niż jego mały palec, jednak okazały się silniejsze od wszystkich, z którymi miał do czynienia. Zgrane szarpnięcie trzech jeźdźców sprawiło, że Cymmerianin zwalił się na ziemię. Ostatnim jego widokiem, nim stracił przytomność, była twarz jednego z Hyrkańczyków, uśmiechającego się pod opadającym brunatnym wąsem. Kiedy doszedł do siebie, zapadał zmierzch. Ostatnie posępne promienie słońca kładły się szkarłatną łuną na zachodnim horyzoncie. Zorientował się, że leży na lewym boku. Przygniecione ramię zdrętwiało i czuł, jak gdyby w głowie dudnił mu vendhiański gong

wojenny. Bolała go opuchnięta krtań; słyszał własny chrapliwy oddech. Spróbował przełknąć, lecz uniemożliwiło mu to obrzęknięte gardło i nadmiernie wysuszone usta. Stwierdził, że ręce przywiązano mu do boków. Ciasne, lecz nie na tyle, by zahamować krążenie, więzy spowijały również jego nadgarstki. Miał do czynienia z doświadczonymi ludźmi, którzy wiedzieli, że nikt nie kupi bezrękiego niewolnika. Conan dźwignął się niezgrabnie i zdołał usiąść. Stwierdził, że nie związano mu nóg. Uczyniono tak z bardzo prostego powodu. Gdzie na bezkresnym stepie znalazłby kryjówkę, w której nie odnalazłoby go pięciu jeźdźców? Zostawiono mu tylko przepaskę na biodrach i sandały. To również go nie zdziwiło. Usłyszawszy głosy, odwrócił się w stronę, z której dochodziły. Czterech Hyrkańczyków rozsiadło się wokół tlącego się ogniska, opiekając poćwiartowane kawałki jakiegoś małego zwierzęcia. Obok każdego w odległości kilku kroków stał wierzchowiec uwiązany do wbitego w ziemię palika. Conan stwierdził, że piąty Hyrkańczyk odjechał z pozostałymi końmi, zapewne by je napoić. Mężczyźni rozmawiali ze sobą ściszonymi głosami, od czasu do czasu śmiejąc się półgłosem. Nie zwracali na Cymmerianina najmniejszej uwagi. Gdy woń opiekanego mięsiwa dotarła do nozdrzy Conana, zaburczało mu w brzuchu. — Hej, ty! — zaskrzeczał zduszonym głosem, zorientowawszy się, że jego prześladowcy mówią językiem podobnym do iranistańskiego. — Tak, ty, długowąsy ojcze dzieciom, który przypominasz wioskowego szamana! Nakarmisz mnie, czy spodziewasz się dostać dobrą cenę za szkielet? Cztery oblicza zwróciły się ku niemu. Conan zauważył, że ich twarze miały jasną cerę, aczkolwiek ogorzałą od słońca i wiatru. Dwóch z Hyrkańczyków miało niebieskie oczy. Brązowowłosy mężczyzna, który miał przedtem na sobie zbroję, wstał i podszedł do Cymmerianina. Jego rozkołysany krok świadczył o życiu spędzonym w siodle. Koczownik miał na sobie cienką filcową bluzę i nieodłączną czapę, spod której opadały na plecy długie do pasa, cienkie warkoczyki. — Nie przystoi, by umięśniona małpa z vendhiańskiej dżungli zwracała się bez pozwolenia do szlachetnych hyrkańskich jeźdźców. Zamilcz, kochanku włochatych samic mieszkających na drzewach, a może jutro lub pojutrze rzucimy ci dobrze ogryzioną kość. Po tych słowach kopnął Conana w podbródek i roześmiał się. Cymmerianin runął na ziemię. Zadowolony z siebie Hyrkańczyk nie zauważył, że Conan padając podciągnął nogi pod brodę. Wyhamowawszy, odbił się w przód i prostując obydwie nogi, trafił Hyrkańczyka prosto w żołądek. Mężczyzna wyrzucił powietrze z płuc z głośnym stęknięciem i wywinął kozła w tył, wprost w ognisko. Jego trzej kompani spiesznie odsunęli rożny z mięsem i gromkimi śmiechami skwitowali lekcję udzieloną swemu ziomkowi. Dysząc chrapliwie, Hyrkańczyk dźwignął się na kolana. Ściskając dłońmi brzuch, utkwił w Conanie wściekłe spojrzenie. Gdy odzyskał oddech, wstał i skrzywiony z bólu ruszył w stronę Cymmerianina, wyciągając zakrzywiony nóż. — Może istotnie nie będziesz dobrym niewolnikiem, małpo — powiedział z uśmiechem. — Chyba zamiast tego obedrę cię ze skóry. Potrzebna mi nowa uzda i obicie siodła. — Rozetnij moje więzy, to się przekonasz, do czego się nadaję — odrzekł Conan, patrząc mu prosto w oczy. — Widziałem ropuchy pod kamieniami, które miały więcej odwagi niż ty. — Rozciąć ci więzy? — powtórzył mężczyzna niepomiernie zdziwiony. — Trzeba by być głupcem, żeby utrudniać sobie zabicie człowieka, którego ma się ochotę uśmiercić! — Słusznie prawią, że nie warto mówić z Hyrkańczykiem o odwadze czy honorze! — zripostował Conan, gotując się do ostatecznej próby. Zamierzał przynajmniej zatopić zęby w gardzieli mężczyzny, nim jego ziomkowie ruszą mu z pomocą. — Zaniechaj noża, Torgucie! — rozległ się głos. Koczownik natychmiast cofnął się i schował ostrze do pochwy. Zmrużywszy oczy, Conan popatrzył przez płomienie ogniska na tego, kto wydał to polecenie. Mężczyzna z czarnym wąsem i postrzępioną bródką wstał z

ziemi i podszedł do Cymmerianina. Nie różnił się zbytnio od pozostałych, lecz Conan dostrzegł błyski złotych kolczyków i bransolet. Filcową bluzę Hyrkańczyka pokrywały wyszywane sylwetki zwierząt. Zapewne był to ktoś ze starszyzny plemienia, dowodzący tą grupą wojowników. Mężczyzna przykucnął bez lęku przed Conanem. Wiedział, że jeniec nie powtórzy tej samej sztuczki. — Z jakiego kraju pochodzisz, rabie? Conan ostentacyjnie rozejrzał się na prawo i lewo, jak gdyby zastanawiał się, do kogo skierowane jest to pytanie. — Nie widzę tu żadnych niewolników. Chodzi ci może o te pawiany przy ognisku, czy o łachmytę z bolącym brzuchem, który stoi obok ciebie? Przywódca grupki Hyrkańczyków beznamiętnie wymierzył mu policzek. — Nie potrzebujesz okazywać, że nie brak ci ducha, człowieku. Już się o tym dowiedzieliśmy. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Skąd pochodzisz? — Z Cymmerii — burknął Conan. Osiągnął to, o co mu chodziło: mogli go zabić, ale nie spróbują go bardziej poniżyć. — Nigdy nie słyszałem o takiej krainie — odparł Hyrkańczyk. — Twoja broń i zbroja pochodzi z Vendhii, Turanu i pogranicznych wzgórz. Conan rzucił okiem na leżący przy ognisku ekwipunek, obok miejsca, w którym siedział był herszt Hyrkańczyków. — A twoja z Khitąju i Iranistanu. I co z tego? — Posłuchaj uważnie — mężczyzna utkwił w Conanie spojrzenie niebieskich oczu. — Jesteśmy Hyrkańczykami. Należymy do ludu Arpadów, do szlachetnej hordy Ashkuzów. Jedziemy przyłączyć się do wielkiego wodza, Bartatui, który zbiera wszystkie klany i pomniejsze hordy na wyprawę wojenną, jakiej świat nie widział od wielu pokoleń. Bartatua rozesłał rozkazy, by wszyscy przybywający przywiedli jeńców z niższych ras. Nie wiem, co on zamierza. Możliwe, że przeżyjesz to, co Bartatua planuje dla więźniów, ale nie przeżyjesz mojego niezadowolenia, jeśli nie zmienisz swojego zachowania. — Bardzo dobrze, pojadę z wami — powiedział Conan ze wzruszeniem ramion, jak gdyby czynił wielkie ustępstwo. — Wojowanie to mój fach. Może Bartatua znajdzie dla moich umiejętności lepszy użytek niż niewolnicza praca. Ku jego zaskoczeniu, Hyrkańczycy wybuchnęli piskliwym śmiechem. — Dla ciebie?! — rzekł mężczyzna, którego kopnął. — Jeździsz jak dziesięciolatek, a strzelasz jeszcze bardziej nieudolnie niż dziecko! Twarz Conana zapłonęła z upokorzenia. Przypomniał sobie, z jaką łatwością jeźdźcy osaczyli go i rozbroili. — Mieczem posiekałbym was na psią karmę — powiedział. — Są inne sposoby walki oprócz strzelania z końskiego grzbietu. — Nie potrzeba nam tak niedorzecznych sposobów walki — odrzekł przywódca. — Już mieliśmy z nimi do czynienia. Stawały przeciwko nam armie wielkich miast. Piesi formowali szyk lub konnica ruszała na nas zwartymi oddziałami, starając się skusić nas, byśmy zbliżyli się w zasięg ich włóczni i mieczy. Ze śmiechem szpikowaliśmy ich strzałami i wyciągaliśmy je z trupów, by użyć ponownie. — Skoro jesteście tacy potężni i niezwyciężeni, dlaczego nie podbiliście całego świata? — rzucił szyderczo Conan. — Po co nam cały świat? — Jego rozmówca wzruszył ramionami. — Mamy dla siebie bezkresny step i Wieczne Niebiosa. — On i pozostali wykonali pełen szacunku gest. Conan zrozumiał, że Hyrkańczyk wymienił nazwę siedziby ich bóstw. — Miasta? — ciągnął mężczyzna. — Nadają się do splądrowania. Do czego innego miałyby być nam potrzebne? Jesteśmy jedynym wolnym ludem pod sklepieniem nieba. Mielibyśmy zostać poborcami podatkowymi? Marnotrawić dni na przyglądaniu się, jak wieśniacy trudzą się przy wołach, by

mieć pewność, że nas nie oszukują? — Splunął z niesmakiem. — Nigdy! Człowiek musiałby być głupcem, by pożądać takiego życia, podczas gdy może swobodnie polować i przemierzać step. Władców miast napełnia lęk i obawa przed naszymi niezwyciężonymi hordami, a my zadowalamy się pobieraniem słusznie należącego się nam haraczu. W ten sposób zdobywamy złoto, klejnoty i pachnidła, na które mamy ochotę. Godni pogardy mieszkańcy miast trudzą się, by wyprodukować dla nas te rzeczy, ponieważ to my jesteśmy prawdziwymi panami tego świata. Pozostali Hyrkańczycy krzykami wyrazili poparcie dla jego słów. — Dajcie mi konia, a nim księżyc przejdzie wszystkie fazy, będę jeźdźcem lepszym od was wszystkich. Dajcie mi łuk do ćwiczenia, a przewyższę wszystkich hyrkańskich łuczników. Zawsze gdy podejmowałem się nauki sztuki walki, wkrótce zostawałem w niej mistrzem. Herszt wstał i popatrzył chłodno na Cymmerianina. — Minie kilka dni, nim dołączymy do Bartatui. Masz dość czasu, by udowodnić swoją wartość. Jak się nazywasz, cudzoziemcze? — Conan. — Wiedz, że me imię jest Boria, z klanu Niebieskiego Jelenia, z plemienia Arpadów. Jestem pięćdziesiątnikiem. Wypróbuję cię po drodze. Jeśli umiesz cokolwiek prócz przechwalania się, dowiemy się tego, nim dołączymy do wielkiego wodza. Może będę miał przyjemność powiedzieć mu o tobie kilka dobrych słów. Może Bartatua będzie łaskaw wziąć je pod rozwagę decydując o twoim losie. — To głupota! — wybuchnął ten, którego nazywano Torgut. — Jaki pożytek może mieć Bartatua z takiej miejskiej małpy, karmiącej się wieprzowiną?! Splunął, bacząc, by nie znaleźć się w zasięgu stóp Conana. — Nie ty będziesz o tym decydować, Torgut — odparł Boria. — Pospolity siodłotłuk nie na prawa osądzać, co powinien robić wielki kagan. — Nie zamierzałem w czymkolwiek uchybić, wodzu. — Torgut przyłożył grzbiet dłoni do czoła, rzucając Cymmerianinowi spojrzenie pełne ledwie hamowanej nienawiści. — Bacz, by tak było nadal. — Boria zwrócił się do ludzi przy ognisku: — Dajcie więźniowi jedzenie z jego juków. — Odwrócił się do Conana. — O świcie wyruszamy. Czeka cię trudna podróż. Możesz jej nie przeżyć. Niewiele dbam o to. Powiem ci więcej, kiedy dotrzemy do wielkiego obozowiska. Przywódca odszedł. Jeden z pozostałych Hyrkańczyków, pokryty od barków do kolan tatuażami przedstawiającymi zwierzęta, cisnął Conanowi kilka pasków suszonego mięsa. Cymmerianin musiał przewrócić się na bok i podczołgać, by podnieść je zębami. Boria nazwał go „więźniem”, nie zaś „niewolnikiem”, lecz najwyraźniej różnica była niewielka. Conan o mało nie udławił się twardym kawałkiem mięsa. — Wody! — zawołał. Koczownicy nie zwracali na niego uwagi. Boria skończył ogryzać do czysta kość ze swojej sztuki pieczystego i przemówił do mężczyzny w tatuażach. Hyrkańczyk pogrzebał w jukach i wydostał płytką miskę. Nalał do niej płynu z bukłaka i podsunął ją Conanowi. Cymmerianin zmarszczył nos pod wpływem odstręczającej woni, ale wiedział, że nie ma sensu wybrzydzać najadło i picie. Czekały go srogie przejścia, by im sprostać, potrzebował jak największego zapasu sił. Miska była wypełniona nie wodą, lecz sfermentowanym mlekiem. Conan nie miał pojęcia ani dbał, czy było to mleko owcy, krowy, kozy, jaka czy kobyły. Stepowe ludy żywiły się przeważnie produktami ze swoich stad i doiły samice wszystkich posiadanych zwierząt. Spostrzegł, że miskę wykonano z odciętego wierzchołka ludzkiej czaszki. Z trudnością udało się ją opróżnić. Skrępowany, nie mógł tej nocy liczyć na wygody, lecz zdecydowany był przeznaczyć zapadającą noc na sen. Płytką drzemkę przerwały mu ukąszenia natarczywych owadów. Świt nadszedł zbyt szybko.

— Byłoby głupotą męczyć konie ciężarem twojego cielska — powiedział Boria, wiążąc postronek na masywnym karku Conana. — Wy, mieszkańcy miast i wsi, nawykliście poruszać się pieszo. Jeśli nie nadążysz, będziemy cię wlec. Osiodławszy konie, Hyrkańczycy ruszyli lekkim kłusem na wschód. Conan biegł z luzakami, starannie dostosowując krok do tempa najwolniejszego z nich. Jeśli aroganccy koczownicy spodziewali się, że ujrzą go wleczonego bez tchu po ziemi, to czekała ich niespodzianka. Conan, niezrównany biegacz, z łatwością dotrzymywał kroku wierzchowcom. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Hyrkańczycy od czasu do czasu oglądali się za siebie. Ich oczy rozszerzały się coraz bardziej ze zdumienia na widok więźnia, biegnącego bez wysiłku razem z końmi. Dla tych ludzi, którzy tylko w wyjątkowych sytuacjach pokonywali pieszo najwyżej kilkadziesiąt kroków, było nie do pojęcia, by człowiek był w stanie dotrzymać kroku koniowi. Lecz Cymmerianinom bieg przychodził równie łatwo jak oddychanie czy walka. Conan wiedział, że w tym niespiesznym tempie zdoła biec cały dzień, jednak zorientował się, że czekają go kłopoty, gdy Torgut przejął sznur. — Nasz więzień wygląda na znudzonego i zniechęconego. Może kilka ćwiczeń poprawi jego humor. Z tymi słowami Hyrkańczyk wbił pięty w końskie boki. Zwierzę zaczęło biec równym kłusem. Gdy sznur naprężył się, Conan wydłużył krok. Spodziewał się czegoś podobnego. Mógł biec równie szybko jak posuwający się truchtem koń i był w stanie utrzymywać to tempo dłużej niż ktokolwiek, jednak nie miał szans wytrzymać go równie długo jak dobry wierzchowiec. Gdyby Hyrkańczyk zmusił konia do szybkiego galopu, Cymmerianin musiałby podjąć desperacki wysiłek, by nie być wleczonym po ziemi. Pot zaczął zalewać oczy Conana. Jego oddech stał się głęboki i zdyszany. Nie był jeszcze wyczerpany, ale niewiele mu do tego brakowało. Pozostali jeźdźcy zrównali się z Torgutem, ze śmiechem zachęcając go do kontynuowania zabawy. Conan złowił chłodny, badawczy wzrok Borii. Odbijając się w pędzie od suchej; wysokiej trawy, Cymmerianin zastanawiał się, czy nie schwycić liny w zęby i spróbować ją przegryźć. Prawdopodobieństwo powodzenia było małe. Jeszcze nigdy nie natknął się na tak mocną i cienką linkę. Poza tym na jego karku zaciskała się druga pętla. Obejrzawszy się, Torgut dostrzegł, że Conan nie pozostaje w tyle. Z wykrzywioną z furii twarzą trzasnął szpicrutą w koński zad. Wierzchowiec zerwał się do pełnego galopu. Conan wciągnął głęboko powietrze w piersi i zaczął biec z całych sił, nie chcąc dopuścić, by napinająca się lina powaliła go na ziemię. Z powodu związanych rąk brakowało mu zwykłego wyczucia równowagi. Gdyby upadł, wleczony po nierównej ziemi doznałby w najlepszym razie poważnych potłuczeń. Bardziej prawdopodobna była śmierć ze złamanym karkiem lub z uduszenia. Boria pewnie byłby niezadowolony, jednak Torgut zbyt nienawidził Cymmerianina. Słodka zemsta była dla koczownika więcej warta niż połajanka wodza. Bieg Conana nie był bezcelowy. Cymmerianin rozglądał się za kamieniem, pniem czy czymkolwiek, o co mógłby zaczepić linę. Skoro była mu pisana śmierć, pragnął zabrać Torguta ze sobą. W końcu Conan dostrzegł to, czego szukał. Kilkanaście kroków przed sobą zobaczył jedno z rzadkich na stepie drzew. Karłowata, węźlasta, pokręcona od wiatrów roślina była niewiele wyższa od krzaka, jednak Cymmerianin zdawał sobie sprawę, że jej żylasty, umęczony pień musi być zdumiewająco wytrzymały. Wiedział również, że sprzyjało mu szczęście, ponieważ podczas dnia wędrówki przez step można było natknąć się na najwyżej cztery czy pięć takich pokurczonych drzewek. W miarę zbliżania się do drzewa, Conan zorientował się, że Torgut zamierza wyminąć je z prawej strony. Cymmerianin skręcił w lewo, by łącząca ich lina trafiła prosto w pień. — Torgut! — zawołał jadący nieco z tyłu Boria, który zrozumiał fortel Cymmerianina. Było jednak za późno. Conan dopadł do drzewa i okrążył je błyskawicznie. Odchyliwszy się, wsparł się na linie, skutecznie ją blokując.

Torgut zdążył jedynie obejrzeć się, po czym owinięty wokół nadgarstka sznur szarpnął go gwałtownie. Hyrkańczyk zwalił się na ziemię z potężnym łoskotem, tracąc dech w piersiach. Uśmiechnięty Conan obiegł pień w odwrotną stronę i dopadł leżącego. Pozostali jeźdźcy już zawracali konie, jednak nie zdążyli dotrzeć do Torguta przed Conanem. Znalazłszy się kilka kroków od Hyrkańczyka, Cymmerianin odbił się od ziemi zgrabnie jak antylopa i obiema stopami wylądował na brzuchu Torguta. Resztki powietrza, które ostały się w płucach Hyrkańczyka, zostały z nich wypchnięte przy akompaniamencie rozpaczliwego krzyku. Conan opadł na kolana i usłyszał luby chrzęst łamanych żeber. Cymmerianin zerwał się znów na równe nogi i gotował do skoczenia prześladowcy na twarz, gdy podjechał do niego Boria. Dowódca zdzielił go z całej siły drzewcem łuku. Ciężka, sprężysta broń z drewna i rogu trzasnęła Conana w podstawę czaszki. Przed oczami Cymmerianina wybuchnęło rojowisko szkarłatnych gwiazd. Bez zmysłów runął na nieprzytomnego przeciwnika. ROZDZIAŁ 2 W blasku zachodzącego za stepem słońca rysowały się wieże miasta. Dwóch jeźdźców zatrzymało wierzchowce na skraju skarpy, dającej widok na żyzną dolinę, w której pyszna Sogaria gnieździła się jak wielki klejnot na poduszce z zielonego jedwabiu. Dookoła rozciągała się jałowa równina, lecz w dolinie woda, celebrująca swoją pradawną magię, sprawiała, że roślinność kwitła. Szlaki wielu karawan zbiegały się w tym zakątku dobrze utrzymanych pól i sadów, gdzie nawet parobkowie nosili jedwabie, sprzedawane w Sogarii tak tanio jak bawełna w Vendhii czy len w królestwach Zachodu. — Wkrótce zabrzmią gongi, pani — powiedział mężczyzna, w którym płaskie rysy i skośne oczy zdradzały przedstawiciela jednego z wschodnich, hyrkańskich plemion, sławnych z najazdów na ziemie Khitaju. — Bramy zostaną zamknięte na noc — splunął na ziemię. — Takie są obyczaje mieszczuchów, którzy ze strachu zapierają na noc bramy, zaszywają się w domach i zatrzaskują drzwi i okiennice, tak by do środka nie dostało się nawet świeże powietrze. Nie zdołasz dostać się tam przed nadejściem ranka. — Wiem, jak wyglądają miejskie zwyczaje, Bajazet — odpowiedziała niecierpliwie kobieta. — Zdołam dostać się do środka. Marnujemy tu tylko czas. Obydwoje pokierowali wierzchowce w dół skarpy. Zwierzęta czując wodę w dole schodziły ochoczo. Trzeba było je powstrzymywać, by nie zerwały się do ryzykownego kłusu po niepewnym gruncie. Mężczyzna nosił strój typowy dla stepowych koczowników, aczkolwiek z powodu letniego upału zostawił na sobie tylko luźne spodnie i wysokie buty z miękkiej skóry. Wiózł wiele broni, jednak przy pasie miał jedynie sztylet. Lanca, łuk i szabla zwisały przy siodle. Dla Hyrkańczyka broń przymocowana do uprzęży była warta tyle samo, co noszona przy boku. Kobieta miała na sobie czarną szatę skrywającą ją od wierzchołka głowy do kostek. Wycięto w niej jedynie otwory na rękawy i szparę na oczy. Tę ostatnią zasłaniał dodatkowo cienki woal, tak że twarzy kobiety w ogóle nie było widać. Rękawice i wysokie buty kryły to, czego nie zasłaniała szata. Zbliżając się do miasta, wędrowcy minęli pierścień zagród dla bydła i wspólnych pastwisk dla wielbłądów, koni i wołów należących do odwiedzających gród karawan. Bliżej bramy miejskiej znajdowały się obozowiska wędrowców, którzy dotarli do miasta po zamknięciu bram lub którzy woleli nocować poza jego murami. Wokół dymiących ognisk słychać było rozmowy w tuzinie języków. Siedzący przy nich mężczyźni nieustannie opędzali się witkami od natrętnych komarów. Kobieta zsiadła z konia i podała wodze Bajazetowi.

— Wrócę przed wschodem słońca. Odprowadź konie i zajmij się nimi. Wróć, gdy tylko zacznie się rozjaśniać. Nie spij się, pamiętaj! Słabość koczowników do mocnych trunków była wręcz legendarna. — Jak każesz, pani. Bajazet odprowadził wierzchowce. Kobieta zaczęła torować sobie drogę pomiędzy ogniskami. Uczestnicy karawan nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. Równie dobrze mogłaby być niewidzialna. Zakładali, że zawoalowana kobieta jest własnością innego mężczyzny, dlatego nie próbowali jej zaczepiać. Między ogniskami krążyły również mężczyźni i chłopcy, którzy najwyraźniej nie przybyli z karawanami, oraz inne kobiety. Przeważnie nie zawoalowane, handlowały wieloma towarami: jedzeniem, winem, błyskotkami, a także sobą. Można było tu spotkać wróżbitów i pisarzy podań oraz listów, grajków i sztukmistrzów. Wszyscy garnęli się, by zapewnić uczestnikom karawan zaopatrzenie i rozrywki, włącznie z towarami i usługami, które były zakazane w obrębie miasta. Kobieta poruszała się pod prąd różnobarwnego ludzkiego strumienia ku jego źródłu: niewielkiej furtce osadzonej w jednej z wielkich, drewnianych bram miejskich. Samotny wartownik opierał się obok nich na włóczni. Przepuszczał wszystkich, którzy okazywali mu ołowianą płytkę z odciskiem pieczęci jednego z radnych miejskich. Zawoalowana kobieta podeszła do wartownika, gdy tylko w jego pobliżu zrobiło się pusto. Strażnik przyjrzał się jej z ciekawością. — W czym mogę pomóc, pani? Był pewny, że tylko żona kogoś ważnego może nosić tak gęsty woal. — Chcę wejść do miasta — odparła kobieta. — Masz pozwolenie, pani? W jej dłoni pojawiła się uniwersalna przepustka — lśniące złoto. Wartownik rozejrzał się szybko, upewniając się, że nikt nie stoi w pobliżu. Złoto zniknęło za jego pasem i żołnierz skinął nieznacznie głową. Kobieta przeszła przez bramę i zniknęła. Khondemir stał na wysokim balkonie, badawczo przyglądając się gwiazdom. Na marmurowym parapecie znajdował się delikatny, skomplikowany instrument ze spiżu i kryształów. Mag co chwila spoglądał przez to urządzenie, ostrożnie poprawiając jego ustawienie szczupłymi długimi palcami. W końcu wyprostował się i podszedł do stolika. Umoczył pióro w inkauście i zanotował na wybornym pergaminie dokładną godzinę i dzień, kiedy karminowa planeta znalazła się w Domenie Węża. W tej chwili jego uwagę przykuły dźwięki z dołu. Wychylił się przez balustradę i popatrzył na ulicę. Mieszkał w najlepszej dzielnicy, gdzie nocni spacerowicze należeli do rzadkości. W świetle rozstawionych co dwadzieścia kroków latarni dostrzegł postać w czerni, wkraczającą na jego dziedziniec. Po pewnym kroku poznał kto to. Wrócił do swojego gabinetu i pociągnął za sznur dzwonka. Chwilę później pojawił się służący. — W ogrodzie jest dama. Przyprowadź ją natychmiast do mnie, a potem przynieś wino i przekąski. Sługa skłonił się nisko i wyszedł. Po paru minutach rozległo się ciche stukanie do drzwi. — Proszę — rzekł mag. Sługa z ukłonem wpuścił kobietę do środka i odszedł. Gdy tylko drzwi zamknęły się, kobieta ściągnęła opończę i potrząsnęła głową. Bujne czarne włosy rozsypały się na jej ramiona. — Myślałam, że się w tym uduszę! — powiedziała. — Witaj, Khondemirze! — Witaj, Lakhme — odparł mag. Kobieta, do której się zwrócił, miała rysy charakterystyczne dla członkini jednej z wysokich vendhiańskich kast. Chociaż była niska, jej zmysłowa sylwetka przypominała świątynne

rzeźby z jej ojczyzny. Pod opończą miała tylko wąską przepaskę biodrową i buty sięgające po kolana. Była olśniewająco piękna. Najbardziej uderzała jej biała jak kość słoniowa, idealna karnaqa. Lakhme zachowała ją dzięki stałemu używaniu wonnych olejków oraz unikaniu słońca i wiatry. — Mam mało czasu — powiedziała, ściągając rękawice. — Wielka horda Bartatui wyruszy, nim księżyc znów wkroczy w tę samą fazę. — Udało się mi to wykryć — odpowiedział z namaszczeniem Khondemir. — Przepowiedziały to gwiazdy oraz pewne duchy, z którymi utrzymuję łączność. Lakhme rzuciła mu drwiące spojrzenie. — Wy, czarnoksiężnicy, zawsze staracie się wmówić, że dzięki swoim mocom potraficie poznać przyszłość i wiedzieć o wydarzeniach w odległych krainach, założę się jednak, że o wiele bardziej cenicie sobie zwykłych szpiegów. Po co inaczej byłabym ci potrzebna? — Istotnie, szpiedzy mają dla mnie pewną wartość, potwierdzają bowiem to, co przewidziałem — w kącikach cienkich ust Khondemira pojawił się wątły uśmieszek. — Sama wiesz, że mam z ciebie i inny pożytek… Podszedł do Lakhme i otoczył ją ramionami. Kobieta oparła dłoń o jego pierś i popatrzyła na niego z ironią. — Czy twoi czarodziejscy bakałarze nie pouczyli cię, że folgowanie cielesnym żądzom doprowadza do poważnego nadwątlenia sił magicznych? — Pouczyli — odparł. — Był to jeden z paru przypadków, kiedy się mylili. Puścił ją, gdy dyskretne pukanie oznajmiło o przybyciu służącego. Lakhme stała nieruchomo przy drzwiach, dopóki mężczyzna nie postawił tacy na niskim stoliku i wyszedł. Potem Vendhianka wzięła z rąk Khondemira kielich z winem i powoli przeszła po pokoju, podziwiając wystrój wnętrza. Zdawała się nie zwracać uwagi na swoją nagość. — Miło znów znaleźć się w cywilizowanych okolicach — powiedziała. — Hyrkańczycy nie doceniają zmysłowych uciech, z wyjątkiem rozkoszy konnej jazdy i zwierzęcego pijaństwa. Przesunęła palcami po szkatułce z drewna sandałowego, oblicowanej zdobieniami z kłów mamuta. — Niektórzy czują pociąg do pięknych niewiast — stwierdził Khondemir. — Traktując je jako łupy wojenne. — Lakhme wzruszyła gładkimi ramionami, sprawiając, że jej piersi zadrżały. — Bartatua jest bardzo dumny, ponieważ odebrał mnie swojemu największemu wrogowi, Kuczludze. Pokazując mnie swoim ludziom, Bartatua przypomina im, że zabił Kuczlugę własnymi rękami i zabrał mu jego kobietę — zgarnęła w garść wyszywaną draperię, przyłożyła ją do twarzy, wciągając w nozdrza zachowaną w niej woń kadzidła. Z lubością zaczęła nacierać się tkaniną. — Nie masz pojęcia, co znaczy mieszkać w nędznych namiotach tych dzikusów, obchodząc się bez najprostszych wygód! — Lakhme puściła draperię, podeszła do tacy i podniosła z niej rożen z opieczonym mięsem, posypanym ziołami i zawiniętym w winne liście. Czytała w oczach czarnoksiężnika o wiele wyraźniej niż on sam w gwiazdach. — Jako pierwsza łupem Bartatui ma paść Sogaria. Jest bogata i położona w ważnym punkcie między Wschodem i Zachodem. W pobliżu nie ma miast, które mogłyby udzielić jej pomocy. To łakomy i łatwy kąsek. Od pokolenia nie było tu wojny. — Sogaria otoczona jest murami, ma też spichrze pełne zboża. — Khondemir z wysiłkiem oderwał myśli od jej gibkiego białego ciała. — Nawet jeśli Bartatui uda się zjednoczyć stepowe plemiona, jak strzelający z końskich grzbietów łucznicy zdołają przeprowadzić oblężenie? — To dzikus, ale nie głupiec — odparła Lakhme, odkładając pusty rożen i wybierając pocukrzony daktyl. — Obmyślił już plan oblężenia Sogarii, zakładając, że wszystkie plemiona okażą mu posłuszeństwo. Traktuje to jako dobrą zaprawę przed kolejnymi podbojami. Zamierza panować nad całymi narodami. — Turanem? — zapytał Khondemir.

— Najpierw chce podbić Khitaj, nim zwróci się przeciw Zachodowi — jej podmalowane henną oczy śledziły bacznie każdy ruch czarnoksiężnika. — Przede wszystkim musi podbić Turan. Potem może robić, co zechce — powiedział zduszonym głosem Khondemir. Zatrzymawszy się przed czarnoksiężnikiem, Vendhianka przesunęła palcem po smoku wyszytym na piersiach jego szaty. — Bartatua ma inne plany. — Zajmiemy się nim oboje — odrzekł mag i spróbował objąć Lakhme ponownie, lecz tym razem odepchnęła go zdecydowanie. — Nie tak szybko, czarowniku! Bartatua zabił mojego poprzedniego pana i ty musisz zrobić to samo! Oddaję się tylko swoim zdobywcom. Nikt pośledniejszy nie może liczyć na moje względy. Jeśli mnie pragniesz, zabij Bartatuę i zapanuj nad jego armią. — Cenisz się bardzo wysoko, kobieto! — Khondemir zaczerpnął powietrza. Oddychał głęboko i nierówno. W głowie kręciło się mu od żądzy i wściekłości. — Ciesz się, że jesteś potrzebna do realizacji moich planów! — Muszę już iść — odpowiedziała Lakhme, zgarniając płaszcz i rękawice. — Bartatua sądzi, że co sześć księżyców potrzebuję dziesięciu dni na pewne obrzędy religijne. Najdalej za pięć dni muszę znaleźć się z powrotem w jego namiocie, inaczej zacznie zadawać pytania, na które będzie mi ciężko odpowiedzieć. Nie grzeb się, powiedz mi, co mam robić. Gdy ciało kobiety, której wyczekiwał z takim utęsknieniem, zniknęło pod połami opończy, czarnoksiężnik zdołał jako tako zapanować nad myślami. — By umożliwić realizację naszych planów, muszę zapanować nad duszą i umysłem Bartatui. Najskuteczniejszym sposobem osiągnięcia tego celu jest zdobycie substancji, które niedawno stanowiły część jego osoby. Wskazałyby one moim sługom ze świata duchów drogę, którą mogłyby wtargnąć w jego istotę i nagiąć umysł Bartatui do mojej woli. — Jakich substancji? — Włosów, obciętych paznokci, kawałków naskórka i… — zawahał się — tego, co tylko nałożnica może zebrać… — Dostaniesz to — odpowiedziała Lakhme bez najmniejszego skrępowania, jakby czarnoksiężnik prosił ją o zrobienie zakupów na targu. — Czas już na mnie. Następnym razem spotkamy się w Grodzie Kurhanów. Bywaj. Wyszła, zamiatając podłogę połami opończy. Khondemir nalał sobie drugi kielich wina. Doszedł do wniosku, że Lakhme mogłaby okazać się bardzo niebezpieczna, gdyby pozostawił ją przy życiu po zrealizowaniu swoich planów, lecz takim rozmyślaniom na razie mógł dać spokój. Był pewny, że wkrótce ją posiądzie, a co ważniejsze, zdobędzie władzę nad hordą Bartatui i poprowadzi ją przeciw królowi Yezdigerdowi Turańskiemu. Wizja zemsty sprawiała, że ryzyko było opłacalne. Myśli Lakhme idącej spokojnymi ulicami były zupełnie inne niż te, którymi napawał się czarnoksiężnik. Zawsze zaskakiwało ją to, jak łatwo jest zwodzić mężczyzn i manipulować nimi. Jeśli kobieta była piękna, inteligentna i bezwzględna, mogła nagiąć do swojej woli nawet najpotężniejszego przedstawiciela odmiennej płci. Jak łatwo było wmówić silnemu mężczyźnie, że zdobywszy ją, stanie się niezrównanym bohaterem! Nawet dzieci wykazywały więcej rozumu. Od dnia gdy głodujący rodzice sprzedali Lakhme wędrownemu handlarzowi, nauczyła się sztuki przemieniania swojej bezradności w siłę. Wyrastając z chudego dziewczątka na piękną kobietę, pojęła, na czym powinna opierać się jej siła. Handlarz dogadzał jej, zaopatrywał w najbardziej wyszukane pachnidła i posyłał do sławnych kurtyzan na lekcje sztuki zadowalania mężczyzn. Najbardziej jednak interesowały Lakhme opowieści jej mistrzyń o bezmyślnej

gadatliwości bogatych i potężnych mężczyzn. Ich języki rozwiązywały się, gdy tylko znaleźli się w ramionach uległych i doświadczonych kobiet. Handlarzowi marzyło się, że dzięki Lakhme zbije fortunę. Zamierzał zabrać ją do jednej z metropolii i sprzedać do haremu jakiegoś szlachcica, może nawet króla. Kiedy osądził, że dziewczyna osiągnęła szczyt urody i powabu, zapakował ją w zasłonięty kotarami, dźwigany przez wielbłądy palankin i wyprawił się z karawaną do letniego pałacu króla w pięknej dolinie Kangra na północy kraju. Lakhme, która dopiero co przestała być dzieckiem, szybko znudziła się przesiadywaniem w dusznym, zamkniętym palankinie, bezustannie kołyszącym się w rytm kroków wielbłąda. Pewnego popołudnia, usłyszawszy rozmowę, wyjrzała, by sprawdzić, co się dzieje. Znalazła się twarzą w twarz z dowódcą straży karawany, dzikim hyrkańskim wojownikiem. Oczy mężczyzny rozszerzyły się na jej widok. Tego wieczora posłyszała odgłosy kłótni. Jeden z głosów należał do handlarza. Wzniósł się do gniewnego pisku, nim uciął go przerażający trzask uderzenia. W chwilę później wystraszona dziewczyna ujrzała, że zasłona lektyki zostaje zdarta na bok. Ukazała się sylwetka konnego Hyrkańczyka, który jednym szarpnięciem wyciągnął ją ze środka i przerzucił sobie przez siodło. Unoszona przez galopującego konia Lakhme dostrzegła jeszcze handlarza leżącego w kałuży krwi i wpatrującego się w niebo niewidzącym spojrzeniem. Nie odczuwała smutku z powodu śmierci handlarza. Była dla niego wyłącznie dorodnym okazem na sprzedaż, traktowanym tak jak koń czystej krwi. Lakhme nauczyła się jednak nowej ważnej rzeczy: mężczyźni byli gotowi zabijać, by ją zdobyć. Brutalna siła hyrkańskiego wojownika nie wywarła na niej wrażenia. Pragnęła kogoś, kto dowodził tysiącami takich osiłków. Po miesiącu przywódca hordy dwudziestu nomadów zabił wojownika i przywłaszczył sobie Lakhme. Dziewczyna szybko nauczyła się języka i przekonywała kolejnych panów, że za wszelką cenę musi ustrzec swe piękno przed działaniem stepowego wiatru i słońca. Żony i starsze konkubiny były wyrzucane z najwystawniejszych namiotów, by zrobić jej miejsce. Zyskiwała w ten sposób ich nienawiść, ale nigdy na długo. Kurtyzany nauczyły ją, między innymi, sztuki sporządzania napojów sprowadzających namiętność, sen i śmierć. Kiedy zaś kapłani i uczeni mężowie odwiedzali obozy koczowników, Lakhme dyskutowała z nimi przez półprzejrzystą zasłonę. Dzięki temu dowiedziała się, w jaki sposób działa i jak rozdzielona jest władza na świecie, jak wojny i dynastyczne małżeństwa powodują zmiany granic oraz sfer wpływów. Gdy jednak święci mężowie i filozofowie rozprawiali o takich pojęciach, jak współczucie, litość czy sumienie, Lakhme spychała ich słowa w niepamięć jako niedorzeczne bajania. Za każdym razem, gdy jej pana odwiedzał znaczniejszy od niego wódz, starała się gościa omotać. Żaden Hyrkańczyk nie oddawał swojej kobiety innemu, bez względu na pozycję, dlatego też w nieunikniony sposób dochodziło do walki. Lakhme odchodziła z nowym panem i natychmiast rozglądała się za następnym. Pod koniec trzeciego roku Lakhme znalazła się w haremie Kuczlugi, wodza dużej hordy. Był to dla niej czas goryczy, ponieważ w okolicy nie było wodza znaczniejszego od Kuczlugi. Sam Kuczluga okazał się bezmyślnym chamem, który nie miał szans być kimś więcej niż dzikim wodzem innych dzikusów. Wreszcie pewnego dnia u Kuczlugi pojawił się Bartatua. Był to wódz jednej z pomniejszych hord, Ashkuzów. Lakhme słyszała o nim. Wiedziała, że jako dziecko został wodzem po śmierci swojego ojca i zebrał poróżnione rody i klany Ashkuzów w silną armię. Dzięki dyplomacji i sile sprawił, że przyłączyło się do niego kilka innych plemion. W chwili gdy Lakhme ujrzała wciąż młodego wodza Ashkuzów o kasztanowych włosach, uświadomiła sobie, że stoi za nim siła i przeznaczenie. Uwiedzenie Bartatui stało się najdonioślejszym zadaniem Vendhianki. Cały wieczór przysłuchiwała się, jak Bartatua namawia Kuczlugę, by przyłączył się do niego w celu

stworzenia wielkiej hordy, przed którą nic i nikt się nie oprze. Kuczluga z właściwą sobie arogancją wyśmiał młodszego wodza. Łaskawie powiadomił gościa, że gdyby powstała taka horda, sam podjąłby się przewodzenia jej, Bartatua zaś otrzymałby miejsce w hierarchii niższe niż synowie i siostrzeńcy Kuczlugi. Wściekły Bartatua opuścił namiot, nie fatygując się stosownym pożegnaniem. Lakhme dowiedziała się, gdzie Bartatua poi rano konie. Następnego dnia czekała tam na niego. Hyrkańczycy kąpali się tylko w łaźniach parowych, bowiem zanieczyszczanie płynącej wody było zakazane przez ich religię. Vendhianom nie było to wzbronione. Kiedy Bartatua dotarł do strumienia, ujrzał porażający widok: Lakhme zanurzoną po kolana i odzianą wyłącznie w rozpuszczone czarne włosy. Udając zaskoczenie i zawstydzenie, wśród westchnień i jęków dziewczyna powiadomiła go, jak się nazywa i do kogo należy. Tego wieczoru dysputa Kuczlugi i Bartatui zakończyła się pojedynkiem. W geście dobrej woli Bartatua przybył bez broni, ale Kuczluga, podnieciwszy się własną gniewną tyradą, wyciągnął szablę i wygnał młodszego mężczyznę z namiotu, gdzie Bartatua stawił mu czoło. Ludzie Kuczlugi mieli miażdżącą przewagę liczebną nad świtą gościa, lecz żaden Hyrkańczyk nie wtrąciłby się w walkę na śmierć i życie, w której brał udział jego wódz. Pozwoliwszy Kuczludze pomachać szablą, Bartatua na koniec wyrwał mu broń i gołymi rękami skręcił kark. Nikt nie żywił wątpliwości, że walka była uczciwa. Starszyzna hordy Kuczlugi uznała zwierzchnictwo Bartatui. Jego najbliżsi krewni uciekli, by zachować życie. Dla Lakhme najważniejsze było, że zyskała mężczyznę o jakim marzyła: bezczelnego i bezgranicznie ambitnego. Bartatua miał tę dodatkową zaletę, iż był inteligentny na tyle by słuchać dobrych rad, nawet z ust swojej nałożnicy. Przez rok Lakhme podpowiedziała mu prawie wszystkie detale jego planu podbojów. Skłamała Khondemirowi co do uczuć, którymi obdarzał ją Bartatua. Miłość wodza Ashkuzów była tyleż bezgraniczna, co ślepa. ROZDZIAŁ 3 Niewielka grupa, dowodzona przez Borię, dojechała do wielkiego obozowiska piątego dnia po schwytaniu Conana. Cymmerianin był dokładnie związany, lecz przynajmniej jechał, nie gonił za koniem. Torgut żądał, by go zabić, jednak Boria odmawiał pozbycia się cennego niewolnika, a sam Torgut był zbyt poturbowany, by móc zaszkodzić Conanowi. Z ręką na temblaku i torsem oplecionym łupkami oraz rzemieniami zapobiegającymi przemieszczaniu się połamanych żeber, Torgut tylko popatrywał jadowicie na barbarzyńcę. — Tutaj kończą się pieszczoty — syknął, krzywiąc się z bólu, gdy dojechali do obozu. Conan rozejrzał się. Obozowisko ciągnęło się wiele mil wzdłuż niewielkiego strumienia, podzielone z grubsza na dwie części w jego górnym i dolnym biegu. W górnym biegu znajdowały się stare, garbate namioty Hyrkańczyków, dalej zaś wielkie zagrody dla koni i reszty inwentarza. Conan zauważył, że owiec i bydła zaledwie wystarczało, by wyżywić koczowników. Właściwe stada znajdowały się na letnich pastwiskach, doglądane przez kobiety i chłopców. Tutaj był obóz wojskowy. Wjeżdżająca do obozowiska grupa minęła łuczników strzelających do nieprawdopodobnie dalekich celów. Niektórzy Hyrkańczycy wypuszczali strzały stojąc na ziemi, jednak większość ćwiczyła z końskich grzbietów. Najzręczniejsi strzelali w pełnym galopie, a niektórzy odwracali się w siodłach, mierząc w oddalający się cel. Conan zwątpił nieco w swoją przechwałkę, że w ciągu miesiąca zdołałby dorównać hyrkańskim łucznikom. Cymmerianin miał niewielkie pojęcie o strojach i ozdobach hyrkańskich plemion, zorientował się jednak, że w obozie zebrali się przedstawiciele wielu hord. Wojownicy odziewający się w khitajskie, vendhiańskie i iranistańskie stroje poruszali się przeważnie po

obrzeżach obozowiska. Koczownicy produkowali niewiele ubrań na swoje potrzeby. Ich dziełem były jedynie grubo pikowane kaftany, uprząż i namioty. Tkaniny, większość wyrobów kowalskich, a nawet łuki i siodła produkowano w miastach i wsiach. Mieszkańcy zachodniej części stepu mieli przeważnie jaśniejszą cerę i włosy oraz niebieskie oczy. Lubowali się w obfitych i wymyślnych tatuażach. Ich wschodni sąsiedzi byli bardziej przysadziści, mieli płaskie rysy, skośne oczy i rzadkie bródki. Wszystkich cechowały kabłąkowate nogi, będące efektem życia spędzanego w siodle. Hyrkańczycy żywili podziw dla fizycznej siły, jednak w odróżnieniu od innych ludów nie cenili wysokiego wzrostu. Twierdzili, że człowiek na końskim grzbiecie dorównuje najwyższemu piechurowi. Rozpytawszy kilku wojowników, Boria powiódł swoją grupę w głąb obozu. W końcu dojechano do głębokiej jamy wykopanej blisko środka obozowiska. Prowadziła do niej tylko jedna rampa, a wokół jej obrzeża krążyli znudzeni wartownicy z napiętymi łukami. Dół był pełen mężczyzn. Boria przekazał Conana oszpeconemu bliznami wojownikowi, stojącemu obok khitajskiego skryby. Khitajczyk siedział przy składanym stoliku, na którym leżały pędzelki, kostki suchego inkaustu i zwoje papieru. — Uważaj na niego — ostrzegł Boria. — To prawdziwy połykacz ognia. Wojownik spojrzał na Conana z pogardą. — W tej dziurze nawet najhardszy więzień szybko zmięknie — przeniósł spojrzenie na pętające Cymmerianina, wymyślnie powiązane sznury. — Wygląda na twardą sztukę, inaczej nie zużylibyście na niego sznurów, których wystarczyłoby na trzech niewolników. Boria i jego ludzie ostrożnie rozwiązali Cymmerianina. Barbarzyńca przeciągnął się, by przywrócić krążenie w zdrętwiałych kończynach. Popatrzył na zbiorowisko nieszczęśników w dole i odwrócił się do wojownika stojącego przy skrybie. — Nie marnujcie czasu na wsadzanie mnie tutaj. Zabierzcie mnie do Bartatui. Wojownik popatrzył na niego ze zdumieniem i przeniósł spojrzenie na Borię. — Powinieneś był mnie uprzedzić, że jest nie tylko dziki, ale i szalony. — To ty nadzorujesz niewolników — odparł z uśmiechem Boria. — Możesz z nim zrobić, na co masz ochotę, ale radzę ci nie odwracać się do niego plecami. Wszyscy z wyjątkiem Torguta roześmiali się głośno. Wojownicy Borii zawrócili konie i odjechali. Nadzorca niewolników potrząsnął głową, marszcząc brwi. — Podaj skrybie swoje nazwisko i narodowość, rabie. — Jestem Conan z Cymmerii. Khitajczyk z wygoloną głową ujął pędzelek, umoczył go i potarł o kostkę suchego czerwonego inkaustu. — Twoje imię to dźwięki, których nie mam jak zapisać, a o twoim narodzie nigdy nie słyszałem. Szybkimi, zręcznymi ruchami dłoni Khitajczyk nakreślił dwa skomplikowane ideogramy. — Co one znaczą? — spytał Conan. — W moim języku: „wysoki czarnowłosy cudzoziemiec”. Niewolnicy żyją krótko i nie potrzebują imion. — Właź do dołu, rabie! — rozkazał nadzorca niewolników, trącając Conana w ramię zwiniętym pejczem. Cymmerianin odwrócił się doń z piorunującym spojrzeniem, nadzorca zaś cofnął się o krok, opuszczając dłoń na rękojeść szabli. Conan zastanawiał się, czy go zabić. Wokół było pod dostatkiem koni, a na wyrwanie Hyrkańczykowi broni, usieczenie go, wskoczenie na koń i odjazd potrzebowałby tylko chwili. Gdyby znajdował się wśród przedstawicieli jakiegokolwiek innego narodu, nie zawahałby się ani chwili, jednak wśród Hyrkańczyków zachowanie takie było pozbawione sensu. Wyborni łucznicy naszpikowaliby go strzałami, nim dojechałby do skraju obozowiska. Najpewniej nie raniąc konia, dodał w myślach, schodząc do niecki.

Conan nieraz już trafiał do zagród dla niewolników i wiedział, czego się spodziewać. Gdy zstępował z pochylni, w jego stronę odwróciło się zaledwie kilka głów. Więźniowie byli tak załamani i apatyczni, że nie dbali, co dzieje się wokół. Większość siedziała w bezruchu lub leżała, wpatrując się pustym wzrokiem w ziemię. Conan poczuł przepełniającą go odrazę. Gdyby norę wypełniały kobiety i dzieci, być może ogarnęłaby go litość. Niewolnikami byli jednak zdrowi, sprawni mężczyźni. Ludzie, którzy nie okazywali buntowniczości, byli niegodni uwagi Cymmerianina. Conan był jednak pewny, że znajdzie się kilku więźniów, różniących się od pozostałych. Zawsze tak było w miejscach, dokąd spędzono mnóstwo jeńców lub niewolników. Gdzieś, w którymś kącie, musieli siedzieć ci, w których tliła się iskierka ducha i którzy byli bardziej żywi niż martwi. Rozejrzał się po wielkim dole i dostrzegł grupę mężczyzn skupioną w cieniu jednej ze ścian, wyróżniającą się tym, że jej członkowie wiedli wzrokiem za nowym więźniem. Zbliżając się, Conan stwierdził, że reprezentują tuzin lub więcej narodowości. Mógł rozpoznać tylko część z nich. — Jestem Conan, Cymmerianin z urodzenia i wojownik po fachu. Kto z was wie, na co tym psom potrzebnych jest tylu jeńców? Do przodu wysunął się wysoki, krzepki mężczyzna o nieprzyjaznym wyrazie twarzy. To też nie było obce Conanowi. W poniżających warunkach ludzie zamieniali się w istoty stadne, przypominające zgraję psów. Podobnie jak wśród psów, nowi członkowie stada musieli natychmiast nauczyć się, kto jest najważniejszy. — Co daje ci prawo zadawać takie pytania, cudzoziemcze? — zapytał osiłek. Po postrzępionym stroju z brunatnego samodziału Conan osądził, że jest to iranistański niewolnik, który zbiegł w góry i został bandytą. Cymmerianin wsparł dłonie na biodrach i roześmiał się po raz pierwszy od wielu dni. — Cudzoziemcze? Nie widzę tu więcej niż tuzin ludzi, którzy należeliby do jednego narodu. Kto tu nie jest cudzoziemcem? — spytał. Jak wszyscy drobni tyrani, których władza opiera się na wpajaniu strachu i respektu słabszym od siebie, Iranistańczyk nie mógł pozwolić, by się z niego śmiano. Wyciągnąwszy przed siebie wielkie włochate łapska, ruszył z nieartykułowanym okrzykiem w stronę Cymmerianina. Conan wszedł prosto między nie i wbił lewą pięść w pokaźne brzuszysko Iranistańczyka, prawą zaś rąbnął osiłka w podbródek. Herszt runął jak powalony ciosem rzeźnickiego obucha. Conan przestąpił nieruchome ciało przeciwnika i powiedział jak gdyby nigdy nic: — Cóż, dobrzy ludzie, może teraz któryś mi powie, dlaczego nie złażącym z koni Hyrkańczykom nagle zachciało się zebrać tylu niewolników? — Nie jesteśmy pewni — odpowiedział Vendhianin, którego uszy wciąż krwawiły po wyrwaniu z nich zapewne złotych lub srebrnych pierścieni. — Mówią, że te psy chcą urządzić oblężenie, a my mamy kopać rowy i nosić drabiny. — Tak, to możliwe — stwierdził Conan. — Po co inaczej potrzebowaliby tylko silnych mężczyzn? Koczownicy wykorzystywali wielkie grupy niewolników tylko do celów wojennych. Nie potrzebowali ich do niczego innego. Conan brał udział w mnóstwie oblężeń, dzięki czemu wiedział, że wymagają one wielkiego nakładu pracy związanej z wykopami i transportem. Dumni konni łucznicy nigdy nie zniżyliby się do wykonywania tak przyziemnych zadań. Cymmerianin wiedział również, że oblężenia oznaczają wielkie straty w ludziach. Jedynie w kilku cywilizowanych armiach służyły oddziały saperów, którzy pod osłoną tarcz i pancerzy trudzili się nadwątlaniem nieprzyjacielskich fortyfikacji. Najczęściej zajmowały się tym wielkie gromady chłopów i niewolników, wyrzynanych w pień podczas prób podkopywania murów, podtaczania pod nie wież oblężniczych czy dźwigania drabin.

— Marne nasze widoki — stwierdził Conan. — Przeżyje najwyżej co setny z nas, a jeśli Hyrkańczycy zwyciężą, wybiją resztę, by nie marnować żywności. — Prawdę powiadasz — stwierdził mężczyzna z kozackim warkoczykiem na wygolonej głowie. — Hyrkańczycy mają niewielki pożytek z niewolników, a żaden z więźniów. Tych niewielu rabów, którzy im służą, porywają w dzieciństwie, by wychować ich na swoją modłę. Czasami zatrzymują urodziwe kobiety jako nałożnice. Dorosłych mężczyzn, zwłaszcza wojowników, zabijają od ręki. Nie zależy im na władaniu podbitymi ludami, lecz wielkimi pastwiskami. Conan podrapał się po brodzie. Porosła szczeciną, bowiem od wielu dni nie miał możliwości się ogolić. — Z Bartatuą musi być inaczej. Chce zdobyć miasto i musi to być wielki gród, skoro potrzebuje tylu niewolników do robót oblężniczych. Gdyby chciał tylko haraczu, okrążyłby ze swoją armią miejskie mury i przedstawiłby żądania. Zabrał się jednak do poważnych przygotowań. Podejrzewam, że zamierza niedługo wyruszyć, zapewne w ciągu dwóch tygodni. — Dlaczego tak twierdzisz? — zapytał Vendhianin. — Przyjrzałem się okolicy po drodze do obozu. Hyrkańczykom kończą się pastwiska. Zebrała się tu olbrzymia horda. Każdy wojownik ma co najmniej pięć koni. Założę się, że najznaczniejsi z nich mają nawet po dwadzieścia wierzchowców. Ponieważ lato było suche, trawy nie starczy na długo. Bartatua musi szybko zarządzić wymarsz, inaczej zwierzęta zaczną marnieć. — Nie kłamałeś, że jesteś wojownikiem — powiedział kreślący coś w piasku Kozak, prostując się z kucek. — Jestem Rustuf z Kozaków Dnirskich. Wyciągnął brudną, węźlastą dłoń. Conan uścisnął ją. Szeroki uśmiech Kozaka ukazał szeroką szczelinę między przednimi zębami. Rustufowi pozostawiono szeroki, nabijany ćwiekami pas i zdartą do cna parę workowatych spodni, zabrano mu jednak obuwie. — Jeździłem z Zaporoskimi — odparł Conan. — Zostałem ich hetmanem. — Zaporoscy są nie lepsi od psów, ale każdy Kozak wart jest stokroć więcej od ludzi z pośledniejszych nacji — orzekł Rustuf. Kozacy nie byli narodem w zwykłym znaczeniu tego słowa, lecz wielojęzyczną zbieraniną, składającą się ze zbiegłych niewolników, wyjętych spod prawa bandytów, byłych piratów i innych wyrzutków okolicznych narodów, których jednoczyła tylko odwaga, umiłowanie przygód i niezależności. Różne grupy przybierały nazwy od rzek, katarakt i rzecznych wysp, gdzie zakładały swoje obozowiska. Zajmowały się na zmianę rabunkiem, zbrojnymi najazdami i okazyjnie służbą w jeździe cywilizowanych państw. — Powiedz, czy ktoś z was planował ucieczkę? — spytał Conan. — Dokąd mielibyśmy uciekać? — Rustuf zaśmiał się gorzko. — Prawdą mówiąc, Hyrkańczycy nie potrzebują nawet tego dołu, by nas więzić. Gdybyśmy wyrwali się na zewnątrz, znaleźlibyśmy się na stepie, gdzie mogliby nas stratować, kiedy tylko przyszłaby im na to ochota. Choćbyśmy zdołali ukraść trochę koni i łuków, popatrz tylko na tę zgraję! — z pogardą wskazał nieruchomych więźniów. — Brak im ducha. Gdyby mieli tyle hartu, ile zwykły porządny człowiek, odważylibyśmy się na to, bo z tysiąca umykających na koniach ludzi, kilku zdołałoby wyrwać się na wolność, ale większość tych tutaj nie potrafi jeździć konno i jest zbyt wystraszona, by próbować ucieczki. — Tak jak myślałem — stwierdził Conan. — Mimo to musi być jakiś sposób, żeby się stąd wydostać. Może pojedynczo, pod osłoną nocy. W tym momencie rozległ się dźwięk bębna. Niewolnicy opieszale zwlekli się z ziemi. Na skraju dołu pojawili się Hyrkańczycy, którzy zaczęli zrzucać do środka zawartość przywleczonych przez siebie wielkich skórzanych worów. Przepychając się, więźniowie

stłoczyli się wokół stert jadła. Kłótnie i bójki o żywność świadczyły, że hart ducha nie zginął w nich jednak doszczętnie. Conan i Rustuf powoli podeszli do najbliższej sterty jadła i rozepchnęli tłoczących się wokół niej ludzi. Conan wybrał dla siebie płaski, okrągły bochenek upieczony z grubej ciemnej mąki. Zgrzytający w zębach, najeżony otrębami chleb stanowił pożywienie najgorszego gatunku, w sam raz dla niewolników, lecz przynajmniej można było nim napełnić brzuch. Cymmerianin odgryzł kęs i przełknął go o mało się nie dławiąc. — Jest tu woda? — zapytał. — Późnym popołudniem straże prowadzą nas w małych grupach do strumienia — powiedział mu Rustuf. — Wolno nam tam chłeptać wodę na brzuchu jak kundlom. — W takim razie miejmy nadzieję, że Bartatua wyruszy jak najszybciej — rzekł Conan. — Inaczej na takim wikcie szybko opadniemy z sił. Kozak zaprowadził go w kąt jamy, gdzie obydwaj rozsiedli się na ziemi. Z wysiłkiem zjedli sczerstwiały chleb. — Może jest sposób ucieczki — rzekł ściszonym głosem Rustuf. — Mów dalej — zachęcił go Conan. — Bartatua lubi urządzać turnieje. Walki niewolników z jego wojownikami to rozrywka dla gości wodza. — Zapasy, walka na pięści czy z bronią? — Conan natychmiast dostrzegł swą szansę. — Wszelkie rodzaje walki — odparł Kozak. — Bartatua lubi oglądać walczących ludzi. Uważa też, że przydaje się to jego dowódcom. — Na śmierć i życie? — Do zakończenia walki. Bartatua nie dba zbytnio, czy pokonany przeżyje, czy nie. — Rustuf wyjął z chleba kamyk i odrzucił go. — Od pewnego czasu zastanawiam się, czy nie dać się wybrać do takiej walki. Jeśli człowiek bije się wystarczająco dzielnie, Bartatua może wziąć go do swojej armii. Lepiej być żołnierzem niż rabem. Poza tym nie byłoby mi wstyd walczyć pod rozkazami kogoś takiego jak Bartatua. Zdobywca to zdobywca, nawet jeśli jest hyrkańskim psem. — Dlaczego wahasz się z obraniem takiej drogi? — spytał Conan. — Ten plan ma pewną poważną wadę, która każe się dobrze nad nim zastanowić — odparł Kozak. — Jaką? — Rozmawiałem z kilkoma niewolnikami, którym kazano usługiwać przy ucztach. Bartatua wydaje je przeważnie, gdy dołącza do niego jakiś sprzymierzony wódz. Gdy niewolnik zwycięży, goście zwykle życzą sobie zobaczyć jego kolejną walkę. — I natychmiast wystawiany jest przeciwko niemu kolejny wojownik — dokończył Conan. — Właśnie. Czasami odbywa się pięć czy sześć walk z rzędu. W końcu nawet najwytrzymalszy wojownik męczy się i zostaje pokonany przez kogoś nie bardziej zręcznego, lecz mającego zapas świeżych sił. — To dobry sposób na pozbycie się największych mąciwodów spośród więźniów i niewolników. — Doszedłem do takiego samego wniosku. — Rustuf uśmiechnął się kiwając głową. — Mimo to paru ludzi zrobiło na nim takie wrażenie, że zwrócił im wolność. — Szansa pewnie mizerna, ale lepsze to niż pogodzenie się z losem niewolnika — stwierdził Conan. — Jak stanąć do tych zawodów? — Widać, że nie brak ci odwagi i umiesz podejmować szybkie decyzje — zaśmiał się Kozak. — Zaczekaj, aż wyprowadzą nas dzisiaj do wodopoju. Pokażemy wtedy, na co nas stać. — A jeśli każą nam walczyć ze sobą? — zapytał Conan.

— Wtedy dowiemy się, który z nas jest lepszym wojownikiem — powiedział Rustuf klepiąc go po ramieniu. Conan leżał na brzuchu, po raz pierwszy tego dnia gasząc pragnienie. Wodopój niewolników znajdował się w dolnym biegu strumienia, poniżej obozowiska, ale zamartwianie się tym faktem nie miało sensu w sytuacji, gdy było to jedyne w promieniu wielu mil źródło wody. Napiwszy się do woli, Conan przyłączył się do grupy niewolników czekających na odprowadzenie do jamy. Stał obok Rustufa, ale ignorowali się nawzajem. — Wracać do psiarni, kundle! — wrzasnął nadzorca niewolników, trzaskając pejczem. — Ruszać się żywiej! Wasi kompani też chcą się napić! Więźniowie zaczęli człapać w stronę obozowiska. Conan i Rustuf kroczyli na obrzeżu grupy. Gdy nadzorca niewolników mijał ich, Rustuf potknął się, popychając Conana wprost na Hyrkańczyka. Ten warknął i zdzielił Cymmerianina biczem. — Nie zbliżaj się do lepszych od siebie, psie! — Nie przywykłem do tego, by mnie bito! — krzyknął Conan i nim zaskoczony Hyrkańczyk zdążył się zasłonić, chwycił go za gardło. W następnej chwili wyrwawszy nadzorcy bicz, Cymmerianin obrócił go w dłoni i zadał zwalający z nóg cios rękojeścią, uważając jednak, by trafić Hyrkańczyka w dolny skraj hełmu. Ci, którzy rozkazywali nadzorcom niewolników, nie przyjęliby pobłażliwie zabójstwa. Nieprzytomny Hyrkańczyk runął na ziemię. Kilku strażników rzuciło się biegiem w stronę Conana, wywijając szablami. Gdy pierwszy z nich mijał Rustufa, ten wystawił przed siebie nogę. Hyrkańczyk jak długi rozciągnął się na ziemi. Kozak wykręcił mu szablę z dłoni i trzepnął go lekko rękojeścią po głowie. Gdy następny strażnik brał zamach, by rozłupać czaszkę Conana, Cymmerianin chwycił go za pas i nadgarstek, dźwignął i cisnął o ziemię. Przywłaszczywszy sobie jego broń, był gotów stawić czoło pozostałym wartownikom. Wymachując mieczami, dwóch koczowników przyskoczyło do nich z lewej strony. Conan z radością rzucił się na ich spotkanie. Chociaż Hyrkańczycy strzelali z łuków z niezrównaną celnością, byli marnymi szermierzami, zwłaszcza spieszeni. Conan z łatwością sparował niezgrabne ciosy strażników. Jednego z nich powalił uderzając płazem w skroń. Drugi zaklął i wyprowadził cięcie, lecz Cymmerianin odtrącił miecz i kopnął Hyrkańczyka w brzuch. Gdy przeciwnik zgiął się wpół, Conan zdzielił go pięścią w podstawę karku. Odwróciwszy się, ujrzał, że Rustuf z zapałem stawia czoło dwóm innym koczownikom. Pośpieszył mu na pomoc i uwikłał w walkę jednego z poganiaczy niewolników. Przez kilka chwil stal szczękała o stal, potem otoczyła ich grupa konnych wojowników. — Dość tego! — krzyknął dowódca. Przeciwnicy z niechęcią zaprzestali walki. Conan dostrzegł tuzin strzał wymierzonych w niego i Rustufa. — Rzućcie broń! — rozkazał dowódca nadzorców. Conan i Kozak usłuchali z niechęcią. Hyrkańczyk podjechał bliżej. — Zachciewa się wam walki, co? W takim razie będziecie ją mieli. Zabierzcie obu do Wielkiego Kręgu! Pognano ich w kierunku środka obozu. Wielkie parawany odgradzały tam duży plac przed tnącym piaskiem, niesionym przez stepowy wiatr. Pokrywały je barbarzyńskie dekoracje. Nad parawanami górowały godła hyrkańskich wodzów: słupy z rogami, końskimi ogonami i zwierzęcymi czaszkami. Dowódca nadzorców niewolników powiódł więźniów za ogrodzenie. Wewnątrz znajdowały się dwie dziesiątki wielkich namiotów, każdy z godłem przed wejściem. Najwyższy słup stał przed największym z namiotów. Z zatkniętych na nim rozłożystych rogów jaka zwieszało się dziewięć białych końskich ogonów. Conan pomyślał, że musi to być namiot Bartatui. W pewnej odległości od namiotów niewielką połać odgrodzono drewnianym płotem. Wewnątrz w ziemię wbito grube drewniane paliki. Do wierzchu każdego z nich

przymocowano łańcuchy, kończące się żelazną obrożą. Conan naliczył dwudziestu pięciu przykutych do pali mężczyzn. Kilka obróż było jeszcze nie wykorzystanych. — Dobrze, że poczuliście wolę walki — powiedział dowódca. — Nasz wódz wydaje dziś wieczorem wielką ucztę, a lubi przypatrywać się walczącym wojownikom. Właźcie do środka. Conan i Rustuf usłuchali. Nie mieli zresztą wyboru, łucznicy wciąż podążali za nimi z założonymi na cięciwy strzałami. Dopiero gdy więźniów starannie zakuto w obroże, wartownicy zwolnili cięciwy i odjechali. — Jak do tej pory, poszło nam gładko — powiedział Rustuf. — Chociaż muszę przyznać, że obroża na łańcuchu to żaden postęp w porównaniu z norą dla niewolników. Conan wyprostował się, chwycił za łańcuch i szarpnął. Kołek ani drgnął. Barbarzyńca nachylił się wprost nad nim i natężył wszystkie siły. Znów bez powodzenia. Zrozumiał, że pal nie tylko tkwi kilka łokci w ziemi, ale też jego koniec przybito do krzyżaka. Nawet sił Cymmerianina nie wystarczyłoby, by go wyrwać. — Zdaje się, że towarzystwo tutaj też nie lepsze — stwierdził Kozak, rozejrzawszy się. Conan powiódł wzrokiem po swoich sąsiadach. Srodze doświadczeni przez los, poznaczeni bliznami, ponurzy, potężnie umięśnieni mężczyźni mieli wygląd żołnierzy, bandytów i piratów. Najbliżej Conana przykuto potężnie zbudowanego mężczyznę, który należał do narodowości nie znanej Cymmerianinowi. — Kim jesteś? — zapytał Conan w języku koczowników. — Tym, który zabije cię w wieczornej walce, psie! Ponury mężczyzna wypowiedział te złowieszcze słowa zupełnie obojętnie. Conan nie zamierzał wdawać się z nim w dyskusję. Zamiast tego usiadł i oparł się o kołek, zachowując siły na czekające go wieczorem zadanie. ROZDZIAŁ 4 Khondemir wpatrywał się w swój wieszczy kryształ, widząc w nim wizje zrozumiałe tylko dla czarnoksiężnika. W kuli pojawiały się rozmyte, nieludzkie oblicza i przemawiały do maga, chociaż nie słychać było ani słowa. Khondemir w końcu poruszył dłonią w odprawiającym geście. Wnętrze kryształu pojaśniało, a czarnoksiężnik schował go do skrzyni. Z pobliskiej wieży dobiegło wołanie wartownika, ostrzegającego mieszkańców, że za godzinę zostaną zamknięte bramy. O tej porze czekało czarnoksiężnika ważne spotkanie. Zaczął się do niego przygotowywać. Przywdział swoją najwspanialszą szatę, przetykaną złotem i klejnotami, uczesał rozdwojoną brodę i wokół wysokiej kapuzy owinął turban z jedwabiu wysadzanego cennymi kamieniami. Khondemir był szczupłym, dobrze zbudowanym mężczyzną słusznego wzrostu. Jego rysy świadczyły o przynależności do turańskiej arystokracji. Gdy zadzwonił, pojawił się sługa. — Każ podstawić lektykę za pół godziny — rozkazał czarnoksiężnik. Służący skłonił się i odszedł, by spełnić jego polecenie. Khondemir nie zamierzał brać żadnego ze swoich czarnoksięskich akcesoriów. Ojcowie miasta dobrze znali jego potęgę. Nie musiał robić na nich wrażenia. Niesiony w lektyce przez rojne ulice, mag podziwiał otaczające go piękno. Sogaria istotnie była wspaniałym grodem. Gmachy publiczne wybudowano z białego marmuru, a domy zamożnych mieszczan niewiele ustępowały im splendorem. W mieście utrzymującym się z przynoszącego krociowe zyski handlu z karawanami mało było prawdziwych biedaków. Z balkonów i płaskich dachów zwieszało się mnóstwo kołyszących się na wietrze roślin, bowiem sogariańczycy lubowali się w ogrodach. Wszędzie rosło mnóstwo kwiatów, wiszące zaś w oknach kunsztowne draperie uzupełniały bogatą paletę barw. Ulice były wybrukowane równymi kamiennymi płytami, a fontanny toczyły wodę prawie na każdym rogu.

Pałac księcia Amyra Jelaira stał na niskim wzgórzu. Otaczały go ogrody, rozbrzmiewające zgiełkliwymi nawoływaniami egzotycznych ptaków, których jaskrawość upierzenia przewyższała nawet kwiaty. Khondemir z ukontentowaniem napawał się pięknem książęcej posiadłości, licząc, że niebawem będzie właścicielem wielu takich pałaców. Tragarze postawili lektykę na dziedzińcu, wśród fontann tryskających perfumowaną wodą. Skłoniwszy się głęboko, oficer pałacowej straży poprowadził czarnoksiężnika do wielkiej sali audiencyjnej, gdzie zebrana grupa notabli siedziała na rozłożonych pod ścianami poduszkach. Wysokie okna wpuszczały pod dostatkiem światła i powietrza. Posadzkę pokrywała wspaniała mozaika — mapa, na której miasta na skrzyżowaniu szlaków karawan przedstawiono cennymi kamieniami, a nazwy okolicznych krain opisano literami z obsydianu. Khondemir rozsiadł się na poduszce. Zachowując milczenie, przysłuchiwał się rozmowom prowadzonym zniżonymi głosami. Znał obecnych tu radnych miejskich i urzędników, przemieszanych z żołnierzami. Paru osób nie rozpoznał, lecz nie było to dla niego zaskoczeniem. Znalazł się w tym mieście niedawno i grono jego znajomych było wąskie. Wszyscy skłonili się ku posadzce, gdy wszedł Amyr Jelair. Był to krępy mężczyzna w średnim wieku, o znękanym spojrzeniu. Książę skinieniem głowy skwitował ukłony zebranych i zasiadł na niskiej otomanie. — Wezwałem was, ponieważ niedługo może nas spotkać nieszczęście, którego się obawialiśmy — zaczął bez ogródek. — Pragnę, byście wysłuchali wielkiego maga Khondemira, który przybył z Turanu, by wesprzeć nas w godzinie niebezpieczeństwa. Khondemir wstał. — Książę! Dostojna szlachto! Większość z was wie, kim jestem. Po tym, jak zostałem wypędzony z rodzinnego kraju przez uzurpatora Yezdigerda, przyjęliście mnie i potraktowaliście jak jednego z was. Sogaria stała się moim domem, a niebezpieczeństwo, które zawisło nad tym miastem, niepokoi mnie równie głęboko jak was — Khondemir, który posiadł zarówno tajniki nekromancji, jak i sztuki dworskiej dyplomacji, znał dobrze wartość miodopłynnych słów. — Kiedy wasz książę zaczął podejrzewać, że hyrkańscy barbarzyńcy knują przeciw Sogarii, przywołał mnie do siebie, bym oddał na jego usługi moje czarnoksięskie moce. Od tej pory nie szczędzę starań, by wypełnić jego wolę. — Słuchacze wyrazili swe uznanie uprzejmym poklepywaniem packami na muchy o posadzkę. — Istoty nadnaturalne, które mi służą, potwierdziły jego najgorsze obawy. Dzikus Bartatua zebrał największą hordę koczowników, jaką widziało to pokolenie. Zamierza przed upływem miesiąca poprowadzić ją na Sogarię. Tym razem jego słowa wywołały wielkie wzburzenie. Jeden z oficerów wstał i przemówił: — Możemy być tego pewni? Do tej pory otrzymaliśmy jedynie doniesienia wędrownych handlarzy. Potwierdzili istnienie wielkiej hordy koczowników, lecz ich celem może być równie dobrze Malikta czy Bukrosha. Część zebranych przytaknęła jego słowom. — Czcigodni panowie, śmiem twierdzić, że moje źródła informacji są o wiele bardziej wiarygodne niż opowieści tych handlarzy — powiedział Khondemir z fałszywym uniżeniem. — Jakie to ma znaczenie? — zapytał radny, którego turban zdobiła perła rozmiaru dziecięcej piąstki. — Jeśli temu dzikusowi uda się zdobyć jedno z miast, wkrótce zamarzy się mu podbój wszystkich. Czy będziemy pierwsi, czy ostatni, nadejdzie pora i na Sogarię. — Waśnie. — Turańczyk skłonił głowę w stronę radnego. — Mądrość przemawia przez twoje słowa, panie. Ponieważ Hyrkańczycy żyją na koniach, są zdolni do błyskawicznego przemieszczania się. Nie ma sensu czekać na atak. Nim dowiemy się, że przekroczyli granicę, staną u naszych wrót. Amyr Jelair zwrócił się do mężczyzny, przypominającego go nieco rysami: — Młodszy bracie, jako rządca miasta, musisz zadbać, by spichrze były pełne, a w zagrodach znalazły się odpowiednio liczne stada. — Do innego z zebranych powiedział: —

Mistrzu zbrojowni, dopilnuj, by cała broń była zdatna do użytku i gotowa do wydania mieszkańcom w razie potrzeby. Khondemir powstrzymał ironiczny uśmieszek na myśl o kupcach i rzemieślnikach, z bronią w ręku stawiających czoło nieposkromionym wojownikom Bartatui. — Idea tych przygotowań jest szlachetna i rozumna, książę, jednak rozporządzam siłami o wiele dla nas użyteczniejszymi. Wybaczcie mi, proszę — w tym miejscu skłonił się w stronę wojskowych — ale wasi wojownicy, chociaż są dzielni jak lwy, spędzili życie na pilnowaniu murów i ściganiu po stepie bandytów. Od czasów twojego ojca, książę, Sogaria nie oglądała wojny z prawdziwego zdarzenia. — Pokładam najwyższe zaufanie w twej wielkiej mocy — zapewnił Amyr Jelair. — Opowiedz nam o swoich planach. — Po co nam czary? — zapytał wysoki oficer w napierśniku ze złotych płytek. — Czyż mury Sogarii są nie dość mocne? Czyż ci nie myci barbarzyńcy nie próbowali jej już zdobyć? Strzałami nie można podbić wielkiej twierdzy. Broniąc miasta na murach, będziemy mogli szydzić z dzikusów, podczas gdy ich będą trzebiły zarazy i zwątpienia. W końcu poszukają sobie łatwiejszej zdobyczy: pozbawionych murów wiosek i bezbronnych karawan. — Wódz Hyrkańczyków, Bartatua, wie o wiele więcej o prowadzeniu wojen niż jego poprzednicy — odparł Khondemir. — Zebrał wielką armię niewolników do prac oblężniczych. Podkopią wasze mury, a za pomocą wież oblężniczych zostanie przypuszczony szturm na blanki. Nawet jeśli oblężenie zakończy się niepowodzeniem, wasze ziemie będą spustoszone, okoliczne wioski zniszczone, a zyski z wielu karawan bezpowrotnie stracone. Sogaria przez wiele lat nie zdoła się podnieść ze zniszczeń. — Mądre słowa — powiedział Amyr Jelair. — Co proponujesz? — Znam sposób, jak odciągnąć hordę od miasta. Gdy tylko znajdzie się ona w miejscu, do którego ją powiodę, wezwę najpotężniejszego ze służących mi demonów, by ją unicestwił. — Naprawdę potrafisz to zrobić? — spytał Amyr Jelair tonem pełnym nabożnego podziwu. — Każdą wolną chwilę od przybycia do Sogarii poświęciłem doskonaleniu znajomości czarów — odparł Turańczyk. — Wiele godzin ślęczałem w miejskich archiwach nad starożytnymi pismami, dotyczącymi stepowych plemion. W jednym z waszych manuskryptów natrafiłem na fascynującą opowieść. — Khondemirowi udało się bez reszty zawładnąć uwagą zebranych. Słuchali jego opowieści tak cicho, jak dzieci doświadczonego bajarza. Czarnoksiężnik kontynuował: — Około pięciuset lat temu, kiedy Sogaria znajdowała się pod rządami zapomnianego już królestwa Kaczkazu, państwo to spotkał najazd jednej z hyrkańskich hord. Ówczesny król, niejaki Karun, lubował się w wojowaniu, dlatego zebrał armię i ruszył w pościg za koczownikami. Przez wiele dni wojsko goniło nieuchwytnych jeźdźców, którzy wymykali się pościgowi, jak gdyby zeń szydzili. Czasami Hyrkańczycy zawracali, podjeżdżali do armii na odległość strzału z łuku i zasypywali ją gradem strzał, po czym ponownie ruszali do ucieczki. W końcu zdesperowany monarcha wysłał posła z flagą, symbolizującą rozejm. Poseł zawiózł do wodza koczowników słowa od króla: „Dlaczego, o wojownicy, pierzchacie przede mną? Stańcie do walki z nami, bowiem nie lękamy się was. Wydajcie nam bój, inaczej świat okrzyknie was tchórzami”. Wódz koczowników odpowiedział następująco: „Czemuż mamy stawać do boju wtedy, kiedy wam się podoba, a nie nam? Najechaliśmy wasz kraj, zagarnęliśmy wasze skarby i kobiety. Jaką korzyść odnieślibyśmy, stając teraz do walki z wami? Jeśli jednak chcecie poznać pełnię naszego gniewu, odnajdźcie położone niedaleko stąd grobowce naszych przodków. Zbezcześćcie je, a dowiecie się, czym grozi walka z nami”. Królowi i jego armii zaczynało jednak brakować wody i żywności. Zamiast szukać grobowców, przezornie zawrócono — nie przestając mówić, czarnoksiężnik mimochodem przeszedł po mozaice i zatrzymał się na części mapy, odpowiadającej stepom na północy. — Uznałem, że to ważna opowieść, ponieważ płynie z niej nauka, iż w życiu tego bezdomnego, gnanego wiecznym niepokojem ludu istnieje jedno

otaczane szacunkiem miejsce. Cmentarze Hyrkańczyków są dla nich święte. Porzucą wszystko, by stanąć w ich obronie. Przywołałem duchy stepu i wysłałem je na północ, by odnalazły czczone przez Bartatuę kurhany. Dzisiaj duchy doniosły mi, że wykonały polecenie. Znalazły cmentarzysko… właśnie tu! Obutą w miękki pantofel stopą wskazał gładką, pozbawioną napisów płytę z topazu. Amyr Jelair pochylił się, by przyjrzeć się mapie. — Step Głodu! Na tym wyschniętym pustkowiu na pewno nie ma nic oprócz bielejących w słońcu trupich kości! — Duchy się nie mylą. Oto miejsce wiecznego spoczynku przodków ludu Bartatui, cmentarzysko nazywane przez Hyrkańczyków Grodem Kurhanów. Daj mi silny pułk jazdy, panie, i odpowiednie wyposażenie, a ściągnę tam barbarzyńców i zawezwę istotę, która zetrze tę hordę z oblicza ziemi! — Pułk jazdy — rzekł zamyślony oficer, który przemawiał wcześniej. — Wysłanie z miasta tak silnego oddziału w sytuacji, gdy jest potrzebny tutaj, byłoby głupotą. — Jeśli jednak Khondemir ma rację, miasto może nie potrzebować obrony — odrzekł książę. — Powiadasz, że to miejsce jest dla Bartatui święte — odezwał się brat księcia. — Czy cała reszta jego hordy również będzie chciała bronić cmentarzyska? — To mało istotne — odpowiedział Khondemir, machnąwszy ręką. — Bartatua i jego Ashkuzowie na pewno zawrócą, a bez nich wielka horda się rozpadnie. Pozbawieni przywództwa Bartatui, na pewno nie pokuszą się na tak ambitne przedsięwzięcie jak oblężenie Sogarii. — Mogę powierzyć ci, powiedzmy, tysiąc ludzi — rzekł Amyr Jelair. — Z nimi czy bez nich i tak brakuje nam ludzi do obrony miasta. — Tysiąc ludzi to aż nadto, panie — zapewnił go Khondemir. — Dowiedziałem się o Ashkuzach jeszcze czegoś. Tych koczowników wiąże wiele przesądów i tabu. Gdy tylko Ashkuz ujrzy cmentarzysko, musi zsiąść z konia. Nie wolno mu podjechać bliżej. Co więcej, nie wolno mu strzelić z łuku. Spieszona, uzbrojona tylko w miecze i włócznie horda barbarzyńców będzie równie mało groźnym przeciwnikiem jak każda inna hołota. Daj mi dobrych szermierzy pod wodzą zdolnych oficerów, a poradzimy sobie z każdą liczbą tych dzikusów. — Brzmi to rozsądnie, czyż nie? — zwrócił się książę do swoich doradców. Niektórzy przytaknęli mu z przekonaniem, inni niechętnie. Amyrowi Jelairowi przyszła do głowy inna myśl: — Mądry Khondemirze, wspomniałeś, że oprócz jazdy będziesz potrzebował innego „wyposażenia”. O co ci chodzi? — Och, o drobiazgi, niezbędne mi podczas podróży: składany pawilon, w którym będę mógł zajmować się swoją sztuką, trochę mebli w tym samym celu… i jeszcze jedno. — Cóż takiego? — zapytał Amyr Jelair. — Musisz wiedzieć, panie, że przywołanie wielkich potęg z innego świata różni się od wynajęcia zwykłego żołnierza czy robotnika. Wymaga to złożonych obrzędów. Ponieważ rytuału dokonam w twoim imieniu, najlepiej byłoby, gdybyś towarzyszył mi we własnej osobie — na widok pełnego lęku spojrzenia księcia Khondemir uniósł dłoń w uspokajającym geście. — Oczywiście, wiem, że to nie do pomyślenia, byś opuścił miasto podczas przygotowań do odparcia oblężenia. Równie dobrze może być to ktokolwiek z twojego rodu. Najlepiej byłoby, gdyby pojechało ze mną twoje dziecko. — Jeden z synów? — Amyr Jelair pobladł. — Jak mógłbym rozstać się z jednym z nich? — Nie myślałem o synu, panie. Równie dobrze nada się córka. — Córka? To co innego — książę odetchnął z ulgą. — Mam ich wiele, a Ishkala jest najstarsza. Mam z nią same kłopoty. Przestałem nawet liczyć, że znajdę dla niej męża. Możesz ją zabrać ze sobą.

— Wspaniale, panie. Powinna wrócić bez szwanku, chyba że zdarzy się jakiś nieszczęśliwy wypadek. Jeśli plan, który obmyśliłem, ma się powieść, muszę nalegać, by żołnierze i twoja córka byli gotowi wyruszyć o świcie dziesiątego dnia od dzisiaj. — Tak się stanie — rzekł książę. — Skoro ustaliliśmy już, co mamy robić, możemy udać się na kolację. Tej nocy, po powrocie do swojej rezydencji, Khondemir pogratulował sobie udanego wieczoru. Łatwowierny książę nie przywykł do radzenia sobie w sytuacjach wymagających szybkiego podejmowania trudnych decyzji. Lecz nawet gdyby Amyr Jelair odznaczał się większą przenikliwością i podejrzliwością, rezultat byłby zapewne taki sam. Plan czarnoksiężnika był dobry. Wszystko, co powiedział, było prawdą. Z wyjątkiem tego, co zamierzał zrobić po dotarciu do Grodu Kurhanów… Podczas gdy Khondemir ucztował u księcia, w Sogarii trwała inna zabawa. Gromada młodych mężczyzn ucztowała w jednej z wielu oberż, znajdujących się w pobliżu miejskiego targowiska. W gospodach gościli najczęściej członkowie karawan, jednak w tej bywali przedstawiciele lepiej wykształconych warstw: studenci, uznani rzemieślnicy i niesforni synowie szlacheckich rodów. Przy jednym ze stołów wrzała wyjątkowo huczna zabawa. Wszyscy biesiadnicy byli bardzo młodzi i ucztowali już od późnego popołudnia. Napełniany w krótkich odstępach czasu dzban z winem wielokrotnie okrążył stół. Jeden z młodzieńców szczególnie popisywał się elokwencją, aczkolwiek od czasu do czasu potykał się o słowa. — Żyjemy w dekadenckich czasach, przyjaciele! — wykrzykiwał. — Współcześni ludzie nie dbają o nic, z wyjątkiem bogacenia się, nabywania pałaców oraz dzieł sztuki i folgowania sobie w jadle i napojach! — Co widzisz niewłaściwego w pieniądzach, pałacach czy pięknych dziełach sztuki, Manzurze? — zapytał jeden z towarzyszy młodzieńca. — I dlaczego czepiasz się jedzenia i wina? — dodał drugi. — Nikt z nas nie mógłby powiedzieć, iż okazałeś im dzisiaj wzgardę. Pozostali biesiadnicy wybuchnęli śmiechem. — Istnieją donioślejsze rzeczy! — odpowiedział ten, którego nazywano Manzurem. Był młodszy niż reszta towarzystwa. Oglądał słońce ledwie od osiemnastu wiosen. Jego odzienie było nieco przetarte i wiele mu brakowało do wytwornych szat, zdobiących niektórych z jego kompanów, lecz równoważyły to proste, arystokratyczne rysy wąskiej twarzy i okalająca podbródek młodzieńca miękka bródka kasztanowatej barwy. Niejedna służebna dziewka obrzuciła go powłóczystym spojrzeniem, jednak chłopak nie zdradzał zainteresowania nimi. — Jakież to donioślejsze rzeczy, mądry Manzurze?! — zawołał jeden z biesiadników tonem świadczącym, że ironia i cynizm są dla niego jedynie słusznym sposobem patrzenia na świat. — Chwała! Przygoda i wieczna miłość! Gdzie w tej dekadenckiej epoce słychać szczęk stali, świst strzał, bojowe okrzyki dzielnych mężów?! — Niedaleko stąd, jeśli wierzyć pogłoskom — odpowiedział trzeźwo jeden ze starszych biesiadników, lecz Manzur nie zwrócił na to uwagi. — Jak człowiek ma dowieść swojej wartości sobie i wybrance swego serca, jeśli nie dzielnymi czynami? — rozwodził się dalej z uniesieniem. — Ty nam powiedz! — zawtórowali mu przyjaciele. — Tak się składa, że mam ze sobą kilka wierszy, które poświęciłem właśnie tej kwestii. — Manzur zaczął grzebać w kieszeniach swojej kamizelki i kubraka. — Chwileczkę, wiem, że mam je gdzieś tutaj! — pogmerawszy przy szerokim pasie, otworzył sakwę, w której trzymał przybory do pisania. — Na bogów, dosięgła nas zguba! — zawołał jeden z jego towarzyszy z udawaną rozpaczą. — Manzur chce, żebyśmy słuchali jego poezji! Zawtórowały mu teatralne jęki i przekleństwa.

— Muszę wzmocnić się przed tym dopustem — powiedział ktoś inny, spiesznie nalewając sobie kolejny puchar wina. — Są rzeczy, których człowiek po prostu nie jest w stanie znieść — jęknął młodzieniec ubrany w pozbawioną rękawów szatę ucznia architekta. Wyciągnął zza pazuchy krótki, zakrzywiony sztylet i przyłożył sobie jego koniec do piersi, udając, że odbiera sobie życie. Nie zwracając na to uwagi, Manzur zdołał w końcu odnaleźć zagubione utwory za cholewą wysokiego buta. — Ach, tu są! Słuchajcie mnie uważnie, przyjaciele. Po wielu latach będziecie opowiadać swoim dzieciom, że byliście obecni przy pierwszej recytacji tych wierszy. — Przyłożywszy dłoń do piersi, a drugą wyciągnąwszy przed siebie, Manzur zaczął mówić: Gdzież, o bogowie, woje niezłomni, Dzielni jak lwy, co za ojców naszych Na zew stanęli w bitewnym szeregu Przeciw dzikim nomadom i dumnym Turańczykom Nie wspominając o bukroszańskim pomiocie… Wielu z obecnych zaczęło zginać się nad stołem, pozorując objawy ciężkiej niedyspozycji. Niedoszły samobójca pociągnął poetę za pasiasty rękaw. — Manzurze, chociaż wielce cenimy twój poetycki talent, wolelibyśmy posłuchać o damie twojego serca. — Ach! — westchnął młodzieniec. — Moja nadobna… Lecz nie mogę w obecności innych pozwolić, by me wargi wyrzekły jej imię. Złożył kartki z wierszami i schował je. Kilku uczestników biesiady wykonało gesty wdzięczności bogom. — Dlaczego otaczasz ją taką tajemnicą, Manzurze? — zapytał młodzieniec w studenckim turbanie. — Od dwóch tygodni słuchamy twoich zachwytów, lecz mamy tylko twoje słowo, że ta dama jest ich warta. Napełnił puchar poety w nadziei, że pomoże to rozwiązać jego język, chociaż w przypadku Manzura operacja ta była zbędna. — Przysiągłem, że nigdy nie wyjawię jej imienia — odparł młodzieniec. — Miałoby to straszliwe konsekwencje. — Ha! — rzekł niedoszły samobójca. — Nie mówiłem? To mężatka. Połowica jakiegoś tłustego kupca zabawia Manzura w wykwintnej alkowie, podczas gdy jej małżonek bawi za miastem w interesach. Przyznaj, że tak jest, Manzurze. — Strzeż się! — krzyknął Manzur, szukając rękojeści szabli. — Kalasz imię wielkiej damy! — Jak możemy zaszkodzić jej imieniu, skoro nie chcesz go nam wyjawić? — zapytał inny z ucztujących. Manzur usiadł z powrotem. — Niestety, to, kim jest, musi pozostać tajemnicą mego serca. Jest zbyt wysoko urodzona, by tacy jak ja mieli prawo podnieść na nią wzrok, a jednak ośmieliłem się to uczynić. Poprzysięgliśmy sobie miłość, skazaną na niespełnienie z racji naszego odmiennego pochodzenia. Przyjaciele ze skupieniem wsłuchali się w słowa Manzura. Nareszcie zaczął mówić o tajemniczej damie. — Opisz nam ją, Manzurze — poprosił jeden z biesiadników tonem zachęty. — Poeta o twoim geniuszu na pewno zdoła wysłowić piękno kobiety, tak iż ujrzymy ją oczami duszy, nie znając jej imienia. — Jej włosy, moi przyjaciele, są czarne jak niebo o północy. — O inne w Sogarii bardzo trudno — powiedział rozczarowany pochlebca.

— Ma skórę bladą jak wstający księżyc. — Mów jaśniej, Manzurze — rzekł ten, który szykował się odebrać sobie życie. W głowie poety zaświtała pewna myśl. — Zaczekajcie! Jest sposób, by opisać wam jej niezrównane przymioty! — wyciągnął zwój papierów z drugiej cholewy. — Właśnie dziś ułożyłem dla niej wiersz. Błahostka, jeszcze nieco surowa, licząca sobie marne dwieście siedemdziesiąt dziewięć wersów, lecz… — podniósłszy wzrok, zorientował się, że jego towarzysze pierzchają z oberży drzwiami i oknami. Zaskoczony, powiódł spojrzeniem po opuszczonym stole i osuszył ostatni puchar wina. — Nie masz w tej dobie honoru ni odwagi, ni szacunku dla prawdziwie wielkiej poezji — stwierdził smętnie. Rozglądając się za kimś, kto przytaknąłby jego słowom, zauważył właściciela oberży, przyglądającego się mu z miną świadczącą, że czeka na zapłatę. Manzur stwierdził, iż czas najwyższy samemu wziąć nogi za pas. Znalazłszy się na zewnątrz, ruszył w stronę pałacu księcia, rozmyślając nad licznymi nieszczęściami w swoim życiu. Wiedział, że jako poeta i filozof jest skazany na nędzę i wieczne niezrozumienie przez współczesnych. Podobnie jako kochanek był skazany na niespełnienie, ponieważ w jego sercu było miejsce wyłącznie dla najświetniejszych i najpiękniejszych dam. Ku swojemu zaskoczeniu w rodzinnym mieście znalazł kobietę odpowiadającą jego marzeniom, lecz ona okazała się córką najpotężniejszego rodu, nieodpowiednią dla niepoprawnie prowadzącego się syna zubożałego szlachcica. Jak wielu podobnych mu młodzieńców, Manzur był zbyt dumny, by podjąć jakąś pracę, a zbyt biedny, by zdobyć wpływy na dworze. Skromny dochód zapewniały mu lekcje szermierki, których udzielał w szkole mistrza Nakszefa. Było to zajęcie nie wymagające wysiłku — uczył podstaw pierwszorocznych uczniów, lecz sam fakt, że miał do czynienia z bronią, przysparzał Manzurowi honoru. Młodzieniec mógł być dumny ze swej szermierczej zręczności. Udało się mu jako młodemu chłopcu wyprosić przyjęcie do szkoły Nakszefa. Przez pierwsze lata musiał znosić szyderstwa starego mistrza, jednak kpiny stopniowo zmieniły się w akceptację, a ta w uznanie. W końcu starzec uczynił z Manzura swojego pomocnika, wspominając nawet, że młodzieniec może kiedyś zająć miejsce mistrza. Manzur wyciągnął szablę i wykonał bezbłędnie serię skomplikowanych ciosów, wymagających skupienia nawet u trzeźwego mężczyzny. Nienagannie utrzymana broń młodzieńca stanowiła odmianę zakrzywionego jednosiecznego turanskiego miecza, była jednak prawie prosta, lżejsza i węższa. W rękach doświadczonego szermierza stanowiła wyjątkowo śmiercionośne narzędzie. Mistrz Nakszef nalegał, by jego uczniowie nabywali biegłości w posługiwaniu się wszelkimi odmianami ostrzy, jednak lekka szabla była ulubioną bronią Manzura. Młodzieniec dotarł pod tylny mur książęcego pałacu i jednym płynnym ruchem schował broń do pochwy. Mur porastała gruba i węźlasta winorośl. Manzur sprawdził, czy alejka, którą tu dotarł, jest pusta. W ogrodzie przylegającym do nie pilnowanego muru również nie było nikogo. Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, chłopak wspiął się na mur. Po drodze pomyślał, że pozwolenie, by mur obrósł dogodnym do wspinaczki pnączem, podobnie jak rzadkość, z którą wartownicy dokonywali obchodów, było oznaką dekadencji czasów. Fakt, że zaniedbania te umożliwiały mu odwiedzanie ukochanej, nie zmniejszał jego wzgardy. Znalazłszy się na szczycie muru, zeskoczył na niewielki dziedziniec po drugiej stronie. Wszędzie panowała cisza i spokój. Okrążywszy basen zajmujący środek dziedzińca, wszedł na werandę, na której za dnia damy dworu kryły się przed palącymi promieniami słońca. Przemknąwszy ostrożnie po żyłkowanym marmurze, wyszeptał z utęsknieniem: — Ishkala!