conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -36- Conan prowokator

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :552.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -36- Conan prowokator.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 89 osób, 86 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

STEVE PERRY CONAN PROWOKATOR TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFIANT PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI Dla Dianne i stale zmiennej miłości Dla prawie dorosłych Dala i Steph I dla Jona i Jess mających długą drogą przed sobą PROLOG Neg Złowrogi szedł przez komnaty umarłych. Było rzeczą zwykłą, to iż odwiedzał tak zawilgocone, cuchnące pleśnią miejsca, gdyż jako nekromanta wysączał swą moc niczym mroczny syrop od tych, których nie było już wśród żywych. Będąc czymś więcej aniżeli praktykiem prostych zaklęć śmierci, Neg przetrzymywał więźniów w chłodnych pomieszczeniach pod posępnym zamczyskiem zaludnionym przez Bezokich. Ludzie nazywali znajdujących się w mocy Nega nieumarłymi, a gdy o nich mówili, odruchowo wykonywali gest chroniący przed złymi mocami. Nekromanta śmiał się na myśli o tym. Ludzie byli bydłem, a Neg wilkiem. Któregoś dnia zapanuje nad żyjącymi, tak jak obecnie władał nieumarłymi. Cienie tańczyły na osmolonych sadzą ścianach za sprawą czarnych świec w zielonkawych, mosiężnych obsadach. Dym unoszący się znad płomyków zaciemniał jeszcze bardziej sufit i ściany. Żaden żyjący nie trafił do tego miejsca z własnej woli, nawet Bezocy przychodzili tu tylko, by zajmować się świecami, i to wyłącznie na rozkaz Nega. Nie potrzebowali światła, a więźniowie Nega nie musieli oglądać się nawzajem. Nieumarli obezwładnieni byli silnym zaklęciem, a jedyne czego pragnęli, to wymknąć się z jego mocy i przekroczyć granicę Szarych Krain. Neg roześmiał się, a dźwięk ten przetoczył się przez opustoszały korytarz odbijając głucho od kamiennych ścian. Nie ulegało wątpliwości, że nieumarli chcieli zrezygnować z jego gościny. Nie mógł jednak do tego dopuścić, bowiem zbyt wiele mieli mu do zaoferowania. Przekroczyli Rzekę Śmierci i zostali stamtąd zawróceni. Wiedzieli to, co nie dane jest zwykłym śmiertelnikom. Za ich pośrednictwem Neg poznał owe sekrety. Ta wiedza, dla kogoś kto przez lata nabrał sporo umiejętności, mogła stać się prawdziwą potęgą. Brązowy szczur zapiszczał na przechodzącego maga, który przeszkodził mu w ogryzaniu kości ludzkiego palca. Neg zmierzył gryzonia miażdżącym spojrzeniem, a szczur natychmiast zamilkł rażony mocą maga. Zwierzak zadygotał, wydał jeszcze jeden pisk i przewrócił się. Nagi różowy ogon drgnął nerwowo i gryzoń zdechł. Neg uśmiechnął się, po czym wszedł z wilgotnego korytarza do ogromnej komnaty. Płaty czarnej pleśni pokrywały ściany, a migocące światło nie było w stanie powstrzymać atakującej zewsząd ciemności. W przesiąkniętym wonią zgnilizny powietrzu unosił się dławiący zapach śmierci. Neg ruszył w stronę środka komnaty, nie poruszony mrokiem, pewny swoich poczynań. Wziął głęboki oddech upajając się odorem rozkładu, jak zwykły śmiertelnik rozkoszujący się zapachem przednich perfum. To była jego domena. Jego. — Pójdźcie — rozkazał. Głos odbił się od odległych ścian i powrócił doń równie głuchy

jak łoskot jego kroków. Ciemność zafalowała. Rozległo się skrzypienie ścięgien, szelest wyschłego, grobowego odzienia i szuranie przegniłych stóp na kamieniach. Dojmujący chłód omiótł Nega i przybierał na sile wbijając lodowe szpony coraz dalej w głąb jego ciała aż do szpiku kości. To również było częścią jego siły. Powiew wzmógł się mierzwiąc długie włosy Nega. Niegdyś były one czarne, tak czarne, że prawie granatowe, ale siwizna już dawno temu zdołała je opanować. Minęło pięćset lat, odkąd oglądał w zwierciadle swoje młodzieńcze oblicze. To jednak było bez znaczenia, już od dawna nie podlegał działaniu czasu. Niewidoczne istoty w komnacie zbliżyły się tworząc krąg wokół Nega. Bliżej, jeszcze bliżej… — Stać! Dźwięki ustały. W komnacie słychać było jedynie szmer oddechu Nega. — Kim jestem?! — zawołał Neg. — Panem — odrzekło chórem trzydzieści głosów. Dźwięk był jednak stłumiony, intonacja słaba, głos pozbawiony wewnętrznej siły. — Tak, jestem i pozostanę waszym panem, chyba że zadecyduję inaczej. Nigdy o tym nie zapomnijcie — przerwał, by rozkoszować się swą władzą. Cisza otaczała go niczym gruby mroczny wełniany kokon. Odezwał się ponownie: — Kto z was wie coś o Źródle Światła? — Ja — odparł głęboki męski głos. — Zbliż się. Znów dało się słyszeć szuranie stóp na kamieniach. Neg pstryknął palcami, ten dźwięk przypomniał trzask pękającego patyka albo wyschłej kości. Na poczerniałym paznokciu kciuka wykwitł mały ogienek i żółtawe światło, zwalczywszy półmrok, rozjaśniło niewielki krąg wokół maga. To wystarczyło, by ukazać szare, pozbawione wyrazu oblicze martwego mężczyzny. — Stój! Mów! Dlaczego nie zostało mi dostarczone? Usta mężczyzny poruszyły się. Patrzył prosto przed siebie, jakby spoglądał na jakąś odległą krainę. — Sępy żerują na trupach twoich wysłanników w cieniu wielkiego Min Koth. — Na Czarną Rękę Seta! Co się stało! Mów szybko! — Twoi ludzie zabili khaurawskich koczowników i zdobyli talizman, jak kazałeś. Chcieli jednak napchać sobie kabzy dodatkowym złotem sprzedając skradziony fałsz pewnemu magowi z Khako w Koth. Zamiast złotem czarnoksiężnik zapłacił im trującym proszkiem czarnego lotosu. Twoi ludzie zginęli. — Głupcy! Przywołam ich z Gehanny i sprawię, że przez tysiąc lat będą błagać mnie o śmierć! Neg splunął na posadzkę, gniew narastał w jego sercu, chude ramiona naprężyły się. Ci ludzie będą cierpieć, z pewnością, ale co z talizmanem? Wypowiedział to pytanie głośno. — Walki mag również został zabity — rzekł nieumarły. — Źródło Światła trafiło w ręce kapłana. Teraz zmierza ku świętości Suddy. — NIE! — Tak. Neg sięgnął do sakiewki przy pasie i wydobył garść przezroczy — stobiałych kryształków. Cisnął nimi w żywego trupa, który wydał cichy jęk, gdy biała smuga zetknęła się z jego twarzą. Potem rozległ się głośny syk. Z palącego się ciała wyciekał tłuszcz i buchał dym. Nieumarły runął na ziemię, uwolniony od dającego życie zaklęcia. Nekromanta spojrzał na trupa. — Nie, nie umkniesz mi tak łatwo. Raduj się krótkim pobytem w Szarych Krainach, mój

rabie, bowiem już wkrótce znów wezwę cię na służbę! Ogienek na jego dłoni znikł, po czym mag odwrócił się i ruszył do wyjścia z komnaty. — A wy możecie zasnąć. Wracajcie do swoich koszmarów — rozkazał. Kiedy mag wyszedł, obłożone zaklęciem żywe trupy powłócząc nogami odeszły na swoje miejsce. Rozsypana na podłodze magiczna sól zasyczała i wyparowała w żółtawej chmurze, wypełniając powietrze wonią palonej siarki. Nieumarli tęsknie wpatrywali się w znikającą sól. Było jej dość, by uwolnić jednego z nich. W ciemności, w zupełnym bezruchu stała kobieta znana jako Tuanne. Za życia była piękna i zachowała urodę nawet po śmierci, bowiem taka była wola Nega Złowrogiego. Stała nieruchomo nie poddając się rozkazowi nekromanty. Jeden kryształek czarodziejskiej soli wylądował na jej kształtnej piersi. Cienki jedwab sukni pozostał nie naruszony, ale sól paliła ją niczym rozgrzana do czerwoności igła. Ból był potworny, ale nie krzyknęła, bowiem wraz z bólem przyszło uwolnienie od wiążącego Tuanne zaklęcia nekromanty. Inni powrócili na swoje miejsca i ponownie zapadli w sen pełen upiornych koszmarów, ale Tuanne stała niby wrośnięta w ziemię, dręczona coraz liczniejszymi pytaniami. Czy to jakaś okrutna sztuczka Nega? Czy będzie na nią czekał, jeśli spróbuje opuścić komnatę? Jak mogło do tego dojść? Czy to możliwe, że naprawdę nastąpiło przełamanie zaklęcia? Czy rzeczywiście była wolna? Nie, uznała Tuanne. Nie była wolna. Może była czymś więcej, ale przede wszystkim była nieumarłą, istotą nie martwą, ale i nie żywą. W tym stanie pozostawała dzięki zaklęciu maga od ponad wieku. Ludzie, których znała, wędrowali już dawno po Szarych Krainach. Odmówiono jej prawowitego miejsca pośród nich, a podobnie jak inne żywe trupy poddane mocy Nega, niczego nie pragnęła bardziej jak godziwej śmierci. Cóż. Jeśli to nie była sztuczka, jeśli istotnie wymknęła się z oko — wów, które jąpętały, co mogła teraz uczynić? Neg dzierżył klucz do jej śmierci i wystarczyło, by na nią spojrzał, by ponownie znalazła się w jego mocy. Musiał istnieć jednak jakiś sposób pozwalający w pełni uwolnić się od magicznej mocy nekromanty. I sposób na uwolnienie pozostałych więźniów Nega. Tuanne przywołała swe wspomnienia zarówno te z życia, jak i z krótkiego pobytu w Szarych Krainach. Po chwili z głębi umysłu napłynęła odpowiedź; czyste, jasne światło pośród szarości. Światło. Źródło Światła, którego poszukiwał Neg, by wzmocnić swoje moce. Talizman mógł dać wolność zarówno jej, jak i pozostałym, którzy uwięzieni byli w tej piekielnej komnacie. Musi odnaleźć ten artefakt i wykorzystać go, by uwolnić siebie i resztę więźniów! Piękna nieumarła przekradła się do wyjścia, uśmiechając się po raz pierwszy od stu lat. Zrobi to co w jej mocy, aby zdobyć Źródło Światła. Uczyni wszystko, by osiągnąć swój cel… I Młodzieniec przybył z Północy, przez góry, pokonując zimny, postrzępiony masyw oddzielający Hyperboreę od Brythunii. Nazywał się Conan, był wysoki i dobrze zbudowany. Uzbrojony był w ciężki prosty miecz ze starego błękitnego żelaza, wciąż ostry, choć poszczerbiony w licznych bitwach. Zabrał ten miecz z kolan trupa i o mało nie przepłacił tego życiem. Wzdrygnął się na to wspomnienie. Parający się podobnymi sztuczkami może z łatwością stracić duszę. Lodowaty wiatr zmierzwił czarną czuprynę Conana, ale chłód nie miał najmniejszego wpływu na ogniki gorejące w jego niebieskich oczach. W Cymmerii takie wichury były częściążycia i przyjmowano je jako jedną z najmniejszych prób Croma.

Szedł już od kilku dni żywiąc się korzonkami i późnymi jak na tę porę jagodami. Udało mu się również pochwycić kilka królików. Była to trudna wędrówka, ale wolał to niż swój poprzedni los. Wszystko było lepsze od niewolnictwa, nawet wilki ścigające go przez dwa dni. Barbarzyńca bacznie przepatrywał skały wzdłuż drogi. Szukał odpowiedniego kamienia i w końcu go znalazł. Kamień do ostrzenia, by zlikwidować szczerby na ostrzu. Ojciec dobrze go tego nauczył. Miecz musi być ostry i gładki, bo poszczerbione ostrze jest słabsze i łatwiej pęka. Po godzinie miecz odzyskał dawny połysk i ostrość. Cymmerianin zamachnął się orężem, po czym uśmiechnął się. Jako syn kowala miał sporą praktykę, jeżeli chodziło o brąz i żelazo, a to ostrze było wyśmienite, zarówno pod względem wyważenia, jak i hartowania. Trup, który ożył, kiedy ostrze zostało wyjęte z jego rąk, raczej już go nie potrzebował, podczas gdy Conanowi jak najbardziej mogło się przydać. Było wielu bogaczy, którzy mieli więcej złota, niż mogli wydać, i uszczknięcie odrobiny bogactwa z pewnością im nie zaszkodzi. Conan słyszał o Zamorze, mieście na południu, gdzie mieszkało wielu bogatych kupców posiadających olbrzymie skarby. Złodziej mógł się tam nieźle urządzić, Cymmerianin zaś zamierzał wybrać się do miasta o nazwie Shadizar i potwierdzić te pogłoski. Barbarzyńca nie wiedział, jak daleko było do Shadizaru. Postanowił, że będzie szedł na południe, póki go nie odnajdzie. Odkąd opuścił kryptę, w której schronił się przed wilkami, Conan nie napotkał na swej drodze ani jednej istoty ludzkiej. Widział króliki, niedźwiedzie, a nawet wielkiego górskiego kota, ale zwierzęta nie mogły wskazać mu drogi do miasta. Uśmiechnął się na tę myśl. Głośny krzyk starł uśmiech z jego ust i młodzieniec poderwał się na równe nogi unosząc miecz. Dźwięk dochodził gdzieś z górskiego stoku, od strony w którą zmierzał. Był zaciekawiony, ale nie nierozsądny. Pojmanie i niewola nauczyły go ostrożności. Ten, kto bez namysłu rzucał się na spotkanie nieznanego, był durniem, Conan z Cymmerii zaś z pewnością się do nich nie zaliczał. Szybko, acz ostrożnie ruszył w stronę, skąd dobiegł krzyk, wypatrując bacznie najmniejszych oznak niebezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że samotny wojownik stawia czoło pięciu przeciwnikom uzbrojonym w miecze, długie sztylety i włócznie. Wojownik odziany w ciemną szatę stał zwrócony plecami do stromego górskiego zbocza. Przewaga liczebna napastników była oczywista, ale znajdowali się oni niżej od swojej ofiary i nie mogli zajść jej od tyłu. W pierwszej chwili Conan chciał stanąć po stronie samotnego wojownika i o mało tego nie uczynił. Pohamował się w ostatniej chwili. Uznał, że lepiej będzie popatrzeć przez chwilę i zobaczyć, co się wydarzy. Cymmerianin podszedł nieco bliżej, nadal nie zauważony przez walczących. Jeden z napastników skoczył naprzód i biorąc potężny zamach wymierzył cięcie w głowę ciemno odzianego mężczyzny. Obrońca odskoczył w lewo i jego broń śmignęła na odlew, trafiając atakującego w pierś. Rozległ się dźwięk, jakby dojrzały melon upadł na kamienie. Conan zamrugał zdumiony. Odziany w ciemną szatę mężczyzna nie miał miecza, lecz krótką drewnianą pałkę. Napastnik jęknął i runął w tył, przewracając jednego z kamratów. Drugi z atakujących usiłował dźgnąć mężczyznę włócznią i Conan ponownie zdumiał się szybkością reakcji tamtego. Mężczyzna odwrócił się i laską zablokował pchnięcie. Kontynuując ruch po okręgu w górę, odbił włócznię w bok i końcem pałki trafił włócznika w bark. Cymmerianin usłyszał wyraźnie trzask pękającej kości.

Trzeci napastnik zdołał jednak wsunąć włócznię między nogi napadniętego i podciąć go. Jednocześnie czwarty i piąty opryszek rzucili się, by uśmiercić powalonego. Conan krzyknął, by zwrócić na siebie ich uwagę, i rzucił się naprzód. Włócznik, który podciął mężczyznę z laską, wykonał krótkie pchnięcie mierząc w pierś Conana, ten jednym cięciem przepołowił drewniane drzewce. Równocześnie potężnie zbudowany mężczyzna zaatakował barbarzyńcę sztyletem żłobiąc krwawą bruzdę w jego udzie. Rozjuszony Cymmerianin odwrócił się i ciął na odlew. Ostra stal pewnie trafiła mężczyznę w twarz na wysokości oczu. Struga krwi zbryzgała jego stojącego tuż obok kamrata. Cięty rozbójnik skonał na miejscu, a jego dusza opuściła ciało, zanim te zległo na kamienistym gruncie. W chwilę potem wojownik z pałką podniósł się, a pozostali napastnicy podali tyły, pozostawiając na placu boju zabitego towarzysza. Odziany w ciemną szatę mężczyzna wyprostował się i przyjął pozycję do walki. Trzymając koniec laski na wysokości gardła, on również patrzył w ślad za uciekającymi. Po chwili pochylił się, by rzucić okiem na trupa. — Nie żyje — oznajmił. Conan miał wrażenie, że słyszy w jego głosie nutę żalu. — Tak — rzekł Cymmerianin — Mam nadzieję, że opowiedziałem się po właściwej stronie. — To zależy od punktu widzenia — odrzekł tamten. — Z mojego, twój wybór był bez wątpienia trafny. — Spojrzał na leżącego. — Za niego trudno mi powiedzieć, ale podejrzewam, że raczej nie byłby zachwycony. Mężczyzna uniósł obie dłonie, aby pokazać, że są puste. Był wysoki, choć nie dorównywał wzrostem Conanowi, miał jasne włosy i krótką brodę. Mógł mieć około trzydziestu lat. — Zwą mnie Cengh, jestem ubogim kapłanem z zakonu Suddy. — Jestem Conan z Cymmerii. — Bądź pozdrowiony, Conanie. Powiedz, co skłoniło cię, że stanąłeś u mego boku, a nie po stronie tych rzezimieszków? — Pięciu na jednego to ciut za dużo. — Conan wskazał na pałkę Cengha. — Gdybyś miał prawdziwy miecz, mógłbyś sam ich pokonać. — My nie zabijamy — rzekł Cengh. — Nawet pozbawionych skrupułów, górskich bandytów. — Ale nie macie nic przeciwko pogruchotaniu im paru kości. — Ano nie. Conan wzruszył ramionami. Zrobił, co miał do zrobienia, i odwrócił się, by odejść. — Zaczekaj! — zawołał Cengh. — Dokąd zmierzasz? — Wędruję do Zamory. — Uratowałeś mi życie. Muszę jakoś ci się odpłacić. — Możesz powiedzieć mi, czy dojdę tą drogą do Shadizaru. — Złe miasto — rzekł Cengh. — Pełne złodziei i nierządnic. Czemu chcesz tam iść? — Interesy — odrzekł Conan z uśmiechem. — Słyszałem, że można tam zarobić. — Ale przecież jesteś ranny — wskazał na ranę na udzie Conana. — Draśnięcie. Zagoi się. — Shadizar leży o miesiąc pieszej wędrówki stąd. Ja idę do Świątyni, Która Nie Upadnie, centrum kultu Suddy, to tylko dwa dni drogi. Pójdź ze mną, a podejmiemy cię gościną i damy nowy przyodziewek, gdyż nic więcej nie możemy ci zaoferować. W pierwszej chwili Conan zamierzał odmówić. Nie chciał mieć do czynienia z kapłanami czy świątyniami, niemniej jednak cuchnące futra, jakie miał na sobie, zaczynały już gnić. Poza tym perspektywa gorącego posiłku i możliwość spędzenia kilku nocy w wygodnym łóżku wydawała się nader kusząca. Bądź co bądź uratował życie temu człowiekowi i będąc na

jego miejscu Conan również chciałby się zrewanżować. Należy zawsze spłacać swoje długi. Postanowił, że da kapłanowi szansę okazania wdzięczności. — Cóż, przypuszczam, że kilka dni opóźnienia nie powinno mi zaszkodzić. Okolica, którą przemierzali, była górska i kamienista. Cengh wyjaśnił, że Masyw Kezankiański ciągnie się wzdłuż całej zachodniej granicy Brythunii i Zamory, aż do Khauranu. Przekroczywszy wzgórza pomiędzy Hyperboreą a Brythunią, znajdą się na trakcie ciągnącym się z Północy na Południe, którym łatwiej będzie im podążać niż ośnieżonymi bezdrożami. Conan był zachwycony sposobem użycia pałki przez Cengha i powiedział mu to. Kapłan uśmiechnął się. — Dzikie bestie rzadko słuchają głosu rozsądku, a ludzi niewiele różniących się od zwierząt również jest niemało. Założyciele mego zakonu opracowali pewne zasady samoobrony, jak również broń, której możemy używać, to jest laski, pałki, sieci i sznury, ale większość z nas stara się unikać walki. Ścieżka pięła się stromo w górę i Conan musiał uważać, by nie stracić równowagi na oblodzonych kamieniach. — W takim razie jak polujecie? — zapytał, gdy znaleźli się na nieco równiejszym terenie. — Nie polujemy. Nie jemy mięsa. Nic co ma w żyłach ciepłą krew. Tylko ryby. Conan pokręcił głową, ale nie odezwał się. Żadnego mięsa? Jak człowiek może zachować siły nie spożywając czerwonego mięsiwa? Fakt, on sam ostatnio nie jadał go zbyt często, ale nie dlatego, że nie chciał. Mimo to Cengh wcale nie był słabeuszem, a wzrostem prawie dorównywał Conanowi. Co do siły przekonało się o niej przynajmniej dwóch opryszków, którzy odważyli się go napaść. — Tak czy inaczej — rzekł Cengh — jestem nowicjuszem, jeżeli chodzi o fimbo. — Poklepał swą laskę. — W Świątyni, Która Nie Upadnie, brat Kensash liczący sobie sześćdziesiąt pięć zim i mający włosy białe jak szron jest mistrzem walki pałką. On naprawdę potrafi jej używać. Conan pokiwał głową. Jako wojownik nie mógł się doczekać, aby to zobaczyć. Dwaj mężczyźni wciąż jeszcze mieli przed sobą dzień drogi, kiedy w zasięgu ich wzroku ukazała się świątynia. Conan natychmiast zrozumiał, skąd wzięła się jej nazwa — masywna kamienna budowla wznosiła się na nieprawdopodobnie wysokiej i smukłej kamiennej iglicy. Kojarzyła się Conanowi z półmiskiem pełnym owoców balansującym na cienkiej, kruchej słomce. Patrząc na świątynię poczuł chłód. To oczywiste, że żadna naturalna struktura nie mogłaby istnieć w taki sposób. Dla młodego Cymmerianina zaś wszystko co nadnaturalne wiązało się z magią. Było to równie pewne jak to, że Atlantydę pochłonęły odmęty oceanu. Cengh uśmiechnął się na ten widok, a Conan przybrał obojętną minę. Ścieżka stała się bardzo stroma i marsz na niektórych odcinkach zmienił się we wspinaczkę. Cymmerianin radził sobie wyśmienicie, a Cengh nie omieszkał go pochwalić. — W Cymmerii wysyłamy dzieci po chrust na bardziej strome zbocza — stwierdził krótko Conan. Cengh zatrzymał się nagle, nasłuchując. Conan wytężył słuch, usiłując wychwycić jakiś podejrzany dźwięk. Na wprost nich znajdowało się przyprószone śniegiem rumowisko wielkich głazów, których podstawy przesłonięte były gęstymi zaroślami. Ścieżka skręcała obok nich w lewo i ponownie się wznosiła. Barbarzyńca nasłuchiwał, ale jedyne co wychwycił to pojękiwanie wiatru w górskich zakamarkach, odległe skrzeczenie jakiegoś ptaka i to wszystko. Nie! Było jeszcze coś…

Dziwny dźwięk, jakby głośne, wysokie grzechotanie. Słyszał już kiedyś podobny dźwięk; wydawał go wąż, którego spotkał na jednej o odległych pustyń, gdy gad wijąc się leniwie sunął przez rozgrzaną połać piaszczystej wydmy. Kiedy wąż zaatakował Conana, Cymmerianin zmiażdżył mu łeb kamieniem i odkrył źródło tajemnego odgłosu. Była nim znajdująca się końcu ogona gada pusta koścista grzechotka. — Wąż? — spytał Conan. — Gorzej. — Cengh wyjął laskę i wyprostował się. W chwilę potem barbarzyńca zobaczył, co było przyczyną zaniepokojenia kapłana. Zza największego głazu wyłonił się stwór, jakiego Conan nigdy dotąd nie widział. Był wysoki, miał dwie nogi i dwie ręce. Ta kreatura nigdy wszakże nie widziała wnętrza kobiecego łona. Przypominała gada o ciele pokrytym ciemnozieloną łuską i ciągnęła za sobą ogon, który w miejscu złączenia z ciałem miał grubość uda barbarzyńcy, a zwężony koniec był cieńszy niż męski palec. Stworzenie miało gadzi pysk, szparkowate nozdrza, żółte ślepia i mięsiste wydęte wargi. Wyglądało, jakby miało zamiar zagwizdać. Na czubku kościstego łba znajdowała się pofałdowana koścista płytka, która grzechotała w rytm kroków. Ręce istoty były wiotkie, a dłonie zakończone trzema szponami. Wykrzywiła usta w grymasie przypominającym uśmiech, ukazując spiczaste zęby. — Tostith — rzekł Cengh odpowiadając na nie wypowiedziane pytanie barbarzyńcy. — Nie pozwól, by na ciebie splunął. Conan dobył miecza, nie odrywając wzroku od bestii. — Zaatakuje uzbrojonego człowieka? — Tak. Zaatakowałby nawet pięćdziesięciu zbrojnych. I zabija więcej, niż może zjeść, ot tak, dla zabawy. Bestia z piekła rodem. — Jest szybki? Uśmiech stitha przygasł i stwór ponownie wydął wargi. — Zbyt szybki by można mu uciec — odrzekł Cengh. Stith niespiesznie zbliżył się do dwóch mężczyzn wymachując ogonem jak kot. Conan ścisnął mocniej rękojeść swego miecza. — Ty z lewej — rozkazał. — Ja zaatakuję z prawej. Zanim jednak zdążyli cokolwiek zrobić, stith sprężył się i skoczył w kierunku Conana. Dla zachowania równowagi potwór podpierał się ogonem. Był szybki! Conan odskoczył w prawo, uniósł miecz, a w tej samej chwili stith bryznął strużką świecącej szmaragdowej plwociny w miejsce, gdzie do tej chwili znajdował się barbarzyńca. Ślina rozprysła się na kamienistej ziemi i w górę buchnęły smużki gryzącego, smrodliwego dymu. — Na Croma! — Conan zamachnął się mieczem tnąc ku dołowi, gdy stith przemknął obok niego, lecz szybkość przeciwnika sprawiła, że zamiast odrąbać potworowi łeb, uciął mu zaledwie koniuszek ogona, Stith wpadł w szał. Zaryczał przeraźliwie i odwrócił się posyłając ku barbarzyńcy kolejną strużkę świecącej zieleni. Conan uchylił się, skręcając całe ciało w momencie, gdy jaskrawa struga o grubości kciuka minęła jego pierś i bark. Cofnął się chwiejnie, unosząc miecz na wysokość ucha. Stith nabrał głęboko powietrza, przygotowując się do kolejnego splunięcia. — Hai! Po okrzyku Cengha nastąpił głośny trzask pałki spadającej na grzbiet sjtitha. Monstrum kaszlnęło i zamiast strzygnąć plwociną, wyrzuciło z siebie kłąb mętnawej mgiełki. Conan poczuł palący ból na twarzy i obnażonych barkach, ale błyskawicznie cofnął się przed złowróżbną mgłą i ponownie uniósł miecz. Stith odwrócił się w kierunku Cengha i znów wziął głęboki wdech. Conan skoczył

zataczając mieczem szeroki, poziomy łuk. Dobrze naostrzone ostrze rozpłatało łuskowatą szyję i zwolniło nieco przechodząc pomiędzy kręgami. Bryznęła krew, a odrąbana głowa stitha spadła głuchym mlaśnięciem i potoczyła się po ziemi. Drżące, bezgłowe cielsko podskoczyło jeszcze raz i runęło. Młody Cymmerianin patrzył zdumiony na zabitą bestię. Jeśli tutejsi kapłani wiedzieli, że te istoty czyhają w zasadzkach na odległych górskich szlakach, a mimo to wędrowali uzbrojeni jedynie w kije, musieli być albo bardzo mężni, albo bardzo głupi… II — Śnieg! — zawołał Cengh. Conan spojrzał na kapłana. Czy ten człowiek stracił rozum? — Do tej łachy śniegu za skałami — rozkazał Cengh. — Szybko! Początkowo Conan sądził, że może stith nie był sam albo monstrum bało się śniegu, ale te myśli pierzchły już w chwilę później, kiedy dwaj mężczyźni dotarli do śniegu zalegającego w cieniu głazów. Kapłan nabrał garść gruzłowatej brei i wykonał gest, jakby chciał wetrzeć ją w twarz. Cymmerianin cofnął się o krok unosząc zbryzgane posoką ostrze. — Co to ma znaczyć? — Trucizna stitha — wyjaśnił Cengh. — Musimy zmyć ją z twojej skóry. Nawet mała ilość powoduje chorobę lub śmierć. Barbarzyńca przypomniał sobie ból, kiedy stwór splunął na niego. Położył miecz na ziemi i nabrał w dłonie chłodnego białawego śniegu. Wtarł zimne kryształki w twarz, tak mocno, że aż zapiekły go policzki. Gdy powtórzył tę czynność trzykrotnie, Cengh pokiwał głową zadowolony. Wskazał jednak parujący pas skóry na odzieniu Cymmerianina, na wysokości barku. — Przeżre skórę na wylot — rzekł kapłan. — Najlepiej odciąć ten kawałek. Conan sięgnął po miecz, ale Cengh wyjął krótki, zakrzywiony nóż przypominający kształtem kieł. — Lepiej użyj tego. Cymmerianin wziął nóż, sprawdził ostrze kciukiem i pokiwał głową. Było tak ostre, że można było się nim golić. Odkrojenie skażonego fragmentu odzienia było kwestią chwili. Następnie Cengh uważnie przyjrzał się twarzy Conana. — Chyba w porządku — oznajmił. — Większa dawka trucizny zawsze jest zabójcza, ale wygląda na to, że struga prawie zupełnie cię ominęła. Conan oddał nóż Cenghowi i otarł miecz z krwi. — W waszym zakonie nie mają jak widzę nic przeciwko nożom, hę? Cengh uśmiechnął się. — Trzeba czymś wycinać korzonki i obierać owoce. Conan nie odpowiedział uśmiechem. Ci kapłani mogli mieć pokojową naturę, ale lepiej było się mieć na baczności. Nieostrożność bywa niebezpieczna w skutkach. — Czy może ich być tu więcej? — Conan skinął w stronę martwego stitha. — Raczej nie. Są samotnikami i każdy z nich ma swój teren. — Zważywszy na okolicę, bandytów i potwory, podejrzewam, że w waszym zakonie nie narzekacie na nadmiar gości — mruknął oschle Conan. — To prawda — odrzekł równie zgryźliwie Cengh. Z bliska Świątynia, Która Nie Upadnie, okazała się mniej czarodziejska, niż się Conanowi zdawało. Kamienna iglica, na której wspierała się budowla, była dużo szersza, niż się wydawało z daleka, a znalazłszy się bliżej, barbarzyńca ujrzał podpory sięgające od iglicy do podstawy wzniesionych ludzką ręką budowli. Tak więc to sprytna konstrukcja, a nie magia

utrzymywała świątynię na szczycie skały, choć tej nie można było w zupełności wykluczyć. Miejsce było wielkości sporej wioski lub małego miasteczka. Kapłan i Cymmerianin zaczęli wspinać się po wąskich stopniach wyciętych w skale. Przed nimi w górze majaczyła dwuskrzydłowa drewniana brama osadzona w kamiennym murze. I brama, i mur miały trzykrotną wysokość rosłego mężczyzny. Przed bramą Cengh zawołał wartownika. — Hej tam, czy świątynia zechce wpuścić jedno ze swych dzieci? Nad krawędzią muru pojawiła się zakapturzona twarz. — A kim jest owo dziecię? — odkrzyknął strażnik. — Cengh, posłaniec — zawołał towarzysz Conana i odchylił kaptur ukazując twarz. — Witaj, Cenghu! Bądź pozdrowiony! A kim jest ten odziany w skórę olbrzym? — To Conan z Cymmerii, któremu zawdzięczam życie. Mężczyzna zniknął i w tej chwili brama uchyliła się do wewnątrz. Bale były grube jak pierś Conana. Ze świątyni popłynęły zmieszane ze sobą zapachy ludzi, zwierząt i przyrządzanego jadła. Młody Cymmerianin wciągnął nozdrzami tę woń i dopiero teraz uświadomił sobie, od jak dawna nie miał styczności z cywilizacją. Od środka świątynia wydawała się jeszcze większa niż oglądana z zewnątrz. Były tam ulice, domy i ogromne budowle, tak że właściwsza byłaby nazwa Miasto, Które Nie Upadnie. Niebawem Conan stwierdził, że przebywali tu sami mężczyźni. Widział bawiące się dzieci, ale wyłącznie chłopców. Zapytał o to Cengha. — To prawda — rzekł kapłan. — Kobiety nie mają wstępu do świątyni. Żyjemy w celibacie. Conan namyślił się przez chwilę. — W takim razie jak płodzicie dzieci? Cengh roześmiał się. — Nie płodzimy. Młodzi adepci przybywają z wielu krain, aby tu zamieszkać. — Dlaczego? — To dobre życie, zwłaszcza dla dzieci biedaków. Dajemy im wikt, opierunek, dach nad głową, wiarę i wiedzę. — Ale nie ma kobiet. — Kapłański żywot nie jest dla każdego. — Racja — rzekł Conan, aczkolwiek żywienie się korzonkami i brak kobiet nie wydawały mu się zbytnio atrakcyjne. Wielu kapłanów bacznie przyglądało się Conanowi. Barbarzyńca poczuł, jak wzbiera w nim gniew na widok kilku młodych chłopców, śmiejących się i pokazujących palcami jego odzienie ze skór. Ilu z nich umknęło z niewoli i miało okazję walczyć z watahą wilków czy żywym trupem? Zaklął głośno. — Nie zwracaj na nich uwagi, Conanie — mruknął Cengh. — Nie wiedzą jeszcze, co oznacza ludzka wartość. Nauczą się. — Jeśli przeżyją — burknął Cymmerianin. Obok nich przebiegła becząca koza, a zaraz za nią wrzeszczący, tłusty mężczyzna w długiej szacie. — Stój, bestio! Straciłem już twoją siostrę i jej mleko! Wracaj! Conan widząc to wybuchnął śmiechem i jego gniew znikł równie szybko, jak się pojawił. Cengh zaprowadził Conana do budowli o ścianach z gładkiego białego kamienia. W podłodze znajdowała się wypełniona wodą wanna, nad którą unosiły się smużki pary. Nozdrza młodzieńca wychwyciły silną, ostrą woń. — Woda do kąpieli — rzekł kapłan. — Masz ochotę się odświeżyć? Cymmeriański olbrzym skinął głową. Ciepła, czysta woda? Tak, wspaniale było zdjąć z grzbietu brudne, przegniłe skóry i zmyć z siebie brud długiej wędrówki.

— Przyniosę ci nowe odzienie. Najpierw jednak muszę przekazać wiadomość. Dopiero potem będę mógł zażyć rozkoszy miętowej kąpieli. Conan pokiwał głową i zrzucił skórzane ubranie. Położył miecz na skraju wanny i wszedł do wody. Co za rozkosz! Woda była tak gorąca, że na jego ciele pojawiła się gęsia skórka. Conan usiadł, a odprężająca, ciepła ciecz sięgała mu aż do podbródka. Zamknął oczy. Cengh zmierzając do komnat Najwyższego Oblata nie wiedział, że był obserwowany przez jedną z postaci odzianych w mnisie szaty. Mężczyzna ów nie różnił się od wielu innych wykonujących rozmaite posługi na terenie świątynnej osady. Prawda była jednak inna. Przyodziany w szare szaty Skeer wykonywał w życiu wiele profesji, był złodziejem, rzezimieszkiem, szpiegiem i najemnym zabójcą, ale nigdy kapłanem. Jego obecność w Świątyni, Która Nie Upadnie, była skutkiem przebiegłego planu obmyślonego przez mistrza czarnej magii. Skeer służył Negowi, nekromancie. Obecnie podążył śladem swej ofiary. Miał w tym olbrzymią wprawę, zrodziła się ona z długotrwałej praktyki, a jego wielkim atutem był wygląd. Wysłannik Nega miał oblicze promieniujące wręcz niewinnością i wiarygodnością. Mówiono, że Skeer wyglądał tak niewinnie, iż nawet gdyby przyłapano go ze sztyletem w ręku nad trupem zabitego przezeń kupca, mógłby z łatwością wyłgać się stwierdzeniem, że on tylko podniósł nóż leżący obok zwłok. Kapłan nie stanowił dużego wyzwania dla talentów śledzącego go szpiega. Skeer przystawał raz po raz udając, że zawiązuje sandał lub ogląda towary wystawione na którymś z kramów, ale czynności te wynikały bardziej z praktyki niż rzeczywistej potrzeby. Cengh nie obejrzał się ani razu. Głupiec. Cengh wszedł do budynku, a Skeer natychmiast pośpieszył za nim. Wkrótce kapłan przekaże komuś wiadomość. Sługa Nega nie wiedział, kto ma być odbiorcą. Musiał się tego dowiedzieć i poznać jej treść. Gdyby jednak nie zdołał nic podsłuchać, jego misja musiałaby zostać przedłużona. Neg zaś nie znosił wszelkiej zwłoki, a Skeer nie chciał poczuć na swojej skórze potęgi jego gniewu. Wzdrygnął się na tę myśl. Dlatego też, kiedy Cengh przekazał Najwyższemu Oblatowi ważne informacje, a jego słowa dotarły również do uszu przyczajonego szpiega, anielskie oblicze człowieka, który nie znalazłby potępienia nawet u matki najokrutniej zamordowanej przez siebie ofiary, rozpromieniło się. Za zagrodą dla baranów Skeer uniósł nóż o krótkim i szerokim ostrzu nad piersią starannie skrępowanej kozy. Gruby kapłan nigdy jej nie znajdzie. A gdyby nawet, już nigdy nie wydoi tego zwierzęcia. Ta koza miała posłużyć wyższemu celowi. Skeer opuścił sztylet przebijając serce zwierzęcia. Trysnęła krew, a mężczyzna złożył ręce, by zaczerpnąć gorącego płynu. Uniósł dłonie i opuścił je trzykrotnie, jak nakazywało zaklęcie, po czym zanucił słowa, których starannie wyuczył się Neg. Przez ciepło co się w chłód zmienia Przez życie co przechodzi w śmierć Przez Szarej czeluści Otchłanie Domagam się połączenia! Następnie Skeer wyrzucił krew w powietrze i umoczonym w posoce palcem wskazującym prawej dłoni na nadgarstku lewej nakreślił runiczny symbol oznaczający Nega. Powietrze przed nim zgęstniało i zaczęło migotać. Mężczyzna zadrżał. Robił to już wielokrotnie, ale zawsze było tak samo. Zrobiło mu się zimno, jakby wszedł w zaspę śniegu.

— MÓW! — z falującego powietrza dobiegł go głos bezcielesny, ale donośny i pełen mocy. — Dowiedziałem się szczegółów o przybyciu rzeczy, której poszukujesz, panie. — SPODZIEWAŁEM SIĘ TEGO. KIEDY? — Za trzy dni, panie. — DOBRZE. NIE ZAWIEDŹ MNIE, SKEER. — Nigdy, panie. Powietrze zadrżało podobnie jak stojący opodal mężczyzna, po czym powróciło do swego normalnego stanu. Skeer wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Przez chwilę zastanawiał się nad skutkami możliwej porażki. Natychmiast odegnał od siebie tę myśl. Lepiej było w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy. Jeden z Bezokich stanął przed Negiem. Nekromanta spojrzał w jego oblicze. Nazwa nie była w pełni zgodna z prawdą. Jego słudzy mieli oczy, ale ich gałki oczne były całkowicie białe, a wewnątrz zdawały się przepływać rzadkie mleczne chmury. Zwykły człowiek na ich widok natychmiast zaczynał obawiać się o własne zmysły. Naturalnie ten narząd wzroku nie spełniał swojej funkcji tak jak powinien, aczkolwiek ślepotę rekompensował szereg innych umiejętności. Neg uśmiechnął się i zwrócił się do sługi: — Przygotuj komnatę. W przeciągu jednego księżyca zdobędę to, czego mi potrzeba. Bezoki skinął głową, skłonił się i szybko opuścił komnatę. O tak, pomyślał Neg. Skeer był podstępny jak lis, pozbawiony wszelkich uczuć, szczególnie lojalności, ale na pewno wypełni swoje zadanie. Jego posłuszeństwo zapewniał strach. A więc już wkrótce. Już wkrótce… Chłopiec przyniósł Conanowi odzienie i położył na brzegu wanny. Było to zwykłe ubranie. Cymmerianin zastanawiał się wcześniej, czy nie dostarczą mu mnisiej szaty, ale nie. Jedwabna bielizna, krótkie skórzane bryczesy, grube sandały z długimi rzemieniami do wiązania wokół łydek, skórzana tunika, pas i sakiewka. Ta ostatnia była pusta, czego Conan nie omieszkał sprawdzić. Wszystko to ułożone starannie na grubym ręczniku. Conan wyszedł z wody, wytarł się, po czym zaczął się ubierać. Na Croma, ubranie było nawet dopasowane! Kiedy skończył zawiązywać rzemień sandała, pojawił się Cengh. Skinął na Cymmerianina, po czym zrzucił szaty i zanurzył się w ciepłej, wonnej wodzie. — Och! Bogom niech będą dzięki za gorącą wodę! Conan potaknął. Czuł się dużo lepiej. — Jeśli pozwolisz, bym poświęcił kilka chwil na obmycie mego ciała z kurzu i potu, chyba uda mi się znaleźć kogoś, kto uraczy nas posiłkiem — rzekł Cengh. Barbarzyńca ponownie skinął głową. — Czy tutejsi mnisi nie mają nic przeciwko piciu pewnego napoju wytwarzanego z winnych gron? Kapłan roześmiał się. ‘ — Wino? Ależ oczywiście! Nie jesteśmy barbarzyńcami… — Cengh urwał nagle. — Wybacz, Conanie, nie chciałem cię urazić. — Nie czuję się urażony. Poza tym to barbarzyńcy wynaleźli wino. — Ale mnisi stali się mistrzami w jego piciu — odparł Cengh. — Udowodnię ci. Świątynia Bezokich znajdowała się na posępnym wzgórzu na pograniczu Koryntii, Brythunii i Zamory. Okoliczna puszcza była przesycona wilgocią, a deszcze skapywały ją częściej i gwałtowniej niż gdzie indziej. Burze co kilka dni siekły ją piorunami, gradem i

ulewnymi deszczami. To właśnie przez ten mroczny las, pośród szalejącej burzy podążała Tuanne uciekając przed mocą Nega Złowrogiego. Choć nieumarła, Taunne nie dysponowała nadludzkimi mocami, które uodporniłyby ją na chłód zacinającego deszczu czy śliskie, błotniste podłoże, na którym trudno było utrzymać równowagę. W blasku błyskawic, ścigana odległym rykiem grzmotów, piękna nieumarła chwiejnym krokiem oddalała się od zamczyska, które było jej więzieniem. Długie czarne włosy przylepiły się jej do czoła i tyłu czaszki, a odzienie poszarpane na kolczastych krzewach i podczas niezliczonych upadków ziało tuzinem dziur. Chłód, który zazwyczaj czuła, przybrał jeszcze bardziej na sile i jej policzki wydawały się jak wykute z bryły lodu. Ci głupi ludzie, którzy sądzili, że żywe trupy nie odczuwają bólu, nie mieli o tym zielonego pojęcia. Tuanne nie wiedziała, dokąd zmierza. Wiedziała jedynie, że poszukiwany przez nią talizman przywołuje ją i przyciąga, jakby oboje byli połączeni nierozerwalną, choć niewidzialną nicią. Jeśli oddalała się od niego, przyciąganie wzmagało się. Źródło Światła i jej zbawienie znajdowało się gdzieś na północnym wschodzie i właśnie w tę stronę Tuanne musiała podążać. Nie spocznie, dopóki nie dotrze do miejsca, gdzie znajdował się amulet. Zdobędzie go i znajdzie sposób, by uwolnić zarówno siebie, jak i tych, którzy wciąż pozostawali w mocy nekromanty. Wiedziała, że tego dokona. Błyskawica rozcięła mrok i pobliski świerk eksplodował gradem drzazg i żywicznych kropel. Grzmot zagłuszał odgłos umierania wielkiego drzewa. Tuanne drgnęła widząc błysk i słysząc huk. Wydawały się tak bliskie, że nieomal zlewały się ze sobą. Ponownie upadła, a jej przemoczona suknia rozdarła się w jeszcze jednym miejscu i kolejny fragment białej jak kość słoniowa skóry stał się celem zajadłego ataku burzy. To nie miało znaczenia. Zdobędzie nowe odzienie. Wprawdzie żadna szata nie mogła jej ogrzać, ale tym również się nie przejmowała. Miała swój cel i od stu lat pragnęła go zrealizować. III Conan podążył za Cenghiem do wielkiej sali wypełnionej odzianymi jednakowo mnichami. Kąpiel i nowy przyodziewek przypadły Cymmerianinowi do gustu, ale myśl o posiłku złożonym z korzonków i jagód nie napawała entuzjazmem. Cóż. Dobrze. Nauczył się radzić sobie w rozmaitych okolicznościach. Cengh wypatrzył dwa wolne miejsca na długiej drewnianej ławie przy jednym ze stołów i skinął na Conana, aby usiadł. Cymmerianin oparł miecz o stół. Rozejrzawszy się wokoło stwierdził, że w całej sali tylko on jeden był uzbrojony. Przypomniał sobie jednak ukryty nóż Cengha i przez chwilę zastanawiał się, co inni mogli ukryć w połach swoich szat. Z zamyślenia wyrwał go służący, który postawił przed nim gliniany dzban i dwa mosiężne kubki. Cengh napełnił je winem i podał jeden kubek Conanowi. Cymmerianin podniósł chłodny przedmiot do ust i przechylił. — Wyborne — rzekł Conan. W rzeczywistości było to najlepsze wino, jakiego miał okazję kosztować. Cengh uśmiechnął się i ponownie napełnił pusty kubek. — Od czasu do czasu zdarza się niezły rocznik… Pojawił się drugi służący niosąc parujący półmisek. Postawił go przed Conanem, a ten spojrzał nań z zaciekawieniem. Na talerzu leżało kilka niewielkich ryb. Bił z nich aromatyczny zapach. Cengh wyjął nóż i przekroił jedną z ryb wzdłuż odsłaniając rząd ości. — Tak jest najlepiej — stwierdził Cengh usuwając ości. — Łowimy ryby w tutejszych strumieniach.

Conan pokiwał głową. Podniósł jedną z ryb, rozerwał ciepłe mięso palcami i wydobył ościsty kręgosłup. Potem włożył do ust prawie całą połówkę ryby. — Ta ryba również jest wyśmienita — stwierdził pomiędzy kolejnymi kęsami. Mięso było istotnie soczyste, smakowite i miękkie, ale barbarzyńca zaczął się zastanawiać, jak kapłani mogli przeżyć bez dziewczyny. Conan i Cengh zajęli się jedzeniem. Przynoszono kolejne półmiski i po zjedzeniu tuzina ryb głód Conana został zaspokojony. Dostatek wina nasycił również jego pragnienie. W końcu musiał przyznać, że cywilizacja ma również swoje dobre strony. Skeer siedział o kilka stołów dalej, w miejscu oświetlonym przez buzującą jasno pochodnię. Jadł metodycznie, bardziej dla nabrania sił niż dla przyjemności. Skeer miał tylko dwie słabości, kobiety i palenie konopi. Obie te przyjemności były w świątyni zakazane. Każda z nich przynosiła prawdziwą rozkosz i tylko nimi Skeer umiał naprawdę się cieszyć. Od czasu do czasu Skeer spoglądał na posłańca i jego barbarzyńskiego towarzysza. Ten ostatni posilał się łapczywie i bez odrobiny troski o dobre maniery. Skeer pogardzałby nim, gdyby nie fakt, iż młodzieńca otaczała wyraźnie aura czujności. Barbarzyńcy bardziej niż ludzie cywilizowani zwracali uwagę na otoczenie i szpieg wcale nie miał ochoty śledzić muskularnego olbrzyma. Te zimne niebieskie oczy były zbyt bystre. Nawet ukradkowe spojrzenia Skeera budziły w tym mężczyźnie odruchowe reakcje. Szpieg był pewien, że barbarzyńca zdawał sobie sprawę, iż jest obserwowany. Skeer ponownie zajął się posiłkiem. Barbarzyńca był nieważny. Posłaniec zresztą również. Agent Nega Złowrogiego dowiedział się już tego, czego pragnął dowiedzieć się jego pan. Za kilka dni jego misja dobiegnie końca. Kiedy to się stanie, Neg odpłaci mu tak hojnie, że Skeer będzie mógł kupić tyle kobiet i konopi, ile dusza zapragnie. Było to coś, na co warto zaczekać, stwierdził w duchu. Conan obudził się z nadejściem świtu. Kwatera nie należała do luksusowych, niemniej pokój był czysty, słomiane posłanie twarde i nie zarobaczone, a koce grube i ciepłe. Wyglądając przez małe okienko stwierdził, że wielu kapłanów jeszcze przed pierwszym kurem wyległo na wąskie uliczki. Cymmerianin przeciągnął się i wszedł do sali jadalnej. Wyglądało na to, że w świątyni nie istnieje wymiana towarów i usług za pieniądze, i Conan zastanawiał się, na jakich zasadach działała tutejsza wspólnota. Na stołach leżały półmiski z serem, gotowanymi jajkami, owocami i kromkami twardego ciemnego chleba. Conan poczęstował się i popił posiłek paroma kubkami wybornego wina. Poczuł się odświeżony i gotowy wyruszyć w dalszą drogę do Zamory. Cengh spotkał Conana przy wyjściu z sali jadalnej. Kapłan niósł skórzaną pochwę. — O, już wstałeś. Posiliłeś się? — Właśnie skończyłem. — To dobrze. Pomyślałem, że w tym łatwiej będzie ci nosić miecz — podał pochwę Conanowi. Muskularny Cymmerianin obejrzał dar. Była wykonana z szorstkiej, gruzłowatej skóry, trzykrotnie przeszywana, z pogrubionymi wszywkami w miejscach, gdzie ostre krawędzie stykały się z brzegami pochwy. Conan wolno wsunął miecz aż po gardę, po czym wyszarpnął go energicznie. Skóra zasyczała, ale nie spowolniła ruchu żelaza. Była to doskonale wykonana pochwa, ale po chwili Cymmerianinowi przyszła do głowy pewna myśl. — Skoro nie zabijacie zwierząt, skąd wziąłeś skórę na tę pochwę? Cengh uśmiechnął się i pokiwał głową. — Dzięki tobie. Conan spojrzał na pochwę. Skóra wyglądała znajomo.

— Sith? — zapytał. — Oczywiście. — Ale on został zabity zaledwie dwa dni temu. — Zdjęliśmy skórę i wyprawiliśmy. Nie zabijamy bez potrzeby, ale nie marnujemy tego, co może się przydać. — Jak to możliwe, że skóra została tak szybko wyprawiona? — Mamy swoje sposoby. Magia, pomyślał z niechęcią Conan i postanowił nie przedłużać tego tematu. — Zakładam, że jesteśmy kwita, Cengh — skonstatował. — Uważam, że moje życie jest dużo bardziej wartościowe niż to, co ci dałem, ale przyjmuję twoją opinię, Conanie z Cymmerii. — W takim razie ruszam w drogę. Czas na mnie. — A może nim odejdziesz, chciałbyś obejrzeć nasz trening samoobrony? Conan zamyślił się. Zamora mogła poczekać jeszcze dzień albo dwa, poza tym Cengh swoimi sztuczkami z kijem wywarł na nim spore wrażenie. — Dobrze, niechaj tak będzie. — Zatem chodź ze mną. Conan wsunął miecz do pochwy i podążył za kapłanem. Mężczyzna był stary. Włosy i brodę miał białe jak śnieg, a jednak stał pewnie, sztywno wyprostowany naprzeciw młodszego o dobre czterdzieści lat przeciwnika. Obaj mężczyźni trzymali w dłoniach drewniane laski wymierzone końcami w gardło przeciwnika. Młodszy miał na sobie tylko przepaskę biodrową a jego obnażone ciało było mocno umięśnione. Młodzieniec zrobił szybki, nieomal taneczny krok klucząc to w jedną, to w drugą stronę. Kołysząc się lekko na palcach stóp to zbliżał się, to znów oddalał od starca. Conan widział kiedyś gryzonia zabijającego węża. Jego właściciel umieścił zwierzątko w jamie z jednym z zakapturzonych węży, którego ukąszenie przynosi szybką śmierć. Ten młodzieniec tańczył wokół starca jak ów gryzoń wokół węża. Starszy mnich zmieniał tylko nieznacznie pozycję, skupiając przez cały czas uwagę na przeciwniku. Jego ruchy były rozważne i oszczędne. Gdyby go zapytano, Conan stawiałby na wygraną młodzieńca. Był szybszy, niewątpliwie silniejszy i bardziej agresywny. Po sposobie, w jaki się poruszał, widać było, że ów sposób walki nie jest mu obcy. Tymczasem starzec nie posiadał żadnego z tych atutów. Młodzieniec zaatakował. Skoczył naprzód unosząc laskę nad głową i opuścił ją gwałtownie, jakby chciał zgruchotać starcowi czaszkę. Uderzenie było szybkie i silne, gdyby dosięgło celu, pozbawiłoby starego przytomności, a może nawet życia. Staruszek przesunął się nieznacznie, po czym po płytkim łuku uniósł i opuścił swoją pałkę. Uderzenie młodzieńca chybiło celu. Starzec płynnie zaszedł przeciwnika z boku i trzasnął go mocno w żebra powalając na ziemię. Po chwili młodzieniec doszedł do siebie, wstał i odwrócił się w kierunku starca. Obaj mężczyźni rozluźnili się i wymienili ukłony. No, no, pomyślał Conan, czasami nawet powolny wąż zabija szybkiego gryzonia! Zdał sobie sprawę, że nauczył się czegoś ważnego. To, że starzec nie ujawniał zawczasu swych umiejętności, nie oznaczało, że ich nie posiada. — Podejdź i poznaj brata Kensasha — rzekł Cengh. Kiedy Conan i Cengh podeszli do niego, starzec wyjaśniał przeciwnikowi technikę wykonanego uderzenia. — Oto człowiek, o którym mówiłem — powiedział Cengh. — Ach — rzekł Kensash — szermierz z dalekiego kraju. Cengh dużo mi mówił o twoich

umiejętnościach we władaniu mieczem. — A ja właśnie miałem okazję podziwiać twoje — odrzekł Conan. Kensash lekko pochylił głowę. — Malo jest moim najlepszym uczniem. Malo, to Conan, o którym już słyszałeś. Malo, jak zauważył Conan, nie przejął się zbytnio zasłyszanymi opowieściami. Skrzywił się, spoglądając na Conana i lustrując jego długie czarne włosy oraz ogorzałą od słońca skórę. — Wydajesz się silny, cudzoziemcze — stwierdził. — Może chciałbyś zmierzyć się ze mną? — Nie znam zasad tej gry. — Gry? — zaperzył się Malo. — Ludzie ginęli grając w tę grę! Nie ma tu żadnych zasad, po prostu trzeba zwyciężyć! Conan spojrzał na Kensasha. Starzec uśmiechnął się smutno. — Czasami Malo jest porywczy. Nie jesteś uczniem, lecz gościem. Nie musisz walczyć. Conan uśmiechnął się. — Niech Malo nauczy mnie tej gry z pałkami. Kensash podał mu swoją laskę, a barbarzyńca zważył ją w dłoniach, zamachnął się kilka razy, by ją wyczuć, i skinął głową do Malo. — Kiedy będziesz gotowy. Malo uśmiechnął się złowrogo i cofnął tanecznie o dwa kroki, unosząc laskę. Conan stał rozluźniony, trzymając pałkę w jednym ręku, opuszczonym wzdłuż boku. Malo wydawał się zniecierpliwiony. — Podnieś pałkę! Broń się! — Nie muszę — odrzekł Conan. To rozjuszyło chłopaka. Rzucił się na Cymmerianina i zamachnął mierząc w jego głowę. Conan postąpił krok w jego stronę i schwycił opadającą pałkę lewą ręką. Wyraz zdumienia na twarzy Malo zmienił się w szok, gdy Conan wymierzył mu dwa szybkie ciosy w bok i w głowę. Malo runął jak kłoda. Kensash wybuchnął śmiechem. — Oszukiwałeś! — zawołał Malo. — Gdybym użył prawdziwego miecza, chwytając ostrze straciłbyś rękę! — Gdybyś używał prawdziwego miecza, nie byłbym na tyle głupi, aby chwytać za ostrze. — Ale ona ma wyobrażać prawdziwy miecz! — W takim razie przyjmij, że moja naga dłoń udawała żelazną rękawicę. Malo chciał coś odpowiedzieć, ale Kensash uciszył go ruchem ręki. — Czy zechcesz stoczyć pojedynek ze starcem, Conanie? — zapytał łagodnie. — Tak. Ogorzały, potężny Cymmerianin stanął naprzeciw starego mistrza. Przez kilka chwil żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie Conan przesunął się nieco w lewo zmieniając pozycję. Kensash przeniósł stopę, nie dalej jednak jak o włos. Conan postąpił krok w prawo. Kensash powtórzył swój ruch. Po całej serii takich ruchów, którym odpowiadały nieznaczne ruchy starca, Conan zrozumiał, że niezależnie od tego jak zaatakuje, Kensash zawsze będzie gotów, by odeprzeć jego cios. Próba dosięgnięcia takiego przeciwnika była otwartym zaproszeniem do udzielenia bolesnej reprymendy. Cymmerianie mieli walkę we krwi, ale na Croma, Conan zdawał sobie sprawę, że gdyby obaj byli uzbrojeni w prawdziwe miecze, to starcie najprawdopodobniej zakończyłoby się śmiercią ich obu. Był mężny, ale nie szalony. Umiejętności i wprawa mogły zrównoważyć zawziętość i odwagę, a Kensash był najlepszym fechmistrzem, jakiego Conan miał okazję widzieć. Młody barbarzyńca opuścił laskę i skinął głową do starego mistrza. Kensash również pochylił głowę.

— Twoja mądrość przewyższa twój wiek, Conanie z Cymmerii. Gdybyś zdecydował się zostać, zaszczytem byłoby dla mnie przekazywanie ci mej skromnej wiedzy. — Nie, mnichu, nie jest ona mała, lecz moje ścieżki prowadzą jednak gdzie indziej. Kiedy Conan i Cengh opuszczali plac ćwiczeń, Cymmerianin czuł na plecach nienawistny wzrok Malo. Tuanne szła. Na nogach miała nowe buty, jej ciało zaś, przyodziane w nowe bryczesy i tunikę, otulał ciepły płaszcz z miękkiego futra. Mężczyzna, dzięki któremu zdobyła te rzeczy, mógł w głębi duszy uważać się za szczęśliwca. Pożądał jej, ustalił godziwe warunki i zapłacił z góry, zanim jej jeszcze dotknął. Grobowy chłód jej ciała sprawił, iż ogarnęła go przeraźliwa groza i w mgnieniu oka zapomniał o trawiącej go chuci. Tuanne widziała, iż cieszył się, że odeszła. Tak oto piękna nieumarła podążała na wschód, ku swemu celowi. Nie wiedziała, jak daleko ma dotrzeć ani ile czasu zajmie jej ta wędrówka. Nie potrzebowała jadła ani odpoczynku. Mogła iść bez przerwy. Czego jak czego, ale czasu miała pod dostatkiem. IV W podziemiach siedziby Nega Złowrogiego znajdowało się pomieszczenie różniące się od pozostałych. W ścianach z polerowanego białego marmuru znajdowała się gruba jak męskie udo, o połowę niższa od rosłego mężczyzny iglica z kryształu kwarcu. Wierzchołek kryształu został ścięty, a w płaskiej powierzchni przezroczystego minerału wyżłobiono wgłębienie wielkości dziecięcej pięści. Prócz iglicy na białej posadzce nie było nic. Na błyszczących ścianach umieszczone były obsady z lśniącego, rżniętego kryształu, w których tkwiły specjalne, bezdymne świece. Ich żółtawy blask sięgał wszystkich zakamarków pomieszczenia. Komnata była przeciwieństwem wszystkich innych, jakie znajdowały się w tej warowni; była czysta, oświetlona i wysprzątana. Co godzinę zjawiało się tu pięciu Bezokich i starannie wycierało każdą powierzchnię, aby komnata zachowała pełną czystość. Neg wszedł do środka i spojrzał na kryształową iglicę. Pomieszczenie to przeznaczone było na talizman, którego poszukiwał. Kiedy zdobędzie Źródło Światła, położy go na szczycie iglicy. Jeśli uczyni to właściwe, z amuletu wydostanie się zawarta w jego wnętrzu ogromna moc i przepłynie do niego. Był to sekret, na który natknął się podczas przesłuchań przywołanych przez siebie umarłych. Neg uśmiechnął się na tę myśl. Tak. Należał do największych żyjących nekromantów, ale jego moc miała pewne ograniczenia. Skąpawszy się w energii Źródła Światła, znajdzie się na samym szczycie czarnoksiężników. To dziwne, że tak wielka siła mogła pochodzić z przedmiotu, który wydawał się należeć do białej magii. Neg nie miał jednak w zwyczaju zastanawiać się „dlaczego” tak było, a jedynie ,jak” działał poszukiwany artefakt. Wystarczyło, że wiedział, iż światło i mrok można mieszać w celu osiągnięcia pożądanego rezultatu. A była nim ostateczna władza nad umarłymi. Dysponując tą mocą on, Neg, jednym ruchem ręki będzie w stanie ożywić legion żywych trupów, które będą mu posłuszne. Jego wojownicy] będą niezwyciężeni w boju, co więcej, każdy żyjący, który padnie; podczas walki, natychmiast stanie się jego sługą. To była tylko kwestia czasu! Jego marzenie spełni się już niebawem. Wkrótce Skeer zdobędzie dla niego to, po co został wysłany. Następnie wróci do świątyni Bezokich i przekaże zdobycz swemu panu. A wkrótce potem Neg Złowrogi stanie się Negiem Wszechmocnym. Mag odwrócił się gwałtownie, zamiatając powłóczystą szatą lśniącą podłogę. Ujrzał wchodzących Bezokich, którzy mieli ponownie posprzątać to pomieszczenie. Świetnie.

Świetnie… Conan przygotował się do opuszczenia Świątyni, Która Nie Upadnie. Czuł się odświeżony i był lepiej zaopatrzony niż przed spotkaniem Cengha. Oprócz nowej pochwy na miecz miał obecnie sakwę wypełnioną wędzoną rybę i suszonymi, pociętymi na paski owocami, których powinno wystarczyć mu na kilka dni wędrówki. Przez pewien czas obserwował treningi starego mistrza pałki i wiele się dzięki temu nauczył. Kusiło go, by zostać i radować się tym beztroskim życiem, ale pragnienie wędrówki było silniejsze. Wzywał go Shadizar. Cymmerianin rozstał się z Cenghiem i pomaszerował wąskimi uliczkami miasta świątyni. Nagle natknął się na coś, co nakazało mu stanąć. Za skrzynią z odpadkami kulił się mnich. Zgarbiona postać zdawała się obserwować drugiego kapłana, który zdrożony i zakurzony szedł wolno główną ulicą. Conana bardziej zainteresował fakt, że przyczajony kapłan ściskał w smukłej dłoni obnażony sztylet. Wtem kapłan z nożem odwrócił się i dostrzegł Conana. Cymmerianin ujrzał jego twarz ukrytą pod kapturem. Wyglądała znajomo, była młoda i jakby dziewczęca. Kapłan rzucił się na Conana zniżając sztylet jak do pchnięcia. Nie było czasu na dobycie miecza. Conan usunął się w lewo wykonując szybki, płynny krok i uderzył zza głowy, zaciśniętą w kułak dłonią. Stwardniała krawędź jego ręki trafiła napastnika w przegub wytrącając mu sztylet. Mnich zaklął piskliwie i usiłował wziąć nogi za pas. Conan rzucił się naprzód i schwycił go za połę szaty. Szarpnął mocno, a przeciwnik stracił równowagę i runął na wznak na ziemię. Zanim zdołał się poruszyć, Conan usiadł na nim okrakiem przyszpilając mu kolanami obie ręce. Zsunął kaptur z głowy leżącego i ujrzał twarz kobiety. Miała krótko ostrzyżone włosy, dużo krótsze od gęstej czarnej grzywy Conana, a jej twarz nie była li tylko obliczem zniewieściałego mężczyzny. Barbarzyńca w mig rozpoznawał kobiety. Aby mieć jednak pewność, przesunął jedną ręką po torsie powalonego i natrafił na miękkie wzgórki kobiecych piersi. Dziewczynie gest ten nie przypadł do gustu. Obrzuciła Conana najwymyślniejszymi obelgami. — Tępa dzika bestia! Oby Mitra pozbawił cię męskości! Conan uśmiechnął się tylko. — Kim jesteś? — zapytał. — Dlaczego próbowałaś pchnąć mnie nożem? — Psie, psi synu, który karmisz się nieczystościami, zejdź ze mnie! Conan pokiwał głową. Zacisnął jedną rękę wokół nadgarstka dziewczyny, podniósł się z kolan i przyjrzał się jej uważnie. — Puść mnie! — Najpierw odpowiesz na moje pytania! — Będę krzyczeć! — Tak? I zdradzisz tym szlachetnym kapłanom, że kobieta zbezcześciła ich świątynię? Zamilkła. Wzięła kilka nerwowych oddechów, po czym zlustrowała barbarzyńcę od stóp do głów. Właśnie wtedy przypomniał sobie, kiedy widział ją wcześniej. Było to w dniu, kiedy przybył do świątyni. Ona wybierała owoce przy głównej ulicy. Barbarzyńca osądził wówczas, że był to jeden z mniej męskich kapłanów. — Zatem? — ponaglił. — Ten kapłan ma coś, co należy do mnie — powiedziała. — Zamierzam to odzyskać. — Zabijając go? — Nie. Chciałam użyć sztyletu na postrach, nic więcej. — W takim razie dlaczego mnie zaatakowałaś? — Sądziłam, że chcesz mnie powstrzymać. — Ja — rzekł Conan — tylko przechodziłem.

— A więc puść mnie, bym mogła zrobić, co do mnie należy. To nie twoja sprawa. — Jest moja, odkąd próbowałaś pchnąć mnie nożem. — Barbarzyński głupcze! Muszę dotrzeć do tego kapłana, zanim spotka się z Najwyższym Oblatem! Przykro mi, że błędnie oceniłam twoje zamierzenia. Proszę! Conan zamyślił się. Nie miał żadnych zobowiązań wobec kapłanów i ta sprawa go nie dotyczyła. Rozluźnił uścisk. Dziewczyna natychmiast podniosła sztylet i pognała w głąb ulicy. Conan nie uszedł nawet kilku kroków, kiedy usłyszał jej krzyk. Nie mogła dopaść kapłana w tak krótkim czasie. Zaciekawiony wyszedł z alejki i spojrzał w stronę, w którą zmierzał zdrożony mnich. Jeśli wcześniej zaaferował go widok dziewczyny, to, co ujrzał w tej chwili, zainteresowało go jeszcze bardziej. O kilkadziesiąt kroków dalej walczyło dwóch kapłanów. Jeden z nich był uzbrojony w krótki nóż błyszczący w złocistych promieniach słońca. Trzeci kapłan leżał na zapylonej ulicy, a struga krwi z rany na plecach barwiła jego szatę i ziemię ciemnym szkarłatem. W stronę walczących biegła dziewczyna z uniesionym do ciosu nożem. Na oczach Conana kapłan z nożem pchnął drugiego w brzuch. Ranny przytykając obie ręce do rany upadł ciężko na ziemię i krew zaczęła wypływać mu spomiędzy palców. Zabójca odwrócił się w stronę drugiego rannego mnicha i odciął od jego pasa sakiewkę. Zajrzał do środka i uśmiechnął się zadowolony. Nagle spostrzegł nadbiegającą dziewczynę i zaczął uciekać. W chwilę później znikł w pobliskiej alejce. Kobieta pobiegła za nim, ale zabójca miał nad nią przewagę. Jeżeli znał uliczki, nie miała żadnych szans, aby go dogonić. Conan podszedł powoli do leżących na ziemi kapłanów. Coraz bardziej narastała w nim ciekawość. Zbliżywszy się jeszcze bardziej, rozpoznał jednego z rannych kapłanów. Mnichem, który otrzymał pchnięcie w brzuch, był Cengh. — Cengh! Mnich zakasłał. — C–C–Conan. Myślałem, że już o–o–odszedłeś. — Pozwól mi obejrzeć ranę. Cengh pokręcił głową. — Nie możesz pomóc. Jest śmiertelna. Cengh ponownie kaszlnął i krew puściła się mocniej z rany. — Kto to zrobił? Dlaczego? — Źródło… Światła. O–on je z–z–zabrał. — Kto? Umierający kapłan ponownie pokręcił głową. — Nie znam go. Jeden z najemników Nega. M–m–musisz je odzyskać, Conanie. W przeciwnym razie Neg zdobędzie… Cengh ponownie kaszlnął i szarpnął się całym ciałem, co doprowadziło do tego, iż zaczął pluć krwią. — Mów, Cengh! Kim jest Neg? Gdzie mogę go znaleźć? Ale w tej chwili oblicze rannego przepełnił wyraz błogiego spokoju i jego ciało zwiotczało w ramionach barbarzyńcy. Płomień gniewu Conana zapłonął silniej. Młody Cymmerianin poderwał się, jego wielkie pięści zacisnęły się aż do bólu, a potężna pierś wznosiła w rytm przyśpieszonego oddechu. Wprawdzie znał Cengha od niedawna, ale ten mnich był jego przyjacielem, dał mu nowe odzienie i strawę, dzielił wraz z nim niebezpieczeństwa. Shadizar mógł zaczekać. Ktoś zapłaci za śmierć Cengha. I to słono. Skeer szybko dotarł do głównej bramy, zgubiwszy swego prześladowcę. Zdziwił się na

widok uzbrojonego w nóż mnicha i potężnego barbarzyńcy, ale niezbyt go to zmartwiło. Miał talizman. Za kilka chwil opuści świątynię i wyruszy w drogę. Czekał go tydzień, no najwyżej dziesięć dni wędrówki. Neg będzie zadowolony, a Skeer niedługo stanie się bogaty. Conan wybrał miejsce na szlaku, skąd nie było już widać bramy świątyni i na tyle wąskie, że nikt nie mógł minąć go nie zauważony. Przykucnął za gęstym krzewem i czekał. Nie wątpił, że zabójca opuści świątynię wraz ze swym łupem. Jeśli Conanowi udało się wyprzedzić zabójcę, tamten był już trupem. Z drugiej jednak strony jeśli morderca zdołał mu się wymknąć, czekając na niego w zasadzce tylko powiększał dzielący ich dystans. Cymmerianin postanowił, że odczeka pewien czas i w razie gdyby fałszywy mnich się nie pokazał, spróbuje odnaleźć jego ślad u podnóża góry. W razie niepowodzenia zacznie wypytywać o kogoś, kogo Cengh nazwał „Neg”. Najemnik powróci w końcu do swego pana, a wówczas obaj będą mogli zasmakować gniewu Conana. Chłód szarpał Conana bezlitosnymi, lodowatymi szponami, ale barbarzyńca ignorował go. Po godzinie czuwania od strony miasta do kryjówki Conana zbliżyła się samotna postać w szarym odzieniu. Barbarzyńca uśmiechnął się złowrogo i podniósł miecz. Wcześniej wyjął go z pochwy, aby nie zdradził go szelest skóry o żelazo. Ześlizgnął się z głazu, na którym leżał, i sprężył się do skoku. Jeszcze parę chwil… Conan wyskoczył z ukrycia i zamachnął się mieczem, by pozbawić głowy zakapturzoną postać. — Gotuj się na spotkanie ze swymi bogami, morderco! Szaro odziana postać cofnęła się szybko i uniosła dłoń, by powstrzymać Conana. — Stój! — rozległ się znajomy głos. — Pomyliłeś się! Cymmerianin powstrzymał cięcie w pół ruchu. Wędrowiec odsłonił twarz. Dziewczyna z alei. Conan, zdegustowany, opuścił miecz. — Ty? — Co tutaj robisz? — zapytała. — Czekam na mężczyznę, który zamordował mego przyjaciela. Masz szczęście, że nim nie jesteś. — Obawiam się, że nie doczekasz się tu na Skeera — odpowiedziała po namyśle. — Musiałam wyczekać na odpowiednią chwilę, aby wydostać się ze świątyni. Te zabójstwa sprawiły, że bramy miasta zostały zamknięte. Jeśli jest w środku, kapłani go odnajdą. Jeśli zdołał się wydostać, na pewno jest już daleko. — Powiedziałaś: Skeer? — Conan zmarszczył brwi. Pokręciła głową, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że powiedziała zbyt wiele. Conan znów uniósł miecz. — Posłuchaj, kobieto! Chcę, żebyś powiedziała mi wszystko, co wiesz! Wcześniej to nie była moja sprawa, ale teraz już nią jest. Mów! — Nie zabijesz chyba kobiety? — Może nie. Ale są inne sposoby na uzyskanie potrzebnej wiedzy. Ta groźba wyraźnie nią wstrząsnęła. Westchnęła. — Dobrze. Powiem ci. I tobą, i mną powoduje chęć zemsty. Conan czekał. — Zwą mnie Elashi. Pochodzę z okolic Khauranu. Mój lud to namadowie, przemierzający od dobrych stu pokoleń sprażone słońcem piaski. Ten, którego szukasz, nosi imię Skeer i służy czarnemu nekromancie. — To pewno ten Neg — rzekł Conan. — Słyszałeś o nim?

— Znam tylko jego imię. Elashi kontynuowała swoją opowieść: — Mój ojciec, Lorven, był wodzem naszego plemienia. Neg go zabił. Straciliśmy pewien… cenny przedmiot. Pragnę pomścić mego ojca i odzyskać skradzioną własność. — Nie masz braci? Zemsta to męska rzecz. Jej oczy rozbłysły i Conan ujrzał w ich głębinach rodzący się gniew. — Jestem pierworodną! Moi bracia zajmują się swymi zwierzętami i żonami! Takie zadanie musi wypełnić najstarsza osoba z rodu! — A czy ten cenny przedmiot nie nazywa się czasem Źródło Światła? Tym razem wyraźnie zadygotała. — Skąd wiesz? — rzuciła, wstrząśnięta jego słowami. — Ostatnie słowa konającego mnicha. Odczekała chwilę, po czym powróciła do rozmowy. — Wydaje mi się, że ono niesie ze sobą śmierć. Mój ojciec znalazł je w ruinach prastarego miasta częściowo pogrzebanego przez ruchome piaski. Ten przedmiot przyniósł mu śmierć, podobnie jak tym, którzy go zabili. Widziałeś, co spotkało kapłana, który przyniósł artefakt do świątyni. — Czy na ten przedmiot rzucono klątwę? — Być może. Jest przepełniony mocą. W jego wnętrzu tkwi uśpiona potężna magia, jak twierdził szaman naszego plemienia. Nie był w stanie określić jego przeznaczenia. Conan słysząc jej słowa zaniepokoił się. Z doświadczenia wiedział, że z magią nie ma żartów. — Dlaczego nie udałaś się wprost do tego Nega? — zapytał Conan. — Tak byłoby prościej. — Nie. On włada olbrzymią mocą. Nie można ot tak, zwyczajnie zbliżyć się do niego. Chciałam zdobyć Źródło Światła i wykorzystać je tak, aby mnie do niego dopuszczono. Minąwszy straże i znalazłszy się z magiem sam na sam, zabiłabym go. Conan zamyślił się. Plan był złożony, mglisty, ale mógł się powieść. — Co teraz? Straciłaś swoją szansę. Jej oblicze stężało. — Wiem, jak wygląda Skeer i dokąd zmierza. Dogonię go. Młody Cymmerianin przyjrzał się dziewczynie. Była nieco starsza od niego, a jej twarz wydawała się całkiem ładna. Jak zdołał się przekonać, ciało pod mnisimi szatami miała jędrne i krągłe. Jednak jak na kobietę była śmiertelnie niebezpieczna. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego. Ta dziewczyna naprawdę go pociągała. Był samotnikiem, lecz przyświecał im wspólny cel. — Twój talizman na nic by mi się nie przydał, ale zamierzam wysiać Skeera i jego pana do Szarych Krain — powiedział. — Może powędrujemy razem? Patrzyła na niego przez chwilę. — Tak, jeśli nie pragniesz niczego więcej oprócz naszego wspólnego celu. Conan w mig odgadł, o co jej chodziło. Prawdę mówiąc, brał pod uwagę myśl, iż mogliby znaleźć się we wspólnej łożnicy, ale skoro nie wyrażała tym zainteresowania, nie zamierzał nalegać. Nie brał kobiet siłą, nigdy nie było takiej potrzeby. — Zatem w drogę. Musimy odnaleźć naszego zbiega. Cymmerianin i kobieta pustyni zaczęli schodzić w dół górskiego zbocza. V Trakt brythuński był nawet w najlepszej porze roku miejscem odludnym. Kiedy słońce ogrzewało niziny do temperatur)’ ludzkiej krwi, tu mróz wciąż skuwał górskie przełęcze i

pokrywał je nie topniejącą powłoką śniegu. Latem wąskie ścieżki oczyszczone były przez buty wędrowców i kopyta ich koni, lecz zimą grubość śnieżnej pokrywy sięgała wzrostu trzech postawnych mężczyzn. Teraz na polach w dole dojrzewało zboże. Do zimy było jeszcze daleko, choć jej młodsza jej siostra Autiunna omiotła już góry swym chłodnym tchnieniem. Wichury były zimne, choć na razie pozbawione śniegu. Tuanne szła wolno przed siebie. Już dawno temu przestała przejmować się zimnem. Towarzyszyło ono jej nieustannie, tak dniem, jak i nocą, i nauczyła się znosić je ze stoickim spokojem. Na wprost niej, zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymała, leżała niewielka wioska. Ta pozbawiona nazwy leżała w tak dogodnym miejscu, że wędrowiec, który tędy przechodził, zatrzymywał się tam, by wypocząć. Czuła wyraźnie, że przedmiot, którego poszukiwała, zbliżał się do wioski z przeciwka. Gdyby udało się jej dotrzeć do osady przed posiadaczem magicznego amuletu, mogłaby się tam na niego zaczaić. Musiała jednak zachować ostrożność. Pomimo iż była nieśmiertelna, magiczny artefakt, mający przynieść wyzwolenie pozostałym więźniom Nega, niewłaściwie użyty, mógł przedwcześnie obdarzyć ją Prawdziwą Śmiercią. Nie mogła do tego dopuścić. Musi zdobyć talizman i uwolnić resztę nieumarlych. Nagle przed nią rozległo się prychnięcie górskiego kota. Na ten dźwięk zatrzymała się gwałtownie. Nie była uzbrojona, a w każdym razie nie miała przy sobie nic, co mogłoby uchronić ją przed drapieżnymi zwierzętami. Ogarnął ją lęk. Czy po pożarciu przez dziką bestię rzucony na nią czar nie przestałby działać? Czy uzyskałaby uwolnienie? A może wciąż żyłaby w żołądku wielkiego kota? Na tę myśl wzdrygnęła się, a wiatr powiał zapach w stronę górskiego lwa. Kot znieruchomiał na chwilę, a Tuanne zobaczyła, jak zmarszczył nozdrza. Ryknął przeciągle, a nieumarła wzdrygnęła się. Dźwięk tern nie był wszakże zapowiedzią ataku, niósł w sobie nutę czegoś, czego nie zdołała do końca rozpoznać. Być może był to gniew. Albo… I strach. Wtem wielki kot, dwukrotnie większy od Tuanne, zaczął siej wycofywać, przyglądając się jej z uwagą. Dotarłszy do granitowego występu, odwrócił się i skoczył, znikając w okamgnieniu. Cóż, pomyślała. Nawet dziki zwierz potrafi wyczuć nienaturalność i nie chce się nią nasycić. Najwyraźniej w tym przypadku jej przekleństwo okazało się zbawienne. Westchnąwszy ciężko, Tuanne ponownie ruszyła wzdłuż szlaku. Z wolna otoczyła ją noc, ale nieumarła nie zatrzymała się. Zwolniła i tylko kroku, aby widzieć ścieżkę przed sobą. Ciemność kryła w sobie niewiele zagrożeń dla nieumarłych. Jak się teraz okazało, było ich mniej, niż przypuszczała… Skeer był zziębnięty, zmęczony i bardzo głodny. Opuścił świątynię w wielkim pośpiechu, ale koń, który miał pomóc mu w ucieczce, jakimś cudem uwolnił się z pęt i uciekł. Wierzchowiec pozbawił go również prowiantu i koców, tak więc nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć w drogę pieszo. Trudno. Do wioski zostało mu jeszcze około godziny marszu. Miał pieniądze, więc mógł się posilić, wypocząć i być może także opłacić jakąś kobietę, by ogrzała mu łoże. Miał też nadzieję, że zdoła zdobyć dla siebie nowego wierzchowca. Kapłani z pewnością rozsierdzili się na wieść o dokonanym przez niego mordzie i kradzieży i wyruszą za nim w pościg. Na szczęście od świątyni odchodziło kilka dróg i liczył na to, iż pozostawione przez niego fałszywe ślady zmylą kapłanów Suddy. Gdyby tak się stało, zyskałby nad nimi dostateczną przewagę, by nie lękać się pogoni. Zresztą tej nocy na pewno go nie dopadną. Czarny jak sadze mrok spowijał kamienne stoki, ale Skeer był już prawie u celu. Niebawem dotrze do osady, a jej światła widoczne z oddali dodawały otuchy. — Na pewno poszedł dalej — stwierdziła Elashi wskazując na lewą odnogę drogi,

prowadzącą na południe. — Nie sądzę — odrzekł Conan. — Jestem kobietą pustyni — syknęła — a nie jakąś tępą dziewką z oberży! Potrafię odczytywać ślady jak każdy członek mojego plemienia, a tu są one tak wyraźne, że nawet jednooki cap musiałby je zauważyć. Ta ułamana gałąź, której użył przy schodzeniu, widzisz, jak ziemia jest zorana? I ślady po kamieniach, które poruszył — skinęła w stronę kamienistego żlebu. — To wszystko mówi samo za siebie. Szedł tędy, i tu się poślizgnął; równie dobrze mógł zostawić nam pergamin z wiadomością, abyśmy szli dalej tą drogą. — Może tak było — rzekł Conan i wskazał na prawą odnogę ścieżki. — Ja pójdę tędy. — Ruszył przed siebie. Ani razu się nie obejrzał. Po chwili usłyszał za sobą kroki Elashi. W jej głosie brzmiała wściekłość. — Barbarzyńco, czyś stracił rozum?! Przecież wyjaśniłam ci wszystkie ślady! Dlaczego tak postępujesz? Conan szedł dalej, ale spojrzał na nią z ukosa. — Ten, którego nazywasz Skeer, nie jest człowiekiem nieostrożnym — stwierdził. — Wiele miejsc, które minęliśmy było dużo bardziej niebezpiecznych, a jednak w żadnym z nich, nawet tam gdzie ty lub ja mieliśmy kłopoty z utrzymaniem równowagi, on nie pozostawił po sobie najdrobniejszego śladu. Aż tu nagle, na rozstajach dróg, traci ni stąd, ni zowąd równowagę i potyka się… — Co chcesz przez to powiedzieć? — Że być może zostawił te ślady rozmyślnie. Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym spytała: — A jeżeli się mylisz? Wzruszył ramionami. — Pomyłki zdarzały się już nieraz. Nie skomentowała jego słów, lecz przyśpieszyła kroku, aby się z nim zrównać. Tuanne dotarła do wioski i odnalazła jedyną w osadzie gospodę. Korpulentny oberżysta uśmiechnął się do niej nerwowo, wyraźnie poruszony i zaniepokojony jej widokiem. — Nie, pani, nikt oprócz ciebie nie szukał u nas gościny — odpowiedział na jej pytanie. Pokiwała głową. To potwierdziło jej przeczucie, że talizman był blisko, lecz nie dotarł jeszcze do osady. — Chciałabym pokój, i przez pewien czas posiedzę jeszcze przy ogniu w izbie kominkowej. Przynieś mi wina. — Tak, pani. Mężczyzna ruszył po wino, a Tuanne usiadła przy topornym, grubo ciosanym stoliku opodal gorejących węgli. Oberża była zadymiona i brudna, a kilka migoczących olejowych lamp dawało tyle samo dymu co światła. Przy stołach siedziało paru mężczyzn. Dwóch z nich sądząc po strojach było Brythuńczykami, trzeci o orlim nosie i smagłej cerze mógł być Stygijczykiem, czwarty, przyodziany w skóry, czarny osiłek mógł być tylko Kushytą. Szczupła kobieta o bardzo jasnych włosach stanęła obok pierwszej pary i przesadnie głośno poczęła śmiać się z ich żartów. Sądząc po jej odzieniu była tutejszą nierządnicą. Nosiła prostą ciemną suknię i najwyraźniej nie miała nic pod spodem. Kiedy Tuanne usiadła, mężczyźni zaczęli spoglądać na nią pożądliwie. Niektórzy uśmiechali się, usiłowali uchwycić jej spojrzenie, ona jednak wciąż ich ignorowała. Nagle smagłolicy Stygijczyk wykonał gest chroniący przed urokami i błyskawicznie odwrócił wzrok. Oberżysta przyniósł wino. Tuanne nie zaproponowała, że zapłaci, a mężczyzna przystanął obok niej tylko na chwilę i natychmiast się oddalił. Dotknęła glinianego kubka, zakręciła nim

na blacie stołu, ale nie podniosła go ust. Jadło i napitek śmiertelnych nic dla niej nie znaczyły. Nie mogły dodać jej sił ani stanowić rozkoszy podniebienia. Zamówiła wino, by nie zwracać na siebie uwagi. Jej plan był prosty. Najpierw spróbuje zwabić mężczyznę do swojego pokoju. Jeśli to jej się nie uda, podąży za nim do jego pokoju lub gdzieś indziej, po czym pozbawi mężczyznę przytomności i zdobędzie talizman. A on nadchodził. Czuła to. Bawiła się kubkiem wina i czekała. Skeer wszedł do oberży i od razu wypatrzył bladą, urodziwą kobietę siedzącą samotnie przy dogasającym kominku. Jak to możliwe, by nikt jej nie towarzyszył? Czy mężczyznom w tej oberży brakowało męskości? Na widok tej kobiety Skeer natychmiast poczuł pulsowanie męskości. Zamówiwszy posiłek i po wypiciu paru kubków wina, by przegnać chłód z kości, postanowił pomówić z tą kobietą. W przeciwnym razie mogłaby zniknąć… Odezwał się do niej siadając po przeciwnej stronie stołu. Uśmiechnęła się do niego, dając do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko jego towarzystwu. Noc zapowiadała się lepiej, niż przypuszczał. Wątpliwe by kiedykolwiek mógł zapomnieć tę kobietę! Mówił o sobie, zajadając na wpół surową wieprzowinę z czerstwym chlebem, którą postawił przed nim oberżysta. Kłamał, jeśli szło o jego imię, miejsce urodzenia i fach, jaki wykonywał. Wiedział, jak zaprezentować się kobiecie w możliwie najlepszym świetle. Jednak przy tej cudownej istocie to nie wydawało się konieczne. Pomijając pewien… chłód śmiała się z jego rubasznych żartów i sprawiała wrażenie, jakby uwierzyła w jego kłamstwa. Popijał jedzenie oraz swe blagi cierpkim winem z butelki i niebawem poczuł ciepło i chęć do amorów. Kobieta piła niewiele, ale to nie miało znaczenia, wszystko wskazywało na to, iż chętnie pójdzie z nim do jego pokoju. — Tak sobie myślałem — stwierdził — że może mogłabyś towarzyszyć mi, kiedy będę wynajmował pokój na dzisiejszą noc. Znów ten sam chłodny uśmiech. — Mam już pokój — odrzekła. — Może zechciałabyś… dzielić go ze mną? — Na Mitrę, niczego bardziej nie pragnę! Chodźmy tam natychmiast! — Nie wypijesz wprzódy swego wina? — Zabierzemy butelkę ze sobą. Nie, weźmiemy dwie, żeby było nam weselej. — Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Nawet nie musiał płacić za pokój! Wstał, zachwiał się lekko i wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać. Jak ona miała na imię? Nieważne. — Twoja dłoń jest zimna jak lód — rzekł, kiedy dotknął jej skóry. — Czyż mężczyzna taki jak ty nie zdoła jej rozgrzać? Uśmiechnął się. — Potrafię rozgrzać nie tylko twą dłoń, pani. Tuanne podążyła za sługą Nega w głąb korytarza, w stronę pokoju wskazanego jej przez szczerzącego zęby oberżystę. Ogarek świecy rzucał wątłą poświatę, która nie była w stanie rozproszyć mroku. Weszli do nie oświetlonego pokoju i Tuanne uśmiechnęła się. W ciemności będzie to łatwiejsze. Sięgnęła do sakwy i dotknęła znajdującego się w niej obłego kamienia. Nagle w ciemności wytrysnął snop iskier i rozległ się głośny brzęk krzesiwa o metal. — Co robisz? — zapytała. — Zapalam świecę, pani. — Po co? Do tego, co zamierzasz uczynić, nie potrzebujesz oczu. Iskierki zatańczyły na knocie świecy i po chwili pojawił się mały ogienek. — Och, pani, twa uroda jest tak wielka, że pragnę cię równie oglądać. Jesteśmy na

miejscu. Rozdziej się, pani, i pozwól, bym nasycił me oczy. Tuanne zawahała się. Mężczyzna wydawał się teraz bardziej czujny niż w izbie na dole i z łatwością mógłby ją przejrzeć. Lepiej zaczekać chwilę. Niebawem, kiedy będzie zajęty lub zaspokojony; będzie miała znacznie lepszą okazję. Nieważne, czy zrobi z nim to, czego pragnął. Zsunęła buty i bryczesy, po czym pozbyła się kamizelki i bluzy. W minutę później stała przed nim naga, a światło świecy tańczyło po jej ciele. Jej skóra miała w ciemności barwę najjaśniejszej kości słoniowej, a ciało było jędrne, kształtne i ponętne jak u nąjurodziwszej śmiertelniczki. Mężczyzna aż westchnął z zachwytu. — Jesteś piękniejsza, niż to sobie wyobrażałem — wychrypiał i szybko zaczął się rozbierać. Szczególnie ostrożnie obszedł siej z sakiewką i Tuanne domyśliła się, gdzie ukrył poszukiwany przez; nią przedmiot. — Podejdź tu — rozkazał. Położył się na sienniku i wyciągnął do niej obie ręce. Tuanne uśmiechnęła się i zbliżyła. Niepostrzeżenie przesunęła swoją sakwę w stronę siennika, aby mieć ją pod ręką. Conan i Elashi zatrzymali się u podnóża rozchwierutanych schodów prowadzących do pokoju na piętrze i przyciszonym głosami rozmawiali z oberżystą. — Moi goście nie życzą sobie, by ich niepokojono — rzekł korpulentny mężczyzna. Jednocześnie poruszył koniuszkami palców lewej ręki, jakby pieścił niewidzialną monetę. W odpowiedzi Conan musnął dłonią rękojeść miecza. Oberżysta w mig pojął znaczenie tego gestu. — Trzeci pokój od końca. Jest… z kobietą. — Zajmij się swoimi sprawami — burknął Conan. Kiedy oberżysta oddalił się chwiejnym krokiem, Cymmerianin ruszył na górę. Elashi ruszyła za nim, ale powstrzymał ją ruchem ręki. — Nie. Sam zajmę się zabójcą mego przyjaciela. — Ale Źródło Światła… — Nie potrzebuję magicznych śmieci. Przyniosę ci amulet, kiedy skończę ze Skeerem. — Czy mogę ci zaufać? Niebieskie oczy Conana zalśniły w słabym świetle. — Masz na to moje słowo. Stali przez chwilę w milczeniu, a kiedy odwrócił się, by pokonać kilka ostatnich stopni, pozostała na miejscu. Wyszedł na korytarz i wysunął miecz z pochwy. Trzecie drzwi? — Na Bel, jesteś lodowata jak pieczara bogini zimy! Tuanne przywarła do niego i szepnęła namiętnie: — Stałam przez chwilę naga, a w tym pokoju jest diablo zimno. Łyk wina zaraz mnie ogrzeje. Sięgnę po butelkę. — Pośpiesz się! Jej dłoń miast butelki odnalazła jednak kamień, smukłe palce zacisnęły się na jego obłej powierzchni. — Co robisz? Co to jest?! Coś w jej ruchu musiało ją zdradzić. Odwróciła się i uniosła kamień. Było wiele rzeczy, które mógł zrobić, aby pokrzyżować jej plany. Mógł zerwać się z posłania i dać drapaka. Mógł schwycić Tuanne za nadgarstki i podjąć walkę, gdyż nieumarła nie była silniejsza od zwykłej śmiertelniczki, mógł również uchylić się przed ciosem. Nie uczynił tego jednak, lecz sięgnął po nóż ukryty w fałdach odzienia. Płynnym, wprawnym ruchem dźgnął sztyletem w górę i wbiwszy ostrze w brzuch kobiety aż po rękojeść, przekręcił je, by z rany buchnęła krew.

Tuanne uśmiechnęła się widząc, jak wyraz satysfakcji na twarzy zabójcy przeradza się w zgrozę. Krew nie popłynęła z rany, a gdyby Skeer zachował jeszcze przez chwilę przytomność, ujrzałby, jak po cofnięciu ostrza krawędzie rany łączą się i zasklepiają, a na idealnie białej skórze nie pozostaje nawet najmniejszy ślad. Tuanne dokończyła ruch i kamień trafił opryszka tuż nad uchem, w okamgnieniu pozbawiając go zmysłów. Tuanne upuściła kamień i wstała. Spojrzała z ukosa na nieprzytomnego mężczyznę i odwróciła się w stronę jego odzienia… Conan kopnął w drzwi tak mocno, że wyrwał je z zawiasów. Jednym susem znalazł się w pokoju. Wspaniała w swej nagości kobieta odwróciła się do niego. Zanim zdążyła otworzyć usta, przemówił. — Nie lękaj się, pani. Mam sprawę do tego tam, twojego przyjaciela. — Conan wskazał Skeera mieczem. — On śpi? — Nie śpi, olbrzymie. Jest nieprzytomny. Chciał… mnie zniewolić. Uderzyłam go w głowę. To plugawy łotr. — To prawda, pani — wciąż jej się przyglądał. Widział wiele kobiet bez przyodziewku, ale żadna nie była równie urodziwa jak to zjawisko. A on był dość młody, by na jej widok krew zawrzała mu w żyłach. — Uratowałeś mnie i jestem ci za to wdzięczna — uśmiechnęła się do Conana i nagle uświadomiła sobie, że jest naga. — Och! Conan nie sądził, by przyczynił się w znaczniejszym stopniu do jej uwolnienia, ale nie zamierzał się z nią spierać. Jeśli tego chciała, mogła okazać mu swą wdzięczność. Opuścił miecz. Podeszła bliżej. — Jestem Tuanne — oznajmiła. — A jak ty masz na imię, mój bohaterze? — Conan. Pochodzę z Cymmerii. — Och, jeden z silnych mężczyzn z Północy… Kiedy Conan wpatrywał się w dziewczynę, jego czujność znacznie na tym ucierpiała. W pokoju znajdowało się okno przesłonięte ciężką zasłoną. Właśnie je wybrał Skeer jako drogę ucieczki. Nie ubierając się, poderwał się nagle z posłania i wyskoczył z pierwszego piętra. Conan, klnąc pod nosem, minął zaskoczoną kobietę i rzuciłby się w pościg za umykającym zabójcą, gdyby nie zatrzymał go głośny okrzyk od drzwi. — Stój! Conan odwrócił się, unosząc miecz. Elashi stanęła w progu, wymachując szablą. Skąd ona ją wytrzasnęła? — zastanawiał się Conan. — Skeer ucieka — powiedział, wskazując na okno. — Chcę odzyskać talizman! — krzyknęła. — Oddaj mi go. — Nie mam go… — zaczął Cymmerianin. — Oddaj go natychmiast albo poćwiartuję cię jak prosiaka! — postąpiła krok w jego stronę, wysuwając ostrze do przodu. Kobieta czy nie, Conan nigdy nie lekceważył podobnych gróźb. Zastawiając się przed atakiem, kątem oka dostrzegł, jak Tuanne pochyla się, by pozbierać swoje odzienie. Odwrócił od niej wzrok, ona nie stanowiła dlań zagrożenia, w przeciwieństwie do tej oszalałej kobiety pustyni. — Za mojego ojca! — krzyknęła Elashi i rzuciła się na Conana. Sparował jej pchnięcie, ale nie skontrował. Miała wiele atutów, ale szermierka z pewnością się do nich nie zaliczała. Zadawała ciosy niezdarnie, a praca nóg wyglądała wręcz śmiesznie. Pozwolił jej, by wykonała jeszcze dwa cięcia, a następnie uderzył płazem w jelec jej broni.