conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Conan -38- Conan nieustraszony

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :616.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -38- Conan nieustraszony.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

STEVE PERRY CONAN NIEUSTRASZONY PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FEARLESS Dla Dianne i dla Carla, Ruth, Kena i Elli PROLOG Z komnaty zionęło chłodem, ale nie takim, który bierze się z wilgotnych, przeżartych grzybem kamiennych ścian. Było to zimno nienaturalne, przenikające nie tylko ciała, ale i dusze, jakby ziąb prastarych kości zatopionych w sercu lodowca pamiętającego czasy, kiedy Atlantyda wciąż jeszcze górowała ponad falami oceanu. W samym środku owego przeraźliwego chłodu stał jego sprawca — Sowartus, mag Czarnego Kwadratu, pogrążony w realizacji skomplikowanego czaru ukutego z najbardziej plugawych i mrocznych esencji czystego zła. Ciało czarnoksiężnika zakołysało się pod wpływem przepływającej przez nie mocy, a gdy przemówił, jego głos był donośny i głęboki: — Przybądź, o dziecię Szarych Krain. Przybądź, pomiocie otchłani. Przybądź na me wezwanie! — Następnie Sowartus zaintonował Siedem Słów z Pergaminu Slicrevesa starając się wypowiedzieć je bezbłędnie. Jakakolwiek pomyłka równała się natychmiastowej śmierci. Jedno źle wypowiedziane słowo mogło sprawić, że przywołany demon uwolni się z diagramu nakreślonego precyzyjnie na kamiennych płytach. Z zamkowych czeluści dobiegł nagle przeraźliwy wrzask, jak gdyby ktoś zanurzał powoli jakąś nieludzką istotę w kotle z wrzącym ołowiem. Z punktu pośrodku nakreślonego na posadzce pentagramu buchnął kłąb gęstego dymu, ów fioletowo–żółty opar przywodził na myśl świeży siniec. Błysnęło oślepiające światło i wnętrze komnaty wypełniło się wonią palonej siarki. I nagle wewnątrz pentagramu stanął ociekający czarnym szlamem demon. Ze wszystkich porów jego ciała buchała woń Gehanny. Był o połowę niższy od człowieka, jego skóra miała barwę świeżej krwi. Stał nagi i bezwłosy, i chyba tylko ślepiec mógłby nie zauważyć przerażającego atrybutu jego męskości. — Kto się poważył?! — ryknął demon i rzucił się na Sowartusa z zamiarem zaciśnięcia szponiastych dłoni na jego gardle. Miast tego z przerażającą siłą rąbnął w otaczającą pentagram barierę mocy. Potężne mięśnie na ramionach demona nabrzmiały, gdy zaczął tłuc pięściami w niewidzialną przeszkodę. Zawył, a w dźwięku tym zawarła się wściekłość najdalszej z piekielnych Otchłani, po czym wyszczerzył się do mężczyzny, pokazując mu ostre kły. — Tysiąc dni będziesz błagał o śmierć! — jego głos brzmiał jak zgrzyt rozdzieranych, grubych blach mosiądzu.

Mężczyzna o kruczoczarnych włosach i spiczastej brodzie pokręcił głową. — Nie, czarci pomiocie — uśmiechnął się. — Wezwałem cię i będziesz mi służył. O tak, będziesz mi służył, DJAWULU! — wybuchnął śmiechem. Demon cofnął się gwałtownie, unosząc przed sobą szponiaste dłonie. Na jego obliczu odmalowała się zgroza. — Znasz moje imię! — wydyszał. — Tak. I dlatego zrobisz, co ci rozkażę, albo po wsze czasy pozostaniesz wewnątrz mojego pentagramu. Czarny szlam spłynął po ciele Djawula na posadzkę. W miejscach, na które padł, z kamiennych płyt uniosły się w górę smużki szarego dymu. Na podłodze uformowały się kałuże mułu, ale szlam nie był w stanie przeniknąć poza obręb diagramu nakreślonego przez Sowartusa. Djawul spojrzał na mężczyznę. — Jesteś Magiem Czarnego Kręgu? — zapytał. — Nie, dziecino nocy. Jestem Sowartus, adept Czarnego Kwadratu i niedługo stanę się mistrzem Czterech Ścieżek. Nie mamię się szkarłatnymi snami wywołanymi przez czarny lotos ani nie babrzę w płytkiej nekromancji jak ci nędzni stygijscy kuglarze. To nie Krąg, ale dużo potężniejszy Kwadrat zdołał cię uwięzić i uczynił moim niewolnikiem, Djawulu. Słyszeliście w Otchłani o Kwadracie? Djawul zgrzytnął zębami. — Słyszeliśmy. — I będziesz mi służył? Zrobisz wszystko, co ci rozkażę? — Będę służył — odparł i ponownie błysnął kłami do Sowartusa. — Ale strzeż się, człowieku, bo jeśli zrobisz choćby najmniejszy błąd…! — Nie strasz, demonie. Jeśli zechcę, mogę uwięzić cię w kamieniu i wywieźć na morze Vilayet, na którego dnie będziesz miał czas na podziwianie grząskiego mułu! Oczy Djawula rozjarzyły się krwistą czerwienią, ale demon nie odezwał się słowem. Sowartus odwrócił się do niego plecami i wbił wzrok w znajdującą się opodal ścianę. Znajdowało się tam troje dzieci — dwóch chłopców i dziewczynka, uwięzionych podobnie jak demon, z tym że w nieco bardziej tradycyjny sposób, a mianowicie przykuto je do muru łańcuchami. Dzieci nie wyglądały na wystraszone — zupełnie jakby to odczucie już ich nie dotyczyło — stały lub siedziały wpatrując się bezmyślnie w pustkę. Było ich troje. Tylko troje. Sowartus ponownie odwrócił się do demona. — Spójrz na te dzieci — rozkazał. Demon przyjrzał się im. Pokiwał głową. — Widzę. — Znasz je? — Znam — odrzekł Djawul. — Troje z Czworga. Dziewczynka to Woda. Chłopcy to Ziemia i Powietrze. — Świetnie. A więc poznałbyś Czwartą, gdybyś ją zobaczył? — Poznałbym. Sowartus pokiwał głową. Uśmiechnął się, jego zęby błysnęły bielą. — Tak też myślałem. Posłuchaj, demonie — oto twoje zadanie. Na południowy zachód stąd leży miasto Mornstandinos. Tam właśnie znajduje się Dziecko Ognia — ale jest ukryte.

Znajdziesz ją i sprowadzisz do mnie — całą i zdrową. Djawul łypnął na czarnoksiężnika. — A co potem? — Pozwolę ci wrócić, byś mógł dalej pławić się w rozkoszach Gehanny. — Nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę tam ciebie, człowieku. Będzie to dla mnie doprawdy ogromną radością. Sowartus roześmiał się pobłażliwie. — Nie wątpię, ale kiedy już zjawię się w Piekle, to chyba tylko po to by zostać twoim panem, demonie. Co więcej, pomożesz mi w tym, więc radziłbym ci, abyś mnie nie obrażał i pohamował swój język. Djawul zgrzytnął zębami i nagle odezwał się chrapliwym głosem: — Widzę… — urwał. Czarne oczy Sowartusa błysnęły w świetle olejowych lampek stojących w płytkich ściennych niszach. — Tak? Mów! Demon z wahaniem pokiwał głową i powiedział: — Tak jak Esencję tej trójki dzieci, widzę również twoją Esencję, magu. Masz w sobie moc, ogromną moc, nad tobą zaś niczym mroczny całun zwiesza się obietnica jeszcze potężniejszych mocy. — Ach — mruknął Sowartus. — Jak na dziecię Czeluści jest wyjątkowo bystry. A więc zrozumiałeś, ile korzyści może wyniknąć dla ciebie z sumiennego wykonywania moich rozkazów i unikania mego gniewu? — Tak. Czarne Dusze mają z ludźmi różne układy i na wiele im pozwalają. Mógłbyś uczynić tak, jak zapowiedziałeś. Będę ci służył. Nie mam zamiaru spędzić dziesięciu tysięcy lat zagrzebany w czarnym mule na dnie morza Vilayet. — Jesteś mądry jak na prostego demona — rzekł Sowartus. — Kiedy przybędę do Piekła, by objąć w nim rządy — za parę tysięcy lat, kiedy już znudzi mi się władanie tym światem — może będzie mi potrzebny roztropny pomocnik — na przykład ktoś taki jak ty. Zastanów się nad tym. Postaraj się służyć mi najlepiej jak umiesz. I rób zawsze to, co ci każę — przesunął szczupłą dłonią po spiczastej bródce. — Póki co, rozkazuję ci odejść. Wypełnij swoją misję i wracaj szybko. Demon zebrał się w sobie. — Słyszę, o panie — powiedział. — I jestem posłuszny. Gigantyczne mięśnie napięły się jak postronki, gdy nieludzki stwór przykucnął, szykując się do skoku. Gdy dał susa, wilgotne wnętrze komnaty rozświetlił kolejny fioletowo–żółty błysk. Kiedy przygasł, Djawula już nie było. Tylko w miejscu gdzie stał, na kamiennej posadzce pozostało po nim kilka błotnistych, cuchnących kałuż. Sowartus ponownie wybuchnął śmiechem i spojrzał na trójkę dzieci. Niedługo dostanie Czwarte i wtedy zjednoczy energie, które zawierało w sobie każde z nich. A potem… Ach, potem przejmie kontrolę nad Czterema Żywiołami i to nie tylko nad undynami i demonami wiatrów, nie tylko nad ogniem i salamandrami, nie tylko nad półwhelfami. Nie, kiedy wreszcie będzie miał już całą Czwórkę, stworzy i wypuści Istotę Mocy, kreaturę tak przerażającą, że nawet sam Set o Czarnej Duszy będzie musiał okazać respekt.

Sowartus odwrócił się energicznie, zamiatając posadzkę połą czarnej jedwabnej szaty. Był najpotężniejszym magiem Czarnego Kwadratu, jeśli nie liczyć Hogistuma, i pozostanie nim już na zawsze! Hogistum starał się nie dopuścić do zdobycia przez Sowartusa Mocy i dlatego zdecydował się ją ukryć. Starzec zaczarował dziewicę, a następnie uczynił ją brzemienną. Dziewica urodziła czworaczki, a każde z dzieci zawierało w sobie linię Mocy odpowiadającą jednemu Żywiołowi. Po urodzeniu zostały rozdzielone i rozesłane w różne strony, aby znalazły się jak najdalej od Sowartusa. Szukał ich trzynaście długich lat, a czyniąc to studiował wiedzę tajemną, aby pogłębić swoje umiejętności. Podróżował do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu dzieci i wiedzy. W leżących daleko na wschodzie dżunglach Khitaju miał do czynienia z żółtoskórymi magami o beznamiętnych twarzach. W zniszczonych świątyniach Stygii poznał tajniki magii Czarnego Kręgu. Czarnoksiężnik widział również na własne oczy monstrum o szmaragdowej skórze i zniekształconej, słoniowej głowie zamknięte w wieży Yary w Zamorańskim Mieście Złodziei, Arenjum. Dobrze przyswoił sobie wiedzę zdobywaną podczas tych długich wędrówek. Nawet bez mocy Czworga, Sowartus dysponował sporą potęgą. W całej Koryntii nie było maga, który mógłby mu sprostać. Ale to mu, rzecz jasna, nie wystarczało, nie, gdy w grę wchodziła Moc, dzięki której mógł zdobyć władzę nad całym światem. Sowartus uśmiechał się wychodząc z komnaty i długim, mrocznym korytarzem podążając w kierunku głównej sali Zamczyska Slott. Gdy szedł, szczury z piskiem pierzchały w mrok, a pająki wspinały się jak najwyżej po swoich pajęczynach. Hogistum nie żył otruty przez Sowartusa, a plan nieżyjącego czarnoksiężnika był dziś już tylko wspomnieniem. Sowartus odnalazł dzieci i miał je wszystkie — z wyjątkiem jednego — w swoich rękach. Wydał majątek, by zdobyć tę trójkę. Jego słudzy odnaleźli je w Turanie, Ophirze i Poitain. To doprawdy ironia losu, że, ostatnie zostało ukryte w Koryntii, prawie o rzut kamieniem od jego zamku! Miał zatem troje z czworga dzieci, a ciała śmiertelników, którzy pomagali bądź wiedzieli o jego poszukiwaniach, zostały rzucone na pożarcie rybom czy innym, bardziej osobliwym wodnym stworom lub, jak w kilku przypadkach, gniły w odludnych miejscach, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie. Kiedy demon dostarczy mu Czwartą, jego triumf będzie niezaprzeczalny i pełny. Szkoda, że Starzec tego nie dożył. Sowartus chciał, aby był świadkiem jego ostatecznego zwycięstwa. Być może zdecyduje się go wskrzesić. Będzie miał taką moc. Tak, to byłby niezły żart, wskrzesić starego maga, choćby tylko na chwilę, by ponapawać się jego porażką i własnym sukcesem. Zarechotał głośno na tę myśl. Tak, na Seta, tak właśnie uczyni! Człowiek, który sprowadził z Szarych Krain zamordowanego ojca, nie może być przecież byle kim. I

W nie mającym nazwy siole w górach Karpasz, u stóp przełęczy łączącej Zamorę z Koryntią znajdowała się smętna, zapuszczona gospoda. Właśnie w stronę tej walącej się, zrujnowanej oberży jechał wysoki, muskularny młodzieniec dosiadający potężnego ogiera pełnej krwi. Na grzbiecie wierzchowca tkwiło wyborne siodło i egzotyczne, jedwabne derki, a wykonane ze srebra uchwyty cugli były rzeźbione w kształty żurawi i ropuch. Nie ulegało wątpliwości, iż rumak ten był własnością człowieka zamożnego. Jeździec wszelako odziany był w stary skórzany kaftan. Nie miał na sobie kolczugi ani hełmu, a krótkie bryczesy, pomimo iż miękkie i luźne, pokryte były plamami potu i powycierane. Grubo tkana peleryna była na brzegach mocno postrzępiona. Do ramienia młodzian miał przypiętą pochewkę, w której tkwił długi sztylet, a u boku zwieszał się długi prosty miecz z rękojeścią obleczoną wytartą, niewyszukaną owijką, tkwiący w jeszcze mniej rzucającej się w oczy, pozbawionej ozdób skórzanej pochwie. Wieczorny wiatr zmierzwił długie czarne włosy młodego olbrzyma, a jego głęboko osadzone oczy rzucały gorejący blask, zupełnie jakby gdzieś tam, w ich wnętrzu płonęły dwa bliźniacze błękitne ogniki. Młodzieniec nazywał się Conan, pochodził z Cymmerii, a jeżeli był ktoś, kto zwrócił uwagę na kontrast pomiędzy wierzchowcem a jego jeźdźcem, gdy owa para dotarła do gospody, to najwyraźniej nie miał dość odwagi, by powiedzieć to głośno. Przy wejściu do oberży, która podobnie jak osada nie miała nazwy, stał niespełna dziesięcioletni chłopak. Mężczyzna zeskoczył z końskiego grzbietu i zmierzył malca wzrokiem. — Ej, chłopcze, macie tu gdzieś stajnię? — Mamy — zlustrował Conana od stóp do głów. — Dla tych, którzy mają czym zapłacić. Taksujące spojrzenie chłopaka rozbawiło Conana. Roześmiał się i sięgnąwszy do sakiewki przy pasie, wyjął małą srebrną monetę i rzucił mu. Chłopak zwinnie pochwycił ją w powietrzu i wyszczerzył się do Cymmerianina. — O Mitro! Za to będziecie mogli mieć prawie całą stajnię na własność! — Wystarczy obrok i oporządzenie mojego wierzchowca — rzekł Conan. — A jeśli rano sierść mego rumaka będzie lśniąca, dostaniesz drugą taką monetę! — Będzie lśniła jaśniej niż słońce! — obiecał chłopak. Podskoczył, by schwycić rzucone mu cugle. — Zaczekaj — rozkazał Conan. Zdjął z końskiego grzbietu dwa ciężkie worki, starając się przy tym, by nie zabrzęczały znajdujące się wewnątrz złote monety. Te worki będą nocą bezpieczniejsze z nim niż w jakiejś zatęchłej stajni. Conan znał się na złodziejach, bo przecież sam nim był. Popatrzył chwilę, jak chłopak odprowadza jego konia, po czym wszedł do gospody. Wewnątrz oberża nie prezentowała się lepiej niż na zewnątrz. Główne pomieszczenie było brudne i tonęło w kłębach dymu wydobywającego się z osmolonego kominka płonącego przy przeciwległej ścianie. Nie było tu ani jednego okna. Światło dostawało się do środka przez szpary w niskim dachu, natomiast innym jego źródłem były kopcące olejowe lampki stojące na trzech topornie ciosanych drewnianych stołach. Grubas w poplamionym fartuchu przydreptał do Conana i uśmiechnął się ukazując poczerniałe, przegniłe zęby. — Dobry wieczór, panie. Czym mogę wam służyć? Conan rozejrzał się. W gospodzie było dziesięć osób, o wyglądzie w pełni pasującym do tego

miejsca. Byli tu, naturalnie, śniadolicy Zamorańczycy, dwóch niskich, skośnookich mężczyzn wyglądających na Hyrkańczyków, para smutnookich i znużonych kobiet, w wytartych pantalonach, trudniących się najstarszym zawodem świata. Oraz siedzący na stołku niski, okrągły mężczyzna o szpakowatych włosach, który patrzył na Conana jak jastrząb na węża. Cymmerianin zwrócił się do oberżysty: — Czy w tej spelunie można dostać chleb, który nie będzie porośnięty grubą na palec warstwą pleśni? I wino co nie smakuje jak ocet? — Naturalnie, panie… — I pokój żeby przenocować? — przerwał Conan i dodał: — Z drzwiami i zasuwą. — Mitra pobłogosławił mój przybytek rzeczami, których poszukujecie, panie — rzekł gruby oberżysta i ponownie obnażył w uśmiechu zepsute zęby. Conan chrząknął. — A zatem podaj mi posiłek i zobaczymy, czy błogosławieństwa Mitry odnoszą się również do twego kucharza. Aha, i wino, ale najlepsze! Mężczyzna łypnął na Conana spode łba, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, barczysty młodzian rzucił mu monetę. Oczy tłuściocha rozszerzyły się, gdy ujrzał żółty błysk krążka, który śmignął w powietrzu. Schwycił monety w locie szybciej niż sokół chwyta drozda, po czym ostrożnie rozchylił palce, aby ukryć monetę przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych gości. Blasku złota nie zdołał jednak zgasić. — Złoto! — w szepcie grubasa zabrzmiały chciwość, żądza i służalczość. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał ugryźć monetę, by sprawdzić czystość złota, ale najwyraźniej przypomniał sobie, w jakim stanie są jego zęby, więc tylko zważył ją w ręku. Zacisnął palce wokół złotego krążka i powiódł wzrokiem po twarzach gości, a gdy to czynił, wyglądał jak zwierzę, a ściślej mówiąc, jeden z bardziej plugawych gryzoni. Conan wybrał ten właśnie moment, aby solidnie się przeciągnąć. Skrzypnęły ścięgna i zatrzeszczały stawy, zatoczył barkami i rozluźnił potężne, muskularne ramiona. Ten ruch i towarzyszące mu dźwięki wyrwały oberżystę z wywołanego chciwością odrętwienia. Pokłonił się, burknął coś pod nosem i oddalił się w pośpiechu. Po chwili wrócił niosąc dzban z winem i kubek, który z namaszczeniem postawił na stole obok Conana. — Posiłek zostanie przygotowany natychmiast, o panie. Conan uśmiechnął się, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie zebrane w oberży typy spod ciemnej gwiazdy wpatrywały się teraz w niego jak w obraz. Nie zwracając uwagi na kubek, sięgnął po dzban i uniósł go nad głową. Struga cienkiego czerwonego wina miała gorzkawy posmak, ale była dość chłodna. Po trzykroć Conan napełnił usta i przełknął, zanim opuścił naczynie, by zaczerpnąć oddechu. Ponownie się przeciągnął, a jego mięśnie zatańczyły jak ujarzmione bestie pod ogorzałą skórą, po czym usiadł na topornej ławie przy stole. Pozostali goście gospody zajęli się na powrót swoimi sprawami. Z wyjątkiem korpulentnego mężczyzny, który kątem oka nadal przyglądał się olbrzymowi. W chwilę później zjawił się oberżysta niosąc drewnianą michę z połciem parującej wołowiny. Mięso było grube jak dłoń Conana i bardzo lekko opieczone, tak że praktycznie ociekało krwią, ale Cymmerianin nie zważał na to. Zabrał się do pałaszowania, używając ostrego jak brzytwa sztyletu, by odkrajać z mięsiwa pokaźne kawałki. Żuł z lubością, popijając na wpół surowe mięso kolejnymi strugami cienkusza. Nie był to najlepszy posiłek, jaki miał okazję spożyć, ale i nie

najgorszy. Kiedy dojadł wołowinę i wypił prawie całą zawartość dzbana, rozejrzał się w poszukiwaniu oberżysty. Ledwie odwrócił głowę, gdy szczerzący czarne resztki zębów tłuścioch pojawił się przy jego stoliku. — Słucham, milordzie? — Nie jestem żadnym milordem — rzekł Conan, syty jadłem i napitkiem. — Alem strudzony i chciałbym obejrzeć pokój, którym Mitra pobłogosławił ten… przybytek. — Natychmiast. Oberżysta wyprowadził Cymmerianina z zadymionego pomieszczenia wąskim korytarzem do stromych drewnianych schodów. Każdy stopień skrzypiał, kiedy stawiano na nim stopę, i wchodzenie na górę skojarzyło się ze skrzekiem stada żerujących kawek. Conan uśmiechnął się. Dobrze. Żaden złodziej nie miał szans zakraść się na piętro niepostrzeżenie. Pokój nie wyglądał lepiej niż pomieszczenie na dole, tyle tylko że był pusty, jeśli nie liczyć sterty czystej słomy i szorstkiego wełnianego koca. W zewnętrznej ścianie wycięty był okrągły otwór — okno, przez które mogło wpływać powietrze i światło księżyca, ale za małe by przecisnął się człowiek. Drzwi wyglądały na solidne, a do ich zamknięcia służyła gruba, dobrze naoliwiona zasuwa. Dziwne, gdyż zasuwa była najlepiej utrzymanym elementem tego pomieszczenia. Conan ruchem ręki odprawił oberżystę, zaryglował drzwi i cisnął pełne łupów skórzane juki w kąt, opodal sterty słomy. Coś spłoszyło się słysząc brzęk monet i popiskując umknęło w mrok. Conan dobył sztyletu i zbliżył się do prowizorycznego posłania świdrując je czujnymi niebieskimi oczyma. Kiedy był gotowy, poruszył słomą. Szczur wyskoczył spod posłania jak oparzony, ale mimo to był zbyt wolny. Conan pchnął z niesamowitą szybkością i trójkątne ostrze sztyletu przebiło brązowego gryzonia na wylot. Conan uśmiechnął się. Ten szczur nie będzie go podgryzał dzisiejszej nocy. Wstał i machnął sztyletem w stronę małego okna, zrzucając martwego gryzonia w gęstniejący mrok. Potem wytarł sztylet w słomę i ułożył się do snu. Na parę godzin przed świtem noc rozbrzmiewała osobliwym szeptem. Był tak słaby, że przeciętny śmiertelnik nie byłby w stanie go usłyszeć pośród rozmaitych odgłosów rozlegających się wewnątrz rozchwierutanej oberży. Conan obudził się jednak w mgnieniu oka, spięty i czujny. Odgłos, który zakłócił Cymmerianinowi sen, był cichy, lecz złowróżbny, młodzieniec bowiem rozpoznał go jako zgrzyt metalu o metal. Tylko człowiek używał przedmiotów z żelaza lub brązu, a człowiek o tej godzinie oznaczał niebezpieczeństwo. Przez otwór w ścianie do pokoju wpływało słabe światło księżyca i gwiazd. Nawet kot miałby problemy z poruszaniem się w tych warunkach, ale wzrok Cymmerianina był ostrzejszy niż większości ludzi. Rozejrzał się po pokoju i jego spojrzenie padło na źródło tajemniczego dźwięku. W bladej poświacie Conan ujrzał cienki drut wsuwający się między drzwi a framugę, wygięty

tak, aby mógł uchwycić dobrze naoliwiony rygiel. Przez moment Conan poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Żaden zrodzony z kobiety mężczyzna nie wspiął się po schodach, po których on wchodził wcześniej! Mógł się o to założyć. Sięgnął po miecz. Naoliwiony rygiel odskoczył nagle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Trzej mężczyźni wpadli do pokoju. Każdy z nich trzymał w dłoni sztylet. Conan poderwał się i rzucił na skrytobójców. Jeśli sądzili, że zamordują śpiącego, srodze się omylili, bowiem ich oczom ukazał się szarżujący barbarzyńca. Pierwszy z zabójców został przeszyty na wylot, nim dojrzał grożące mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Conan wyszarpnął miecz, a bandyta charcząc runął na ziemię w konwulsjach. Cymmerianin błyskawicznie zamachnął się potężnym ostrzem z siłą, jaką dysponują jedynie najmocarniejsi z ludzi. Drugi zabójca odwrócił się nieznacznie, unosząc obronnym gestem sztylet, ale na próżno. Trysnęły skry, gdy miecz trafił w sztylet i odbił go niczym piórko. Ostrze Conana pogrążyło się w boku rabusia, rozcinając żebra i organy wewnętrzne, a mężczyzna wydawszy ostatni, przedśmiertny okrzyk runął i znieruchomiał na brudnej drewnianej podłodze. Trzeci opryszek wycofał się pośpiesznie do ciasnego korytarza. Oblicze zabójcy wykrzywił strach. Ściana korytarza pocałowała plecy niedoszłego skrytobójcy. Mężczyzna rozejrzał się gorączkowo w lewo i w prawo, ale najwyraźniej domyślił się, że gdyby spróbował uciec, rozjuszony olbrzym dopadłby go w mgnieniu oka. Zmienił uchwyt na rękojeści sztyletu, trzymając go jak miecz i dźgnął, mierząc w pierś Conana. W tej samej chwili od schodów dobiegła kakofonia skrzypiących kroków. Migoczące świece wysyłały smugi żółtawego światła przed niosącymi je ludźmi. Conan nie oderwał jednak uwagi od uzbrojonego w sztylet złodzieja, aczkolwiek ten ostatni najwyraźniej musiał być innego zdania. Rzucił się na Conana zamierzając zdradziecko zatopić ostrze w kroczu Cymmerianina. Conan odskoczył zwinnie i niewiarygodnie szybko, jak na człowieka tak potężnej postury, po czym wznosząc miecz w górę, ciął pionowo w dół. Ostrze dosięgło czaszki złodzieja i rozpołowiło ją jak kucharz melon. Mózg i krew zbryzgały ściany korytarza oświetlonego blaskiem świec trzymanych przez oberżystę i korpulentnego mężczyznę, którego Cymmerianin widział wcześniej w głównej izbie. Conan skierował w ich stronę ociekający szkarłatem koniec miecza mierząc w serce oberżysty. Ten zbladł jak śnieg, a jego czoło zlało się potem. — P–p–proszę was, panie. Oszczędźcie mnie. Mam r–r–ro–dzinę! Conan zmierzył go wzrokiem, a jego oczy pałały jak dwa gorejące błękitne węgle. Wreszcie się odwrócił spoglądając na doczesne szczątki ludzi, którzy zakłuliby go sztyletami, gdyby okazał się mniej czujny. — Kim były te ścierwa? — spytał wskazując końcem miecza leżące najbliżej zwłoki. — N–n–nie znam ich, panie — wykrztusił oberżysta. Pot spływał zeń tłustymi, lepkimi kroplami i skapywał na podłogę u jego bosych stóp. Tym razem odezwał się niski grubasek: — Wyglądają na zamorańskich rzezimieszków. Zjawili się dzisiaj w gospodzie tuż przed

wami. Conan spojrzał na niego. — Zowią mnie Conanem z Cymmerii, a ostatnio z Shadizar. A coś ty za jeden? — Jestem Loganaro, przyjacielu, kupiec z Mornstandinos w Koryntii. Wracam tam po wizycie w Koth, gdzie załatwiałem interesy. Conan pokiwał głową i przeniósł wzrok na oberżystę. — Jak to się stało, że te sępy zakradły się do mego pokoju? Gadaj, właścicielu tej przeklętej przez Mitrę psiarni! Na pewno nie tymi schodami. — Racja, panie. Na drugim końcu korytarza są jeszcze jedne schody. L–l–lepsze… — Tak. A teraz wyjaśnij mi, dlaczego rygiel jest tak dobrze naoliwiony. — R–r–rygiel? Został niedawno założony, panie. Na pewno naoliwił go rzemieślnik. — Oberżysta przełknął ślinę i pokiwał głową jak marionetka, której obluzowano sznurki. — Tak, na pewno tak było. Rzemieślnik musiał to zrobić. Conan pokręcił głową. — Zmyślna historyjka. Chyba poszukam tego rzemieślnika i sam go zapytam. Oblicze oberżysty spopielało. — A–a–ale jego nie ma już w naszej osadzie. On… ee… wyjechał do T–t–turanu. Conan splunął na podłogę i otarł miecz w połę postrzępionego płaszcza zabitego rzezimieszka, po czym obejrzał ostrze w poszukiwaniu szczerb. Nie zauważył nowych śladów. Sztylet złodzieja musiał być wykonany z marnej stali. Cymmerianin podniósł się szybko i pochylił nad dygoczącym oberżystą. — Wynieś te śmieci z mojego pokoju, ale już! — rozkazał. — Zamierzam powrócić do przerwanej drzemki. — Zamierzacie spać? — Tłuścioch wydawał się przerażony słowami Cymmerianina. — A niby czemu nie? Kur jeszcze nie zapiał, a czuję się nieco strudzony. Pospiesz się, to może zapomnę o tym natłuszczonym ryglu. Conan uśmiechał się pałaszując przyniesione przez oberżystę śniadanie. Jadło było gorące i smakowite. Gdyby czknął, właściciel pewnie przybiegłby w te pędy dopytując się, czym może mu służyć. Pod koniec posiłku do Conana podszedł niski kupiec. — Czy wybieracie się może na zachód? — zapytał. — Tak. Do Nemedii — odparł Cymmerianin. — A więc będziecie przejeżdżać przez Nawiedzoną Przełęcz. — Nawiedzoną Przełęcz? Kupiec uśmiechnął się. — Bez wątpienia nazwano ją tak, aby wystraszyć dzieci. Wiatr śpiewa tam osobliwe pieśni pośród skał. Natrafiając na pewne szczeliny może wydawać dźwięki, które niejednemu śmiałkowi do reszty odebrałyby odwagę. Conan wybuchnął śmiechem i przełknął ostatni kawałek świeżego chleba, pozostałość trzech bochenków, jakie przyniósł mu oberżysta. Popił pieczywo rykiem wina. — W krainie, skąd pochodzę, znamy takie wietrzne flety — rzekł Conan. — W Cymmerii nawet małe dzieci nie lękają się takich odgłosów, a co dopiero mówić o wojowniku. Loganaro wzruszył ramionami. — Przy przełęczy jest również jezioro o nazwie Spokesjo. Powiadają, że jest ono nawiedzone.

— A z jego fal wypływają ryby, które opluwają nieostrożnych wędrowców? — Conan roześmiał się z własnego dowcipu. Oblicze kupca spoważniało. — Nie, w odmętach tego jeziora nie ma ryb. O istotach, jakie tam żyją, lepiej nie mówić na głos. Powiem tylko, że lepiej wystrzegać się brzegów wód, w których one zamieszkują. — Wędruję z Koryntii do Nemedii i przejdę przez tę przełęcz, nie bacząc na dziwne odgłosy czy bajanie starych bab — prychnął Conan. Loganaro uśmiechnął się. — Dzielny z was człowiek. Tak się składa, że również wracam w rodzinne strony tą drogą. Może miałbyś ochotę na wędrówkę we dwóch? Conan pokręcił głową. — Nie, kupcze. Podróżuje mi się lepiej, gdy podróżuję sam. Kupiec wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. Tak czy inaczej, będę podążał za lub przed tobą. Nie przestrasz się, gdy zauważysz mnie na szlaku. — Potrzeba do tego czegoś więcej niż samotnego kupca. Niski mężczyzna pokiwał głową i zamilkł, ale rozbawienie, jakie malowało się na jego twarzy, ani trochę nie przypadło Conanowi do gustu. Zupełnie jakby kupiec ukrywał przed Cymmerianinem jakąś posępną i mroczną tajemnicę. II Śnieg jak gruby, puszysty koc okrył kamienie otaczające przełęcz. W mroźnym powietrzu unosiła się mgiełka oddechów podążających wzdłuż szlaku wierzchowca i jego jeźdźca. Conan nie zwracał uwagi na chłód, jedynie otulił się mocniej futrzanym płaszczem. Wierzchowiec piął się wolno pod górę wąską ścieżką. Wiatru prawie nie było, ale Cymmerianin słyszał odległe zawodzenie powietrza dochodzące z jakiegoś odległego miejsca. Uśmiechnął się. Wietrzne flety mogą przerazić tchórza, ale nie Cymmerianina. Powolnemu tup, tup, tup końskich kopyt towarzyszyło słabe echo wiatru nucącego posępne melodie. Z przełęczy Conan ujrzał powierzchnię niewielkiego jeziora, o którym mu mówiono. Pokręcił głową, a jego gęsta czupryna zafalowała nieznacznie. Tafla jeziora od brzegu do brzegu skuta była lodem, a Conan mógł postawić połowę złota, jakie miał w jukach, że pokrywa lodu była równie gruba jak jego umięśnione udo. Mało prawdopodobne, aby jakieś złe duchy mogły wynurzyć się z tego jeziora. Szlak wiódł w odległości kilku jardów od brzegu zamarzniętego jeziora. Koń szedł niespiesznie, a jego miękkie, powolne ruchy usypiały Conana. W połowie szerokości jeziora wierzchowiec zatrzymał się nagle i obrócił łeb w bok ku skutej lodem tafli. Conan również się obejrzał, ale niczego nie zauważył. Wbił pięty w boki rumaka. — Jazda — mruknął. Wierzchowiec zarżał i potrząsnął łbem. Nagle parsknął i zaczął oddalać się od brzegu. — Ty tępy, pociągowy kucu! — warknął Conan i silniej uderzył konia piętami. — Jak nie ruszysz się z miejsca, to jeszcze dziś wieczorem suto napcham brzuch koniną! W tej samej chwili rozległ się przenikliwy trzask. Cymmerianin odwrócił wzrok od krnąbrnego wierzchowca i spojrzał na jezioro. Na powierzchni lodu pojawiło się długie pęknięcie, tuż obok niego drugie i nieco dalej trzecie. Zupełnie jakby coś usiłowało wydostać się spod lodu.

Tafla zamarzniętego jeziora pękła, a odłamki lodu wielkości ludzkiej głowy posypały się na wszystkie strony. Każda z wyłażących z lodowatych odmętów istot nie była większa do człowieka, ale wyglądem przypominała wielką małpę. Wszystkie były śnieżnobiałe i w ogóle nie miały twarzy. W miejscu ust, nozdrzy oraz oczu połyskiwała płaska, gładka jak polerowany kryształ powierzchnia. Na brzeg wypełzło dwanaście takich stworów i natychmiast zaczęło biec. W pierwszej chwili Conan sądził, że coś je ściga i stwory nie są nim zainteresowane, bowiem pędziły w przeciwnym kierunku, oddalając się od niego. I dopiero po chwili Cymmerianin zdał sobie sprawę, że owe istoty odcinały mu drogę ucieczki! Conan z całej siły wbił pięty w boki wierzchowca, a potem jedną ręką trzasnął zwierzę w zad, usiłując zmusić zwierzę do ucieczki. Wierzchowiec był jednak sparaliżowany ze strachu. Stanął dęba i wierzgnął, próbując zrzucić jeźdźca. Conan ścisnął boki rumaka kolanami i tylko jego potężna siła pomogła mu w utrzymaniu się w siodle. Rumak przestał wierzgać i nagle zastygł w bezruchu, jak skamieniały. Białe potwory powłócząc nogami szły w jego kierunku, wyciągając przed siebie szponiaste łapy. Do Gehanny z koniem! Conan zeskoczył z siodła i jeszcze w powietrzu dobył z pochwy miecz. Wylądował pewnie i natychmiast zaatakował monstra znajdujące się najbliżej niego. Ostrze odrąbało dłoń jednej z lodowatych bestii. W mroźnym ciele nie krążyła jednak krew. Z kikuta lodowego przedramienia buchnął miast posoki strumień przejrzystego płynu przypominającego wodę! Zimne palce wpiły się w ramię Conana, a gdy wojownik się odwrócił, ujrzał przed sobą gładkie oblicze kolejnego monstrum. Jego miecz ze świstem przeciął powietrze, a ostrze gładko i czysto pozbawiło wodnego potwora głowy. Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem i upadając rozluźnił uścisk. Z truchła bryznęła kolejna fontanna krystalicznego czystego płynu. Na Croma, te plugastwa umierały dość łatwo! Ale było ich ponad dziesięć na niego jednego. Conan nie był straceńcem ani zapalczywym ryzykantem. Musiał się stąd wydostać, przebić przez ciżbę upiornych wrogów i to, w miarę możliwości, jak najszybciej! Jego mięśnie grały pod skórą, gdy siekł wodne monstra ostrą, bezlitosną stalą. Po trzykroć zimne dłonie zaciskały się na jego ciele i trzykrotnie Conan odcinał ręce napastników. Ciął, dźgał i rąbał zasypując zmarzniętą ziemię odłamkami i zalewając ją wodnistą posoką wypływającą z ciał potworów bez twarzy. Było ich wiele, ale były zbyt niezdarne w porównaniu z wirującym jak fryga młodzieńcem. Conan ponownie przeszedł do natarcia i unicestwił trzy kolejne bestie. Płyn wylewający się z ich ciał buchał parą i zamarzał na chłodzie, podczas gdy Conan nieugięcie tańczył w koło wymachując dzierżoną oburącz wstęgą śmiercionośnej stali. Wiedział, że gdyby spróbował usiec wszystkie potwory, koniec walki mógłby być tylko jeden. Był zmęczony, miecz coraz bardziej ciążył mu w rękach, a wciąż jeszcze miał przed sobą osiem potworów dybiących na jego życie. Pora zmykać. Conan odwrócił się i pognał w tę samą stronę, skąd przyjechał.

Beznogie bestie uformowały szereg i ruszyły jego śladem. Conan uśmiechnął się tylko. Dobrze. Były nie dość że niezdarne, ale i za grosz nie znały się na taktyce. Nagle zatrzymał się i obróciwszy na pięcie, natarł na sunące ku niemu potwory. Odległość pomiędzy nimi była zbyt duża, by mogły zaatakować go wszystkie naraz. Cymmerianin znalazł się naprzeciwko największego monstrum z pozostałej przy życiu grupy. Uchylił się zwinnie przed ciosem wielkiej jak bochen chleba pięści, płynnym ruchem uniósł miecz nad głową i z impetem opuścił go w dół. Pradawna stal odrąbała nogę monstrum od korpusu. Wodny potwór bezgłośnie runął na ziemię, blokując Conanowi odwrót. Młodzieniec rzucił się w stronę, w którą zmierzał, zanim go zaatakowano. Gdyby jeszcze mógł odzyskać swego rumaka! Przeraźliwe rżenie sprawiło, iż zatrzymał się momentalnie. Odwrócił się i ujrzał, jak kilka śnieżnobiałych istot ciągnie jego wierzchowca w kierunku ziejącej szczeliny w lodzie. Z wody wyłaniały się kolejne istoty, przytrzymując i unieruchamiając rozszalałe zwierzę. Musiało ich być tam teraz około dwudziestu. Połowa zajęła się koniem, podczas gdy reszta ruszyła w kierunku Conana. Jego wierzchowiec, prowiant i łupy miały znaleźć się na dnie jeziora Spokesjo! Conan rzucił się naprzód unosząc miecz nad głową. Na moment gniew zaćmił mu umysł. Szybko się opamiętał. Stanął. Żaden rumak nie był wart, by za niego umierać. Było tysiące wierzchowców i wielu bogaczy, których będzie mógł ograbić ze złota, jeśli tylko zostanie przy życiu. — Niech was Crom przeklnie! — zakrzyknął do przezroczystych jak kryształ, pozbawionych krwi potworów, po czym odwrócił się i czym prędzej pobiegł przed siebie. Na drodze prowadzącej w dół od przełęczy Conan dostrzegł w oddali samotną postać. Choć przyspieszył i jego chód przeszedł w trucht, a potem w bieg, tajemnicza sylwetka nie przybliżyła się do niego ani trochę. Zawołał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Jeździec nie zatrzymał się. Czy mógł to być kupiec, którego spotkał wcześniej w tej psiarni, noszącej dumne miano gospody? A jeżeli tak, dlaczego tak zależało mu na utrzymaniu między nimi dwoma sporego dystansu? Przeklinając wodnych napastników, którzy utopili mu konia, Conan ruszył dalej. Po dniu żmudnego marszu Conan ujrzał w oddali Mornstandinos, pierwsze miasto Koryntii jakie miał okazję oglądać. Fakt, że nie było w nim strzelistych wież ani smukłych iglic jak w urokliwym Shadizar czy Arenjun, ale otaczał je wysoki mur, a budynków, pomimo iż znacznie niższych niż w większości miast, było całkiem sporo. Maszerując dziarsko przed siebie Conan uświadomił sobie, że czeka go jeszcze co najmniej dzień drogi. Z górskiego zbocza widział rozciągającą się daleko za miastem połać mrocznej puszczy, a za nią coś co wyglądało na sporawą równinę. Pech chciał, że od strony miasta nie zmierzał ku niemu żaden wędrowiec. Gruby kupiec bez wątpienia miałby przy sobie moc rozmaitych smakołyków i cennych precjozów, którymi Conan skwapliwie by się zaopiekował. Oprócz miecza, sztyletu oraz odzienia Cymmerianin miał jedynie małą sakiewkę z paroma miedziakami, których starczyłoby na nie więcej niż jeden posiłek i kilka kubków cierpkiego wina. Niemiła to perspektywa, ale nie miał wyboru. Dotąd już niejednokrotnie przychodziło mu

zacisnąć pasa. Miał przed sobą miasto, a dopóki nie dotrze do jego bram, muszą wystarczyć jadalne korzonki popijane wodą ze strumieni. Conan ze stoickim spokojem maszerował naprzód. Loganaro oszacował, że wyprzedził wysokiego barbarzyńcę o dobrą godzinę, głównie dzięki temu, że zmusił swego wierzchowca do morderczego galopu. Zwierzę było zlane potem, ale to nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było, aby Loganaro zdążył rozmówić się z jednym ze swoich zwierzchników. A właściwie ze zwierzchniczką. Podczas gdy koń skubał trawę przy drodze, mężczyzna rozpoczął przygotowania do rozmowy na odległość. Loganaro wyjął spomiędzy fałd szaty krótki, szeroki sztylet i ścisnął go mocno w prawej dłoni. Podwijając lewy rękaw obnażył przedramię pokryte wąskimi bliznami. Niektóre były stare, wyblakłe od słońca i prawie niewidoczne. Inne wyglądały na świeże, a ich barwy oscylowały od krwistoczerwonej po bladoróżową. Loganaro wybrał miejsce pomiędzy dwiema świeższymi bliznami i przytknął czubek ostrza do skóry. Zagryzając zęby zagłębił ostrze w ciele. Popłynęła krew, gdy przeciągnął ostrze ku dołowi, znacząc ogorzałe ciało cienką strużką żywego rubinowego płynu. Poczuł ból, konieczny jednak przy realizacji zaklęcia. Gdy sztylet zakończył swe dzieło, Loganaro odłożył go na bok i przytknął do rany wskazujący palec. Umoczył palec we krwi, po czym uniósł go do góry i wypowiedział dobrze wyuczone słowa: — Hematus cephil augmentum sichtus. To rzekłszy, Loganaro krwią nakreślił na kamieniu trzy tajemne symbole kończące zaklęcie. Jeden oznaczający niego samego i podwójną krzywą — znak jego zwierzchniczki. Potem musiał już tylko czekać. Minęło pięć minut, które dołączyły do niezliczonych zastępów minionego czasu przed nimi. Kiedy rozpoczęła się szósta minuta, Loganaro usłyszał kobiecy głos: — DLACZEGO MNIE WEZWAŁEŚ? — O pani, być może udało mi się odnaleźć to, czego szukałaś — odpowiedział w pustkę przed sobą. — SZUKAŁAM WIELU RZECZY, INSECTUM MINOR. CO KONKRETNIE ZDOŁAŁEŚ ODNALEŹĆ? — To, co pomoże ci w zakończeniu ceremonii. Ożywienia twojego hebanowego simulacrum, księcia Lancy. — WIELU OFEROWAŁO MI TEN OSTATNI SKŁADNIK, SŁUGO. ŻADNEMU SIĘ NIE UDAŁO. — Ale chyba nie tym razem, pani. Wiedziałem, jak ten mężczyzna usiekł trzech doświadczonych zabójców i uczynił to z taką łatwością, jak ociera się usta z wina. Co więcej, cało i zdrowo przeszedł przez Nawiedzoną Przełęcz. — SZCZĘŚLIWY TO CZŁEK, KTÓRY WĘDRUJE, GDY UNDINY POGRĄŻONE SĄ WE ŚNIE. — Nie, pani, istoty z otchłani lodowego jeziora wcale nie spały. Wyszły całą gromadą na brzeg i usiłowały wciągnąć tego śmiertelnika w mroczne odmęty. Zabił wiele z nich. Porwały mu konia i przez moment sądziłem, że podąży za nimi w głębinę, aby uratować wierzchowca. — UCZYNIŁ TO WSZYSTKO BEZ NICZYJEJ POMOCY?

— Właśnie. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak mnie nie zobaczy. — NIE WĄTPIĘ. NIGDY NIE UWAŻAŁAM CIĘ ZA KANDYDATA MOGĄCEGO DOPOMÓC MI W OŻYWIENIU KSIĘCIA. ALE MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TEN MĘŻCZYZNA MNIE ZAINTERESOWAŁ. OBSERWUJ GO. W SWOIM CZASIE SKONTAKTUJĘ SIĘ Z TOBĄ I POWIEM, CO MASZ ZROBIĆ. — A moja nagroda…? — NIE LĘKAJ SIĘ, SŁUGO. OTRZYMASZ SWOJE ZŁOTO, JEŚLI SERCE TEGO MĘŻCZYZNY OKAŻE SIĘ DOSTATECZNIE DZIELNE. SŁOWO WIEDŹMY DJUWULI MA MOC WIĄŻĄCĄ. — Nigdy w to nie wątpiłem, o pani. — CZY TEN MĘŻCZYZNA MA JAKIEŚ IMIĘ? — Zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii. W swojej rezydencji w Mornstandinos Djuwula przerwała magiczne połączenie z Loganaro i odsunęła się od lustra z polerowanej stali, które ogniskowało jej mistyczne moce. Przyjrzała się sobie. Ognistowłosa trzydziestoletnia kobieta, wyglądająca dziesięć lat młodziej, odpowiedziała jej uśmiechem. Pod cienkim jedwabiem widać było krągłość piersi i bioder, z całą pewnością znających najskrytsze tajniki rozkoszy. Odbicie wiedźmy uśmiechało się znacząco, jak gdyby lustro odbijało również jej myśli i odczucia. Żaden mężczyzna zrodzony z kobiety nie mógł dorównać Djuwuli w sztuce miłosnej. Wielu próbowało i żadnemu się nie udało. Wiedząc, że nigdy żaden śmiertelnik nie zdoła sprostać jej wymaganiom, Djuwula postanowiła stworzyć męski ersatz–simulacrum, który mógłby ją zaspokoić. Realizacja owego zamierzenia była dość prosta. W tej kwestii talent magiczny był szczególnie potężny. Niestety, trudno było uzyskać niektóre z komponentów potrzebnych do ukończenia jej dzieła. Hebanowy Książę Lancy spoczywał zimny i sztywny w łożnicy wiedźmy. Nie mógł ożyć bez ostatniego, najważniejszego skądinąd składnika — świeżego serca prawdziwie mężnego wojownika. Djuwula wypróbowała już tuziny organów, ale żaden nie zdołał ożywić jej kochanka. Domniemane mężne serca zawiodły, jedno po drugim. Wiedźma była zdegustowana. Pomimo swej służalczości, Loganaro był godny zaufania. Być może, ale tyko być może, odnalazł w końcu to, czego potrzebowała. Ta myśl była warta uśmiechu, który dzieliła ze swym zwierciadłem. Postanowiła, że przygotuje wywary. Ot tak, na wszelki wypadek. Wysoki mężczyzna stał obok mocno poharatanej kłody, opartej o granitową ścianę. Działo się to w odległym zakątku rezydencji Lempariusa — Środkowego Rzemienia Potrójnego Bicza Senatu, a mężczyzną owym był ni mniej, ni więcej jak sam właściciel rozległej posesji. W długopalcych dłoniach Lemparius dzierżył przedmiot z mosiądzu i złota przedstawiający kulę wewnątrz sześcianu, ale zniekształconą tak osobliwie, iż trudno to było opisać słowami. Z urządzenia płynął głos Loganaro rozmawiającego z wiedźmą Djuwula. Wymiana zdań nie była przeznaczona dla uszu Lempariusa, ale senator bynajmniej się tym nie przejął. Nasłuchiwał z uwagą używając „magicznego ucha” — dzieła nieżyjącego od stu lat, bezimiennego stygijskiego rzemieślnika. — …zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii.

Lemparius wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał jak warkot, i przekręcił niewielką gałkę. Głosy grubego agenta i wiedźmy przycichły, aż w końcu umilkły zupełnie. Senator pochylił się i ostrożnie wsunął swe cudeńko za opartą o granitową ścianę, masywną belkę grubości człowieka. W kamieniu wycięta była specjalna nisza. Lemparius nie chciał, aby coś stało się z magicznym stygijskim pudełkiem. Było nader użyteczne i, na ile mógł to stwierdzić, unikatowe. Gdy urządzenie znalazło się w bezpiecznym miejscu, senator odwrócił się. Wiatr zmierzwił jego długie jasne włosy sprawiając, że oblicze senatora emanowało jakby złocistą poświatą. Gdy szedł, w jego oczach odbijały się promienie słońca, a błyski te ukazywały osobliwie ukształtowane źrenice przywodzące na myśl bardziej drapieżnika aniżeli człowieka. Lemparius metodycznie zaczął się rozbierać. Zdjął najpierw tunikę i jedwabną bieliznę, po czym sandały, aż w końcu stanął nagi na piaszczystym podwórzu, mając za sobą mur wysokości trojga ludzi. Był sam, tak więc nikt nie mógł ujrzeć jego nagości. Nikt też nie zobaczył, co się stało potem. Lemparius zaczął się przeistaczać. Kontury jego ciała zmieniły się. Skóra i mięśnie zafalowały niczym świeża glina pod palcami garncarza. Trzasnęły kości, chrząstki rozszczepiły się, jasne włosy stały się grubsze i przeistoczyły w szorstką zwierzęcą sierść. Całe jego ciało pokryło się nią od stóp do głów. Oblicze Lempariusa zaczęło się zapadać. Jego nos spłaszczył się, a nozdrza poszerzyły. Usta rozciągnęły się, a zęby połączyły i wydłużyły w spiczaste kły. Coś, co jeszcze przed chwilą było człowiekiem, stęknęło opadając na czworaki. Pazury zastąpiły paznokcie, dłonie stały się łapami. Ciało mężczyzny w jednych miejscach się skurczyło, w innych zaś wydłużyło, a gdy przemiana dobiegła końca, sylwetka ani trochę nie przypominała ludzkiej. Istota grasująca na włościach Lempariusa, jednego z Rzemieni Potrójnego Bicza Senatu, pochodziła z rodu kotów. Był to Lemparius, pantera, jeden ze zmiennokształtnych. Bestia była głodna. III Słońce pokonało niewielki odcinek drogi po porannym niebie, kiedy Conan dotarł do Mornstandinos. Błądził teraz alejkami, zaułkami i brukowanymi uliczkami, które zdawały się zaprojektowane przez architekta ślepego lub niespełna rozumu. Jeśli w tym labiryncie krył się jakiś sens, to Conan nie był w stanie go dostrzec. Tu stajnia pełna koni i cuchnącego łajna, obok niej świątynia z całą rzeszą mnichów przyobleczonych w powłóczyste szaty, za nią zaś targowisko gdzie sprzedawano owoce i pieczywo. Barbarzyńca poczuł, że z głodu kiszki zaczynają mu grać marsza. Ruszył w stronę bazaru przyciągając swą muskularną sylwetką niejedno spojrzenie. Z wiklinowego kosza wyjął bochenek czerstwego ciemnego chleba. Stuknął weń palcem, po czym machnął chlebem przed nosem starej kobieciny.

— Ile? — zapytał. — Cztery miedziaki — odparła starucha. Conan pokręcił głową. — Nie, stara kobieto. Nie pragnę kupić twego domu i wnucząt, tylko ten bochenek czerstwego chleba. Kobieta cmoknęła z uznaniem. — Jako że jesteś obcy, mogę się potargować. Trzy miedziaki. — Widzisz przecież, że nie zamierzam kupić całego koszyka kamieni, które sprzedajesz jako chleb, tylko ten jeden bochen. — Conan znów podetknął jej chleb pod nos i skrzywił się znacząco. — Chcesz oszukać ciężko pracującą starowinkę? Co mi tam, wezmę dwa miedziaki. Niech stracę, byłeś tylko mile wspominał nasz gościnny Klejnot Koryntii. — Gdzie masz sztylet, starucho? To jasne, że rzezimieszek, który ukradnie moje pieniądze, musi potrzebować noża. Choć po namyśle wydaje mi się, że masz dostatecznie ostry język. Kobieta ponownie zacmokała. — Przystojny z ciebie młodzik, przypominasz mego syna. Nie będę odejmowała ci od ust tego miedziaka. Za jednego kupisz najlepszy chleb na całej ulicy. — Zgoda, babko. Conan sięgnął do sakiewki i wyjął monetę ze swych znacznie już uszczuplonych zapasów. Podał starej kobiecie, która z uśmiechem pokiwała głową. — Jeszcze jedno — rzekł Conan. — Masz rację, że jestem tu obcy. Gdzie można znaleźć jakąś gospodę i wino, którym popiłbym najlepszy chleb na tej ulicy? — Jest wiele takich miejsc. Wydaje mi się jednak, że ktoś, kto targuje się ze staruszką o parę nędznych miedziaków, nie ma zbyt wielkiego wyboru. Idąc nieco dalej tą drogą, dwa zakręty w prawo i jeden w lewo, trafisz na oberżę „Pod Wilczym Mlekiem”. A gdyby wędrowiec był cudzoziemcem nie umiejącym czytać cywilizowanych napisów, mógłby szukać nad drzwiami szyldu z rysunkiem wilka. — Jakiego wilka? — Stojącego na tylnych łapach, jak do skoku — mruknęła. — Bądź zatem pozdrowiona, pani od pieczenia chleba. I bywaj. Conan bez trudu odnalazł gospodę „Pod Wilczym Mlekiem” i z bochenkiem chleba pod pachą wmaszerował do środka. Pomimo wczesnej godziny, wewnątrz zgromadził się niemały dumek gości stojących przy barze bądź siedzących przy długich drewnianych stołach. Większość, sądząc po wyglądzie i odzieniu, stanowili miejscowi, kilka kobiet roznosiło misy z parującym jadłem, inne zdawały się oferować przyjemności nieco odmiennego rodzaju. Cymmerianin znalazł sobie wolne miejsce przy końcu stołu i usiadł. Następnie rozejrzał się wokoło obserwując gości. Większość mężczyzn wyglądała biednie, ale najprawdopodobniej trudniła się uczciwymi zajęciami — bednarstwem, kowalstwem i dobrym handlem. Po lewej Conan spostrzegł czterech mężczyzn, którzy wydali mu się podejrzani. Byli to z pewnością pospolici rabusie albo rzezimieszki. Najwyższy z nich był średniego wzrostu, ale bardzo barczysty i mocno umięśniony. Miał ciemne oczy, granatowoczarne włosy i wielki, haczykowaty nos przypominający ptasi dziób.

Conan widział już podobnych ludzi, w których żyłach płynęła mieszanka krwi shemickiej i stygjjskiej. Mężczyzna ten sprawiał wrażenie groźnego i raczej nieroztropnie było odwracać się do niego plecami. Opodal tej czwórki siedziała osobliwie wyglądająca para; siwowłosy starzec noszący na przygarbionych barkach brzemię co najmniej sześćdziesięciu, jeśli nie siedemdziesięciu zim i dwunasto–, może trzynastoletnia dziewczynka. Starzec miał na sobie długą szatę z szerokimi rękawami. Dziewczynka o kasztanowych włosach nosiła niebieskie pończochy, buty i krótki kaftan z wybornej skóry. Pod szerokim turańskim pasem zatknięty miała krótki mieczyk. — Czym mogę wam służyć? Conan uniósł wzrok i spojrzał na mówiącą te słowa tłustą ladacznicę odzianą w pomiętą suknię, pokrytą plamami zjadła i napitków. Barbarzyńca wyłuskał jeden z trzech ostatnich miedziaków i uniósł go w dwóch palcach do góry. — Czy dostanę za to kubek przyzwoitego wina? — Dostaniecie za to kubek wina. Czy będzie ono przyzwoite, raczycie osądzić sami. — Aż tak złe, co? Zaryzykuję. Dziewczyna oddaliła się, zabierając monetę Conana. Cymmerianin odwrócił się obserwując dyskretnie starca i rudą dziewczynkę. Niebawem zdał sobie sprawę, że nie tylko on się im przygląda. Osobliwa para wzbudziła żywe zainteresowanie również czterech osiłków, na których Conan zwrócił uwagę wcześniej. Nie wróżyło to dla tych pierwszych najlepiej. Nie była to wszakże jego sprawa. Ponownie odwrócił wzrok w stronę korpulentnej dziewczyny, która podeszła do niego niosąc gliniany kubek wypełniony ciemnoczerwonym płynem. Parę kropel wina przelało się nad krawędzią kubka, kiedy postawiła go na stole. Nie odzywając się słowem, dziewka odeszła. Conan spróbował wina. Nie było złe. Zdarzało mu się pijać i zarówno lepsze, jak i gorsze. Wystarczyło do popicia czerstwego chleba. O następny posiłek zatroszczy się później. Odłamał kawał i zaczął gryźć silnymi zębami. Ujdzie, stwierdził po chwili i żuł dalej wolno, rozkoszując się smakiem. Opodal Haczykonosy szybkim ruchem głowy skinął w stronę starca i dziewczynki. Dwaj jego kompani wstali od stołu i ruszyli we wskazanym kierunku. Jeden z mężczyzn bawił się rękojeścią sztyletu, drugi tylko drapał się nerwowo po krzaczastej brodzie. Conan zmarszczył brwi. Odgryzł jeszcze jeden kęs chleba. Kiedy dwaj mężczyźni znaleźli się o kilka kroków od starca, goście siedzący przy sąsiednich stołach wstrzymali oddech, zaś ci przy drzwiach jęknęli głośno. Conan powiódł wzrokiem w tamtą stronę i ujrzał mężczyzn starających się zejść czemuś z drogi. Nie wiedział, co było przyczyną owego poruszenia, ale wyglądało to tak, jakby silny powiew wiatru rozchylił młode drzewa. Gdy tłum rozstąpił się na boki, oczom barbarzyńcy ukazał się sprawca zamieszania. Po usłanej trocinami podłodze maszerował pająk. Cymmerianin jeszcze nigdy nie widział podobnego stworzenia. Było wielkości jego pięści, pokryte gęstym włosiem i świeciło niczym rubinowa latarnia, a ściślej mówiąc pulsowało światłem, jak odrażające serce. Pająk bez wahania pobiegł do stołu, przy którym siedział starzec. W okamgnieniu wspiął się po drewnianej nodze, po czym dał susa i wskoczył do kubka z winem, który starzec trzymał w pomarszczonej, sękatej dłoni. Z naczynia dobył się głośny syk, trzask i w górę uniosła się chmura

czerwonawego dymu. Gdy wzrok wszystkich skupił się na nim, stary człowiek uśmiechnął się spokojnie, uniósł kubek do ust i wypił. Kompani Hakonosego stwierdzili nagle, że mają moc pilnych spraw do załatwienia, a co gorsza są już spóźnieni i dalsza zwłoka bez wątpienia nie wyjdzie im na dobre. Tak przynajmniej wydawało się Conanowi, gdy patrzył, jak dwaj opryszkowie na wyścigi pędzą do drzwi. — Czary! — wymamrotał ktoś za plecami Conana. W tej samej chwili dziewczynka siedząca obok staruszka podniosła się gwałtownie i rzuciła w powietrze jabłko. Jedno uderzenie serca później gładkim ruchem dobyła z pochwy swój krótki mieczyk i cięła nim raz i drugi, mierząc w opadający cel. Początkowo mogło wydawać się, że chybiła, ale bystre oczy Conana zdołały dostrzec prawdę. Barbarzyńca uśmiechnął się, zanim owoc rozpadł się na cztery części. Cymmerianin odgryzł kolejny kęs chleba. Był to pokaz dla tych wszystkich, którzy owego ranka zdecydowali się śniadać w oberży „Pod Wilczym Mlekiem”. Starzec i dziewczynka nie byli bezradni, jak mogłoby się wydawać, i jeśli ktoś miał ochotę na łatwy łup, musiał poszukać sobie innej zdobyczy. Hakonosy nie wyglądał na rozbawionego. Łypnął na staruszka ściskając swój kubek z winem tak, że zbielały kłykcie jego ciemnej dłoni. Od drzwi znów dał się słyszeć zduszony jęk. Pojawił się drugi pająk, który tym razem maszerował w stronę stołu Hakonosego. Bez zbędnych ceregieli włochaty pajęczak wpełzł po chropowatym drewnie i wskoczył do wina mężczyzny. Conan ryknął śmiechem. Z okrzykiem nieartykułowanego gniewu Hakonosy poderwał się i machnąwszy dłonią na odlew, zrzucił kubek ze stołu. Naczynie wraz z zawartością poleciało ku twarzy Conana. Cymmerianin odruchowo uniósł muskularne ramię, by odbić kubek w bok. Jednak pech chciał, że w tym właśnie ręku trzymał bochenek chleba, a raczej to co jeszcze z niego zostało. Kubek trafił w chleb, zalewając go winem i strącając śniadanie Conana na brudną podłogę. Cymmerianin patrzył ponuro, jak chleb toczy się po ziemi, pokrywając się z miejsca szarą powłoką kurzu i brudu. W lepszych czasach mógłby uznać podobne zdarzenie za zabawne, zwłaszcza gdy przytrafiło się komuś innemu, dziś jednak Conan nie potrafił obrócić pechowego incydentu w żart. Najpierw stracił swego rumaka i złoto, a teraz jeszcze śniadanie. Wziął głęboki wdech, który rozpalił w nim wściekłość, jak wiatr podsyca żarłoczny ogień. Hakonosy dobył miecza i ruszył do starca i dziewczynki. Dziecko dzielnie wyjęło z pochwy swój mieczyk i stanęło osłaniając siwowłosego maga, który na próżno usiłował przesunąć je za siebie. Szeroki miecz Cymmerianina zasyczał muskając brzegi skórzanej pochwy. — Ty plugawcze! — ryknął Conan. Opryszek odwrócił się zaskoczony. To, co zobaczył, z pewnością go zaniepokoiło, bo okręcił się na pięcie usiłując unieść miecz do bloku. Jednocześnie spróbował cofnąć się o krok. Nie udało mu się ani jedno, ani drugie. Miecz Conana trafił Hakonosego w połowie mostka, a szerokie na dłoń stalowe ostrze rozorało pospołu kości i tkanki, otwierając ciało mężczyzny od splotu słonecznego aż do krocza. Oblicze Hakonosego wykrzywił grymas szoku, gdy zwoje wnętrzności wypłynęły przez olbrzymi, ziejący otwór w jego ciele. Runął w tył, a jego dusza wyruszyła czym prędzej, by dołączyć do przodków.

Gniew Conana nie wygasł. Potężny barbarzyńca rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu ostatniego bandyty. Ten jednak jakby się zapadł pod ziemię. Conan powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go ludzi, ale wszyscy, jak jeden mąż, cofnęli się przed muskularnym osiłkiem z okrwawionym mieczem w dłoni. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Dziewczynka uśmiechając się podeszła do Conana. Schowała swą broń, a gdy się zbliżyła, Cymmerianin stwierdził, że ledwie sięga mu do piersi. Zirytowany spojrzał na dziecko. — No i co? — burknął. — Dziękujemy, panie, że nas obroniłeś — miała ciepły głos. Wydawało się, że gdy tak stała wpatrzona w potężnego barbarzyńcę, nawet powietrze się ogrzało. — Nie dziękujcie mi — rzekł Conan ochrypłym głosem i wciąż jeszcze zagniewany. — To ścierwo pozbawiło mnie śniadania. Szkoda, że nie był lepszym szermierzem, abym mógł dać mu taką nauczkę, na jaką sobie zasłużył. Za mało cierpiał. Usta dziewczynki otworzyły się na kształt wielkiego O. Wnętrze gospody rozbrzmiewało gwarem słów. — …widziałeś ten cios? Co za siła! — …rozpłatał go jak kurczaka… — …cudzoziemiec z jakiejś głuszy… Chudy mężczyzna o zygzakowatej bliźnie przecinającej jego górną wargę, skrzydełko nosa i czoło, podszedł bliżej, bacznie przyglądając się mieczowi Conana. Człowiek ów nosił brudny fartuch, który kiedyś mógł być biały, lecz dawno już zmienił kolor na szary, za sprawą setek plam po rozlanym winie i tłustych posiłkach. Oberżysta spojrzał na zabitego. Przecięte blizną usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu. — A więc Arsheva z Khemi wybrał sobie w końcu niewłaściwą ofiarę — mężczyzna przeniósł wzrok na Conana. — Mało kto tak jak on zasłużył na równie smętny koniec. Nikt nie będzie go opłakiwał, bo niby z jakiej przyczyny — wyjął ścierkę z kieszeni fartucha i podał ją Conanowi. — Otrzyjcie ostrze miecza, panie, niechaj za sprawą posoki Arshevy nie pokryje się rdzą. Conan skinął głową i począł metodycznie czyścić brzeszczot miecza. — Niemniej jednak — rzucił oberżysta — z pewnością zjawi się tu Delegacja Senatu, by przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci Arshevy. Mniemam, iż mieliście usprawiedliwiony powód, by wysłać go na tamten świat? Conan wsunął miecz do skórzanej pochwy. — Tak — mruknął. — Miałem jak najbardziej usprawiedliwiony powód. Ten śmieć… — …zamierzał zaatakować mnie i moją towarzyszkę — rzekł siwowłosy starzec. — Ten człowiek to nasz strażnik, który wykonywał tylko swoje obowiązki. Conan spojrzał na niego z osłupieniem. O czym gadał ten człowiek? Chciał coś powiedzieć, ale starzec znowu mu przerwał: — W oczekiwaniu na Delegację dokończymy śniadanie. Zechciej przynieść memu przyjacielowi nową tacę z jadłem na miejsce tego, które stracił, i butelkę przedniego wina. Będę wielce zobowiązany — starzec uniósł pomarszczoną dłoń, w której trzymał srebrną monetę. — A to niech będzie zadośćuczynieniem za kłopoty, jakich przysporzył ci ten pożałowania godny incydent. Człowiek z blizną przyjął monetę i pokiwał głową. — Tak. To oczywiste, że łaskawy pan, jak wy, nie będzie miał najmniejszych trudności z

przekonaniem Delegacji Senatu, że nie wydarzyło się tu nic, co nie byłoby konieczne. — Przystawił dodatkowe krzesło do stołu, przy którym siedział staruszek. — Zaraz przyniosę wasz posiłek, panie. Zasiadłszy obok starego mężczyzny i dziewczynki, Conan czekał na odpowiedź na nie wypowiedziane przez siebie pytania. Wcześniej trzymał język za zębami domyślając się, iż starzec nie przyszedł mu z pomocą bez powodu. Być może chciał mu tylko podziękować za posłanie do piachu opryszka, który zamierzał go napaść. Pomimo iż mimowolnie, Conan niewątpliwie się im przysłużył. Barbarzyńca podejrzewał wszakże, że usłyszy coś więcej niż tylko słowa podziękowania. Starzec odczekał, aż trup zostanie wyniesiony, a pozostali goście w gospodzie zajmą się innymi sprawami, po czym przemówił: — Jestem Vitarius, a to — machnął ręką w stronę dziewczynki — jest Eldia, moja pomocnica. Jestem, rzec by można, magikiem, posiadam niewielkie moce i wykorzystuję je od czasu do czasu, ku uciesze gawiedzi. Chcielibyśmy podziękować ci, że zdecydowałeś się stanąć po naszej stronie. Conan pokiwał głową i czekał. — Domyśliłem się, że zamierzałeś niepotrzebnie zdradzić prawdziwy powód, dlaczego uśmierciłeś naszego niedoszłego zabójcę. Uczyniłeś to, bo wytrącił ci z ręki chleb, i dlatego postanowiłem przemawiać zamiast ciebie. Conan ponownie pokiwał głową. Starzec był mądry i miał bystry wzrok. — Delegaci, którzy przyjdą, by z nami rozmawiać, są przekupni. Kilka sztuk srebra powinno wystarczyć, aby przystali na nasze słowa. Niemniej zrzucenie na ziemię bochenka chleba w rozumieniu prawa Mornstandinos nie jest zbrodnią, za którą karze się śmiercią. Natomiast ochrona mistrza przed atakiem pospolitego rabusia jest dostatecznym powodem do użycia miecza. Młody olbrzym pokiwał głową. — Jestem Conan z Cymmerii. Wyświadczyłem ci przysługę, a ty odpłaciłeś mi tym samym, zatem jesteśmy kwita. — Niechaj tak będzie — odrzekł Vitarius. — W każdym razie po śniadaniu. — Tak, przystaję na to. Pojawiła się szynkarka niosąc tacę naleśników, owoce i tłusty połeć wieprzowiny, jak również dzban wina, dużo lepszego niż to, którego Conan miał okazję wcześniej kosztować. Jadł z apetytem i popijał niemałe kęsy sporymi łykami czerwonego płynu. Vitarius bacznie przyglądał się barbarzyńcy. Kiedy Cymmerianin uporał się z posiłkiem, magik odezwał się: — Nie mamy względem siebie długów wdzięczności, niemniej mam dla ciebie pewną propozycję, która mogłaby przypaść ci do gustu i powinna wydać ci się kusząca. Eldia i ja pokazujemy nasze drobne sztuczki na jarmarkach i targowiskach. Przyznam, że przydałby się nam ktoś taki jak ty. Conan pokręcił głową. — Nie płaszczę się przed magią. — Magią? Chyba nie uważasz, że moje sztuczki są prawdziwą magią? Nie, ja param się najprostszą ze sztuk. Czy gdybym był prawdziwym magiem, czyż znajdowałbym się w miejscu takim jak to? Conan zamyślił się nad jego słowami. Stary miał rację.

— Jaki użytek mógłbyś mieć ze mnie, magiku? Vitarius spojrzał na Eldię, po czym przeniósł wzrok na Conana. — Po pierwsze, z twego miecza. Po drugie, z twojej siły. Eldia i ja raczej nie jesteśmy w stanie bronić się przed osiłkami jak ten, którego zabiłeś. Ona potrafi władać mieczem, ma szybkość i zwinność, ale praktycznie nie ma szans w pojedynku z postawnym mężczyzną. Moje iluzje mogą napędzić stracha ludziom przesądnym, ale jak sam widziałeś, trudno jest wytrącić z równowagi zdeterminowanego zabójcę. Conan przygryzł dolną wargę. — Zmierzam do Nemedii — oznajmił. — W tak daleką podróż łatwiej byłoby ci wyruszyć na rączym rumaku i ze sporą ilością prowiantu, nieprawdaż? — Czemu sądzisz, że ich nie posiadam? Vitarius rozejrzał się wokoło, po czym znów spojrzał na Conana. — Czy człek zamożny spędzałby czas w takim miejscu? Było to logiczne rozumowanie, ale Conanowi nie wystarczyło. — Dobrze więc, sztukmistrzu, powiedz mi, czemu ty tu jesteś? Vitarius wybuchnął śmiechem i klepnął się w udo. — Ach, wybacz, że cię nie doceniłem, Conanie z Cymmerii. To, że ktoś jest barbarzyńcą, nie oznacza, iż brak mu piątej klepki. Tak się składa, że gromadzimy nasze pieniądze, aby nabyć prowiant. My również zamierzamy opuścić to cudne miasto. Wybieramy się do Argos na południu. Pragniemy…; ee… podróżować zbrojną karawaną, a tym samym uniknąć spotkania z rabusiami czyhającymi na ophiryjskim szlaku. — Aha. — Conan zmierzył wzrokiem Vitariusa i Eldię. Był co prawda złodziejem, ale nie miał nic przeciwko uczciwemu zajęciu, jeśli tylko nie trwałoby ono zbyt długo. Poza tym wcale nie spieszyło mu się do Nemedii. Co by nie mówić, łatwiej i szybciej podróżuje się na końskim grzbiecie niż pieszo, — Oferuję ci jedną sztukę srebra dziennie — rzekł Vitarius. — Powinniśmy być gotowi do drogi w ciągu miesiąca. Mniemam, iż nie będzie to dla ciebie zbyt kłopotliwe? Conan pomyślał o smętnej zawartości swojej sakiewki. Rączy rumak i prowiant powinny być warte jakieś dwadzieścia, trzydzieści sztuk złota. Zatem proponowane mu zajęcie — ochranianie przez miesiąc lub dwa magika i jego towarzyszki przed rabusiami i rzezimieszkami — mogło okazać się nader intratne. Conan uśmiechnął się do Vitariusa. — Władco świecących pająków — oznajmił — od dziś masz swą straż przyboczną. Spod naciągniętego głęboko na twarz mnisiego kaptura Loganaro patrzył, jak Cymmerianin rozmawia ze starcem i dziewczynką. Agent Djuwuli uśmiechnął się do siebie. Szybki atak barbarzyńcy na Hakonosego zrobił na szpiegu spore wrażenie. To przekonało go, że odnalazł człowieka, który był niezbędny do realizacji planów czarownicy. Ten barbarzyńca był bez wątpienia mężny. Oczami duszy Loganaro ujrzał obiecane mu przez wiedźmę złoto i oparłszy się plecami o ścianę gospody, z rozmarzeniem upił łyk wina. Niebawem serce tego wielkiego barbarzyńcy o płonących niebieskich oczach ożywi simulacrum i wiedźma nareszcie będzie mogła oddać się wymarzonym cielesnym rozkoszom. IV

Młody Cymmerianin i asystentka magika podążali za Vitariusem przez ciżbę jaskrawo odzianych gości przybyłych na fetę z okazji osiągnięcia dojrzałości przez córkę miejscowego wytwórcy win. — Spróbujemy znaleźć miejsce w pobliżu kramu wytwórcy win — powiedziała Eldia do Conana. — Tam zbiorą się zamożniejsi przyjaciele córki winiarza, a tym samym nasz występ zostanie lepiej nagrodzony. Conan nic nie powiedział. Zobaczył silnego chłopaka trzymającego wodze trzech wierzchowców, z których jeden przypomniał barbarzyńcy rumaka porwanego przez wodne stwory. Płomień furii w jego oczach zapłonął jaśniej. Vitarius wybrał akurat tę chwilę, by odwrócić się i przyjrzeć Conanowi. — Wydajesz się zakłopotany, Conanie — powiedział magik. — Nie, Vitariusie, to tylko złe wspomnienia. Miałem kiedyś wierzchowca jak jeden z tych, które przed chwilą tędy przeprowadzono. Straciłem go. — Trudno mi to pojąć. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógł być na tyle nieroztropny, że próbowałby odebrać ci jakąś rzecz, a co dopiero doskonałego rumaka. Conan uśmiechnął się gniewnie. — To nie był człowiek. Kiedy pokonywałem górską przełęcz, na wschód stąd, zaatakowały mnie jakieś wodne bestie. Nie wiem, czym one były, nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Były białe, nie miały twarzy, a ich krew była przeźroczysta jak woda. — Undiny! — w głosie Vitariusa brzmiały zdumienie i strach. — Znasz te potwory? — Tak. To wodne duchy. — Vitarius wymienił z Eldią szybkie spojrzenie. Po chwili stary magik przeniósł zadumany wzrok na Conana. Owo szczególne ciepło, które Cymmerianin wyczuł wcześniej, znów emanowało z Eldii. Powietrze zdawało się spalać. Słońce stało wysoko, a jego promienie wyciskały z ciał przechodniów krople potu, ale ciepło dziewczynki było o wiele silniejsze. W końcu Vitarius przemówił: — Mówi się, że undiny są obecnie we władzy Sowartusa, Maga Czarnego Kwadratu. To zły mag, który, jak głoszą plotki, poszukuje czegoś lub kogoś w Mornstandinos. Oprócz undinów są jeszcze inne nieludzkie stwory, które służą Sowartusowi i pomagają mu w jego poszukiwaniach. — Sowartus? — Conan wypowiedział jego imię i zamyślił się. — Cóż, jeśli ten mag rządzi istotami, które ukradły mi wierzchowca, to musi mi za niego zapłacić. — Nie radzę ci próbować odebrać tego długu, Conanie. Sowartus to człek bez sumienia i posiadający wielkie magiczne moce. Zabija bez wahania i litości. — Niemniej jednak nie mam w zwyczaju zapominać długów. — Czasami jest lepiej puścić pewne rzeczy w niepamięć — mruknął pod nosem Vitarius i ruszył dalej przed siebie. Loganaro, bardzo niezadowolony, stał przed fotelem senatora Lempariusa, najpotężniejszego polityka w Mornstandinos, a może nawet w całej Koryntii. Na poprawę humoru niskiego mężczyzny nie wpłynęła bynajmniej obecność dwóch członków straży senatorskiej, którzy stojąc u jego boków opierali o jego gardło ostrza wąskich sztyletów. — To chyba jakaś pomyłka, czcigodny senatorze. Nie uczyniłem nic, co kłóciłoby się z prawami Klejnotu Koryntii.

Lemparius wybuchnął śmiechem ukazując śnieżnobiałe zęby. — Powinieneś być błaznem, Loganaro. Gdyby twoje zbrodnie zostały rozdzielone pomiędzy lud tego miasta, nasze lochy zostałyby rozsadzone. Za sprawki, o których wiem, zostałbyś skazany na szafot co najmniej ze sto razy, a trzysta razy, gdyby połowa moich podejrzeń wobec ciebie została udowodniona. Loganaro przełknął ślinę. Wizja jego samego zwisającego z szubienicy sprawiła, iż nagle zmiękły mu kolana. To spotkanie było zgoła niespodziewane i nie wyglądało na to, iż miał je przeżyć. Co uczynił, że ściągnął na siebie gniew Senatu? Najważniejsze pytanie brzmiało jednak: w jaki sposób go zdemaskowano? Lemparius leniwie machnął lewą ręką. — Zostawcie nas — polecił. Członkowie straży pokłonili się i wsunęli sztylety do pochew. Obrócili się i bezszelestnie opuścili komnatę. Loganaro poczuł zimny pot ściekający mu po plecach, ale usilnie starał się zachować spokój. — Mógłbym kazać cię obedrzeć ze skóry i zanurzać w gotującej słonej wodzie, ale nie zamierzam tego czynić. Przynajmniej na razie. — Lemparius płynnie podniósł się z fotela. Niedbale bawił się rękojeścią noża, który nosił na prawym biodrze. Loganaro patrzył na drugie palce senatora, pieszczące broń. Niski, korpulentny szpieg miał wrażenie, jakby znalazł się pod wpływem zaklęcia. Nie mógł bowiem oderwać wzroku od tych niemal zmysłowych, powłóczystych ruchów. Lemparius ponownie wybuchnął śmiechem. — Podziwiasz mój stalowy kieł, hę? Wysoki blondyn wyszarpnął sztylet z pochwy i uniósł na wysokość piersi. Broń była zakrzywiona. Jej widok przywodził na myśl posępne obrazy ostrych szponów i kłów. Rękojeść wykonana była z ciemnego jak heban drewna, twardego i wspaniale wypolerowanego. Loganaro ujrzał, że sztylet ma okrągły jelec z mosiądzu, idealnie dopasowany do drewna i stali. Samo ostrze było krótkie, ale grube i złowróżbnie zakrzywione. Zewnętrzna krawędź była ząbkowana, a wewnętrzna krzywizna niewiarygodnie wyostrzona. — Widziałeś kiedyś wielkiego szablozębnego kota? — spytał Lemparius. — Nie? Szkoda, to wspaniałe bestie, niestety ich liczba znacznie się zmniejszyła. Każde z tych zwierząt ma parę kłów zakrzywionych jak ten sztylet — senator machnął w powietrzu nożem — dzięki czemu mogą zabić prawie każdą bestię, która pełza albo stąpa po ziemi. Użyłem jednego z nich na wzór dla mego stalowego kła. Pozwala mi to odczuwać pewną… więź z wielkimi kotami. Loganaro tępo pokiwał głową. — Hm, chcesz zapewne, abym pokazał ci tę niezwykłą broń w działaniu, nieprawdaż? — N–n–najczcigodniejszy senatorze, to niekonieczne… — Oczywiście, że konieczne, Loganaro. Chodź za mną! Lemparius poprowadził niższego mężczyznę wąskim korytarzem oświetlonym blaskiem łuczyw, po czym stromymi schodami w dół do lochów. Loganaro począł w duchu przywoływać wszystkie bóstwa, których imiona był w stanie spamiętać, błagając je o życie. W brudnej celi niewiele większej od trumny przetrzymywany był zaniedbany mężczyzna o

nieokreślonym wieku. Włosy miał rozczochrane i pozlepiane w strąki, zmierzwioną brodę, a jego oczy pałały szaleństwem. Lemparius cisnął do celi nóż odebrany wcześniej szpiegowi. Mężczyzna błyskawicznie podniósł broń, rzucił się do krat i zamachnął gwałtownie. Chybił celu. Loganaro wystraszony cofnął się o krok. Lemparius nie drgnął ani o włos. — Ten człowiek został skazany na śmierć — rzekł senator. — Ma na sumieniu zbyt wiele zbrodni, abym miał ochotę je wymieniać. Rankiem czeka go spotkanie z katem i szubieniczną pętlą, ale wydaje mi się, iż może go nie dożyć. To rzekłszy, Lemparius ciął swoim sztyletem, mierząc w nadgarstek więźnia. Ruch był zwodniczo swobodny, ale tak szybki, że więzień nie miał szans cofnąć ręki. Na jego nadgarstku pojawiła się ziejąca rana długości kciuka. Mężczyzna wydał nieartykułowany ryk. Wówczas Lemparius odciągnął zasuwę nad drzwiami i otworzył celę na oścież. Cofnął się o dwa kroki w stronę Loganaro. Tłuścioch zaczął pośpiesznie podawać tyły. Czy senator stracił zmysły? Skazaniec nie mający nic do stracenia mógł zabić ich obu! Więzień wyskoczył z celi uśmiechając się jak żywy trup. Przystanął na chwilę, by possać krew z nadgarstka, po czym splunął na brudne kamienie. Ponownie ryknął i skoczył na Lempariusa zamierzając wypruć mu wnętrzności. Nigdy w życiu Loganaro nie widział, by ktoś poruszał się równie szybko jak senator. Jak drapieżny kot Lemparius rzucił się na więźnia. Nóż zmienił się w rozmytą plamę i trafił skazańca w bok szyi. Zanim mężczyzna zdążył zareagować, nóż wykonany na wzór kła wielkiej bestii zadał następny cios, rozcinając szyję mężczyzny z drugiej strony. Lemparius odskoczył od swej ofiary. Loganaro miał spore doświadczenie, jeśli chodziło o śmiertelne rany, wiele z nich zadał własnoręcznie, ale jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego. Tętnice doprowadzające krew z korpusu do mózgu zostały rozpłatane i z każdym uderzeniem serca z ran tryskały fontanny szkarłatnej posoki. Umierający mężczyzna przez chwilę stał jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc się poruszyć. I nagle upadł. Za moment pobladł jak płótno, ale krew wciąż jeszcze płynęła z jego ran. Po chwili skonał. Lemparius kciukiem i palcem wskazującym otarł krew z ostrza, po czym obojętnym ruchem strzepnął czerwone krople na ziemię. Uśmiechnął się do Loganaro. — Wiesz, że chwytając moją piękną broń odwrotnie — podrzucił nóż w górę i schwycił go tak, że ostrze skierowane było teraz ku dołowi — mogę ciąć mężczyznę między nogami, równie gładko jak w szyję? Takie cięcie nie zabija, ale mężczyzna… hm… przestaje nim być. Leonardo przełknął ślinę. Miał wrażenie, że w jego gardle zebrało się mnóstwo ostrego pustynnego piasku. — Dziwnie ucichłeś, szpiegu. Zapomniałeś języka w gębie? Leonardo oblizał wargi, suche jak sprażone na słońcu kości. — Cz–czego mógłbyś ode mnie żądać, czcigodny senatorze? Lemparius schował nóż do pochwy i czule objął grubasa ramieniem. — Służysz wiedźmie Djuwuli. Wiedziałeś, że ma ona brata, demona? Ach, to nieważne.

Obecnie śledzisz barbarzyńcę imieniem Conan. Nasza wiedźma pragnie jego serca, aby ożywić zaprojektowane przez nią simulacrum. — S–skąd to wiesz, panie? — Mam swoje sposoby. Wystarczy, że wiem. Ja również interesuję się tym barbarzyńcą. Kiedy nadejdzie czas, pragnąłbym, byś pomógł mi go pojmać. — Lemparius uśmiechnął się szeroko. — Ja… nie mogę — głos Loganaro brzmiał jak szept. — Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie dosłyszałem. Wydawało mi się przez chwilę, że odmówiłeś. — Czcigodny senatorze, Djuwula zatknęłaby moją głowę na tyczce przed drzwiami swojej wygódki! — Mały człowieczku, jeśli odmówisz memu żądaniu, sprawię, że będziesz błagał o taki koniec! Możesz być pewien, że uchronię cię przed gniewem Djuwuli. Loganaro ponownie przełknął ślinę. — Czy mógłbym wiedzieć, dlaczego tego pragniesz? — Naturalnie, skoro dla mnie pracujesz, czemu miałbym to przed tobą ukrywać? Djuwula, o czym zapewne wiesz, już nie wybiera sobie kochanków spośród ludzi. Dopilnuję, aby miała jeszcze jednego, zanim ożywi swoje simulacrum. — Wy, czcigodny senatorze? Ale… ale ja… myślałem… — Loganaro ugryzł się w język, gdy uświadomił sobie, co chciał powiedzieć. Lemparius, najwyraźniej nie przejąwszy się tym, wybuchnął śmiechem. Dokończył myśl za Loganaro. — Sądziłeś, że doznałem już tego wątpliwego zaszczytu i jak wszyscy inni okazałem się dla niej zawodem? — Raczcie wybaczyć, senatorze… — Nie, twoje przypuszczenia były słuszne. Tak było, aczkolwiek dawno temu. Od tamtej pory znacznie się zmieniłem. Można rzec, iż obudziła się we mnie bestia. Dzięki tej nowej energii i niemal zwierzęcej mocy jestem pewien, że potrafię sprostać wysokim wymaganiom Djuwuli i osiągnąć mistrzostwo w wymaganej przez nią dziedzinie. — A skoro tak, czemu jej tego po prostu nie powiecie? — Wygląda na to, że nie rozumiesz kobiet, mój drogi. Ona ma już ustalone poglądy i nie da się ich zmienić ot tak, na zawołanie. Jeżeli nie jestem w stanie przekonać jej zawczasu, muszę mieć coś, czym mógłbym z nią pohandlować. Jeśli zdołam pojmać tego barbarzyńcę, będę mógł zażądać za niego swojej ceny. Gdybym zawiódł, Djuwula ożywi swoje simulacrum. Przyznaję, że jest to moim zdaniem mało prawdopodobne, aczkolwiek tego typu układ powinien przypaść jej do gustu. Bądź co bądź, w ten sposób nie może przegrać. Loganaro rozważył swoje możliwości. W głębi serca czuł, że nie ma wyboru, jak tylko przystać na propozycję senatora. Gdyby plan Lempariusa jakimś sposobem zawiódł, było nader prawdopodobne, że Djuwula zechce zemścić się na człowieku, który ją zdradził. Z drugiej wszakże strony, gdyby odmówił senatorowi, mógłby natychmiast pożegnać się z życiem. Lepiej zaryzykować niepewną przyszłość niż niebezpieczną dla zdrowia teraźniejszość. — Naturalnie, skoro wytłumaczyliście mi już wszystko, panie, nie pozostaje mi nic innego,