conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -59- Conan tryumfator

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :630.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -59- Conan tryumfator.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 81 osób, 79 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

ROBERT JORDAN CONAN TRYUMFATOR TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE TRIUMPHANT PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI Dla Jacques’a Chazaud PROLOG Wielki granitowy pagórek, znany jako Tor Al Kiir, nocą przypominał przyczajoną do skoku złowrogą ropuchę. Był otoczony koroną zwalonych ścian i obróconych w ruinę kolumn, a nad tym wszystkim krążyły wspomnienia o licznych ophirskich dynastiach, które bez powodzenia próbowały tam coś zbudować. Ludzie z dawien dawna zapomnieli, skąd wzięła się nazwa owej góry, niemniej uważali to miejsce za pechowe i złowróżbne, wyśmiewając przy tym dawnych królów, którzy nie mieli podobnych przeczuć. Śmiech ich wszelako przesycony był niepokojem, bowiem góra należała do tych nielicznych miejsc, o których lepiej było nawet nie myśleć. Zdawać by się mogło, że toczące się po niebie czarne, burzowe chmury, upodobały sobie tę właśnie niezwykłą górę. Były popędzane przez wiatr, którego podmuchy chłostały Janthe, rozległe, szczycące się złotymi kopułami i kolumnami z alabastru, miasto na południu. Jednak ani gromy, wstrząsające w posadach miejskimi budowlami, ani błyskawice z chmur niby płomień ze smoczej paszczy, nie docierały do mrocznego serca Tor Al Kiir. Lady Synelle wiedziała o szalejącej burzy, chociaż jej nie słyszała. To była idealna oprawa dla tej nocy. „Niechaj niebiosa rozedrą się na pół — pomyślała — a góry popękają i obrócą się w proch, na cześć JEGO powrotu do świata ludzi”. Smukłą sylwetkę kobiety ledwie przesłaniał przepasany złotym łańcuchem, czarny jedwabny kaftan, spod którego przebijały cudowne krągłości pełnych jędrnych piersi i bioder. Nikt z tych, kto znał ją jako księżniczkę Ophiru, nie zdołałby jej teraz rozpoznać, miała ciemne rozpalone oczy, piękne, niczym wyzute z marmuru oblicze, włosy jak utkane z platyny, splecione w misterne warkocze i przyozdobione diademem ze złotych ogniw. Na wysokości czoła diadem zdobiły cztery rogi oznaczające, iż ta kobieta była Wielką Kapłanką boga, któremu zgodziła się służyć. Symbolem kapłaństwa były również bransolety z czarnego żelaza, opasujące jej nadgarstki. Tego akurat nie lubiła, gdyż przypominało jej stale, że bóg Al Kiir akceptował tylko te służebnice, które godziły się być jego niewolnikami. Czarny jedwab, sięgający do kostek, ozdobiony na brzegach złotymi paciorkami, falując ocierał się o jej długie, smukłe nogi, gdy boso wiodła niezwykłą procesję w głąb góry, topornie wydrążonymi w skale tunelami, oświetlonymi przez pochodnie osadzone w z ciemnym żelazie, uformowanym na kształt potwornego, czterorogiego łba. Dwudziestu wojowników w czarnych kolczugach prezentowało się dość niesamowicie. Z twarzami ukrytymi pod przyłbicami hełmów, ozdobionych dwoma parami rogów — jedną po bokach, a drugą, zakrzywioną opadającą w dół — przypominali bardziej demony z Gehanny aniżeli ludzi. Kilony przy ich mieczach również miały kształt czterech rogów. Na piersiach mieli wyszyty szkarłatną nicią wizerunek monstrualnego łba. Był on podobny do ozdób żelaznych koszy, zwieszających się na łańcuchach z sufitu tuneli. Jeszcze dziwniejsza była kobieta, którą eskortowali. Przyodziana w strój ophirskiej panny młodej, miała zgrabnie udrapowane zwoje cienkiego, jasnoniebieskiego jedwabiu, upięte w

talii złotym sznurem. Długie kruczoczarne włosy sięgały jej do ramion, a w kędziory wplecione były białe kwiaty tarli; symbol niewinności. Bose stopy miały świadczyć o pokorze i oddaniu. Szła powłócząc nogami, a silne dłonie, brutalnie ściskające za ramiona, podtrzymywały ją w pozycji pionowej. — Synelle! — zawołała niewyraźnie ciemnowłosa kobieta. W jej przyćmionym opiatami umyśle coś nagle zaczęło świtać. — Gdzie jesteśmy, Synelle? Jak się tu znalazłam? Orszak szedł dalej. Synelle nie dała po sobie poznać, że usłyszała wołanie ciemnowłosej. W głębi duszy cieszyła się, że narkotyk przestawał działać. Był niezbędny przy wykradaniu kobiety z pałacu w Ianthe i poczynieniu niezbędnych przygotowań, lecz podczas nadchodzącej ceremonii jej umysł powinien być czysty. Władza, pomyślała Synelle. W Ophirze kobieta nie mogła marzyć o jakiejkolwiek władzy, ale ona tego właśnie pragnęła. Mocy i władzy. I zdobędzie je. Mężczyznom wydawało się, że była zadowolona mogąc sprawować pieczę nad odziedziczonymi majątkami, które, gdy wyjdzie za mąż, ofiaruje w wianie oblubieńcowi. W swym idiotycznym zaślepieniu ani przez chwilę nie pomyśleli o królewskiej krwi płynącej w jej żyłach. Gdyby stare prawa nie broniły kobiecie przyjęcia korony, byłaby pierwszą pretendentką do tronu bezdzietnego króla, sprawującego obecnie rządy w Ianthe. Valdric piastując urząd, przez cały czas nakłaniał swych wiernych lekarzy i czarodziejów do znalezienia lekarstwa na wyniszczającą chorobę, która z wolna go zabijała. Ani myślał wyznaczyć następcę, jakby nie zdając sobie sprawy, że jeżeli tego nie uczyni, po jego śmierci szlachetni lordowie Ophiru rzucą się sobie do gardeł, w walce o tron i schedę. Na pełnych czerwonych ustach Synelle zakwitł uśmiech zadowolenia. Niechaj ci durni mężowie puszą się w swych zbrojach i mordują wzajemnie, jak wygłodniałe ogary podczas walk w specjalnych jamach. Ockną się ze swego zadufania, by stwierdzić, że Synelle, hrabina Asmark, została królową Ophiru. Nauczy ich wtedy służyć, a opornych oćwiczy batogami, jak nieposłuszne kundle. Korytarz kończył się wielką, kopulaste sklepioną jaskinią, o której istnieniu większość ludzi zdążyła już zapomnieć. Gładką kamienną posadzkę oświetlały stożkowate bierwiona osadzone w uchwytach wyrżniętych w litej skale. Jedyną dekoracją w tym pomieszczeniu były dwa smukłe drewniane słupy, ozdobione wszechobecnymi wizerunkami rogatego łba. Ci, którzy w zamierzchłej przeszłości drążyli ten tunel, nie myśleli o jego wystroju. Miało to być więzienie dla twardej jak diament figury o barwie starej krwi, która domino wała w tej grocie tak, jak dominowałaby w każdym, największym nawet stworzonym ludzką ręką pomieszczeniu. Sprawiała wrażenie posągu, a jednak nim nie była. Masywne ciało wyglądało jak ludzkie, choć było o połowę wyższe od najroślejszego mężczyzny. Szerokie dłonie obu rąk miały po sześć zakończonych szponami palców. Złowrogą głowę, zwieńczoną rogami, zdobiło troje oczu pozbawionych powiek, pałających czernią tak straszną, że zdawała się pochłaniać całe światło. Lekko rozchylone szerokie i pozbawione warg usta, ukazywały dziąsła wypełnione rzędami ostrych, jak igły, zębów. Potężne ramiona postaci otaczały bransolety i ochraniacze, zdobione jej własnymi wizerunkami. W talii ściśnięta była grubym pasem, a na biodrach miała przepaskę z osobliwie tkanego złotego materiału. U jednego boku tkwił zwinięty i błyszczący metalicznie czarny bicz, u drugiego zaś monstrualny sztylet z rogatymi kilonami. Synelle poczuła, że zapiera jej dech w piersiach, jak za pierwszym razem, gdy ujrzała swego boga i za każdym kolejnym spotkaniem. — Przygotujcie narzeczoną Al Kiira — rozkazała. Z gardła kobiety, odzianej w szaty panny młodej, wydobył się zduszony krzyk, gdy dwaj eskortujący strażnicy pchnęli ją naprzód. Pospiesznie, nie zwracając uwagi na rzemienie, wrzynające się w delikatne ciało, przywiązali ją do dwóch drewnianych słupów. Klęczała przed nimi, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Jej niebieskie oczy nieomal wyszły z

orbit. Nie była w stanie oderwać wzroku od górującej nad nią, gigantycznej postaci. Gdy klęczała z otwartymi w niemym krzyku ustami, sprawiała wrażenie, jakby groza wysączyła z niej wszelkie myśli o wzywaniu pomocy czy stawianiu oporu oprawcom. — Taramenon — rzekła Synelle. Usłyszawszy to imię, związana kobieta drgnęła gwałtownie. — On także? — zawołała. — Synelle, co się dzieje? Proszę, powiedz mi to! Synelle nie odpowiedziała. Na to wezwanie kapłanki jeden ze zbrojnych postąpił naprzód, z niewielką, obitą mosiądzem szkatułką. Klęknął przed kobietą, która była jednocześnie księżniczką Ophiru i kapłanką mrocznego Al Kiira. Wypowiadając niewyraźnie zabezpieczające zaklęcia, Synelle otworzyła szkatułkę i wyjęła z niej kolejno kilka przedmiotów. Kapłanka po raz pierwszy usłyszała o Al Kiirze od swojej niani. Opiekunka mówiła o nim jak o bogu, pamiętanym jedynie przez garstkę wiernych. Została zwolniona, gdy tylko wyszło na jaw, jakie historie opowiada małemu, niewinnemu dziecku. Starucha nie zdążyła wyjawić wiele, zanim ją wydalono. Zdołała jednak zaszczepić w Synelle pragnienie potęgi i władzy, otrzymywanej rzekomo przez kapłanki Al Kiira. Synelle pożądała też mocy, którą obdarzone były kobiety zaprzedające swe dusze i ciała bogu wszelakich żądz, bólu oraz śmierci. Odprawiały one odrażające ceremonie, nakazywane im przez złowrogie i wymagające bóstwo. Od tej pory marzyła o władzy i potędze. Księżniczka odwróciła się od szkatułki i trzymając w dłoni małą fiolkę z kryształowym korkiem, podeszła do skrępowanej kobiety. Jednym ruchem wyjęła korek i jego wilgotnym końcem nakreśliła na ciele ciemnowłosej znak rogów. — To ci pomoże osiągnąć nastrój, który przystoi pannie młodej, Telimo — rzekła łagodnym, nieco drwiącym tonem. — Nie rozumiem, Synelle — szepnęła Telima. W jej głosie pojawiła się dziwna zadyszka. Stęknęła i zarzuciła głową, a gęste czarne włosy, jak burzowa chmura przesłoniły jej twarz. — Co się dzieje? — Jęknęła. Synelle włożyła fiolkę z powrotem do szkatułki. Używając sproszkowanej krwi i kości ponownie nakreśliła ślad rogów, lecz tym razem na podłodze i znacznie większymi znakami. Uwięziona kobieta znalazła się w punkcie zetknięcia rogów. Nefrytowa buteleczka zawierała krew dziewicy. Synelle musnęła pędzelkiem z włosów dziewicy usta Al Kiira oraz jego potężne lędźwie. Teraz pozostało już tylko zaczynać. Synelle wahała się. Nie znosiła tej części rytuału, podobnie jak nienawidziła żelaznych bransolet. Jedynymi świadkami ceremonii mieli być strażnicy, gotowi oddać życie dla swej pani. Telima zaś i tak już wkrótce przestanie być użyteczna dla świata, a prawdę będzie znać tylko ona. Trzeba było to zrobić. Nie miała wyboru. Musiała. Z wahaniem uklękła przed wielką figurą, zaczerpnęła tchu i padła na twarz, rozkładając szeroko ręce. — O wielki Al Kiirze — zaintonowała — panie krwi i śmierci, patrz na swą niewolnicę, co korzy się przed tobą. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli. Rozdygotana wysunęła dłonie, by zacisnąć je na masywnych kostkach posągu, powoli poczołgała się do przodu, by ucałować szponiaste stopy. — O wielki Al Kiirze — wyszeptała — panie bólu i żądzy, twoja niewolnica przywiodła ci dziś w ofierze oblubienicę. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli.

W zamierzchłej przeszłości, gdy w miejscu, gdzie dziś jest Acheron postawiono pierwszy szałas, w krainie będącej obecnie Ophirem, kult Al Kiira rozkwitał w najlepsze. Najdumniejsze i najpiękniejsze kobiety, na żądanie boga składane mu były w ofierze. Przyprowadzano mu je całymi orszakami. Odprawiano ceremonie kalające po wieczność dusze tych, co je przywiedli i nie dające zapomnieć o mrocznych wspomnieniach tym, którzy w nich uczestniczyli. W końcu grupa magów poprzysięgła, że uwolni świat od monstrualnego bóstwa i zjednała sobie w tym celu błogosławieństwo Mitry, Ażury oraz wielu innych zapomnianych bogów, którzy namaścili ich ciała. Z całej tej grupy ocalał jedynie czarodziej Avanrakash i dzięki łasce mocy uwięził Al Kiira poza granicami świata ludzi. To, co znajdowało się w jaskini pod Tor Al Kiir, nie było posągiem boga, lecz jego prawdziwym ciałem, uwięzionym od wieków w skalnej pułapce. Dwaj wojownicy zdjęli hełmy i wyjęli flety. Wnętrze jaskini wypełniły piskliwe, ponure dźwięki muzyki. Dwaj inni ustawili się za plecami klęczącej przy słupach kobiety. Pozostali odpięli od pasów pochwy z szerokimi, obosiecznymi mieczami i zaczęli wybijać nimi o posadzkę rytm, nadawany przez flety. Synelle podniosła się z gracją, miękkim, wężowym ruchem i zaczęła tańczyć. Jej stopy dotykały podłoża równocześnie z uderzeniami mieczów. Poruszała się zwinnie i miękko, jak kotka. Każdy krok zgodny był z tradycyjnym, pradawnym układem. Ruchom tancerki towarzyszyła pieśń, nucona przez nią w zapomnianym od wieków języku. Wirowała jak fryga, a poły szaty unosiły się wysoko, ukazując jej nagie ciało, od talii, aż po kostki. Synelle kołysała się i nachylała zmysłowo zza gigantycznego posągu, ku klęczącej kobiecie. Pot zaperlił się na twarzy Telimy, a jej oczy zrobiły się szkliste. Przestała zdawać sobie sprawę, gdzie jest, i zaczęła się wić w niewysłowionej ekstazie. Jej oblicze wykrzywił grymas rozkoszy zmieszany z przerażeniem, wywołanym świadomością tego doznania. Dłonie Synelle niczym blade ptaki pomknęły ku Telimie, odgarniając kosmyki ciemnych włosów z jej twarzy, muskając ramiona i zdzierając jedną z warstw wytwornego stroju oblubienicy. Telima krzyknęła, gdy strojący za nią mężczyźni jęli ją chłostać szerokimi rzemieniami, od łopatek po pośladki. Spazmatyczne ruchy wywołane były zarówno przez chłostę, jak też przez płyn, którym posmarowano jej ciało. Zgodnie z wolą boga, do żądzy dodano bólu. Synelle wciąż tańczyła i śpiewała. Z ciała Telimy zdarto kolejną warstwę cienkiego jak mgiełka jedwabiu, a gdy ze słowami pieśni zmieszał się jej krzyk, natychmiast stał się częścią zaklęcia. Postać Al Kiira zaczęła nagle wibrować. Gdzie nie istniały czas, miejsce ani przestrzeń, coś poruszyło się, na wpół przebudzone z długiej drzemki. Macki rozkosznie przyjemnego uczucia zaczęły to pieścić, przerywając wątłe nici rytuału. Ale dokąd? Był taki czas, że jego pragnienie zaspokajano z pełnym oddaniem. Przyprowadzano doń mnóstwo kobiet. Ich duch pozostawał żywotny przez nieskończone stulecia, przyodziany w wiecznie młode powłoki cielesne, ku uciesze i radości boga, lubującego się w bólu i żądzach zmysłowych. Pojawiły się wspomnienia, przebłyski, ulotne niczym sny. Pośrodku wiecznej nicości powstała nagle rozległa podłoga. Mnóstwo kobiet, zrodzonych przed dziewięcioma tysiącami lat, tańczyło nago. One wszelako były zaledwie nieciekawymi powłokami. Nawet bóg nie był w stanie utrzymywać kruchych, ludzkich jaźni w nieskończoność. Tancerki zniknęły. Skąd pochodziły te doznania, tak ostatnimi czasy częste, po nieskończonych się stuleciach pustki, przynoszące ze sobą irytujące wspomnienia tego, co zostało utracone? Nie sposób było określić kierunku. Uformowała się osłona i pojawił się błogosławiony spokój. Wraz z nim powrócił sen.

Synelle osunęła się na kamienne podłoże, dysząc ze zmęczenia. W jaskini nie było słychać niczego, oprócz szlochów wychłostanej ciemnowłosej piękności, klęczącej nago, między dwoma drewnianymi słupami. Kapłanka z trudem podniosła się z ziemi. Znów jej się nie udało. To już kolejny raz. Tak wiele przeżyła porażek. Chwiejnym krokiem podeszła do szkatułki, lecz jej dłoń pewnie zacisnęła się na rękojeści sztyletu, który był małą repliką noża zwieszającego się u pasa Al Kirra. — Taramenonie, misa — rozkazała Synelle. Ceremonia nie przebiegła pomyślnie, niemniej trzeba było doprowadzić ją do końca. Telima jęknęła, gdy Synelle schwyciła jej włosy i odchyliła głowę. — Proszę — zaszlochała. Płacz dziewczyny ucichł, gdy ostrze noża podcięło jej gardło. Wojownik, który wcześniej przyniósł szkatułkę, podstawił misę pod buchającą z rany krew. Synelle patrzyła obojętnie, jak lęk w oczach Telimy zamienia się w szklisty spokój śmierci. Kapłanka rozmyślała o przyszłości. Jeszcze jedna pomyłka, jak wiele innych w przeszłości. Musi kontynuować swą misję, nawet gdyby w tej komnacie miało umrzeć tysiąc kobiet. Sprowadzi Al Kiira z powrotem do świata ludzi. Nie spojrzawszy więcej na martwą kobietę, odwróciła się, by dokończyć ceremonię. I Długi tabor zbliżający się do wysokich, zwieńczonych blankami, granitowych murów Ianthe przemierzał kraj, w którym najwyraźniej nie panował wewnętrzny spokój. Cztery dziesiątki konnych w spiczastych hełmach i ciemnoniebieskich wełnianych, poszarzałych od kurzu płaszczach, jechały gęsiego, po obu stronach kolumny powolnych, jucznych mułów. Nawet tu, na przedmurzach stolicy, wojownicy bacznie rozglądali się na wszystkie strony. Połowa z nich wciąż trzymała w gotowości krótkie łuki, do strzelania z siodła. Spoceni poganiacze zaczęli energiczniej popędzać muły, gdy cel ich wędrówki znalazł się już w polu widzenia. Jedynie dowódca straży, o potężnych barach, rozsadzających niemal ogniwa metalowej kolczugi, nie wyglądał na przejętego. W jego lodowato–niebieskich oczach nie było ani krzty zaniepokojenia, tak wyrazistego w spojrzeniach innych gwardzistów. Jednak podobnie jak oni, bacznie lustrował otoczenie. Odkąd wyruszyli z kopalni złota i drogich kamieni, na granicy nemedyjskiej, ich tabor był trzykrotnie atakowany. Dwakroć czujne barbarzyńskie zmysły wypatrzyły pułapkę, nim zdążyli w nią wpaść. Za trzecim razem atakujący ich ustąpili przed zaciekłymi ciosami obosiecznego, prostego miecza dowódcy. W srogich górach jego rodzinnej Cymmerii ludzie, którzy nie potrafili unikać zasadzek, nie dożywali starości. Tam właśnie poznał smak walki i zasłużył na miejsce przy ognisku, wśród wojowników, podczas gdy jego rówieśnicy przesiadywali jeszcze na kolanach u swoich ojców. Tabor zatrzymał się przed północnowschodnią bramą Ianthe, zwaną Złotą. — Otworzyć bramy! — krzyknął dowódca. Ściągnął hełm, ukazując gęstą grzywę równo przyciętych, czarnych włosów. Jego młode oblicze zdradzało mnogość najróżniejszych doświadczeń, obcych większości mężczyzn w tym wieku. — Czy wyglądamy jak łupieżcy? Oby Mitra pozbawił was męskości, otworzyć bramy! U szczytu muru pojawiła się głowa w stalowym szyszaku. Mężczyzna miał złamany nos i krótką bródkę. — To ty, Conanie? — Odwrócił się, by zawołać: — Otworzyć bramę! Prawe skrzydło obitej żelazem bramy uchyliło się powoli z głośnym skrzypieniem. Conan na swym czarnym, aquilońskim ogierze, wjechał do miasta galopem, z trudem mieszcząc się

w prześwicie, jeszcze nie do końca otwartych wrót. Gdy tylko ostatni juczny muł znalazł się za bramą, natychmiast zaczęli ją zamykać zbrojni w kolczugi wojowie. Wielkie drewniane skrzydła zawarły się z głuchym łoskotem, a po chwili zablokowała je ogromna, kanciasta sztaba. Wojownik, z którym rozmawiał dowódca, pojawił się z szyszakiem pod pachą. — Powinienem był rozpoznać was, po tych przeklętych wschodnich hełmach, Cymmerianinie — zaśmiał się. — Wasza Wolna Kompania zyskała sobie naprawdę olbrzymią sławę. — Czemu zamykacie bramy, Juniusie? — rzucił Conan. — Do zmierzchu będzie jeszcze dobre trzy godziny. — Rozkazy. Może dzięki temu nie wpuścimy do miasta niepożądanych kłopotów. — Junius rozejrzał się dookoła i zniżył głos. — Byłoby lepiej, gdyby Valdric umarł jak najrychlej. Wówczas hrabia Tiberio mógłby położyć kres wszystkim sporom i waśniom. — Sądziłem, że generał Iskandrian trzyma armię z dala od tych rozgrywek — odparł chłodnym tonem Conan. — Ale może ty sam zdecydowałeś się opowiedzieć po którejś stronie. Wojak ze złamanym nosem cofnął się i nerwowo oblizał wargi. — Tak tylko mówię — wymamrotał. Nagle wyprężył się, a w jego głosie zabrzmiała buńczuczna, złowroga nuta. — Lepiej już jedź, Cymmerianinie. Nawet miejscowym nie wolno wałęsać się w pobliżu bramy, a co dopiero najemnym żołdakom. Zdecydowanym ruchem, jakby dla dodania sobie autorytetu, nasadził szyszak na głowę. A może po prostu zmroziło go przenikliwe spojrzenie Cymmerianina. Zdegustowany Conan mruknął coś pod nosem. Dźgnął piętami boki rumaka i pogalopował w ślad za drużyną. Jak dotąd Iskandrianowi, przez jednych zwanemu Białym Orłem Ophiru, a przez innych najlepszym generałem swojej epoki — udawało się ocalić Ophir przed pożogą wojny domowej. Robił to, utrzymując armię w lojalności wobec Valdrica, chociaż sam król zdawał się o tym nie wiedzieć, ba, nie był nawet świadom, że jego państwo balansowało na granicy totalnej zagłady. Jeśli jednak staremu generałowi wojsko wymykało się spod kontroli… Conan skrzywił się i pojechał dalej. Nie przepadał za podstępnymi gierkami w walce o królewski tron, lecz dla bezpieczeństwa własnego i swojej kompanii zmuszony był jak najlepiej zrozumieć. Postronny obserwator nie był w stanie zorientować się, że w obrębie murów Ianthe prywatne armie notabli prowadzą między sobą cichą i bezlitosną wojnę podjazdową. Wąskie mroczne uliczki i rozległe skwery roiły się od zagonionych ludzi; kupców w wytwornych strojach, nędzarzy w łachmanach, dam w jedwabiach, robiących zakupy w otoczeniu świty, niosących wielkie kosze służących, napuszonych młodych dziedziców w satynach i brokatach, wielmożów przytykających do nosów kulki pachnideł, by zabić wszechobecny odór nieczystości, oraz zadziornych czeladników flirtujących, miast pracować, z młodymi dziewkami niosącymi kosze pełne pomarańczy, granatów, gruszek i śliwek. Na każdym rogu przykucali odziani w łachmany żebracy. Przed ich ślepymi oczami i nad nieudolnie obandażowanymi kikutami kończyn unosiły się roje much. Liczba tych oczekujących na zmiłowanie rosła w miarę, jak przeróżne kłopoty sprowadzały do miasta coraz więcej mieszkańców z okolicznych wiosek i farm. Nierządnice stąpały lubieżnie, pobrzękując złotymi łańcuchami i prężąc zmysłowo swe gibkie ciała, przyodziane w bardziej lub mniej skąpe jedwabie. Przystawały w prowokujących pozach przed kolumnami pałaców, a nawet na szerokich marmurowych stopniach świątyń. Jednak w tym tłumie można było dostrzec coś, co przeczyło pozorom normalności. Rumieniec na obliczu, które powinno wydawać się spokojne. Przyspieszony oddech, choć nikt się nie spieszył. Nerwowo rzucane spojrzenia, bez widocznych powodów owej

podejrzliwości. Świadomość tego, co działo się za murami, kładła się mrocznym cieniem na całym Ianthe. Choć powszechnie starano się temu zaprzeczać, to wszyscy mieszkańcy lękali się, że wkrótce piekło może rozgorzeć w samym mieście. Conan dogonił tabor, który wolno przedzierał się wśród tłumów. Zrównał się ze swym porucznikiem, brodatym Nemedyjczykiem. Żołnierz ów musiał ongiś wybierać między dezercją z szeregów Straży Miejskiej Belverusu a daniem gardła za zbyt gorliwe wykonywanie rozkazów, co okazało się zgubne dla tamtejszego lorda. — Bądź czujny, Machaonie — rzekł Cymmerianin. — Gdyby ci ludzie wiedzieli, co wieziemy, mogliby próbować ataku na nas. Machaon splunął. Osłona nosowa jego hełmu nie zakrywała długiej szpetnej szramy, przecinającej szeroki nos. Lewy policzek mężczyzny zdobił niebieski tatuaż, przedstawiający sześcioramienną kothyjską gwiazdę. — Sam zapłaciłbym sporą sumkę w srebrze, by dowiedzieć się jakim cudem baron Timeon zdobył tę dostawę. Nie sądziłem, że nasz gruby zleceniodawca ma jakiekolwiek związki z kopalniami. — Nie ma. Zostanie mu trochę złota i może kilka drogich kamieni, reszta trafi gdzie indziej. Ciemnooki weteran rzucił Conanowi pytające spojrzenie, lecz dowódca nie powiedział nic więcej. Cymmerianin bez większego trudu zorientował się, że Timeon był jedynie narzędziem hrabiego Antimidesa. Ten zaś był chyba jednym z niewielu lordów Ophiru, którzy nie spiskowali, by przejąć tron po śmierci obecnego króla. Nie powinien więc mieć sekretnych popleczników, a ponieważ było inaczej, to oznaczało, że rozgrywał bardziej złożoną grę, niż się komukolwiek zdawało. Antimides bowiem również nie miał żadnych związków z kopalniami, a co za tym idzie, nie powinien był otrzymać lwiej części transportu w postaci złotych sztab i kufrów pełnych szmaragdów i rubinów. Był to kolejny powód, by człek roztropny trzymał język za zębami, póki nie zorientuje się lepiej w sytuacji. Niemniej taki stan rzeczy drażnił popędliwego i dumnego młodego Cymmerianina. Dzięki zrządzeniu losu, choć nie bez własnych zasług, zdobył w Nemedii przywództwo Wolnej Kompanii. Już w rok od przekroczenia granicy Ophiru, cieszyła się ona do skonała reputacją. Konni łucznicy kompanii znani byli z waleczności i niezwykłych umiejętności swego przywódcy. Szanowali ich nawet ci, którzy mieli powody do nienawiści. Długa i żmudna była droga Conana od profesji złodzieja, we wczesnej młodości, do rangi dowódcy oddziału najemników, w wieku, kiedy większość mężczyzn mogłaby o tym jedynie marzyć. Była to, jak uznał barbarzyńca, wędrówka ku wolności, nigdy bowiem nie znosił wysłuchiwania rozkazów. Tu wszelako był pionkiem w grze człowieka, którego nawet nie znał i ta sytuacja nie zadowalała go. Gdy ujrzeli przed sobą pałac Timeona — a była to pretensjonalnie zdobiona, otoczona kolumnami bryła białego marmuru z szerokimi schodami, wciśnięta pomiędzy świątynię Mitry i zakład garncarski — Conan nagle zsunął się z siodła i cisnął swój hełm oraz wodze zdezorientowanemu Machaonowi. — Gdy tylko to wszystko znajdzie się bezpieczne w piwnicznych skarbcach — rzucił swemu przybocznemu — daj ludziom, którzy z nami przyjechali, czas wolny do świtu. Niech się zabawią. Zasłużyli na to. — Baronowi może się nie spodobać, że opuszczasz tabor, zanim całe złoto zostanie wyładowane i umieszczone pod kluczem. Conan pokręcił głową. — Gdybym spotkał się z nim teraz, mógłbym nieopatrznie rzec coś, co lepiej pozostawić nie wypowiedziane. — Pewnie będzie tak zajęty swoją nową kochanką, że nawet nie starczy mu czasu, by zamienić z tobą dwa słowa.

Jeden z członków drużyny, który stał za nimi wybuchnął śmiechem. Był to zdumiewający dźwięk, zważywszy iż mężczyzna ów miał ogólnie posępny wygląd. Wydawał się niezwykle chudy i wynędzniały, jakby jego ciało trawiła jakaś wyniszczająca choroba. — Timeon miał prawie tyle kobiet co ty, Machaonie — mruknął. — Ale on jest przynajmniej bogaty. Zupełnie nie pojmuję, jak ty to robisz. — Gdybyś mniej czasu marnotrawił na grach hazardowych, Narusie — odpowiedział Machaon — a więcej polował, być może poznałbyś moje sekrety. A może to dlatego, że nie jestem tak kościsty, jak ty. Kilku drużynników wybuchnęło gromkim śmiechem. Narus nie mógł narzekać na powodzenie u kobiet. Wszystkie pragnęły go choć trochę podtuczyć i sprawić, by doszedł do zdrowia. — Machaon ma dość kobiet, by starczyło dla pięciu mężów — zaśmiał się Tarianus, szczupły, ciemnowłosy Ophirczyk. — Narus podrywa za dziesięciu, a Conan za dwudziestu. Tarianus był jednym z tych, którzy dołączyli do kompanii, gdy tylko przybyła do Ophiru. Z dwudziestki zostało ich dziewięciu. Jednych zabrała śmierć, innych po prostu zmęczył ciągły widok krwi i nieustające zagrożenie. Conan zaczekał, aż śmiech całkiem ucichnie. — Jeśli Timeon ma nową kochankę, a to przecież koniecznie, by mógł wrócić do formy, prawdopodobnie w ogóle nie zwróci uwagi, czy jestem w taborze. Zajmij się wszystkim, Machaonie. Nie czekając na odpowiedź Cymmerianin wmieszał się w tłum. Chciał trzymać się z dala od Timeona, dopóki nie poprawi mu się nastrój. Poza tym nie bardzo wiedział, czego szuka. Może kobiety. Będąc osiem dni w siodle w drodze do kopalni i z powrotem, pomijając bezzębne staruchy, nie spotkał żadnej dziewki, na której mógłby zawiesić oko. W kopalni nie było miejsca dla kobiet. Mężczyzn skazanych na dożywotnie drążenie skał i tak trudno było utrzymać w ryzach, a co dopiero, gdyby jakaś ponętna niewiasta zaczęła kusić ich swymi wdziękami. Zdecydował się zatem na kobietę, lecz nie było to nic pilnego. Na razie będzie się po prostu wałęsał i przepłukiwał gardło w tutejszych oberżach, wśród zgiełku miasta, tak odmiennego, od jawnej grozy szalejącej w najlepsze poza warownymi murami. Ophir, prastare królestwo, istniał obok imperium czarnoksiężników, zwanego Acheronem, które z górą trzy tysiąclecia temu obróciło się w proch. Był też jedną z nielicznych krain, które oparły się podbojowi mrocznych hord owego mocarstwa. Prawdopodobnie w przeszłości stolica Ianthe była starannie i przemyślnie wzniesionym miastem, z wyraźnie zarysowanymi i odrębnymi dzielnicami, lecz w miarę upływu lat wielka metropolia spiczastych wieżyc i pałaców o złotych kopułach rozrosła się i uległa wielkim przemianom. Pojawiło się mnóstwo nowych, krętych uliczek, a na każdej większej wolnej przestrzeni powstały nowe budynki. Marmurowe świątynie z nieskończonymi rzędami kolumnad, milczące, jeśli nie liczyć płynących z ich wnętrza pieśni kapłanów oraz wiernych, wciśnięte były pomiędzy murowane ściany zamtuzów i kuźni wypełnionych brzękiem kowalskich młotów. Marmury i alabastry posesji wielmożów graniczyły z szorstkimi belkami ścian oberży i warsztatów snycerzy. Miasto posiadało kanalizację, lecz zwykle nieczystości, po wylaniu ich do rynsztoka, zalegały tam, wraz z błotem i brudem, których na ulicach nie brakowało. Mimo ohydnego odoru i ciasnoty uliczek, mimo lęków trawiących to miasto, cieszyło się ono pełnią życia. Nierządnica opleciona w talii paskiem z monet, z którego zwieszał się wąski skrawek jedwabiu, uśmiechnęła się zapraszająco do postawnego młodzieńca, przeczesując palcami gęste kędzierzawe, ciemne włosy, wypinając krągłe piersi i oblizując, na widok szerokich barów Cymmerianina, czerwone zmysłowe usta. Conan odpowiedział jej uśmiechem, od którego aż zadygotała. Pomyślał, że może jeszcze do niej wróci, lecz teraz pomaszerował

dalej, odprowadzany smętnym spojrzeniem kobiety. Rzuciwszy monetę sprzedawczyni owoców, zgarnął garść śliwek, by je natychmiast zjeść. Po drodze wrzucał pestki do zauważonych przy chodniku otworów kanalizacyjnych. Przy kramie płatnerza przyglądał się przez chwilę bacznym okiem znawcy ostrym klingom. Jak dotąd nie napotkał miecza, który mógłby się równać jego orężowi, pradawnemu mieczowi Atlanto w, spoczywającemu, jak zawsze, w pochwie z wytartej skóry, u jego boku. Zaczęły go nachodzić myśli o kobiecie, wspomnienie ud nierządnicy. Może powinien znaleźć sobie dziewkę nieco szybciej, niż zakładał. U złotnika kupił mosiężny pozłacany naszyjnik z bursztynami. Powinien dobrze wyglądać na szyi tej kędzierzawej, ciemnowłosej dziewki, albo na szyi jakiejś innej, równie atrakcyjnej ladacznicy. Biżuteria, kwiaty i perfumy były, jak zdołał się niejednokrotnie przekonać, najlepszymi sposobami na zdobycie kobiety, czy to pospolitej dziewki sprzedajnej, czy córy zamożnego notabla. Były lepsze nawet od mieszka złota, choć ladacznica, rzecz jasna, nie zrezygnowałaby dla nich z umówionej zapłaty. Perfumy nabył u jednookiego handlarza, który trzymał swe towary na tacy zawieszonej na chudej, jak patyk szyi. Buteleczka zawierała płyn pachnący różami. Teraz był już gotowy. Wypatrywał otworu kanału, by cisnąć doń ostatnią pestkę. Nagle jego wzrok padł na beczkę stojącą przed warsztatem rzemieślnika wytwarzającego wyroby z mosiądzu. Była wypełniona kawałkami mosiądzu i spiżu, czekającymi zapewne na przetopienie. Wśród tych metalowych szczątków leżała spiżowa figurka długości jego przedramienia, najwyraźniej dość stara, bo pokryta śniedzią. Statuetka przedstawiała potwora z czterema rogami, o szerokiej, płaskiej głowie trojgiem oczu i szparą ust wypełnionych cienkimi jak igły zębami. Conan zachichotał i przyjrzał się baczniej posążkowi. Było to zaiste nie lada szkaradzieństwo. W dodatku nagie i bez wątpienia rodzaju męskiego. Idealny podarek dla Machaona. — Widzę, że jesteście, panie, prawdziwym koneserem sztuki. To jedno z moich najlepszych dzieł. Conan zmierzył wzrokiem uśmiechniętego, przysadzistego małego człowieczka, który pojawił się w drzwiach warsztatu, składając pulchne dłonie na pokaźnym brzuszku, opiętym materiałem żółtej tuniki. — Jedno z twych najlepszych dzieł, powiadasz? — W głosie Cymmerianina wyraźnie pobrzmiewało rozbawienie. — I tak sobie leży na stercie śmieci? — To przez pomyłkę, szlachetny panie. Mój czeladnik, rozumiecie, to nicpoń i obibok, nie rozumie, co się do niego mówi. — Majster przyjął ton przesyconego smutkiem gniewu. — Ani chybi oćwiczę go za to pasem. Jedyne dwie sztuki złota i możecie… Conan przerwał mu, unosząc dłoń. — Jeszcze jedno kłamstwo, i w ogóle niczego nie kupię. Jeśli masz mi do powiedzenia coś sensownego, mów, jeżeli nie, to milcz. — Powiadam wam, dostojny panie, ta figurka warta jest co najmniej… Conan odwrócił się na pięcie, a rzemieślnik aż jęknął, głośno. — Panie, proszę zaczekajcie! Na Mitrę, powiem wam prawdę! Conan zatrzymał się i obejrzał przez ramię, z udawanym powątpiewaniem. Pomyślał, że ten kupiec nie wytrwałby nawet jednego dnia wśród sprzedawców ulicznych z turami. Choć dzień był chłodny na twarzy tłuściocha zaperlił się pot. — Proszę, szlachetny panie. Wejdźcie do mego składu, porozmawiamy. Proszę. Conan pozwolił wprowadzić się do środka, wciąż udając wahanie, lecz nim przestąpił próg, wyłuskał figurkę z beczki. Wewnątrz warsztatu znajdowały się stoły z wyłożonymi na nich dziełami rzemieślnika. Na półkach stały misy, wazy, dzbanki i kielichy najróżniejszych

kształtów i wielkości. Postawny Cymmerianin położył posążek na stole, który aż zaskrzypiał pod jego ciężarem. — A teraz — oznajmił. — Podaj mi cenę. I ani słowa o złocie za coś, co zamierzałeś przetopić. Na pulchnym obliczu handlarza skąpstwo walczyło z obawą utraty klienta. — Dziesięć sztuk srebra — rzekł w końcu, wysilając się na przymilny uśmiech. Conan z namaszczeniem wyjął z sakiewki pojedynczą sztukę srebra i położył na stole. Następnie, skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał w milczeniu. Usta tłuściocha poruszały się przez chwilę bezgłośnie, a jego głowa wykonywała energiczne, przeczące ruchy, lecz w końcu handlarz uległ i z westchnieniem pokiwał głową. — Jest wasza — wymamrotał z goryczą. — Za jedną sztukę srebra. Tyle jest warta i na dodatek oszczędzę sobie zachodu przetapiania. Ale wiedzcie, że ona przynosi pecha. Dał mi ją wieśniak pragnący uwolnić się od nękających go nieszczęść. Wykopał ją na swoim polu. Stary spiż zawsze dobrze się sprzedawał, ale tego nikt jakoś nie chciał. Zresztą odkąd mam ją w swoim składzie, mnie również szczęście przestało dopisywać. Jedna z moich córek jest brzemienna, lecz niezamężna, druga zadaje się ze stręczycielem, który kupczy jej wdziękami trzy domy stąd. Żona odeszła z furmanem. Ze zwykłym furmanem. Powiadam wam, panie, ta rzecz… Zamilkł, uświadomiwszy sobie, że odwodzi potencjalnego nabywcę od dokonania zakupu. Pospiesznie zgarnął ze stołu sztukę srebra i ukrył za pazuchą. — Jest wasza, za sztukę srebra, szlachetny panie, a to okazja, jakich mało. — Skoro tak twierdzisz — mruknął Conan. — Ale daj mi coś, w co mógłbym to zawinąć. Nie chciałbym nieść tego ot tak, przez całe miasto. Spojrzał na posążek i uśmiechnął się, wyobraziwszy sobie wyraz twarzy Machaona, gdy podaruje mu statuetkę. — Na widok tego zapłoniłaby się nawet najbardziej wyuzdana dziewka sprzedajna. Kiedy handlarz znikł na tyłach składu, do środka weszło dwóch krępych mężczyzn w niegdyś wytwornych, lecz obecnie zaniedbanych strojach miejscowych notabli. Jeden, noszący zabrudzoną tunikę z czerwonego brokatu, nie miał nosa ani małżowin usznych, co było powszechnie stosowaną karą za pierwsze i powtórne przyłapanie na kradzieży. Za następne zostanie zesłany do kopalni. Drugi, łysy o gęstej czarnej brodzie, nosił postrzępiony wełniany płaszcz, który niegdyś musiał być ozdobiony złotą lub srebrną lamówką, teraz jednak znikł po niej wszelki ślad. Ich wzrok natychmiast podążył ku spiżowej figurce na stole. Conan spojrzał na nowo przybyłych. Przynajmniej ich miecze były dobrze utrzymane, a owijki rękojeści wyglądały na wytarte, jakby od częstego używania. — Słucham? — spytał właściciel składu, wracając z szarym, pokaźnym workiem w ręku. Nie nazwał tych dwóch „szlachetnymi panami”. — Chcę ten posążek — burknął bezuchy, wskazując dłonią spiżową statuetkę. — Dam jedną sztukę złota. Handlarz zakrztusił się, i aż splunął, spoglądając znacząco na Cymmerianina. — Jest mój — odparł ze spokojem Cymmerianin. — Nie zamierzam go sprzedawać. — Dwie sztuki złota — rzucił bezuchy. Conan pokręcił głową. — Pięć — zaproponował łysy. Bezuchy spiorunował go wzrokiem. — Chcesz, to oddaj swoją zapłatę, ale od mojej ci wara! Wiem już, jaką cenę zaproponuję temu osłu! — obrócił się na pięcie, jednocześnie dobywając miecza. Conan nie sięgnął po swój oręż. Schwyciwszy posążek cisnął nim w bok. Trzask pękających kości towarzyszył wrzaskowi bezuchego, gdy statuetka rozłupała mu obojczyk.

Łysy tymczasem wyciągnął miecz z pochwy, lecz Conan zwinnie usunął się przed sztychem i trzasnął go statuetką w głowę, niczym maczugą, rozbryzgując dookoła krew i strzępki mózgu. Martwy rzezimieszek runął z impetem na stoły, przewracając te, których nie zdołał połamać i strącając na podłogę ustawione na nich misy oraz wazy. Conan obrócił się jak fryga i w tej samej chwili drugi z napastników pchnął go w pierś trzymanym w lewym ręku sztyletem. Ostrze omsknęło się po ogniwach kolczugi, a w chwilę później dwaj mężczyźni zwarli się w morderczym uścisku. Przez czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie oddechu, gdy tylko trwali zetknięci pierś w pierś, Conan wpatrywał się w przepełnione desperacją, czarne oczy przeciwnika. Tym razem barbarzyńca nie użył broni. Jego pięść przebyła odcinek nie dłuższy niż pół przedramienia i bezuchy potoczył się w tył, by z twarzą zalaną krwią runąć na podłogę, gdzie przysypały go zerwane ze ściany półki. Conan nie wiedział czy złodziej żył, czy też nie i wcale go to nie obchodziło. Rzemieślnik stał pośrodku składu, przestępując z nogi na nogę. — Mój warsztat! Mój skład! — jęczał. — Całkowita ruina! Ukradliście mi za sztukę srebra coś, za co ci dwaj gotowi byli zapłacić pięć sztuk złota, a potem jeszcze obróciliście w perzynę moje miejsce pracy! — Obaj mają sakiewki — warknął Conan. — Skonfiskuj ich zawartość na poczet pokrycia strat… Przerwał i pociągnąwszy nosem zaklął, bowiem poczuł nagle silny zapach róż. Sięgnąwszy do sakiewki wyjął z niej resztki potłuczonej buteleczki. Perfumy zalały mu połę płaszcza i kolczugę. — Niechaj ich obu Erlik pochłonie — burknął. Zważył w dłoni spiżową statuetkę. — Czemu to coś miałoby być warte pięć sztuk złota? Albo ludzkie życie? Właściciel warsztatu, zajęty przetrząsaniem mieszków dwóch zabijaków, nie odpowiedział. Klnąc z cicha, Conan otarł posążek z krwi i włożył go do przyniesionego przez handlarza, płóciennego worka. Tymczasem rzemieślnik aż krzyknął, wysypując z sakiewki garść srebrnych monet. Lecz natychmiast je schował, w obawie, że barbarzyńca może mu je odebrać. Drgnął, po czym spojrzał na dwóch mężczyzn leżących na podłodze, jakby zobaczył ich tam po raz pierwszy. — Ale co ja mam z nimi zrobić? — jęknął płaczliwie. — Przyjmij ich do terminu — odparł Conan. — Założę się, że nie wrzucanie cennego do beczki z odpadkami. Pozostawiając klęczącego na podłodze z rozdziawionymi ustami tłuściocha, Conan wyszedł na ulicę. Najwyższy czas, by znalazł sobie jakąś dziewkę. W swym pośpiechu nie zauważył kobiety otulonej od stóp do głów w płaszcz z kapturem, której zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia na jego widok. Patrzyła, jak barbarzyńca znika wtapiając się w tłum, po czym, otuliwszy się szczelnie płaszczem, wolno podążyła za nim. II Oberża pod „Bykiem i niedźwiedziem” świeciła pustkami. Panująca wewnątrz cisza i spokój doskonale współgrała z jego nastrojem. Sprzedajna dziewka o kędzierzawych włosach odeszła z klientem, zanim barbarzyńca dotarł do miejsca, gdzie stała. Po drodze do karczmy nie napotkał żadnej innej. W izbie kominkowej powietrze przesycone było wonią kwaśnego wina i potu. Nie było to z pewnością miejsce dla ludzi wysokiego urodzenia. Kilku mężczyzn, woźniców i czeladników w grubych, wełnianych tunikach, siedziało samotnie przy topornych, drewnianych stołach, popijając w zadumie. W kącie, oparta plecami o ścianę stała nierządnica i miast oferować gościom swe wdzięki, sprawiała wrażenie, jakby ignorowała obecnych w izbie mężczyzn.

Kasztanowe włosy łagodnymi falami opadały jej na ramiona. Owinięta w zwoje zielonego jedwabiu, wyglądała skromniej niż większość szlachcianek z Ophiru i choć nie szokowała krzykliwymi ozdobami, jak kobiety jej profesji, to podmalowane na czarno oczy oraz obecność w tym właśnie miejscu świadczyły, czym się trudniła. Było wszelako w jej młodej i świeżej jeszcze twarzy coś, co pozwoliło Conanowi sądzić, iż nie para się tym fachem od dawna. Cymmerianin tak się na nią zapatrzył, że w pierwszej chwili nie zauważył siwiejącego mężczyzny, z długą brodą uczonego, opadającą mu aż na piersi, który mamrotał coś pod nosem, siedząc z nadtłuczonym kubkiem w dłoni, przy stole pod drzwiami. Gdy go spostrzegł, westchnął, zastanawiając się, czy już wkrótce nie pożałuje, iż oderwał wzrok od ladacznicy. W tej samej chwili brodacz zauważył Conana i jego ogorzałe oblicze rozjaśniło się w pijackim uśmiechu, ukazującym pieńki poczerniałych zębów. Miał na sobie tunikę we wszystkich kolorach tęczy pokrytą plamami po winie i jadle. — Conan! — zakrzyknął i skinął na barbarzyńcę tak energicznie, że omal nie spadł ze stołka. — Chodź. Usiądź. Napij się. — Ty, Borosie, masz już chyba dosyć — rzucił oschle Conan. — I nie licz, że postawię ci choć jeden kubek. — Nie musisz kupować mi wina — Boros zaśmiał się. Sięgnął po dzbanek. — Nie potrzeba. Widzisz? Woda. Ale z odrobiną… Urwał i zabełkotał coś niezrozumiale, wolną ręką wykonując nad dzbankiem kilka energicznych ruchów. — Na Croma! — zawołał Conan podrywając się od stołu. Kilka osób spojrzało w jego stronę, lecz widząc, że nie szykuje się żadna bijatyka, ponownie zajęli się opróżnianiem swych kubków. — Nie rób tego więcej, gdy jesteś pijany, stary głupcze! — dorzucił pospiesznie Cymmerianin. — Narus wciąż nie może pozbyć się tych brodawek, które mu pozostały po tym, jak usiłowałeś usunąć mu czyraki. Boros cmoknął i podsunął mu dzbanek. — Spróbuj. To wino. Nie masz się czego obawiać. Conan ostrożnie wziął od niego dzbanek i pociągnął nosem. Aż się skrzywił i oddał naczynie. — Ty wypij pierwszy, bądź co bądź sam to uwarzyłeś. — Strach waści? — Boros zaśmiał się. — A taki jesteś wielki. Gdybym miał takie muskuły jak ty… — Zanurzył nos w dzbanku, odchylił głowę i niemal tym samym ruchem odsunął naczynie od ust, parskając i plując. — Na łaskę Mitry! — wykasłał przesuwając po wargach wierzchem kościstej dłoni. — Nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś podobnego. Musiałem wypić dobry łyk tego napitku. Co to jest, na Azurę? Conan stłumił śmiech cisnący mu się na usta. — Mleko. Sądząc po zapachu kwaśne mleko. Boros wzdrygnął się i kaszlnął, ale nie zwrócił wypitego napoju. — Podmieniłeś dzbanki — rzekł, kiedy w końcu odzyskał głos. — Masz zwinne ręce, ale moje oko jest szybsze. Jesteś mi winien wino, Cymmerianinie. Conan usiadł na stołku naprzeciw Borosa, kładąc worek z figurką ze spiżu na podłodze. Nie przepadał za czarodziejami, ale w gruncie rzeczy Boros nie był magiem. Starzec był adeptem ciemnych sztuk, lecz pociąg do alkoholu przywiódł go raczej do rynsztoka niż do panteonu mistrzów praktyk czarnoksięskich. Na trzeźwo potrafił leczyć pewne drobne dolegliwości lub spreparować napój miłosny. Po kielichu zaś mógł stanowić zagrożenie nawet dla siebie samego. Był zeń wszelako dobry kompan do wypitki, tak długo, jak nie zaczynał stosować czarów.

— Ejże! — zawołał karczmarz i podszedł do nich ocierając dłonie w biały ongiś fartuch. Z chudymi kończynami i obwisłym kałdunem wyglądał jak tłusty pająk. — Co to za bałagan na podłodze? Wiedzcie, że to powszechnie szanowana karczma i… — Wina — uciął Conan rzucając mu do stóp garść miedziaków. — I niech je przyniesie ta sprzedajna dziewka. — Skinął na dziwnie obojętną ladacznicę. — Może być ta w kącie. — Ona dla mnie nie pracuje — karczmarz chrząknął, nachylając się po dzbanek i monety. Osunął się na kolana, by wyłuskać spod stołu pojedynczego miedziaka i uśmiechnął z zadowoleniem. — Ale bez obaw, będzie dziewucha jak się patrzy. — Znikł na tyłach przybytku i po chwili w izbie pojawiła się pulchna dziewka, której obfite piersi z trudem przesłaniał pojedynczy pasek jedwabiu, drugi zaś niezbyt udatnie zakrywał jej srom. Dziewucha postawiła przed mężczyznami dzbanek wina i dwa pełne wgnieceń kubki. Przysunęła się bliżej Conana, a w jej ciemnych oczach zabłysły pożądliwe iskierki. Barbarzyńca prawie jej nie zauważył, wciąż patrzył na kasztanowowłosą kobietę. — Głupcze! — warknęła dziewka służebna. — Równie dobrze jak ją, mógłbyś objąć ramionami bryłę lodu. — I wydawszy wargi, odwróciła się. Conan ze zdumieniem odprowadził ją wzrokiem. — Co w nią wstąpiło, na Dziewięć Piekieł Zandru — wybełkotał. — Któż zrozumie kobiety? — mruknął obojętnie Boros. Pospiesznie napełnił kubek i jednym haustem wychylił połowę. — Poza tym — dodał niewyraźnym już głosem, gdy zaczerpnął tchu — teraz, kiedy Tiberio nie żyje, będziemy mieli moc innych problemów… Resztę słów utopił w kolejnym łyku wina. — Tiberio nie żyje? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Rozmawiałem o nim niedawno i nic mi o tym nie wspomniano. Na Czarny Tron Erlika, przestańże pić i mów. Jak to się stało? Boros z wyraźnym wahaniem odstawił kubek. — Wieści dopiero zaczęły się rozchodzić. Stało się to ubiegłej nocy. Podciął sobie żyły w kopalni. A przynajmniej tak mówią. Conan chrząknął. — Kto by w to wierzył, zwłaszcza że to on, z uwagi na więzy krwi, miał największe szansę objęcia spuścizny po Valdricu? — Lud uwierzy w to, co zechce, Cymmerianinie. Lub raczej w to, w co ludzie nie będą się bali uwierzyć. „To było nieuniknione” — pomyślał Conan. Liczne były przypadki uprowadzenia żon, synów i córek. Czasami wysuwano najróżniejszej natury żądania, a wszystkie dotyczyły złamania paktu, wyznania jakieś tajemnicy. Niekiedy po porwaniu zapadała głucha cisza, a wielmoży w jego zamku paraliżował śmiertelny strach. Teraz zaczęły się skrytobójcze zamachy. Cymmerianin był zadowolony, że jedna trzecia jego Wolnej Kompanii stale strzegła pałacu Timeona. Utrata mocodawcy z takiego powodu nie wpłynęłaby korzystnie na reputację kompanii. — To wszystko jest ze sobą powiązane — ciągnął niepewnie Boros. — Myślę, że ktoś próbuje wskrzesić Al Kiira. Widziałem światła na szczycie tej przeklętej góry i słyszałem plotki, jakoby poszukiwano pewnych mrocznych sekretów wiedzy tajemnej. Tym razem nie będzie Avanrakasha, aby uwięził go raz jeszcze. Potrzebujemy odrodzenia Moranthesa Wielkiego. Teraz tylko on mógłby zaprowadzić tu porządek. — Co ty tam gadasz? Nieważne. Kto jest następny w kolejności po Tiberio? Valentius, czyż nie? — Valentius — zachichotał drwiąco Boros. — Nigdy nie pozwolą mu zasiąść na tronie. Jest za młody. — To dorosły mężczyzna — rzekł gniewnie Conan.

Niewiele wiedział o Valentiusie i w gruncie rzeczy mało go obchodził, ale hrabia był o całe sześć lat starszy od niego. Boros uśmiechnął się. — Między tobą a nim, Cymmerianinie, jest pewna różnica. Ty przeżyłeś już dość, by starczyło na dwa żywoty obfitujące w mnóstwo przygód. Valentius zna jedynie życie dworskie, pełne kurtuazji, gładkich słówek i pachnideł. — Bredzisz — warknął Conan. Jakim cudem tamten mógł czytać w jego myślach? Wielki wzrost nie łagodził jego drażliwości na temat młodego wieku, ani gniewu na tych, co uważali, że był zbyt młody, by piastować tak wysoką, bądź co bądź, pozycję. Mógł spędzać czas przyjemniej, aniżeli przy jednym stole z pijanym niedorobionym czarodziejem. Choćby w towarzystwie tej kasztanowowłosej ladacznicy. — Reszta wina jest twoja — powiedział. Podnosząc z podłogi worek ze statuetką począł oddalać się od stołu, pozostawiając Borosa sam na sam z niedopitym winem. Dziewczyna nie ruszyła się z kąta nawet, nie zmieniła pozycji, odkąd Conan ją tam po raz pierwszy zobaczył. Jej twarz, o kształcie serca, nie zmieniła wyrazu, gdy się zbliżał, lecz w spuszczonych oczach barwy północnego nieba o świcie pojawił się wyraz przerażenia. Zadygotała, niczym spłoszona łania, jakby chciała zerwać się do ucieczki. — Wypij ze mną kubek wina — zaproponował Conan wskazując pobliski stolik. Dziewczyna spojrzała na niego, jej duże oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Zamrugał ze zdumienia. Ta niewinna twarzyczka mogła temu przeczyć, ale jeśli chciała, żeby wyrażał się bardziej bezpośrednio… — Jeśli nie masz ochoty na wino, co powiesz na to, że dam dwie sztuki srebra za ciebie? Dziewczynie opadła szczęka. — Janie… To znaczy… Chciałam powiedzieć… — Nawet gdy się jąkała, jej głos brzmiał dźwięcznym, miłym dla ucha sopranem. — Wobec tego trzy sztuki srebra, a cztery, jeśli okażesz się tego warta. Wciąż gapiła się na niego. Zaczął zastanawiać się, czemu mitręży z nią czas, skoro mógł poszukać sobie innej ladacznicy. Pewnie dlatego, że przypominała mu Karelę. Ta dziewka nie miała tak rudych włosów, ani tak wysokich kości policzkowych, ale przypominała mu wojowniczkę–grasantkę, która dzieliła z nim łoże i obracała jego życie w perzynę, za każdym razem, gdy ich ścieżki się przecinały. Karela była kobietą dla każdego mężczyzny, a nawet dla samego króla. Po cóż jednak odgrzebywać stare wspomnienia? — Dziewczyno — burknął — jeśli nie chcesz mego srebra, to powiedz, a pójdę szukać szczęścia u innej. — Zostań — szepnęła. Najwyraźniej mówienie przychodziło jej z wielkim trudem. — Karczmarzu! — ryknął Conan. — Izbę! Na zaróżowionych policzkach ladacznicy wykwitły rumieńce. Osobnik przypominający pająka, pojawił siew okamgnieniu i wyciągnął łapsko po zapłatę. — Cztery miedziaki — mruknął i odczekawszy, aż Conan położy mu monety na dłoni dodał. — Na piętrze, po prawej. Conan chwycił gwałtownie za ramiona pokraśniałą dziewczynę i pociągnął ją po skrzypiących schodach na górę. Izba wyglądała, tak jak się tego spodziewał — mała klitka z zakurzoną podłogą i pajęczynami w kątach. Zapadnięte łóżko, twardy materac, niezbyt czyste koce, do tego trójnogi zydel i rozchybotany stół. Jednakże to, po co tu przyszedł, uprawiało się równie dobrze, a może nawet lepiej, w stodole, jak w pałacowych salonach. Upuścił z hukiem ciężki worek na podłogę, zatrzasnął drzwi kopniakiem i oparł dłonie na ramionach dziewczyny. Przyciągając do siebie, obnażył ją po pas. Miała pełne, jędrne piersi,

o sterczących sutkach. Krzyknęła, nim pokrył jej wargi swoimi, a potem zesztywniała w jego ramionach. Równie dobrze mógł całować posąg. Odsunął się, lecz nie puścił jej ramion. — Co z ciebie za ladacznica? — stęknął. — Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie całowałaś się z mężczyzną. — Bo to prawda — ucięła i znów zaczęła się jąkać. — To znaczy, nie. Całowałam się z wieloma mężczyznami. Więcej, niż mógłbyś zliczyć. Jestem bardzo… doświadczona. — Obnażyła zęby w uśmiechu, który miał zapewne wyglądać zachęcająco, lecz był w rzeczywistości grymasem nieskrywanego przerażenia. Conan parsknął drwiąco i cofnął się na odległość wyciągniętych ramion. Dziewczyna przez moment próbowała uporządkować swe odzienie i nagle znieruchomiała. Oddychała ciężko. Jej piersi unosiły się i opadały w intrygujący sposób, a twarz powoli odzyskała poprzedni odcień. — Nie mówisz jak dziewucha ze wsi — rzekł w końcu. — Kim jesteś? Córką kupca, która uciekła z domu i boi się tam powrócić? Jej oblicze przybrało wyraz aroganckiej dumy. — Barbarzyńco, wiedz, że masz zaszczyt zaprosić do… swego łoża szlachciankę Ophiru. Nawet to zająknięcie nie odebrało jej wypowiedzi wyniosłości, powagi i namaszczenia. Jej słowa i ubiór — teraz raczej niedbały — okazały się dla Cymmerianinanie do zniesienia. Zwrócił głowę w kierunku upstrzonego przez muchy sufitu i wybuchnął gromkim śmiechem. — Śmiejesz się ze mnie? — wysapała. — Jak śmiesz…? — Okryj się — odparował, jego wesołość znikła w jednej chwili. Niezaspokojone żądze obudziły w nim gniew. Była smakowitym kąskiem, nie mógł doczekać się, by zakosztować jej wdzięków. Nie zamierzał wszelako pakować się w kłopoty, a dziewica szlachetnego rodu, która uciekła z domu, nie mogła oznaczać niczego innego. Nie mógł jednak odmówić jej pomocy, jeśli takowej potrzebowała. Ta myśl pojawiła się po krótkim wahaniu. Miał miękkie serce i to był jego problem. Warknął do dziewczyny. — Zrób to, nim złoję ci skórę moim pasem. Łypnęła na niego błękitnymi oczami, które ścierały się przez chwilę z jego lodowatymi szafirami. Conan zwyciężył to bezgłośne starcie, a dziewczyna mamrocząc pod nosem poprawiła rozchełstany przyodziewek. — Jak cię zwą? — zapytał. — I nie kłam, bo osobiście odprowadzę cię do tutejszego klasztoru. Oprócz pomagania chorym i złaknionym, umieją radzić sobie z dziewczętami, które zeszły na złą drogę oraz niesfornymi dziećmi, a jedno i drugie doskonale do ciebie pasuje. — Nie masz prawa. Zmieniłam zdanie. Nie chcę twojego srebra. — Uczyniła władczy gest. — Odsuń się od drzwi. Conan spojrzał na nią ze spokojem i nawet nie drgnął. — Jeszcze kilka słów, a czeka cię spotkanie ze srogą kobietą, która witką nauczy cię dobrych manier i właściwego zachowania. Jak się nazywasz? Spojrzała gniewnie na drzwi. — Jestem lady Julia — odparła oschle. — Nie zhańbię mego rodu wymieniając jego imię w takim miejscu, nawet gdybyś torturował mnie rozpalonym żelazem. Nawet gdybyś szczypcami rozrywał moje ciało i chłostał je… — Czemu zjawiłaś się tu w przebraniu ladacznicy, lady Julio, miast wyszywać makatki, u boku swej rodzicielki? — Jakie masz prawo, by o to…? Niechaj cię Erlik pochłonie! Moja matka od dawna już nie żyje, ojciec zaś od trzech miesięcy. Miał długi i nasze włości zostały zajęte na ich poczet. Nie mam krewnych, którzy by mnie przygarnęli, ani przyjaciół, którzy chcieliby wziąć sobie na głowę dziewczynę, mającą to jeno, co na sobie. I zwracaj się do mnie lady Julio, wciąż jestem przecież szlachcianką.

— Jesteś głupią dziewką — odparował. — Ale dlaczego wybrałaś akurat to? Czemu nie dziewka służebna? Albo chociaż żebraczka… Julia parsknęła wyniośle. — Nie upadłabym tak nisko. Moja krew… — A więc postanowiłaś zostać dziwką? Zauważył, że się zarumieniła. Cóż jednak, ostatnio czyniła to dość często. — Myślałam — zaczęła z wahaniem, po czym umilkła. Kiedy znów się odezwała, jej głos brzmiał jak szept. — Nie wydawały się różnić zbytnio od kochanek mego ojca i wyglądały na prawdziwe damy. Odnalazła wzrokiem jego twarz i dorzuciła spiesznie. — Ale nic jeszcze nie uczyniłam. Wciąż jestem… To znaczy… Och, dlaczego mówię ci to wszystko? Conan oparł się o drzwi topornie przycięte deski zaskrzypiały pod naporem jego ciała. Gdyby nie był barbarzyńcą, nie zawracałby sobie nią głowy. Wziąłby ją wedle swych upodobań i pozostawił zapłakaną z pieniędzmi, lub nawet bez nich, tak bowiem postępowali ci, co mienią się ludźmi cywilizowanymi. Wszystko inne byłoby zadawaniem sobie trudu, którego nie była warta. Tylko bogowie wiedzą, z kim była związana poprzez swe pochodzenie, gdyż jak dotąd nikt nie próbował ulżyć jej losowi. Nie wiadomo też jakiej frakcji mógłby nadepnąć na odcisk ten, kto zechciałby jej pomóc. Skrzywił się, a Julia drgnęła, sądząc, że była tego przyczyną. Ostatnio za dużo myślał o frakcjach, zbyt wiele czasu spędzał na błądzeniu w labiryntach ophirskiej polityki. Pozostawi to bogom. I dziewce. — Zwą mnie Conan — rzucił nagle. — Jestem kapitanem Wolnej Kompanii. Mamy swojego kucharza, bo w kuchni naszego mocodawcy przygotowują frykasy zbyt wykwintne dla prostych, żołnierskich żołądków. Ten kucharz, Fabio, potrzebuje dziewki do sprzątania i usługiwania. Jeśli chcesz, możesz do nas dołączyć. Posada może być twoja. — Służąca w kuchni! — wykrzyknęła. — Ja! — Zamilcz, dziewko! — ryknął tak przeraźliwie, że aż się zakołysała. Chciał mieć pewność, że go usłucha. Skinął głową z zadowoleniem, ujrzawszy jak przyłożyła obie dłonie do ust. Wreszcie zamilkła. — Jeśli uznasz, że to nie jest dla ciebie zbyt poniżające, staw się przed zmierzchem w pałacu barona Timeona. Jeżeli nie, wiesz jak potoczy się twoja przyszłość. Pisnęła cichutko, gdy postąpiwszy krok naprzód, przytulił ją nieco za mocno do swej szerokiej piersi. Zatopił palce w długich włosach dziewczyny i nieomal zmiażdżył jej usta brutalnym pocałunkiem. Przez chwilę kopała go w golenie, lecz już wkrótce jej opór osłabł. Gdy ją puścił i odsunął od siebie stwierdził, że chwiała się na nogach rozdygotana i wpatrując się błękitnymi oczami w jego ogorzałe oblicze. — Wiedz, że w porównaniu z niektórymi uchodzę za za delikatnego — mruknął. Podniósłszy z podłogi worek z posążkiem, wyszedł, pozostawiając ją w izbie samą. III Kiedy Conan wrócił do izby kominkowej, Borosa już tam nie było i Cymmerianin przyjął to z niekłamaną radością. Przypominający pająka karczmarz postąpił ku niemu zacierając energicznie dłonie. — Niedługo zabawiliście z tą dziewką, panie. Byłem pewien, że was nie zadowoli. Moja Selina natomiast… Conan parsknął gniewnie, a mężczyzna czym prędzej zrejterował. Na Croma! Co za dzień! I pomyśleć, że wyruszył na poszukiwanie zwykłej ladacznicy, a skończył ratując głupią

dziewczynę z opresji, w jaką się wpakowała. Dotąd sądził, że tak idiotyczne bohaterskie odruchy wywietrzały mu już z głowy dawno temu. Uliczka na zewnątrz była wąska i kręta, upstrzona błotnistymi wyrwami w miejscach, gdzie spękane płyty chodnika zostały wydłubane i znikły, bogowie wiedzą gdzie. Niemniej i tu koczowali wszechobecni żebracy. Conan cisnął garść miedziaków do najbliższej, podsuniętej mu miski i przyspieszył kroku, nim czereda pozostałych jałmużników zdążyła go osaczyć. W powietrzu unosiła się woń gnijącej rzepy i łajna, a budynki po obu stronach ulicy zdawały odchylać się w bok, jakby pragnęły umknąć przed tym fetorem. Nie dotarł daleko, gdy zorientował się, że żebracy miast pospieszyć za nim, domagając się jałmużny, zniknęli. Takie typy miały instynkt drapieżnika, potrafiły wyczuwać zagrożenie. Sięgnął po miecz, zanim jeszcze u wylotu uliczki pojawiło się trzech posępnych drabów. Przywódca miał prawe oko zasłonięte brudną, postrzępioną szmatą. Dwaj pozostali nosili brody, jeden gęstą, drugi wyjątkowo rzadką. Wszyscy trzej dzierżyli w dłoniach miecze. Z tyłu za Cymmerianinem rozległo się szurnięcie stopą o bruk. Nie czekał, by jeszcze bardziej zbliżyli się ku niemu. Cisnął w najbliżej stojącego, jednookiego bandziora, workiem z ciężką, spiżową figurką, po czym dobył miecza i jednym płynnym ruchem przyjął niską, bojową pozycję. Miecz świsnął mu nad głową, a barbarzyńca ciął z obrotu. Ostrze jego broni wgryzło się głęboko w bok stojącego za nim napastnika. Buchnęła krew, mężczyzna wrzasnął i ugięły się pod nim nogi. Conan uskoczył gwałtownie, przeturlał się obok padającego rzezimieszka i poderwawszy na nogi z mieczem w dłoni, przeszył nim na wylot jednookiego, który skoczył ku niemu, z uniesionym w górę orężem. Przez krótką chwilę Conan wpatrywał się w jedyne brązowe oko wypełnione rozpaczą i zasnuwające się śmiercią, lecz zaraz podbiegli do niego pozostali, usiłując zarąbać potężnego Cymmerianina, póki jego miecz tkwił w ciele zabitego. Conan wyszarpnął sztylet zza pasa herszta bandy i dźgnął nim w gardło jednego z napastników. Mężczyzna dławiąc się krwią zatoczył się w tył. Posoka tryskając spomiędzy jego zaciśniętych na szyi palców barwiła brudną brodę szkarłatem. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że dopiero teraz zbiór nadziany na miecz Conana zaczął osuwać się na bruk. Gdy upadł, Cymmerianin wyrwał ostrze z jego martwego ciała. Napastnik drgnął konwulsyjnie po raz ostatni i znieruchomiał w powiększającej się kałuży krwi. Mężczyzna z kędzierzawą, zmierzwioną brodą nawet nie zdążył włączyć się do walki. Stał teraz, z na wpół uniesionym mieczem, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego trupa i marszcząc cienki nos. Wyglądał jak szczur, który uświadomił sobie właśnie, że walczy z lwem. — To nie jest tego warte — mruknął. — Niezależnie od zapłaty, nie warto ginąć za żadną, choćby nawet okrągłą sumkę w złocie. — Jął wolno wycofywać się, a gdy dotarł do najbliższej przecznicy, rzuciwszy ostatnie przerażone spojrzenie barbarzyńcy, wbiegł w nią i po chwili już go nie było. Conan nie próbował go ścigać. Nie interesowali go rabusie, od których w tym mieście aż się roiło. Ci tutaj zaryzykowali i zapłacili za to słoną cenę. Nachylił się, by otrzeć miecz z krwi i zamarł, gdyż coś sobie przypomniał. Jeden z rabusiów wspomniał o złocie. Tylko bogaci notable mieli przy sobie złoto, a on nie wyglądał na wielmożę. Złotem można było opłacić zabójstwo, choć życia najemnika, nawet gdy był to kapitan, nie wyceniono by na więcej niż kilka sztuk srebra. Niewiele było osób, za usunięcie których zgodzono by się zapłacić w złocie, chyba że… w grę wchodził zamach. Z głośnym okrzykiem, odbijającym się echem wśród kamiennych ścian, Conan podniósł z ziemi worek z posążkiem i puścił się pędem, ściskając w dłoni ociekające szkarłatem ostrze. Może w ten sposób będzie mu łatwiej dostać się do Timeona. Oczywiście, jeśli już nie było po wszystkim. Jego masywne nogi pracowały jak szalone. Barbarzyńca wybiegł co sił na główną ulicę.

Kwiaciarka na widok giganta z okrwawionym mieczem w ręku wrzasnęła przeraźliwie i uskoczyła mu z drogi. Sprzedawca owoców nie był dość szybki. Potrącony przez rozpędzonego barbarzyńcę poleciał w bok, pomarańcze z koszyka, który trzymał, posypały się na wszystkie strony. Przekleństwa handlarza, przeznaczone tyleż dla Cymmerianina, co dla czeladników usiłujących skraść rozsypane owoce, towarzyszyły Conanowi, gdy biegł w głąb zatłoczonej uliczki. Lecz olbrzym ani na chwilę nie zwolnił kroku. Zaskoczeni przez barbarzyńcę tragarze gubili rytm i wywracali lektyki z klnącymi na czym świat stoi wielmożami. Kupcy w wytwornych szatach i dziewki służebne robiące zakupy dla swoich panów, pierzchali na wszystkie strony, klnąc z przerażenia. Wreszcie Conan ujrzał przed sobą pałac Timeona. Gdy wbiegł po alabastrowych schodach, dwaj wartownicy stojący przed kolumnowym portykiem postąpili naprzód i nałożyli strzały na cięciwy, wypatrując podążającego za barbarzyńcą zagrożenia. — Drzwi! — ryknął do nich. — Niechaj Erlik żywcem obedrze was ze skóry! Otwierać drzwi! Pospiesznie rzucili się, by otworzyć przed nim jedno skrzydło masywnych spiżowych odrzwi, ozdobionych herbem rodu Timeona, a Conan wpadł jak burza do pałacu. W rozległej sieni powitał go Machaon z dziesiątką wojaków, których buty stukały na polerowanych, marmurowych płytkach. Na wpół ubrani i w większości z kubkami w dłoniach, zjawili się tu, wyrwani przez jego wrzaski ze swych komnat, gdzie odpoczywali, spali lub raczyli się mocniejszymi trunkami. Wszyscy jednak dzierżyli w dłoniach miecze. — Co się dzieje? — rzucił Machaon. — Usłyszeliśmy twoje krzyki… — Gdzie Timeon? — przerwał mu Conan. — Widzieliście go, od czasu naszego przybycia? — Jest na górze z nową kochanką — odparł Machaon. — Co…? Conan obrócił się na pięcie i pognał na piętro po alabastrowej kondygnacji schodów, która bez żadnej widocznej podpory pięła się z gracją w górę. Machaon i reszta niezwłocznie pospieszyli za nim. Przy wysokich drzwiach łożnicy Timeona, ozdobionych wizerunkami niesamowitych bestii, Conan nie zatrzymał się choćby na chwilę. Sforsował je barkiem i wpadł do środka. Baron Timeon ze zdławionym krzykiem poderwał się z wielkiego łoża z baldachimem. Zgarnął leżącą tuż obok długą szatę z czerwonego brokatu, by zakryć swą nagość i wielki, rozkołysany brzuch. Smukła, naga dziewczyna na łóżku zasłoniła małe, acz kształtne piersi narzutą. Pochylając głowę zerknęła nieśmiało na Conana przez woal długich, czarnych i jedwabistych włosów, które sięgały jej do pasa. — Co to ma znaczyć? — rzucił Timeon zawiązując pasek swego wytwornego szlafroka. Zgodnie z obowiązującą wśród notabli modą miał małą trójkątną bródkę. W połączeniu z okrągłą jak księżyc twarzą i wyłupiastymi oczami nadawała mu ona wygląd tłustego capa. A teraz jeszcze rozjuszonego. — Żądam natychmiastowej odpowiedzi! Wdzierasz się do moich komnat z obnażonym mieczem. — Spojrzał na oręż w dłoni Conana. — Krew! — wysapał i zadygotał. Oplótł ramieniem jeden z grubych, ozdobnych wsporników baldachimu, jakby chciał utrzymać się w pozycji pionowej, lub może ukryć za słupkiem. — Zostaliśmy zaatakowani? Musisz powstrzymać napastników, póki nie zdołam uciec. To znaczy, nim pojadę po pomoc. Powstrzymaj ich, a dostaniesz tyle złota, ile tylko zapragniesz. — Nie zostaliśmy zaatakowani, lordzie Timeonie — rzekł pospiesznie Conan. — W każdym razie nie tutaj. Padłem ofiarą napaści w mieście. Timeon spojrzał na dziewczynę. Chyba zdał sobie sprawę, że dla niej nie był już bohaterem. Wyprężył się energicznie, obciągnął szatę wygładzającym ruchem i przyczesał rzedniejące włosy. — Twoje utarczki z mętami z Ianthe ani trochę mnie nie obchodzą. A moja śliczna Tivia to kwiatuszek zbyt delikatny, byś przerażał ją widokiem okrwawionej stali i budzącymi grozę

opowieściami o bijatykach w ciemnych alejkach. Odejdź, a postaram się zapomnieć o twym nieprzystojnym zachowaniu. — Lordzie Timeonie — rzekł Conan, siląc się na cierpliwość. — Gdyby ktoś chciał ci wyrządzić krzywdę, może najpierw spróbować usunąć mnie. Wczoraj w nocy z ręki zamachowca zginął hrabia Tiberio. Wystawię straże pod drzwiami twych apartamentów oraz pod ich oknami, pani. Korpulentny wielmoża znów skierował swe wodniste, błękitne oczy na smukłą dziewczynę. — Nie zrobisz tego. O ile wiem, Tiberio sam odebrał sobie życie. A co się tyczy skrytobójców — podszedł do stołu, gdzie leżał jego miecz, cisnął pochwę w kąt i przyjął pozycję walki — gdyby któryś z nich zdołał ci się wymknąć, rozprawię się z nim osobiście. Teraz już idź. Mam tu sprawy nie cierpiące zwłoki. — Łypnął na dziewczynę, która wciąż niezbyt skutecznie usiłowała zasłonić się swą nagość. Conan skłonił się i z wahaniem opuścił łożnicę. Gdy drzwi zamknęły się za nim, warknął: — Cóż za osioł. Nawet na wpół ślepa i bezzębna starucha z pogiętym pogrzebaczem przetrzepałaby mu skórę. — I co teraz? — spytał Machaon. — Skoro nie zgadza się na nasze straże… — Tak czy owak, będziemy go strzec — parsknął Conan. — Może odmówić i wzbraniać się przed tym, by wywrzeć wrażenie na nowej kochance, ale nie możemy przecież pozwolić, by stracił życie na własną prośbę. Wystaw dwóch ludzi w ogrodzie, tak by nie zobaczył ich przez okno. I po jednym na każdym końcu tego korytarza. Nie stanę za załomem muru, gdzie mogliby się ukryć, gdyby Timeon wyszedł, lecz skąd mogliby obserwować drzwi komnaty. — Dopilnuję tego. — Wojownik o twarzy pooranej bliznami urwał. — Co tam masz? Conan uświadomił sobie, że wciąż ściska pod pachą worek ze spiżową figurką. W szaleńczym biegu o życie Timeona zupełnie o nim zapomniał. Teraz zaczął się zastanawiać. Jeżeli rabusie, którzy go zaatakowali, nie próbowali dokonać zamachu na barona — a na to coraz wyraźniej wskazywało — to może chodziło im właśnie o posążek. Bądź co bądź dwaj z nich próbowali go zabić i przypłacili tę próbę życiem. Sądzili, że jest warta okrągłą sumkę w złocie. Może warto byłoby sprawdzić, dlaczego tak uważali, zanim podaruje Machaonowi prezent, na który polują żądni krwi awanturnicy. — Taką tam rzecz, kupioną w mieście — odparł. — Wystaw warty natychmiast. Nie chcę ryzykować. Kto wie, może moje wcześniejsze przypuszczenia były słuszne. — Wcześniejsze? — powtórzył Machaon, ale Conan już się oddalił. Pokój, który przydzielono Cymmerianinowi, był przestronny i najwyraźniej Timeon uznał go za dogodny dla dowódcy oddziału najemników. Kobierce na ścianach były pośledniej jakości, lampy miast ze srebra i złota — z cyny i mosiądzu, a podłoga wyłożona prostymi, czerwonymi płytkami. Dwa łukowate okna wychodziły na ogród trzy piętra niżej, nie było jednak balkonu. Grunt, że materac na wielkim łóżku okazał się miękki, a stoły i krzesła, z prostego lakierowanego drewna, dość wytrzymałe i wygodne, w przeciwieństwie do kruchych złoconych mebli w pokojach dla dostojnych gości. Cisnął w kąt worek, a statuetkę postawił na stole. Posążek wydawał się emanować złą aurą. Był jak żywy; potwór gotowy rozszarpywać wszystko na strzępy. Musiał stworzyć go prawdziwy mistrz. Niewątpliwie parał się jakimiś plugawymi praktykami, w to Conan nie wątpił, gdyż w przeciwnym razie nie zdołałby tchnąć w swoje dzieło tak wiele zła. Dobywszy sztyletu, postukał w posążek rękojeścią. Nie był wydrążony i nie zawierał ukrytych klejnotów. Nie wyglądało też na to, by warstwą spiżu pokryto szczere złoto. Barbarzyńca nie wyobrażał sobie, aby ktoś mógł zadać sobie tak wiele trudu. Gdy tak przyglądał się z uwagą rogatej maszkarze, usiłując odkryć jej tajemnicę, rozległo się pukanie do drzwi. Zawahał się, po czym nakrył ją workiem i dopiero wtedy otworzył. W progu stał Narus.

— Jakaś dziewka pyta o ciebie — rzekł mężczyzna o zapadniętych policzkach. — Jest ubrana jak ladacznica, ale twarz ma czystą i nadobną, niby świątynna dziewica. Mówi, że ma na imię Julia. — Znam ją — rzekł z uśmiechem Conan. Posępny wyraz twarzy Narusa nie zmienił się, jak zwykle zresztą. — Stawiam złoto przeciwko srebru, że ona oznacza kłopoty. Zjawiła się przy frontowych drzwiach i zażądała wpuszczenia. Jest arogancka jak księżniczka. Kiedy odesłałem ją do tylnych drzwi, usiłowała opowiedzieć mi o swym pochodzeniu. Twierdzi, że jest szlachcianką. Czasy nie są dobre na zadawanie się z takimi jak ona. — Zaprowadź ją do Fabia. — Conan wybuchnął śmiechem. — To jego nowa posługaczka do kuchni. Niech każe jej obierać cebulę na zupę. — Z przyjemnością — rzekł Narus i uśmiechnął się lekko. — Zwłaszcza po tym, jak mnie potraktowała. Tego dnia przynajmniej jedno poszło po jego myśli, uznał Conan, odwracając się od drzwi. Wtem jego wzrok padł na zakryty workiem spiżowy posążek i niemal natychmiast opuścił go dobry nastrój. Miał wiele spraw do załatwienia, a niejasne przeczucie mówiło mu, że przez to znów wpakuje się po uszy w poważne tarapaty. IV Galbro, mężczyzna, którego twarz nie wzbudzała zaufania, krążył nerwowo po zakurzonym pokoju, gdzie polecono mu zaczekać. Jedynymi ozdobami pomieszczenia były dwa wypchane orły. Bursztynowe paciorki, którymi zastąpiono ich oczy, zdawały się płonąć silniejszym ogniem niż u jakiegokolwiek żyjącego drapieżnego ptaka. Wystroju sali dopełniał długi stół, na którym Galbro położył skórzany worek z tym, co zamierzał sprzedać. Nie lubił tych spotkań, pomimo srebra i złota, które trafiało wówczas do jego kieszeni. Nie lubił też kobiety, która mu płaciła. Nie znał jej imienia, ani znać nie chciał, nie interesowało go nic, co wiązało się z jej osobą. Wiedza taka byłaby niebezpieczna. A jednak niepokój wzbudzała w nim nie tylko kobieta. Był przecież jeszcze ten mężczyzna. Urias mówił, że to jakiś przybłęda z północy. Skądkolwiek przybył, zabił pięciu najlepszych ludzi Galbro i odszedł nawet nie draśnięty. Nigdy przedtem coś takiego się nie wydarzyło, a przynajmniej od czasu jego przybycia do Ophiru. To był zły omen. Po raz pierwszy od wielu lat zapragnął znów znaleźć się w Zingarze, w uwielbianych przez złodziei labiryntach uliczek na nabrzeżu Kordawy. A nie było to pragnienie zbyt rozsądne, bo miałby małe szansę, aby przeżyć tam choć jedną noc, bowiem straż miejska czyhała na jego głowę, a i kompani po złodziejskim fachu chętnie poderżnęliby mu gardło. Na uczestników tej gry, bez względu na to, po której ze stron się opowiadali, czekały surowe kary, zwłaszcza gdy obie frakcje wyczuwały, że robi się je w konia. Odgłos kroków sprawił, że zamarł w bezruchu. ONA weszła do pokoju, a po plecach Galbro przebiegły lodowate ciarki. Widział tylko jej oczy — ciemne, zimne i bezwzględne. Otuliła się ciasno srebrnym płaszczem, który sięgał do samej podłogi. Dolną część jej twarzy przesłaniała woalka, a włosy ukryte miało pod białym, jedwabnym czepkiem upiętym szpilką ze sporym rubinem. Rubin nie wywoływał w nim uczucia chciwości. Wszystko, co się z nią wiązało, wzbudzało jedynie strach. Nie znosił lęku przed kobietą, ale ta przynajmniej sowicie mu płaciła. Pożądał tylko złota, które od niej dostawał, i to musiało mu wystarczyć. Z pewnym niepokojem uświadomił sobie, że czeka, by się odezwał. Zwilżył wargi, które zawsze miał spierzchnięte w jej obecności, otworzył skórzany worek i wyłożył na stół to, co przyniósł. — Jak widzisz, pani, tym razem mam dla was sporo. Bardzo cenne rzeczy.

Spod płaszcza wysunęła się blada, szczupła dłoń, by dotknąć po kolei wszystkich przedmiotów. Mosiężna tabliczka z wizerunkiem głowy demona, który tak ją fascynował, została pogardliwie odrzucona. Mężczyzna usiłował zachować niewzruszoną powagę. Leandros sporo nad tym pracował i ostatnimi czasy zdołał wcisnąć jej kilka korynthiańskich podróbek. Z uwagą przyjrzała się trzem porwanym i postrzępionym fragmentom manuskryptów, po czym odłożyła je na bok. Zatrzymała dłoń nad glinianą głową, tak starą, że trudno było stwierdzić, czy przedstawiała istotę, o którą jej chodziło. Dołożyła ją do pergaminów. — Dwie sztuki złota — rzuciła krótko, kończąc oglądanie. — Jedna za głowę, druga za kodeksy. To i tak duplikaty tego, co już posiadam. Sztuka złota za glinianą głowę była wygórowaną ceną, spodziewał się dostać za nią najwyżej garść miedziaków, lecz oczekiwał co najmniej dwóch sztuk złota za każdy z manuskryptów. — Ależ, pani — wychlipiał. — Przynoszę ci wszystko, co tylko zdołam odnaleźć. Nie potrafię odczytać tych manuskryptów, ani nie wiem, czy już takowe posiadasz. Nie masz pojęcia, jakim trudnościom muszę stawić czoło, ani jakie ponoszę koszta. Zabito pięciu moich ludzi. Za każdą kradzież muszę zapłacić ze swojej kiesy. Dobrych ludzi niełatwo… — Zostało zabitych pięciu ludzi? — Głos kobiety zabrzmiał niczym strzał z bicza, choć wcale go nie podniosła. Pod jej spojrzeniem mężczyzna przeżywał katusze, pot wystąpił mu na czoło. Ta zimnooka kobieta nie tolerowała porażek i nie cierpiała, gdy ktokolwiek zwracał na siebie uwagę, pozostawiając łańcuszek trapów, porzuconych w rynsztokach. Baraca był tego doskonałym przykładem. Kothyjczyka znaleziono powieszonego za nogi i choć odartego ze skóry, to jeszcze żyjącego. Konał w męczarniach przez wiele godzin, wyjąc jak opętaniec. — W co się wmieszałeś, Galbro — ciągnęła, a jej słowa raniły jak sztylet — że straciłeś aż pięciu ludzi? — W nic, pani. To była sprawa prywatna. Powinienem był o tym wspomnieć, pani. Proszę, wybacz mi. — Głupcze! Tak łatwo można przejrzeć twoje kłamstwa. Wiedz, że bóg, któremu służę i któremu ty służysz za moim pośrednictwem, obdarza mnie mocą sprawiania bólu. Wypowiedziała słowa, których nie zrozumiał, a jej dłoń zakreśliła w powietrzu kilka skomplikowanych znaków. Gdzieś, poza zasięgiem jego oczu, rozbłysło oślepiające światło. Wypełniło go przejmujące przeświadczenie agonii. Wszystkie mięśnie odmówiły posłuszeństwa i zaczęły drgać konwulsyjnie. Runął bezradnie do tyłu, dygocząc jak osika. Jego ciało wygięło się w łuk i w efekcie tylko jego głowa i rozedrgane pięty dotykały posadzki. Próbował krzyczeć, lecz żaden dźwięk nie był w stanie dobyć się ze sparaliżowanych strun głosowych, nie mógł nawet oddychać. Czerń przesłoniła mu oczy i gdzieś w głębi swego jestestwa domagał się śmierci i uwolnienia za wszelką cenę od tego wszechogarniającego cierpienia. Wtem ból minął, a mężczyzna, szlochając, osunął się na podłogę. — Nawet śmierć cię nie ocali — wyszeptała — bowiem śmierć to jedna z domen mojego pana. Patrz. — Znów wypowiedziała słowa, które rozpaliły jego umysł do białości. Spojrzał na nią błagalnie, usiłując prosić, by go oszczędziła, lecz głos uwiązł mu w gardle. Orły poruszyły się. Wiedział, że były martwe, dotykał ich. A jednak poruszyły się, rozpostarły skrzydła. Jeden z nich wydał przeciągły, ochrypły skrzek. Drugi sfrunął ze swojej żerdzi na stół, chwytając szponami skraj blatu i przekrzywiając łebek. Po zapadłych policzkach mężczyzny spływały strużki łez. — Na mój rozkaz rozerwą cię na strzępy — oznajmiła kobieta w woalce. — A teraz mów. Opowiedz mi wszystko.

Galbro zaczął mówić. Bełkotliwe słowa wylewały się z jego ust, niczym woda z fontanny. Szczegółowo opisał spiżową figurkę. Opowiedział o tym, jak się o niej dowiedział i jak usiłował ją zdobyć. Mimo swego przerażenia nie podał kobiecie pełnego, prawdziwego opisu ogromnego przybysza z Północy. Postanowił przyczynić się do śmierci człowieka, który stał się dla niego tak wielkim zagrożeniem, ale jeszcze bardziej pożądał pieniędzy, które kobieta w woalce miała mu zapłacić za posążek. Gdyby wymyśliła sposób na zdobycie statuetek bez jego pomocy, mogłaby uznać, iż jest już jej niepotrzebny. Wiedział, że korzystała również z usług innych, a Baraca przypomniał mu, jak zabójczy mógł okazać się jej gniew. Po zakończeniu swej obszernej relacji czekał z niepokojem na jej reakcję. — Nie cierpię tych, co odbierają rzeczy mnie przeznaczone — rzekła w końcu, a mężczyzna zadrżał na myśl o jej wściekłości. — Zdobądź dla mnie tę figurkę, Galbro. Bądź mi posłuszny i uczyń co każę, a wybaczę ci twoje kłamstwa. Jeśli zawiedziesz… Nie musiała kończyć tej groźby. Wyobrażał ją sobie aż nadto wyraziście, w wielu przerażających wersjach. — Będę posłuszny, pani — zaszlochał, szorując twarzą po podłodze. — Będę posłuszny, będę posłuszny. Przerwał tę litanię dopiero wtedy, gdy usłyszał, jak kobieta wychodzi z komnaty. Podnosząc wzrok, rozejrzał się po pokoju z poczuciem radosnej ulgi, że jest sam i wciąż jeszcze żyje. Jego spojrzenie przyciągnęły orły, na których widok aż jęknął. Znów były nieruchome, ale jeden z nich wychylił się lekko do przodu z uniesionym skrzydłem, jakby lada moment miał zaatakować. Drugi wciąż wpijał się szponami w blat stołu i przyglądał mu się bursztynowymi ślepiami. Chciał rzucić się do ucieczki, lecz wiedział, że nie zdołałby umknąć zbyt daleko, bo nie był na to dość szybki. To ten przeklęty barbarzyńca z Północy był sprawcą wszystkich jego kłopotów. Gdyby nie on, wszystko byłoby jak dawniej. Narastał w nim gniew, wściekłość przyćmiewała trawiące go przerażenie. Dopilnuje, by włóczęga z Północy zapłacił za wszystko, co go spotkało, i to z nawiązką. Synelle zaczekała, aż znajdzie się w swej nieoznakowanej lektyce, Chciała zachować anonimowość i zdjęła woalkę dopiero, gdy wokół niej opadły bladoszare zasłony. Tragarze wynieśli ją z podwórza niewielkiego domu, gdzie spotkała się z Galbrem. Pozbawieni języków, by nie mogli mówić, dokąd ją transportują, wiedzieli, że tej służbie muszą wykazać się perfekcją, podobnie jak przebiegły złodziej. To dobrze, że zawsze szła na takie spotkania odpowiednio przygotowana. Ręcznik, w który Galbro wycierał spocone ciało, zdobyty przez jednego z jej sług, oraz kilka orlich piór, wystarczyły do zastraszenia złodzieja. Mogła teraz odetchnąć, wiedząc, że dusza tamtego przepełniona jest pragnieniem absolutnego posłuszeństwa i oddania dla niej. Mimo to po raz pierwszy łagodne kołysanie lektyki nie skłoniło jej do drzemki wśród jedwabnych poduszek. Coś, w podanym przez złodzieja opisie spiżowej statuetki, wywołało niepokój i dręczącą irytację. Natknęła się na wiele ozdób przedstawiających Al Kiira. Były to na medaliony i amulety z wizerunkami jego głowy lub symbolu rogów, nigdy jednak nie napotkała całej figurki. Opis był tak dokładny, że może faktycznie taka statuetka istniała. Na jej twarzy pojawiło się zdumienie. Chyba w jednym z manuskryptów natrafiła na wzmiankę… Lekko rozchyliła zasłony. — Szybciej! — rozkazała. — Niechaj Erlik pochłonie wasze dusze, szybciej! Tragarze zaczęli biec, przedzierając się zwinnie przez tłum i nie bacząc na wyzwiska, jakimi ich obrzucano. Gdyby zawiedli, Synelle potraktowałaby ich znacznie surowiej. Ich

pani zaś siedząc wśród poduszek uderzała nerwowo piąstką o udo, denerwując się, że tak długo trwa przemarsz przez miasto. Gdy tylko lektyka znalazła się na dziedzińcu jej posesji, nim tragarze postawili ją na kamiennych płytach, Synelle wyskoczyła na zewnątrz. Na widok domu poczuła zalewającą ją falę wściekłości. Był wielki, jak inne pałace w mieście, lecz nie mógł uchodzić za jeden z nich. Wyłożone białym stiukiem ściany i czerwony dach stosowne były dla kupca. Albo kobiety. Zgodnie ze starym prawem, w murach Ianthe żadna kobieta, nawet księżniczka, nie mogła mieć swego pałacu. Ale ona to zmieni. O bogowie, jeżeli to, co przypuszczała, miało okazać się prawdą, zmiany zaczną się w ciągu miesiąca. Czemu miałaby czekać, aż Valdric wyzionie ducha? Nawet wojsko nie będzie w stanie się z nią zmierzyć. Iskandrian, Biały Orzeł Ophiru i inni lordowie padną jej do stóp. Rzucając służce swój płaszcz podkasała długą szatę i wbiegła na schody, ukazując zgrabne łydki. Dotarła na najwyższe piętro posesji, do pozbawionego okien pokoju, gdzie wstęp prócz niej miała tylko jedna osoba, w dodatku będąca w mocy zaklęcia wymazującego z jej umysłu wspomnienia wszystkiego, co się tam znajdowało, i nakazującego popełnienie samobójstwa, gdyby ktoś siłą próbował wydobyć z niej informacje. Na ścianach, w złotych uchwytach, tkwiły blade, wonne świece. Jednak żaden blask nie był w stanie rozświetlić mrocznej aury obecnej w tym pomieszczeniu, które zdawało się być świątynią zła. Bo była to świątynia, choć brakło w niej posągów bożków czy wotywnych podarków. Znajdowały się tu tylko trzy stoły, wypolerowane na wysoki połysk. Na jednym z nich stały zakorkowane butle z bulgocącymi płynami lub substancjami roztaczającymi osobliwy blask oraz fiolki ze wstrętnymi i szkodliwymi proszkami. Były to narzędzia jej mozolnie zdobytych umiejętności. Drugi stół zasłano amuletami i talizmanami. Niektóre z nich miały przeraźliwą moc, którą Synelle wyczuwała, lecz jak dotąd nie potrafiła wykorzystać. Al Kiir jej to umożliwi. Podeszła spiesznie do trzeciego stołu. Na nim spoczywały fragmenty zwoju — postrzępione pergaminowe i welinowe stronice, które żmudnie gromadziła przez całe lata. Zawierały mroczne tajniki czarodziejskich praktyk, o których świat usiłował zapomnieć, a które obdarzają mocą. Zaczęła je energicznie przeglądać, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na strzępki sypiące się z prastarych stronic. Z łatwością odczytała treść zapisu, sporządzonego w martwym od tysięcy lat języku. Być może była ostatnią osobą na świecie potrafiącą się nim posługiwać. Uczonego, który przekazał jej tę umiejętność, udusiła jego własną brodą. W swej ostrożności uśmierciła później także jego żonę i dzieci. Śmierć strzegła sekretu dużo lepiej niż złoto. W jej ciemnych oczach rozbłysły pożądliwe iskierki, gdy odczytywała znaleziony fragment. „Przeto przyzywając wielkiego boga błaganiem, nakłaniać go należy, przez postawienie przed sobą wizerunku onego, substytutu, pomostem między światami będącym jako wyraz uwielbienia dla tego wszystkiego, co bóg sobą reprezentywa”. Myśląc o słowach czytanego tekstu, do tej pory zawsze widziała siebie przed wizerunkiem Al Kiira, lecz to, co znajdowało się w trzewiach góry, nie było rzeźbą. To było materialne ciało boga. Podczas ceremonii przed kapłanką powinien znajdować się posążek. Wizerunek. Statuetka ze spiżu. To musiało być to. Wybiegając z pokoju poczuła ogarniającą ją falę triumfu. Służka gorliwie zapalająca srebrne lampy zwieszające się ze ścian korytarza, skłoniła się przed nią niezdarnie, nie wypuszczając z dłoni szczypiec i wiaderka z węglem. Synelle nie zdawała sobie sprawy, że do zmierzchu było już tak blisko. Prawie zapadła już noc, a cenny czas płynął nieubłaganie. — Znajdź lorda Taramenona — rozkazała — poleć mu, by natychmiast przybył do mej ubieralni. Biegnij, dziewczyno.

Służka pobiegła, gdyż niewypełnienie polecenia lady Synelle mogło sprowadzić na nią niewyobrażalne wręcz cierpienie. Księżniczka nie musiała pytać, czy przystojny młody lord jest na terenie posesji. Taramenon chciał zostać królem, co nie było zbyt mądre, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto nie miał odpowiedniego urodzenia ani pieniędzy i wydaje mu się, że starannie to przed nią skrywa. Fakt, że był najwytrawniejszym szermierzem w Ophirze, a Synelle postawiła sobie za punkt honoru, by zatrudnić na służbę najlepszych fechmistrzów, w walce o tron nie był szczególnie liczącym się atutem. Towarzyszył Synelle w jej poszukiwaniach, gdyż w swej arogancji wierzył, że nie będzie ona w stanie sprawować rządów, nie mając u swego boku męża. Był na tyle pyszny, by sądzić, iż to właśnie on nim zostanie, a co za tym idzie, zdobędzie koronę. Synelle nie uczyniła nic, by wyprowadzić go z błędu. Przynajmniej na razie. Gdy weszła do ubieralni, cztery garderobiane — smukłe blondynki w szatach wyglądających niczym opary muślinu — przystanęły, by się pokłonić, po czym pospieszyły ku niej, z gracją tancerek. Agenci księżniczki sporo się natrudzili, by znaleźć tę czwórkę. Były to siostry szlachetnej, korynthiańskiej krwi, które przychodziły na świat w równorocznych odstępach. Synelle sama zajęła się ich szkoleniem i łamaniem oporu. Podążały za nią usłużnie i bezgłośnie, gdy krążyła po pokoju, pozbawiając ją odzienia tak zgrabnie, że ani razu nie zmyliła kroku. Nago prezentowała się jeszcze bardziej ponętnie aniżeli w jedwabiach czy satynie. Miała długie nogi, pełne piersi i bardzo szczupłą sylwetkę. Jedna z garderobianych trzymała w dłoni lustro oprawione w kość słoniową, druga za pomocą delikatnego pędzelka poczerniła węglem powieki Synelle, a potem nałożyła róż na jej wargi. Pozostałe zwilżyły jej ciało chłodnymi, zmoczonymi ręcznikami i uperfumowały rzadkimi wonnościami z Vendhii, których kropla kosztowała sztukę złota. W przedpokoju rozległ się ciężki tupot męskich butów, więc garderobiane pospieszyły, by podać swej pani długą, powłóczystą szatę ze szkarłatnego aksamitu. Synelle rozłożyła ramiona, by mogły jej nałożyć ten wspaniały ubiór, dopiero wtedy, gdy kroki zbliżyły się do samych drzwi ubieralni. Taramenon aż westchnął na widok kuszących, jedwabistych krągłości, które powitały go, gdy wszedł i natychmiast zostały skrzętnie zasłonięte. Był to mężczyzna wysoki, barczysty o szerokiej klatce piersiowej, orlim nosie i głęboko osadzonych brązowych oczach, które stopiły niejedno niewieście serce. Synelle cieszyła się, że nie podążył za modą i miast zapuścić brodę, zawsze gładko się golił. Uradował ją również jego przyspieszony oddech, wywołany ujrzeniem jej nago. — Odejdźcie — rozkazała, zawiązując satynowy czerwony pasek swojej szaty. Dziewczęta posłusznie opuściły ubieralnię. — Synelle — rzekł ochryple Taramenon, gdy służki wyszły, i postąpił naprzód, jakby chciał wziąć ją w ramiona. Powstrzymała go uniesieniem ręki. Nie było czasu na igraszki, choć z przyjemnością popatrzyłaby, jak się wije trawiony pożądaniem, którego nie zamierzała zaspokoić. Dzięki swoim studiom poznała, jaką władzę może zyskać kobieta nad mężczyzną oddając się mu i postanowiła oddać się Al Kiirowi. Wiedziała wszakże o planach Taramenona wobec niej. Widziała zbyt wiele dumnych, niezależnych kobiet oddających się mężczyznom tylko po to, by odkryć, że wraz z cnotą traciły również swą pychę i niezależność. Nie dla niej nasłuchiwanie z niepokojem kroków nadchodzącego kochanka, dzielenie z nim smutków i radości, ani spełnianie jego zachcianek niby pokorna, uległa niewolnica. Nie mogła ryzykować takiego obrotu spraw. Nigdy nie odda się żadnemu mężczyźnie. — Wyślij dwóch najlepszych szermierzy, aby odnaleźli i śledzili Galbro — poleciła. — Tylko tak, żeby się nie zorientował. Poszukuje on spiżowej statuetki, wizerunku Al Kiira wielkości męskiego przedramienia, lecz ten posążek jest zbyt ważny, aby można było

powierzyć go temu złodziejowi. Gdy Galbro znajdzie statuetkę, niech twoi ludzie ją zdobędą i natychmiast dostarczą mnie. Rozumiesz, Taramenonie? Słuchasz? — Słucham — rzekł ochrypłym głosem, w którym dało się wyczuć gniewną nutę. — Sądziłem, że jeśli wezwałaś mnie, o tej porze do twej przebieralni, chodzi ci o coś innego niż o jakąś przeklętą spiżową figurkę. Na jej pełnych wargach pojawił się kuszący uśmiech. Podeszła tak blisko, że piersiami dotknęła jego ciała. — Będziemy mieć na to dość czasu, gdy tylko osiągniemy nasz cel. Tron — szepnęła. Przesunęła palcami po wargach mężczyzny. — Będziemy mieli tyle czasu, ile dusza zapragnie. Uniósł ręce, aby ją objąć, lecz zgrabnie wyślizgnęła się z jego uścisku. — Najpierw tron, Taramenonie, a żeby go zdobyć, niezbędna jest nam ta, jak ją nazywasz, przeklęta spiżowa figurka. Wyślij ludzi. Jeszcze dziś. Natychmiast. Obserwowała zmienność emocji pojawiających się na jego obliczu, i znów zaczęła zastanawiać się nad łatwością przejrzenia mężczyzn. Niewątpliwie wydawało mu się, że jego twarz jest niczym beznamiętna maska, lecz Synelle wiedziała doskonale, że dołączał właśnie ten incydent do wielu innych, równie bolesnych, z zamiarem odpłacenia jej za doznane upokorzenia, gdy tylko ją zdobędzie. — Tak się stanie, Synelle — wychrypiał w końcu. Kiedy odszedł, na jej ustach pojawił się uśmiech triumfu i spełnionych ambicji. Zdobędzie władzę i moc. Wybuchnęła śmiechem. Tak, zyska władzę i moc. Całą. Tylko dla siebie. Niepodzielną. V Uliczki Ianthe były mroczne i puste, niemniej w pobliżu pałacu barona Timeona poruszył się cień. Postać w płaszczu z kapturem przywarła do bogato zdobionego marmurowego muru, a chłodne, zielone oczy ponad wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi bacznie obserwowały straże czyniące obchód wśród grubych, żłobkowanych, alabastrowych kolumn. Strażnicy nie stanowili problemu, lecz czy mężczyzna, który spał wewnątrz budynku, stosował nadal swoje złodziejskie sztuczki, asekurując siew ten sposób? Poły płaszcza rozchyliły się ukazując kobiece ciało, przyobleczone w ciasną tunikę, bryczesy ze skóry i miękkie, czerwone buty. Blask księżyca spowił rude włosy zaczesane do tyłu i przewiązane rzemykiem. Kobieta pospiesznie odpięła pas z mieczem i przełożyła przez ramię, tak że turański scimitar zwieszał się jej na plecach, po czym sprawdziła uwiązany u boku skórzany mieszek. Silnymi, szczupłymi palcami zbadała wyżłobienia płaskorzeźb w marmurowym murze i po chwili, zwinnie jak małpa, zaczęła piąć się w górę. Zatrzymała się poniżej krawędzi płaskiego dachu. Na gontach dachu zaszurały podeszwy butów. A więc pamiętał swe sztuczki i nadal je stosował. Niemniej, pomimo dobrej reputacji, jaką zyskiwała sobie Wolna Kompania, byli to tylko żołnierze. Ci na dachu krążyli w tę i z powrotem jak obozowi wartownicy. Rytmiczny krok przybliżał się coraz bardziej, by w końcu zacząć się oddalać. Zwinnie, niczym pantera wślizgnęła się na dach i bezszelestnie przebiegła niewielką odległość, by skryć się w cieniu czterdziestu kominów. Przy wewnętrznej krawędzi dachu legła na brzuchu i spojrzała w dół. Poniżej rozciągał się ogród centralny, wokół którego zaaranżowano cały pałac. Ujrzała okna jego sypialni. Było w nich ciemno. A więc spał. Podejrzewała raczej, iż będzie zabawiał się z kolejną ze swoich niezliczonych dziewek. To jedna z rzeczy, która najbardziej się z nim kojarzyła. Pamiętała, jak patrzył na kobiety i jak one patrzyły na niego. Informacje pozyskała bez trudu. Obyło się nawet bez łapówek. Musiała tylko udawać dziewkę służebną, choć zważywszy na jej niepoślednią urodę nie było to