conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Conan -67 - Conan i noce Szadizaru

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Conan -67 - Conan i noce Szadizaru.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 221 stron)

I.S. STEWART & U. OLDMAN CONAN I NOCE SZADIZARU TYTUŁY ORYGINAŁÓW: CONAN AND THE ZINGARIAN’S GIFTS CONAN AND THE SHADIZAR NIGHTS PRZEKŁAD - EWA SKÓRSKA DARY ZINGARCZYKÓW I OGNISKO NOCĄ Z łaski Mitry Życiodajnego, król i władca Zingary Kratios Trzeci — do swojego brata, szlachetnego księcia Rimjerosa, pana Laru. Bracie mój! Listem tym odrywam cię od zabaw w twojej domenie i wzywam do stolicy w sprawach wagi państwowej. Tobie jednemu mogę powierzyć wypełnienie zamyślonej przeze mnie misji, która prócz jawnych celów mieć będzie i cele ukryte, a o nich nikt, oprócz mnie i ciebie wiedzieć nie powinien. Spędzając czas na polowaniach i balach, nie wnikałeś zbytnio w sprawy naszego państwa, lecz to nie martwiło mnie i nie smuciło, póki byłeś młody. Ale tego roku skończyłeś lat dwadzieścia trzy i postanowiłem, ze nadeszła pora, abyś uzasadnił wysoki tytuł pana Laru i księcia krwi.

Przypomnij sobie, jak drżało twoje serce, gdy Ornado, szlachetny Mistrz Zakonu Wojowników Światła wręczył ci rycerskie ostrogi. Jaką odwagą pałała twoja twarz — a przecież miałeś wówczas tylko dwanaście lat! Pomyślałem wtedy: oto stoi przede mną syn mojego ojca, prawdziwy książę i rycerz! Jednak do tej chwili los nie dał ci możliwości odwdzięczenia się za ten dar jakimś czynem na chwałę Zakonu i najjaśniejszego Mitry. Teraz nareszcie masz ten cel, cel godny ciebie, twojego tytułu i imienia… Taki był styl jego brata. Obszerne posłanie, pełne mglistych aluzji, pięknych zwrotów — i żadnych konkretów. Gdyby książę mógł wyczytać z listu, co go czeka, najpewniej zwlekałby z odpowiedzią jak najdłużej, albo w ogóle odmówiłby przyjazdu do Kordawy. Rimjeros splunął ze złością. Młody książę Zingary miał wspaniałą pamięć wzrokową — pamiętał wszystko, co kiedykolwiek zobaczył napisane na papierze czy pergaminie. Minął już prawie rok od czasu, gdy dostał ten list, a mógłby powtórzyć z niego każde słowo, tak samo jak z innych listów, zapisków, zwojów i ksiąg, które kiedykolwiek czytał. Tych ostatnich nie było dużo — książę Rimjeros nie należał do miłośników literatury — ani religijnej, ani świeckiej. Gałązka wyrwała mu się z ręki i uderzyła go w twarz, książę zaklął szpetnie. Niech Nergal porwie jego brata, najjaśniejszego króla Zingary i Karrskich wysp! Ale królom się nie odmawia, nawet gdyby byli po trzykroć braćmi. Nawet gdy wysyłają cię rzekomo ze „sprawą wagi państwowej”, a tak naprawdę oddalają od dworu na dwa lata. Co czuł i czy w ogóle coś czuł Kratios, wysyłając na tę wyprawę właśnie Rimjerosa? Trzeba jednak przyznać, że pochód rzeczywiście można nazwać bohaterskim czynem — odwiezienie imperatorowi Khitaju cennego podarunku, przejście Wielką Drogą Jedwabiu i Nefrytu, przez morze wewnętrzne, stepy i dżungle. Najodważniejsi kupcy Zachodu wiedli swoje karawany do krajów bajecznych bogactw, leżących za morzem Vilayet, ale ani razu nie odwiedzał tych krain królewski poseł. Szczerze mówiąc, nigdy przedtem nie było takiej potrzeby — kogo na zingarskim dworze mogą obchodzić jakieś dalekie kraje, o których opowieści przypominają bajki, opowiadane

dzieciom na dobranoc, kraje tak odległe, że trudno byłoby uwierzyć w ich istnienie, gdyby nie towary, przywożone stamtąd przez kupców. Najcieńsze jedwabie, wyszywane w przedziwne ptaki i smoki, lakowe szkatułki i ozdoby, dużo, dużo droższe od złota, z którego je zrobiono. Ale te sprawy należały do kupców i kobiet, lubujących się w takich rzeczach. Króla zaś to dalekie państwo, którego nie opłacało się najeżdżać, nie mówiąc już o wchodzeniu w jakiekolwiek inne układy, nigdy nie interesowało. Tak było do niedawna. Teraz nowy król Zingary zapragnął, aby potęga jego królestwa została dostrzeżona przez władców Wschodu. Tak przynajmniej powiedział bratu, gdy się spotkali. „Na czele poselstwa koniecznie musi stać książę krwi — mówił wzburzony Kratios Trzeci, chodząc po ogromnej, pustej sali tronowej. — Coś takiego zdarza się raz na sto lat. Nie idziesz tam jak człowiek proszący o coś władcę, ale jak członek domu królewskiego do równego sobie, z podarunkiem nie tyle cennym, co znaczącym. Znaleźliśmy tę rzadkość przypadkiem, nasi doradcy twierdzą, że imperator Khitaju rad będzie podarunkowi. A jeśli podarunek ten wręczy nie byle kto, lecz brat króla, będzie nie tylko rad, ale i poczuje się pochlebiony. Rozumiesz? I karawany pójdą nie gdzieś tam, lecz do Kordawy. O, wtedy pokażemy tym Aquilończykom, którzy wszędzie chcą być pierwsi, gdzie jest ich miejsce! Argosscy bandyci będą gryźć palce ze złości!…”. Rimjeros dobrze znał swojego królewskiego brata. Gdy ten zaczynał mówić w taki sposób — natchniony i nazbyt głośny — zazwyczaj oznaczało to, że boski pomazaniec ma jakiś sekretny plan. Górnolotne przemowy miały tylko skryć prawdę przed nieuważnym słuchaczem. A księcia, mimo najszczerszych chęci, trudno było wziąć za naiwnego i niedoświadczonego dworaka. Zbyt długo przebywał na dworze, zbyt długo gotował się w kipiącym kotle intryg. Ponadto za dobrze znał zingarskiego władcę. Miał też coś na sumieniu — i dlatego, gdy tylko usłyszał o czekającej go podróży na koniec świata, oblał się zimnym potem: co mogła oznaczać ta zsyłka na kilka lat? Czyżby brat rzeczywiście coś wywęszył?

Przecież przygotowywany spisek dopiero zaczął nabierać kształtów, w plany pana Lara wtajemniczonych było co najwyżej troje ludzi i za każdego z nich książę mógł ręczyć jak za samego siebie… A może prawdziwe są pogłoski, że król Zingary nie stroni od czarnej magii, gdy chce zdobyć interesujące go informacje? Nie na darmo pętał się po dworze ten stygijski wygnaniec… Nagle spod jego nóg posypały się drobne kamyczki. Rimjeros podniósł głowę. Zbladł i odskoczył do tyłu: pod nogami nieoczekiwanie pojawiła się przepaść. Zamyślony nie zauważył, że doszedł do krawędzi urwiska. Gdyby zrobił jeszcze jeden krok, Zingara już nigdy nie zobaczyłaby swojego ulubionego młodego księcia. — Ściemnia się, pora wracać — powiedział głośno, gdy serce przestało bić jak oszalałe. Nie uśmiechało mu się skręcenie karku w tutejszej dzikiej okolicy. Bez względu na to, jakie plany miał Kratios w stosunku do brata, książę nie zamierzał ułatwiać mu zadania. Król zapewne nie zmartwiłby się, gdyby Rimjeros rzeczywiście nie wrócił do domu, nie mógł jednak wysłać brata na pewną śmierć. Tym bardziej że najmłodszy syn był ulubieńcem królowej matki i już ona postarała się, żeby jej potomkowi niczego w drodze nie zabrakło — w tym również mądrych rad doświadczonego wojownika. Dlatego książę Rimjeros, hrabia Lani, tylko stał na czele poselstwa, a wojskiem w pochodzie dowodził baron Marco da Ronno, stary wojownik i doświadczony podróżnik. Zarządzał żywnością, wyposażeniem, wysyłał ludzi naprzód w poszukiwaniu miejsc do postojów i w celu zbadania okolicy, rozdzielał obowiązki na każdy dzień, a przy tym wszystkim miał jeszcze czas na opiekowanie się zuchwałym, zarozumiałym młodzieńcem nie gorzej niż własnym synem. Zazwyczaj nie puszczał księcia na polowania bez świty, ale czasem z Rimjerosem działo się coś niedobrego, robił się ponury i posępny. W takim nastroju mógł wydać rozkaz wychłostania pazia tylko za to, że ten nalał do pucharu za mało wina, z obawy, że rozleje je, podając księciu.

Baron przeczekiwał taki dzień, a następnego ranka niby od niechcenia mówił Rimjerosowi: „Wczoraj nad jeziorem, pławiąc konie, koniuszy widzieli stado czapli — leciały na północny brzeg. Piękne ptaki!”. Albo: „Powiadają, że w tutejszych lasach żyją latające wiewiórki. Czy można wierzyć w takie brednie? Jeszcze nigdy takiej nie widziałem, a wy, panie?”. Wtedy Rimjeros brał łuk i kindżał, kazał siodłać konia i jechał w las albo nad jezioro — na cały dzień, aż do późnej nocy. Wracał ze wspaniałym błękitnym pióropuszem przy kapeluszu lub martwym dziwnym zwierzaczkiem. Książę nie na darmo słynął jako najlepszy myśliwy w całej Zingarze. Całodniowe włóczęgi po lesie zazwyczaj go uspokajały — na jakiś czas. …Rimjeros wspiął się na kamienne wzgórze, którego łysy czerep wystawał z morza drzew — ale nic nie zobaczył. Tego dnia spotykały go same niepowodzenia: zraniona łania spadła w przepaść, książę w zapale pognał za nią i o mało co nie spadł sam. Zapewne nie warto było tak ryzykować, ale ścigał zwierzę od południa do zachodu słońca, zanim je wreszcie zranił, i nie chciał porzucać zdobytego z takim trudem trofeum. Królowa lasu była biała niczym świeże mleko albo śnieg na szczytach gór i Rimjeros już wyobrażał sobie, jak przywiezie ją do obozu, jak zachwycać się nią będzie czeladź i młodsi dworzanie. Łania nie chciała jednak wpaść w ręce człowieka — ani żywa, ani martwa. Konia, który padł na ziemię, książę musiał dobić: okulał na obie nogi i tylko zarżał, gdy Rimjeros próbował zmusić go do wstania. Przeklinając swojego pecha — stracić taką zdobycz! — książę jakoś wydostał się z wąwozu i poszedł w stronę obozowiska — był już zmęczony i głodny. Niewesołe myśli przebiegały przez jego ciemnowłosą głowę. Pochłonięty nimi książę szedł na chybił trafił, kierując się intuicją myśliwego, która jeszcze nigdy go nie zawiodła. Ale czy za bardzo zaangażował się w pościg, czy też wpadł w jakiś zaczarowany krąg — nawet ze wzgórza nie mógł dojrzeć zakola wąskiej rzeczki i dymów obozowych ognisk. Na wszystkie strony, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się zielone morze dżungli z rzadkimi wysepkami takich samych wzgórz. Rimjeros zrozumiał, że zabłądził. Niebo było jeszcze jasne, lecz wraz

z zachodem słońca nad lasem gęstniał mrok i każda liana zaczęła wydawać się czającą się w liściach żmiją, każdy ostry krzyk małp, szykujących się do noclegu, wyciem nieznanej, niewidocznej w gęstwie istoty. Rimjeros przedzierał się przez zarośla, przeklinając wszystkie demony Khitaju. Nie bał się zostać w lesie na noc, chociaż był niemal bezbronny, tylko nawet w podróży wolał spać na piernatach i jeść dania przygotowane przez najlepszego kucharza, specjalnie w tym celu zabranego z dworu. — Zresztą są tu przecież w pobliżu wioski tych wąskookich — wymamrotał. — Wczoraj minęliśmy dwie albo trzy. Za każdy z moich pierścieni zarżną mi na kolację własne dzieci… Niebo ciemniało, w dole pod lasem robiło się duszno od aromatu kwiatów. Zingarskie wojsko kolejny dzień szło przez dżunglę i Rimjeros wiedział już, na co można sobie w tych lasach pozwolić, a na co nie. Wiedział, że próbowanie aromatycznych, wyglądających na jadalne owoców może być niebezpieczne, a kwiat im ma intensywniejszy zapach, tym większe prawdopodobieństwo, że okaże się trujący. Jeden z giermków przypłacił już swoje wścibstwo życiem, kiedy chciał z bliska przyjrzeć się gigantycznemu kwiatostanowi, bo nie sposób nazwać to po prostu kwiatkiem, a raczej czymś na podobieństwo wspaniałego purpurowego obłoku, który spłynął na ziemię. Gdy tylko giermek zbliżył się do niego, obłok wessał go w siebie, a potem ścisnął się i schował za mnóstwem mięsistych zielonych płatków. Słysząc przytłumione krzyki towarzysza, zbiegło się trzech czy czterech wojowników ze świty. Zdziwieni zobaczyli, że krzyki dobiegają z ogromnego kwiatu na grubej łodydze, więc zaczęli rąbać ją mieczami. Gdy w końcu pokonali drapieżną roślinę, z rozwartego kielicha wylały się tylko obgryzione ludzkie członki, oblepione jakimś żółtozielonym śluzem o silnym, mdlącym zapachu. Śluz zadymił i wyparował, a Zingarczycy przerażeni uciekli jak najdalej od tego strasznego miejsca, nie zabierając nawet ciała. Rimjeros trzymał się ledwo widocznej w ciemności ścieżki, którą uczęszczały zwierzęta, i wkrótce dotarł do nowego łysego wzgórza. Wszedł na szczyt i rozejrzał się w nadziei, że

zobaczy, jeśli nie ognie obozu, to chociaż wioski. Na Khitaj, którego zachodnią granicę jego wojsko przekroczyło dwa lub trzy dni temu, patrzył przez pryzmat swojego kraju i sądził, że skoro osady już się zaczęły, nie może być pomiędzy nimi więcej niż dzień drogi. W rzeczywistości w tej górzystej, porośniętej lasami i pokrytej bagnami krainie, w której się znaleźli, gdy zeszli z gór, pojedynczych osad nie było. Wioski tuliły się do siebie, po dwie, po trzy i do następnego takiego skupiska szło się trzy dni albo i tydzień. Wielkie Podniebne Imperium okazało się nieporównanie większe od malutkiej Zingary. Rimjeros zmrużył ciemne oczy i wpatrywał się w kołyszące się spokojnie morze drzew. Czy tylko mu się zdawało, czy rzeczywiście zauważył cieniutką białą niteczkę dymu, unoszącą się znad doliny nad rzeką? Ale nie, poryw wiatru przyniósł słaby zapach dymu, więc rozradowany Zingarczyk poszedł w tamtą stronę. Ognisko oznaczało człowieka, niechby nawet z żółtą twarzą i wąskimi oczami. To mogli być nocujący w gęstwinie drwale albo wędrowni mnisi, których jego wojsko już nie raz spotykało po drodze — pstre szeregi uśmiechniętych Khitajczyków z ogolonymi głowami, ze względu na urywaną, to szczebioczącą, to melodyjną mowę szalenie podobnych do egzotycznych ptaków… Bez względu na to, kim są siedzący przy ognisku, książę był przekonany, że uda mu się z nimi dogadać. Jak zdążył zauważyć, szacunek dla ważnych osób graniczył tutaj z hołdem: gdy tylko miejscowi widzieli na drodze wspaniałą procesję poselstwa — konie w różnobarwnych czaprakach z jaskrawymi herbami, lśniącą w słońcu stal, pozłotę broni i zbroi, ufarbowane na purpurowy kolor pióra i końskie ogony na hełmach — gdy tylko widzieli cały ten przepych, zatrzymywali się i kłaniali, a jeśli zwracano się do nich z prośbą — wyrażaną najczęściej gestami i myczeniem, ponieważ żadnego z zachodnich języków chłopi nie rozumieli — od razu, ile sił w nogach, biegli je wypełniać, nawet do końca nie rozumiejąc, o co się ich prosi. Do ogniska było trochę dalej niż Rimjeros sądził, patrząc nań z wysokości wzgórza. W

końcu zły i podrapany wydostał się z gęstwy krzewów na niewielką polankę. Pośrodku polanki płonęło ognisko. Przy nim, plecami do Rimjerosa siedział człowiek. Sam. Poza nim, o ile książę zdołał dojrzeć w ciemnościach, na polanie nie było nikogo. To nawet lepiej, gdyby nie pewna okoliczność — mężczyzna siedzący przy ognisku był Hyboryjczykiem, nie mieszkańcem Wschodu. Wystarczyło spojrzeć na szerokie ramiona i lśniącą oleiście w świetle ognia brązową skórę obnażonych rąk, długich i muskularnych. Co on tutaj robił, sam w obcych krainach, z dala od osad i wiosek? To było bardzo dziwne i dlatego Rimjeros miał wrażenie, że w siedzącej spokojnie przy ogniu postaci czai się jakaś groźba. Korzystając z tego, że nieznajomy nie zauważył przybycia gościa — nie odwrócił się przecież na szelest krzaków — Zingarczyk chciwie mu się przyglądał, próbując zorientować się, jakiego człowieka ma przed sobą, i wąchając dolatujący od ogniska wspaniały zapach pieczonego mięsa. Rimjeros mimo woli przełknął ślinę. Kimkolwiek jest ten człowiek, nie odmówi chyba gościny ziomkowi… Nieoczekiwanie od ogniska dobiegł śmiech. — Jeśli chcesz jeść, podejdź i usiądź, nie burcz żołądkiem w zaroślach bambusa niczym dwukolorowy niedźwiedź panda — usłyszał Rimjeros wesoły niski głos, mówiący po aquilońsku. Po przezwyciężeniu początkowego zdumienia, książę niezadowolony zmarszczył brwi: nie dość, że został zauważony, to jeszcze nieznajomy w jakiś sposób poznał, że jego gość nie jest Khitajczykiem, skoro odezwał się do niego w najbardziej rozpowszechnionym na Zachodzie języku. Tymczasem mężczyzna nie tylko nie zerwał się na równe nogi, ale nawet się nie odwrócił, przez cały czas siedząc plecami do księcia. Rimjeros wyprostował się dumnie i podszedł do ogniska z godnością charakterystyczną dla prawdziwych dworzan. Obraźliwe słowa o niedźwiedziu postanowił puścić mimo uszu. — Niech będzie z tobą miłosierny Mitra Życiodajny, nieznajomy — powiedział

ceremonialnie i skinął głową, co miało oznaczać powitanie. — Rzeczywiście, przez cały dzień chodziłem po lesie i zgłodniałem. Jeśli… Siedzący przy ognisku mężczyzna podniósł na niego śmiejące się niebieskie oczy. — No tak, Zingarczyk, niech mnie Crom! Kto inny mógłby tak kwieciście odpowiedzieć na proste zaproszenie do jedzenia! Siadaj, siadaj, nie krzyw się. Kim jesteś i jak się tu znalazłeś? Pochylił się i zaczął obracać nad gorącymi węglami kilka cienkich rożnów z nabitymi na nie kawałkami jakiejś dziczyzny. — Nie pogardzisz mięsem kozła? Koziołek był jeszcze bardzo mały, jego matkę przywaliły kamienie, biegał wokół niej bezradny, no i musiałam go dobić… Gdybym wiedział, że będę miał gości, upiekłbym oboje. Rimjeros w pierwszej chwili zszokowany taką bezpośredniością, opanował się szybko i odpowiedział z uśmiechem. — Może być kozioł. Nieproszonemu gościowi nie wypada grymasić. Chociaż w pałacu mojego nieboszczyka ojca, króla Zingary, rozkazałbym wychłostać każdego, kto poczęstowałby mnie czymś takim. Spodziewał się natychmiastowej zmiany tonu, być może nawet uniżonych przeprosin, lecz czarnowłosy, niebieskooki gigant tylko uniósł brwi. — Aha, więc taki z ciebie ważny ptaszek? Obecnego króla Zingary, Kratiosa, znam, więc ty pewnie jesteś jego bratem? Którym z trzech? — Jestem księciem Rimjerosem, panem Lara — odpowiedział znacząco Rimjeros i w końcu usiadł, sądząc, że po oznajmieniu swojej godności nie wypada mu stać w obecności tego człowieka. — Aaa, Rimjeros Bez Ziemi! — odezwał się gigant ze śmiechem. — No cóż, ja jestem Conan z Cymmerii i ziemi mam jeszcze mniej niż ty, książę. O, ten kawałek jest już chyba dobry… Bierz, nie krępuj się. Wystarczy dla wszystkich! Książę żachnął się, poczerwieniał aż po korzonki włosów, ręką sięgnął do kindżału na

biodrze. Nazywano go „Bez Ziemi”, ponieważ był czwartym dzieckiem w rodzinie. Do tej pory liczba męskich następców w rodzinach królów Zingary nie przekraczała trzech i zazwyczaj dwóch z nich nie dożywało pełnoletności w wyniku częstych chorób bądź też dzięki mieczowi czy truciźnie, których nie skąpili dworscy życzliwcy. Dlatego gdy urodził się czwarty syn, książę Rimjeros, król był zmuszony wykupić od swoich baronów chociaż niewielką domenę, jako że ziemie korony podzielono już pomiędzy trzech starszych braci. Majoratów zrzekło się dwóch — ich sprawy znajdowały się w tak opłakanym stanie, że bardziej opłacało się sprzedać ojcowskie ziemie, niż je utrzymywać. To, co powstało z połączenia dwóch majątków można było nazywać księstwem tylko w edyktach królewskich. Wkrótce potem odważny Rodergo, trzeci brat, poległ w starciu z argosskimi piratami i Rimjeros już zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że teraz nazywać go będą „księciem Kanjalo”, gdy znalazła się niewiasta, w dodatku z bogatego rodu, która twierdziła, że nosi potomka zmarłego księcia. W efekcie długiego rozpatrywania sprawy, księstwo, nie ustępujące domenie Hurralid, które otrzymywał przy narodzinach następca, przypadło jakiemuś trzymiesięcznemu niemowlakowi i jego sprytnej matce. Stała się ona najbogatszą kobietą w Zingarze, albowiem stary król nie posiadał się z radości, że ma wnuka i na wszystkie sposoby wyróżniał i obdarowywał synową. Nawet po śmierci ojca, Kratios, gdy zasiadł na złoconym tronie w Górnym Pałacu Kordawy, odmówił podważenia decyzji jedynego duchownego i świeckiego sądu. Z Rimjerosa, który odstąpił od ziem brata, śmiał się cały kraj… I musiał przejechać trzy tysiące lig, żeby pierwszy napotkany przy ognisku człowiek rzucił mu w twarz obelżywe przezwisko! Książę był już gotów wszcząć bójkę, gdy dotarło do niego, jakim imieniem przedstawił się ten człowiek. — Conan z Cymmerii? — powtórzył i wreszcie dokładnie przyjrzał się nieznajomemu. Mężczyzna siedzący przy ognisku wyglądał na jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat, ale zmrużone niebieskie oczy mogły równie dobrze należeć do czterdziestoletniego mężczyzny lub siedemnastoletniego młodzieńca, w zależności od tego, czy się śmiały, czy

patrzyły z uwagą i skupieniem. Gęste czarne włosy spadały mu nieporządną grzywą na ramiona, twarz i ręce giganta pokrywały stare szramy, świadczące o wielu walkach. Mięśnie pod opaloną skórą były tak wypukłe, że przypominały poruszające się żmije. Łącząc to, co zobaczył, z wypowiedzianym imieniem, Rimjeros z ciekawości zapomniał o obrazie i wypalił: — Czy nie jesteś tym Conanem, który pod imieniem Amry Lwa trzymał w strachu całe południowe wybrzeże? Zdaje się, że za głowę tego rozbójnika wyznaczono niezłą sumkę… — Pięć pełnych miar złotych peset — nie bez zadowolenia skinął głową rozbójnik. — Ale jak widzisz moja głowa jest ciągle ze mną, chociaż z biegiem lat wyznaczają za nią coraz to wyższe nagrody. — Czy nie przed chciwymi tych nagród uciekłeś na wschód? — uśmiechnął się Rimjeros. — Ale tu nie ma mórz, na których mógłbyś zabłysnąć talentem rozbójnika i marudera. Niebieskie oczy na chwilę gniewnie się zmrużyły i spojrzały badawczo na księcia. Rimjeros zdążył pomyśleć, że teraz już na pewno dojdzie do bójki, gdy barbarzyńca uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie. — Kiedy byłem takim kogucikiem jak ty, chłopcze, też chciałem rzucać się do gardła każdemu, kto urządzał sobie ze mnie kpiny — zauważył spokojnie Conan. — Zresztą, takich ludzi z biegiem czasu ubywało. Rozgarnął węgle, zdjął jeden z rożnów i zaczął jeść dymiące aromatyczne mięso. Widział, że Rimjeros siedzi nieruchomo, w napięciu prostuje plecy i ze złością wpatruje się wygłodniałym wzrokiem w ziemię, więc z dobrze odegranym zdziwieniem zapytał: — Nie chcesz jeść? Chcesz? W takim razie czemu nie jesz? — Dziękuję — odpowiedział powściągliwie Rimjeros i wziął drugi rożen. Mięso było miękkie i soczyste, chociaż miało dziwny zapach, jak pomyślał książę, który nigdy wcześniej nie próbował kozła, choć wiedział, że jadają go najbiedniejsi ludzie. Zresztą, nieprzyjemny zapach prawie zabijał aromat dymu i żywicy syczącej na świeżych gałęziach. Conan ukradkiem obserwował, jak Zingarczyk, starając się zachować na twarzy maskę

obojętności, chciwie szarpie mięso, parząc sobie język i wargi. Cymmerianin miał niezły ubaw, drażniąc tego młodego zawadiakę. Równocześnie cieszył się, że widzi na drugim końcu świata człowieka z Zachodu. Miał już serdecznie dość okrągłych twarzy, we wszelkich odcieniach żółci. Po zaspokojeniu pierwszego głodu, Zingarczyk, najwidoczniej z wdzięczności, stał się mniej pyszałkowaty i bardziej rozmowny. Na pytanie Conana, co właściwie robi zingarski książę w tych opuszczonych przez Mitrę stronach, Rimjeros krzywiąc wargi, odpowiedział: — Wiozę drogocenny dar dla władcy bajecznego Khitaju. Jeśli kręciłeś się w pobliżu, to pewnie słyszałeś o moim poselstwie: oddział złożony z trzech setek ludzi nie może przejść nie zauważony. — Ten, który teraz stoi w górze rzeki? — odezwał się Conan. — A więc to twoi wojownicy? Nie za dużo tam mieczy jak na pokojowe poselstwo? Słysząc w głosie nieznajomego kpinę, Rimjeros wyprostował się i odparł wyniośle: — Jeśli nie doleciałeś tu powietrzem, barbarzyńco, powinieneś wiedzieć, że droga przez pustynię, stepy i góry nie należy do najbezpieczniejszych. Straciłem po drodze tylko piętnastu ludzi, a mogłem stracić dużo więcej. — Nie wątpię — odpowiedział wesoło Conan. — Mnie samemu zdarza się ciągle ostrzegać przyjaciół, żeby nie leźli na rożen. Zwłaszcza Sillę — dziewczynę równie zadziorną jak ty. Dla Sagratiusa nie ma rzeczy trudnych — zwłaszcza gdy ma pełną butelkę. Niejedno tu już widzieliśmy — żmije, drapieżne kwiaty i czarny lotos. Rimjeros obejrzał się niespokojnie. — My? A ja myślałem, że jesteś sam. Wspomniałeś przynajmniej o dwóch osobach — gdzie one są? — Właśnie na nich czekam — odparł Conan ziewając. — Rozminęliśmy się przy górskim jeziorze i chyba ich trochę wyprzedziłem. Wstał i przeciągnął się, rozruszając zastygłe mięśnie. Poruszał się z naturalnością wielkiego dzikiego kota, wydawało się, że nie zmienia pozycji, lecz przelewa się z jednego

miejsca na drugie. — Chyba już najwyższa pora urządzić nocleg. A może wolisz przedzierać się do swoich? — zapytał Conan księcia. — To niedaleko stąd, zanim zajdzie księżyc, będziesz wylegiwać się w swoim namiocie na jedwabnych poduszkach. Nie doczekawszy się wyraźnej odpowiedzi, Conan sięgnął po sakwy i z leżącej najdalej zaczął wyciągać ciasno zwinięty pled z wielbłądziej sierści — była wczesna wiosna, słońce już przypiekało, ale ziemia jeszcze się nie nagrzała i nocą robiła się zimniejsza od lodu. W Rimjerosie zakipiała złość. Co za pechowy dzień! Ta nieoczekiwana kolacja przy ognisku — śmierdzące mięso kozła, popite domowym, niezbyt mocnym winem — wydawała się księciu ukoronowaniem wyjątkowo nieudanego dnia. W dodatku potraktowano go jak psa przybłędę: rzucono mu kość i litościwie poklepano po karku. Już choćby za to o wiele znamienitsi ludzie pożegnaliby się z życiem, jeśli nie na szafocie, to w pojedynku. Jednak bardziej niż litościwie dobroduszny ton drażniły Zingarczyka kpiny wypowiadane ze spokojnym przekonaniem. Czyżby ten dzikus naprawdę sadził, że jeśli ma przy sobie długi miecz, to może bezkarnie drwić z księcia krwi? — Nie, dziękuję — odpowiedział Rimjeros, wstając. — Lepiej wrócę do obozu, na pewno się niepokoją i zaraz wyślą żołnierzy na poszukiwania. — Sięgnął ręką do mieszka przy pasie, jakby po pieniądze. — Mięso było wspaniałe, chociaż trochę cuchnęło. Dobra kolacja warta jest niezłych pieniędzy. Conan, który już leżał przy ognisku, uniósł się na łokciu. — A niech mnie! — splunął. — Możesz zjeść swoje pieniądze na deser, Rimjerosie Dumny. A może jednak masz zamiar przywieźć do Kordawy moją głowę, skoro płacisz złotem za gościnność? Rimjeros nic nie odpowiedział, tylko zacisnął zęby i cieszył się z ciemności, w których nie widać, że się zarumienił — już drugi raz w ciągu tak krótkiego czasu, co mu się nigdy nie zdarzało. „I za to też mi zapłacisz” — pomyślał, a głośno powiedział: — Żegnaj. I jeszcze raz dziękuję.

Conan burknął coś niezrozumiale. Najpewniej już spał. Po przejściu stu kroków w górę rzeki, książę ochlapał wodą płonącą twarz. Jego wściekłość nie miała granic. Jeszcze nikt nigdy nie śmiał rozmawiać z nim takim tonem — nawet królewski brat! Przyszło mu do głowy porównanie ze zbłąkanym psem, którego nakarmili i przegonili, więc rozzłościł się jeszcze bardziej. — Miecz położył obok siebie w pochwie — mamrotał książę, patrząc ciemnymi oczami na księżyc w pełni. — Gdyby tak po cichutku zakraść się, odrzucić pochwę kopniakiem i jednocześnie uderzyć… Przywieźć do Kordawy głowę Conana Cymmerianina! Ha! Rimjeros — pogromca Amry! Tego samego Amry, który trzymał w strachu całe Czarne Wybrzeże! Hola, Jerro, zwariowałeś? Czy nie słyszałeś, że on może uderzeniem pieści powalić bawołu? Ale strach ma wielkie oczy… Choć strach miał wielkie oczy, jeszcze większa okazała się pokusa powrotu do ojczyzny jako zwycięzca legendarnego króla rozbójników. Jak on śmiał drwić z księcia krwi! Oczywiście zabójstwo we śnie niezupełnie jest zgodne z kodeksem honoru, ale czy Conan nie został skazany na śmierć jeszcze przez ojca Rimjerosa? A barbarzyńcy śpią po nocach i to, jak mówią, śpią twardo. Nie byłoby trudno go zabić, wystarczyło tylko zaatakować, zanim tamten sięgnie po miecz. Zadanie komplikował fakt, że poza długim kindżałem innej broni Rimjeros nie miał — strzały zmarnował goniąc białą łanię. „Ale przecież zdarzało ci się iść na wilka z samym tylko kindżałem — dodawał sobie otuchy książę. — Ten osiłek nie jest straszniejszy od przywódcy stada, którego wy, panie, położyliście zeszłej zimy, wywołując przerażony pisk, a następnie oklaski dam”. Rimjeros rzeczywiście pokonał wtedy drapieżnika sam, lecz zupełnie zapomniał, że przedtem tego wilka żołnierze trzy doby ganiali po lesie, nie dając mu ani na chwilę odpocząć, a potem pognali otoczonym siatką i czerwonymi chorągiewkami tunelem na wielką arenę, gdzie czekał uzbrojony książę w kolczudze. Skórę tego wilka podarował Rewglenie, której śliczna twarzyczka stała się jeszcze śliczniejsza od rumieńca, który oblał jej policzki…

Zdecydował, że podejdzie Conana po wodzie — nieustający szmer strumyka i szelest wiatru w gęstych trzcinach oszuka nawet czujny słuch barbarzyńcy. Rimjeros poczekał, aż księżyc schowa się za wierzchołkami drzew i zaczął schodzić w dół. …Zgodnie z zasadami wszystkich nocujących w lesie, Conan, zanim się położył, dorzucił do ogniska ogromne polano — połowę pnia przewróconego drzewa. Pień palił się powoli od środka ku końcom i bezkształtna bryła, jaką wydawał się Cymmerianin owinięty z głową w pled, była doskonale widoczna w świetle żaru. Książę podkradł się bliżej i zamarł w trzcinie, wyciągnięty jak struna. Żeby sprawdzić, czy barbarzyńca śpi mocno, Rimjeros rzucił w trzciny kilka kamyków, które zaszemrały w zeszłorocznych wyschniętych łodygach jak żywe zwierzątka. Ale bury pled nawet nie drgnął. Rękojeść miecza i krawędź pochwy, wystająca spod niego, lśniły czerwonawo w świetle ognia. Rimjeros skradał się jak kot po dachu, krok za krokiem podchodził coraz bliżej do ogniska. Nie po raz pierwszy tak podchodził zwierzynę, jak gdyby zlewając się z trawą, ziemią i krzewami. To była ciężka praca, ale książę wiedział z doświadczenia, że posuwając się niepostrzeżenie, można podejść najbardziej płochliwą zwierzynę. A barbarzyńca, który poprzednio usłyszał go jeszcze w zaroślach bambusa, był niewątpliwie taką zwierzyną. Pochylił się nad śpiącym człowiekiem i policzył do dziesięciu, żeby uspokoić drżące z podniecenia ręce. Cymmerianin spał. Nawet z cicha posapywał. Książę prawą ręką wyciągnął z pochwy kindżał, a lewą sięgnął po miecz barbarzyńcy. Wymacał, nie patrząc, chłodną rękojeść miecza, jednym ruchem odrzucił go na bok, jednocześnie robiąc zamach kindżałem. Ostrze wycelował prosto w lewą łopatkę Cymmerianina. Z szybkością atakującej żmii, nie, raczej z szybkością białej błyskawicy Mitry, wysunęła się spod pledu ręka i dwoma palcami ścisnęła prawy nadgarstek Zingarczyka. Rimjeros zawył z nieludzkiego bólu i wypuścił kindżał. W następnej chwili rękę miał wykręconą za plecy, a on sam, wyjąc, jakby łamano go kołem, pochylony był twarzą do ziemi, niemal dotykając jej ustami.

— A więc tak się teraz płaci w Zingarze za postój? — usłyszał nad sobą znajomy głos, w którym nie usłyszał ani jednej przyjaznej nutki. Chociaż, o dziwo złości też w nim nie było. Tylko bezgraniczna pogarda. — Jeśli tak postępują w Kordawie książęta, co robią wasi rozbójnicy? — Puuść… — wychrypiał zgięty Rimjeros. Z bólu robiło mu się ciemno przed oczami. Wyraźnie słyszał, jak trzeszczą mu kości wychodzące ze stawów. Conan puścił jego rękę i kopnął go w wystający chudy zadek, opięty liliowymi aksamitnymi spodniami. Książę poturlał się po trawie. Cymmerianin odszedł na bok i podniósł swój miecz. — Naprawdę myślałeś, że będę chrapał i czekał, aż zechcesz wysłać mnie prosto na Szare Równiny? — zainteresował się. Książę, na czworakach, milczał, ciężko dysząc. Twarz miał umazaną ziemią. — Jeśli oddasz mi nóż, będę walczył z tobą nożem, jeśli nie, przegryzę ci gardło — wychrypiał w końcu. — Walczył? — zdziwił się szczerze Conan. — Z tobą? Gdy szedł w stronę księcia, zły uśmiech wykrzywił mu wargi. Cienki pałasz ze świstem wyskoczył z pochwy. Rimjeros cofnął się. Spodziewał się, że teraz najzwyczajniej w świecie zabiją go na miejscu, ale znalazł jeszcze w sobie siłę, żeby krzyknąć: — Potwór! Cymmeriański cap, który żre cuchnącą koźlęcinę! Daj mi broń, a ja… — Obejdziesz się bez tego, szczeniaku — wycedził przez zęby Conan i chlasnął go giętką klingą po plecach. — Wynoś się stąd! Zejdź mi z oczu, bo jak nie, to przysięgam na Croma, tak cię upiększę, że rodzona królowa matka cię nie pozna! I stal znowu opadła na plecy księcia, ścinając w locie pukiel potarganych długich włosów. — Precz! Purpurowy ze wstydu i złości Rimjeros ledwo zdążył uchylić się przed następnym uderzeniem, przeturlał się i schował w krzakach. Tam zerwał się i po odbiegnięciu na bezpieczną odległość krzyknął, wygrażając barbarzyńcy pięścią:

— Zapłacisz mi za to, pożeraczu koziego mięsa! Moje ciało jest święte, pomści mnie sam Mitra, opiekun naszego rodu! Pożre cię cuchnąca paszcza Nergala, ty… Conan splunął i zrobił krok w stronę Rimjerosa. Ten natychmiast odwrócił się i zniknął za drzewami. — Co za mięczak — wymruczał Cymmerianin, znowu kładąc się przy ognisku. — Trzeba było rozpruć mu gębę od ucha do ucha, żeby mógł ją rozdziawiać jeszcze szerzej… Od razu widać, że nigdy nie spał na gołej ziemi, inaczej wiedziałby, że każdy krok dudni jak grom… Nie słyszał, jak Zingarczyk skrada się rzeką, ale ledwie ten wyszedł na brzeg, Conan obudził się od huku tych ostrożnych kroków i dość długo leżał czekając, aż przyspieszony oddech myśliwego rozlegnie się tuż nad jego uchem. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, więc Conan, biorąc przykład z dużych drapieżników, które każdą wolną chwilę wykorzystują na sen, zwinął się pod pledem i zasnął, gdy tylko zamknął oczy. II W DRODZE Gołąb Trzydziesty Drugi: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Karrskich Wysp. Panu i bratu mojemu oznajmiam, że w końcu po długiej i trudnej drodze wstąpiliśmy na ziemie Imperium Khitaju. Zginęło jeszcze dwóch ludzi, także rycerz Rokkje de Wejzar. Spadli w przepaść, potykając się na jednym z tych okropnych mostów. Do tej pory dziwię się, jak nam się udało przez niego przejść, przecież to była cieniutka pajęczyna nad przepaścią. Zrobiono go ze szczególnego gatunku trzciny, występującego tylko tutaj. Jest ona zadziwiająco mocna, tak więc zawiązaliśmy koniom oczy i bez trudu przeprawiliśmy się po tym trzęsącym się mostku. Ale wystarczyło, żeby któryś z ludzi

spojrzał w dół i balansując na krawędzi, padał na wznak, nie czując ani rąk, ani nóg. Tak właśnie spadł mój giermek i pomocnik tego nicponia Alonna, mojego kucharza. Tego ostatniego nie byłoby mi wcale żal, a teraz życzę mu wiecznego trwania w szponach Nergala, albowiem, próbując go utrzymać, spadł również zacny Rokkje. Nie zdołaliśmy podnieść ciał z dna przepaści, tylko usypaliśmy na jej krawędzi wysoki kopiec upamiętniający sławnego rycerzu. Niechaj Złocistolicy uspokoi jego dzielną duszę! Poza tym przypadkiem, wszystko z dnia na dzień idzie coraz lepiej. Zaczęły się pojawiać osady, ziemie uprawne, a wraz z nimi i drogi. Za nami są już góry i bagna, teraz mamy przed sobą bezkresne dżungle, pełne doświadczonych już oraz zupełnie nowych niebezpieczeństw. W dalszym ciągu brak nam szczęścia do przewodników — łajdaki uciekają nocą przerażeni, gdy tylko usłyszą w zaroślach wściekły ryk tygrysa, choć te szlachetne drapieżniki jeszcze ani razu nie napadły na obóz. Jest jeszcze jeden zabawny drobiazg, który, łudzę się nadzieją, wywoła u ciebie, bracie mój, uśmiech niedowierzania: wyobraź sobie, że nie w Argossie i nie w Zingarze, a tutaj, na końcu świata, spotkałem Conana z Cymmerii, znanego na Czarnym Wybrzeżu jako Amra. Nasze spotkanie nie było przyjazne, natknąłem się na niego przypadkiem w lesie. Chociaż byłem niemal bezbronny, Conan o mało co nie zapłacił życiem za wszystkie łajdactwa, jakich dopuścił się na naszych wodach. Zdołał mi jednak umknąć i od tamtej pory węszy dookoła naszego obozu w nadziei, że uda mu się mnie zaskoczyć — już nie raz natykaliśmy się na ślady jego postojów. Podwoiłem nocne straże. Mam nadzieję, że zdołam go złapać i przywieźć do Zingary, tobie na uciechę — jeśli nie całego, to chociaż jego głowę. Gołębi w klatce zostało tylko dziesięć i dlatego nie chcę ryzykować wysyłania ptaka, dopóki idziemy pod duszącym sklepieniem lasów. Jak tylko dojdziemy do jakiegoś przyzwoitego miasta, znowu dam o sobie znać. Oddany ci książę Rimjeros, pan Laru

Rimjeros starannie schował cieniutki ryżowy papier w dwie warstwy skóry, wyciągnął z klatki gołębia i przymocował list ptakowi do nóżki. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że z pięciu wypuszczonych gołębi do Kordawy dotarł w najlepszym razie jeden, ale i tak co jakiś czas wysyłał nowy list — nie tyle z myślą o bracie, ile o matce. Królowa Theodoris należała do tych trzech osób, które książę wtajemniczył w swoje ambitne plany strącenia brata z tronu. Dla swojego najmłodszego syna królowa gotowa była poruszyć niebo i ziemię, na co on odpowiadał pobłażliwym przywiązaniem, pozwalając uwielbiać się, ale tak, by mu to zbytnio nie doskwierało. Matczyna miłość mogła okazać się bardzo przydatna, zwłaszcza jeśli matka jest królową Zingary. Na wieść, że król wysyła młodszego brata z darami dla imperatora Khitaju, królowa początkowo przeraziła się. Lecz jako kobieta mądra, szybko doszła do wniosku, że jeśli książę otrzyma pewną eskortę, to nic nie przeszkodzi mu powrócić do ojczyzny cały i zdrowy, najpóźniej za dwa lata. Do tego czasu podejrzenia jego panującego brata — jeśli on w ogóle zaczął coś podejrzewać — najpewniej się rozwieją, a książę Rimjeros wróci jak bohater narodowy, dzielny rycerz, który był na końcu świata i pokonał niewyobrażalne niebezpieczeństwa na sławę i chwałę ojczystej Zingary. Powiedziała o tym wszystkim synowi i on, wprawdzie niechętnie, udał jednak zainteresowanie czekającą go podróżą i dumę z powierzonej mu misji. Królowa, która pozostała w samym sercu wrogiego obozu, nie omieszkała wysłać razem z księciem drugiego uczestnika spisku — barona Marco. Stary wojownik miał własne porachunki z obecnym królem Zingary: na samym początku swojego panowania król, dwukrotnie wycofując się, przeciągnął wojska nieprzyjaciela przez ziemie barona. Zingarscy dowódcy zwabili Aquilończyków w głąb kraju i jednocześnie pozbawili ich łupów, przez palenie za sobą wszystkich siół i wiosek. Rozeźleni Aquilończycy dokończyli spustoszenia, równając z ziemią wszystko, co jeszcze stało im na drodze. Tę niewielką armię udało się potem stosunkowo łatwo rozbić, i król był zachwycony takim sposobem wykańczania przeciwnika.

Ale stary wojownik, weteran wielu bitew i pochodów, baron Marco, otwarcie oburzał się tak okrutnym traktowaniem własnego narodu, a zwłaszcza należących do niego, barona, ziem… i wtedy popadł w niełaskę. Po tym fakcie królowa bez trudu przekonała odsuniętego od łask dworzanina, że pokrzywdzony Rimjeros to prawdziwe uosobienie wszystkich nadziei narodu. Niezłe pociągnięcie: przekonać barona Marco, że najlepszym królem Zingary będzie Rimjeros, oznaczało przekonać tym samym całą armię. Stary wojownik miał ogromny autorytet wśród prostych żołnierzy i gdyby król wysłał przeciwko baronetowi Ronno swoje wojska, najpierw napotkałby bunt drobnej szlachty, której ziemie znajdowały się pod protektoratem baronatu, a potem byłby zmuszony zdławić, jeśli nie powstanie, to w każdym razie demonstrację niezadowolenia we własnej armii. Gdyby król znalazł się na jednym wzgórzu, baron na drugim, a zingarska armia pośrodku, więcej niż dwie trzecie wojska poszłoby za baronem. Marco da Ronno umiał być i panem, i ojcem, i dowódcą, i wiernym psem. Szlachetny rycerz Marco da Ronno miał tylko jedną wadę: w pokrytej srebrną siwizną głowie mogła pomieścić się tylko jedna myśl. Gdy raz uwierzył, że Rimjeros jest przyszłym zbawcą Zingary, więcej o tym nie myślał i żadne idiotyczne poczynania księcia nie mogły zmienić jego zdania. Przypisywał je zapalczywości, młodości, zbytniej namiętności do ryzyka i niebezpieczeństwa. Czasem nawet nazywał księcia „władcą”, absolutnie nie krępując się obcych uszu, a siłą swojej wiary zaraził tych, którymi dowodził. I jeśli samemu Rimjerosowi obojętny był cel pochodu, to młodzi szlachcice dumni byli z powierzonej im misji. Królowa matka od dzieciństwa uczyła syna powściągania emocji i nie odreagowywania złego humoru na tych, którzy są potrzebni, bądź mogą się kiedyś przydać. Dlatego większa część oddziału nic miała pojęcia o gwałtownych atakach wściekłości i rozdrażnienia. A gdy książę miał dobry humor, okazywał się wielkoduszny, szczodry i dowcipny. Pochód, tak bezsensowny i głupi z jego punktu widzenia na początku, miał swoją dobrą stronę: po

zakończeniu misji Rimjeros wracał do Zingary z setką oddanych mu bezgranicznie rycerzy, zahartowanych w niełatwym marszu. Trzecim spiskowcem był jaśnie oświecony książę Pastrela, ochmistrz dworu. Ten zręczny i sprytny dworzanin od dawna kochał się w królowej. W młodości słynęła ona z wyjątkowej urody, a wiek dojrzały przydał jej tylko majestatu. Stary książę czcił ją — tak jak królowa czciła swojego syna. Jego uwielbienie było tym silniejsze, im bardziej niemożliwe stawało się zdobycie przedmiotu namiętności. Królowa obdarzała go przyjaźnią, nawet miłością, ale nigdy nie zdradziła męża — ani gdy żył, ani po jego śmierci. Wydawało się jej — i miała rację — że po namiętnej nocy książę mógłby nieco zobojętnieć, gdyby przekonał się że jego ukochana nie jest boginią, lecz zwykłą śmiertelną kobietą. Jaśnie oświecony był trzecią pod względem znaczenia figurą w państwie — po królu i Najwyższym Kapłanie Mitry. Królowa nie raz przekonywała się o tym, jak bardzo pomocna może okazać się przyjaźń księcia Pastreli — i nie chciała jej stracić. Krótko mówiąc, chociaż krąg spiskowców nie był duży, należeli do niego i członkowie rodziny królewskiej, i armia, i skarb. Sam Rimjeros nie liczył na sukces, przynajmniej w najbliższych latach. Jego matka była innego zdania i podczas nieobecności uwielbianego syna kontynuowała przygotowania do przewrotu — trzeba przyznać, że nie bez powodzenia. …Książę wyszedł ze swojego namiotu, trzymając w ręku ptaka. Posłuchał jak tłucze się o jego palce maleńkie serce i wypuścił gołębia, leciutko podrzucając go w górę. Obóz rozbito na niewielkim wzniesieniu, które było tylko małym przerywnikiem, skalistą wysepką w morzu drzew. Za nim na nowo zaczynały sienie kończące się lasy przedzielone wąską niteczką drogi i następnego ranka oddział znowu musiał pogrążyć się w wilgotnej duchocie i półmroku dżungli. — Nieprawdaż, panie, szkoda, że tą samą drogą nie mogą do nas docierać wieści z ojczyzny — rozległ się za plecami księcia głos barona Marco. — Czasem żałuję, że nie mam pojęcia o magii. Już rok minął odkąd ostatni raz widziałem żonę i córkę. Nawet nie mogę się dowiedzieć, czy wszystko u nich w porządku…

Ze smutkiem patrzył, jak gołąb wznosi się coraz wyżej w niebo i rozpływa w świetle zachodzącego słońca. — Obcy kraj, obce niebo — wymamrotał baron. — Wkrótce nadejdzie noc i zobaczymy obce gwiazdy… — Czy mi się wydaje, przyjacielu, czy jesteście w kiepskim nastroju? — zwrócił się do niego z uśmiechem Rimjeros. On sam miał doskonały humor. W ciągu trzech dni drogi spotkanie w lesie z dzikusem przerodziło się w jego wyobraźni w bohaterski czyn, nie potwierdzony trofeum tylko dlatego, że książę był nieuzbrojony. Gdy wrócił wtedy do obozu, nawrzeszczał na straż, która zagrodziła mu drogę, nie rozebrany rzucił siana posłanie i spał aż do południa. O swoim spotkaniu z Conanem nie opowiedział nikomu, dopóki wojownicy nie natknęli się w lesie na świeży ślad ogniska nad leśnym strumykiem. Ziemia wokół wody była poznaczona śladami stóp tak wielkich, że nikt nie miał wątpliwości — nie zostawił ich szczupły, niski Khitajczyk, lecz czystej krwi Hyboryjczyk. Tym bardziej że były to ślady butów, a nie plecionych czy drewnianych sandałów, w których chodzili tutaj wszyscy — od biednego mnicha do wioskowego dostojnika. Baron Marco zażądał dokładnej relacji i Rimjeros przedstawił mu spotkanie przy ognisku w takim świetle, że stary wojownik uznał za stosowne podwojenie nocnych wart. Wymógł też na księciu obietnicę, że nie będzie chodził do lasu sam, bez psów. Tego wieczoru przed pójściem na spoczynek, baron wysłał kilka niewielkich oddziałów, by na wszelki wypadek przeczesały okolice obozu. — Wrócił oddział Rinaldo — powiedział posępnie da Ronno. — Znaleźli miejsce, gdzie ten człowiek zatrzymał się na popas. Rinaldo twierdzi, że barbarzyńca nie jest sam. Zechcesz popatrzeć, książę? — Mówił wtedy, że czeka na towarzyszy — najpewniej takich samych rozbójników jak on — odezwał się Rimjeros. — Dawno tam był?

— Jakieś dwa dni temu. — W takim razie szkoda fatygi. Co tam zobaczymy? Poczekam, aż będzie obok nas — wtedy puścimy jego śladem psy i zaszczujemy go jak knura… Rozchmurz się baronie, chodźmy lepiej do mnie, napijemy się wina za to, żeby gołąb doleciał do Kordawy cały i zdrowy! Baron Marco pojaśniał i podkręcił wąsa. — Dziękuję za zaszczyt, panie! Po wejściu do namiotu Rimjeros niemal siłą posadził starego wojownika na rozkładanym fotelu i, nie zwracając uwagi na jego gwałtowne protesty, osobiście nalał do dwóch pucharów ciemnoczerwonego argosskiego wina. — Zapasy się kończą — zauważył z żalem książę, wylewając ostatnie krople z oplecionej flaszy z ciemnego grubego szkła. — W tym kraju nie znają prawdziwych winogron. Co prawda ten napój, nie pamiętam jak go nazywali, no, to co piliśmy w drugiej wsi za przełęczą, był całkiem niezły, chociaż ciut za mocny. — Książę mówi o sake? Podobna do tego, co nasi chłopi robią z pszenicy. Niezła, ale oczywiście nie ma porównania z prawdziwym winem. Gdy wrócimy, rozkażę wytoczyć z naszych zamkowych piwnic beczkę ze złotymi obręczami. Zakopał ją w ziemi jeszcze mój pradziad i kazał spróbować tego wina dopiero sto lat po swojej śmierci. — Musi być boskie — odezwał się Rimjeros, mrużąc oczy jak kot — Mogę mieć nadzieję, że będę obecny przy wyciąganiu tego skarbu? Nie, nie, przyjacielu, nie wstawaj, wystarczy mi twoje skinienie głową. Kiedy wreszcie weszliśmy na ziemie Khitaju, nagle zdałem sobie sprawę, że nasza misja ma się ku końcowi. Miałem wrażenie, że ta tułaczka przez kontynent nigdy sienie skończy, na szczęście droga do domu zawsze wydaje się trzy razy krótsza. Pozostało nam już tylko wystaranie się o audiencję u imperatora i wręczenie mu tego — książę poklepał dłonią wieko ogromnego kufra, w którym leżała szkatułka z darem dla władcy Khitaju. Na postojach kufer zawsze umieszczano w namiocie księcia, a w dzień wieziono go w

specjalnie do tego przeznaczonym powozie. Powóz wyglądał jak jeszcze jedna szkatułka zrobiona z rzeźbionego ciemnego orzecha, niezwykle wartościowa skomplikowana ażurowa konstrukcja na kołach wysokości człowieka. — Ja też chciałbym już zakończyć naszą misję i wrócić do domu — przytaknął baron. — Jednak cieszy mnie ta próba, bowiem w ojczyźnie czekają nas próby i czyny dużo niebezpieczniejsze. — Sza. — Rimjeros przyłożył palec do warg. — Ani słowa o tym. Najpierw trzeba wrócić. A więc, za szczęśliwy powrót i naszego pierzastego posłańca, i nasz. — Ej, ej, ej, patrzcie, co zdobyłam! Silla biegła w podskokach przez zarośla, trzymając nad głową swoją zdobycz. Jej ciemne oczy płonęły radością i dumą. — Turkawka! I to jaka tłusta! Tylko spójrzcie, jakby ją specjalnie tuczyli dla nas na kolację! — rzuciła na trawę zakrwawionego ptaka. — Turkawka? W tych lasach? — zdziwił się Conan. Wziął w ręce jeszcze ciepłe ptasie ciałko. — Rzeczywiście tłusta. Czyżby uciekła z klatki? To co dla nas jest zwyczajne, tutejsi ludzie uważają za coś egzotycznego, mogli ją trzymać jako rzadki okaz… Do licha, coś ty narobiła, głupia dziewczyno! W zakrwawionym kłębku piór trudno było coś zauważyć, ale bystry wzrok Conana od razu wypatrzył ciemną skórzaną obrączkę, ściśle przylegającą do łapki ptaka. Wymacawszy cieniutki sznurek, barbarzyńca odwiązał skórzany pasek i na jego dłoni znalazła się malutka koperta z niemal przezroczystą kartką pokrytą drobniutkim pismem. Silla wzruszyła smagłym ramieniem. — No i co takiego? Rzeczywiście, czyjś gołąb. Mogli go lepiej pilnować — odpowiedziała wydymając wargi. Sagratius zerknął Conanowi przez ramię i zagrzmiał: — Wielki grzech, moja córko! Ale jako były kapłan Mitry mogę ci go odpuścić, albowiem

nie wiedziałaś, co czyniłaś. — O co chodzi? — Rozgniewana dziewczynka tupnęła nogą. — Od kiedy to nie można zabić ptaka w lesie? Conan, mrużąc oczy, wczytywał się w gęste, zdobne w zawijasy pismo. List był napisany w jednym z hyboriańskich języków z taką liczbą zawijasów, zakrętasów i innych niepotrzebnych ozdóbek, że Cymmerianina, i tak mającego trudności z czytaniem, szybko rozbolały oczy. Kinda, chociaż w ogóle nie umiał czytać, też z ciekawością przyglądał się znalezisku. W tym czasie Sagratius, znacząco wskazując martwego gołębia grubym palcem, wyjaśnił: — To nie jest zwykła turkawka, lecz gołąb pocztowy. Niósł komuś ważny list przez tysiące lig, a ty go zastrzeliłaś. Teraz list już nigdy nie dojdzie, przecież my go nie doręczymy! Conan, któremu udało się przeczytać wreszcie kilka pierwszych słów, roześmiał się głośno. — „Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary…!”. — Nie, nie doręczymy, klnę się na Croma! Niech jego posłania same się o siebie troszczą… Ciągle mrużąc oczy, czytał dalej sylabizując i komentując. — No i jak tam się powodzi naszemu niezrównanemu księciu? Coś chyba nie najlepiej. Gdy się idzie po wiszącym moście, trzeba patrzeć w górę, a nie w dół… O, a co to takiego? „…drobiazg… wywoła uśmiech…” Na Bela, opiekuna wszystkich oszustów! To przecież o mnie! „…spotkałem Conana z Cymmerii, znanego na Czarnym Wybrzeżu jako Amra. Nasze spotkanie nie było przyjazne, natknąłem się na niego przypadkiem w lesie. Chociaż byłem niemal bezbronny, o mało co nie zapłacił życiem za wszystkie łajdactwa, jakich dopuścił się na naszych wodach. Zdołał mi jednak umknąć i od tamtej pory węszy dookoła naszego obozu w nadziei, że uda mu się mnie zaskoczyć — już nie raz natykaliśmy się na ślady jego postojów. Podwoiłem nocne straże. Mam nadzieję, że zdołam go złapać i przywieźć do Zingary, tobie na uciechę — jeśli nie całego, to chociaż jego głowę…”. A to pomiot szakala!