conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Luceno James - Maska kłamstw

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

conan70
EBooki
Gwiezdne wojny

Luceno James - Maska kłamstw.pdf

conan70 EBooki Gwiezdne wojny 014. Luceno James - Maska kłamstw
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

James Luceno Janko5 1 Maska kłamstw Janko5 2 MASKA KŁAMSTW JAMES LUCENO Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ

James Luceno Janko5 3 Tytuł oryginału CLOAK OF DECEPTION Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta BARBARA CYWIŃSKA MAGDALENA KWIATKOWSKA Ilustracja na okładce STEVEN D. ANDERSON Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2001 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-919-3 Maska kłamstw Janko5 4 Dla Karen-Ann, jednej z niewielu osób, które naprawdę wpłynęły na losy świata - przynajmniej mojego.

James Luceno Janko5 5 Dawno, dawno temu, w dalekiej galaktyce... Po tysiącach pokoleń żyjących w pokoju galaktyczna Republika zaczyna się kru- szyć. Na Coruscant, w centrum cywilizowanego świata, chciwość i korupcja zżerają galaktyczny senat, czemu nie są w stanie zapobiec nawet talenty najwyższego kanclerza Valoruma. Na peryferiach Republiki zaś statki Federacji Handlowej opanowują hiper- przestrzenne szlaki. Teraz jednak Federacja Handlowa staje się obiektem ataków ze wszystkich sekto- rów, narażona na napaści piratów i terrorystów, domagających się położenia kresu jej tyrańskim praktykom. Nadszedł czas próby dla wszystkich tych, którzy nie szczędzą wysiłków, by utrzymać jedność Republiki - przede wszystkim rycerzy Jedi, którzy od niepamiętnych czasów strzegą pokoju i sprawiedliwości... Maska kłamstw Janko5 6 D O R V A L L A

James Luceno Janko5 7 R O Z D Z I A Ł 1 Skąpany w blasku niezliczonych gwiazd frachtowiec Federacji Handlowej „Stru- mień Przychodów" unosił się leniwie nad alabastrowym płaszczem atmosfery Dorvalli. Identyczny jak miriady swoich braci, przypominał talerz, któremu wycięto środek, pozostawiając dwa masywne ramiona hangarów. W leżącej pomiędzy nimi centrosferze znajdowały się potężne hiperprzestrzenne reaktory. Wygięte ramiona nie stykały się z przodu, jakby projektant zapomniał zamknąć ich krąg. W rzeczywistości jednak ta prze- rwa była zamierzona, bo na końcu każdego z ramion mieściły się olbrzymie szczęki doków i wyloty hangarów. Statek Federacji pożerał olbrzymie ilości ładunku, niczym żarłoczna bestia; od trzech dni jego żerowiskiem była orbita Dorvalli. Głównym towarem eksportowym tej peryferyjnej planety były rudy lommitu, jed- nego z najważniejszych składników transpastalowych szyb i kabin gwiezdnych my- śliwców. Niezgrabne transportowce wynosiły rudę na wysoką orbitę, gdzie towar prze- noszono na samobieżne barki, transportery i kapsuły towarowe, niektóre wielkie jak promy orbitalne, każdy ze znakiem Federacji Handlowej - Płomienistą Kulą. Setki bezzałogowych statków płynęły strumieniem między dorvallańskimi trans- portowcami a pierścieniem frachtowca, przyciągane potężnymi promieniami ściągają- cymi w kierunku przerwy pomiędzy ramionami. Tam urządzenia cumownicze doków wciągały statki przez pole magnetyczne do prostokątnych otworów prowadzących do ładowni. Przed atakami piratów lub innych napastników chroniły frachtowiec patrole czte- rosilnikowych gwiezdnych myśliwców o tępych nosach, pozbawione tarcz, ale za to wyposażone w szybkostrzelne działa laserowe. Pilotującymi myśliwce robotami stero- wał centralny komputer umieszczony w sferycznym centrum dowodzenia frachtowca. Na rufowym wybrzuszeniu centralnej sfery wznosiła się wieża dowodzenia i kon- troli. Na jej mostku postać w długiej szacie przechadzała się nerwowo od jednego wklęsłego iluminatora do drugiego. Tafle iluminatorów ukazywały widok odległych końcówek ramion hangarów i pozornie nieprzerwany strumień kapsuł, połyskujących w świetle centralnej gwiazdy systemu. Za ramionami frachtowca i strumieniem rudobrą- zowych kapsuł lśniła białym blaskiem Dorvalla. Maska kłamstw Janko5 8 - Status - syknęła postać w długiej szacie. Neimoidiański nawigator „Strumienia Przychodów" odpowiedział z ogromnego jak tron fotela stojącego poniżej poziomu rampy spacerowej mostka: - Ostatnia z kapsuł towarowych wpływa na pokład, komandorze Dofine. - Ryt- miczny język Neimoidian akcentował pierwsze sylaby przeciąganych śpiewnie słów. - Doskonale - odparł Dofine. - W takim razie wezwij z powrotem myśliwce. Nawigator odwrócił się w swoim fotelu twarzą do rampy spacerowej. - Już teraz, komandorze? Dofine przerwał niespokojny marsz, by rzucić pełne wątpliwości spojrzenie na członka swojej załogi. Miesiące spędzone w głębokiej przestrzeni tak pogłębiły wro- dzoną nieufność komandora, że nie był już pewien zamiarów nawigatora. Czy tamten kwestionował jego rozkazy w nadziei podniesienia swojej pozycji, czy też może istniał rozsądny powód, by opóźnić powrót myśliwców? Problem ten naprawdę trapił Dofine- 'a; ryzykował utratę twarzy, gdyby okazało się, że nie miał racji, podając w wątpliwość intencje podwładnego. Postanowił zaryzykować, udając, że pytanie wynikało z auten- tycznej troski i nie miało groźnych podtekstów. - Chcę, by odwołano te myśliwce. Im prędzej opuścimy orbitę Dorvalli, tym lepiej. Nawigator skinął głową. - Jak pan sobie życzy, komandorze. Dofine, dowodzący nieliczną żywą załogą „Strumienia Przychodów", miał dwoje zaczerwienionych owalnych oczu z przodu głowy, wydatny pysk i opadające rybie usta. Żyły i tętnice pulsowały tuż pod powierzchnią pomarszczonej, upstrzonej plamami bladozielonkawej skóry. Niewysoki jak na swoją rasę - najsłabszy z miotu, jak mawia- no za jego plecami - ukrywał chude członki pod fałdzistą niebieską szatą i płaszczem o wywatowanych ramionach, bardziej odpowiednim dla duchownego niż dowódcy stat- ku. Nawet jego tiara - wysoki stożek z czarnej tkaniny - sugerowała bogactwo i wysoki urząd. Nawigator ubrany był podobnie, w długą szatę i tiarę, ale jego długi do ziemi płaszcz był jednolicie czarny i prostszy w kroju. Odczytywał dane z urządzeń nawiga- cyjnych otaczających jego muszlowaty fotel przy użyciu gogli, a jego usta zasłaniał płaski, okrągły komunikator. Pokładowym łącznościowcem „Strumienia Przychodów" był wyłupiastooki Sullu- stanin o obwisłych szczękach. Operator centralnego komputera pokładowego był Gra- ninem - trójokim osobnikiem o koźlej twarzy. Zielonoskóry Ishi Tib z wydatnym dzio- bem pełnił funkcję wicekwestora statku. Dofine nienawidził obcych jako członków załogi, ale musiał ich znosić ze względu na pomniejsze koncerny żeglugowe, stowarzyszone z Federacją Handlową: niewielkie spółki w rodzaju Viraxo Shipping albo potężne stocznie, jak TaggeCo i Hoersch- Kessel. Wszystkie inne zadania na mostku wykonywał człekokształtny robot. Komandor ponownie zaczął przemierzać mostek w tę i z powrotem, gdy nagle znów odezwał się Sullustanin.

James Luceno Janko5 9 - Komandorze, Zakłady Wydobywcze Dorvalli informują, że ich należność została zaniżona o sto tysięcy republikańskich kredytów. Dofine machnął lekceważąco długimi palcami. - Powiedz im, żeby sprawdzili swoje rachunki. Sullustanin przekazał słowa Dofine'a i czekał teraz na odpowiedź. - Mówią, że to samo powiedział pan ostatnim razem, kiedy tu byliśmy. Dofine westchnął teatralnie i wskazał na wielki okrągły ekran w tylnej części mostka. - Wyświetl ją. Powiększony wizerunek rudowłosej, piegowatej kobiety rasy ludzkiej ukazał się na ekranie w tym samym momencie, gdy pojawił się przed nim Dofine. - Nic mi nie wiadomo, by kwota zapłaty była niepełna - powiedział bez żadnych wstępów. Oczy kobiety błysnęły. - Nie kłam, Dofine. Najpierw dwadzieścia tysięcy, potem pięćdziesiąt, a teraz sto. Ile będziemy musieli stracić przy następnej okazji, gdy Federacja Handlowa zaszczyci Dorvallę wizytą? Dofine rzucił porozumiewawcze spojrzenie na Ishi Tiba, który uśmiechnął się sła- bo w odpowiedzi. - Wasza planeta leży na uboczu normalnych szlaków przestrzennych - powiedział spokojnie w stronę ekranu. - Równie daleko od Rimmiańskiego szlaku handlowego, jak i od Trasy na Korelię. Ta sytuacja rodzi dodatkowe wydatki. Oczywiście, jeśli jesteście niezadowoleni, zawsze możecie prowadzić interesy z jakimś innym koncernem. Kobieta prychnęła. - Z innym koncernem? Przecież nikogo tu nie dopuszczacie! Dofine rozłożył dłu- gie ręce. - Cóż więc znaczy sto tysięcy kredytów więcej czy mniej? - To wyzysk! Kwaśna mina, jaką przybrał teraz Dofine, wyjątkowo dobrze pasowała do jego obwisłej twarzy. - Proponuję, żeby złożyła pani skargę w Komisji Handlowej na Coruscant. Kobieta prychnęła i zaczerwieniła się ze złości. - To jeszcze nie wszystko, Dofine. Dofine spróbował się uśmiechnąć. - Ach, znowu się pani myli. - Przerwał transmisję, odwracając się twarzą do Ne- imoidianina. - Daj mi znać, gdy zakończymy załadunek. W głębiach hangarów roboty nadzorowały wyładunek kapsuł towarowych ze stacji przeładunkowych wysoko nad pokładem. Garbate kapsuły z bulwiastymi nosami, które nadawały im zadziorny wygląd, wpływały do hangaru unosząc się na repulsorach, a następnie były rozsyłane w zależności od ładunku i przeznaczenia, wymalowanego zakodowanymi znakami na kadłubach. Każdy hangar był podzielony na trzy wysokie Maska kłamstw Janko5 10 na dwadzieścia pięter strefy, których granice wyznaczały rozsuwane wrota. Zazwyczaj najpierw ładowano strefę trzecią, najbliższą punktu centralnego. Jednak kapsuły zawie- rające towary kierowane do portu przeznaczenia innego niż Coruscant lub pozostałe planety Jądra były kierowane do ładowni w strefie pierwszej lub drugiej niezależnie od tego, w którym momencie zostały wniesione na pokład. Po całym hangarze kręciły się automaty strażnicze ze zmodyfikowanymi karabi- nami bojowymi firmy BlasTech, z których część miała końcówki dezintegrujące. Pod- czas gdy roboty wykonawcze przypominały puste w środku pniaki z licznymi gałęziami ramion, jednostki PK o giętkich szyjach, pudełkowate GNK lub płaskostope binarne podnośniki, wygląd robotów strażniczych zainspirowały najwyraźniej struktury kostne któregoś z licznych dwunożnych gatunków zamieszkujących galaktykę. Pozbawione zaokrąglonej głowy i metalowej muskulatury swoich bliskich kuzynów - robotów pro- tokolarnych - roboty strażnicze miały wąskie czaszki w kształcie przepołowionego walca, zakończone z przodu procesorem mowy, a od tyłu nasadzone ukośnie na sztyw- ną, cofniętą szyję. Tym, co odróżniało je od reszty, był jednak plecak z dopalaczem sygnalizatorów i sterczącą z niego ruchomą anteną. Większość robotów ochraniających „Strumień Przychodów" była po prostu koń- cówkami centralnego komputera frachtowca; niektóre z nich jednak zostały obdarzone szczątkową inteligencją. Czoła i piersi tych dowódców zdobiły żółte odznaki podobne do wojskowych, nie tyle ze względu na same roboty, co raczej na użytek istot z krwi i kości, przed którymi odpowiadały. OLR-4 był jednym z robotów-dowódców. Ściskając karabin blasterowy w obu dłoniach, zgięty pod kątem w poprzek klatki piersiowej, robot stał w strefie drugiej hangaru, dokładnie w połowie odległości pomię- dzy wielkimi grodziami wyznaczającymi granice pomieszczenia. OLR-4 rejestrował oznaki ożywionej działalności, jaka toczyła się wokół niego - strumienie kapsuł towa- rowych sunących do strefy trzeciej, hałas innych kapsuł osiadających na pokładzie, nieprzerwane trzaski i zgrzyty pracujących maszyn - ale robił to tylko częścią świado- mości. Zadaniem OLR-4, powierzonym mu przez centralny komputer pokładowy, było wypatrywanie wszelkich odstępstw od normalności: zjawisk nie mieszczących się w przedziale parametrów zdefiniowanych przez komputer. Ogłuszający zgrzyt, który towarzyszył unoszeniu się kapsuły towarowej, biorąc pod uwagę rozmiary statku, mieścił się całkowicie w tym przedziale. Tak samo dźwięki dobywające się z wnętrza kapsuły, które można było przypisać przesuwającym się we- wnątrz towarom. Nie dało się jednak powiedzieć tego samego o syku powietrza uwal- nianego przez zawory bezpieczeństwa ani o metalicznych stukach i zgrzytach, które poprzedziły powolne unoszenie się nietypowo dużej, okrągłej klapy przedniego włazu. Długa głowa OLR-4 okręciła się wokół osi, a jego wypukłe sensory optyczne za- trzymały się na kapsule. Powiększony i wyostrzony obraz transmitowany był do cen- tralnego komputera, który nieustannie porównywał go z bazą podobnych wizerunków. Wszelkie odstępstwa od normy były rejestrowane. W tym samym momencie, gdy fotoreceptory OLR-4 przyglądały się badawczo unoszonej klapie włazu, dodatkowe roboty strażnicze pospieszyły, by zająć pozycje po

James Luceno Janko5 11 obu stronach podejrzanej kapsuły. OLR-4 wysunął podobną do buta stopę, przyjmując postawę bojową, i wycelował w kapsułę swój karabin. Otwarta klapa powinna była ukazać wnętrze kapsuły, zamiast tego jednak ujawniła kolejną, szczelnie zamkniętą. OLR-4 zdołał określić skład chemiczny wewnętrznej klapy, ale jego słabiutki procesor nie potrafił powiązać wyników w żadną logiczną całość. Było to domeną centralnego komputera, który szybko rozwiązał tę zagadkę - jednak nie dość szybko. Zanim OLR-4 zdołał się poruszyć, wewnętrzna klapa wystrzeliła z kapsuły jak ta- ran, z dostateczną siłą, by posłać dwa roboty strażnicze i trzy robocze na sam środek hangaru. OLR-4 i trzy pozostałe roboty natychmiast otworzyły ogień w stronę odstrze- lonej klapy i samej kapsuły, ale blasterowe pociski odbijały się od nich rykoszetem po całej ładowni. Dwa roboty wskoczyły na szeroki kadłub kapsuły, chcąc zaatakować urządzenia od tyłu, ale ich wysiłki na nic się nie zdały. Blasterowe strzały trafiły je wcześniej, rozrywając na cztery części jednego i prawie całkowicie rozsadzając drugiego. Dopiero wtedy OLR-4 uświadomił sobie, mimo swojego skromnego procesora, że nieprzyjaciel znajdował się z tyłu tarana. A sądząc po precyzji strzałów, intruzi byli istotami z krwi i kości. Z kapsułą sunącą powoli nad głową, wśród setek robotów wykonujących przydzie- lone im zadania i nieświadomych wymiany strzałów, OLR-4 rzucił się w bok, ostrzeli- wując się równą serią, by znaleźć się na korzystniejszej pozycji. Blasterowe strzały świszczały nad jego głową i ramionami, przelatywały między nogami. Tuż przed nim dwa z robotów straciły głowy, strącone celnymi strzałami. Trzeci pozostał nietknięty, ale i tak upadł na pokład, oszołomiony nieustannym, zimnym ogniem wyładowań elektrycznych. Wewnętrzne monitory OLR-4 podpowiedziały mu, że jego blaster jest przegrzany i bliski wyczerpania. Choć niewątpliwie świadom sytuacji, centralny komputer nie odwołał rozkazów, więc OLR-4 nie przerwał ognia, próbując skryć się za taranem. Po jego prawej stronie kolejny robot, zestrzelony, spadł z dachu kapsuły, a jego rozszarpany tors wirował niezgrabnie, opadając na pokład, gdzie zmiażdżyła go osiada- jąca kapsuła. Inny robot, pozbawiony nogi, podskakiwał nie przerywając ognia, dopóki nie odstrzelono mu drugiej. Wtedy upadł, tocząc się bezwładnie po pokładzie wśród iskier strzelających z jego syntezatora mowy. OLR-4 uskakiwał to w prawo, to w lewo, unikając blasterowych strzałów. Prawie dotarł już do kapsuły, gdy został trafiony w prawe ramię, a siła wystrzału okręciła go wokół własnej osi. Zatoczył się, ale zdołał utrzymać się w pionie, dopóki nie trafiono go w lewe ramię. Wirując, wylądował na plecach, z nogami zaklinowanymi pod kapsu- łą. Patrząc do góry, zarejestrował kątem oka zbrojny oddział, który wtargnął na pokład frachtowca: kilkanaście dwunożnych istot żywych, ubranych w mimetyczne kombine- zony i czarne zbroje, z twarzami ukrytymi za aparatami do recyrkulacji powietrza, za- opatrzonych w urządzenia do odzyskiwania tlenu, przypominających długie kły. Fotoreceptory OLR-4 skupiły się na istocie rasy ludzkiej, której długie czarne wło- sy opadały w lokach na szerokie ramiona. Serwomotory prawej dłoni robota zacisnęły Maska kłamstw Janko5 12 się na pręcie spustowym blastera, ale jedyną odpowiedzią przeciążonej broni był żało- sny syk, po którym blaster odmówił dalszej pracy. - O-och -jęknął OLR-4. Długowłosy mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił się i wypalił. Czujniki ciepła OLR-4 przekroczyły przewidzianą dla nich skalę, a przeciążone systemy zawyły. Zanim stopiły się wszystkie obwody, robot przekazał ostatni obraz do centralnego komputera, po czym przestał istnieć. Uspokajający szum urządzeń na mostku „Strumienia Przychodów" przerwał zgrzytliwy ton dobiegający z matrycy skanera. Sunąc wzdłuż rampy dowodzenia, Daul- tay Dofine zapytał o powód hałasu robota stojącego przy skanerze. - Monitory dalekiego zasięgu donoszą o pojawieniu się grupy niewielkich statków zbliżających się w naszym kierunku z maksymalną prędkością- odpowiedział robot monotonnym, metalicznym głosem. - Co? Co powiedziałeś? Dalszych wyjaśnień udzielił Sullustanin. - Identyfikatory rozpoznały statki typu CloakShape i jedną kanonierkę klasy Tem- pest. Dofine'owi szczęka opadła ze zdumienia. - To atak? - Komandorze - odezwał się znów robot - statki nadal się zbliżają. Dofine machnął gwałtownie w stronę wielkich monitorów. - Chcę je zobaczyć! - Ruszył w stronę ekranu, gdy nagle usłyszał inny niepokojący dźwięk, tym razem dochodzący ze stanowiska operatora systemów statku, również ulokowanego poniżej rampy. - Centralny komputer informuje o zakłóceniach w strefie pierwszej hangaru, w prawym ramieniu statku. Dofine spojrzał na Granina. - Jaki rodzaj zakłóceń? - Roboty ostrzeliwują jedną z kapsuł towarowych. - Bezmyślne maszyny! Jeśli zniszczą ładunek... - Komandorze, ekran pokazuje już myśliwce - zameldował Sullustanin. - Może to tylko spięcie - zasugerował Granin. Dofine popatrywał czerwonymi oczami to na jednego członka załogi, to na dru- giego, czując rosnący niepokój. - Gwiezdne myśliwce zmieniają kurs. Formacja rozpada się na dwa oddziały. - Sullustanin odwrócił się w stronę Dofine'a. - Lecą w szyku charakterystycznym dla Frontu Mgławicy. - Front Mgławicy! - Dofine pospieszył w stronę ekranu i wskazał palcem czarny kształt kanonierki. - Ten statek to... - „Jastrzębionietoperz" - powiedział szybko Sullustanin. - Statek kapitana Cohla. - To niemożliwe! - prychnął Dofine. - Nie dalej jak wczoraj widziano go na Mala- starze. Żuchwy Sullustanina drżały lekko, gdy wpatrywał się w ekran.

James Luceno Janko5 13 - Ale to jego statek. A tam, gdzie pojawia się „Jastrzębionietoperz", musi być i sam Cohl. - Myśliwce przegrupowują się do ataku - zameldował robot. Dofine zwrócił się w stronę nawigatora. - Uruchomić systemy obrony! - Centralny komputer melduje, że w prawym hangarze nadal trwa strzelanina. Osiem robotów strażniczych zostało zniszczonych. - Zniszczonych? - Systemy obrony mają na celu gwiezdne myśliwce Frontu Mgławicy. Tarcze ochronne podniesione. - Myśliwce strzelają! W prostokątnych iluminatorach eksplodowało nagle jasne światło, a mostek za- drżał od wstrząsu dość silnego, by przewrócić robota. - Turbolasery odpowiadają ogniem! Dofine odwrócił się w stronę iluminatorów w samą porę, by zobaczyć kreski pul- sującego czerwonego światła z centralnie zamontowanych baterii laserowych. - Gdzie są najbliższe posiłki? - W najbliższym systemie słonecznym - powiedział nawigator. -To „Akwizytor". Jest lepiej uzbrojony niż „Strumień Przychodów". - Wyślij prośbę o wsparcie! - Czy to rozsądne, komandorze? Dofine rozumiał jego zastrzeżenia. Prośba o ratunek zawsze była poniżająca. Ale Dofine był pewien, że zrekompensuje upokorzenie, jeśli zdoła ocalić ładunek „Stru- mienia Przychodów". - Rób, co powiedziałem - polecił nawigatorowi. - Myśliwce przegrupowują się do ponownego ataku - zameldował Sullustanin. - Gdzie są nasze myśliwce? Dlaczego nie ruszają do kontrataku? - Odwołał je pan, komandorze - przypomniał nawigator. Dofine machnął gwał- townie ręką. - No to wypuść je, ale już! - Centralny komputer prosi o zgodę na odcięcie strefy drugiej prawego hangaru. - Potwierdzam! - zawołał Dofine. - Odetnij ją, szybko! Maska kłamstw Janko5 14 R O Z D Z I A Ł 2 Zamaskowana grupa, która wtargnęła na pokład „Strumienia Przychodów", była prawdziwą zbieraniną, równie zróżnicowaną, jak załogi gwiezdnych myśliwców, które zapewniały im wsparcie: ludzie i istoty innych ras, płci męskiej lub żeńskiej, krępi i szczupli. Ubrani w maskujące kombinezony i matowe, czarne zbroje, w butach bojo- wych z przyssawkami i goglach, wypadli zza tarana, który pozwolił im zaatakować z zaskoczenia, ostrzeliwując się z najnowocześniejszej broni zaczepnej i zawieszonych na ramionach zakłócaczy pola. Garstka robotów, które trzymały się jeszcze na nogach, padła na pokład, oderwane kończyny pryskały na wszystkie strony. Mężczyzna, w którego nie trafił OLR-4, odważnie wyszedł na środek hangaru, sprawdził odczyt na komunikatorze noszonym na nadgarstku, po czym zdjął aparat do recyrkulacji powietrza i gogle. W powietrzu pozostał przenikliwy zapach walki - ozonu i stopionego metalu. - Atmosfera zdatna do oddychania - oznajmił pozostałym członkom grupy. - Ale poziom tlenu niski, jak na czterech tysiącach metrów. Zdejmijcie maski, ale miejcie je pod ręką... zwłaszcza wszyscy uzależnieni od t'bac. Przy wtórze stłumionych śmiechów oddział wykonał polecenie. Po zdjęciu aparatu twarz mężczyzny nadal przypominała maskę -ciemna skóra, gę- sta broda i sztywne czarne włosy, a na czole, od skroni do skroni, wytatuowany rząd małych rombów. Fiołkowe oczy beznamiętnie analizowały uszkodzenia. W zasięgu wzroku nie było ani jednego robota strażniczego, ale szczątki tych, któ- re unicestwili, zaśmiecały pokład. Roboty wykonawcze kontynuowały swoje zadania, niezmordowanie kierując kilka kapsuł do ich miejsc przeznaczenia. Jeden z ludzi kopnął na bok uszkodzone ramię robota strażniczego. - Te urządzenia mogą stać się niebezpieczne, jeśli kiedyś nauczą się myśleć jak na- leży. - I strzelać jak należy - dodał brodacz. - Niech pan to powie Rasperowi, kapitanie Cohl - powiedział Boiny, Rodianin. - To robot go wykończył. - Boiny, zielonoskóry samiec o okrągłych oczach, podrapał się po gęstych, giętkich, żółtych kolcach porastających ryjek.

James Luceno Janko5 15 - Miał robot szczęście, i tyle - zauważyła Rodianka. - To nie znaczy, że macie traktować to tutaj jako ćwiczenia -ostrzegł Cohl, przy- glądając się każdemu po kolei. - Komputer centralny przyśle tu niedługo dodatkowe jednostki, a mamy do przejścia prawie kilometr, zanim dotrzemy do mostka. Intruzi rozejrzeli się po zaokrąglonym hangarze, którego sklepienie ginęło gdzieś wysoko. Ponad głowami mieli masywne dźwigary i belki, wyciągarki, tunele napraw- cze i wyciągi - plątanina przewodów w rzadkiej atmosferze. Kobieta rasy ludzkiej - jedyna w tym gronie - gwizdnęła cicho. - Na krańce gwiazd, można by tu pomieścić całą armię inwazyjną. Miała skórę równie ciemną jak Cohl i krótkie brązowe włosy, okalające szczupłą, trójkątną twarz. - To by oznaczało, że muszą wydać cząstkę swoich zysków, Rei la - powiedział mężczyzna. - A Neimoidianie robią to tylko wtedy, gdy chcą sobie kupić nowe szaty. Boiny wybuchnął piskliwym śmiechem. - Wyhodujesz sobie niedożywioną neimoidiańską larwę, i tyle! Cohl wskazał bro- dą na dwóch innych członków załogi. - Zostańcie przy kapsule. Odezwiemy się, jak opanujemy mostek. - Odwrócił się w stronę pozostałych. - Zespół pierwszy, weźcie zewnętrzny kory- tarz. Reszta idzie ze mną. „Strumień Przychodów" zatrząsł się lekko. W oddali słychać było stłumione eks- plozje. Cohl nadstawił ucha. - To pewnie nasze statki. W hangarze rozdzwoniły się syreny alarmowe. Pracujące roboty przerwały wyko- nywane czynności, gdy basowy łoskot przetoczył się pod ich stopami. Rella spojrzała na przeciwległą grodź. - Odcinają hangar. Cohl dał znak zespołowi pierwszemu. - Ruszajcie. Spotkamy się przy turbowindach na sterburcie. Nastawcie kombine- zony na pulsowanie, to powinno zmylić roboty... i nie szafujcie pociskami ogłuszają- cymi. I pamiętajcie, żeby kontrolować poziom tlenu. Zrobił parę kroków, ale zatrzymał się. - Jeszcze jedno: jak was trafi robot, koszty leczenia w zbiorniku bactą potrącę z waszej wypłaty. Daultay Dofine stał sztywno na rampie mostka, patrząc, jak bezlitosne statki Fron- tu Mgławicy atakują jego okręt. Zbieranina gwiezdnych myśliwców runęła na „Strumień Przychodów" pełną mocą rzucając się na potężne ramiona frachtowca i trójsilnikową rufę jak drapieżne ptaki na ofiarę. Wiele z pilotowanych przez roboty statków zostało anihilowanych, gdy tylko wyłoniły się zza pola ochronnego „Strumienia Przychodów". Rozochocone łatwym zwycięstwem, statki wroga przedarły się przez krąg zakrzy- wionych ramion, ostrzeliwując z bliska wieże dowodzenia w centralnej kuli. Ogień Maska kłamstw Janko5 16 dział jonowych kanonierki nadwerężał tarcze ochronne „Strumienia Przychodów". Gwałtowne rozbłyski światła rozlewały się po iluminatorach mostka. Jedyne, co mógł zrobić Dofine, to twardo stać na mostku, przeklinając pod nosem terrorystów. W zamian za przywilej wyłączności na handel z peryferyjnymi systemami gwiezdnymi, Federacja Handlowa zobowiązała się wobec galaktycznego senatu na Coruscant, że zadowoli się potęgą handlową nie próbując budować militarnej, opartej na sile marynarki wojennej. Jednak im dalej od Jądra zapuszczały się frachtowce Fede- racji, tym częściej padały ofiarą piratów i terrorystów w rodzaju bojowników z Frontu Mgławicy, której wielu członków miało porachunki nie tylko z Federacją Handlową ale i samym rządem na Coruscant. W rezultacie senat zgodził się, by frachtowce wyposażono w broń obronną w obawie przed atakami w niepatrolowanych systemach rozrzuconych pomiędzy więk- szymi szlakami handlowymi i hiperprzestrzennymi. To jednak zmusiło tylko napastni- ków do modernizacji uzbrojenia, która z kolei wymagała okresowej wymiany sprzętu obronnego na frachtowcach Federacji Handlowej. Niepokoje na Środkowych i Odległych Rubieżach - w tak zwanych strefach wol- nego handlu - stały się od tego czasu chlebem powszednim. A Coruscant była daleko, nawet przy prędkościach nad-świetlnych, i nie zawsze łatwo było ustalić, kto zawinił i kto wystrzelił pierwszy. Zanim sprawa trafiała do sądu, jedynymi dowodami były już tylko oświadczenia stron i rozstrzygnięcie stawało się niemożliwe. Sprawy Federacji Handlowej mogły się potoczyć inaczej, gdyby nie Neimoidianie, którzy słynęli ze skąpstwa. Kiedy przyszło im uzbrajać swoje olbrzymie frachtowce, szukali najtańszych dostawców i uparcie twierdzili, że ich największą troskaj jest ochrona ładunku. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi Neimoidianie zarządzili, by poczwórne baterie la- serów zamontować na zewnętrznych ścianach ramion hangarów. Choć umieszczenie baterii w płaszczyźnie równikowej sprawdzało się przy bocznych atakach, okazało się całkowicie nieskuteczne w przypadku napaści z góry lub z dołu, gdzie mieściły się prawie wszystkie najważniejsze systemy statków: generatory promienia ściągającego i tarcz ochronnych, reaktory hipernapędu i centralny komputer pokładowy. Federacja Handlowa była więc zmuszona inwestować w silniejsze i lepsze genera- tory tarcz, grubsze pancerze, a w końcu i w oddziały gwiezdnych myśliwców. Przydzia- ły myśliwców podlegały jednak regulacjom senatu i frachtowce w rodzaju „Strumienia Przychodów" często okazywały się bezbronne wobec ataków okrętów pilotowanych przez doświadczonych napastników. Świadom tych ograniczeń, Daultay Dofine bezsilnie patrzył, jak statek z ładun- kiem rudy lommitu wymyka mu się z rąk. - Tarcze pracują na połowie mocy - zameldował Granin z drugiego końca mostka. - Ale jesteśmy w niebezpieczeństwie. Jeszcze kilka ataków i tarcze padną. - Gdzie jest „Akwizytor"? - jęknął Dofine. - Powinni już tu być! Seria z kanonierki Frontu Mgławicy - osobistej jednostki kapitana Cohla - targnęła mostkiem. Jak Dofine przekonał się podczas wcześniejszych potyczek, sam rozmiar

James Luceno Janko5 17 statku nie gwarantował ochrony, nie mówiąc już o zwycięstwie, a trzykilometrowa średnica frachtowca sprawiała jedynie, że był celem, w który trudno nie trafić. - Moc tarcz spadła do czterdziestu procent. - Baterie laserów od pierwszej do szóstej nie odpowiadają - dodał Sullustanin. - Myśliwce koncentrują ostrzał na generatorze tarcz i reaktorach napędu. Dofine gniewnie zacisnął usta. - Wydaj rozkaz głównemu komputerowi, by uaktywnił wszystkie roboty, wszyst- kie systemy obronne statku i przygotował się do odparcia napastników! - ryknął. - Ka- pitan Cohl nie postawi nogi na tym mostku. Po moim trupie! W prawym ramieniu hangarów zespół kapitana Cohla przedarł się z trudem przez zamykające się grodzie. Wszystkie urządzenia w strefie trzeciej sprzysięgły się, by nie pozwolić im posunąć się choćby o metr w stronę szybu kompensacji przyspieszenia, łączącego centrosferę z bocznymi ramionami. Dźwigi nad ich głowami spuszczały na nich ciężkie haki; wieże wiertnicze prze- wracały się, zastępując im drogę; podnośniki binarne prześladowały ich jak senny koszmar, a poziom tlenu skakał w górę i w dół. Nawet roboty wykonawcze przyłączyły się do walki, ciskając w nich przecinakami łączy i kalibratorami mocy, jakby to były miotacze ognia i wibroostrza. - Centralny komputer zwrócił cały statek przeciwko nam! - krzyknął Cohl. Rella wystrzeliła do ścigającej ich grupy robotów PK uzbrojonych w hydroklucze. - A czego się spodziewałeś, Cohl? Że podejmą nas jak królów? Cohl skierował gestem Boiny'ego, Rellę i resztę zespołu w stronę ostatniej grodzi, która oddzielała ich od turbowind prowadzących do centralnej kuli. Rozrzedzone po- wietrze wypełniało wycie syren alarmowych. Krzyżujące się promienie blastera, odbi- jane rykoszetem od ścian, tworzyły pirotechniczne widowisko godne parady w Dniu Republiki na Coruscant. Cohl strzelił w biegu; stracił już rachubę, ile robotów wyeliminował i ile ładunków gazu do blastera zużył. Dwóch członków jego zespołu postrzeliły roboty, ale ani on, ani reszta nie mogli wiele zrobić, żeby pomóc rannym. Jeśli dopisze szczęście, uda im się dotrzeć do punktu zbornego, nawet jeśli będą musieli się tam doczołgać. Ścigana przez trzy binarne podnośniki drużyna przebiegła przez ostatnią gródź i zaczęła się przebijać do najbliższego rzędu turbowind. Klapa włazu prowadzącego do tuneli transferowych była zamknięta. - Boiny! – krzyknął Cohl. Rodianin schował blaster do kabury i ruszył do przodu. Obejrzał sobie klapę od góry do dołu, po czym podszedł do panelu sterującego wbudowanego w ścianę obok. Przygotowując się do złamania kodu, potarł dłonie i strzelił długimi placami zakończo- nymi przyssawkami. Zanim zdążył dotknąć klawiszy na panelu, Cohl walnął go pięścią w tył głowy. - Co to za popisy? - zapytał groźnie. - Po prostu rozwal panel! Maska kłamstw Janko5 18 Dofine spacerował nerwowo po rampie, gdy nagle klapa włazu na mostek eksplo- dowała i wpadła do środka, wyzwalając falę paraliżującego gorąca, która przewróciła go na pokład. Szóstka członków drużyny Cohla wpadła do środka w kłębach dymu; mimetyczne kombinezony pozwalały im zlać się praktycznie nawet z wypolerowanymi ścianami mostka. Szybko i sprawnie rozbroili Granina i wstrzelili ograniczniki w piersi robotów. Cohl przywołał gestem jednego ze swoich ludzi do stanowiska łączności. - Połącz się z „Jastrzębionietoperzem". Powiedz im, że opanowaliśmy mostek. Niech myśliwce ustawią się w szyku obronnym i przygotują do osłaniania naszego odwrotu. Innego ze swoich żołnierzy skierował do stanowiska Granina. - Rozkaż centralnemu komputerowi, żeby się uspokoił. Niech otworzy wszystkie grodzie w hangarach. Mężczyzna kiwnął głową i zeskoczył z rampy. Wstukał kod do komunikatora na nadgarstku i uniósł go do ust. - Zespół bazowy, mamy mostek. Przenieście kapsułę do strefy trzeciej i posadźcie jak najbliżej portalu w wewnętrznej ścianie hangaru. Cohl wyłączył komunikator. Omiótł wzrokiem zakładników, zatrzymał wzrok na Dofine’ie i wyjął blaster. Dofine, z rękami uniesionymi w geście poddania, cofnął się o dwa kroki, widząc, że Cohl podchodzi do niego. - Zastrzeliłby pan nieuzbrojoną istotę, kapitanie Cohl? Cohl przycisnął lufę blastera do klatki piersiowej komandora. - Zastrzeliłbym nieuzbrojonego Neimoidianina i nadal mógłbym spać spokojnie. Przyglądał się Dofine'owi przez dłuższą chwilę, po czym schował broń do kabury i zwrócił się w stronę Rodianina. - Boiny, bierz się do roboty. Tylko szybko. Odwrócił się z powrotem. - Gdzie jest reszta pańskiej załogi, komandorze? Donnę musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie wydać z siebie głos. - Wracają promem z Dorvalli. Cohl kiwnął głową. - Świetnie, to uprości sprawę. Dźgając Dofine'a palcem wskazującym w klatkę piersiową, szedł za nim wzdłuż rampy spacerowej, aż doszli do fotela nawigatora. Tam dźgnął go po raz ostatni, strąca- jąc z kładki prosto w fotel, a sam zeskoczył zanim. - Musimy porozmawiać o pańskim ładunku, komandorze. - O ładunku? - zająknął się Dofine. - Lommit, dostawa na Sluis Van. - Do diabla z rudą- warknął Cohl. - Miałem na myśli aurodium. Dofine starał się nie wybałuszać zanadto swoich czerwonych oczu, ale kiepsko mu to wychodziło. Jego membrany powiekowe zadrżały, a potem podniosły się i opadły kilkakrotnie. - Aurodium? Cohl nachylił się w jego stronę. - Masz na pokładzie dwa miliardy w sztabach aurodium.

James Luceno Janko5 19 Komandor zesztywniał pod wpływem wzroku Cohla. - Pan... pan się myli, kapitanie. „Strumień Przychodów" przewozi rudę. Cohl wyprostował się na całą imponującą wysokość. - Powtórzę to tylko raz: przewozisz sztaby aurodium... łapówki zebrane od świa- tów Odległych Rubieży, żeby zagwarantować im błogosławieństwo Federacji Handlo- wej. Choć przerażony, Dofine nie mógł się powstrzymać od sarkazmu: - A więc chodzi wam tylko o pieniądze. A ja słyszałem, że osławiony kapitan Cohl to idealista. Teraz widzę, że to zwykły złodziej. Cohl niemal się uśmiechnął. - Nie każdy może być złodziejem licencjonowanym, jak ty i twoja banda. - Federacja Handlowa nie posługuje się przemocą i mordem, kapitanie. Cohl złapał Dofine'a za ozdobną szatę i uniósł nad fotel. - Akurat! - pchnął Dofine'a z powrotem. - Ale tym zajmiemy się kiedy indziej. Te- raz liczy się tylko aurodium. - A gdybym odmówił wydania sztab? Nie spuszczając wzroku z Dofine'a, Cohl wskazał ruchem głowy na swojego ro- diańskiego towarzysza. - Ten tam, Boiny, montuje właśnie detonator termiczny w systemie kontroli prze- pływu paliwa „Strumienia Przychodów'.'. Jak rozumiem, urządzenie zainicjuje eksplo- zję dostatecznie silną, by zdmuchnąć twój statek za... Boiny? - Za sześćdziesiąt minut, kapitanie! - odkrzyknął Boiny, unosząc do góry metalo- wą kulę wielkości śmierdzimelona. Cohl wyciągnął z kieszeni na nogawce kamuflującego kombinezonu przedmiot, który przylepił do wnętrza lewej dłoni Dofine'a. Ten spojrzał w dół i zobaczył, że to timer, który zaczął już odliczać czas. Uniósł wzrok, napotykając twarde spojrzenie Cohla. - To co z tymi sztabami? – spytał Cohl. Dofine skinął głową. - Dobrze, w porządku... jeśli obiecasz, że oszczędzisz statek. Cohl roześmiał się. - „Strumień Przychodów" to już przeszłość. Ale masz moje słowo, że oszczędzę twoje życie, jeśli będziesz robił, co ci każę. Dofine spojrzał zezem. - W takim razie dożyję twojej egzekucji. Cohl wzruszył ramionami. - Nigdy nic nie wiadomo, komandorze. - Wyprostował się i uśmiechnął do Relli. - A nie mówiłem? Poszło jak z pła... - Kapitanie! - przerwał człowiek Cohla ze stanowiska łączności. - Z nadprzestrzeni wyskoczył właśnie statek. Skanery tożsamości pokazują, że to „Akwizytor", frachto- wiec Federacji. Rella cmoknęła. - Co pan mówił, kapitanie? Spojrzenie, jakim Cohl obrzucił Dofine'a, wyrażało autentyczne zaskoczenie. Maska kłamstw Janko5 20 - Może nie jesteś tak tępomózgi, na jakiego wyglądasz. - Wskoczył na rampę spa- cerową, by wyjrzeć przez iluminatory. Dołączyła do niego Rella. - Zmiana planów - oznajmił. - „Akwizytor" wypuści na nas gwiezdne myśliwce, gdy tylko znajdziemy się w ich zasięgu. Przekaż rozkaz na „Jastrzębionietoperza", żeby wciągnęli je w obręb ramion frachtowca. Dofine pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia. - Być może będzie pan musiał się obyć bez swego skarbu, kapitanie. Cohl spojrzał na niego spode łba. - Nie ruszę się stąd bez niego, komandorze. Pan też nie. - Złapał Dofine'a za nad- garstek, żeby spojrzeć na timer. - Pięćdziesiąt pięć minut. - Cohl!- powiedziała Rella znacząco. Popatrzył na nią z ukosa. - Nie ma aurodium, nie ma zapłaty, kochanie. Zagryzła idealnie wykrojoną dolną wargę. - To prawda, ale powinniśmy być żywi, żeby móc ją wydać. Potrząsnął głową. - Nie mam w kartach śmierci... przynajmniej nie w tym rozdaniu. W pobliżu mostka myśliwiec Frontu Mgławicy, ścigany promieniami zabójczej energii, rozpadł się w chmurze szczątków i rozgrzanego do białości gazu. - „Akwizytor" zaczął ostrzał - zameldował jeden z najemników. Na twarzy Relli pojawił się niepokój. Cohl zignorował spojrzenie, które rzuciła w jego stronę. Wyrwał szarpnięciem Dofine'a z fotela, wciągnął go na rampę i pchnął w kierunku wyważonej klapy włazu na mostek. - Mamy mało czasu, komandorze. Nasze okno wylotowe właśnie zaczęło się za- mykać.

James Luceno Janko5 21 R O Z D Z I A Ł 3 W chaosie i mroku panującym w prawym ramieniu hangarów ostatnia z kapsuł su- nących na repulsorach w stronę doku w strefie trzeciej nie przyciągnęła niczyjej uwagi. Kształtem przypominająca nieco bulwę, była większa od innych kapsuł w strefie trze- ciej, choć nie tak duża jak ta, którą przechwycił Front Mgławicy, i dużo mniejsza od niektórych barek przewożących rudę. Co więcej, nic w jej wyglądzie nie sugerowało, że podobnie jak statek terrorystów, ma na pokładzie żywe istoty. Przypięci pasami do ustawionych plecami do siebie foteli siedzieli dwaj mężczyź- ni, których ubiór był całkowitym przeciwieństwem stroju Daultaya Dofine'a. Ich jasne tuniki i spodnie były luźne i pozbawione ozdób, długie do kolan buty zrobiono ze skóry nerfa, nie mieli też żadnej biżuterii, tiar ani diademów. Skromne stroje tylko podkreślały otaczającą ich aurę tajemniczości. Fałszywa kapsuła towarowa nie miała żadnych iluminatorów, ale kamery ukryte w poszyciu kadłuba przekazywały do wnętrza obrazy z wnętrza hangaru. Obserwując bałagan, jaki pozostawiła po sobie drużyna kapitana Cohla, młody człowiek na przednim siedzeniu zauważył nosowym głosem: - Kapitan Cohl pozostawił nam łatwy ślad, mistrzu. - Rzeczywiście, padawanie. Ale ślad, który prowadzi cię do lasu, może nie być tym, po którym chciałbyś ten las opuścić. Rozciągnij swoje zmysły, Obi-Wanie. Dosłownie wciśnięty w tylne siedzenie starszy mężczyzna górował nad młodszym również wzrostem. Szeroką twarz okalała gęsta broda, a bujne, siwiejące włosy, zebra- ne do tyłu, odsłaniały szlachetne, łagodnie zarysowane brwi. Miał przenikliwe niebie- skie oczy i wydatny nos, spłaszczony na końcu, jakby złamał go kiedyś tak pechowo, że nawet kuracja w płynie bacta nie mogła mu pomóc. Nazywał się Qui-Gon Jinn. Jego towarzysz siedzący za sterami kapsuły, Obi-Wan Kenobi, miał młodzieńczą, gładko ogoloną twarz, rozszczepiony na czubku podbródek i wysokie, proste czoło. Ciemne włosy nosił krótko przycięte, z wyjątkiem pojedynczego, cienkiego warkoczy- ka, opadającego zza prawego ucha na ramię - symbolu statusu padawana. Słowo to, używane w zakonie, do którego należeli Qui-Gon i Obi-Wan, oznaczało ucznia lub protegowanego. Maska kłamstw Janko5 22 Zakon ten znany był pod nazwą rycerzy Jedi. - Mistrzu, czy widzisz jakiś znak na ich statku? - zapytał przez ramię Obi-Wan. Qui-Gon odwrócił się, by wskazać otwartą kapsułę na lewym dolnym ekranie umieszczonym ponad głową Obi-Wana. - To ten. Planują widać wystrzelenie go z portalu w wewnętrznej ścianie pierście- nia hangaru. Posadź naszą kapsułę w pobliżu, ustawioną włazem w przeciwną stronę. Tylko zrób to ostrożnie, żeby nie zwracać na nas uwagi. Cohl na pewno wystawi wartę. - Czy życzysz sobie przejąć stery, mistrzu? - zapytał urażony Obi-Wan. Qui-Gon uśmiechnął się do siebie. - Tylko jeśli jesteś zmęczony, padawanie. Obi-Wan zacisnął usta. - Oczywiście, że nie jestem zmęczony, mistrzu. - Przez chwilę patrzył na ekran. - Chyba mam dla nas odpowiednie miejsce. Jakby kierowana przez roboty nadzorujące ruch w hangarze, kapsuła osiadła na czterech okrągłych wysięgnikach ładowniczych. Obaj Jedi w milczeniu przyglądali się obrazom transmitowanym przez kamery. Minęła długa chwila, zanim z kapsuły Cohla wyszli dwaj mężczyźni w maskach tlenowych i z karabinami rozpraszaczy pola w rę- kach. - Miałeś rację, mistrzu -powiedział pojednawczo Obi-Wan. - Cohl staje się coraz bardziej przewidywalny. - Miejmy nadzieję, Obi-Wanie. Jeden z wartowników okrążył kapsułę i wrócił do włazu, przy którym czekał dru- gi. - Teraz mamy szansę - powiedział Qui-Gon. - Wiesz, że... - Wiem, co mam robić, mistrzu. Nie rozumiem tylko, dlaczego. Moglibyśmy wziąć Cohla z zaskoczenia, tu i teraz. - Dużo ważniejsze jest zlokalizowanie bazy Frontu Mgławicy, padawanie. Wtedy przyjdzie czas na rozprawienie się z Cohlem. Qui-Gon włożył do ust niewielki aparat oddechowy i dotknął przełącznika, który otwierał okrągłą klapę włazu. Obaj Jedi wyszli do hangaru, skąpanego w czerwonym świetle lamp alarmowych. Żaden przedmiot nie ucieleśniał wyobrażenia o rycerzach Jedi bardziej niż wypo- lerowane metalowe cylindry, które Qui-Gon i Obi-Wan nosili przypięte u pasa pod płaszczami. Pas zawierał przegródki mieszczące mnóstwo przydatnego ekwipunku, więc można by łatwo uznać te trzydziestocentymetrowej długości cylindry za swego rodzaju narzędzia- i rzeczywiście za takie uważali je Jedi. W rzeczywistości była to jednak broń światła, zarówno w sensie faktycznym, jak i przenośnym, używana przez Jedi od tysięcy pokoleń w podjętej przez nich dobrowolnie służbie na rzecz Republiki w roli strażników pokoju i sprawiedliwości. Skupiający światło kryształ stanowiący serce miecza świetlnego nie był jednak prawdziwym źródłem potęgi Jedi; tę czerpali z wszechobecnego pola energetycznego, generowanego przez wszelkie formy życia i spajającego galaktykę, które nazywali Mo- cą.

James Luceno Janko5 23 Zakon poświęcił dziesiątki tysięcy lat na studiowanie i kontemplację Mocy, a pro- duktami ubocznymi tych studiów stały się umiejętności wykraczające poza wszystko, do czego zdolne były zwykłe istoty: zdolność poruszania obiektów na odległość siłą woli, wpływania na myśli słabszych umysłowo jednostek, wgląd w przyszłe wydarze- nia. Przede wszystkim jednak posiedli umiejętność zespolenia swojego umysłu z wszelkimi formami życia, a przez to zjednoczenia się z samą Mocą. Poruszając się nadnaturalnie cicho i szybko, Qui-Gon zbliżył się do kapsuły Cohla. Rękojeść miecza świetlnego ściskał w prawej dłoni i przy każdej nadarzającej się okazji krył się za innymi kapsułami. Przy panującym w hangarze hałasie wiedział, że nie bę- dzie łatwo odwrócić uwagę wartowników. Musiał jednak zyskać choć kilka chwil dla Obi-Wana. Na wypukłym nosie jednej z kapsuł leżały szczątki górnej części korpusu i wydłu- żonej głowy robota bojowego. Zerkając w stronę wartowników Cohla, Qui-Gon włą- czył przycisk aktywatora świetlnego miecza, umieszczony ponad jego żłobkowaną rękojeścią. Z rękojeści wystrzelił z sykiem promień zielonej energii, który w zetknięciu z po- wietrzem zaczął cicho buczeć. Jednym zręcznym gestem Qui-Gon odciął głowę robota od cienkiej szyi. Jednocześnie wyciągnął lewą rękę dłonią na zewnątrz i pchnięciem Mocy posłał uszkodzoną głowę w powietrze na drugi koniec hangaru, gdzie z głośnym brzękiem upadła na pokład, nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie stali terroryści. Obaj wartownicy odwrócili się w stronę, z której dobiegł dźwięk, z bronią gotową do strzału. W tej samej chwili Obi-Wan ruszył w stronę kapsuły Cohla tak szybko, że zarys jego sylwetki zamazał się jak we mgle. Na środkowym poziomie centrosfery frachtowca Cohl, Rella, Boiny i pozostali członkowie drużyny Cohla patrzyli z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami na kasetkę ze sztabkami aurodium, wyciągniętą ze skarbca „Strumienia Przychodów" i złożoną troskliwie na repulsorowym wózku. Hipnotyzując swoim pięknem, sztabki pulsowały zmieniającym się bezustannie wewnętrznym światłem, rozszczepianym na wszystkie kolory tęczy. Nawet Dofine i jego czterej oficerowie z trudem mogli oderwać oczy od klejno- tów. - A niech mnie kule biją! - powiedział Boiny. - Teraz mogę powiedzieć, że widzia- łem już wszystko. Jego słowa wyrwały Cohla z zamyślenia; obrócił się w stronę Dofine'a, skutego kajdankami ogłuszającymi. - Zasłużył pan na moją wdzięczność, komandorze. Większość Neimoidian nie by- łaby tak uczynna. - Posuwa się pan za daleko, kapitanie - naburmuszył się Dofine. Cohl wzruszył lekceważąco ramionami. - Powiedz to pan członkom Dyrektoriatu Federacji Handlowej. Ruchem głowy po- lecił Relli, by wyprowadziła wózek, po czym ujął Maska kłamstw Janko5 24 Boiny'ego za ramiona i skierował go w stronę panelu sterującego. - Połącz się z centralnym komputerem i poleć mu skontrolowanie systemu dopro- wadzania paliwa. Kiedy komputer odkryje detonator termiczny, wyda polecenie opusz- czenia statku. Boiny pokiwał głową ze zrozumieniem. - Upewnij się, że wystrzeli za burtę wszystkie kapsuły i barki towarowe - dodał Cohl. Dofine spojrzał na niego oczami rozszerzonymi nagłym zrozumieniem. - A więc lommit też się liczy. Cohl odwrócił się w jego stronę. - Bierzesz mnie za kogoś, kogo obchodzi stan stosunków między Federacją Han- dlową a Frontem Mgławicy. Dofine wyglądał na zmieszanego. - Dlaczego więc ratujesz ładunek? - Ratuję? - Cohl zakrył usta dłonią i roześmiał się, wyraźnie rozbawiony. - Ja po prostu dbam o to, żeby „Akwizytor" miał do czego strzelać. Z tą samą niezwykłą zwinnością, z którą dotarł do kapsuły terrorystów, Obi-Wan powrócił do statku Jedi. - Wszystko na miejscu, mistrzu - powiedział na tyle głośno, by jego głos przebił się przez wyjące syreny alarmowe. Qui-Gon polecił mu gestem, by wszedł do kapsuły. Ale zanim Obi-Wan zrobił pierwszy krok, wszystkie kapsuły w hangarze zaczęły unosić się i lewitować w kierun- ku osadzonych w ścianach hangaru portali. - Co się dzieje? Qui-Gon rozejrzał się dookoła, lekko zdziwiony. - Wyrzucają ładunek za burtę. - To dość dziwne postępowanie jak na terrorystów, mistrzu. Qui-Gon zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Centralny komputer pokładowy nie pozwoliłby na to, o ile statek nie znalazłby się w poważnym niebezpieczeństwie. - Może tak właśnie jest, mistrzu. Qui-Gon przyznał mu rację. - Tak czy owak, padawanie, lepiej też się stąd wynośmy. Jeśli Cohl zrealizował swoją misję, zaraz tu będzie. Ledwie dotrzymując kroku wózkowi repulsorowemu, na którym leżały sztabki, drużyna Cohla biegła szerokim korytarzem prawego ramienia hangaru w stronę punktu zbornego. Załoga mostka „Strumienia Przychodów" z trudem za nimi nadążała, mimo masek do recyrkulacji powietrza i sporadycznych kuksańców pod żebro lufami Maste- rów. Wszędzie wokół nich kapsuły i barki transportowe płynęły w stronę portali w wewnętrznej i zewnętrznej ścianie hangaru.

James Luceno Janko5 25 Nawet Cohl ciężko sapał, gdy w końcu dotarli do strefy trzeciej i do oczekującej na nich kapsuły. Tylko jednemu z członków drugiej drużyny -jasnowłosemu Bothani- nowi - udało się przeżyć i dołączyć do nich, ale Cohl postanowił nie przejmować się w tej chwili losem pozostałych. Każdy członek załogi wybrany do tej operacji został do- kładnie poinformowany, na jakie niebezpieczeństwa się naraża. - Załaduj aurodium! - krzyknął do Boiny'ego przez komunikator maski aparatu do recyrkulacji powietrza. - Rella, przelicz wszystkich i zagoń na pokład. Daultay Dofine spojrzał zaniepokojony na timer odliczający czas, nadal przylepio- ny do wierzchu jego dłoni. - A co będzie z nami? - zawołał. Jeden z członków bandy Cohla wskazał zamaszystym gestem dużą kapsułę w po- bliżu, która jeszcze nie odpłynęła wraz z innymi. - Wyładujcie towar i upchnijcie się w środku. Dofine zamrugał w przypływie pa- niki. - Umrzemy tam! Mężczyzna roześmiał się szyderczo. - No właśnie. Dofine spojrzał na Cohla. - Dałeś mi słowo... Cohl przekrzywił głowę, by spojrzeć na wyświetlacz timera, a potem wbił wzrok w komandora. - Jeśli się pospieszycie, zdążycie jeszcze do kapsuł ratunkowych. Maska kłamstw Janko5 26 R O Z D Z I A Ł 4 Obi-Wan zaczekał, aż kapsuła terrorystów uniesie się do góry, zanim włączył na- pęd repulsorowy. Oprócz ogromnych portali na końcach ramion hangaru, w każdej strefie otwarły się chronione polem magnetycznym portale w wewnętrznych ścianach. Sznury kapsuł i barek towarowych podpływały do otworów, ale szybko zaczęły się tworzyć zatory, mimo wysiłków sterującego ruchem centralnego komputera. Obi-Wan zdawał sobie sprawę, że jeśli zbyt późno dotrą do portali, będą musieli razem z Qui-Gonem wymyślić inny sposób wydostania się z frachtowca. Młody Jedi był jednak wyjątkowo metodyczny. Przez dłuższą chwilę studiował ruch kapsuł, prze- widując, gdzie mogą utworzyć się korki, zanim zdecydował się na określony kurs. Skierowali się ku górze, pod samo sklepienie hangaru, pełne dźwigów i podnośni- ków, by potem popłynąć w dół pod ostrym kątem ku portalowi strefy trzeciej. Otarłszy się lekko o trzy kapsuły, Obi-Wan zręcznie uniknął kolizji z dużą barką która szybko sunęła w stronę wylotu portalu. Cohl opuścił ramię hangaru dosłownie kilka minut wcześniej, ale sygnalizator, który umieścił na jego kapsule Obi-Wan, gwarantował, że Jedi będą w stanie rozpoznać jego kapsułę wśród licznej grupy innych statków. - Mamy ich, mistrzu - powiedział do Qui-Gona, który obserwował tylne ekrany. - Lecą prosto ku centralnej kopule. Nie jestem pewien, czy chcą się przemknąć nad nią czy pod nią, ale zdecydowanie nabierają prędkości. - Leć za nimi, Obi-Wanie. Ale utrzymuj stałą odległość. Za wcześnie jeszcze, by się ujawniać. Z widoczną w oddali białą centrosferą, otoczoną szerokim łukiem ramion hangaru, wewnętrzna przestrzeń frachtowca przedstawiała sobą niezwykły widok, zwłaszcza teraz, gdy z portali hangarów wylewały się strumienie statków wszelkich rozmiarów i kształtów. Niestety, chaotyczne ruchy kapsuł i barek towarowych nie pozostawiały Obi-Wanowi wiele czasu na podziwianie widoków. Dzielił uwagę pomiędzy jasną pla- mę kapsuły Cohla na wyświetlaczu ponad głową a ekrany kamer przekazujących do wnętrza obraz otoczenia kapsuły.

James Luceno Janko5 27 Większość kapsuł leciała w stronę dolnej części centrosfery, więc nawet niewiel- kie kolizje powodowały efekt domina. Wiele kapsuł wirowało bezładnie, inne, odbiw- szy się od nich, leciały kursem kolizyjnym na ramiona hangarów. Wszystko to zaczęło przypominać Obi-Wanowi jedno z ćwiczeń, jakie wykonywał w dzieciństwie w ramach nauki w Świątyni Jedi na Coruscant, gdzie zadaniem ucznia było niewzruszenie skoncentrować się na jednej czynności, podczas gdy aż pięciu na- uczycieli usiłowało odwrócić jego uwagę. - Uważaj na naszą rufę, padawanie - ostrzegł go Qui-Gon. Od dołu leciała ku nim kapsuła, celując prosto w rufę. W obawie, że zostaną wy- wróceni do góry nogami, Obi-Wan zwiększył moc doprowadzaną do przednich silni- ków manewrowych w samą porę, by ustabilizować ich lot. Fala uderzeniowa zdmuch- nęła ich jednak z poprzedniego kursu i nagle zorientowali się, że pędzą w stronę grube- go dźwigara, łączącego gigantyczną cetrosferę z ramionami hangarów. Obi-Wan spojrzał na górny ekran, nie zobaczył na nim jednak pulsującej białej plamy. - Mistrzu, zgubiłem ich. - Skoncentruj się na tym, dokąd chcesz lecieć, Obi-Wanie - powiedział spokojnym głosem Qui-Gon. - Zapomnij o ekranie i pozwól, by poprowadziła cię Moc. Obi-Wan na chwilę zamknął oczy i zdając się na instynkt, skorygował kurs. Zerk- nął na ekran i zobaczył kapsułę Cohla daleko przed nimi na sterburcie. - Widzę ich, mistrzu. Kierują się ku górnej części centrosfery. - Kapitan Cohl to indywidualista. Zawsze trzyma się z boku. Obi-Wan odpalił sil- niczki manewrowe, korygując kurs, i wkrótce zobaczył na ekranie mrugającą uspokaja- jąco plamkę. Centrosferą wypełniała coraz większą część ekranu przekazującego obraz z kame- ry umieszczonej na dziobie kapsuły, pokazując piętro za piętrem kwater, mieszczących niegdyś sale konferencyjne i lokale mieszkalne, zanim Federacja Handlowa zdecydo- wała się korzystać z automatów jako siły roboczej. Dotarli już niemal do ostatniego poziomu centrosfery, gdy pojedynczy myśliwiec gwiezdny przeciął jeden z ekranów, strzelając z podwójnego działka laserowego do niewidocznego dla nich celu. - To myśliwiec typu CloakShape, należący do Frontu Mgławicy - powiedział Qui- Gon. W jego głosie słychać było lekkie zaskoczenie. Krępy, niezbyt efektowny myśliwiec z wygiętymi w dół skrzydłami - CloakShape - został zaprojektowany do walk w atmosferze. Terroryści jednak zmodyfikowali jego wyposażenie, montując z tyłu śmigła i napęd hiperprzestrzenny. - Ale do czego strzelają? - zapytał Obi-Wan. - Piloci Cohla musieli już zlikwido- wać wszystkie myśliwce „Strumienia Przychodów". - Podejrzewam, że wkrótce się tego dowiemy, padawanie. Na razie skup się na na- szym bezpośrednim otoczeniu. Obi-Wan nastroszył się lekko, słysząc tę łagodną reprymendę, szybko jednak przekonał się, że jest zasłużona. Miał zwyczaj wybiegania myślą w przód, zamiast kon- centrować się na bieżącej chwili, co preferował Qui-Gon; rycerze Jedi nazywali to kon- taktem z żywą Mocą. Maska kłamstw Janko5 28 Sporo powyżej łysej korony centrosfery i pudełkowatych skanerów wieńczących wieże dowodzenia frachtowca kapsuła Cohla nabierała prędkości. W serii śmiałych manewrów wyłaniała się właśnie z chmury innych jednostek, wśród których kryła się do tej pory. Groziło im, że pozostaną zbytnio w tyle, więc Obi-Wan zwiększył moc silników. W chwili, gdy przelatywali nad zakrzywioną górną powierzchnią centrosfery, Obi- Wan zdołał nadrobić dystans pomiędzy kapsułami. Przygotowywał się właśnie, by podążyć za Cohlem w otwartą przestrzeń, gdy inny myśliwiec - tym razem zmodyfiko- wany Łowca Głów Z-95 -przeciął ich ekrany i eksplodował. - Bitwa nadal trwa-stwierdził Qui-Gon. Wyleciawszy ponad ramiona hangarów, dwaj Jedi dostrzegli źródło ognia. Nad nocną stroną Dorvalli unosił się jak pierścień drugi frachtowiec, ostrzeliwany przez statki Frontu Mgławicy. - Posiłki Federacji Handlowej - doszedł do wniosku Obi-Wan. - Ten frachtowiec może utrudnić sprawę - stwierdził Qui-Gon. - Ale uda nam się dopaść Cohla tym razem. - Cohl jest bardzo przebiegły, Obi-Wanie. Na pewno to przewidział. Nie zrobi nic, jeśli nie ma w zanadrzu planu awaryjnego. - Ależ mistrzu, bez wsparcia swoich statków... - Nie nastawiaj się na nic konkretnego - przerwał mu Qui-Gon. -Po prostu utrzy- muj nas na kursie. - Wewnątrz równie ciasnego pomieszczenia w kapsule terrorystów ośmioosobowa załoga Cohla sprawnie wykonywała przydzielone wcześniej zadania. - Wewnętrzna i zewnętrzna klapa włazu zahermetyzowana, kapitanie - zameldo- wał Boiny, siedzący w ciasnym kącie przed wygiętą konsolą instrumentów pokłado- wych. - Wszystkie systemy w gotowości. - Przygotuj się na przełączenie napędu z repulsorów na silniki fuzyjne - polecił Cohl, zapinając pasy. - Napęd gotowy do przełączenia - zameldowała Rella. - Mamy łączność - odezwał się inny z członków załogi. - Przełączam się na często- tliwość priorytetową. - Przestrzeń czystą kapitanie. Minęliśmy granicę tysiąca metrów od centrosfery. - Łatwo poszło - powiedział Cohl, wyczuwając pewne napięcie w powietrzu. - Przyczaimy się do dziesięciu tysięcy, a potem spadamy. Rella spojrzała na niego z aprobatą. - Po pierwsze: precyzyjne planowanie. Po drugie: bezbłędne wykonanie... - I po trzecie: unikaj wykrycia przed, w trakcie i po - zakończył Boiny. - Kurs jeden-jeden-siedem - powiedział Cohl. - Przyspieszyć do zero pół. Przygo- tować napęd fuzyjny. Odchylił się w fotelu i włączył ekran na sterburcie. „Jastrzębio-nietoperz" i pozo- stałe jednostki wsparcia nadal trzymały „Akwizytora" na dystans. Pomiędzy nimi jed- nak dwoiły się i troiły myśliwce Federacji, nękane przez pilotów Frontu Mgławicy i

James Luceno Janko5 29 zmuszone lawirować pomiędzy statkami towarowymi wypluwanymi z hangarów „Strumienia Przychodów". Musieli po prostu dotrzeć do „Jastrzębionietoperza" i poko- nać parę parseków, które dzieliły kanonierkę od „Akwizytora". Rella pochyliła się w jego kierunku i szepnęła: - Cohl, jeśli to przeżyjemy, wybaczę ci, że w ogóle zgodziłeś się na tę operację. Cohl już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, gdy Boiny wszedł mu w słowo. - Kapitanie, mam tu coś dziwnego. Może to przypadek, ale jedna z kapsuł towa- rowych leci równo za nami na szóstej. - Pokaż - powiedział Cohl, zwracając fiołkowe oczy w stronę ekranu. - To ta plamka w środku. Ta z wydłużonym nosem. Cohl przez chwilę milczał, po czym powiedział: - Zmień kurs na jeden-jeden-dziewięć. Rella wykonała polecenie. Boiny zaśmiał się nerwowo. - Kapsuła zmienia kurs na jeden-jeden-dziewięć. - Jakiś zryw grawitacyjny? - zapytał inny z członków załogi, mężczyzna o imieniu Jalan. - Zryw grawitacyjny ? - powtórzyła Rella z wyraźną kpiną w głosie. - A co to ta- kiego, na księżyce Bodgen, ten zryw grawitacyjny? - To, co sprowadza myśli Jalana z prostego kursu - mruknął Boiny. - Zamknijcie się wszyscy - powiedział Cohl, drapiąc w zamyśleniu zarośnięty podbródek. - Czy da się przeskanować tę kapsułę? - Możemy spróbować. Cohl wziął głęboki oddech i skrzyżował ramiona na piersi. - Rozegrajmy to bezpiecznie. Zawracajcie w sam kocioł. - Mistrzu, skanują nas - zameldował Obi-Wan. - I zmieniają kurs. - Chcą się ukryć w tej chmarze kapsuł towarowych - powiedział Qui-Gon bardziej do siebie niż do swego ucznia. - Czas, żeby zaczęli się martwić czym innym, Obi- Wanie. Uruchom detonator termiczny, gdy tylko oddalą się trochę od frachtowca. Cohl chwycił się podłokietników ciasnego fotela, gdy statek zawrócił ciasną pętlą omijając swych sąsiadów, i skierował się w rój kapsuł zapełniających przestrzeń po- między dwoma frachtowcami Federacji Handlowej. - Nie możemy tak lecieć za daleko - ostrzegł Boiny, zaciskając przyssawki na koń- cach palców wokół instrumentów pokładowych. - Cohl - odezwała się ostro Rella. - Jeśli się stąd zaraz nie wyniesiemy, skończymy w samym środku walczących myśliwców. Cohl nie odrywał wzroku od ekranów nad głową. - Co robi kapsuła? - Powtarza dokładnie każdy nasz manewr. Jeden z mężczyzn zaklął pod nosem. - Co tam siedzi w środku? - Albo kto? - dorzucił drugi. - Coś jest nie tak - powiedział Cohl, kręcąc głową. - Coś tu śmierdzi jak szczur. Maska kłamstw Janko5 30 Boiny spojrzał w jego stronę. - Nie spotkałem nigdy szczura, który potrafiłby pilotować kapsułę, i to w taki spo- sób. Cohl kłapnął dłonią w podłokietniki na znak, że podjął ostateczną decyzję. - Nie ma co tracić więcej czasu. Włącz napęd fuzyjny. - Takim cię lubię - powiedziała Rella, wykonując polecenie. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Boiny zerwał się z fotela, machając gwałtownie rękami w stronę jednego z czujników na konsoli, niezdolny wykrztusić słowa. - Boiny! - krzyknął Cohl, jakby chciał złamać czar, pod którego wpływem znaj- dował się Rodianin. - Skończ z tym! Boiny odwrócił się w jego stronę; oczy miał okrągłe z niedowierzania. - Kapitanie! Mamy detonator termiczny przylepiony do rdzenia reaktora! Cohl spojrzał na niego z identycznym niedowierzaniem. - Ile mamy czasu do wybuchu? - Pięć minut! Odliczanie już się zaczęło!

James Luceno Janko5 31 R O Z D Z I A Ł 5 Sterylne powierzchnie, zagłębione stanowiska kontroli i wypukłe ekrany plazmo- we, lśniące jak akwaria, na mostku „Akwizytora" były identyczne jak na siostrzanym statku, z jednym wyjątkiem: stanowiska obsadzone były w komplecie ośmioma ofice- rami pokładowymi, z których wszyscy byli Neimoidianami. Komandor Nap Lagard spojrzał na przednie iluminatory, ukazujące w oddali „Strumień Przychodów". Z tej odległości tęponose kapsuły i barki wypływające z han- garów wyglądały jak plamki lśniące w promieniach słońca systemu, ale zbliżenia uka- zywały setki wybuchających -na skutek zderzenia lub trafienia laserowym ogniem - kapsuł, których zawartość, cenna ruda lommitu, zaśmiecała przestrzeń. Przykry widok, choć Lagard już wcześniej postanowił, że odzyskają tyle ładunku, ile tylko się da - pod warunkiem, że uda się im przegonić terrorystów. Ślady działalności Frontu Mgławicy widniały jak pieczęć na całej powierzchni „Strumienia Przychodów": pęcherze na durastali, dziury w poszyciu, kawałki poskręca- nych dźwigarów. Niedawno wzmocniona, podwójna tarcza ochronna uniemożliwiła terrorystom zadanie podobnych ran „Akwizytorowi". Ponadto na pokładzie „Akwizyto- ra" stacjonowało dwa razy więcej pilotowanych przez roboty myśliwców. Gdy tylko frachtowiec wyłonił się z nadprzestrzeni, pomknęły ku niemu statki Frontu Mgławicy. Z pomocą poczwórnego działa laserowego myśliwcom udało się odeprzeć atak i zmusić terrorystów do powrotu w stronę „Strumienia Przychodów", gdzie nadal wrzał konflikt. Całe mnóstwo pilotowanych przez roboty myśliwców zni- kło w ogniu eksplozji, ale straty nie ominęły i terrorystów, którzy stracili dwa statki typu CloakShape i jednego Łowcę Głów Z-95. Tylko „Jastrzębionietoperz" - lekka kanonierka wielkości frachtowca, należąca do najemnika, znanego jako kapitan Cohl - nadal stanowiła zagrożenie dla „Akwizytora", wystawiając na próbę wytrzymałość nowych tarcz frachtowca pod naporem kolejnych ataków. Teraz jednak nawet „Jastrzębionietoperz" musiał się wycofać, mknąc w kierunku pokrytego czapą lodową bieguna Dorvalli; z mostka „Akwizytora" nadal widać było błękitny kilwater ogni z dysz wylotowych kanonierki. Maska kłamstw Janko5 32 - Wygląda na to, że ich przegoniliśmy - zauważył jeden z podwładnych Lagarda po neimoidiańsku. Lagard potwierdził niezobowiązującym chrząknięciem. - Kapitan Cohl musiał nakazać opuszczenie statku - ciągnął zastępca. - Front Mgławicy wolał widać wyrzucić nasz lommit za burtę, niż dopuścić, by trafił do od- biorców na Sluis Van. Lagard znowu chrząknął. - Myślą pewnie, że to prawdziwy cios dla Federacji Handlowej. Ale zastanowią się jeszcze raz, kiedy Dorvalla będzie musiała zapłacić nam odszkodowanie. Zastępca przytaknął. - Sądy staną po naszej stronie. Lagard odwrócił się na chwilę od ekranów. - Tak. Ale nie możemy pozwolić, by podobne akty terroryzmu znowu się powtó- rzyły. - Komandorze - wtrącił oficer łącznościowy - otrzymaliśmy zakodowaną transmi- sję od komandora Dofine'a. - Ze „Strumienia Przychodów"? - Z kapsuły ratunkowej, komandorze. - Puść wiadomość przez megafony i przygotuj promień ściągający do przechwy- cenia kapsuły. Głośniki na mostku ożyły z trzaskiem. - Wzywam „Akwizytora". Tu komandor Dofine. Lagard pospieszył na środek rampy. - Dofine, tu komandor Lagard. Ściągniemy was bezpiecznie na pokład, najszybciej jak się da. - Lagard, słuchaj uważnie - odezwał się Dofine. - Skontaktuj się pilnie z wicekró- lem Gunrayem. Muszę z nim natychmiast porozmawiać. - Z wicekrólem? Co jest aż tak pilne? - Ta wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla uszu wicekróla - syknął Dofine. Świadom, że stracił twarz, Lagard przystąpił do kontrataku. - A co z kapitanem Cohlem, komandorze Dofine? Czy przejął twój statek? Krótkie milczenie Dofine'a upewniło Lagarda, że strzał był celny. - Kapitan Cohl umknął ze statku na pokładzie fałszywej kapsuły towarowej. Lagard odwrócił się w stronę iluminatorów. - Czy możesz ją zidentyfikować? - Zidentyfikować? - prychnął Dofine. - Kapsuła jak każda inna! - A „Strumień Przychodów"? - „Strumień Przychodów" za chwilę eksploduje. W kapsule terrorystów Boiny patrzył z rozpaczą na konsolę instrumentów pokła- dowych. - Trzydzieści sekund do detonacji. - Cohl! - krzyknęła Rella, gdy kapitan nie zareagował. - Zrób coś!

James Luceno Janko5 33 Cohl spojrzał na nią, zaciskając usta. - Dobra, odrzucić skorupę. Terroryści co do jednego odetchnęli z ulgą, podczas gdy Boiny pospiesznie wy- stukiwał rozkazy na klawiaturze konsoli. - Ładunki aktywowane - zameldował Rodianin. - Odrzucenie skorupy za dziesięć sekund. Cohl prychnął. - W takich chwilach chciałoby się zobaczyć wyraz twarzy swoich przeciwników. Qui-Gon i Obi-Wan obserwowali kapsułę Cola na swoich ekranach. Nagle seria niewielkich eksplozji przecięła wzdłuż równika kadłub garbatej kapsuły, która pękła na dwoje, ukazując pod spodem smukłą sylwetkę wahadłowca. Wahadłowiec uruchomił silniki fuzyjne i skoczył do przodu, pozostawiając z tyłu skorupy, z których dolna po chwili eksplodowała. - To pewnie nasz detonator termiczny - powiedział Qui-Gon. - A co z sygnalizato- rem? - Przylepiony do poszycia wahadłowca i nadal sprawny, mistrzu -zameldował Obi- Wan, przyglądając się płomieniom eksplodującej skorupy. - Znów udało ci się przewi- dzieć, co zrobi kapitan Cohl. - Nie bez twojej pomocy, padawanie. Wiesz, co robić. Obi-Wan uśmiechnął się, sięgając do instrumentów pokładowych. - Szkoda, że nie mogę zobaczyć twarzy kapitana Cohla. Kapitan Cohl otworzył usta ze zdziwienia, gdy ścigająca ich kapsuła rozpadła się wzdłuż środkowej linii. Wewnątrz ukazał się bezskrzydłowy koreliański Lancet, poma- lowany jaskrawą czerwienią od czubka wydłużonego dziobu po smukły ogon. - To barwy Coruscant! - powiedział zaskoczony Boiny. - Departament Sprawie- dliwości! - Powtarza każdy nasz manewr - zameldowała Rella, prowadząc statek zygzakami pomiędzy chmarą kapsuł towarowych i chmur rudy lommitu. - Dogania nas - uściślił Boiny. Rella nie mogła się z tym pogodzić. - Od kiedy to piloci wymiaru sprawiedliwości postępują w ten sposób? - A kto inny może być za sterami? - zapytał jeden z mężczyzn. -Na pewno nie Ne- imoidianie. Cohl wbił wzrok w twarz Relli. - Jedi? - zapytali jednocześnie. Cohl zastanowił się, po czym pokręcił głową. - Co mieliby tu robić Jedi? To nie jest przestrzeń Republiki. Zresztą nikt, napraw- dę nikt nie wiedział o tej operacji. Boiny i reszta zgodzili się z nim ochoczo. - Kapitan ma rację. Nikt nie wiedział o operacji. Maska kłamstw Janko5 34 W głosie Rodianina wyczuwało się jednak wyraźną niepewność i nagle Cohl uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą. - Nikt, Cohl? - powiedziała powoli Rella. Zmarszczył brwi. - Nikt spoza Frontu Mgławicy. - Może Moc im podpowiedziała- mruknął Boiny. Rella spojrzała na ekrany. - Mimo wszystko nadal jeszcze możemy zdążyć na „Jastrzębionietoperza". Cohl pochylił się ku panoramicznym iluminatorom. - Gdzie jest kanonierka? - Wisi w punkcie zbornym nad biegunem Dorvalli - wyjaśniła Rella Kiedy Cohl długo nie odpowiadał, dodała: - Polatam trochę w kółko, zanim się namyślisz. Cohl spojrzał na Boiny'ego. - Omieć skanem zewnętrzne poszycie wahadłowca. - Zewnętrzne poszycie? - powtórzył Rodianin z powątpiewaniem. - Rób, co mówię - powiedział sucho Cohl. Boiny pochylił się nad konsolą, a po chwili wyprostował się w fotelu. - Przylepili nam sygnalizator! Cohl zmrużył oczy. - Chcą nas namierzyć. - Poprawka, Cohl - powiedziała Rella. - Właśnie nas namierzają. Cohl zignorował jej uwagę i zwrócił się ponownie do Boiny'ego: - Ile mamy czasu do eksplozji „Strumienia Przychodów"? - Siedem minut. - Możesz obliczyć topologię eksplozji frachtowca? Boiny i Rella wymienili zanie- pokojone spojrzenia. - Do pewnego stopnia- powiedział niepewnie Rodianin. - Więc zrób to. Potem podaj mi najlepsze przybliżenie promienia eksplozji i zasięg chmury szczątków. Boiny przełknął ślinę. - Nawet największe przybliżenie będzie miało dokładność do kilkuset kilometrów, kapitanie. Cohl zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzał na Rellę. - Zawracaj statek. Ostro. Spojrzała na niego. - Jedno jest pewne: zwariowałeś. - Słyszałaś, co powiedziałem - warknął Cohl. - Zawracaj w stronę frachtowca. Gdy tylko kapsuła ratunkowa, przechwycona promieniem ściągającym, znalazła się wewnątrz hangaru „Akwizytora", Daultay Dofine wygramolił się niezgrabnie z baryłkowatego pojazdu. Nawigator i pozostali członkowie załogi poszli w jego ślady. Komandor Lagard był w pobliżu, by ich powitać. - To dla mnie zaszczyt uratować tak wybitną osobę - powiedział. Dofine wygładził szaty i wyprostował przekrzywioną tiarę. - Tak, niewątpliwie - odpowiedział. - Czy skontaktował się pan z wicekrólem Gunrayem, jak prosiłem?

James Luceno Janko5 35 Lagard wskazał na neimoidiański mechanofotel, którym prawdopodobnie sam do- tarł tu z mostka. - Wicekról chętnie wysłucha, co ma mu pan do zameldowania. Podobnie jak ja, komandorze. Dofine przepchnął się obok Lagarda i podszedł do fotela, który natychmiast ruszył w stronę centrosfery - niewątpliwie zdalnie sterowany przez Lagarda. Wyprodukowany przez Dom Rzemiosł Affodies z samej Neimoidii, dziwaczny i niezwykle kosztowny fotel miał dwie tylne nogi sierpowato wygięte, zakończone poje- dynczą, uzbrojoną w pazury stopą, i parę drążków sterowniczych również wyposażo- nych w pazury. Wytrawione laserem wizerunki stylizowanego neimoidiańskiego żuka królewskiego pokrywały jego metalową powierzchnię. Wyposażone w żyroskopy - dla utrzymania równowagi - urządzenie o wysokim oparciu było bardziej symbolem statusu niż praktycznym środkiem transportu, ale Dofine zorientował się, że wcale nie miało być przeznaczone dla niego. Na siedzeniu widniała okrągła tarcza hologramu, który wyświetlał miniaturową sylwetkę samego wicekróla Nate'a Gunraya, przywódcy Wewnętrznego Kręgu Neimo- idii i członka siedmioosobowego Dyrektoriatu Federacji Handlowej. Międzygwiezdne zakłócenia powodowały, że obraz przecinały ukośne, świetliste linie szumów transmi- syjnych. - Wicekrólu... - Dofine zgiął się w uniżonym ukłonie, zanim pospieszył za szybko oddalającym się fotelem. Gunray miał wysuniętą dolną szczękę, a jego gruba dolna warga opadała nisko na podbródek. Głęboka bruzda dzieliła jego wypukłe czoło na dwa wyraźne płaty. Miał zdrowy, szaroniebieski odcień skóry; bardzo o nią dbał, poddając się częstym masażom i stosując dietę z najdelikatniejszych grzybów. Czerwonopomarańczowe, doskonale uszyte szaty wraz z długą do kolan brązową kapą spływały z jego wąskich ramion. Na szyi miał pektorał w kształcie łzy, wykonany z cennego elektrum, a na głowie – trójgraniastą królewską tiarę zakończoną parą zwie- szających się ogonów. - Cóż to za pilna wiadomość, komandorze Dofine? - zapytał Gunray. - Wicekrólu, przypadł mi w udziale smutny obowiązek poinformowania cię, że „Strumień Przychodów" został zaatakowany i zajęty przez członków Frontu Mgławicy. Ładunek rudy lommitu dryfuje wyrzucony za burtę, a rodzaj... eee... bomby odlicza czas do zniszczenia statku. Uświadamiając sobie, że zapomniał odlepić timer z wierzchu dłoni, Dofine scho- wał rękę głębiej w luźny rękaw szaty. - A więc kapitan Cohl znów zaatakował - stwierdził Gunray. - Tak, wicekrólu. Ale przynoszę znacznie gorsze wieści. - Dofine rozejrzał się do- okoła w nadziei, że Lagard znajdzie się poza zasięgiem jego głosu, ale ten oczywiście stał tuż obok. - Kasetka ze sztabkami aurodium - wykrztusił w końcu. - Cohl dowie- dział się o niej jakimś cudem. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko mu ją oddać. Spodziewając się reprymendy albo czegoś jeszcze gorszego, Dofine zwiesił wsty- dliwie głowę, podążając za fotelem. Ale wicekról zaskoczył go. Maska kłamstw Janko5 36 - Na szali było życie twojej załogi. - Właśnie, ekscelencjo. - W takim razie wyprostuj się, komandorze - powiedział Gunray. - Bo to, co się dziś wydarzyło, może się okazać dobrodziejstwem dla Federacji Handlowej i błogosła- wieństwem dla wszystkich Neimoidian. - Dobrodziejstwem, wicekrólu? Gunray przytaknął. - Rozkazuję ci przejąć dowodzenie „Akwizytora". Odwołaj myśliwce i wycofaj frachtowiec z walki. - Cohl zawraca w stronę frachtowca - doniósł Obi-Wan znad instrumentów pokła- dowych myśliwca Departamentu Sprawiedliwości. - Czyżby udało mu się wyprowadzić w pole komputer frachtowca, tak by wyrzucił ładunek, chociaż statek nie był w niebez- pieczeństwie? - Wątpię - powiedział Qui-Gon. Przysunął twarz jak najbliżej transpastalowej ko- puły. - Wszystkie statki wspomagające Cohla, nawet korweta, oddalają się od „Stru- mienia Przychodów". - To prawda, mistrzu. Nawet „Akwizytor" odlatuje. - A zatem możemy bezpiecznie przyjąć, że frachtowiec czeka zagłada. A jednak kapitan Cohl pędzi w jego stronę. - Podobnie jak my, mistrzu - uznał za stosowne dodać Obi-Wan. - Co on planuje? - zapytał sam siebie Qui-Gon. - Nie jest to ktoś, kto by podejmo- wał desperackie działania, Obi-Wanie, a już na pewno nie jest samobójcą. - Prom nie zwalnia ani nie zmienia kursu. Cohl mknie prosto w kierunku prawego ramienia hangaru. - Tam, gdzie wszystko się zaczęło. Zaniepokojony Obi-Wan zmarszczył brwi. - Mistrzu, jesteśmy okropnie blisko. Jeśli frachtowiec naprawdę czeka zagłada... - Jestem tego świadom, padawanie. Może kapitan Cohl po prostu chce nas wyba- dać. Obi-Wan milczał przez chwilę, zanim się odezwał, nie kryjąc niepokoju. - Mistrzu? Qui-Gon patrzył, jak prom kieruje się ostro w dół ku środkowi koła, które opasy- wał ramionami „Strumień Przychodów". Rozpostarł zmysły i nie spodobało mu się to, co wyczuł. - Przerwij pościg, Obi-Wanie - powiedział nagle. - Szybko! Obi-Wan dał pełną moc silnikom Lanceta i mocno szarpnął ku sobie drążek ste- rowniczy. Na pełnej prędkości statek zatoczył długą pętlę, oddalając się od frachtowca. Nagle „Strumień Przychodów" eksplodował. W kabinie Lanceta wyglądało to, jakby ktoś nagle rozsunął nad kopułą oślepiającą, białą zasłonę. Niewielki statek został pchnięty do przodu falą uderzeniową eksplozji, która porwała go, rzucając myśliwcem na wszystkie strony. Zewsząd leciały na nich wielkie kawały stopionej durastali. Lancet

James Luceno Janko5 37 zatrząsł się tak mocno, że wszystkie systemy po kolei zaczęły wysiadać, tryskając sno- pami iskier, ekrany zaś przekazywały wyłącznie szumy, zanim i one nie zgasły. Oglądając się przez ramię, Obi-Wan widział, jak „Strumień Przychodów" rozpada się na kawałki, jak potężne ramiona hangarów zderzają się ze sobą i odskakują na boki niczym zerwane z uwięzi półksiężyce. Centrosfera i mostek oderwały się od zniszczo- nego ramienia kompensatora przyspieszenia i pozostałości po dyszach wylotowych frachtowca. W pewnej odległości od nich „Akwizytor" oddalał się w bezpieczny cień nocnej strony Dorvalli. Korweta Cohla i dwa wspomagające ją gwiezdne myśliwce pomknęły w przeciwną stronę i skoczyły w nadprzestrzeń. - Dorvalla albo zyska nowy księżyc, albo padnie ofiarą olbrzymiego meteorytu - powiedział Obi-Wan, gdy można już było usłyszeć własny głos. - Obawiam się tej drugiej ewentualności - powiedział Qui-Gon. -Skontaktuj się z Coruscant. Zawiadom Radę Pojednania, że Dorvalla potrzebuje natychmiastowej po- mocy. - Spróbuję, mistrzu. - Obi-Wan zaczął testować przełączniki na konsoli, mając na- dzieję, że przynajmniej niektóre z systemów łączności przetrwały burzę elektroniczną, która towarzyszyła eksplozji. - Czy widać jakieś ślady wahadłowca Cohla? Obi-Wan spojrzał na ekrany. - Sygnalizator nie daje znaku życia. Qui-Gon nie odpowiedział. - Mistrzu, wiem, że Cohl nienawidził Federacji Handlowej. Czy to jednak możli- we, by tak mało dbał o własne życie? Qui-Gon odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. - Jaka jest szósta i siódma Zasada Postępowania, padawanie? Obi-Wan spróbował sobie przypomnieć. - Szósta to: „Rozpoznaj światło i mrok w każdej rzeczy". - To jest piąta zasada. Obi-Wan zastanowił się ponownie. - „Zachowaj ostrożność, nawet w najzwyklejszych sprawach". - Ta jest ósma. - „Ucz się widzieć wyraźnie". - Dobrze - powiedział Qui-Gon. - A siódma? Obi-Wan pokręcił głową. - Przepraszam, mistrzu, ale nie pamiętam. - „Otwórz oczy na to, co nie jest oczywiste". Obi-Wan zastanawiał się przez chwi- lę. - To jeszcze nie koniec. - Na pewno nie, młody padawanie. Wyczuwam w tym wszystkim raczej jakiś groźny początek. Maska kłamstw Janko5 38 C O R U S C A N T

James Luceno Janko5 39 R O Z D Z I A Ł 6 Cztery ściany gabinetu Finisa Valoruma, na szczycie najbardziej majestatycznego, jeśli nie najwyższego, budynku rządowego dzielnicy, wykonane były z płyt transpasta- lowych, osadzonych pomiędzy kolumnami nośnymi budynku w równe pasy trójkątów. Planeta-miasto Coruscant - „Błyskotliwa Tarcza", „Klejnot Światów Środka", roj- ne serce Republiki Galaktycznej - ciągnęło się we wszystkie strony, oszałamiając bo- gactwem lśniących kopuł, ostrych jak noże iglic i schodzących w dół tarasami budowli, sięgających nieba. Wyższe budynki przypominały przerośnięte rakiety, które nigdy nie zdołały się oderwać od lądowiska, albo wysmagane wiatrem stożki dawno wygasłych wulkanów. Niektóre z kopuł wyglądały jak spłaszczone półkule nasadzone na walcowa- te podstawy, inne przypominały płytkie, ręcznie wyrabiane ceramiczne misy z nierów- nymi brzegami. Szerokie aleje sterowanego magnetycznie ruchu powietrznego sunęły gładko po- nad miastem - strumienie pojazdów transportowych, aerobusów, taksówek i limuzyn kursowały pomiędzy wysokimi iglicami i ponad powietrznymi przepaściami jak ławice egzotycznych rybek. Zamiast jednak żerować, to one karmiły miasto, rozwożąc skarby galaktyki do tryliona chciwych istot, dla których Coruscant była domem. Niezależnie od tego, jak często Valorum podziwiał ten widok - to znaczy niemal codziennie od siedmiu lat, od kiedy pełnił funkcję Najwyższego Kanclerza Republiki - nadal nie potrafił przyglądać się obojętnie splendorowi Coruscant. Spośród niezliczo- nych planet ta nie była ani największa, ani najpiękniejsza, ale wyrosła na jedyne w swoim rodzaju królestwo pionowych kształtów, bardziej typowe dla głębi oceanu niż dla życia w atmosferze. Główne biuro kanclerza Valoruma mieściło się na niższych piętrach kopuły senatu galaktyki, tam jednak był zwykle do tego stopnia zasypywany prośbami, wnioskami i sprawami, że dla specjalnych gości rezerwował tę podniebną kwaterę. Stojąc ze złączonymi na plecach białymi dłońmi, patrzył na wschód, choć świt mi- nął wiele godzin temu. Miał na sobie fioletową portfelowo zakładaną tunikę z wysokim kołnierzem i dopasowane kolorystycznie spodnie, przepasane szeroką szarfą. Połu- dniowe słońce, spolaryzowane przez tafle transpastali, zalewało pokój, ale jedyny gość kanclerza zajął miejsce daleko poza zasięgiem światła. Maska kłamstw Janko5 40 - Obawiam się, panie kanclerzu, że stoimy w obliczu ogromnego wyzwania - do- szedł z cienia głos senatora Palpatine'a. - Szarpana na swoich dalekich obrzeżach i tra- wiona korupcją w samym sercu Republika stoi wobec groźby rozpadu. Potrzeba nam porządku, środków, które przywrócą równowagę. Nie należy wykluczać nawet najsu- rowszych kroków zaradczych. Choć podobne poglądy stawały się coraz bardziej rozpowszechnione, słowa Pal- patine'a przeszyły kanclerza jak miecz. Fakt, że zdawał sobie sprawę ze słuszności po- dobnych racji, sprawiał jedynie, że tym ciężej było mu ich słuchać. Odwrócił się ple- cami do okien, wrócił do biurka i usiadł ciężko w miękkim krześle. Podeszły wiek tylko przydawał kanclerzowi dystynkcji; miał krótko ostrzyżone siwe włosy, worki pod przenikliwymi niebieskimi oczami i ciemne krzaczaste brwi. Jego poważne rysy i głęboki głos kryły współczującego ducha i błyskotliwy intelekt. Jednak jako ostatni potomek dynastii politycznej datującej się o tysiąclecia wstecz - dynastii, która zdaniem wielu osłabła wskutek swej niezwykłej długowieczności - nig- dy nie zdołał pokonać do końca wrodzonego poczucia wyższości. - Gdzie popełniliśmy błąd? - zapytał pewnym, choć smutnym głosem. - Jak mogli- śmy przegapić wszystkie zwiastuny dzisiejszych kłopotów? Palpatine spojrzał na niego ze zrozumieniem. - Wina nie leży po naszej stronie, Najwyższy Kanclerzu. Leży w systemach pery- feryjnych, a zrodziła ją niegodziwość tamtejszych władz, na którą ludność odpowie- działa oporem. - Starannie modulował głos, pozornie odporny na wszelkie oznaki gniewu czy zaniepokojenia, choć często pełny znużenia. - Weźmy na przykład ostatnie wypadki na orbicie Dorvalli. Valorum przytaknął. - Departament Sprawiedliwości poprosił mnie o spotkanie dziś po południu; chcą mi opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach w tym systemie. - Chyba mogę zaoszczędzić panu kłopotu, kanclerzu. Przynajmniej jeśli chodzi o to, co usłyszałem na ten temat w senacie. - Pogłoski czy fakty? - Po trosze i jedno, i drugie, jak sądzę. Senat jest pełny istot skłonnych interpreto- wać sprawy według własnego uznania, niezależnie od faktów. - Palpatine przerwał, jakby zbierał myśli. W jego dobrotliwej, choć nieco ciastowatej twarzy zwracały uwagę wodniste nie- bieskie oczy o ciężkich powiekach i wydatny nos. Rude niegdyś, a obecnie przyprószo- ne siwizną włosy, gęste i sięgające za uszy, nosił zaczesane od czoła, zgodnie z prowin- cjonalną modą peryferyjnych systemów galaktyki. W stroju również przejawiał gust swego rodzimego świata: ubierał się w haftowane tuniki z podwójnymi trójkątnymi kołnierzami i staroświeckie pikowane płaszcze. Jako senator reprezentujący peryferyjną planetę Naboo wraz z trzydziestoma sze- ścioma innymi zamieszkanymi światami, Palpatine zaskarbił sobie szacunek uczciwo- ścią i otwartością miłą sercom wielu z jego kolegów-senatorów. Na licznych spotka- niach z kanclerzem, zarówno oficjalnych, jak i prywatnych, niejednokrotnie dawał wy-

James Luceno Janko5 41 raz przekonaniu, że bardziej go interesuje przeprowadzenie tego, co niezbędne, niż ślepe przestrzeganie zasad i przepisów, paraliżujących prace senatu. - Jak niewątpliwie powie panu Departament Sprawiedliwości - zaczął w końcu - najemnicy, którzy napadli i unicestwili statek Federacji Handlowej „Strumień Przycho- dów", zostali zaangażowani przez terrorystyczny Front Mgławicy. Wydaje się prawdo- podobne, że udało im się przedostać na pokład przy współudziale robotników w dokach na Dorvalli. W jaki sposób Front Mgławicy dowiedział się, że frachtowiec przewozi fortunę w postaci sztabek aurodium, pozostaje jeszcze do ustalenia. Ale jest jasne, że planowali wykorzystać aurodium dla sfinansowania kolejnych aktów terroru wymie- rzonych przeciwko Federacji Handlowej, a może nawet przeciw koloniom Republiki na Odległych Rubieżach. - Planowali? - Wszystko wskazuje na to, że kapitan Cohl i jego drużyna stracili życie podczas eksplozji, która zniszczyła „Strumień Przychodów". Incydent ten będzie miał jednak mimo wszystko dalekosiężne skutki. - Doskonale zdaję sobie sprawę przynajmniej z części z nich - powiedział Valorum z niesmakiem. - Wskutek ciągłych ataków i niepokojów Federacja Handlowa zamierza domagać się interwencji Republiki, a w razie gdyby im się to nie udało, zgody senatu na rozbudowę ich kontyngentu robotów bojowych. Palpatine zacisnął usta i pokiwał głową. - Muszę przyznać, panie kanclerzu, że moją pierwszą reakcją było, żeby z miejsca odrzucić podobne żądania. Federacja Handlowa już teraz jest zbyt potężna-zarówno pod względem ekonomicznym, jak i militarnym. Ostatnio jednak zmieniłem stanowi- sko. Valorum przyjrzał mu się z zainteresowaniem. - Chętnie wysłucham pańskiej opinii. - W takim razie zacznijmy od tego, że Federacja Handlowa to przedsiębiorcy, nie wojownicy. Zwłaszcza Neimoidianie są tchórzliwi na każdej arenie innej niż handel. Dlatego też udzielenie im zgody na powiększenie liczby robotów obronnych... niewiel- kie powiększenie... niespecjalnie mnie martwi. Co więcej, może nam to przynieść pew- ne korzyści. Valorum splótł palce i pochylił się do przodu. - O jakich korzyściach pan mówi? Palpatine wziął głęboki oddech. - W zamian za przychylenie się do ich prośby o interwencję i zwiększenie sił obronnych senat mógłby zażądać, by wszelki handel z systemami peryferyjnymi został obłożony podatkiem na rzecz Republiki. Valorum odchylił się w swoim fotelu, wyraźnie rozczarowany. - Już to przerabialiśmy, senatorze. Obaj wiemy, że senacka większość nie interesu- je się zbytnio tym, co dzieje się w zewnętrznych systemach, a jeszcze mniej - w stre- fach wolnego handlu. Obchodzi ich jednak dobro Federacji Handlowej. - Tak, bo do kieszeni wielu lśniących jedwabiem senatorskich szat wpadają ła- pówki Neimoidian. Maska kłamstw Janko5 42 Valorum prychnął. - Pobłażanie swoim zachciankom jest dziś na porządku dziennym. - Niewątpliwie, panie kanclerzu - powiedział pojednawczo Palpatine. - Ale samo w sobie nie jest to powodem, by pozwalać na podobne praktyki. - Oczywiście, że nie - zgodził się z nim Valorum. - Od dwóch kadencji staram się wyplenić korupcję w senacie i rozplatać sieć regulaminów i przepisów, która nas krępu- je. Uchwalamy przepisy, by zaraz się przekonać, że nie jesteśmy w stanie wprowadzić ich w życie. Komisje senackie pienią się jak wirusy, pozbawione jakiegokolwiek przy- wództwa. Potrzeba ze dwudziestu komisji, żeby uzgodnić wystrój senackich korytarzy! Federacja Handlowa rozwinęła się, wykorzystując zawiłości biurokracji, które sami stworzyliśmy. Zażalenia na praktyki Federacji zalegają w sądach, podczas gdy komisje deliberują nad każdym szczegółem. Nic dziwnego, że Dorvalla i wiele innych światów wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowego wspiera terrorystów w rodzaju Frontu Mgławicy. Ale podatki nic tu nie zmienią. Wręcz przeciwnie, takie posunięcie mogłoby skłonić Federację Handlową do całkowitego porzucenia peryferyjnych systemów na rzecz bardziej lukratywnych rynków bliżej Jądra. - Co pozbawiłoby Coruscant i jej sąsiadów ważnych surowców i artykułów luksu- sowych eksportowanych przez te systemy - wtrącił Palpatine tonem, który wskazywał, że jest to znany wszystkim banał. -Niewątpliwie Neimoidianie uznają opodatkowanie za zdradę, choćby dlatego, że to właśnie Federacja przetarła większość tras hiperprze- strzennych łączących Jądro z peryferiami. Niezależnie od tego jednak może to stanowić szansę, na jaką wielu z nas czekało... szansę na ustanowienie kontroli senatu nad tymi szlakami handlowymi. Kanclerz zastanawiał się przez chwilę w milczeniu. - To może być polityczne samobójstwo. - Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, panie kanclerzu. Ci, którzy zapropo- nują opodatkowanie, wystawią się na bezlitosne ataki ze strony Gildii Komercyjnej, Unii Technologicznej i pozostałych przewoźników, którzy otrzymali licencje na handel w wolnych strefach. Ale to właściwy krok. Valorum wolno pokręcił głową, wstał i podszedł do okien. - Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż przystopowanie Federacji Handlowej. - W takim razie czas działać - powiedział Palpatine. Valorum wpatrywał się w od- ległe wieże. - Czy mogę liczyć na pańskie wsparcie? Palpatine wstał i dołączył do niego. - Pozwoli pan, że będę w tym względzie szczery. Moja pozycja jako przedstawi- ciela peryferyjnego sektora stawia mnie w niezręcznej sytuacji. Niech to pana nie zmy- li, panie kanclerzu, stoję po pańskiej stronie, jeśli chodzi o scentralizowanie kontroli i podatki. Ale Naboo i inne systemy zewnętrzne będą zmuszone niewątpliwie wziąć na siebie ciężar opodatkowania, płacąc więcej niż dotychczas za usługi Federacji Handlo- wej. - Przerwał na chwilę. - Będę musiał działać z najwyższą ostrożnością. Valorum tylko pokiwał głową.

James Luceno Janko5 43 - Jednak - dodał szybko Palpatine - może pan być pewny, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by zdobyć poparcie senatu dla kwestii opodatkowania. Valorum odwrócił się w stronę Palpatine'a i uśmiechnął lekko. - Jak zawsze, jestem panu wdzięczny za radę, senatorze. Zwłaszcza teraz, gdy pro- blemy trapią pana rodzimy system. Palpatine westchnął ostentacyjnie. - Na nieszczęście król Veruna wplątał się w skandal. Choć nigdy nie rozmawiałem z nim w cztery oczy na temat ekspansji wpływów Naboo w Republice, martwię się o niego, bo jego trudna sytuacja kładzie się cieniem nie tylko na naszą planetę, ale i na sąsiednie światy. Kanclerz złączył dłonie za plecami i przeszedł na środek przestronnego pokoju. Kiedy zwrócił twarz w stronę Palpatine'a, widać było jasno, że wrócił myślami do spraw o szerszym znaczeniu. - Czy Federacja Handlowa byłaby skłonna zaakceptować opodatkowanie w za- mian za poluzowanie ograniczeń obronnych, które na nich nałożyliśmy? Palpatine złączył długie palce i podparł nimi podbródek. - Towar, jakikolwiek by nie był, ma zawsze dużą wartość dla Neimoidian. Ciągłe napady piratów i terrorystów sprawiły, że są w desperacji. Będą protestować przeciwko opodatkowaniu, ale w końcu się zgodzą. Alternatywą jest podjęcie bezpośredniej akcji przeciwko grupom, które ich napastują a wiem, że sprzeciwiłby się pan podobnym działaniom. Valorum zdecydowanie przytaknął. - Republika od pokoleń nie miała sił zbrojnych, a ja na pewno nie będę tą osobą która je przywróci. Coruscant musi pozostać miejscem, gdzie najrozmaitsze grupy mo- gą się spotkać, by znaleźć pokojowe rozwiązanie ich konfliktów. Odetchnął głęboko. - Lepszym rozwiązaniem będzie zezwolenie Federacji Handlowej na podjęcie nie- zbędnych kroków, by mogli sami bronić się przed terrorystami. W końcu Departament Sprawiedliwości nie może sugerować, by Jedi zajęli się rozwiązaniem problemów Ne- imoidian. - Na pewno nie - powiedział Palpatine. - I Departament, i rycerze Jedi mają waż- niejsze sprawy niż pilnowanie bezpieczeństwa szlaków handlowych. - Coś przynajmniej pozostaje niezmienne - zauważył Valorum. -Pomyśleć tylko, gdzie byśmy się znaleźli, gdyby nie Jedi. - Trudno to sobie wyobrazić. Kanclerz przeszedł kilka kroków i położył dłonie na ramionach Palpatine'a. - Dobry z pana przyjaciel, senatorze. Palpatine odwzajemnił gest. - Moje interesy to interesy Republiki, panie kanclerzu. Maska kłamstw Janko5 44 R O Z D Z I A Ł 7 Pokryta od bieguna do bieguna durabetonem, plastalą i tysiącem innych nieznisz- czalnych materiałów, Coruscant wydawała się całkowicie odporna na kaprysy czasu czy rozmaite ataki przyszłych agentów entropii. Mówiono, że na Coruscant można przeżyć całe życie nie wychodząc z budynku, który uważa się za swój dom, i że nawet jeśli ktoś poświęciłby całe życie na eksplorację Coruscant, nie zdołałby objąć nią więcej niż kilka kilometrów kwadratowych -już prę- dzej zdołałby odwiedzić wszystkie najodleglejsze planety Republiki. Pierwotna po- wierzchnia planety zatarła się w pamięci tak dawno temu, a odwiedzana była tak rzad- ko, że stała się tajemnym, mitycznym światem; jego mieszkańcy chełpili się tym, że ich królestwo nie oglądało światła słonecznego od dwudziestu pięciu tysięcy standardo- wych lat. Bliżej nieba, gdzie powietrze nie przestawało krążyć, a olbrzymie lustra rozświe- tlały dno płytszych kanionów, rządziło bogactwo i przywileje. Tu, całe kilometry ponad bezświetlną głębią, zamieszkiwali ci, którzy preferowali własną, rozrzedzoną atmosfe- rę; poruszali się prywatnymi powietrznymi limuzynami; obserwowali, jak płonące czerwienią słońce chowa się za krzywizną planety; zapuszczali się poniżej poziomu dwóch kilometrów tylko po to, by przeprowadzić co bardziej podejrzane transakcje albo odwiedzić gęste od pomników place przed charakterystycznymi gigantycznymi budowlami, których nie była w stanie najechać, pokonać ani powalić przeciętność. Jedną z takich budowli była Świątynia Jedi. Wysoka na kilometr, ścięta piramida, otoczona piątką wysmukłych wież górowała nad otoczeniem, celowo odizolowana od hałasu nakładających się na siebie pól magne- tycznych i nie poddająca się żadnym nowym modom. Pod nią rozciągała się przestrzeń pełna dachów, napowietrznych mostów i skrzyżowań, tworząc oszałamiającą geome- tryczną mozaikę - kolosalne spirale i koła, krzyże i trójkąty, kwadraty i romby - wielkie mandale wycelowane w gwiazdy, jakby tymczasowe uzupełnienie tamtejszych konste- lacji. Świątynia od pierwszego rzutu oka miała w sobie coś kojącego i wyniosłego zara- zem. Bo choć stanowiła nieustanne przypomnienie starszego, mniej skomplikowanego

James Luceno Janko5 45 świata, było w niej coś surowego i niedostępnego, nieosiągalnego dla turystów czy kogokolwiek innego, kto chciałby ją zwiedzić powodowany czystą ciekawością. Kształt Świątyni miał ponoć symbolizować drogę młodego padawana ku oświece- niu - ku zjednoczeniu z Mocą, osiągniętemu dzięki wierności Kodeksom Jedi. Kształt ten jednak zręcznie ukrywał inny, bardziej praktyczny cel, bo pięć wież- po jednej z każdej strony świata i jedna w środku - stanowiło maszty dla licznych anten i przekaź- ników, dzięki którym Jedi dowiadywali się o sytuacji i kryzysach w galaktyce, której służyli. W ten sposób równoważyły się kontemplacja i służba społeczna. Nigdzie w całej świątyni te połączone cele nie były widoczne bardziej niż w szczytowej sali Rady Pojednawczej. Podobnie jak sala Wysokiej Rady na szczycie wieży obok, również i ta była okrą- gła, miała łukowaty sufit i okna dookoła. Jednak, jako pomieszczenie mniej oficjalne, była pozbawiona kręgu dwunastu krzeseł zajmowanych przez członków Wysokiej Ra- dy, decydującej o sprawach, które w danej chwili zaprzątały jej uwagę. Qui-Gon był na Coruscant od trzech standardowych dni, zanim Rada Pojednawcza wezwała go, by stawił się przed jej obliczem. Przez ten czas zajmował się głównie me- dytacją, badaniem starożytnych tekstów, przechadzaniem się w półmroku świątynnych korytarzy lub sesjami treningowymi z użyciem miecza świetlnego z innymi rycerzami Jedi i padawanami. Od swoich znajomych w galaktycznym senacie dowiedział się, że Federacja Han- dlowa poprosiła Republikę o interwencję lub położenie kresu aktom terroru, a także o zgodę na powiększenie liczby robotów obronnych w obliczu ciągłych niepokojów. Choć petycje te nie były niczym nowym, Qui-Gon był zdziwiony, dowiedziawszy się o zarzutach Federacji Handlowej pod adresem kapitana Cohla, który nie tylko unicestwił „Strumień Przychodów", ale i jakoby odebrał Federacji kasetkę ze sztabami aurodium, wartymi miliardy kredytów. Idąc na spotkanie z członkami Rady Pojednawczej, nadal rozmyślał o tej sensacyj- nej wiadomości, nieświadom, że oni także chcieli omówić wypadki na Dorvalli. Wiele osób podzielało opinię, że Qui-Gon sam zasiadałby w radzie, gdyby nie je- go skłonność do naginania reguł i podążania za głosem własnego instynktu - nawet wówczas, gdy podpowiadał on co innego niż kolektywna mądrość rady. Nie przyspa- rzało mu to popularności u co bardziej wyniosłych kolegów. W rezultacie traktowali go nieco protekcjonalnie, uznając jego niechęć do podporządkowania się i przyjęcia miej- sca w radzie jako jeszcze jedną oznakę niepoprawności. Rada Pojednawcza składała się z pięciu członków - choć rzadko była to ta sama piątka. Dziś obecnych było tylko czworo: mistrzowie Jedi Pio Koon, Oppo Rancisis, Adi Gallia i Yoda. Qui-Gon odpowiadał na pytania ze środka pokoju, gdzie pozwolono mu usiąść, ale wolał stać. - Skąd wiedziałeś, Qui-Gonie, o planach kapitana Cohla co do „Strumienia Przy- chodów", hę? - zadał pytanie Yoda. Spacerował po wypolerowanych kamiennych pły- tach podłogi, podpierając się laską. Maska kłamstw Janko5 46 - Mam informatora we Froncie Mgławicy - odparł Qui-Gon. Yoda zatrzymał się, by spojrzeć na niego. - Informatora, powiadasz? - To Bithanin - wyjaśnił Qui-Gon. - Skontaktował się ze mną na Malastarze, a później poinformował mnie, że Cohl planuje zaatakowanie „Strumienia Przychodów" nad Dorvallą. Yoda potrząsnął głową w udawanym zaskoczeniu. - Sensacyjna wiadomość jest to. Jedna z wielu niespodzianek Qui-Gona. Długowieczny drobniutki Yoda - ktoś w rodzaju patriarchy - miał niemal ludzką twarz, z wielkimi, rozumnymi oczami, małym nosem i ustami o wąskich wargach. Na tym jednak kończyły się podobieństwa, skórę miał bowiem zieloną od trójpalczastych stóp po czubek głowy, a uszy długie i spiczaste, sterczące po bokach pomarszczonej głowy jak skrzydła. Był członkiem Wysokiej Rady i trochę efekciarzem - wolał uczyć, używając zaga- dek i myślowych łamigłówek niż wykładów i odpytywania. Yoda i Qui-Gon znali się od dawna; to Yoda był tym, który niekiedy czynił Qui-Gonowi wymówki, że koncen- truje się bardziej na żyjącej Mocy kosztem Mocy jednoczącej. Qui-Gon wyjaśniał mu wtedy, że po prostu taki już jest. Nawet podczas szkoleń w posługiwaniu się mieczem świetlnym rzadko kiedy przystępował do pojedynku z jakąś gotową strategią. Improwi- zował raczej, modyfikując swoją technikę w zależności od potrzeby chwili - nawet wtedy, gdy ujrzenie spraw w dłuższej perspektywie mogłoby mu pomóc. - Qui-Gonie - odezwała się Adi Gallia. - Dano nam do zrozumienia, że to Front Mgławicy zatrudnił kapitana Cohla. W jakim celu twój informator sabotował operację, którą sam Front Mgławicy usankcjonował? Była młodą i przystojną kobietą z Korelii, o egzotycznych oczach, długiej, smukłej szyi i pełnych wargach. Wysoka i ciemnoskóra, nosiła na głowie obcisłą czapeczkę, spod której zwisało osiem warkoczyków przypominających strączki. Qui-Gon zwrócił się do niej: - Ta operacja nie była usankcjonowana. Dlatego udałem się tam z moim padawa- nem. Yoda uniósł laskę i wycelował ją w Qui-Gona. - Wyjaśnić to musisz. Qui-Gon skrzyżował muskularne ramiona na piersi. - Front Mgławicy przemawia w imieniu wielu światów Środkowych i Odległych Rubieży, które nie godzą się na monopolistyczne praktyki i siłową taktykę Federacji Handlowej. Część z tych planet została skolonizowana przez gatunki, które uciekły ze światów Jądra przed represjami cywilizacji. Bardzo cenią sobie swą niezależność, a tymczasem muszą wchodzić w interesy z konsorcjami w rodzaju Federacji. Światy, które próbowały wysyłać swoje towary przez inne przedsiębiorstwa, padły ofiarą cał- kowitej blokady handlowej. - Front Mgławicy może mieć szczytne cele, ale ich metody są bezlitosne - zauwa- żył Oppo Rancisis, przerywając krótką ciszę.

James Luceno Janko5 47 Był potomkiem rodziny królewskiej z Thisspias; miał zaczerwienione oczy i drob- ne usta w dużej głowie, której cała reszta pokryta była gęstymi, białymi włosami, spię- trzonymi wysoko na czubku czaszki i opadającymi długą brodą z cofniętego podbród- ka. - Kontynuuj, Qui-Gonie - polecił Pio Koon spod maski, którą zmuszony był nosić w środowisku tlenowym. Podobnie jak Rancisis, Koon miał umysł skłonny do analizo- wania strategii militarnych. Qui-Gon skłonił głowę i ciągnął dalej: - Nie będę próbował usprawiedliwiać czynów Frontu Mgławicy, powiem tylko, że próbowali przekonać Federację Handlową do swoich racji, zanim wstąpili na drogę terroryzmu. Mogli bez trudu sfinansować swoje operacje, przemycając przyprawę dla Huttów, ale odmówili wchodzenia w układy z jakimkolwiek gatunkiem, który akceptu- je niewolnictwo. Nawet gdy w końcu weszli na ścieżkę przemocy, ograniczają swoje działania do zakłócania transportów Federacji Handlowej albo opóźniania ich statków na wszelkie możliwe sposoby. - Unicestwienie frachtowca jest niewątpliwie sposobem na opóźnienie go - powie- dział Rancisis. Qui-Gon spojrzał na niego. - Akcja Cohla to coś nowego. - Co w takim razie doprowadziło Front Mgławicy do takiej eskalacji przemocy? - zapytała Gallia. Qui-Gon wyczuł, że pytanie zostało zadane w równym stopniu w imieniu Rady, jak i w imieniu Najwyższego Kanclerza Valoruma, z którym Gallię łączyły bliskie związki. - Mój informator twierdzi, że w łonie Frontu Mgławicy uformowało się radykalne skrzydło, i to ci bojownicy wynajęli kapitana Cohla. Bithanin i wielu innych sprzeci- wiało się zatrudnianiu najemników, ale to radykałowie przejęli władzę w organizacji. Yoda w zamyśleniu potarł podbródek. - Sztabki aurodium, o to chodziło im? Qui-Gon pokręcił głową. - Szczerze mówiąc, mistrzu, nie jestem pewien, czy mam uwierzyć w zarzuty Fe- deracji. - Czy masz powody, by w nie wątpić? - To kwestia metod. Federacja Handlowa utrzymuje, że jej troską jest zabezpie- czenie przewożonych ładunków. Dlaczego więc mieliby transportować aurodium na pokładzie słabo bronionego frachtowca w rodzaju „Strumienia Przychodów", gdy znacznie ciężej uzbrojony „Akwizytor" był zaledwie o jeden system słoneczny stam- tąd? - Rację ma-przyznał Yoda. - Dla mnie powód jest oczywisty - nie zgodził się z nimi Rancisis. - Federacja Handlowa niesłusznie założyła, że nikt nie będzie podejrzewał, by „Strumień Przycho- dów" przewoził takie bogactwo. Maska kłamstw Janko5 48 - To kwestia bez poważniejszych konsekwencji - powiedziała Gallia. - Wykorzy- stanie najemników w rodzaju kapitana Cohla świadczy o rozpoczęciu skoordynowa- nych działań w celu przeciwstawienia się siłą oddziałom obronnych robotów Federacji Handlowej, a w konsekwencji wyeliminowania ich wpływów w systemach peryferyj- nych. - Na szczęście kapitan Cohl nie stanowi już problemu-zauważył Pio Koon. Yoda otworzył szerzej oczy. - Dla Qui-Gona stanowi. Qui-Gon poczuł na sobie badawcze spojrzenia rady. - Nie wierzę, że zginął w eksplozji frachtowca - powiedział w końcu. - Przecież sam tam byłeś! - zauważył Rancisis. - Na własne oczy widziałeś - powiedział Yoda, mrugając szybko. Qui-Gon zaci- snął usta. - Cohl miał zawsze plany na każdą ewentualność. Nie poleciałby prosto w ogień eksplozji tylko po to, by uniknąć pogoni. - W takim razie dlaczego nie schwytałeś go, tak jak planowałeś? -zapytał Rancisis. Qui-Gon w zamyśleniu dotknął palcami ust. - Jak powiedziała mistrzyni Gallia, Cohl to dopiero początek. Razem z moim pa- dawanem przymocowaliśmy sygnalizator do statku Cohla, w nadziei, że zaprowadzi nas do aktualnej bazy Frontu Mgławicy, która może się znajdować na jednym z rim- miańskich światów, które popierają terrorystów. Po eksplozji sygnalizator przestał dzia- łać. Gallia przyglądała mu się przez chwilę. - Szukałeś Cohla, Qui-Gonie? - Nie znaleźliśmy z Obi-Wanem żadnego śladu wahadłowca. O ile wiemy, fala uderzeniowa eksplozji porwała go i wciągnęła w studnię grawitacyjną Dorvalli. - Czy poinformowałeś Departament Sprawiedliwości o swoich podejrzeniach? - zapytał Rancisis. - Najlepiej znane kryjówki Cohla są pod obserwacją- odpowiedziała za Qui-Gona Gallia. Koon wstał z krzesła i stanął obok Qui-Gona. - Kapitan Cohl był może najlepszy w swojej klasie, ale takich jak on jest wielu, równie bezlitosnych, równie drapieżnych. Front Mgławicy nie będzie miał trudności z odbudowaniem swoich szeregów. Rancisis z powagą pokiwał głową. - Musimy uważnie przyglądać się tej sprawie. Yoda przeszedł przez pokój, potrząsając brodą w przód i w tył. - Unikać konfliktu z Frontem Mgławicy musimy. Głosem wielu przemawiają. Na szwank narażają naszą bezstronność. - Zgadzam się - powiedział Rancisis. - Nie możemy opowiadać się po tej czy innej stronie.

James Luceno Janko5 49 - Ależ musimy! - zaprotestował Qui-Gon. - Nie jestem sojusznikiem Federacji Handlowej, ale akty terroryzmu Frontu Mgławicy nie ograniczą się do frachtowców. Niewinne istoty znajdą się w niebezpieczeństwie. Wszyscy zamilkli, z wyjątkiem Yody. - Prawdziwym rycerzem Qui-Gon jest - powiedział tonem łagodnej wymówki. - Zawsze podąża własną drogą. Maska kłamstw Janko5 50 R O Z D Z I A Ł 8 Neimoidia- mała wilgotna planeta, nędznie oświetlana przez prastare słońce - była miejscem unikanym nawet przez Neimoidian. Jej położenie - stosunkowo niedaleko od samowystarczalnej Korelii i wysoko uprzemysłowionego systemu Kuat - przyniosło jej więcej szkód niż korzyści, bo raz za razem bractwo światów Jądra pomijało ten mało interesujący świat na korzyść jego bardziej atrakcyjnych sąsiadów. Społeczeństwo Ne- imoidian uformowało się więc w poczuciu izolacji. Wzgardliwe traktowanie ze strony innych światów wyrobiło w tym gatunku prze- konanie, że postęp jest udziałem tych, którzy sanie tylko zdolni, ale i drapieżni. Dotar- cie na szczyt łańcucha pokarmowego wymagało wspinania się po ciałach słabszych. Utrzymanie się na szczycie wymagało wyrwania innym wszelkich zasobów, jakimi dysponowali, i uniemożliwienia odebrania ich sobie. Reguły te przywoływano zwykle, by wytłumaczyć, jak i dlaczego Neimoidianie tak szybko wysunęli się na czoło Federacji Handlowej, której znakiem rozpoznawczym była bezwzględność. Najzdolniejsi synowie Neimoidii opuszczali planetę w młodym wieku, preferując życie wędrownych handlarzy na pokładach statków floty handlowej Federacji. Wskutek tego Neimoidia była rzadko zaludniona; pozostawali na niej najsłabsi przedstawiciele gatunku, którzy zajmowali się doglądaniem hodowli świerzbu, upraw grzybni i farm żuków. Wicekról Nutę Gunray podzielał swoisty niesmak, jaki jego współbracia, podobni mu dobrowolni wygnańcy, odczuwali dla swego ojczystego świata. Okoliczności wy- magały jednak, by spotkał się z członkami Wewnętrznego Kręgu w miejscu, które gwa- rantowało ochronę przed wścibskimi oczami Coruscant. A pod tym względem Neimo- idia była najlepszym z możliwych rozwiązań. Powrót do domu wiązał się i z tym nieodłącznym problemem, że nie sposób było uciec od wspomnień - tkwiących zwykle gdzieś pod powierzchnią świadomości, na poziomie komórkowym - z okresu pierwszych siedmiu lat życia, kiedy było się wątłą, bladą, wijącą się larwą, walczącą z każdą inną podobną larwą o przetrwanie i możli- wość przepoczwarzenia się w czerwonookiego, beznosego, rybioustego i zdecydowanie nieufnego dorosłego osobnika.