conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Reaves Michael, Perry Steve - Chirurdzy polowi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

conan70
EBooki
Gwiezdne wojny

Reaves Michael, Perry Steve - Chirurdzy polowi.pdf

conan70 EBooki Gwiezdne wojny 026. Reaves Michael, Perry Steve - Chirurdzy polowi
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

Michael Reaves, Steve Perry1 Medstar I – Chirurdzy Polowi 2 WOJNY KLONÓW MEDSTAR I CHIRURDZY POLOWI MICHAEL REAVES, STEVE PERRY Przekład MACIEJ SZYMAŃSKI

Michael Reaves, Steve Perry3 Tytuł oryginału MEDSTAR I. BATTLE SURGEONS Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta KAMILA GONTARZ BARBARA OPIŁOWSKA Ilustracja na okładce DAVE SEELEY Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM. Ali rights reserved. Used under authorization. Published originally under the title Medstar I. Battle Surgeons by Ballantine Books Medstar I – Chirurdzy Polowi 4 Mojemu synowi, Dashiellowi: „Nigdy nie mów mi o szansach”. M. R. Dla Dianne i Cyrusa, nowego w mieście S. P.

Michael Reaves, Steve Perry5 C H R O N O L O G I A W O J E N K L O N Ó W Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów. Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim poświęceniem i heroizmem po obu stronach. Miesiące po Ataku klonów 0 Bitwa o Geonosis 0 Oddział szturmowy Republiki 0 Pościg za hrabią Dooku 1 Projekt „Czarny Kosiarz” 1 Bitwa o Raxus Prime 1,5 Spisek na Aargau 2 Bitwa o Kamino 2 Durge kontra Boba Fett 2,5 Obrona Naboi 3 Wyprawa na Quilurę 6 Devaroniańska pułapka 6 Kryzys na Haruun Kal 6 Zabójstwo na Null 12 Zagrożenie ze strony biorobotów 15 Bitwa o Jabiimę 16 Ucieczka z Rattataka 24 Ofiary z Drongara 29 Atak na Azurę 30 Podbój Praesitlyna 31 Cytadela na Xagobah Medstar I – Chirurdzy Polowi 6 R O Z D Z I A Ł 1 RMSU-7* Niziny Jasserak Tanlassa, opodal morza Kondrus, planeta Drongar, 2 lata P.B.O.G. Krew buchnęła fontanną, niemal czarną w antyseptycznym świetle. Gorące krople spadły na osłoniętą rękawiczką dłoń Josa. Zaklął. - Mam pomysł: jeśli nie macie nic lepszego do roboty, może któryś założy pole uciskowe w tej ranie? - Generator pola uciskowego znowu nie działa, doktorze. Chirurg polowy armii Republiki, Jos Vondar, uniósł głowę znad zakrwawionego pola operacyjnego, którym była otwarta klatka piersiowa żołnierza klona, i spojrzał na instrumentariuszkę Tolk. - Jasne, że nie działa - odparł. - A co, android mechanik pojechał na wakacje? W jaki sposób mam łatać to mięso armatnie bez sprawnego sprzętu? Tolk le Trene, Lorrdianka odczytująca stany emocjonalne Josa z taką łatwością, z jaką większość istot myślących odczytuje prosty wykres, nie odezwała się, ale jej ostre spojrzenie zdawało się mówić: „Ja go nie zepsułam”. Jos opanował się z pewnym wysiłkiem. - Dobra. Daj zacisk. Kleszczyki hemostatyczne chyba jeszcze mamy? Ale Tolk już działała: umieściła stalowy zacisk na rozerwanym naczyniu krwionośnym i zaczęła osuszać gąbką pole operacyjne. Żołnierze z tej jednostki znaleźli się zbyt blisko eksplodującego granatu; ten, który leżał teraz na stole, miał pierś naszpikowaną odłamkami. Niedawna bitwa o Las Łykodrzewów skończyła się dość kiepsko i należało się spodziewać, że przed świtem medliftery dowiozą kolejny transport rannych do towarzystwa tym, którzy już trafili do szpitala. - Czy mi się zdaje, czy zrobiło się gorąco? Jedna z dyżurnych pielęgniarek otarła czoło Josa, by pot nie zalewał mu oczu. - Klimatyzator znowu nawalił - wyjaśniła. Jos nie odpowiedział. Na bardziej cywilizowanym świecie przed myciem spryskałby twarz środkiem przeciwpotnym, ale * RMSU (Republic Mobile Surgacal Unit) – Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna (przyp. tłum.).

Michael Reaves, Steve Perry7 takich drobiazgów podobnie jak wszystkiego innego, nie wyłączając cierpliwości - na Drongarze brakowało. Nawet teraz, tuż przed północą, powietrze na zewnątrz miało temperaturę ludzkiego ciała; nazajutrz miało stać się gorące jak zakochany H’nemthe, jeszcze bardziej wilgotne i cuchnące. Była to parszywa, naprawdę parszywa planeta nawet w najlepszych swoich momentach, a już szczególnie parszywa podczas wojny. Jos zastanawiał się nie po raz pierwszy, który z republikańskich urzędników wysokiego szczebla zrujnował mu życie, obojętnym rozkazem posyłając go na te cuchnące stęchlizną równiny porośnięte pleśnią i grzybopodobnym zielskiem. - Czy już wszystko nawaliło? - zawołał na tyle głośno, by usłyszano go w całej sali. - Zdaje się, że wszystko oprócz twojej gęby - odparł uprzejmie Zan, nie odrywając spojrzenia od żołnierza, którego operował. Jos wyjął szczypcami kawałek metalu wielkości kciuka z lewego płuca pacjenta. Odłamek zabrzęczał na dnie misy. - Daj mu łatę. Pielęgniarka z wprawą umieściła na przebitym płucu rozpuszczalny plaster, wykonany ze sklonowanej tkanki i środka klejącego pozyskiwanego z taluzjańskich małży, który natychmiast uszczelnił ranę. Dobrze, że chociaż tego nie brakuje, pomyślał Jos, inaczej trzeba by było używać zszywek albo i zakładać szwy, jak robią to androidy medyczne. To dopiero byłaby zabawa... i strata czasu. Pochylił się nad pacjentem i w jaskrawym świetle sali operacyjnej zauważył błysk metalu. Pochwycił go delikatnie i ostrożnie wysunął z rany. Niewiele brakowało, a doszłoby do przerwania aorty. - Facet ma w sobie tyle złomu, że dałoby się z tego złożyć dwa androidy bojowe - mruknął - i zostałoby jeszcze trochę części zapasowych. - Kolejny strzęp metalu wylądował z brzękiem w stalowej misie. - Naprawdę nie wiem, po co im te zbroje. - To fakt - przyznał Zan. - Zatrzymają najwyżej strzał z dziecinnego pistoletu na kulki. Jos wrzucił do misy jeszcze dwa fragmenty granatu i wyprostował się, czując, że mięśnie grzbietu mają już dość pozycji, w jakiej spędził cały dzień. - Przejrzyj go - polecił. Tolk przesunęła ręcznym bioskanerem ponad ciałem klona. - Czysty - stwierdziła. - Chyba wyjąłeś wszystkie. - Będziemy wiedzieli, jeśli zacznie grzechotać przy każdym kroku. Sanitariusz pchnął łóżko w stronę dwóch androidów medycznych FX-7, odpowiedzialnych za zamykanie pacjentów. - Następny! - zawołał Jos bez zapału. Ziewnął pod maską, a zanim zamknął usta, miał już przed sobą kolejnego żołnierza ułożonego na wznak. - Odsysam ranę klatki piersiowej - zameldowała Tolk. - Możliwe, że będzie potrzebował nowego płuca. - Szczęściarz. To specjalność firmy. Jos wykonał pierwsze cięcie laserowym skalpelem. Operowanie klonów - albo też, jak nazywała tę robotę załoga Rimsu Siedem*, „praca przy linii produkcyjnej” - było * Rimsu Siedem - nazwa szpitala polowego w Drongarze, utworzona od skrótu RMSU 7 (Republikańska Jednostka Chirurgiczna numer 7) (przyp. tłum.). Medstar I – Chirurdzy Polowi 8 pod wieloma względami łatwiejsze, niż krojenie i zszywanie osobników o indywidualnych cechach. Jako że żołnierze nie różnili się między sobą genetycznie, ich organy były w pełni wymienne, zaś problem odrzutu przeszczepów praktycznie nie istniał. Spojrzał na jednego z czterech pozostałych „organicznych” lekarzy, którzy wraz z nim pracowali w ciasnej sali. Chirurg Zan Yant, Zabrak, stał o dwa stoły dalej i, wykonując cięcie, nucił klasyczny motyw. Jos wiedział doskonale, że Zan wolałby raczej siedzieć w kabinie, którą dzielili, i grać na quetarze nastrojonej dokładnie tak, by emitowała melancholijne tony którejś z zabrackich melodii ludowych. Zdaniem Josa muzyka, w której gustował Yant, brzmiała jak godowe ryki pary smoków krayt, ale dla Zabraka - i dla przedstawicieli wielu innych ras myślących zamieszkujących galaktykę - była to prawdziwa sztuka, wzniosła i wzbogacająca duszę. Zan miał duszę i dłonie artysty, ale był też przyzwoitym chirurgiem, a w tej roli Republika potrzebowała go zdecydowanie bardziej, niż jako dostarczyciela rozrywki. W każdym razie na tej planecie. Dopełnieniem lekarskiej ekipy były androidy - w sali pracowało ich sześć, choć powinno być dziesięć. Dwa z pozostałych czterech były w naprawie; dwa zamówiono, ale nigdy nie dotarły do szpitala. Co jakiś czas Jos odprawiał najzupełniej zbędny rytuał wypełniania kolejnego 22K97(MD), formularza zamówienia, który wkrótce potem przepadał bez wieści w wirze komputerowych archiwów i czeluści biurokracji. Szybko przekonał się, że sierżant - na resztkach zbroi widać było zieleń symbolizującą stopień wojskowy - rzeczywiście potrzebuje nowego płuca. Tolk przyniosła ze zbiornika z płynem odżywczym świeżo sklonowany organ, a Jos rozpoczął resekcję płuca. Po niepełnej godzinie nie było już śladu po starej tkance, zaś część zastępcza - wyhodowana z komórek macierzystych i przechowywana w niskiej temperaturze na takie właśnie okazje - znalazła się w klatce piersiowej sierżanta. Pacjent odjechał w kierunku stanowiska androidów zamykających rany, a Jos przeciągnął się i poczuł, jak strzelają mu stawy i kręgi. - To już ostatni - powiedział. - Przynajmniej na razie. - Nie ciesz się za bardzo - odparł Leemoth, Duros specjalizujący się w chirurgii istot wodno-lądowych. Uniósł głowę znad swego pacjenta, Otolla Gunganina, obserwatora z Naboo, cierpiącego na poważne uszkodzenie żył w jamie policzkowej po postrzale z pistoletu dźwiękowego. - Jeśli wierzyć wieściom z frontu, kolejnych parę medlifterów będzie tu za trzy godziny, jeśli nie wcześniej. - W takim razie wystarczy mi czasu na drinka i napisanie kolejnej żałosnej prośby o przeniesienie - rzucił Jos, ściągając rękawiczki chirurgiczne w drodze do komory dezynfekcyjnej. Już dawno nauczył się rozwiązywać problemy bieżącej chwili i w ogóle nie myśleć o przyszłych, póki się nie pojawią. Było to mentalne panaceum na selekcje rannych według zagrożenia dla życia, jak wyjaśnił Klo Meritowi equańskiemu lekarzowi, który w Rimsu Siedem pełnił funkcję rezydenta-empaty. Merit zamrugał wtedy wielkimi, brązowymi oczami o dziwnie uspokajającym, głębokim spojrzeniu, i oznajmił, że postawa Josa jest zdrowa, ale tylko do pewnego stopnia.

Michael Reaves, Steve Perry9 - W pewnym momencie to, co było obroną, staje się negacją - wyjaśnił. - Dla każdego z nas ów punkt przełomu znajduje się w innym miejscu. Higiena psychiczna polega w dużym stopniu na tym, by wiedzieć w którym momencie przestajemy być szczerzy wobec samych siebie. Jos otrząsnął się z zamyślenia, gdy dotarto do niego, że Zan coś powiedział. - Co? - Mówię, że ten ma jeszcze poszarpaną wątrobę; skończę za parę minut. - Potrzebujesz pomocy? Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Co, masz mnie za pierwszoroczniaka z Coruscant Med? Nie ma problemu. Jak już szyłeś jednego, to jakbyś szył wszystkich - odparł i, nucąc z cicha, powrócił do pracy nad otwartym ciałem żołnierza. Jos skinął głową. To prawda, pomyślał, klony Fetta były absolutnie identyczne, co oznaczało nie tylko brak problemów z odrzucaniem przeszczepów, ale także z orientacją w „hydraulice” żołnierskich ciał. Między osobnikami jednego gatunku istnieją często spore różnice w budowie i funkcjonowaniu organizmu - ludzkie serca na przykład działają na tej samej zasadzie, ale już wielkość zastawek czy położenie wlotu aorty bywają bardzo różnorodne... a takich różnic anatomicznych może być i milion. Właśnie z tego powodu zabiegi chirurgiczne, nawet przeprowadzane w najlepszych warunkach, nigdy nie były stuprocentowo bezpieczne. Z klonami było jednak inaczej... a właściwie zawsze tak samo. Wszyscy żołnierze Republiki pochodzili z tego samego źródła: od człowieka, mężczyzny, łowcy nagród Jango Fetta. Byli bardziej podobni do siebie niż jednojajowe bliźnięta. Zobaczyć jednego, zoperować jednego, nauczyć się jednego - to była mantra, którą powtarzano Josowi bez końca podczas szkolenia na Coruscant. Instruktorzy żartowali nawet, że można ciąć klona z zawiązanymi oczami, kiedy już zapamięta się jego wewnętrzną budowę - i nie byli dalecy od prawdy. Na co dzień Jos nie zajmował się żołnierzami z pierwszej linii frontu, ale odkąd dwa androidy medyczne poszły do remontu, nie miał wyboru, jeśli nie chciał, by selekcja rannych w korytarzu przed salą decydowała o życiu i śmierci. Został lekarzem, by ratować umierających, a nie po to, by decydować o tym, kto ma żyć, a kto nie. Światła przygasły nagle i zaraz zapaliły się na powrót. Wszyscy obecni w sali zamarli na krótką chwilę. - Słodka Sookie! - mruknął Jos. - Co znowu? Z oddali rozległ się pomruk eksplozji. To może być piorun, pomyślał nerwowo chirurg. Miał nadzieję, że to piorun. Na Drongarze padało prawie codziennie - i prawie każdej nocy, jeśli chodzi o ścisłość - a były to potężne tropikalne burze, podczas których wicher wył dziko, a błyskawice trafiały w drzewa, budynki i ludzi. Niekiedy zdychały generatory pola, a wtedy jedyną ochroną dla obozu były wygaszacze. Niejeden raz zdarzało się, że żołnierze ginęli na miejscu, spaleni w okamgnieniu na popiół gigantycznym napięciem. Kiedyś, po paskudnej burzy, Jos zauważył na ziemi parę butów. Nad twardymi, plastoidowymi skorupami unosił się dym, a o pięć długości ciała od nich leżały sczerniałe zwłoki klona, któremu niedawno służyły. Wszystko, co Medstar I – Chirurdzy Polowi 10 warte było ochrony, zabezpieczono w obozie wygaszaczami, których końcówki pogrzebano głęboko w bagnistym podłożu, lecz czasem i to nie wystarczało. Rozmyślając o burzach, usłyszał pierwsze krople deszczu bębniące o dach nad salą operacyjną. Jos Vondar urodził się i wychował w niewielkim, rolniczym miasteczku na Korelii, leżącym w strefie umiarkowanej, gdzie pogoda przez większą część roku była całkiem przyjemna, a i pory deszczowe niezbyt dokuczliwe. Gdy miał dwadzieścia lat, przeniósł się na Coruscant, do stolicy Republiki, do planety miasta, gdzie pogodę starannie aranżowano i kalibrowano. Tam zawsze wiedział, kiedy zaczną się deszcze, jak obfite będą opady i jak długo potrwa słota. Nic, czego doświadczył w życiu, nie przygotowało go na apokaliptyczne burze i nieomalże nieprzyzwoitą płodność form życia, które panowały na Drongarze. Podobno na obszarze Wielkiego Bagna Jasserak były i takie miejsca, gdzie każdy, kto był dość głupi, by położyć się na ziemi i zapaść w sen, budził się z warstwą grzyba pokrywającą całą skórę. Jos nie wiedział, czy tak jest naprawdę, ale nie było mu trudno wierzyć w takie opowieści. - Szlag by trafił! - warknął Zan. - Co? - Mam tu odłamek wbity w żyłę wrotną. Jeśli go wyciągnę, może być niewesoło. - Mówiłeś, zdaje się, że ten był już odfajkowany, zamknięty i w drodze. - Jos skinął głową w stronę pielęgniarki operacyjnej Zana, która otworzyła nową paczkę rękawiczek i pomogła mu wsunąć je na dłonie. Poruszył palcami i stanął obok przyjaciela. - Posuń się rogaty łbie, i pozwól pracować prawdziwemu lekarzowi. Zan rozejrzał się po sali. - Prawdziwemu lekarzowi? A gdzie go widziałeś? Znasz tu takiego? Jos popatrzył na pacjenta, którego organy wewnętrzne dobrze oświetlała lampa operacyjna i pole sterylizujące. Wsunął dłonie do rany, jak zawsze czując mrowienie w palcach. Zan wskazał mu szczypcami kawałek metalu, który rzeczywiście tkwił w żyle, blokując przepływ krwi. Jos pokręcił głową. - Dlaczego na studiach nigdy nie pokazywali nam takich przypadków? - Jak już zostaniesz szefem chirurgii w Coruscant Med, będziesz mógł dopilnować, żeby następny rocznik mazgąjowatych przyszłych lekarzy otrzymał lepsze wykształcenie. Ach, ten stary doktor Vondar i jego gadki o Wielkich Wojnach Klonów oraz o tym, jak łatwo ma ta dzisiejsza młodzież! - Wspomnę twoje słowa, Zan, kiedy przywiozą cię jako materiał do ćwiczeń. - Nie mnie. Ja będę tańczył na twoim pogrzebie, koreliańska szumowino. Może nawet zagram ci ładną seloniańską etiudę, na przykład Wariacje Vissëncanta. - Bardzo proszę - odparł Jos, ostrożnie rozsuwając rozcięte tkanki, by przyjrzeć się bliżej zablokowanemu naczyniu. - Tylko niech to będzie coś wartego słuchania, nie żadne hopsasa ani ciężkie izotopy. Zan ze smutkiem potrząsnął głową. - Głuchy Gunganin ma lepszy gust muzyczny niż ty. - Wiem, co lubię.

Michael Reaves, Steve Perry11 - Dobra, a ja lubię, kiedy ci goście nie umierają, więc może przestań ośmieszać się publicznie i pomóż mi utrzymać na chodzie tę wątrobę. - Chyba masz rację. - Jos sięgnął po szczypce i gąbkę. - Zdaje się, że póki ty go leczysz, tylko z moją pomocą biedak będzie miał szansę - dorzucił, uśmiechając się pod chirurgiczną maską do przyjaciela. Pracując razem, usunęli odłamek przy względnie niedużych uszkodzeniach tkanki. Kiedy skończyli, Jos rozejrzał się i westchnął z ulgą. - No, dzieciaki, zapowiada się piękny wpis do rejestru. Nie straciliśmy ani jednego żołnierza. Drinki w kantynie na mój rachunek. Wszyscy uśmiechnęli się ze znużeniem - i zamarli, nasłuchując. Przez równomierne bębnienie deszczu o piankowy dach przedarł się nowy, doskonale znany dźwięk: potężniejący z każdą chwilą świst nadlatujących medlifterów. Przerwa - jak niemal zawsze - dobiegła końca, zanim się rozpoczęła. Medstar I – Chirurdzy Polowi 12 R O Z D Z I A Ł 2 Podróż z orbity na powierzchnię planety przebiegła w nadzwyczaj szybkim tempie. Jak wyjaśnił pilot, przyczyną pośpiechu była mnogość zarodników. - Zapychają wszystko - powiedział, posługując się basikiem z bardzo mocnym akcentem. Był Kubazem o szarozielonej skórze i podłużnej głowie zakończonej krótką trąbą. Wrogowie nazywali pogardliwie przedstawicieli tej rasy „owadożernymi szpiegami”. Jako padawanka Jedi oraz uzdrowicielka, Barrissa Offee nauczyła się już dawno, że nie należy osądzać ras po ich wyglądzie, ale miała też świadomość, iż w galaktyce nie brakuje istot o mniej otwartych umysłach. - Zwłaszcza wentylatory - ciągnął pilot. - Pleśń zżera najdalej w ciągu godziny nawet najlepsze filtry, jakie mamy. Trzeba je wymieniać po każdym locie, inaczej choroba zarodnikowa przedostaje się do statku... i do ciebie. Uwierz mi, to niezbyt dobry sposób na pożegnanie z życiem. Plujesz krwią i gotujesz się we własnych sokach. Barrissa zamrugała na tę plastyczną wizję i wyjrzała na zewnątrz przez najbliższy iluminator niewielkiego promu. Zarodniki zaznaczały swoją obecność jako bladoczerwone i zielonkawe przebarwienia w powietrzu, a także jako pojedyncze drobiny ocierające się raz po raz o taflę transpastali i znikające, nim zdążyła przyjrzeć im się bliżej. Spróbowała wysondować Mocą jedną taką drobinę, lecz oczywiście nie wyczuła śladu świadomości, a jedynie chaotyczne wrażenie ruchu i wściekłej zmienności. - Zarodniki są adepto... eee... - Adaptogeniczne - podpowiedziała. - Tak, właśnie. Za każdym razem, kiedy mechanicy i medycy wykombinują jakiś sposób na nie, one po prostu się zmieniają, wiesz? A kuracje stają się nieskuteczne. Dziwne jest to, że na poziomie ziemi nie ma z nimi żadnych problemów; kłopoty zaczynają się znacznie powyżej wierzchołków drzew. Barrissa skinęła głową. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. W gruncie rzeczy, bardzo niewiele opinii na temat tej planety brzmiało zachęcająco, wszystkie opinie były skąpe, dające dość szkicowy obraz sytuacji. Z tego, co usłyszała podczas pospiesznej odprawy w Świątyni na Coruscant, siły Republiki i separatystów były na Drongarze

Michael Reaves, Steve Perry13 mniej więcej równe. Wojna toczyła się głównie na powierzchni planety; wyżej stężenie zarodników w powietrzu było zbyt wysokie i praktycznie uniemożliwiało walkę. Na ziemi jednak pod pewnymi względami było jeszcze gorzej. Wśród problemów, z którymi zmagały się obie armie, były monsuny przynoszące katastrofalne burze z wyładowaniami elektrycznymi, wysokie temperatury oraz wilgotność przekraczająca dziewięćdziesiąt procent. Jakby tego było mało, stężenie tlenu w atmosferze było wyższe niż na większości planet zamieszkanych przez ludzi i humanoidy. Czynnik ten wywoływał często u przybyszów zawroty głowy i przetlenienie, w androidach bojowych separatystów zaś przyspieszał procesy korozyjne. Trudno w to uwierzyć, myślała Barrissa, ale nawet niewiarygodnie twardy stop durastalowy, z którego budowano androidy, utlenia się w tak ekstremalnych warunkach. Wysokie stężenie tlenu ograniczało też wachlarz środków, którymi można było prowadzić wojnę. Używano głównie broni ręcznej: pistoletów dźwiękowych, niedużych blasterów, miotaczy pocisków i innych podobnych urządzeń, ponieważ zbyt duże było ryzyko stosowania laserów większej mocy i strumieni cząstek. Powodem, dla którego trwały zmagania o kontrolę nad tym morowym bagniskiem, była bota - roślina sklasyfikowana między pleśnią a grzybem, której jak dotąd nie znaleziono nigdzie indziej. Na tym peryferyjnym świecie radziła sobie doskonale, natomiast nie udało się dotychczas wyhodować jej w żadnym innym miejscu. Była niezwykle cenna dla obu stron, ponieważ - podobnie jak zarodniki oraz wszystkie gatunki fauny i flory na Drongarze - cechowała ją niezwykła zmienność, połączona z właściwościami leczniczymi. Wiele gatunków istot mogło z niej korzystać - dla ludzi była na przykład znakomitym i wszechstronnym antybiotykiem, Neimoidianie używali jej jako narkotycznego środka przeciwbólowego, Huttowie zaś jako stymulantu niemal dorównującego mocą błyszczostymowi. Co więcej, stosowanie boty nie miało skutków ubocznych, a to oznaczało, że była prawdziwie cudownym lekiem. Poddaną suszeniu sublimacyjnemu bota można było transportować na duże odległości. Problemem było jedynie to, że po zebraniu świeżych roślin należało poddać je konserwacji niemal natychmiast, w przeciwnym razie bowiem zmieniały się w kupę bezużytecznego szlamu. Co gorsza, bota była wyjątkowo delikatna. Bliskie eksplozje mogły ją uśmiercić, a w dodatku paliła się równie łatwo jak paliwo rakietowe, mimo niespotykanej wilgotności środowiska. A że dla obu stron konfliktu powodem obecności na Drongarze była właśnie ta roślina, nikomu nie zależało na prowadzeniu operacji militarnych na wielką skalę. Walka nad polami boty mogłaby je zmienić w bezużyteczne połacie popiołu, martwej tkanki albo brei z roślin, których nikt nie zdążyłby zebrać. Bota była też jednym z głównych powodów, dla których Barrissa wyruszyła na Drongar. Pierwszoplanowym i oficjalnym celem jej wizyty było wsparcie lekarzy i chirurgów opiekujących się żołnierzami Republiki - uzdrowicielskie techniki Jedi bardzo by się tu przydały - ale jednocześnie miała przyjrzeć się bliżej „żniwiarzom” i dopilnować, by bota była pakowana i ekspediowana wyłącznie do portów Republiki. Dla oszczędności i przyspieszenia dostaw ekipy zbierające objęto procedurami Medstar I – Chirurdzy Polowi 14 obowiązującymi w Rimsu. Ani Barrissa, ani jej przełożeni nie widzieli w tym niczego niewłaściwego. Każda forma przewagi, którą Republika mogła osiągnąć nad Konfederacją, była cenna i pożądana. Jedi z pewnością nie mieli powodu, by darzyć sympatią odszczepieńca, hrabiego Dooku, który był winien śmierci tak wielu z nich w bitwie na Geonosis, stoczonej dwa lata wcześniej. Barrissa podejrzewała, że istnieje jeszcze jeden ważny powód, dla którego powierzono jej tę misję: mogła być ona częścią lub całością próby Jedi. Jej mistrzyni, Luminara Unduli, nie uprzedziła jej, że zadanie ma pełnić rolę egzaminu, ale też nie każdy padawan otrzymywał takie ostrzeżenie; zależało to wyłącznie od woli poszczególnych mistrzów. Raz, mniej więcej sześć miesięcy przed wyjazdem na Drongar, zapytała mistrzynię Unduli, kiedy może się spodziewać rozpoczęcia prób. Mentorka uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Kiedykolwiek. Zawsze. W nieokreślonym czasie. Cóż... Jeśli pobyt na tej planecie miał być próbą ogniową, miał wykazać, czy Barrissa ma w sobie to, czego potrzeba, by zostać rycerzem Jedi, to chyba powinna dowiedzieć się o tym, zanim... Statek przechylił się w nagłym zwrocie, a siła bezwładności wcisnęła Barrissę w fotel. Wewnętrzne pole grawitacyjne zostało najwyraźniej wyłączone. - Przepraszam - odezwał się pilot. - Separatyści mają swoją baterię w tym sektorze i od czasu do czasu próbują nas strącać. Standardowa procedura przewiduje serię uników w drodze z orbity... Kanushka! Okrzyk zaskoczenia, który Kubaz wydał z siebie w ojczystym języku, zainteresował Barrissę. - O co chodzi? - Spora bitwa na dole, z prawej burty. Kilka maszyn i żołnierze... tam, widzisz? Przelecę nad nimi. Jesteśmy na tyle wysoko, że nie sięgną nas z broni ręcznej. Trzymaj się. Pilot wykonał szeroki nawrót przez prawą burtę. Barrissa spojrzała w dół, na pole bitwy. Oceniła, że lecą na wysokości tysiąca metrów. Powietrze było dość przejrzyste; znaleźli się poniżej gęstej warstwy zarodników, a i chmury ani mgły nie przesłaniały już widoku. Jako padawanka Jedi, wiele wiedziała o wojnie. Od najmłodszych lat szkoliła się też w walce mieczem świetlnym, toteż potrafiła spojrzeć na bitewne zmagania okiem znacznie bystrzejszym niż inni obserwatorzy. Oddziały klonów biegły przez pole porośnięte niewysokimi, ale masywnymi roślinami. Słońce świeciło żołnierzom w plecy - byłby to cenny element taktyki, gdyby atakowali istoty żywe, ale w walce z androidami bojowymi jego znaczenie było niewielkie, bo fotoreceptory maszyn mogły bez trudu skompensować nadmierne oświetlenie tła. Dwieście klonów miało przewagę liczebną nad androidami, których Barrissa naliczyła siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt. Z tej wysokości półksiężyc republikańskiej formacji był doskonale widoczny; grupa automatów miała znaleźć się w okrążeniu i ulec pod naporem krzyżowego ognia.

Michael Reaves, Steve Perry15 Androidy bojowe należały w większości do serii Baktoid B1, o ile wzrok nie mylił Barrissy z tak dużej odległości. Było też kilka superandroidów B2, które różniły się od standardowych przede wszystkim pancerzem i silniejszym uzbrojeniem. Maszyny kontratakowały czwórkami, by nie dopuścić do oskrzydlenia. Koncentrowały ogień na wybranych odcinkach zbliżającego się szyku żołnierzy. Barrissa wiedziała, że ma przed sobą klasyczne formacje bojowe. Równie oczywiste było dla niej to, że o wyniku starcia zadecyduje szybkość i celność ognia. Nieomal słyszała słowa swojej mistrzyni: „Nie ma znaczenia to, jaka jesteś szybka, póki nie trafiasz do celu. Ten, kto trafia, sięgnie po zwycięstwo...” Promienie blasterowych wystrzałów przemykały raz po raz między walczącymi jednostkami, które dzielił już tylko sprinterski dystans. Nad roślinami trafionymi energetycznymi wiązkami unosiły się obłoczki pary; tu i tam na krótko buchały płomienie. Żołnierze padali w poczerniałych i dymiących pancerzach, a androidy bojowe nieruchomiały, gdy na ich obudowach pojawiały się plamy sadzy i błyski łuku elektrycznego wywołane trafieniami. Wszystko to odbywało się w osobliwej ciszy, bo żaden dźwięk nie docierał na wysokość, na której pilot spowolnił lot maszyny, by raz jeszcze spojrzeć na pole bitwy. Wydawało się, że siły Republiki zwyciężą - obie strony traciły żołnierzy w podobnym tempie, co oznaczało, że przewaga liczebna będzie decydującym czynnikiem - ale miało to być zwycięstwo nader kosztowne. Drużyna, która utraciła ośmiu z dziesięciu ludzi, mogła wygrać jedynie w sensie technicznym. - Nie możemy tu dłużej zostać - oznajmił pilot. - Filtry się zapchają najpóźniej za piętnaście minut, a jeszcze pięć dzieli nas od Rimsu Siedem. Wolałbym mieć pewien margines błędu. Prom nabrał szybkości i po chwili pole bitwy zostało daleko za nimi. Barrissa zastanawiała się nad sceną, której była świadkiem, gdy statek mknął nad połacią roślinnej gęstwiny i parującymi bagnami. Wiedziała już, że bez względu na to, jak potoczy się ta misja, z całą pewnością nie będzie nudna. Jos korzystał właśnie z bezcennych chwil snu w kabinie, którą dzielił z Zanem, gdy usłyszał odgłos nadlatującego statku. Półprzytomny, pomyślał w pierwszym odruchu, że to kolejny medlifter z dostawą rannych, ale zaraz do niego dotarło, że dźwięk repulsora brzmiał nieco inaczej niż zwykle. To pewnie nowy lekarz, przemknęło mu przez głowę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wylądowałby na Drongarze, gdyby nie dostał wyraźnego rozkazu. Przeszedł przez pole osmotyczne, które zamykało wejście do kabiny. Ustawiono je tak, by swobodnie przepuszczało powietrze, ale skutecznie powstrzymywało cały czas fruwające chmarami wokół budynku ośmionogie, dwuskrzydłe insekty, które nauczyli się nazywać żądłaczami. Jos słyszał, że najnowsze generatory emitowały pole z warstwą entropową, która odbierała energię z molekuł powietrza pokonujących barierę, tak że temperatura w pomieszczeniu mogła się obniżyć nawet o dziesięć stopni. Medstar I – Chirurdzy Polowi 16 Oczywiście natychmiast zamówił dostawę takich urządzeń; przy odrobinie szczęścia była szansa, że generatory dotrą tu na dzień przed końcem wojny. Mrugając powiekami w ostrym świetle słońca Drongar Prime, obserwował prom spiralnym kursem zbliżający się do lądowiska. Zauważył Zana, Tolk i kilkoro innych, wyłaniających się z modułu, w którym znajdowała się sala operacyjna. W Rimsu Siedem panował względny spokój, co oznaczało brak kolejki rannych do selekcji, czekających na operację i dalsze leczenie oraz chwilę wytchnienia dla chirurgów, na co dzień zajętych śmiertelnym wyścigiem z czasem. Cieszyli się takimi chwilami, bo nigdy nie trwały długo. Para bothańskich techników podbiegła do statku i spryskała jego powłokę środkiem neutralizującym zarodniki. Jos wiedział, że substancja, której używali, będzie się sprawdzać najwyżej przez standardowy miesiąc; mniej więcej tyle czasu potrzebowały spory atakujące filtry statku, aby uodpornić się na jej działanie. Wtedy należało zmienić skład chemiczny preparatu, przebudowując jego strukturę molekularną tylko na tyle, by znowu stał się skuteczny - na jakiś czas. Był to nieustanny taniec między uporządkowanym mechanizmem nauki a ślepym oportunizmem natury. Jos zastanawiał się nie po raz pierwszy, jakie jest prawdopodobieństwo takiej mutacji zarodników, która pozwoli im zniszczyć ludzkie płuca w kilka sekund, a nie kilka godzin. Właz promu otworzył się, a wraz z nim usta zaskoczonego Josa. Nowy lekarz był kobietą, a w dodatku Jedi. Trudno nie rozpoznać prostego, ciemnego stroju i charakterystycznego ekwipunku członka Zakonu, a już z całą pewnością ciało, które kryło się pod płaszczem, należało do osobnika płci żeńskiej. Jos wiedział, że zespół zasili przybysz z Mirial - czyli człowiek (podobnie jak on sam), którego przodkowie rozprzestrzenili się po galaktyce w kilku pradawnych diasporach, kolonizując takie światy jak Korelia, Alderaan, Kalarba i setki innych. Ludzie stali się wszędobylscy, toteż spotkanie z przedstawicielem własnego gatunku - kobietą czy mężczyzną - nie mogło być dla Josa wielką niespodzianką. Ale to, że miał przed sobą Jedi, tu, na Drongarze - to naprawdę było niespodziewane. Podobnie jak większość inteligentnych istot mających dostęp do HoloNetu, widział na własne oczy jak skończyła się bitwa rycerzy Jedi z separatystami na geonozjańskiej arenie. Jeszcze przed tym starciem Zakon obejmował galaktykę nader cienką siecią swych przedstawicieli. A jednak jeden z rycerzy został skierowany tu, do Rimsu Siedem, zwyczajnej polowej jednostki medycznej, ulokowanej na planecie tak odległej od uczęszczanych szlaków, że większość galaktycznych kartografów umiałaby jej zlokalizować z pamięci nawet z dokładnością do parseka. I dlatego Jos zastanawiał się, dlaczego stoi przed nim kobieta Jedi. Pułkownik D’Arc Vaetes, dowódca jednostki medycznej, powitał ją ciepło, gdy tylko opuściła pojazd. - Witamy w Rimsu Siedem, Jedi Barrisso Offee - powiedział. - W imieniu nas wszystkich pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że będziesz...

Michael Reaves, Steve Perry17 Vaetes urwał w pół zdania; w gęstym, wilgotnym powietrzu rozległ się dźwięk który wszyscy w Rimsu Siedem znali aż za dobrze. - Liftery lecą! - wykrzyknął Tanisuldees, dresseliański szeregowy, adiutant Filby, Hutta pełniącego funkcję oficera zaopatrzeniowego. Jos zadarł głowę. Rzeczywiście nadlatywały - pięć sztuk, widocznych na razie jako czarne punkty na niebie, które o tej porze dnia miało barwę grynszpanu, podobnie jak algi pokrywające powierzchnię Morza Kondrus. Każdy z medlifterów przewoził standardowo do sześciu rannych - zwykle klonów, czasem innych żołnierzy. To oznaczało, że w stronę szpitala mknęło trzydzieści ofiar wojny, a może nawet o jedną lub dwie więcej. Gdy wszyscy uświadomili sobie wynik tego prostego działania, bez zwłoki rozbiegli się do swoich zadań. Zan i Tolk puścili się kłusem w stronę sali operacyjnej. Jos miał już ruszyć za nimi, ale obrócił się na pięcie i podszedł energicznym krokiem do Jedi, która stała wciąż na płycie lądowiska, lekko zdezorientowana. Vaetes ujął ją za rękę i wskazał na Josa. - Jedi Offee, oto kapitan Jos Vondar, mój główny chirurg. Wprowadzi cię w szczegóły i przygotuje na to, co zaraz się wydarzy. - Pułkownik westchnął ciężko. - Niestety, my już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Jeszcze smutniejsze jest to, że i ty się przyzwyczaisz, i to bardzo szybko. Jos nie bardzo wiedział, jak się wita rycerza Jedi zgodnie z protokołem ale też nie uważał za stosowne przejmować się tym zbytnio. - Miejmy nadzieję, że Moc jest z tobą Jedi Offee - powiedział, podnosząc głos na tyle, by przekrzyczeć narastający wizg repulsorów. - A to dlatego, że czeka nas długi i gorący dzień - dodał, kierując się ku placowi pośrodku obozu, gdzie lądowały transportowce i gdzie dokonywano wstępnej selekcji rannych. Barrissa Offee natychmiast ruszyła za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Jos wierzył, że była gotowa na to, co ją czekało. Jest przecież Jedi powiedział sobie w duchu. Zapewne ma w sobie to coś. Dla jej dobra - i dla dobra żołnierzy - miał nadzieję, że właśnie tak jest. Medstar I – Chirurdzy Polowi 18 R O Z D Z I A Ł 3 Lampa emitująca światło w pełnym zakresie fal była przygaszona - jako Sakiyanin, admirał Tarnese Bleyd widział w podczerwieni znacznie lepiej niż większość istot i wolał chronić oczy przed brutalnym blaskiem, który tak wielu mieszkańców galaktyki uważało za konieczne oświetlenie. Równie wielu uważało się za oświeconych, przynajmniej do pewnego stopnia; w opinii tych nielicznych jednak, którzy postrzegali sprawy takimi, jakimi naprawdę były, większość galaktycznej populacji stanowili półślepcy. Niestety, skromne szeregi widzących zbyt często ulegały presji ślepych mas. Bleyd zmarszczył czoło. Wiedział, że jest jednym z najzdolniejszych admirałów Republiki: bystrym, szczwanym i sprawnym. Czuł, że gdyby tylko powierzono mu właściwe stanowisko, mógłby, w szybkim tempie wspiąć się na szczyt wojskowej piramidy zależności. Zostałby co najmniej dowódcą floty, a może nawet Głównodowodzącym Priorytetowego Sektora. Tymczasem przełożeni uznali za stosowne zesłać go na tę zapomnianą przez Stwórcę planetę na samym końcu wielkiego nigdzie, by kierował żałosną jednostką MedStar - fregatą medyczną obsługującą placówki Rimsu, których zadaniem było łatanie klonów i zbieranie lokalnego zielska. Poważnie lękał się o dalsze losy galaktycznej wspólnoty, którą stać było na podejmowanie tak fatalnych decyzji. Bleyd wstał i podszedł do wielkiego iluminatora z transpastali. Drongar wypełniał czwartą część nieba „poniżej”. Nawet z orbity planeta wyglądała odrażająco i niezdrowo. Wiedział, że obserwowane z powierzchni niebo miało chorobliwie miedziany odcień, a to za sprawą chmur zarodników, które nieustannie dryfowały w wyższych warstwach atmosfery, oraz nachalnej, wręcz agresywnej roślinności pochłaniającej wszystko. Poczuł dreszcz i mimowolnie roztarł ramiona. Jego skóra miała barwę, i teksturę ciemnego, przypalanego brązu, ale to nie oznaczało, ze Tarnese Bleyd nie mógł od czasu do czasu odczuwać chłodu. Nawet wtedy, gdy temperaturą w kajucie ustawiono na komfortowym poziomie trzydziestu ośmiu stopni. Jedynymi regionami tej planety o kontynentach pokrytych dżunglami i mokradłami, które choć trochę przypominały mu trawiaste równiny ojczystego świata,

Michael Reaves, Steve Perry19 były nieliczne pola porośnięte botą. Niestety nie mógł ich dostrzec z orbity. Zdecydowanie największe z tych pól znajdowały się na Tanlassie, większym z dwóch kontynentów południowej półkuli. Strefa Jasserak - jedyna aktywna w tym momencie strefa konfliktu - leżała na zachodnim wybrzeżu tej właśnie masy lądu. Bleyd odwrócił się plecami do iluminatora i machnął ręką. Pojawił się przed nim obraz holograficzny - obracający się z wolna wizerunek planety. Po obu stronach półprzezroczystej kuli przesuwały się kolumny danych alfanumerycznych. Admirał zapatrzył się na nie w zamyśleniu Większość z nich znał doskonale, lecz mimo to często czuł potrzebę przeglądania informacji. W pewien sposób był zadowolony, że wie prawie wszystko o świecie, który miał uczynić go bogatym. Według raportu uczonych rasy Nikto, którzy zaledwie dwieście lat wcześniej odkryli ten system planetarny, Drongar był względnie młodą planetą, o promieniu sześciu tysięcy dwustu pięćdziesięciu dziewięciu kilometrów i grawitacji powierzchniowej równej jednej i dwóm dziesiątym standardowej. Miał dwa nieduże księżyce, a ściślej mówiąc przechwycone przez pole magnetyczne, marne asteroidy. W systemie towarzyszyły mu jeszcze trzy planety, gazowe giganty o większych orbitach. Ich obecność dobrze chroniła Drongar przed meteorami i kometami Gwiazda Drongar Prime była mniej więcej tak duża jak Coruscant Prime, ale nieco gorętsza. Fakt ten wyjaśniał istnienie prawie tropikalnych stref klimatycznych. Brak dużego księżyca, który stabilizowałby wychylenie planety od osi obrotu, oznaczał, że za kilkaset milionów lat Drongar mógł stać się „śnieżną kulą” - światem tak zimnym jak Hoth, a może i zimniejszym. Bleyd ponownie ruszył ręką i hologram zgasł. Pomyślał o Saki, ojczystej planecie. To prawda, ona też miała tropikalny klimat i nie brakowało na niej dżungli czy podmokłych łąk, lecz nie takich, jak na Drongarze. Neimoidia i Saki razem wzięte nie mogły także równać się z Drongarem pod względem smrodu bagiennych obszarów. Na Saki były lasy, sawanny, jeziora... W przeciwieństwie do Drongara, miała jeden duży księżyc, wahania klimatyczne były więc siłą rzeczy mniej dotkliwe, powietrze słodsze, a łowy zawsze udane. Saki Prime była gwiazdą starszą, bliższą postaci czerwonego olbrzyma. Z powierzchni planety wyglądała jak nabrzmiały, szkarłatny klejnot zawieszony na lazurowym niebie. Bleyd nieraz słyszał, że Sakiyanie są zbyt odizolowani, że trzymają się własnej planety, zamiast podróżować po galaktyce i zadawać się z wielkimi wszechświata. Nigdy nie odpowiadał na podobne zarzuty. Wiedział, że gdyby ich autorzy spędzili choć jeden dzień na Saki, pojęliby w lot, dlaczego dzieci tej planety opuszczają ją tak niechętnie. To prawda, że on sam jednak wyjechał, ale to okoliczności zmusiły go do szukania szczęścia z dala od rodzinnych stron. Ojciec jego stada, Tarnese Lyanne, inwestował śmiało w przemyt i handel na czarnym rynku - właściwie nawet zbyt śmiało. Hurt Shiltu, vigo* Czarnego Słońca, przechytrzył Lyanne’a. Klan Tarnese’a został zrujnowany, a Bleyd musiał szukać zatrudnienia w siłach zbrojnych Republiki. Ale wiedział, że pewnego dnia powróci. Nigdy w to nie wątpił, także w to, że powróci w odpowiednim stylu. Medstar I – Chirurdzy Polowi 20 Sakiyanie byli dumną i drapieżną rasą - wśród przodków Bleyda nie brakowało legendarnych myśliwych. Jego monthroel było stać się nie mniej legendarną postacią niż oni. Bleyd odsunął na bok wspomnienia. W tej chwili nie mógł sobie pozwolić na brak koncentracji. Należało podjąć decyzję, która mogła przesądzić o dalszych losach. W istocie w grę wchodziła tylko jedna opcja. Skoro Republika nie umiała lub nie chciała docenić zdolności Tarnese’a Bleyda, to jej strata, nie jego. Rozumiał od samego początku, że sam musi zadbać o swoje interesy, jeśli chce przeżyć tę wojnę mądrzejszy i zamożniejszy. Znacznie zamożniejszy. Dysponując odpowiednią kwotą kredytów, Bleyd mógł odzyskać rodzinne włości. Niestety, było już za późno na to, by wywrzeć srogą pomstę na Shiltu - stary drań zdechł przed dziesięciu laty, rażony krwotokiem komórkowym, czyli czymś w rodzaju wylewu ogarniającego całe ciało jednocześnie. Śmierć Hutta była, zdaniem Bleyda, nie tylko j przedwczesna, ale i zbyt mało bolesna. Choć z drugiej strony może dobrze się stało, że pokusa się zdezaktualizowała. Sakiyanin wiedział bowiem, że zemsta bywa kosztownym i niebezpiecznym luksusem. Możliwe, że zrealizowałby ją najskuteczniej - przynajmniej wobec głupców, którzy nie poznali się na jego zaletach - gdyby po prostu wycofał się ze służby jako potężny bogacz. Oczywiście gdyby Filba nie przestał działać... Bleyd naturalnie dostrzegał ironię sytuacji, w której znowu musiał zaufać Huttowi w kontaktach z Czarnym Słońcem. Ryzyko było duże, bardzo duże. Robienie interesów z Czarnym Słońcem przypominało grę hazardową z Wookiem - nawet kiedy wiadomo, że przeciwnik oszukuje, niekiedy rozsądnie jest pozwolić mu na zwycięstwo. Stawka była zbyt wysoka, by nie podjąć ryzyka. Z pieniędzmi, które były do wzięcia, mógł nie tylko odzyskać ziemię, ale być może nawet wejść do polityki. Przymknął oczy, rozkoszując się wizją: zamożny senator z Saki, z własnym wieżowcem na Coruscant, każdą decyzją wpływający na życie bilionów istot... Tak, na pewno umiałby przywyknąć do takiego życia. Zgoda, ryzyko było duże, ale łowy na grubego zwierza nie powinny być bezpieczne. Polował przecież na brzytwoogoniaste tygrysy w wąwozach piaskowych na Yurb, walczył z lyniksami, które posmakowały jego krwi i potrafiły przewidzieć każdy jego ruch, a nawet zdarzyło mu się pochwycić nexu, jedną z najdzikszych bestii galaktyki. Był wystarczająco zdolny, by przechytrzyć nawet potwora o wielu głowach, jakim była organizacja Czarne Słońce. W drzwiach kabiny stanął android sekretarz. - Admirale, prosił pan, żeby przypomnieć o czasie. Bleyd spojrzał na intruza, zirytowany niespodziewanym przerwaniem przyjemnych marzeń o sławie. - Tak, tak. Dobrze, że mi przypomniałeś. Idź już, zajmij się swoimi sprawami.

Michael Reaves, Steve Perry21 Droid, standardowa jednostka protokolarna, oddalił się czym prędzej. Dobrze wiedział, że nie należy się ociągać, kiedy Bleyd wydaje rozkaz. Admirał spojrzał na arkusze flimsiplastu piętrzące się na biurku i na elektroniczne notesy leżące obok. Zabrał się do pracy. Najlepiej oczyścić umysł i załatwić przyziemne sprawy, pomyślał, a potem skoncentrować się na własnych planach. Interesy, które prowadził, musiały toczyć się gładko; błąd popełniony na tym etapie mógł kosztować zbyt drogo. Zastanawiał się tylko, co zrobi z miliardami kredytów, które miał zarobić współpracując z Hurtem. Mógłby na przykład kupić najwyższe piętro monady w prestiżowym, równikowym pasie Coruscant, a także służbę, która spełniałaby wszystkie jego zachcianki. Środki do osiągnięcia celu miał w zasiągu ręki - wystarczyło zebrać się na odwagę i skorzystać ze sposobności. Den Dhur wszedł do kantyny zamaszystym krokiem. Nie była to zamaszystość zbyt efektowna, bowiem jako Sullustanin Den Dhur sięgał do pasa większości klientów lokalu i ważył średnio o połowę mniej niż oni. Nic więc dziwnego, że rozmowy nie ustały nagle i głowy nie zwróciły się ku niemu, gdy stanął w drzwiach. Mógł z tym jakoś żyć. Znacznie trudniej było mu znieść światło i hałasy. Na każdym stoliku stała fluorescencyjna kula, a zestaw kwadro ulokowany przy wejściu dudnił rytmicznie i synkopująco czymś, co w tych czasach nazywano szumnie muzyką. Też mi niespodzianka, żachnął się w duchu. Hałaśliwa kantyna. Kto by pomyślał? Niestety, to, że kantyna, do której wszedł, nie różniła się znacząco od innych lokali, nie czyniło jej ani trochę mniej nieprzyjemną. Źródłem hałasu były nie tylko głośniki, ale i goście lokalu. Większość z nich stanowili wojskowi - prowadzili wokół głośne rozmowy, potęgując wrażenie przykrej kakofonii. Jak wszyscy Sullustanie, drogą ewolucji przystosowani do życia pod ziemią, Den miał dość duże oczy i wyjątkowo wrażliwe uszy, w porównaniu z innymi istotami myślącymi. Włożył polaryzowane gogle i wkładki tłumiące do uszu, lecz mimo to miał niemiłą świadomość, że jeśli pozostanie tu zbyt długo, zapłaci za to potwornym bólem głowy. Jako reporter nie mógł jednak unikać miejsc, w których można było usłyszeć najbardziej interesujące nowiny. O ile w takim zgiełku w ogóle da się coś usłyszeć... Wspiął się po rampie, przeznaczonej dla niskich lub beznogich osobników, i stanął przy barze, na podeście wystarczająco wysokim, by móc spojrzeć prosto w oczy barmanowi, którego przywołał ruchem ręki. Flegmatyczny Ortolanin zbliżył się i popatrzył na Dena bez słowa - a przynajmniej nie wydając z siebie dźwięków słyszalnych dla reportera. Większość przedstawicieli tej rasy porozumiewała się w ultrawysokich lub ultraniskich częstotliwościach. Nawet niezwykle wrażliwe uszy Sullustanina nie były tak czułe, jak pokryte niebieskim futrem, obwisłe słuchy barmana. Den był przekonany, że ten pulchny typ z długim nosem nosi wkładki równie dobre jak te, których sam używał, a może i lepsze. Na szczęście wkładki tłumiące działały selektywnie - a może Ortolanin świetnie czytał z ruchu ust - bo kiedy Den powiedział: „Bantha Blaster”, barman natychmiast Medstar I – Chirurdzy Polowi 22 zaczął mieszać w szklance trunki, tworząc musującą, pomarańczowo-błękitną miksturę. Zdaniem Dena robił to całkiem sprawnie i już po chwili postawił drinka przed klientem. - Dopiszę do rachunku - odezwał się Ortolanin niskim, dźwięcznym głosem. Den skinął głową i niespiesznie pociągnął solidny łyk. Ach... Pierwszy drink zawsze był najlepszy. Po kilku dalszych trudno było rozróżnić smaki. Wypiwszy dość, by ostre światła przestały go razić, rozejrzał się po sali. Pierwszym posunięciem reportera, który przybywa na nową planetę, powinno być odnalezienie miejscowych knajp. Nie było lepszych źródeł informacji niż portowe kantyny. Ta nie prezentowała się okazale: ot, rozpadająca się buda z prefabrykowanej pianki, stojąca pośrodku bagna - to, że planeta składa się wyłącznie z dżungli i bagien, Den zauważył już podczas przelotu promem z orbity na powierzchnię. Służyła głównie klonom i innym żołnierzom oraz personelowi pomocniczemu, zapewne przede wszystkim medycznemu, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że stała na terenie Rimsu. Na zewnątrz mignęła błyskawica, pozostawiając na moment w oczach Sullustanina niebieskawą poświatę. Grzmot rozległ się niemal równocześnie, rażąc uszy mimo zbawiennej obecności wkładek. Jeżeli tutejsza pogoda kształtowała się w taki sam sposób jak na większości planet, które Den znał z doświadczenia, to huk piorunów zwiastował nadchodzący deszcz. Zauważył, że bywalcy lokalu przezornie zmieniają miejsce. Oho, dach przecieka, pomyślał. Miejscowi bez wątpienia zdążyli już poznać słabe punkty tej sali. W milczeniu obserwował luki tworzące się w tłumie gości, którzy niemal nieświadomie odsuwali się spod niebezpiecznych fragmentów dachu. Idzie deszcz, nie siedź tu, bo zmokniesz, pomyślał Den. Chyba że należysz do wodolubnej rasy; wtedy każdy przeciek jest na wagę złota. Dla jednych śmieć, dla innych skarb... Rozległ się kolejny grzmot, zupełnie niepodobny do huku artyleryjskich wystrzałów, przynajmniej dla doświadczonego bywalca stref działań wojennych. W ciszy, która nastąpiła zaraz potem, zabębniły pierwsze krople zapowiadające burzę. Minęło jeszcze parę sekund, zanim niebo się otworzyło i kapanie deszczu zmieniło się w jednostajny huk. A z sufitu, dokładnie tak jak przewidział Den, polała się woda. Zbierała się kałużami na podłodze, nie mocząc właściwie nikogo. Tylko nowicjusze mokli tu i ówdzie, wyśmiewani przez lepiej zorientowanych kolegów. Przy końcu baru mechanik rasy Ishi Tib zrzucił w pośpiechu upaprany smarem kombinezon i kołysał się z lubością w strudze deszczówki, poruszając szypułkami ocznymi i klekocąc dziobem w rytm muzyki. Den pokręcił głową. Co za życie. Szwendanie się po kantynach na kolejnej zafajdanej planecie, a wszystko to w służbie Publiczności, Która Musi Wiedzieć. Podmuch gorącego i wilgotnego wiatru omiótł go znienacka, gdy rozsunęły się drzwi wejściowe. Den nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł; zdradziła mu to woń mokrego Hutta, która nagle wypełniła salę. Przybysz otrząsnął się, całkowicie ignorując zirytowane spojrzenia i okrzyki siedzących w pobliżu klientów, których ochlapał, i popełzł w stronę baru. Zatrzymał się obok rampy, na której siedział reporter. Den dokończył drinka i odczekał chwilę, nim spojrzał na Hutta.

Michael Reaves, Steve Perry23 - Filba - rzucił. - Jak leci? Hutt nie wyglądał na zaskoczonego jego obecnością. Zapewne powiadomiono go o przylocie przedstawiciela prasy. Zaszczycił Dena jedynie przelotnym spojrzeniem. - Dhur? Dlaczego nie jesteś gdzie indziej, produkując te swoje kłamstwa o uczciwie pracujących istotach? Den uśmiechnął się. - Mogę zmyślać równie dobrze, siedząc w suchej... no, względnie suchej kantynie. Uczciwie pracujące istoty, pomyślał. Akurat. Gdyby uczciwa praca pojawiła się w sąsiedztwie Filby, Hutt zapewne dostałby drgawek i padł trupem na miejscu, jak jego dalecy przodkowie, gdy posypywano ich solą. Barman powrócił. - Dopa boga noga - zabulgotał Filba po huttańsku, unosząc w górę dwa palce. Ortolanin kiwnął łbem i postawił przed Hurtem dwa kufle mętnej żółtej cieczy. Filba wychylił ją duszkiem, nie trudząc się nawet, by zaczerpnąć oddechu między jednym a drugim łykiem. - Widzę, że nie lubisz delektować się trunkami - zauważył Den. Filba skierował w jego stronę jedno wielkie, obleśne oko. - Huttańskie piwo trzeba pić szybko - wyjaśnił. - W przeciwnym razie przeżera kufel. Den pokiwał głową ze zrozumieniem. Barman ponownie napełnił jego szklanką. - Za wojnę i podatki - powiedział reporter, unosząc ją ku górze. Pociągnął łyk. - Koochoo - wymamrotał Filba. Den nie znał jego mowy na tyle dobrze, by zrozumieć to słowo, ale sądząc po tonie Hutta, było raczej obraźliwe. Choć z drugiej strony, wszystko, co mówił Filba, brzmiało obraźliwie. Sullustanin wzruszył ramionami. Albo Hutt miał coś przeciwko niemu, albo dawał upust nieukierunkowanej złości. Tak czy inaczej, Den nie przejmował się zbytnio. Wiedział z doświadczenia, że w całej galaktyce niewiele jest problemów, których nie dałoby się rozwiązać, a przynajmniej umieścić we właściwej perspektywie, za pomocą odpowiedniej dawki alkoholu lub jednego z jego licznych ekwiwalentów. Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Wpatrując siew kałuże na podłodze Den pomyślał, że minie wiele dni, nim odparują w tak wilgotnym powietrzu. A zanim znikną, znowu spadnie deszcz. - Dlaczego nie otworzycie pola nad całym obozem? - spytał stojącego obok Bothanina. - Mielibyście sucho. Zagadnięty spojrzał na niego z ukosa. - Powiem ci jedno, stary: jeśli wyrwiesz choć jeden generator z Centrali albo znajdziesz w okolicy taki, który nie jest w użyciu, to odpalę go choćby osobiście. I nie myśl, że nie próbujemy łatać dziur tradycyjnym sposobem. Gdy tylko skończymy z jedną, zarodniki wyżerają kolejną. Den wzruszył ramionami - odniósł wrażenie, że podczas pobytu na Drongarze będzie to czynił bardzo często - i powrócił do swojego drinka. Zanim jednak zajął się nim z należytą uwagą, zainteresowała go grupa siedząca o kilka metrów dalej, przy stoliku. Były to cztery osoby: dwie płci męskiej, dwie żeńskiej. Prócz jednego Zabraka Medstar I – Chirurdzy Polowi 24 wszyscy byli ludźmi. Den skrzywił się nieznacznie. Starał się być tolerancyjny ale w głębi duszy uważał, że z ludzi nie ma wielkiego pożytku. Zwykle zachowywali się głośniej niż przedstawiciele innych gatunków, a gdy zaczynały się rozróby, to najczęściej z ich powodu. Pamiętał dobrze swoją wizytę na Rudrig, kiedy to... Zatrzepotał powiekami. Jedna z kobieta miała na sobie szatę Jedi i charakterystyczny ekwipunek. Nie miał żadnych wątpliwości. Prosty ciemny płaszcz, miecz świetlny u pasa, a przede wszystkim coś charakterystycznego, niedefiniowalnego w jej zachowaniu - wszystko to zdradzało tożsamość nieznajomej równie skutecznie, jak gdyby nad jej głową mrugał neon z napisem JEDI. Den wiedział, że ostatnio wiele się mówi o Zakonie. Poczuł że puls mu przyspiesza, gdy zaczął się zastanawiać nad implikacjami obecności tej kobiety właśnie tu, na Drongarze. Może chodziło o botę? A może o coś bardziej tajemniczego? Nie umiał zapanować nad dziennikarską ciekawością. Uniósł szklankę i ruszył w stroną stolika. Cóż, przecież publiczność musi wiedzieć.

Michael Reaves, Steve Perry25 R O Z D Z I A Ł 4 Jos nie rozpoznał Sullustanina i nie było w tym nic dziwnego. Rimsu Siedem w niczym nie przypominało jednego z portów kosmicznych na Coruscant, lecz mimo to nowe twarze pojawiały się tu dość często. Większość przybyszów stanowili obserwatorzy i wizytatorzy wojskowi; poza tym, co oczywiste, pojawiały się tu niezliczone zastępy klonów. Czasem jednak na Drongar przylatywali także cywile: dostawcy żywności, leków i materiałów, zbieracze boty i rozmaici pracownicy najemni. Jos słyszał nawet pogłoski, że baza ma stać się jedną z atrakcji wycieczek organizowanych przez HoloNet Entertainment. Wiele zadań wykonywały tu androidy, ale większość z nich nie mogła funkcjonować na Drongarze zbyt długo. W maszynach WED Treadwell wciąż pękała delikatna armatura, a androidy medyczne - MD, 21-B i FX - wymagały nieustannej konserwacji z powodu wysokiej wilgotności powietrza i nadmiernego stężenia tlenu w powietrzu. Jos od miesięcy czekał na części zamienne, które zamówił w firmach Cybot i Medtech ale nie spodziewał się rychłej dostawy. Kiedy więc Sullustanin podszedł do stolika ze szklanką w dłoni i przyjaznym uśmiechem na twarzy, wszyscy czworo przesunęli się, by zrobić miejsce dla dodatkowego krzesła. Den przedstawił się i dodał że jest reporterem Fali Galaktycznej, jednego z mniejszych serwisów holoinformacyjnych. - Parę razy zapraszano mnie, żebym przeszedł do HoloNetu - wyjaśnił biorąc garść prażonych grzybów z miski stojącej pośrodku stolika - aleja wolę być z dala od głównego nurtu, od partyjnej linii. Lubię pracować na obrzeżach. - Czy to znaczy, że nie zgadzasz się z polityką Republiki wobec Dooku i jego separatystów? - spytała Barrissa Offee. Dhur przełknął ślinę i przez kilka sekund wpatrywał się w Miralankę wielkimi oczami. - To dość niezwykłe spotkać rycerza Jedi w tak dalekich stronach - odezwał się w końcu. - Jeszcze nie jestem rycerzem Jedi. Póki nie ukończę szkolenia, przysługuje mi tytuł padawanki - odparła Barrissa. - A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Masz rację, nie odpowiedziałem. - Den Dhur spojrzał spokojnie w oczy kobiety. - Powiedzmy, że nie podobają mi się niektóre metody działania Dooku. Medstar I – Chirurdzy Polowi 26 Cisza, która zapanowała po tych słowach, mogła w każdej chwili zmienić się w milczące napięcie. Zan wolał nie czekać. - Właśnie zaproponowaliśmy naszej nowej uzdrowicielce wycieczkę za pięć decykredów. Może do nas dołączysz? Dhur dopił drinka. - Nie mógłbym przepuścić takiej okazji. Pięć decykredów za taką wycieczkę byłoby zdzierstwem w biały dzień, pomyślał Jos, kiedy w pięcioro spacerowali po bazie. Naprawdę niewiele było tu do oglądania - ledwie kilka budynków z piankowych prefabrykatów; największy z nich zawierał sale przedoperacyjną, operacyjną i pooperacyjną. Obok znajdowały się kwatery oficerskie, w większości niewielkie kabiny, a dalej kantyna, mesa, lądowisko, odświeżacze i prysznice. Wszystko to mieściło się w ciasnej dolinie ocienionej wysokimi, podobnymi do drzew roślinami, udrapowanymi festonami czegoś, co przypominało mech bagienny z Naboo. Burza ustała nagle, a Jos zaczął się pocić już po kilkunastu krokach; powietrze było wilgotne, ciężkie i absolutnie nieruchome. Obserwował Barrissę Offee, zastanawiając się, jak znosi ten klimat w swoim grubym płaszczu. Nie wyglądała na spoconą. Jos był ciekaw, jak się prezentowała pod oficjalnym strojem Jedi... - Wstępnej selekcji rannych dokonujemy tam, gdzie przyjmujemy liftery - mówił właśnie Zan, wskazując na zachód. - Mamy osobną płytę dla wahadłowców; tę, na której oboje lądowaliście, w pobliżu kwater zbieraczy - dodał, spoglądając na południe. - Linia frontu przebiega obecnie mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów stąd. Medliftery nadlatują zwykle od wschodu, a to z powodu silnych wiatrów. Jos uświadomił sobie w pewnej chwili, że Tolk nie spuszcza go z oka. Zerknął na nią, a ona się uśmiechnęła. Odpowiedział jej dość zakłopotanym uśmiechem. Ukrywanie przed nią myśli nie miało sensu; jako Lorrdianka czytała z mowy jego ciała jakby to był wielki, jarzący się hologram. Prawie jak telepatka. Wzruszył ramionami. Zwykła ciekawość, pomyślał, ale zaraz zauważył, że pielęgniarka uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: doprawdy? Lekko zażenowany, spojrzał na Barrissę. Czy jako Jedi - a w każdym razie padawanka Jedi - wykorzystała swoją łączność z Mocą, by odczytać jego reakcję? Był pod wrażeniem pracy tej kobiety w sali operacyjnej. Jej dłonie poruszały się szybko i pewnie, dzierżąc laserowe skalpele i miniaturowe generatory pola uciskowego, gdy kauteryzowała rozdarte arterie, a nawet współuczestniczyła w przeszczepie nerki. Jeżeli stosowała techniki uzdrawiające, które rzekomo znali użytkownicy Mocy, to Jos nawet tego nie zauważył - był w końcu dość zajęty. O samej Mocy wiedział bardzo niewiele. Nie miał nawet pojęcia, jak ją mierzyć czy badać; była to wiedza zastrzeżona dla samych Jedi. Naturalnie nie orientował się w potędze więzi między umysłem a ciałem, ale nie miał talentu do zgłębiania tych spraw. Był zwykłym chirurgiem; umiał kroić wnętrzności przedstawicieli tuzina ras, nie wyłączając własnej. Do tego miał prawdziwy dar i w tym był naprawdę dobry. Tak dobry, że od czasu do czasu czuł się niemal znudzony rutynowymi „naprawami

Michael Reaves, Steve Perry27 hydrauliki”, którym poddawał prawie wyłącznie klony. Rzadko zdarzało mu się stracić pacjenta, a jeśli już - zwykle z powodu posocznicy, szoku pooperacyjnego lub innej niespodzianki - to trudno mu było czuć głęboką rozpacz z tego powodu. Nawet podczas wojen, w których walczyły prawdziwe jednostki ludzkie, nie klony, wielu lekarzy popadało w emocjonalne odrętwienie. Tym łatwiej było o podobny stan w sytuacji, gdy kolejne ciało lądujące na stole operacyjnym niczym nie różniło się od poprzedniego. Czasem naprawdę zlewają się w jedno, pomyślał Jos. Z początku nawet go to martwiło, ale przyzwyczaił się z czasem. W końcu wszyscy wiedzieli, że klony nie miały indywidualności w ścisłym znaczeniu tego słowa. Ich umysły były standaryzowane, podobnie jak ciała, a wszystko po to, by uczynić z nich jak najskuteczniejszych wojowników. Nikt nigdy nie słyszał, by żołnierz klon zamarł ze strachu pod ostrzałem albo zawiódł swoich towarzyszy na linii frontu. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały, a to dzięki subtelnym modyfikacjom behawioralnym, które wprowadzono wprost w jądrze migdałowatym i innych centrach emocjonalnych ich mózgów. Jos nie był pewien, bo nigdy nie miał okazji przeprowadzić stosownych testów, ale podejrzewał, że manipulowano też ilością serotoniny i dopaminy w organizmach klonowanych żołnierzy, tak by uczynić ich bardziej agresywnymi i mniej skłonnymi do lęku. Tak czy inaczej, klony były do siebie bardzo podobne nie tylko z wyglądu. Naturalnie nie byli w pełni wymiennymi jednostkami; Jos dostrzegał w nich pewne różnice, ale tylko w takich sferach, które nie dotyczyły zdolności bojowej i lojalności wobec Republiki. Leczył prawdziwie uniwersalnych żołnierzy, genetycznie uwarunkowanych do walki bez cienia strachu przed śmiercią czy żalu po zabitych towarzyszach. Zmiany w psychice czyniły ich z pewnością niezwykle efektywnymi wojownikami, ale jednocześnie utrudniały traktowanie każdego z osobna jako indywidualnej istoty myślącej. Jos słyszał często, jak nazywano ich „mięsnymi androidami”... Nie podobało mu się to określenie, ale musiał przyznać w duchu, że było trafne. - ... prawda, Jos? Zamrugał gwałtownie, gdy dotarło do niego, że Zan o coś pyta, nie miał jednak pojęcia o co. Spojrzał na Zana, Barrissę i Dhura. Stali na niskim pagórku porośniętym bladoróżową masą, która na Drongarze uchodziła za trawę. Zaczął wiać lekki wiatr, nieprzynoszący ulgi w nieznośnym upale. Płaszcz Jedi zafalował lekko, a po chwili rozsunął się przy nieco mocniejszym podmuchu, a wtedy Jos stwierdził, że ukryte pod nim ciało jest... niezłe. Całkiem niezłe. - Hej, partnerze - odezwał się Yant z rozbawieniem. - Może byś wyskoczył z nadprzestrzeni i dołączył do nas? - Przepraszam. - Vondar wspiął się szybko na szczyt pagórka, by stanąć obok Zana, Dena i Barrissy. - O co pytałeś? - Zastanawiałem się, czy ta burza nie oznacza przypadkiem początku pory monsunów - odpowiedział Dhur. - To nie może być początek - odparł Jos - bo tutaj monsuny nigdy się nie kończą. Tak jest na całej planecie, z wyjątkiem biegunów. Medstar I – Chirurdzy Polowi 28 Jos nie przypuszczał, że oczy Sullustanina mogą stać się jeszcze większe, ale reakcja Dhura przekonała go, że się mylił. - Chcesz powiedzieć, że... tutaj tak zawsze? - Mniej więcej - przytaknął Zan. - Szczerze mówiąc - odezwała się Tolk, dołączając do grupy - to całkiem miły dzień. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną burzę. Gdzieś na wschodzie rozległ się daleki grzmot. Odwrócili się jak na komendę, by ujrzeć nad horyzontem ciemnoszarą masę nowych chmur burzowych. Jos łypnął okiem na Tolk. - Naprawdę powinnaś uważać na to, co mówisz. Druga burza ustała około północy, lecz niebo pozostało zachmurzone. Nad Drongar nie było dużego księżyca, toteż Barrissa była dość zaskoczona, gdy stanęła przed wejściem do budynku kwater oficerskich i zobaczyła, że okolicę zalewa słaba poświata, chwilami zielona, kiedy indziej perłowa, a nawet turkusowa - zupełnie jakby chmury emitowały zmienne światło. - To przez zarodniki - wyjaśnił Zan. Nie była zdziwiona, gdy stanął obok niej; wyczuła jego obecność w Mocy, zanim się zbliżył. - Niektóre odmiany świecą w ciemności - ciągnął Zabrak. - Chmury są dla nich dobrym tłem. A mogłoby się wydawać, że deszcz zmyje je z nieba. Jedi skinęła głową. Smugi różnobarwnego światła przepływały wolno po niebie, prezentując się efektowniej niż większość tęcz i zórz, które widywała na bardziej gościnnych światach. Miło było wiedzieć, że nawet Drongar ma do zaoferowania odrobinę piękna. - Wyglądają ładniej niż ciemne nocne niebo - powiedział Zan. - Jesteśmy tak daleko na Rubieżach, że gwiazd tu raczej niewiele. Z tej półkuli nie widać nawet kawałka spirali. - Zabrak uśmiechnął się szeroko. - No i nie ma księżyca, w którego blasku można by spacerować z kimś pod rękę. Niemal odruchowo wysondowała Mocą jego aurę, ale nie znalazła w niej niczego poza przyjazną sympatią. Odpowiedziała uśmiechem. - A mieliście księżyc nad...? - Talusem. Nie, tam mieliśmy coś znacznie bardziej spektakularnego: Tralus, siostrzaną planetę. - Ach tak. Bliźniacze Światy systemu koreliańskiego. Dwie planety orbitujące wokół siebie i razem okrążające słońce. Zan pokiwał głową; był pod wrażeniem. - Widzę, że znasz się na galaktycznej kartografii. - Gdybym się nie znała, byłabym marną namiastką Jedi. Przez chwilę Zabrak przyglądał się jej w milczeniu. Słyszała odgłosy nocy dobiegające ze wszystkich stron: buczenie żarłocznych ciem, monotonny pomruk pracującego androida, a także, od czasu do czasu, echo dalekich wystrzałów z broni energetycznej i wyraźniejsze odgłosy broni miotającej

Michael Reaves, Steve Perry29 pociski. Być może sądziłaby, że to tylko gra wyobraźni, gdyby nie to, że poprzez Moc dość wyraźnie wyczuwała drgania oznaczające śmierć i zniszczenie. - Kim byłaś - spytał Zan - zanim wstąpiłaś do Zakonu? - Nikim - odparła po chwili wahania. - Trafiłam do Świątyni jako małe dziecko. - Nie próbowałaś nigdy odszukać rodziców, odnaleźć domu na rodzinnej planecie? Barrissa odwróciła głowę. - Urodziłam się na pokładzie statku, w głębokim kosmosie. Tożsamość moich rodziców jest nieznana. Żadnej planety nie nazywam domem, prócz Coruscant. - Przepraszam, padawanko Offee - odparł miękko Zan. - Nie chciałem być wścibski. Spojrzała na niego z uśmiechem. - To ja muszę przeprosić. Nieuprzejmość to niewybaczalny błąd. Jak mawia mistrz Yoda, „jeśli w gniewie odpowiesz, we wstydzie żyć będziesz”. - On jest twoim nauczycielem? - Nie jestem jego padawanką; moją mistrzynią jest Luminara Unduli. Mistrz Yoda jest za to jednym z najbardziej poważanych członków Rady. Był mentorem niemal wszystkich Jedi, którzy należą dziś do Zakonu - dodała po chwili z wahaniem. - Jeden z nich, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, opuścił nas i przeszedł na ciemną stronę Mocy. - Nie mam dzieci - powiedział Zan - chociaż mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy wyrwę się z tego bagna. Tak czy owak, wyobrażam sobie, że utrata ucznia musi boleć prawie tak samo, jak utrata własnego dziecka. Barrissa skinęła głową. - Mam nadzieję, że kiedy ta wojna wreszcie się skończy, mistrz Yoda będzie mógł powrócić do szkolenia uczniów. Ma wiele do zaoferowania. - Podobnie jak ty, padawanko Offee. - Zan ziewnął i odwrócił się w stroną drzwi. - Spróbuję złapać trochę snu, póki mogę. Powinnaś zrobić to samo; jeśli dopisze nam szczęście, jutrzejszy dzień nie będzie o wiele gorszy od dzisiejszego. Zabrak zniknął w budynku. Barrissa została sama, pogrążona w myślach. Unikała odpowiedzi na pytania o życiową drogą, zmieniając temat rozmowy. Zastanawiała się, dlaczego to robi. Nie była pewna. Te sprawy nie miały przecież nic wspólnego z jej misją; nie musiała też wstydzić się swojego pochodzenia. Być może zachowywała się inaczej pod wpływem zmiany otoczenia, wizyty na kolejnej nieznanej planecie. Spojrzała w niebo, na fosforyzujące smugi zarodników niesionych wiatrem. W wierzeniach wielu ras i kultur pojawiał się motyw dusz wędrujących między gwiazdami, przemykających bez wysiłku pośród ciał niebieskich. Zjawiska, które zachodziły na nocnym niebie nad Drongarem, przywodziły na myśl takie legendy. Barrissa dostrzegła pośród chmur nową smugę zarodników, tym razem szkarłatną, która z każdą chwilą umacniała swoją dominację nad plamami mniej zdecydowanych barw. Wiedziała, że nim nastanie świt, właśnie ten kolor rozleje się po całym niebie. Odwróciła się i weszła do koszarowego budynku, by nie patrzeć na to, jak bledsze smugi giną w oceanie czerwieni. Medstar I – Chirurdzy Polowi 30 R O Z D Z I A Ł 5 Siedząc w mesie i jedząc śniadanie - zbożowe ciasteczka z syropem z tykodrzewu i paski suszonych krasnorostów - Barrissa Offee poczuła nagle zakłócenie Mocy. Tego rodzaju energetyczny impuls zawsze zwiastował walkę; już dawno nauczyła się go rozpoznawać. Znieruchomiała, próbując w skupieniu namierzyć źródło sygnału. - Coś się stało? - spytał Jos, siedzący o kilka miejsc dalej, z kubkiem paryczki w dłoni. Odwróciła się i spojrzała na niego. - Mówiłeś, że jesteśmy daleko za linią frontu? - Tak. Dlaczego pytasz? - Wyczuwam coś w rodzaju... konfrontacji. Niedaleko stąd. Chirurg zerknął na chronometr. - Ach, to pewnie walka teräs käsi. Chcesz popatrzeć? Nocny deszcz zmył większość z grubej warstwy drażniących pyłków i zarodników, ale przedpołudniowe powietrze wciąż zalatywało pleśnią, gdy Jos wyprowadzał Barrissę z obozu. Sto metrów za ostatnimi budynkami, w małym, naturalnym amfiteatrze wydrążonym w skale przez płynącą wodę, siedziało lub stało dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, głównie klonów, choć Barrissa dostrzegła też kilkoro humanoidów różnych ras. Wszyscy zajęli miejsca w nieregularnym półkolu z kamieni, w napięciu wpatrując się w spektakl, który rozgrywał się na ich oczach. Publiczność milczała i tylko z rzadka odzywały się okrzyki zachęty. Dno amfiteatru zajmowała piankowa mata, a na niej stali dwaj ludzie, obaj nadzy od pasa w górę, ubrani jedynie w krótkie spodenki i zapaśnicze pantofle. Wyglądali na sprawnych fizycznie, choć żaden nie był imponującego wzrostu czy muskulatury. Jeden był niski, ciemnowłosy i smagły, o mocnej klatce piersiowej i ramionach. Drugi był wyższy i smuklejszy, prawie blondyn. Jego ramiona znaczyły liczne blizny, które nie wyglądały na rytualne; jeżeli był w nich jakiś motyw, to Barrissa nie umiała go dostrzec. Ich wygląd sugerował jednoznacznie, że rany zadano ostrym przedmiotem. Jedi poczuła kolejne zakłócenie Mocy i wiedziała już, że właśnie ma przed sobą jego źródło.

Michael Reaves, Steve Perry31 - To instruktorzy walki wręcz - wyjaśnił Jos, gdy podeszli bliżej. - Ten niższy to Usu Cley z Rimsu Pięć, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów na południe stąd. Od dwóch lat jest mistrzem Dziewiątej Floty w wadze średniej. Widziałem go parę razy w akcji; jest naprawdę dobry. Ten drugi jest nowy; zastąpił poprzedniego instruktora z naszej jednostki, który zginął w eksplozji androida-samobójcy. Jeszcze nie wiem, co potrafi. Obstawiasz czasem wyniki gier, Jedi Offee? Do rozpoczęcia pojedynku zostało jeszcze parę minut. Mogłabyś zarobić parę kredytów. W tej chwili szanse Cleya są oceniane na dwa do jednego. Moc zawirowała wokół Barrissy po raz kolejny, przynosząc nieokreślone poczucie zagrożenia, którego źródłem bez wątpienia był jasnowłosy zawodnik. - Jak się nazywa ten nowy? Jos zmarszczył brwi, wytężając pamięć. - Pow... Fow... - Phow Ji? - Właśnie. Znasz go? - Obstawiłeś już? - Dziesięć kredytów na Cleya. Barrissa uśmiechnęła się. - O co chodzi? - spytał skonsternowany Jos. Zatrzymali się na skraju skarpy ponad areną walki. Dwaj wojownicy ruszyli w stronę środka maty. Sędziujący Gotal stanął między nimi, udzielając instrukcji. Nie trwało to długo; zapewne wszystkie chwyty były dozwolone, o ile nie prowadziły do śmierci przeciwnika. - Kilka lat temu odbył się turniej teräs käsi na Bunduki - powiedziała Barrissa. - Właśnie tam narodziła się ta sztuka walki. W finale rycerz Jedi, Joclad Danva, spotkał się z lokalnym mistrzem. - Jedi przeciwko miejscowemu? Raczej nie bardzo wyrównana walka. - Danva posiadł szczególną umiejętność: potrafił na pewien czas zerwać kontakt z Mocą. W sportowej walce nigdy nie używał technik Jedi, wyłącznie tych, których może nauczyć się każdy, a znał ich naprawdę wiele. Był wirtuozem walki dwoma mieczami, jednym z niewielu, którym udało się doprowadzić do perfekcji technikę Jar’Kai. Widziałam holonagrania jego wyczynów, był naprawdę fantastyczny. Pokonałby w walce niemal każdego Jedi. - I...? - I przegrał w finale na Bunduki. Jos uniósł brwi i spojrzał na półnagich mężczyzn stojących na macie. Sędzia wycofał się już, a zawodnicy przyjęli pozycje bojowe. - Nie - mruknął. - Tak. Danva został pokonany przez lokalnego mistrza teräs käsi, niejakiego Phowa Ji. Przez waszego nowego instruktora walki wręcz. Jos westchnął ciężko. - Rozumiem. Cóż, to tylko kredyty. A zresztą... co można za nie tutaj kupić? Medstar I – Chirurdzy Polowi 32 Dwaj wojownicy zaczęli krążyć po macie. Cley ustawiał się lewym bokiem do przeciwnika, rozstawiając nogi szeroko, w pozycji jeźdźca banthy, z lewą ręką uniesioną wysoko, a prawą opuszczoną; pięści miał lekko zaciśnięte. Ji walczył w odwrotnej pozycji, prawą nogą w wykroku, z szeroko rozłożonymi ramionami i otwartymi dłońmi. Wyglądał na łatwy cel, ale Barrissa wiedziała, że to tylko pozory. Zawodnicy utrzymywali dystans półtora kroku, typowy raczej dla walki z przeciwnikiem uzbrojonym w nóż. Wzajemne okrążanie się wciąż trwało. Cley był zbyt ostrożny, by wpakować się w tak oczywistą pułapkę. To, co robili, bardziej przypominało mecz jetz niż walkę. Delikatny stan równowagi utrzymywał się cały czas, bo na każdy ruch jednego z zawodników przeciwnik reagował równie subtelnym posunięciem. Widzowie zaczęli szeptać; czuli, że coś się szykuje, ale nie bardzo wiedzieli co. Wreszcie Cley zaatakował. Odepchnął się muskularnymi nogami od maty i skoczył, udowadniając, jak bardzo jest szybki. Zastosował kombinację dwóch szybkich ciosów, lewą ręką mierząc nisko, a prawą wysoko. Gdyby trafiły w cel, zapewne walka zakończyłaby się natychmiast. Ji nie cofnął się przed atakiem, wręcz przeciwnie, wyszedł mu na spotkanie. Uderzył w ramiona Cleya, zmieniając tor ruchu jego pięści na tyle, by minimalnie chybiły. Niemal natychmiast wyprowadził uderzenie w nos, ale nie poprzestał na tym. Postawił stopę za wykroczną nogą Cleya, a otwartą dłonią z kciukiem i palcem wskazującym ułożonymi na kształt litery V uderzył w gardło, powalając przeciwnika na matę wystarczająco mocno, by na chwilę wtłoczyć go w dość elastyczne podłoże. Przysiadł i energicznym ruchem wbił łokieć w splot słoneczny leżącego, który z gwałtownym westchnieniem wypuścił powietrze z płuc. Ji wstał, odwrócił się plecami do pokonanego i odszedł. Cley wciąż leżał na plecach, próbując złapać oddech, niezdolny do ruchu. I tak w jednej chwili walka dobiegła końca. Od rozpoczęcia ataku do ostatniego ciosu nie minęły nawet trzy sekundy. - Słodka Soalie! - stęknął Jos. - Co on zrobił? - Wygląda na to, że pozbawił cię dziesięciu kredytów, kapitanie Vondar - odpowiedziała Barrissa. Jos przypatrywał się w milczeniu, jak lekarz nadzorujący walkę bada Cleya, by upewnić się, czy nie będzie potrzebne coś poważniejszego niż pierwsza pomoc. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu. Phow Ji musiał być naprawdę dobry, skoro tak szybko i z taką łatwością powalił zawodnika tak doświadczonego jak Cley. Jos naturalnie miał za sobą podstawowe przeszkolenie, któremu poddawano cały personel sił zbrojnych Republiki, i wiedział co nieco o walce wręcz, ale wszystkie sztuczki, o których miał pojęcie, były niczym w porównaniu z tym, czego był świadkiem. Właściwie wciąż nie był pewien, czego był świadkiem. W jednej chwili dwaj zawodnicy szukali odpowiedniej pozycji do ataku, a w następnej Phow Ji odchodził od pokonanego Usu Cleya, który leżąc na wznak próbował przypomnieć sobie, jak się oddycha.

Michael Reaves, Steve Perry33 Ciekawe jak to jest, myślał, kiedy możesz sobie poradzić tak doskonale w naprawdę trudnej sytuacji. I jak to jest pokonać Jedi w walce wręcz. Trudno było wyobrazić sobie taki wyczyn. Oczywiście nawet najszybsze ruchy nie mogły zatrzymać w locie wiązki wystrzelonej z blastera czy pocisku z miotacza... choć przecież słyszał opowieści o Jedi, którzy - dzięki mocy, jak się domyślał - mogli przewidzieć atak, zanim leszcze nastąpił i zablokować go lub uniknąć. Nie był pewien, czy powinien dać wiarę takim relacjom. Jedno nie budziło wątpliwości: od tej pory będzie obstawiał zwycięstwo nowego instruktora walk wręcz. Barrissa, która stała obok niego, zesztywniała nagle. Jos uniósł głowę i zobaczył Phowa Ji, który zbliżał się właśnie, ocierając twarz ręcznikiem. Z bliska jego twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza, a rysy jeszcze twardsze. Wąskie usta układały się w drwiący grymas. Była to twarz człowieka, który wie, jak bardzo jest niebezpieczny i nie wstydzi się dawać tego do zrozumienia innym. - Jesteś Jedi - powiedział do Barrissy, Nie było to pytanie. Wypowiedział te dwa słowa spokojnym, cichym głosem, z absolutną pewnością siebie. Zignorował Josa, jakby go tam wcale nie było. Jos uznał, że nie ma nic przeciwko temu. - Tak - odpowiedziała. - Ale jeszcze nieopierzonym. - Barrissa Offee. Jestem padawanką. Ji uśmiechnął się. - Pewnie wciąż wierzysz w Moc? - A ty nie? - spytała Barrissa, unosząc brwi. - Moc to legenda wymyślona przez Jedi, by mogli skuteczniej odstraszać tych, którzy stają im na drodze. Jedi nie są genialnymi wojownikami. Nie musiałem się zbytnio męczyć, żeby pokonać jednego z nich. - Joclad Danva nie używał Mocy, kiedy z nim walczyłeś. - On też tak mówił. - Ji wzruszył ramionami i znowu wytarł twarz ręcznikiem. - Upalny dzień. Ty też wyglądasz na spoconą, Jedi. Masz. Instruktor rzucił ręcznik w jej stronę. Barrissa uniosła rękę, jakby chciała go chwycić. Ręcznik zawisł w powietrzu i znieruchomiał na dwie sekundy. Jos zamrugał. Co u licha...? Ręcznik opadł wreszcie u stóp Barrissy, która ani na chwilę nie oderwała spojrzenia od Ji. - Moc istnieje - stwierdziła łagodnie. Ji roześmiał się i pokręcił głową. - Widywałem już lepsze sztuczki w wykonaniu wędrownych magików, padawanko - rzucił na odchodnym. Jos spojrzał najpierw na ręcznik, a potem na Barrissę. - Co to było? - Błąd w ocenie sytuacji - odparła Barrissa. - Pozwoliłam, żeby wytrącił mnie z równowagi - dodała, kręcąc głową. - Daleka droga przede mną... Medstar I – Chirurdzy Polowi 34 Odwróciła się i pomaszerowała w stronę obozu. Jos obserwował ją jeszcze przez moment, a potem schylił się, podniósł ręcznik i obejrzał go z zaciekawieniem. Była to zwyczajna płachta syntetycznego płótna absorbującego, jakich zwykle nie widuje się wiszących w powietrzu na niewidzialnym haczyku. Nie było w niej niczego nietypowego, może j poza sporą dawką potu mistrza teräs käsi. Jos Vondar po raz pierwszy w życiu był świadkiem działania Mocy. Pod względem widowiskowości pokaz ten nie był może tak atrakcyjny, jak unikanie strzałów z blastera, znikanie albo wysyłanie promieni laserowych ze źrenic - a słyszało się przecież opowieści, że Jedi potrafią to robić - lecz i tak robił spore wrażenie. Jos zastanawiał się, do czego jeszcze jest zdolna kobieta Jedi. Gdy stali na pagórku opodal bazy i podmuchy wiatru rozwiewały jej długą szatę, czuł silne pożądanie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Barrissa emanowała wewnętrzną siłą i spokojem, a cechy te mocno przemawiały do chirurga, który w głębi duszy uważał się za podobnego do niej uzdrowiciela. Jednak ten sam spokój sprawiał, że Jedi wydawała się jakby daleka i nieprzystępna; bardziej jak wizerunek niż żywa istota. Niektórych mężczyzn pociągały kobiety traktujące ich z rezerwą, ale Josa - nieszczególnie. I jeszcze ta siła, którą władała Barrissa... Kapitan słyszał o Mocy przez całe życie, ale teraz dopiero do niego dotarło, że właściwie nie wierzył w jej istnienie. Podobnie jak wielu jego kolegów po fachu, główny chirurg Jos Vondar był pragmatykiem - wierzył w to, co realne, policzalne i mierzalne. To, co zobaczył przed chwilą, było - nie umiał znaleźć lepszego określenia - zatrważające. Drgnął i obrócił się na pięcie, słysząc głośny trzask. Stał w pobliżu granicy pola otaczającego obóz. Coś musnęło właśnie energetyczną zasłonę i zostało skarcone. Ładunek nie był wystarczająco mocny, by zabić, ale z pewnością odbierał chęć do dalszych prób sforsowania bariery stworzeniom mniejszym niż ronto z Tatooine. Jos ruszył w drogę powrotną do skupiska niepozornych budynków. Nie przejął się zbytnio intruzem z dżungli; nie było tu istot wystarczająco dużych, by się ich bać - tym, co odbiło się od bariery energetycznej, był prawdopodobnie wijec, największe miejscowe zwierzę, jakie do tej pory udało im się zauważyć. Podobny do ślimaka, miał pięć metrów długości i pół metra grubości; pełzał po ziemi zygzakując - stąd jego nazwa. Rzęski pokrywające ciało wijca mogły wygenerować pokaźny ładunek elektryczny, który zazwyczaj pozbawiał człowieka przytomności, ale rzadko zabijał. Miejscową faunę - jak wynikało z dotychczasowych obserwacji - tworzyły wyłącznie bezkręgowce. W oceanach żyły podobno istoty znacznie większe od wijca, ale Jos nigdy ich nie widział i nawet był z tego zadowolony. Znów powrócił myślą do Barrissy i westchnął. Zastanawianie się nad tym, czy Jedi pociągała go, czy też nie, kompletnie nie miało sensu. Nawet jeśli była atrakcyjna, a Zakon pozwalał swoim uczniom na bliższe kontakty ze zwykłymi śmiertelnikami - o czym z oczywistych przyczyn nie miał pojęcia - taki związek nie wchodził w rachubę. Nie tylko Jedi mieli swoje tradycje.

Michael Reaves, Steve Perry35 Dalsze rozmyślania przerwał mu znajomy świst nadlatujących medlifterów. Niemal ucieszony perspektywą zajęcia się innym, sprawami, ruszył truchtem w kierunku bazy. Medstar I – Chirurdzy Polowi 36 R O Z D Z I A Ł 6 Tym razem nie było łatwo. Cztery pełne liftery przywiozły szesnastu żołnierzy. Trzej zmarli w drodze, a jeden był w zbyt ciężkim stanie, by warto było próbować reanimacji - jedna z pielęgniarek zarządziła eutanazję, gdy Jos, Zan, Barrissa i troje innych lekarzy szykowali się do pracy. Jeden z klonów miał oparzenia trzeciego stopnia; trzeba było rozciąć pancerz, by dostać się do ciała. Strzał z miotacza płomieni dosłownie ugotował go żywcem. Na szczęście jeden z trzech zbiorników bacta, które jeszcze działały, był wolny. Żołnierz szybko trafił do ożywczego płynu. Stan pozostałych jedenastu wahał się od krytycznego do stabilnego; szybko dokonano ich selekcji. Jos wkładał właśnie rękawiczki chirurgiczne, gdy Tolk zaczęła wprowadzać go w szczegóły pierwszego przypadku. - Wstrząs krwotoczny, liczne rany po odłamkach, uraz głowy. Jos zerknął na chronometr. Minęło mniej więcej dziesięć minut „złotej godziny”, która miała krytyczne znaczenie dla zdrowia i życia rannych na polu bitwy. Nie mieli czasu do stracenia. - Dobra, ustabilizujmy go. Stracił dużo krwi i ma w brzuchu cały pas metalowych asteroid. Wpompuj w niego trochę syntetyku. Przez chwilę Barrissa przyglądała się pracy Josa, podziwiając jego wprawę i zdolność do szybkiego podejmowania decyzji, a potem otworzyła się na Moc, by przekonać się, gdzie jej umiejętności będą najbardziej potrzebne. Poczuła, że coś przyciąga ją do stołu Zana, który pracował nad innym żołnierzem, wspierany przez FX- 7. - Jakiś problem? - spytała. - Spójrz - odparł Zabrak. Podeszła bliżej. Nagie ciało spoczywało na stole operacyjnym, intubowane, pokłute igłami kroplówek i upstrzone końcówkami czujników. Ran w zasadzie nie było, tylko skóra miała fioletowy odcień, niczym gigantyczny siniak. - Został trafiony polem dysruptora - wyjaśnił Zan. - Bioskan pokazuje, że ośrodkowy system nerwowy został usmażony. Sądziłem, że zdołam mu pomóc, ale obrażenia są zbyt rozległe. Funkcje autonomiczne są stabilne, podtrzymują życie, ale to

Michael Reaves, Steve Perry37 nie potrwa długo. Nawet jeśli ranny odzyska przytomność, będzie nieruchomą bryłą mięsa. - Co możemy zrobić? Zabrak pokręcił głową. - Nic. Możemy pobrać jego organy; w ten sposób uratujemy przynajmniej następnych, potrzebujących nerki czy serca. - Skinął ręką na androida, ale Barrissa powstrzymała jego gest. - Pozwól, że najpierw czegoś spróbuję - powiedziała. Zan spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale cofnął się o krok, oddając pacjenta w jej ręce. Stanęła przy stole, mając nadzieję, że jej nerwowość nie będzie zbytnio widoczna. Wsunęła dłonie w pole sterylizujące i ułożyła je na piersi nieprzytomnego klona. Potem zamknęła oczy i otworzyła się na Moc. Miała wrażenie, że Moc towarzyszyła jej od zawsze, pojawiała się w najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa. Jedno z nich było szczególnie żywe i z jakiegoś powodu pojawiło się w jej umyśle, gdy wezwała na pomoc potęgę Mocy. W scenie, którą sobie przypomniała, miała trzy, najwyżej cztery lata, i bawiła się piłką w jednym z holów Świątyni. W pewnej chwili piłka potoczyła się daleko, pod wielki łuk będący przejściem do pomieszczenia, którego Barrissa jeszcze nie znała. Podążyła za nią i nagle znalazła się w jednej z olbrzymich sal głównych. Wysoko nad głową zobaczyła kopulaste sklepienie, wsparte na majestatycznych kolumnach wyrastających z mozaikowej posadzki. Piłka wciąż jeszcze toczyła się po podłodze, lecz Barrissa, onieśmielona rozmiarami i wspaniałością przestrzeni, w której się znalazła, nie miała odwagi biec dalej. Wolała zmusić piłkę do powrotu. Nie wiedziała, że potrafi tego dokonać. Po prostu sięgnęła po nią, a piłka zatrzymała się jakby z wahaniem, po czym posłusznie potoczyła się w przeciwnym kierunku. Gdy Barissa schyliła się, by ją podnieść, wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się i zobaczyła mistrza Yodę, który stal w dalekim przejściu łączącym salę z korytarzem. Uśmiechnął się i skinął głową, wyraźnie poruszony wyczynem, którego był świadkiem. To było wszystko. Barrissa nie pamiętała, co się potem zdarzyło - czy mistrz Yoda odszedł, a ona bawiła się dalej, czy przemówił do niej, czy może zaszło coś zupełnie innego. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że spotkanie z legendarnym mistrzem Zakonu powinno wywrzeć niezatarte piętno na umyśle malej dziewczynki, a jednak pamiętała tak niewiele. Najwyraźniej zapisał się w jej wspomnieniach kolor piłki: niebieski. Ten właśnie obraz z przeszłości pojawił się przed oczami Barrissy, jak wiele razy wcześniej - czasem był przelotny, czasem bardziej szczegółowy, a powracał niemal zawsze, gdy przywoływała Moc. Barrissa poczuła, że jej dłonie spoczywające na brzuchu żołnierza stają się coraz cieplejsze. Nie musiała wizualizować sobie procesu, który właśnie zachodził; po prostu wiedziała, że lecząca energia przelewa się z niej wprost do ciała klona. Nie, nie z niej - przez nią. Była tylko naczyniem, kanałem, przez który Moc wykonywała swoją pracę. Medstar I – Chirurdzy Polowi 38 - Hm - zamruczał z uznaniem Zan, który stał za nią i obserwował wskazania przyrządów. Stan rannego był coraz bardziej stabilny. Ustępowało też przebarwienie skóry, powracał jej naturalny, zdrowy kolor. - Musiałaś być prymusem w swojej klasie. Jak to zrobiłaś? - spytał, nie odrywając wzroku od ekranu. - Nic nie zrobiłam - odparła Barrissa. - Moc potrafi leczyć rozmaite rany. - Jemu najwyraźniej pomogła - przyznał Zan, wskazując na panel z wyświetlaczem. - Wzór fal mózgowych w normie, większość śladów szoku urazowego zniknęła... Imponujące, padawanko Offee. Android FX-7 wyprowadził łóżko. Zanim Zan zdążył zmienić rękawiczki, leżało przed nim kolejne nieruchome ciało. - Nie odchodź daleko - rzucił w stronę Barrissy. - Mamy tu więcej takich delikwentów. Siedząc na wysokim stołku barowym, z lewą stopą wspartą na poprzeczce Zabrak manipulował mechanizmem strojącym swojej quetarry próbując wydobyć właściwy ton. Instrument miał osiem strun - mocnych włókien o różnej średnicy i teksturze - czyli o trzy więcej niż Zan palców. Jos był pod wrażeniem, gdy po raz pierwszy zobaczył, jak jego przyjaciel gra. Palce Zabraka tańczyły zwinnie po gryfie instrumentu, a jego podbródek od czasu do czasu dociskał struny, niczym dodatkowy próg. Quetarra była pustym, bogato zdobionym pudłem z kilkoma otworami, wykonanym z pięknie dobranych i oszlifowanych do połysku kawałków plekodrzewu, które sklejono tak, by instrument przypominał cyfrę osiem. Sterczała z niego płaska deska, a na jej rzeźbionym końcu znajdował się zestaw kluczy regulujący naciąg ośmiu strun. Ponury korowód zniszczonych wojną ciał zakończył się po niemal pięciu godzinach od przybycia ostatnich medlifterów. W ostatniej godzinie nad szpitalem polowym przeszła kolejna burza z wyładowaniami. Była dość intensywna, a pioruny biły bardzo blisko obozu. Jego teren, rzecz jasna, otaczała tarcza elektrostatyczna, lecz trudno było o tym pamiętać, gdy gromy brzmiały tak głośno, że trzęsły całymi budynkami, nagłe błyski białego światła za oknami na długo pozostawiały w oczach fioletowe kręgi, a ostra woń ozonu przepełniała powietrze, tłumiąc nawet smród przypalonych ciał. Burza jak zawsze minęła równie szybko, jak nadeszła, i cały personel - mocą niepisanego porozumienia - zebrał się po skończonej pracy w obozowej kantynie. Jos spóźnił się o kilka minut i w pierwszej chwili był zdziwiony panującą w lokalu ciszą, ale potem dostrzegł Zana. Atmosfera wyczekiwania była niemal tak intensywna jak jeszcze niedawno woń ozonu. Ludzie sączyli drinki, wdychali opary albo żuli przekąski, zerkając na Zabraka strojącego quetarrą. Nikt nie okazywał zainteresowania milczącemu pudłu systemu kwadro, które zwykle było tu źródłem muzyki. Kuliste lampy pracowały z mniejszą mocą, dając łagodniejsze, ciepłe światło. Gdy Zan kręcił kluczami, z instrumentu wydobywały się rozmaite harmoniczne odgłosy. Zmieniał naprężenie strun tak długo,

Michael Reaves, Steve Perry39 aż atonalne dźwięki zaczęły pasować do siebie. Wreszcie, zadowolony, wyprostował się przy stole, oparł instrument o lewą nogę i skinął głową milczącej publiczności. - Spróbuję zagrać dwa krótkie kawałki. Pierwszym będzie preludium do arcydzieła Borry Chambo Rozpad z własnej woli. Drugim fuga z Nieczułego Tikkala Remba Maha. Zan zaczął muskać palcami struny i salę kantyny wypełniły dźwięki tęsknej melodii z kontrapunktową linią basu, która - bez względu na to, jak głośno i często Jos zarzekał się, że nienawidzi klasyki - poruszyła do głębi wszystkich słuchaczy. Zan był wirtuozem i nikt nie mógł zakwestionować jego umiejętności. Powinien był grać teraz gdzieś w salach koncertowych spokojnych, cywilizowanych światów, których mieszkańcy potrafiliby docenić kunszt artysty; jego zręczne ręce powinny dokonywać cudów za pomocą rogu Kloo albo Ommni, a nie wibroskalpela i zacisków. Wojna, pomyślał Jos. Jaki z niej pożytek? Na pewno nie sprzyja sztuce. Zastanawiał się, ile talentów takich jak Zan marnowało się na polach bitwy, jak galaktyka długa i szeroka. Po chwili odsunął jednak ponure myśli i skupił się na słuchaniu muzyki. Pomogła mu w tym przytomna refleksja, że skoro na tej planecie naprawdę niewiele rzeczy zasługiwało na miano pięknych, to warto wykorzystać przynajmniej takie okruchy. Goście kantyny, siedzący i stojący wokół Josa, również dali się omotać muzyczną siecią, którą uplótł Zan. Nikt się nie odzywał. Nikt nie grzechotał sztućcami i nie dzwonił szkłem. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dalekich grzmotów oraz dźwięku quetarry, na której grał Zabrak. Jos rozejrzał się i dostrzegł Klo Merita. Equanin zdecydowanie wyróżniał się w towarzystwie; był niemal o głowę wyższy od najroślejszych dwunożnych gości lokalu. Jasnoszare futro i sterczące wąsy także nie pomagały mu we wtapianiu się w tłum. Jos ucieszył się na widok etatowego empaty Rimsu Siedem. Equanie - a było ich niewielu, odkąd rozbłysk słoneczny usmażył ich ojczystą planetę - mieli nadzwyczajne zdolności empatyczne; potrafili zrozumieć i dokonać psychoanalizy przedstawicieli niemal wszystkich gatunków istot świadomych. Jos wiedział, że Merit w pewnym sensie dźwigał na swoich szerokich, ale szczupłych barkach emocjonalny balast całego obozu. Teraz jednak, jak wszyscy dokoła, sprawiał wrażenie omotanego muzyczną pajęczyną Zana. I dobrze, pomyślał Jos. Przypomniał sobie słowa Bahma Gilyada, który pięć tysięcy lat wcześniej, podczas Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej, zebrał i sformułował najważniejsze reguły lekarskiego rzemiosła: „Chorzy i ranni zawsze znajdą uzdrowiciela, który ich opatrzy, ale u kogo ma szukać pomocy uzdrowiciel?” Im dłużej grał Zan, tym łatwiej było Josowi nie myśleć o wojnie, o zmęczeniu, o niezliczonych strzępach metalu, które powyjmował z ciał rannych i o organach, które musiał przeszczepić w ciągu ostatnich kilku godzin. Muzyka wciągała go coraz głębiej i unosiła coraz wyżej, odświeżając siły niemal tak skutecznie jak tygodniowy urlop. Jos uświadomił sobie, że jego przyjaciel daje lekarzom i pielęgniarkom z Rimsu Siedem to samo, co Jedi ofiarowała rannym żołnierzom klonom - uzdrawia ich. Czas zatrzymał się w miejscu. Medstar I – Chirurdzy Polowi 40 Wreszcie Zan dotarł do końca ostatniej kompozycji. Ostatnia czysta nuta wybrzmiała i w sali zapadła niemal absolutna cisza. A potem goście zaczęli gwizdać, klaskać i łomotać pustymi kubkami o blaty stolików. Zan uśmiechnął się, wstał i skłonił głowę. Den Dhur stanął niepostrzeżenie u ramienia Josa. - Twój partner jest naprawdę dobry - powiedział. - Mógłby robić to zawodowo, zarabiając niemałe pieniądze. Jos skinął głową. - Pewnie, że mógłby - odparł. - Gdyby nie drobny problem zwany międzygwiezdną wojną. - No tak - mruknął Dhur i umilkł na chwilę. - Pozwól, doktorze, że postawię ci drinka. - Pozwól, że ci pozwolę. Podeszli do baru i Dhur skinął na barmana, który zbliżył się leniwym krokiem. - Dwie Chłodnie Coruscant. Gdy czekali na drinki, Dhur odezwał się ponownie: - Co wiesz o Filbie? Jos wzruszył ramionami. - Jest zaopatrzeniowcem. Zajmuje się zamówieniami, wprowadza zmiany według poleceń z góry, takie tam sprawy... I śmierdzi, jakby perfumował się bagnem. Poza tym - naprawdę nic o nim nie wiem. Zresztą kto wie dużo o Huttach? I właściwie dlaczego interesuje cię ten temat? - Instynkt reportera. Huttowie często są bohaterami dziennikarskich śledztw, a ja znam Filbę od dawna. Nie chcę, żebyś uważał mnie za rasistę czy kogoś takiego, ale... Znasz starą zagadkę: jak rozpoznać, że Hutt kłamie? Jego... - ...usta się poruszają - dokończył Jos. - Tak, znam ten tekst. To samo mówią o Neimoidianach. - A także o Rynach, Bothanach i Toydarianach. To mało przyjazna galaktyka, jak słyszałem. - Reporter uśmiechnął się do Josa, a Jos odpowiedział mu tym samym. Choć sprawiał wrażenie drażliwego i skłonnego do sarkazmu, wymięty Sullustanin miał w sobie coś sympatycznego. Barman postawił przed nimi szklanki. Dhur rzucił na blat jednokredytówkę. - Przykro mi o tym mówić, ale słyszałem tę samą zagadkę z ludźmi w roli głównej. Jos osuszył szklankę. - Jestem głęboko wstrząśnięty i obrażony. W imię solidarności z całym rodzajem ludzkim rozproszonym po galaktyce wypiję jeszcze jednego drinka - oznajmił i skinął na barmana, po czym dodał: - Filba bywa upierdliwy, ale wydaje się, że nieźle robi to, co do niego należy. Mam wrażenie, że wtyka swoje tłuste paluchy we wszystkie możliwe sprawy. Wziął na siebie nawet wysyłkę ładunków boty. Dhur właśnie miał pociągnąć łyk trunku, ale nagle znieruchomiał, a potem zamiast szklanki uniósł brwi. - Co takiego?

Michael Reaves, Steve Perry41 - Tak słyszałem. Bleyd powierzył mu pełną kontrolę nad zbieraniem, przetwarzaniem i ekspediowaniem zielska w kosmos. - Coś podobnego - mruknął Dhur, wyraźnie zdenerwowany. - Słyszałeś, że Epoh Trebor i jego HoloNetowa Rozrywka mają odwiedzić Drongar w ramach tournée? - Zapiszę sobie, że w wolnej chwili mam się ucieszyć tą nowiną. - Jos nigdy nie darzył sympatią holonetowej gwiazdy, choć sądząc po wysokich notowaniach Epoha, należał do zdecydowanej mniejszości. Zdecydowanie bardziej ciekawiło go zainteresowanie Dhura osobą Filby, ale zanim zdążył wrócić do tematu, Sullustanin opróżnił szklankę do końca i powiedział: - Spotkamy się później, doktorze. Dzięki za drinka. - Sam zapłaciłeś - przypomniał mu Jos. - Racja - odparł Dhur. - W takim razie ty stawiasz następnym razem - dodał i ruszył w stronę wyjścia tak szybko, jak mogły go unieść krótkie i grube nogi. Vondar rozejrzał się, ciekaw, czy podczas ich rozmowy Filba nie pojawił się gdzieś w pobliżu. Nie zauważył go jednak, choć nietrudno było wypatrzyć Hutta w tłumie humanoidalnych istot. Zmarszczył czoło, wspominając gwałtowną reakcję Dhura, która najwyraźniej miała związek z wiadomościami na temat Filby. Bazę czekało teraz kilka godzin względnego spokoju i ciszy przed kolejnym transportem rannych - chyba że ktoś planował zarządzić nagłą ewakuację jednostek frontowych, a tej możliwości nigdy nie można było wykluczyć. Jos zamierzał dobrze wykorzystać ten czas, mianowicie iść spać. Na tej planecie sen był cenniejszy od boty. Może jednak warto, pomyślał chirurg, zajrzeć po drodze do magazynu i zobaczyć, co porabia Filba. Najpierw jednak trzeba skończyć drinka. Medstar I – Chirurdzy Polowi 42 R O Z D Z I A Ł 7 Szpieg przebywał na tej żałosnej i cuchnącej kuli błota od ponad dwóch standardowych miesięcy i miał tego gorąco i serdecznie dosyć. Dwa miesiące minęło, odkąd agenci ulokowani na odpowiedzialnych stanowiskach w siłach zbrojnych Republiki zdołali zaaranżować jego przeniesienie do tego Rimsu. Dwa miesiące w skwarze i słońcu, pod nieustającym atakiem latających szkodników wszelkiej maści... i zarodników. Tych przeklętych zarodników, które z uporem wciskały się dosłownie wszędzie. Zdarzały się takie dni, że bez maski z filtrem udusiłby się, nim by przemaszerował z jednego końca bazy w drugi. Szpieg coraz bardziej rozpaczliwie tęsknił za domem. Za łagodnym klimatem, za oceaniczną bryzą, za subtelnym zapachem drzewiastych paproci... Rozpędził nostalgiczne myśli, potrząsając głową i pojękując z cicha. Nie ma sensu zastanawiać się nad przeszłością. Trzeba wykonać zadanie, a właśnie teraz ziarna, które zasiano tu przed ponad rokiem, miały wykiełkować. Choć prawdziwa natura machinacji, dzięki którym hrabia Dooku zdołał zrealizować swój wspaniały plan, nie była jasna, w praktyce takie niuanse nie miały żadnego znaczenia. Właściwie nawet lepiej było nie wiedzieć zbyt wiele, by w razie wpadki nawet narkotyki i skan hipnotyczny nie pozwoliły przeciwnikowi poznać prawdy. Ryzyko wpadki w istocie nie było duże. Nowa tożsamość szpiega została znakomicie udokumentowana, a pozycja w łańcuchu dowodzenia na tyle wysoka, by mógł ocenić pod względem bezpieczeństwa prawie każdy skrawek napływających informacji. Konfederacja dobrze przygotowała grunt pod tą operację. Szpieg spojrzał na tarczą ściennego chronometru, po czym usiadł za imponująco wielkim biurkiem. W jego blat wbudowano ekran, na którym można było obserwować sekwencyjny obraz poszczególnych budynków Rimsu, hangaru transportowców oraz przetwórni boty. Tak naprawdę nie było tu nic więcej. Wszystko to razem wzięte nie było nawet warte jednej torpedy protonowej... może z wyjątkiem zapasów boty. Ze scen widocznych na ekranie wynikało, że życie obozu przebiega normalnie. Wkrótce jednak miało się to zmienić - już za kilka minut, jeśli chodzi o ścisłość.

Michael Reaves, Steve Perry43 Wciśnięcie klawisza wystarczyło, by zatrzymać sekwencję ujęć na obrazie „doku kosmicznego” - zdecydowanie na wyrost była ta nazwa, pod którą krył się placek ferrobetonu o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych - z którego właśnie miał wystartować wahadłowiec pełen przetworzonej boty. Szpieg obserwował ze spokojem, jak statek unosi się bezgłośnie na niewidzialnych falach repulsora. Szybko nabierał wysokości i prędkości poziomej, by jak najprędzej przebić się przez warstwę lotnych zarodników, minimalizując uszkodzenia. Już po chwili osiągnął pułap tysiąca metrów, zmieniając się w kropkę ledwie widoczną na ekranie. I nagle kropka ta rozkwitła oślepiającą bielą, stając się na moment jaśniejsza niż Drongar Prime. Kilka sekund później nad bazą przetoczył się huk eksplozji, podobny do echa dalekiej fali uderzającej w brzeg. Szpieg nie umiał radować się tym, co się stało. Zginęli ludzie, ale z drugiej strony wiedział, że tak trzeba. Musiał uczepić się tej myśli. To, co się stało, było epizodem na drodze do dalekiego, ale ważnego celu. I o tym należało pamiętać. Den Dhur myślał intensywnie. Zbliżała się pora powrotu do kabiny i wygrzebania z bagażu małego, ale bardzo mocnego komunikatora, który kupił na czarnym rynku w ramach przygotowań do roli korespondenta wojennego. Kosztował go mnóstwo kredytów, ale był wart swojej ceny. Zamaskowany jako przenośny moduł rekreacyjny, komunikator ten był zdolny do przesyłania kodowanych wiadomości kanałami nadprzestrzennymi, na częstotliwości niedostępnej ani dla konfederackich, ani dla republikańskich stacji nasłuchowych. Problem polegał na tym, że w tej chwili Dhur nie bardzo miał o czym meldować. Choć szerokie rzesze mieszkańców galaktyki nie bardzo się orientowały, że celem walk na Drongarze jest uzyskanie kontroli nad polami boty, to z drugiej strony nie było to wielką niespodzianką. Takie informacje to nie jest wystarczający materiał na reportaż i stąd problem... Problem, który nie trwał długo. Den szedł właśnie obozową alejką, kiedy jego cień stał się na ułamek sekundy czarny jak smoła. Odwrócił się i ostrożnie spojrzał w górę, mrużąc oczy, by polaryzacja obiektywów gogli zdążyła osiągnąć maksymalny poziom. Nawet widziany przez ciemne filtry rozbłysk na niebie był niezwykle jaskrawy, jaśniejszy niż słońce. Przez krótką chwilę przerażony Sullustanin podejrzewał, że jedna z pobliskich gwiazd zmieniła się w supernową. Tak, pomyślał, to byłby gorący materiał na reportaż, tylko że nie byłoby komu go napisać. Usłyszał za plecami okrzyki strachu i niepewności. Ktoś stanął tuż obok niego - Tolk, lorrdiańska pielęgniarka. - Co się stało? - spytała. - Zdaje się, że transport boty wyleciał w powietrze. Jakby na potwierdzenie tych słów teraz dopiero rozległ się huk eksplozji, wprawiający w drżenie kości tych istot, które były szczęśliwymi posiadaczami szkieletów. Zęby Dena zadzwoniły cicho w reakcji na fale dźwiękowe o niskiej częstotliwości. Medstar I – Chirurdzy Polowi 44 Stojący opodal klon - porucznik, jak wskazywały niebieskie wyłogi - gwizdnął z cicha. - No tak. Pole musiało osiągnąć punkt krytyczny. Pewnie poszło złącze nadprzewodnikowe. - Nie ma mowy - obruszył się stojący opodal Ishi Tib, spec z ekipy technicznej. Den rozpoznał w nim jednego z tych, którzy tańczyli w kantynie pierwszego, deszczowego dnia. - Moi ludzie sprawdzili obudowę trzy razy; bańki próżniowe były szczelne. Nasmarowane neutrino nie przecisnęłoby się między płytami. Żołnierz wzruszył ramionami. - Możliwe. Ilu na pokładzie? - Dwóch tragarzy - odrzekł facet, którego Den jeszcze nie znał. - No i pilot. Klon pokręcił głową i odwrócił się. - Cholerna szkoda. Można tak to ująć, pomyślał Den, rozglądając się. Na obozowym placu było już pełno gapiów; wszyscy zadzierali głowy w górę, mrużąc oczy, choć nie było już na co patrzeć. - Co ze szczątkami? - spytała nerwowo pielęgniarka rasy Caamasi. - Ze szczątkami? - parsknął technik. - Jedynymi szczątkami po czymś takim mogą być promienie gamma - wyjaśnił i machnął ręką w stroną nieba nad bazą. - Ale bez obawy, mamy nad sobą pole ochronne. Zebrani zaczęli wymieniać poglądy na temat domniemanej przyczyny katastrofy, Den zaś oddalił się w zamyśleniu. Jednego był pewien: Filba będzie miał kłopoty, o ile już ich nie ma. Sullustanin zacisnął szerokie usta i z namysłem zmienił kierunek marszu. Zbliżając się do budynków magazynowych, w których mieściło się też stanowisko łączności, Den Dhur czuł lekki niepokój. Na Drongarze był zaledwie od kilku dni, ale Filbę znał od dawna. Po raz pierwszy ich ścieżki skrzyżowały się na deszczowej planecie Jabiim, podczas jednej z ostatnich bitew armii Republiki. Den był tam korespondentem wojennym, a Filba oficerem zaopatrzeniowym, przy okazji z powodzeniem udzielającym się na czarnym rynku handlu bronią. Hutt, podobnie jak większość jego pobratymców, zawsze chętnie używał cudzych pleców jako pochwy na wibroostrze. Omal nie uśmiercił Dena, próbując przypochlebić się miejscowemu buntownikowi, Alto Stratusowi. Dhur wspominał te chwile ze ściśniętym gardłem. Filba był skończonym oportunistą i marzył o tym, by zostać grubym ślimakiem przestępczego świata, jak jego idol, Jabba. Jego ambicje sięgały nawet stanowiska vigo w siatce Czarnego Słońca - napomykał o tym od czasu do czasu po paru głębszych. Den uważał jednak, że Filba nie ma wielkich szans w świecie przestępczym. Wszyscy Huttowie byli bezkręgowcami, ale ten cierpiał na rozpaczliwy wręcz brak kręgosłupa. Filba uwielbiał się przechwalać, ale to zawsze on jako pierwszy krył się pod stołem, kiedy padały strzały. A biorąc pod uwagę jego rozmiary, pomyślał Den, był z reguły jedynym, który się tam mieścił.

Michael Reaves, Steve Perry45 W bazie na Drongarze Filba miał być przede wszystkim kwatermistrzem. To oznaczało, że odpowiadał za zamawianie i pilnowanie dostaw wszelkiego sprzętu medycznego, leków, amunicji i materiałów, elementów cybernetycznych, androidów, personelu, czujników i sprzętu komunikacyjnego, części zamiennych do pojazdów, żywności oraz wszelkich nowinek z dziedziny chemii, które najtęższe umysły Republiki preparowały w nieustającej walce z zarodnikami - a były to tylko te obowiązki, o których Den zdołał się dowiedzieć. Hutt monitorował też pracę stacji łączności oraz wysyłał i odbierał rozkazy (zwykle pośrednicząc w korespondencji admirała Bleyda z pułkownikiem Vaetesem, ale czasem także przekazując instrukcje od admirała floty do dowódców jednostek klonów). Wszystkich tych zająć wystarczyłoby zapewne dla sześciu istot, ale Hutt dopominał się też o dodatkowe: nadzorował zbiory boty i wysyłką zakonserwowanych roślin. Den zastanawiał się, czy Filba w ogóle ma czas na sen. Na ile go znam, myślał reporter, a przecież, na pamięć mojej matki, znam go doskonale, to jego zainteresowanie botą nie ma wyłącznie zawodowego podłoża. Biuro Filby było mniej więcej takie, jakie Dhur spodziewał się ujrzeć: schludne i dobrze zorganizowane, ale także zastawione do granic możliwości regałami i szafami. Ich półki z kolei zasypane były najróżniejszymi dobrami, a przede wszystkim rozmaitymi nośnikami danych. Den miał przed sobą sterty holokości, wyświetlaczy, segregatorów z arkuszami flimsiplastu i tysięcy innych przedmiotów... Głowa go rozbolała od samego patrzenia na takie masy informacji. Hutt siedział przed holoprojektorem, rozmawiając z kimś widocznym jako półprzezroczysta plama ruchomego obrazu. Tyle Den zdołał dostrzec, zanim stanął przed nim żołnierz z karabinem w dłoniach. - Nazwisko i cel wizyty - wyrecytował klon. Bez wątpienia nie należał do jednostki bojowej; przydzielono go zapewne do osobistej ochrony Filby. Jego pancerz był biały i lśniący. - Jeżeli nie masz sensownej odpowiedzi, pożegnaj się z głową - dorzucił klon. - Den Dhur. Reporter Fali Galaktycznej. Chciałem tylko usłyszeć zdanie Filby na temat... Za plecami klona pojawiło się masywne cielsko Hutta. - W porządku - powiedział Filba. Wartownik skinął głową i ustąpił na bok. Hutt spojrzał z góry na przybysza, celowo wyprężając swoją potężną - przynajmniej dla niewysokiego Sullustanina - postać. Den zauważył, że holoprojektor, przed którym Filba siedział jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu. - Czego chcesz? - warknął Hutt. - Nie próbuj mnie zastraszyć, ślimaczy ryju, bo wypuszczę z ciebie trochę pary. - Den zdążył już wyjąć z kieszeni pręt nagrywający, gotów zarejestrować każde słowo Filby. Teraz wbił go lekko w brzuch Hutta, by dodać mocy swoim słowom, i zaraz tego pożałował, bo urządzenie natychmiast pokryło się rzadkim śluzem. Filba w jednej chwili skurczył się przynajmniej o pół metra. Wyglądał - o ile Den właściwie odczytywał wyraz ogromnego, ropuszego oblicza - na mocno Medstar I – Chirurdzy Polowi 46 zdenerwowanego. Sullustanin zmarszczył nos, bo wydzieliny wielkiego cielska nabrały nagle dość przykrej woni. - Właśnie rozmawiałem z admirałem Bleydem - odparł wreszcie Filba. - A raczej słuchałem tego, co miał do powiedzenia. Mówił długo i głośno. - Niech no zgadnę.: nie jest zachwycony tym, co się stało z transportem. - Podobnie jak ja. - Filba zaplótł dłonie; jego paluchy przypominały mokre, żółtawe gąbczaki z Kamino. - Straciliśmy ponad siedemdziesiąt kilogramów boty. - I troje ludzi - przypomniał mu Den. - Zaraz, jak to się nazywa? Ach tak: „straty drugorzędne”. Sarkazm zawarty w tych słowach sprawił, że Filba spojrzał na Sullustanina ostro i gniewnie. Sprężył się i zaczął pełznąć, zostawiając za sobą szeroki ślad błyszczącego śluzu. Den ucieszył się nawet, że wzrosła odległość między nim a Huttem; woń strachu potężnego ślimaka przyprawiała go o mdłości. - Ludzie giną na wojnie, redaktorku. Czego ode mnie chcesz? Ton Filby był teraz lodowaty; Hutt najwyraźniej żałował, że pozwolił, by Sullustanin zobaczył go w chwili słabości. - Kilku słów - odparł Dhur pojednawczo. Zaostrzanie konfliktu nie miało sensu; Filba mógł być tchórzem, ale nadzór nad transportem w całym Rimsu Siedem oraz wgląd w dane przepływające przez stację łączności czyniły go osobnikiem potężnym i wpływowym, a przy okazji niebezpiecznym przeciwnikiem. - Oficjalnego stanowiska w sprawie katastrofy, które mógłbym dołączyć do reportażu. - Do reportażu? - Wielkie żółte ślepia zwęziły się podejrzliwie. - Jakiego reportażu? - Do tego, który wyślę przy najbliższym połączeniu z centralą. Jestem korespondentem wojennym. Na tym polega moja praca. - Den zauważył, że zaczyna się usprawiedliwiać. Zamknął usta. - Nie mogę na to pozwolić - oświadczył sztywno Filba. - Z uwagi na niebezpieczeństwo obniżenia morale. Den łypnął oczami. - Czyjego morale? Żołnierzy? Na nich nic nie robi wrażenia; obetnij takiemu obie ręce, a zabije cię kopniakami. A jeśli masz na myśli personel i pacjentów, to wszyscy, którzy nie są w śpiączce i nie moczą się w zbiorniku bacta, już i tak wiedzą. Wiesz, to, co się stało, dość mocno rzucało się w oczy. - Koniec rozmowy - oznajmił Filba, wracając po śladach, które zostawił przed chwilą. - Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku. - Hutt machnął ręką i Den poczuł, że jakaś siła unosi go w górę. Wartownik chwycił go za kołnierz i poniósł w stronę drzwi. Sullustanin bezradnie wierzgał nogami. Wyszedłszy z pokoju, klon postawił Dena na ziemi - bez zbędnego rozmachu, ale i niezbyt delikatnie. - Koniec niezapowiedzianych wizyt - powiedział. To rozkaz Filmy Den zatrząsł się ze złości. - Powiedz Filbie, że może sobie wziąć swoje rozkazy i... - zaczął, i a potep opisał szczegółowo, w jaki sposób Hutt może użyć swojego otworu kloacznego jako schowka

Michael Reaves, Steve Perry47 na dokumenty. Żołnierz nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego tyradę; po prostu odwrócił się i odszedł. Den także odmaszerował, tyle że w kierunku swojej kabiny, wyczuwając po drodze, że odprowadzają go wzrokiem żołnierze klony i oficerowie różnych ras. Niektórzy uśmiechali się ukradkiem. „Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku”. - Nieprawda - mruknął Den. - Chcesz się przekonać? Medstar I – Chirurdzy Polowi 48 R O Z D Z I A Ł 8 Huk eksplozji wywabił Josa z kantyny, podobnie jak większość jej bywalców. Chirurg miał trochę mętny wzrok - dwa drinki dziwnym trafem zmieniły się w cztery - ale katastrofa promu transportowego pomogła mu błyskawicznie otrzeźwieć. Zobaczył Zana i jeszcze jednego chirurga, Twi’leka nazwiskiem Kardash Josen. Dołączył do nich; byli pochłonięci spekulacjami na temat przyczyny wypadku, podobnie jak reszta personelu szpitala. Dominowała teoria o nowej mutacji zarodników, która wywołała tragiczną w skutkach reakcję w silnikach ciągu pionowego. Nie była to hipoteza nastrajająca optymizmem... Dołączywszy do rozmawiających, Jos zauważył Dena Dhura, który maszerował w stronę swojej kabiny, gniewnie potrząsając zwisami policzkowymi. Zaintrygowany chirurg ruszył kursem przechwytującym. Reporter mamrotał coś do siebie i prawdopodobnie minąłby Josa nie zauważając go, gdyby ten nie stanął mu na drodze. - Jakiś problem? Mogę w czymś pomoc? - spytał medyk, czując nagły przypływ ciepłych uczuć wobec niewysokiego przybysza. W końcu, to właśnie dzięki niemu zawarł bliższą znajomość z Chłodnią Coruscant. - Z drogi, Vondar. Już ja mu pokażę, z kim zadarł... - Hola hola - przyhamował go Jos, unosząc w gorę ręce i nie ustępując. Dhur, który próbował go minąć, wreszcie znieruchomiał. - Komu pokażesz? - Temu ambulatoryjnemu skrzepowi flegmy rankora, oto komu! Temu nadgorliwemu, protekcjonalnemu zbiornikowi szumowin! Temu... - Aaa - rzucił domyślnie Jos - zdaje się, że nie układa ci się współpraca z naszym szanownym kwatermistrzem. - Kiedy z nim skończę - pieklił się Dhur - będzie miał przed sobą dłuuugą służbę po drugiej stronie Raxus Prime, albo i w jeszcze gorszej dziurze, jeśli tylko znajdzie się taka. - Policzki Dhura wibrowały tak energicznie, że Jos czuł powiew powietrza. - Słuchaj - odezwał się w końcu. - Ja tu jestem szefem personelu medycznego, a ty naszym gościem. Jeśli masz problem z Filbą lub kimkolwiek innym, to... - To Filba ma problem, doktorze, tylko jeszcze o tym nie wie. - Dhur obszedł Josa dziarskim krokiem. - A teraz wybacz, ale mam pilną robotę - rzucił przez ramię, po czym zniknął za drzwiami kabiny.

Michael Reaves, Steve Perry49 Jos patrzył za nim jeszcze przez chwilę, nieco skonsternowany. Owszem, Filba nie należał do istot najprzyjemniejszych w codziennych kontaktach, ale jeszcze nigdy nie udało mu się wzbudzić w kimś takiej wściekłości. Zazwyczaj kończyło się na solidnej irytacji. Jos zastanawiał się, jaki związek z tą sprawą ma wcześniejsze zachowanie Dhura w kantynie. Postanowił, że zapyta Hutta o jego wersją wydarzeń. Zazwyczaj w sytuacjach konfliktowych pozwalał, by zainteresowani sami doszli do porozumienia - jako lekarz nauczył się już dawno, że często najlepszym sposobem na przyspieszenie leczenia jest pozostawienie spraw w rękach natury, Mocy czy innej siły decydującej o losach świadomych istot. Z drugiej jednak strony, jak powiedział Dhurowi, jednym z jego obowiązków było wspieranie Vaetesa w utrzymywaniu względnego spokoju w obozie. Skierował kroki ku włościom Hutta, gdy nagle zauważył uzdrowicielkę Jedi wychodzącą z budynku, w którym mieściła się jej kwatera. Natychmiast zmienił kurs. - Zdaje się, że mamy niezbyt udany poranek, prawda? - zagadnął, podchodząc do niej. Spojrzała na niego spod kaptura. Jos był zszokowany widokiem jej bladości. - Padawanko Offee, wybacz, że tak to ujmę, ale wyglądasz tak, jakbyś właśnie zobaczyła ducha albo stała się nim... Przydałby ci się zastrzyk kordrazyny. - Nic mi nie będzie - zapewniła. - To tylko chwilowa reakcja - dodała, uśmiechając się smutno. - Wasz pułkownik miał rację: człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. Za szybko. Zaskoczenie musiało dość wyraźnie odmalować się na twarzy Josa, bowiem Barrissa dodała szybko: - Ja... wyczułam akt zniszczenia. Poprzez Moc. Nawet nie cierpienie i śmierć, bo ten sygnał urwał się niemal natychmiast. Ale odczułam szarpnięcie, reakcję między przyczyną a skutkiem tego odrażającego czynu. To było... bardzo intensywne doznanie. - Odrażającego? Chcesz powiedzieć, że to, co stało się z transportowcem, nie było zwykłym wypadkiem? Barrissa spojrzała na niego ostro. Jej twarz była blada, w jasnych oczach widział pasję. - Tak, kapitanie Vondar, właśnie to chcę powiedzieć. To nie była awaria wywołana przez zarodniki ani błąd systemu, ani nic podobnego. To był sabotaż. Morderstwo. Admirał Bleyd jak co dnia wypoczywał w saunie, gdy dotarła do niego wiadomość. Dostarczył ją android sekretarz, bo żadna istota organiczna na pokładzie jednostki MedStar nie mogła swobodnie wejść do wypełnionej parą komory. Bleyd postarał się, by temperatura panująca w saunie przyprawiała większość oficerów i szeregowego personelu o pęcherze na skórze. Sam czuł się w tych warunkach doskonale. Przebiegł spojrzeniem po arkusiku flimsiplastu, po czym zgniótł go w dłoni. Gdy po chwili otworzył pięść, pamięć molekularna tworzywa natychmiast przywróciła mu poprzednią formę, bez najmniejszych zagnieceń. Upór materii nie poprawił admirałowi nastroju. Medstar I – Chirurdzy Polowi 50 Ubrał się i wrócił do gabinetu. Spacerując nerwowo od ściany do ściany, zastanawiał się, czyja to sprawka. Ani przez mikrosekundę nie wierzył w to, że zdarzył się wypadek. To był sabotaż, działalność wywrotowa i bez wątpienia początek tajnej kampanii, której celem była demoralizacja żołnierzy, Czyżby stali za tym separatyści? Choć propaganda holonetowa trąbiła na całą galaktykę, że trwa wojna przeciwko szaleńcowi nazwiskiem Dooku, który próbuje krzewić anarchię na wielką skalę, w rzeczywistości był to konflikt o podłożu handlowym, jak większość wojen - nawet tych „świętych”. Konfederacja i Republika nie wystawiły ogromnych armii i flot w służbie wielkich ideałów czy w obronie praw istot myślących. Chodziło wyłącznie o gospodarkę. Czy o tym wiedzieli, czy nie, separatyści walczyli z siłami Republiki na Drongarze o botę i potencjalne zyski z jej sprzedaży, nic więcej. A więc sabotowanie przez nich transportu z cennym ładunkiem - jedynym, jaki miała do zaoferowania ta niegościnna planeta - po prostu nie miało sensu. W tej grze byli jednak i inni, ukryci gracze, operujący figurami bardziej przezroczystymi niż holopotwory z planszy do dejarika. Gracze tacy jak Czarne Słońce. Bleyd przeklął się w duchu za głupotę. Niewykluczone, że przez niepohamowane pragnienie bogactwa i wysokiego statusu wdał się w nader kłopotliwy alians. Plan był prosty - prawie na pewno zbyt prosty. Filba, odpowiedzialny za spedycję boty, od czasu do czasu kradł parę kilo przetworzonej rośliny. Ze względu na swoją adaptogeniczność, w niektórych zakątkach galaktyki surowiec ten był nawet bardziej poszukiwany niż przyprawa. Jego potencjalna wartość była tak olbrzymia, że zabroniono nawet używania go tu, w bazach Rimsu na Drongarze - co, nawiasem mówiąc, było niezłą ironią losu. Niestety, transport boty - nawet w dobie lotów hiperprzestrzennych - był kłopotliwy, a to za sprawą wyjątkowej nietrwałości surowca. I właśnie w tej kwestii Filba przeszedł sam siebie. Hutt znalazł mianowicie sposób na przemycanie delikatnego towaru, choćby i na kraniec galaktyki, w nienaruszonym stanie. Jakim cudem wpadł na ten pomysł, tego Bleyd nie wiedział. O Filbie można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że był wynalazcą - zatem ta metoda nie mogła zrodzić się tak po prostu w jego podstępnej mózgownicy. Najprawdopodobniej Hutt znalazł cenne informacje w HoloNecie albo przekupił kogoś, by je pozyskać. Ważne było to, że - o ile można było polegać na dotychczasowych raportach - sposób na długotrwałe przechowywanie cennych roślin nie był znany ani separatystom, ani Republice. Rozkład boty można było mianowicie powstrzymać, zatapiając ją w blokach karbonitu. Zakonserwowany tym sposobem surowiec mógł dotrzeć w każde miejsce, jeśli tylko przemytnicze jednostki potrafiły uniknąć blokad urządzanych przez obie strony konfliktu. I właśnie tu pojawiło się Czarne Słońce. Filba miał kontakty w tej galaktycznej organizacji przestępczej i szybko udało im się dobić targu: w zamian za udział w zyskach Czarne Słońce zobowiązało się dostarczyć frachtowiec YT-1300f ze zmodyfikowanym hipernapędem, który swobodnie mógł prześliznąć się przez wszelkie