Michael Reaves, Steve Perry1 Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 2
WOJNY KLONÓW
MEDSTAR II
UZDROWICIELKA JEDI
MICHAEL REAVES, STEVE PERRY
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
Michael Reaves, Steve Perry5
C H R O N O L O G I A
W O J E N K L O N Ó W
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej
stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod
wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych
gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią
klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim
poświęceniem i heroizmem po obu stronach.
Miesiące po Ataku klonów
0 Bitwa o Geonosis
0 Oddział szturmowy Republiki
0 Pościg za hrabią Dooku
1 Projekt „Czarny Kosiarz”
1 Bitwa o Raxus Prime
1,5 Spisek na Aargau
2 Bitwa o Kamino
2 Durge kontra Boba Fett
2,5 Obrona Naboi
3 Wyprawa na Quilurę
6 Devaroniańska pułapka
6 Kryzys na Haruun Kal
6 Zabójstwo na Null
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15 Bitwa o Jabiimę
16 Ucieczka z Rattataka
24 Ofiary z Drongara
29 Atak na Azurę
30 Podbój Praesitlyna
31 Cytadela na Xagobah
33 Polowanie na Dartha Sidiousa
36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 6
R O Z D Z I A Ł
1
Mobilna Jednostka Chirurgiczna Siedem
wyżyna Jasserak, kontynent Tanlassa,
w pobliżu stepów Qarohanu,
rok drugi po bitwie o Geonosis
Nie mogła się długo zastanawiać. Nie miała dość miejsca, żeby pozwolić sobie na
świadomą ocenę swoich akcji i reakcji. Nie było czasu na decydowanie o rodzaju i
płynności ruchów. Jej umysł był zbyt wolny, żeby obronić ją w sytuacjach, od których
zależała śmierć albo życie. Powinna zaufać odruchom mięśni i zerwać kontakt ze
wszystkim, co mogło ją łączyć z przeszłością czy z przyszłością. Jeżeli chciała przeżyć
tę bitwę, musiała bez reszty skupić uwagę na teraźniejszości.
Nawet te myśli przeniknęły przez jej głowę w ciągu niespełna sekundy.
Wirując jak baletnica i wymachując klingą świetlnego miecza, Barrissa Offee
tkała przed sobą zasłonę świetlistej energii. Powstrzymywała blasterowe błyskawice,
strzały, ostrza mieczy i nawet lecące ku niej skalne odłamki. Mimo to po odbiciu od jej
klingi ani jeden nie kierował się znów ku napastnikom. To było bardzo ważne i
stanowiło najtrudniejszy element bitwy. Barrissa nie mogła zabić żadnego przeciwnika.
Mistrz Kenobi nie pozostawił co do tego cienia wątpliwości. Nie zgadzał się na
odcinanie rąk, nóg czy głów, nie pozwalał na przebijanie ciał napastników. Ani
Borokiian, ani Januulów.
O wiele trudniej było walczyć w taki sposób, żeby tylko obezwładniać albo ranić,
niż kaleczyć czy zabijać. Jednym słowem robić to, co się powinno.
Barrissa walczyła.
Stojący obok niej Anakin Skywalker także dawał dowody zręczności w
posługiwaniu się świetlnym mieczem, chociaż jego technika walki pozostawiała nieco
do życzenia. Rozpoczął szkolenie o wiele później niż większość padawanów Jedi, ale i
tak radził sobie całkiem nieźle. Barrissa wyczuwała jednak dzięki Mocy, że młody
Skywalker chciałby zrobić coś więcej. Miał ochotę wszystkich pozabijać. Panował nad
odruchami, ale padawanka zauważyła, że przychodzi mu to z trudem. Niepokoiło ją
Michael Reaves, Steve Perry7
jeszcze jedno: kiedy tkał przed sobą sieć ochronnej energii, lekko się uśmiechał. Chyba
sprawiało mu to stanowczo za dużą radość.
Po jej lewej stronie walczył Mistrz Kenobi. Pomrukująca energetyczna klinga jego
miecza także splatała rozsiewającą woń ozonu zasłonę rozproszonego światła.
Kierowała blasterowe błyskawice ku powierzchni gruntu, nie przepuszczała
nadlatujących strzał i druzgotała durastalowe ostrza niemal zbyt szybko, żeby oko
mogło nadążyć za jej ruchami. Na twarzy mistrza malował się wyraz ponurej
stanowczości.
Poruszając się z niezwykłym, właściwym tylko sobie wdziękiem, mistrzyni
Unduli broniła się tanecznymi ruchami i bez wysiłku odbijała na boki wszystkie strzały.
Barrissa stała obok swojej nauczycielki, a lazurowa klinga jej broni poruszała się
idealnie synchronicznie z bladozielonym ostrzem mistrzyni. Walcząc osobno, były dla
napastników trudnymi przeciwniczkami, ale kiedy się zespoliły w Mocy, tworzyły
jednostkę bojową o wiele silniejszą i szybszą, niż wynikałoby to z sumy
indywidualnych umiejętności. Uzupełniały nawzajem swoje finty, parady i blokady tak
idealnie, że dzicy mieszkańcy ansjoniańskich równin spoglądali na nie z
niedowierzaniem, chociaż nie przestawali atakować.
Barrissa była dobrze wyszkolona, ale w pierwszej chwili na widok
rozwrzeszczanego tłumu ogarnęła ją fala trwogi. Napastników było zbyt wielu, a
odpieranie ich ataku w taki sposób, żeby nikogo nie zabić, stawało się o wiele
trudniejsze, niż gdyby miała wolną rękę. Wreszcie pozwoliła, żeby Moc przejęła
kontrolę nad jej ruchami. Wyskakując w powietrze, parując ciosy i wymachując klingą
broni, padawanka stwierdziła, że początkowa panika zniknęła bez śladu. Nigdy
przedtem nie walczyła ramię w ramię w towarzystwie trojga Jedi i nigdy dotąd nie
czuła tak silnego przepływu Mocy. Zjednoczyła się z Anakinem i Mistrzem Kenobim
prawie tak samo bez reszty jak z mistrzynią Unduli. Wrażenie zespolenia było
niewiarygodnie potężne i uderzało jej do głowy... odurzało ją, oszałamiało i napawało
zaufaniem. Możemy dokonać tej sztuki, pomyślała. Zdołamy pokonać obie armie!
Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe, ale przekonanie płynęło z serca, nie
z umysłu. Byli niepokonani. Strącali śmierć z powietrza: niosące ogromną energię
promienie cząstek, spiczaste jak igły groty strzał, klingi mieczy tak ostre, że można
było ścinać nimi długie grzywy Ansjonian...
Bitwa musiała się ciągnąć bardzo długo, co najmniej kilka godzin, ale gdy
wreszcie dobiegła końca, Barrissa stwierdziła, że trwała najwyżej dziesięć minut. Grunt
przed stopami Jedi zaścielały dziesiątki sztuk strzaskanej broni, a otaczający ich
napastnicy wyglądali na oszołomionych umiejętnościami walki swoich przeciwników.
No cóż, powinni się dziwić...
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie utarczki na Ansjonie. Doświadczała
Mocy przedtem i potem wiele razy, ale nigdy nie czuła się przez nią taka... zniewolona.
Nawet kiedy demonstrowali swojego „ducha” Alwarom - ona tańcem „kompasowym”,
Anakin śpiewem, Mistrz Obi-Wan Kenobi opowiadaniem historii, a Mistrzyni
Luminara wspomaganym przez Moc rzeźbieniem figur z wirujących tumanów piasku -
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 8
nie była taka ożywiona jak podczas bitwy, kiedy walczyła u boku pozostałych. Walka
parami albo w większej grupie znaczyła o wiele, wiele więcej niż potyczka w
samotności.
Cóż, tamta bitwa należała do przeszłości. Nawet gdyby w ciągu lat spędzonych w
Świątyni Jedi Barrissa nie nauczyła się niczego więcej, zapamiętała jedno: przeszłość
można wspominać, ale nie ożywiać. Nie znajdowała się obecnie na Ansjonie, ale na
planecie o nazwie Drongar, która wyglądała jak ogromna, przesycona wilgocią
cieplarnia. Padawanka Jedi miała wykryć złodzieja, który kradł hodowane na
powierzchni planety zbiory drogocennej boty. Wywiązała się z powierzonego zadania,
ale jej mistrzyni nie powiedziała, jaki ma być następny etap edukacji.
Kiedy zaczęła ją ogarniać frustracja, usłyszała świergot stacjonarnego
komunikatora. Włączyła urządzenie i w parnym powietrzu przed nią roziskrzył się
hologram jej mentorki. Komunikator był niewielki i chyba trochę uszkodzony, bo
oprócz mrugania i zniekształceń obrazu, jakie zazwyczaj towarzyszyły przesyłaniu
sygnału na odległość wielu parseków, jakiś element wzmacniacza mocy wydzielał woń
przegrzanej izolacji... tak subtelną, że Barrissa nie była pewna, czy rzeczywiście ją
wyczuwa, czy może tylko to sobie wyobraża. Zapach nie był nieprzyjemny i
przypominał aromat prażonych orzechów klee-klee.
Mistrzyni Onduli znajdowała się wiele lat świetlnych od niej, na Coruscant, ale jej
wizerunek unosił się tak blisko, że Barrissa mogłaby go dotknąć. Trójwymiarowa
podobizna była jednak niematerialna i padawanka czułaby się, jakby chciała dotknąć
ducha.
Westchnęła i uświadomiła sobie, że napięcie z wolna ustępuje. Przebywając na
Drongarze, tęskniła za swoją nauczycielką. Hologram miał niewielką rozdzielczość i
migotał, ale sam widok Mistrzyni Unduli wystarczał, żeby mogła skupić myśli. Bardzo
tego potrzebowała. Głęboko przeżywała nie tylko nieco wcześniejsze przymusowe
przeniesienie medycznej bazy jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe, w obawie
przed zniszczeniem jej przez bojowe roboty separatystów, ale także śmierć Zana Yanta
i każdy z regularnie przylatujących transportów rannych klonów. Bardzo potrzebowała
spokoju i skupienia, jakie zawsze ogarniały ją na widok mentorki.
Kiedy już się przywitały, Barrissa powiedziała:
- Moje zadanie na Drongarze chyba zostało wykonane.
Mistrzyni Unduli przechyliła głowę na bok.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytała.
Młoda padawanka utkwiła spojrzenie w jej hologram, jakby nagle straciła całą
pewność siebie.
- No cóż... - zaczęła. - Przysłano mnie tu, żebym wykryła złodzieja zbiorów boty.
Istoty odpowiedzialne za ten proceder, Hutt Filba i admirał Bleyd, już nie kradną, bo
nie żyją. Wojskowi przysłali innego admirała, żeby objął dowództwo fregaty MedStara
i rozmieszczonych na powierzchni Drongara jednostek chirurgicznych... Powinien się
tu wkrótce zjawić, a zważywszy na wartość zbiorów boty, mogę się spodziewać, że
wybrano osobę uczciwą.
Michael Reaves, Steve Perry9
- To była tylko część twojego zadania, padawanko - odparła Mistrzyni Unduli. -
Nie zapominaj, że jesteś także uzdrowicielką, a na powierzchni planety wciąż jeszcze
przebywają istoty, które potrzebują twojej pomocy.
Barrissa zamrugała.
- Tak, mistrzyni, ale... - zaczęła i urwała.
Jej nauczycielka jakiś czas patrzyła na nią bez słowa.
- Ale według ciebie to niewystarczający powód, żebyś tam nadal przebywała,
prawda? - zapytała w końcu.
- Szanuję twoją opinię, mistrzyni, ale chyba moja obecność na powierzchni
Drongara nie robi wielkiej różnicy - wyjaśniła Barrissa. - coś jak przenoszenie piasku z
plaży po jednym ziarnku. Bez trudu mógłby mnie zastąpić każdy kompetentny lekarz.
- A więc uważasz, że twoje talenty mogą być lepiej wykorzystane gdzie indziej -
powiedziała jej nauczycielka tonem sugerującym, że to nie miało być pytanie.
- Tak, moja mistrzyni - przyznała padawanka. - Naprawdę tak uważam.
Luminara Unduli się uśmiechnęła. Mimo migotania obrazu jej uczennica
zauważyła, że mistrzyni Jedi mruga jaskrawoniebieskimi oczami.
- To oczywiste - stwierdziła w końcu. - Jesteś młoda i pragniesz świecić
przykładem, ale to pragnienie zaślepia cię na wszystko, co cię otacza, a co nadal
wymaga twojej troski. Wyczuwam jednak, moja niecierpliwa padawanko, że twoje
szkolenie na Drongarze nie dobiegło jeszcze końca. Wciąż możesz się tam wiele
nauczyć. Czasami uzdrowienia wymagają nie tylko ciała, ale także dusze. Skontaktuję
się z tobą, kiedy uznam, że nadszedł czas opuszczenia tej planety.
Holograficzny wizerunek Mistrzyni Unduli rozpłynął się i zniknął. Barrissa,
siedząc na pryczy, starała się opanować i uspokoić, ale przychodziło jej to z trudem.
Nie bardzo wiedziała, jaki cel chce osiągnąć jej mistrzyni, pozostawiając ją w dalszym
ciągu na powierzchni Drongara. Padawanka Offee była wprawdzie uzdrowicielką i
ocaliła życie kilku istot, ale mogła wykorzystywać swoje umiejętności w każdym
innym miejscu. Na powierzchni tej urodzajnej planety nie działo się nic, co pomogłoby
jej stać się pełnowartościowym rycerzem Jedi. Jej nauczycielka powinna się raczej
rozejrzeć za jakimś miejscem, gdzie mogłaby ją poddać próbie, która rzuciłaby
wyzwanie wszystkim umiejętnościom padawanki, a nie tylko talentowi uzdrowicielki.
Tymczasem mistrzyni Jedi postanowiła zostawić ją na powierzchni przesiąkniętej
wilgocią błotnistej planety, na której toczono walki , w dziwnie przestarzały sposób...
wyłącznie na powierzchni, na której obie armie starały się uważać, żeby nie uszkodzić
drogocennych roślin bota, pleniących się tu gęściej i bujniej niż gdziekolwiek w znanej
części galaktyki. Bota, cudowna adaptogenna roślina, z której możną było sporządzać
kilka zdumiewająco skutecznych leków, była tak bardzo wrażliwa, że sadzonki na
całym polu mogła zniszczyć nawet umiarkowanie silna fala udarowa zbyt bliskiej
eksplozji. Delikatną roślinę mogło uszkodzić nawet bliskie wyładowanie
atmosferyczne, a takie zdarzały się bardzo często, jako że planeta była dość młoda i
wciąż jeszcze miała kapryśny klimat.
Unicestwienia zbiorów boty nie chciały ani Konfederacja, ani Republika, więc i
jedna, i druga stosowały podczas tej wojny wyłącznie niewiarygodnie prymitywne
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 10
rodzaje broni. Bitewne roboty walczyły z żołnierzami klonami przeważnie na odległość
strzału z blastera, w nielicznych grupach i bez wsparcia artylerii czy potężnych dział
jonowych. Uprawy, o panowanie nad którymi walczyły obie strony, były warte swojej
masy w drogocennych klejnotach, toteż nikt nie chciał ryzykować uszkodzenia ani tym
bardziej spopielenia cennych zbiorów, o co było nietrudno, bo mimo bagnistego terenu
środowisko zawierało dużo tlenu.
Wprawdzie od czasu do czasu obie strony stosowały cięższą broń, jak na przykład
podczas przypuszczonego przez separatystów nieco wcześniejszego ataku, który zmusił
Republikę do przeniesienia bazy, ale ze względu na konieczność delikatnego
obchodzenia się z botą najczęściej używano piechoty, która walczyła, okupując krwią
każdy centymetr zdobywanego gruntu. Nie pierwszy raz Barrissa się dziwiła, jakim
cudem tutejsza roślina może być tak wrażliwa, a zarazem tak długo zajmować
ekologiczną niszę na powierzchni planety nawiedzanej przez tak liczne i gwałtowne
burze.
Teraz podobne rozważania nie miały jednak znaczenia. Liczyło się tylko jedno:
chociaż złodzieje boty nie żyją, mistrzyni Unduli kazała jej pozostać na powierzchni
Drongara. Dlaczego? Co chciała przez to osiągnąć?
Barrissa pokręciła głową, żeby pozbyć się natrętnych myśli. Jasności umysłu nie
osiągało się dzięki intensywnym rozmyślaniom... prawdą było coś wręcz przeciwnego.
Musiała oczyścić umysł, żeby jak zawsze, ilekroć nawiązywała z nią kontakt, Moc
zapewniła jej spokój i pogodę ducha.
Zdarzały się dni, kiedy przychodziło jej to z wielkim trudem.
Michael Reaves, Steve Perry11
R O Z D Z I A Ł
2
Jos Vondar leżał na pryczy i piorunował spojrzeniem młodego mężczyznę w
mundurze porucznika, który stanął w progu jego kabiny. Gość wyglądał jak smarkacz,
jakby dopiero co skończył czternaście standardowych lat.
- O co chodzi? - burknął oschle Jos.
- Pan kapitan Vondar? - zapytał młody mężczyzna. - Nazywam się Kornell Divini.
- Miło, że wpadłeś - odparł Vondar. - Może jeszcze zechcesz powiedzieć,
dlaczego nie zamknąłeś drzwi i pozwalasz, żeby do mojego skromnego mieszkania
wpadało nieznośne ciepło?
Młodzieniec wyglądał na trochę speszonego.
- Dostałem tu przydział, panie kapitanie - odezwał się w końcu.
- Nie potrzebuję nikogo, kto by mi sprzątał - odparł Jos.
Młodzieniec nieoczekiwanie wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Rzeczywiście, panie kapitanie, nic na to nie wskazuje - powiedział. - Zważywszy
na porządek, jaki panuje w pańskiej kabinie.
Jos nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Musiał przyznać, że ostatnio trochę o to
nie dbał. Powiódł spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu. Na oparciu formokrzesła
wisiały dwie ostatnie zmiany jego ubrania, chłodziarka napojów była w tak opłakanym
stanie, że nad skorzystaniem z niej zastanowiłby się dwa razy nawet zatwardziały pijak,
a porosty pieniły się na ścianach warstwą grubą jak mech na pniach drzew Kashyyyka.
Jos musiał szczerze przyznać, że w tak brudnym i zagraconym chlewie jak jego kabina
nie chciało żyć nawet bagienne prosię.
Z nich dwóch zawsze Zan był sympatyczniejszy. Nigdy by nie pozwolił, żeby ktoś
doprowadził jego kwaterą do takiego stanu. Jos prawie słyszał głos Zabraka:
„Posłuchaj, Vondar, widywałem bardziej schludnie utrzymane składnice odpadków. Co
chcesz przez to osiągnąć, przetestować sprawność swojego systemu
immunologicznego?”
Zana jednak nie było. Zan zginął.
Młodzieniec znów zaczął coś mówić i Jos ocknął się z zadumy.
- ...przydzielony do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem jako chirurg, panie
kapitanie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 12
Jos usiadł na pryczy i przyjrzał się chłopcu. Chyba się przesłyszał. Ten... ten
dzieciak miałby być lekarzem?
Wykluczone.
Na jego twarzy musiało się odmalować niedowierzanie, bo chłopak dokończył
trochę bardziej formalnym tonem:
- Ukończyłem Akademię Medyczną na Coruscant, panie kapitanie. Dwa lata temu,
potem rok praktyki i rok służby w Wielkim Zoo.
Vondar lekko się uśmiechnął. Wielkie Zoo było nieformalną nazwą usytuowanej
na Alderaanie i przeznaczonej dla istot większości ras galaktyki placówki medycznej, w
której i on odbywał praktykę. Placówka chlubiła się nie mniej niż siedemdziesięcioma
trzema środowiskami i salami operacyjnymi. Dysponowała protokołami leczenia
inteligentnych istot prawie wszystkich ras, których tkanki były oparte na związkach
węgla, a także większości, których organizmy składały się ze związków krzemu czy
halogenu. Jeżeli jakaś poszkodowana istota żyła i była chociaż trochę przytomna,
można się było spodziewać, że wcześniej czy później zobaczy się ją w Wielkim Zoo.
Jos spojrzał na młodzieńca nieco łaskawiej. Prawdopodobnie to Korelianin jak on
albo ktoś pokrewny. Divini miał jasnoblond włosy, a jego policzki wyglądały, jakby
jeszcze nie zaznały depilacyjnej pianki.
- Powinieneś mieć trzyletnie doświadczenie, zanim cię powołali - odezwał się w
końcu.
- Tak jest, panie kapitanie - odparł Divini. - Wygląda na to, że brakowało im
lekarzy do pracy w warunkach polowych.
Z twarzy Vondara zniknął ostatni cień uśmiechu. Zan nie żył zaledwie od
tygodnia, a ten dzieciak wyobraża sobie, że może go zastąpić? Republika musiała się
znajdować naprawdę w rozpaczliwym położeniu, skoro wyrywała niemowlęta z
kołysek, żeby powoływać je do służby w wojsku.
A poza tym... nikt nie potrafiłby zastąpić Zana. Nikt.
- Proszę posłuchać, poruczniku - zaczął Jos. - Nazywasz się Divini, prawda?
- Uli.
Vondar zamrugał.
- Słucham? - zapytał.
- Wszyscy nazywają mnie Uli, panie kapitanie - wyjaśnił młodzieniec. - Pochodzę
z Tatooine, z okolic Morza Wydm. To skrót od Uli-ah, co oznacza „Dziecię Ludzi
Piasku”. Jeżeli chce pan się dowiedzieć, jak zdobyłem ten przydomek...
- Panie poruczniku Divini, nie zamierzam kwestionować mądrości Republiki i nie
sądzę, żeby ktokolwiek mógłby podawać ją w wątpliwość - przerwał Jos. - Więc tylko
witam cię na tej wojnie. Widziałeś się już z dowódcą naszej placówki?
- Z pułkownikiem Vaetesem? - upewnił się Uli. - Tak jest, panie kapitanie. To on
mnie tu skierował.
Jos westchnął.
- No cóż, w takim razie chyba powinienem znaleźć dla ciebie jakąś kwaterę -
powiedział, wstając z pryczy.
Młody Divini wyglądał na speszonego.
Michael Reaves, Steve Perry13
- Pan pułkownik powiedział, że mam zamieszkać z panem, panie kapitanie -
odezwał się w końcu.
- Przestań zwracać się do mnie tak oficjalnie - burknął Vondar. - Nie jestem
twoim ojcem, chociaż ostatnio czuję się bardzo staro. Możesz mówić mi po imieniu...
To jak, Vaetes powiedział, żebyś zamieszkał ze mną?
- Tak jest, panie kapitanie... uhm, to znaczy tak, Jos - odparł Uli.
Korelianin zacisnął zęby.
- Zaczekaj tu na mnie - rozkazał.
- Oczywiście.
Pułkownik Vaetes siedział za biurkiem, kiedy Jos wkroczył do jego gabinetu, nie
pozwolił mu jednak dojść do słowa.
- Zgadza się, skierowałem chłopaka do twojej kwatery - powiedział. - Dostał tu
przydział jako chirurg ogólny, a ja nie zamierzam dopuścić, żeby konstrukcyjne roboty
rzucały wszystko i stawiały nową kabinę, skoro masz w swojej wolną pryczę. - Uniósł
rękę, żeby powstrzymać ewentualny sprzeciw podwładnego. - To nie kółko dyskusyjne,
kapitanie, ale armia. Jesteś w tej jednostce głównym chirurgiem, więc pomożesz mu się
zadomowić i zapoznasz go ze wszystkimi regułami. Nie musi ci się to podobać, ale
masz to zrobić. Możesz odejść.
Jos wpatrywał się jakiś czas w twarz zwierzchnika.
- Co z tobą, D’Arc? Ktoś rozpłatał ci głową i wpakował do środka standardowy
wojskowy mózg czy co? - zapytał w końcu. - Zachowujesz się jak bohater tandetnego
holowideogramu. Wiesz w ogóle, co się dzieje poza twoim gabinetem? Jeszcze nie
skończyliśmy się przenosić, funkcjonuje tylko jeden zbiornik bacta, a podczas
przeprowadzki straciliśmy cały pojemnik preparatu do zamrażania. Nieprzyjaciołom
nikt nie powiedział, że mamy tu problemy, więc nadal grzeją do naszych chłopców, a
my musimy ich jakoś łatać. Po prostu nie mam czasu niańczyć nieopierzonego
żółtodzioba!
Vaetes spojrzał na niego spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.
- Czujesz się lepiej? - zapytał. - To dobrze. Wyjście jest za twoimi plecami. Po
prostu odwróć się i przejdź te kilka kroków, aby zadziałał odpowiedni sensor. I
pospiesz się, bo...
- Słyszę, słyszę - dokończył z niesmakiem Vondar. Nadlatywały co najmniej dwa
medyczne lądowniki z rannymi. - Ale jeszcze z tym nie skończyłem, D’Arc.
- Hej, wiesz przecież, że możesz do mnie wpaść w każdej chwili - zapewnił
dowódca. - Moje drzwi są zawsze otwarte... z wyjątkiem okresów, kiedy są zamknięte.
A przy okazji, nie zapomnij ich zamknąć, kiedy będziesz wychodził.
Jos wyszedł z gabinetu pułkownika i odetchnął wilgotnym i parnym
popołudniowym drongariańskim powietrzem.
Właśnie tego mi było potrzeba, pomyślał ponuro. Smarkacza bardziej naiwnego
niż świeżo wyhodowany klon. Dzieciak mógł sobie wyobrażać, że jest gotów do pracy
w warunkach polowych, ale w opinii Josa było to bardzo mało prawdopodobne.
Wprawdzie w każdym wielkim ośrodku medycznym mogły się trafiać trudne
przypadki, ale nieraz widywał, jak chirurdzy z wieloletnim doświadczeniem na widok
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 14
ciężko rannych wybiegali pospiesznie z operacyjnej sali, żeby nie zwymiotować do
aseptycznej maski.
Nazywali to operowaniem mimn’yeta, od wątpliwego pochodzenia mięsnych
posiłków, jakie cieszyły się popularnością pośród krwiożerczych gadopodobnych istot z
Baraba Jeden. Powiedzenie doskonale ilustrowało pospieszne tempo łataniny, jakie
musieli zachować, żeby utrzymać pacjentów przy życiu. Trzeba było jak najszybciej
powstrzymać krwawienie i nałożyć łatę albo piankę z synciała, żeby móc zająć się kimś
następnym. Brakowało czasu na luksusy w rodzaju regeneracji czy stymulacji. Nikomu
nie przeszkadzało, gdy któryś ranny opuszczał ośrodek z sinym znamieniem na twarzy
albo błyszczącą blizną. Liczyło się tylko to, czy on albo ona może nadal strzelać.
Czasami Jos, mając ręce ubabrane krwią, zajmował się rannymi dwadzieścia
standardowych godzin z rzędu, i to bez chwili wytchnienia między kolejnymi
pacjentami. To było prymitywne, barbarzyńskie i brutalne.
Tak właśnie wyglądała ta wojna.
I tak wyglądało sterylne piekło, do którego Vaetes wpuścił dzieciaka,
niewyglądającego na tyle poważnie, żeby pilotować lądowy śmigasz.
Jos pokręcił głową. Porucznika Kornella „Uliego” Diviniego czekał niedługo
lodowaty prysznic. Jos nie chciał być w jego skórze, kiedy to nastąpi.
Z drugiej strony, istniał jeden plus w tej całej sytuacji: prawdopodobnie Tolk
polubi tego chłopaka.
Na myśl o tym się uśmiechnął. Jego związek z lorrdiańską pielęgniarką był jedną
z niewielu dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mu się podczas tej wojny. Jos uważał
nawet, że jedyną.
Den Dhur miał do wykonania pewne zadanie.
Miało niewiele wspólnego z samą wojną między Konfederacją a Republiką. Był
wprawdzie niezależnym korespondentem wojennym, ale istniało niewielkie
prawdopodobieństwo, że spłodzi na jej temat jakikolwiek artykuł. Nie, jego zadanie
polegało na udzieleniu pomocy przyjacielowi... komuś, kogo poznał podczas pobytu w
Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem i uważał za pokrewną duszę.
Nikt, kto od dawna znał upartego Sullustanina, z pewnością by nie uwierzył, że
może się on zaprzyjaźnić z jakąkolwiek żywą istotą. Nie musiałby zresztą zmieniać
opinii, bo Den nie zaszczycił przyjaźnią żywej istoty... to znaczy, żywej w tradycyjnym
sensie. Co sprawiało, że zadanie Dena stawało się jeszcze trudniejsze. Reporter siedział
ze swoim kumplem w kantynie bazy i popijał szalenie mocną mieszaninę wywaru z
przyprawy, sullustańskiego dżinu i Ducha Starego Janksa, zwaną sonicznym
śrubokrętem. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego trunek ochrzczono tak, a nie inaczej, ale
po wypiciu pierwszych dwóch porcji nikt się nie zastanawiał nad tym problemem. Jak
zawsze, towarzysz Dhura niczego nie pił. Nie było w tym nic dziwnego, skoro nie miał
ust ani gardła, a swego czasu przekonał Dena, że wlewanie alkoholu w otwór jego
wokabulatora nie byłoby najlepszym pomysłem.
Den zwrócił ogromne załzawione oczy na I-5YQ. Android miał irytującą
skłonność, spotęgowaną dzięki spolaryzowanym soczewkom Sullusianina: bywało, że
Michael Reaves, Steve Perry15
rozszczepiał się na dziesiątki wizerunków. Poza tym wszystko wyglądało stosunkowo
normalnie.
- Musimy cię upić - odezwał się Den, spoglądając na androida.
- Dlaczego uważasz to za konieczne? - zapytał I-5YQ.
- Bo-o to niesprawiedliwe - odparł nieco bełkotliwie Sullustanin. - Wszyskim
kurzy się z g-ów...
- Zauważyłem, że z każdą chwilą coraz bardziej - przyznał android.
- Wszys-kim z wyją-kiem ciebie - stwierdził reporter. - To nie-obrze. Musi-y coś z
tym zrobić.
- Przyjmijmy na chwilę, że istotnie miałbym ochotę się odurzyć alkoholem -
odparł I-Five. - Dostrzegam jednak kilka problemów, z którymi trzeba byłoby się
uporać. Jednym z nich, dosyć istotnym, jest to, że nie mam przemiany materii i w
związku z tym nie potrafię przetwarzać etanolu.
- Racja, racja. - Den pokiwał głową. - Musi-y ja-oś rozwiązać ten problem. Ale nie
martw się, na pewno coś wy-yślę.
- W takim stanie trudno byłoby ci przypomnieć sobie własne nazwisko - zauważył
I-5YQ. - Nie obraź się, ale w tej chwili nie powierzyłbym ci nawet naprawy
okablowania robota myszy. Może później, kiedy...
Sullustanin zakołysał zwisającymi z policzków fałdami skóry.
- Mam! - wykrzyknął, wyraźnie podniecony. - To doskonałe rozz-wiązanie!
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał z rezerwą android.
Den dopił resztę trunku, ale musiał się przytrzymać krawędzi stolika i zaczekać,
aż cała kantyna, która w niewytłumaczalny sposób wystrzeliła w nadprzestrzeń, znów
się ustatkuje.
- Ograniczymy moc wy-ściową twojego rrr-dzenia - zaczął Den. -Zak-ócimy
odrobinę sygna-y z sensorów i poluzujemy co nieco obwody logiczne.
- Bardzo mi przykro - sprzeciwił się android. - Mam wielokrotne redundancyjne
zabezpieczenia. Obwody są połączone na stałe, co oznacza, że nie mogę przy nich
grzebać, podobnie jak ty nie mógłbyś przestać oddychać.
Den popatrzył groźnie na pusty kufel.
- Niech to zarr-aza - mruknął do siebie, ale po chwili znów się rozpromienił. - Do-
obrze, a co byś powiedział, gdy-byśmy bezpośre-nio prze-ączyli twoje obwody?
Naturalnie, tylko na pewien czas... To mog-oby się udać, nie u-ażasz?
- Może, gdyby pomogły ci w tym inżynierskie pikoandroidy - przyznał I-Five. -
Kłopot w tym, że spotyka się je wyłącznie w salonach naprawczych firmy Cybot
Galactica albo w ośrodkach ich autoryzowanych przedstawicieli. Obawiam się, że
najbliższy znajduje się dwadzieścia parseków od nas.
Den czknął i wzruszył ramionami.
- No cóż, jess-tem pe-ien, że tak czy owak coś wy-yślimy- obiecał. - Nie martw
się, Den Dhur nigdy się nie poddaje. Zajmę się tym, kolego.
Z głuchym stukiem opuścił głowę na blat stołu i chwilę potem donośnie zachrapał.
I-5 spojrzał na nieprzytomnego reportera i westchnął.
- Coś w tym wszystkim wydaje mi się bardzo znajome - mruknął do siebie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 16
R O Z D Z I A Ł
3
Gdyby Jos miał jakikolwiek wybór, zapoznałby dzieciaka z pracą w łagodniejszy
sposób, sala operacyjna była jednak pełna ciężko rannych żołnierzy klonów, a kiedy się
tam znaleźli, warkot medycznych ładowników transportujących nowe ofiary brzmiał
równie monotonnie jak pomruk wymiennika ciepła. Potrzebny był każdy, kto umiał się
posługiwać wibroskalpelem. Natychmiast.
Jos nie mógł nawet obserwować, jak chłopak sobie radzi, bo miał ręce zanurzone
po łokcie w pełnej odłamków szrapnela klatce piersiowej jakiegoś klona. Pozostający
na usługach hrabiego Dooku naukowcy opracowali nową bombę odłamkową, zwaną
opielaczem... inteligentny ładunek wybuchowy, który po wystrzeleniu zataczał łuk nad
obronną siecią wojsk Republiki i opadał w sam środek oddziału. Eksplodował na
wysokości piersi żołnierzy i rozrzucał wokoło niewielkie, inteligentne i ostre jak
brzytwa durastalowe strzałki. Działanie opielacza powodowało śmierć wszystkich
miękkich celów, które znajdowały się w promieniu dwustu metrów od miejsca
eksplozji. Śmierć tym straszniejszą, że pancerze żołnierzy klonów nie potrafiły jej
zapobiec.
Jos uważał, że ktokolwiek je zaprojektował i wyprodukował, powinien zostać za
to pociągnięty do odpowiedzialności. Pod względem projektowania i rzeźbienia
miękkiej tkanki Kaminoanie byli geniuszami, ale o ile się orientował, pancerze klonów
były praktycznie bezużyteczne. Biorący udział w walkach niesklonowani żołnierze
nazwali je wiadrami. Określenie było jak najbardziej uzasadnione.
Już chciał poprosić, żeby zwiększono trochę natężenie pola presyjnego. ale
uprzedziła go Tolk.
- Pole plus sześć - rozkazała androidowi typu 2-1B, który obsługiwał urządzenie.
Tolk le Trene była Lorrdianką, a istoty z jej planety wykazywały niesamowitą
zdolność rozpoznawania minimalnych zmian wyrazu twarzy czy gestów, a także
wyczuwania emocji istot większości ras galaktyki w takim stopniu, że zakrawało to na
telepatię. Tolk cieszyła się opinią najlepszej pielęgniarki bazy. Co więcej, była istotą
urodziwą i wrażliwą, a także cieszyła się sympatią Josa Vondara, mimo że urodziła się
na innej planecie. Nie pochodziła z jego ojczystego klanu, więc ich związek nie miał
żadnej przyszłości. Vondarowie byli ensterami, a więc jego przyszła żona nie mogła
Michael Reaves, Steve Perry17
być eksterem. Musiała pochodzić z jednej z planet jego systemu, najlepiej z ojczyzny.
Nie uznawano żadnych wyjątków od tej reguły.
Dopuszczano wyłącznie tymczasowe związki z istotami z innych planet.
Przymykano na nie oko, jako że młodzi musieli się wyszumieć, ale nie wolno było
sprowadzać do domu narzeczonej z innej planety, żeby przedstawić ją krewnym, chyba
że ktoś chciał się wyrzec własnego klanu i narazić na trwały bojkot towarzyski.
Należało się liczyć także z niesławą, jaką taki postępek sprowadziłby na pozostałych
członków rodziny: „Poślubił istotę z innej planety! Możesz to sobie wyobrazić? Jego
rodzice o mało nie umarli ze wstydu”.
Jos spojrzał na Diviniego, a później przeniósł spojrzenie na Tolk. Pielęgniarka
uśmiechnęła się do niego.
- Uli radzi sobie całkiem nieźle - powiedziała. - Androidy sanitariusze właśnie
wywieźli jego pierwszego pacjenta, i to bynajmniej nie do kostnicy. To uroczy
dzieciak.
Vondar pokręcił głową.
- Ta-a, uroczy - mruknął do siebie.
Zaryzykował i powiódł spojrzeniem po sali operacyjnej. Do pełnego zatrudnienia
wciąż jeszcze brakowało jednostce dwóch lekarzy i trzech chirurgicznych androidów.
Tego dnia mogło ich to sporo kosztować...
Zanim dokończył myśl, zobaczył zamaskowanego, ubranego w kitel chirurga,
który zajął miejsce przy jednym z wolnych stołów. Kiedy włączyło się sterylne pole,
nieznajomy zaprosił gestem androidów sanitariuszy, żeby przynieśli następnego
rannego klona.
- Nie mam pojęcia, kto to - powiedziała Tolk, zanim Jos zdążył ją o to zapytać.
Po wielu miesiącach spędzonych na powierzchni tropikalnej planety, lekarze
pełniący dyżury w sali operacyjnej rozpoznawali się nawzajem, nawet mimo masek
ochronnych. Oznaczało to, że nowy chirurg jest kimś obcym, co z kolei nasuwało
pytanie, dlaczego nikt nie powiedział jemu, kapitanowi Vondarowi i głównemu
chirurgowi, że do jednostki przydzielono nową osobę.
Nagle u jego pacjenta otworzyła się nowa rana. Trysnęła z niej fontanna krwi i Jos
musiał martwić się czymś całkiem innym.
Dziewięciu pacjentów później dostał mu się łatwy przypadek... rozszarpane płuco,
które posklejał w ciągu zaledwie kilku minut. Kiedy Tolk zaczęła zszywać ranę,
Vondar mógł się rozejrzeć po operacyjnej sali. Nie zobaczył żadnego rannego
przygotowanego do następnej operacji. Tempo pojawiania się nowych przypadków w
końcu osłabło. Spojrzał na androida odpowiedzialnego za selekcję rannych do
transportu w zależności od stanu zdrowia - obowiązek ten pełnił I-5YQ - i zauważył, że
android uniósł pięć palców na znak, że za tyle minut będą mieli przygotowanego
następnego pacjenta.
Jos ściągnął sterylne rękawiczki z cienkoskóry i wdzięczny losowi za chwilową
przerwę, włożył następną parę.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 18
- Przydałby mi się tu ktoś do pomocy - odezwał się nagle nowy chirurg. -
Naturalnie, jeżeli nie masz w tej chwili nic innego do roboty.
Głos nowego miał głębokie brzmienie, sugerujące, że jego właściciel jest starszy,
niż bywało zazwyczaj w sali operacyjnej, gdzie większość lekarzy i chirurgów miała od
dwudziestu do dwudziestu pięciu standardowych lat. Jos przesunął trzy stoły, przecisnął
się za plecami Leemotha, operującego dezertera z armii separatystów, Aqualishanina
Quarana, i spojrzał na pacjenta, którego życie ratował obcy chirurg.
- Transplantacja płuco-serca? - zapytał.
- Ta-a - mruknął nieznajomy. - Dostał impuls soniczny, co rozwaliło jego mięsień
sercowy. Popękały też pęcherzyki płucne.
Jos spojrzał na nowe organy, sprowadzone nieco wcześniej z banku klonów.
Rozpuszczalne klamry spinające arterie i żyły były niewiarygodnie archaiczne. Jos nie
widział takich od czasu studiów w akademii medycznej. Ten gość musiał więc być
jeszcze starszy... W poszukiwaniu lekarzy wojskowi Republiki musieli naprawdę sięgać
na dno rezerw. Najpierw dzieciak, a teraz jakiś dziadek, pomyślał ponuro. Ciekawe, kto
będzie następny, student medycyny?
- Chcesz wykonać zespolenie nerwów w sposób dystalny? - zapytał nieznajomy.
- Jasne. Jos zmienił rękawiczki, wziął podawany przez pielęgniarkę adaptopresor i
rozpoczął mikrozszywanie.
- Dzięki odparł starszy chirurg. - Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah, doktorze.
Jos nie byłby bardziej zdumiony, gdyby mężczyzna go spoliczkował. Tak
brzmiało pozdrowienie członków jego klanu! Nieznajomy nie tylko pochodził z jego
ojczyzny, z Korelii, ale był także krewniakiem ze strony matki. Coś niesamowitego!
- Zapomniałeś o dobrych manierach, synu?
- Hm, przepraszam - zreflektował się Jos. - Sumteh Vondar Ohleyz. Nazywam się,
uhm... Jos Vondar.
- Wiem, kim jesteś, synu - odparł nieznajomy. - A ja nazywam się Erel Kersos...
admirał Kersos, i jestem twoim nowym dowódcą.
Jos znów poczuł się, jakby ktoś go spoliczkował. Erel Kersos był wujem jego
matki. Nigdy przedtem się nie spotkali, ale Jos słyszał o nim to i owo. Erel odleciał z
Korelii jako młody mężczyzna i już nigdy nie wrócił. Nie wrócił, bo poślubił...
Jos starał się nie dać poznać po sobie, jak bardzo jest wstrząśnięty. To było coś
zdumiewającego, niewiarygodnego. Istniało tyle mobilnych jednostek chirurgicznych
rozsianych po powierzchniach planet całej galaktyki... jaka mogła być szansa, że
natknie się na Erela właśnie w tej, w której pełnił służbę?
- Może porozmawiamy trochę później, jeżeli nie masz nic przeciwko temu -
zaproponował Kersos.
- Uhm, tak. Racja. Bardzo chętnie - odparł Jos. - Panie admirale.
Zdumiewające, ale kiedy kończył zszywanie rany, jego dłonie nawet nie drżały.
Wuj jego matki, od sześćdziesięciu lat bojkotowany przez członków klanu, nie tylko
odnalazł się tu, na Drongarze, ale nawet został nowym dowódcą bazy!
Jak duże było prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności?
Michael Reaves, Steve Perry19
Kaird z planety Nedij obserwował, jak uzdrowicielka Jedi zajmuje się rannym
pacjentem. Sklonowany żołnierz właśnie trafił do sali pooperacyjnej i ślady laserowego
zszywania były jeszcze wyraźnie widoczne na jego opalonej na brąz skórze. Barrissa
Offee przesuwała dłońmi po jego ciele, co niewątpliwie miało jakiś związek z Mocą.
Kaird niewiele wiedział o tych sprawach, które właściwie go nie obchodziły. Nie wątpił
w istnienie Mocy, ale zazwyczaj nie interesował się ani Jedi, ani niesamowitym
źródłem ich potęgi. Jako agent Czarnego Słońca skupiał się głównie na problemach
natury praktycznej.
Mimo to z zainteresowaniem przyglądał się staraniom Barrissy. Widział wszystko
całkiem dobrze, bo stał na tyle blisko, że mógłby jej dotknąć. Można powiedzieć, że był
niewidoczny, chociaż nie usiłował się ukrywać.
Planeta Nedij znajdowała się w jednym z najbardziej odległych i odosobnionych
zakątków galaktyki, a jej mieszkańcy rzadko utrzymywali kontakty z sąsiadami. Po
gwiezdnych szlakach błąkali się tylko ci, którzy świadomie wyparli się wspólnoty
Gniazda. Istoty tej rasy nie były więc dobrze znane w galaktyce i Kaird rzucałby się w
oczy w każdym towarzystwie inteligentnych osobników. Ostre rysy jego twarzy, krótki,
gruby dziób, fioletowe oczy i skóra porośnięta jasnobłękitnym meszkiem z pewnością
zwróciłyby uwagę, gdyby był normalnie ubrany. Obecnie jednak był praktycznie
niewidoczny, bo w celu wykonania zadania wybrał przebranie idealnie pasujące do
ośrodka medycznego.
Przedstawicieli wspólnoty braci i sióstr, znanej pod nazwą Milczących, spotykało
się dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka. Jej członkowie nigdy się nie
odzywali i przeważnie ukrywali ciała i twarze pod fałdzistymi szatami o obszernych
kapturach. Najczęściej nie robili nic innego poza tym, że stali w jednym miejscu.
Milczący twierdzili, że sama ich obecność w pobliżu chorych albo rannych przyczynia
się do poprawy stanu ich zdrowia. Najdziwniejsze jednak, że się nie mylili. Ich wpływu
na pacjentów nie potrafili wyjaśnić wybitni naukowcy ani praktykujący lekarze, ale
statystyczne badania dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że chorzy przychodzą do
zdrowia szybciej i częściej, ilekroć towarzyszą im ubrane w dziwne szaty obce istoty.
Członkowie wspólnoty pochodzili z różnych grup społecznych i ras, więc wszystko
wskazywało, że ich umiejętności nie mają nic wspólnego z Mocą. Milczący nie mieli
żadnych biologicznych cech, dowodzących wrażliwości na tajemnicze pole
energetyczne. Zjawiska nie można było także przypisać subiektywnym odczuciom
chorych, bo nawet pacjenci, którzy nigdy nie słyszeli o wspólnocie, odnosili takie same
korzyści jak ci, którzy wiedzieli o jej istnieniu. To było coś naprawdę niezwykłego i
zupełnie niewytłumaczalnego.
Kaird nie wiedział, jak to się dzieje, i prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło.
Czasami jednak się zastanawiał, czy jego obecność u boku sklonowanych żołnierzy
także wywiera na nich kojący wpływ, chociaż jego myśli są przeważnie równie odległe
od cechującego Milczących spokoju ducha jak Drongar od Jądra galaktyki. Nie miało to
żadnego znaczenia. Kaird udawał, że jest członkiem wspólnoty, bo dzięki temu mógł
się wtopić w tło lepiej, niż gdyby odgrywał jakąkolwiek inną rolę w tej mobilnej
jednostce chirurgicznej Republiki. Nieco wcześniej wypił sprowadzony z ojczyzny
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 20
ziołowy wywar, skutecznie neutralizujący charakterystyczną woń, jaką wydzielały ciała
większości istot jego rasy. Ukryty pod fałdzistym płaszczem, mógł się spodziewać, że
nikt nie zwróci na niego uwagi... Agent Czarnego Słońca musiał być tego pewien, bo
przecież jego zadanie na powierzchni tej planety nie miało nic wspólnego ani z wojną,
ani z leczeniem rannych.
Mówiąc krótko i zwięźle, Kaird znajdował się tu z powodu boty. Ta rzadko
spotykana roślina stanowiła istotne uzupełnienie arsenału środków medycznych
każdego lekarza. Mogła działać jako antybiotyk, narkotyk albo środek nasenny...
prawdę mówiąc, zależało to tylko od tego, komu się ją podawało. Była lekarstwem
skuteczniejszym niż liście cambylictusa czy płyn bacta dla Abyssina, środkiem
psychotropowym silniejszym niż santheriański korzeń tenho dla Falleena i steroidem
anabolicznym, który wspomagał umiejętności Whiphida. Czarne Słońce zarobiłoby
fortunę na sprzedaży każdej ilości boty, jaką udałoby mu się zdobyć. Niezwykła roślina
miała naprawdę wszechstronne zastosowanie.
Jak na ironię losu, używanie cudownego specyfiku w mobilnych jednostkach
chirurgicznych na Drongarze było zabronione. Oficjalnie twierdzono, że zakaz ma na
celu ukrócenie czarnorynkowego handlu tym specyfikiem, ale wszyscy wiedzieli, że w
rzeczywistości chodzi o powody natury ekonomicznej. Im dalej od Drongara, tym bota
stawała się cenniejsza, więc dlaczego ktoś miałby ją marnować na powierzchni
macierzystej planety w celu leczenia żołnierzy klonów? Nic nie wskazywało, żeby w
najbliższej przyszłości ich źródło miało ulec wyczerpaniu...
Wielu lekarzy nalegało na anulowanie tego zakazu. Wielu innych, po prostu go
ignorując, wymyślało sposoby leczenia rannych pacjentów. Będąc indywidualistą i
wojownikiem, Kaird pochwalał ich poświęcenie i odwagę, ale jako członek Czarnego
Słońca miał nadzieję coś z tym zrobić, jeżeli - albo kiedy - zakaz zostanie zniesiony.
Jeszcze nieco wcześniej przestępczy kartel zdobywał duże ilości boty bez
problemów. Para czarnorynkowych handlarzy w miejscowych siłach zbrojnych
Republiki dostarczała ją zamrożoną w karbonicie, dzięki czemu dawało się ją
przemycać bez obawy o wykrycie czy uszkodzenie. Niestety, obaj dostawcy pożegnali
się z życiem. Wyglądało na to, że jeden uśmiercił drugiego, a potem Kaird osobiście
zabił tego, który przeżył. Czarne Słońce musiało się postarać o innego dostawcę i
vigowie postanowili, że dopóki ich agent kogoś nie znajdzie, musi pozostać na
powierzchni Drongara.
Prawdę mówiąc, Czarne Słońce miało już swojego agenta na powierzchni planety,
a nawet w tej mobilnej jednostce chirurgicznej. Niestety, nie mogło mu powierzyć tego
zadania, bo agent pracował także dla kogoś innego. Pozostawał na usługach
odszczepieńców hrabiego Dooku i gdyby został dostawcą cennej boty, mógłby zostać
przypadkowo ujawniony. Kaird świetnie go rozumiał. Lens przekazywał przestępczej
organizacji informacje o obu walczących stronach, a to było zbyt ważne, żeby oprócz
tego zajmował się także dostawami niezwykłej rośliny.
Kaird przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, bo fałdy płaszcza przykleiły się do
jego skóry. Wentylatory bazy działały bardzo kapryśnie, a osmotyczne pola
powstrzymywały tylko część ciepła i wilgoci. Zanieczyszczona atmosfera Drongara w
Michael Reaves, Steve Perry21
niczym nie przypominała czystego i rozrzedzonego powietrza, w którym rozwijali się
ptakopodobni Nedijanie. Wprawdzie ich skrzydła dawno zanikły, a porastający ciała
miękki, podobny do puchu meszek był zaledwie bladym cieniem upierzenia odległych
przodków, ale mimo to istoty nadal wolały chłodne wyżyny i przysypane śniegiem
szczyty gór niż równiny.
Ach, gdyby mógł się tam znaleźć!
Kaird uśmiechnął się do swoich myśli, ale głęboki kaptur ukrył wyraz jego
twarzy. Skoro już o tym pomyślał, równie dobrze mógłby zatęsknić za towarzystwem
istot płci odmiennej i za zboczem wzgórza pełnym szybkonogich rathów, tradycyjnego
przysmaku istot jego rasy... a może także za odrobiną wybornego thwillwina, które
uzupełniłoby tę hedonistyczną fantazję.
Obserwując, jak padawanka Offee powoli przesuwa dłońmi po obnażonej piersi
klona, przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czy ta Jedi może się
stać dla niego w przyszłości jakimkolwiek zagrożeniem. To dziwne, że pojawiła się na
powierzchni właśnie tej planety. Naturalnie, była uzdrowicielką, ale w ostatnim okresie
rycerzy Jedi widywało się bardzo rzadko. Wysyłanie na Drongar osoby władającej
Mocą, choćby tylko niezupełnie wyszkolonej padawanki, wydawało się zwyczajnym
marnotrawstwem. Będąc agentem Czarnego Słońca, Kaird podejrzewał wszystkich i
wszystko, czego nie mógł logicznie wytłumaczyć. W jego przestępczej organizacji
służyli agenci starzy albo nieostrożni, ale nie znał żadnego starego i nieostrożnego.
Życie można było zachować tylko dzięki nieustannej czujności i ciągłemu
wyprzedzaniu o krok zamiarów potencjalnych wrogów.
Ta kobieta nie stanowiła dla niego bezpośredniego zagrożenia, chociaż dzięki
związkowi z Mocą umiała czytać w myślach. Kaird potrafił jednak je osłaniać o wiele
lepiej niż przeciętna istota, bo też jego szkolenie należało do najlepszych, na jakie mógł
sobie pozwolić jego vigo. Pierwsza lepsza padawanka, nawet uzdrowicielka, nic
wykryłaby niczego, na co by jej nie pozwolił. Mimo to czuł się trochę nieswojo. Każdy,
kogo wybierze na następnego dostawcę boty, musi wiedzieć, jak unikać zdradzania się
z przypadkowymi myślami albo uczuciami. Gdyby ta Jedi wyniuchała, że ma do
czynienia z nowym agentem, Czarne Słońce musiałoby zaczynać wszystko od nowa, a
to byłoby... bardzo kłopotliwe.
Kaird zastanawiał się, czy jej nie zabić. Nie byłoby to szczególne trudne, a dzięki
temu pozbyłby się kłopotu. Może więc...
Nie. W tej galaktyce można było być pewnym zaledwie kilku rzeczy, ale jedną z
nich było to, że jeśli ktoś zabił gdzieś jakiegoś Jedi, pozostali zawsze tam kogoś
posyłali, żeby wszczął niezależne dochodzenie. Kaird zdołałby bez trudu zabić tę
padawankę, ale następny Jedi mógł być rycerzem albo nawet mistrzem, a z kimś takim
trudniej byłoby mu się uporać. Jak powiadało stare porzekadło, lepszy znany d’javl niż
d’javl nieznany.
Wreszcie padawanka zakończyła uzdrawianie. Kaird zauważył, że młody klon
zamrugał, ale potem znów zamknął oczy. Pierś mężczyzny rytmicznie i łagodnie
unosiła się i opadała, a gałki oczne poruszały się pod powiekami w wypełnionym
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 22
marzeniami kojącym śnie. Bez względu na to, czego dokonała, jej zabiegi okazały się
skuteczne.
Kiedy go mijała, kiwnęła głową, jakby chciała okazać szacunek i wdzięczność
innemu uzdrowicielowi. Kaird odpowiedział jej takim samym gestem. Starał się nie
myśleć o niczym, dopóki nie uznał, że wyszła z budynku. Dopiero potem pozwolił
sobie na lekki uśmiech.
Doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się skupić na wyborze i
wyszkoleniu nowego agenta dla Czarnego Słońca. Dopiero kiedy strumień boty
popłynie na nowo, będzie mógł się zatroszczyć o rozwiązanie pozostałych problemów,
jeżeli jakieś się pojawią. Czarne Słońce słynęło z tego, że potrafiło się przystosowywać.
Michael Reaves, Steve Perry23
R O Z D Z I A Ł
4
Szpiegowanie w nieprzyjacielskiej bazie nie należało do zadań najłatwiejszych.
Stwierdzenie to, niewątpliwie prawdziwe, nie miało w sobie niczego zaskakującego ani
odkrywczego... co nie znaczyło, że jego zadanie było przez to chociaż trochę łatwiejsze.
Jeżeli chciało się prowadzić potajemną działalność w nieprzyjacielskiej bazie
wojskowej, trzeba było mieć więcej oczu niż Gran i wykazywać czujność większą niż
istota płci męskiej rasy H’nemtha. Należało zawsze mieć świadomość, że szpieg jest
intruzem, kimś niepożądanym. Nigdy, nawet na sekundę, nie wolno było się odprężyć.
Nie żeby ktoś miał powód go podejrzewać... zwłaszcza obecnie, kiedy Hutt i
poprzedni admirał okazali się kimś innym, niż się wydawali, nie wspominając o tym, że
obaj nie żyli. To była jednak wojna, a szpiegów chwytanych podczas wojny
niezwłocznie uśmiercano. A chwytano ich, i to wielu, w miejscach o wiele mniej
prawdopodobnych niż mobilna jednostka chirurgiczna na powierzchni zapomnianej
planety, usytuowanej z daleka od Jądra, niemal na krańcu jednego z ramion galaktyki.
Położenie agenta komplikowało jeszcze bardziej to, że doszło do kilku zabójstw,
za które on, szpieg służący dwóm panom pod różnymi pseudonimami - siłom zbrojnym
separatystów hrabiego Dooku jako Column i Czarnemu Słońcu jako Lens -
przynajmniej po części odpowiadał. Czy zmarłych obchodziło, że do ich śmierci
przyczynił się Column albo Lens? Nie. Czy obchodziłoby to którąkolwiek z tych osób,
gdyby druga została wykryta i uśmiercona? Zastanawiając się nad tym, miało się ochotę
ponuro uśmiechnąć.
Column - zazwyczaj utożsamiał się właśnie z tym przydomkiem, bo separatyści
zwerbowali go wcześniej niż Czarne Słońce - lubił wiele spośród tych osób.
Zaskakująco boleśnie przeżył nieco wcześniejszą śmierć jednego z lekarzy, chociaż nie
była wynikiem żadnej tajnej operacji. Często rozmyślał o niebezpieczeństwach
prowadzenia podziemnej działalności na terenie bazy nieprzyjaciół. Nawet jeżeli ktoś
przebywał pośród zabójców, mógł się - przynajmniej do pewnego stopnia - do nich
przywiązać. Tymczasem wśród lekarzy ani pielęgniarek nie było zabójców... wręcz
przeciwnie, wszyscy oni albo leczyli, albo uzdrawiali. Co więcej, gdyby musieli się
zatroszczyć o rannego wroga, potraktowaliby go z takim samym poświęceniem jak
własnego żołnierza. Ich obowiązkiem było ratowanie życia, nie osądzanie uczestników
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 24
walki. Tym trudniej przychodziło mu, kiedy - czy to jako Lens, czy też Column -
musiał działać na ich szkodę, co czasami okazywało się konieczne. Wprawdzie od
dawna oczekiwany koniec miał przynieść słuszne - chociaż bolesne mimo upływu
kilkudziesięciu lat - usprawiedliwienie, ale czasami cel wydawał się dziwnie odległy...
ukryty we mgle równie gęstej jak opary, które napływały znad bezkresnych bagien
Drongara. Na przeszkodzie stawały także drobne szczegóły codziennego życia, tak
samo jak przyjaźnie, troski i przymierza.
Column westchnął. Nie dało się budować drewnianych chat bez ścinania drzew,
ale zawsze czuł się nieswojo, ilekroć ogromne niebieskie drzewo padało na tych,
których uważał za przyjaciół i kolegów. Nie można było jednak tego uniknąć i chociaż
czasami okazywało się bolesne, należało do jego obowiązków i musiało być wykonane.
Nikt nie mógł na to nic poradzić. W najmniejszym stopniu.
Column stał przed oknem kabiny i spoglądał na dziedziniec. Mobilna Jednostka
Chirurgiczna Siedem została do tej pory odbudowana, co mogło oznaczać, że kiedy
personel przenosił ją z nizin na wyżynę, miał do rozwiązania stosunkowo niewiele
problemów. W ciągu niespełna dwóch miejscowych cykli dziennych - drongariańska
doba miała trochę więcej niż dwadzieścia trzy standardowe godziny - konstrukcyjne
roboty uporały się z postawieniem ośrodka administracyjnego, magazynów i, co
najważniejsze, pomieszczeń medycznych i mieszkalnych. Przed zapadnięciem nocy
trzeciego dnia ukończono także budowę kantyny i stołówki, więc na pierwszy raut oka
wyglądało, że wszystko wróciło do normy.
Nie obyło się jednak bez pewnych kosztów.
Przeprowadzka pod ciężkim ogniem dział separatystów spowodowała zgon trzech
pacjentów - wszyscy umarli z powodu powstałych w tym czasie urazów - rany piętnastu
następnych i śmierć jednego lekarza... Zana Yanta. Wielka szkoda.
Yant był nie tylko doskonałym chirurgiem, ale także znakomitym muzykiem.
Wydobywając magiczne dźwięki ze swojej quetarry, potrafił trzymać w napięciu
wszystkich członków personelu jednostki. Umiał sprawić, że jego instrument śpiewał.
Wyczarowywał melodie tak natrętnie piękne, że potrafiłyby chyba wyrywać
umierających żołnierzy ze szponów wieczności.
Nikt nie skomponował jednak żadnej rapsodii ani fugi, która potrafiłaby
przywrócić życie Zanowi Yantowi.
Column odwrócił się od okna i podszedł do biurka, które zajmowało większą
część miejsca pod przeciwległą ścianą. Separatyści czekali na najnowsze wieści i
musiał się posłużyć jednym ze skomplikowanych szyfrów, żeby wysłać wiadomość
siłom zbrojnym hrabiego Dooku. Proces kodowania był zawiły i skomplikowany.
Column musiał zacząć od zaszyfrowania wiadomości za pomocą wymyślnego kodu.
Protokół bezpieczeństwa wymagał także, aby przesłał ją za pośrednictwem
podświetlnych fal, a nie zazwyczaj stosowanego impulsu nadprzestrzennego.
Stosowana procedura była żmudna i czasochłonna, lecz konieczna, bo zakodowanie
wiadomości w niewłaściwy sposób mogło się okazać zgubne w skutkach. Właśnie tak
przekazano ostrzeżenie o ataku, podczas którego zginął doktor Yant, i gdyby Column
rozszyfrował je szybciej, może Zan pożyłby trochę dłużej. To była nauczka, którą
Michael Reaves, Steve Perry25
szpieg musiał zapamiętać. Bez względu na to, jak żmudny i czasochłonny miał się
okazać proces szyfrowania, potrzebował środków i pomocy hrabiego Dooku, żeby
pokonać Republikę, i musiał się pogodzić z wieloma wyrzeczeniami.
Lepiej więc było od razu zabrać się do roboty. Ociąganie się nie ułatwi jego
zadania...
Den musiał oddać sprawiedliwość Klo Meritowi... Zaskoczony equański terapeuta
nawet nie mrugnął okiem, kiedy reporter pojawił się u niego zamiast Josa Vondara. W
niezwykłej sytuacji doradca czuł się prawdopodobnie pewniej niż Den, zwłaszcza że
Sullustanin pierwszy raz składał wizytę w gabinecie empaty.
Trochę zdenerwowany, oznajmił Meritowi, że zdecydował się na nią dosłownie w
ostatniej chwili. Nie zamierzał składać swojego brzemienia na szerokie barki Equanina
ani na niczyje inne, jeżeli już o tym mowa... a przynajmniej nie wcześniej, dopóki kilka
porcji wysokoprocentowego trunku, zwanego blasterem banthów, nie rozluźni jego
płatów czołowych w wystarczającym stopniu, żeby nakłonić go do zwierzeń. Den
uważał, że najlepszymi terapeutami są bywalcy barów, i nie ukrywał przed Meritem
tego przekonania.
Jego rozmówca kiwnął głową.
- Czasami rzeczywiście są - przyznał rzeczowo. - Możesz wierzyć albo nie, ale w
podobnych okolicznościach odbywały się niektóre z moich najlepszych seansów...
improwizowanych, ale i tak pozostawiających niezatarte wspomnienia. A przy okazji,
nie lubią zamiany pacjentów, zwłaszcza kiedy dochodzi do niej w ostatniej chwili. Tym
razem jednak jestem gotów się z tym pogodzić. - Pochylił się do przodu. - Więc co
sprowadza Dena Dhura do mojego sanktuarium?
Reporter przygryzł pulchną dolną wargę. Do licha, to było o wiele trudniejsze, niż
z początku sobie wyobrażał! Nie przypuszczał, że rozmowa wprawi go w tak silne
zakłopotanie...
- Jos powiedział, że mogę się nie spieszyć - odezwał się w końcu. - Ma po uszy
roboty z łataniem rannych klonów.
Merit długo nie odpowiadał. W końcu się wyprostował.
- No i? - przynaglił reportera.
Sullustanin zorientował się, że to nie będzie wcale zabawne.
- No cóż... - zaczął z wahaniem. - Powiedział, że ja potrzebuję tego bardziej niż
on.
Merit wyglądał na lekko zdumionego.
- Naprawdę tak zdecydował? - zapytał. - No cóż, ujawnianie czegokolwiek na
temat osobistych seansów moich pacjentów jest wbrew zasadom mojego zawodu, więc
powiem tylko, że jak na doktora Vondara to zdumiewające oświadczenie.
- Wiem - przyznał Den, zadowolony, że choćby tylko chwilę może porozmawiać o
kłopotach Josa, nie swoich. - Śmierć doktora Yanta bardzo nim wstrząsnęła.
Wprawdzie styka się ze śmiercią cały czas w sali operacyjnej, ale tu chodzi o coś
innego. Zan był jego przyjacielem, a jego zgon nie miał najmniejszego sensu. Ale... ale
czyja śmierć podczas wojny ma jakiś sens?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 26
Merit kiwnął głową i Den uświadomił sobie, że czuje się znacznie odprężony.
Pomyślał, że może ma to coś wspólnego z empatycznymi umiejętnościami Equanina.
Nieważne zresztą, skąd się to wzięło, grunt, że rozmawiało mu się z nim o wiele
swobodniej. Mimo to Sullustanin nadal uważał, że czysty alkohol o wiele lepiej potrafi
rozwiązywać języki.
- A jakie wrażenie wywarła jego śmierć na tobie? - zapytał empata.
- Ogromne - przyznał reporter. Ale nie byłem nią równie wstrząśnięty jak Jos
Vondar. Nie sądzę, żeby ktokolwiek tak mocno to przeżył. Chcę powiedzieć, że nie
znałem Zana równie dobrze jak on. Od czasu do czasu siadywał z nami do sabaka i
niemiłosiernie rzępolił na quetarze, ale...
Merit rozsiadł się wygodniej na krześle.
- ...ale nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać ze mną o jego śmierci, prawda? -
dokończył cicho.
Zaskoczony Den spojrzał na Equanina.
- No, no... dobry jesteś - przyznał. - Bardzo dobry.
- Właśnie dlatego zarabiam taką masą kredytów przyznał Merit.
Den zaczął siej wiercić na formokrześle, chociaż było bardzo wygodne.
- No cóż, chodzi o to, że ostatnio natknąłem się na tajne dane na temat żołnierzy,
których zabił Phow Ji - przyznał w końcu. - Pamiętasz chyba, że zginął, kiedy się rzucił
do ataku, nie korzystając z niczyjego wsparcia?
Merit się nie poruszył, ale coś w jego postawie zachęciło reportera do dalszej
rozmowy.
- Spece od propagandy zrobili z niego bohatera - ciągnął Sullustanin. - Mojej
historii nikt nie chciał nawet dotknąć dziesięciometrową piką mocy. Za życia Ji był
bezlitosnym zabójcą, zimnym jak sama próżnia, a teraz przedstawia się go jako
podziwianego bohatera.
- Może naprawdę na to zasługuje - stwierdził Merit.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Fałdy policzkowe Dena zafalowały z
oburzenia.
- Pokonał cały oddział salissjańskich najemników i bojowego superrobota -
wyjaśnił Equanin. - Nigdy niczego podobnego nie widziałem. Padawanka Offee
powiedziała, że po prostu wpadł w szał i uległ bezmyślnej żądzy zabijania. Wiedział
jednak, na co się decyduje, bo nie tylko kazał zarejestrować hologram tego wydarzenia,
ale także wysłać go mnie. Co więcej, jeżeli mam wierzyć swojemu informatorowi, to
nie był pierwszy lepszy oddział najemników. Wszyscy należeli do elitarnej jednostki,
przysłanej tu na ćwiczenia z powodu ekstremalnych warunków panujących na
powierzchni planety. Wiele wskazywało, że to członkowie grupy szturmowej,
przygotowujący się do poważnej akcji dywersyjnej. Na tej podstawie można wyciągnąć
nieunikniony wniosek, że zamiast oddawać się orgii bezsensownego mordowania,
Phow Ji złożył życie w ofierze podczas heroicznej akcji, która mogła przysporzyć
dużych korzyści Republice.
- Nadal uważam, że kierowała nim bezmyślna żądza zabijania - sprzeciwił się
Sullustanin. - Ale w gruncie rzeczy... Ta-a. - Urwał i zamyślił się, jakby coś sobie
Michael Reaves, Steve Perry27
przypominał. - Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem dosłownie zdruzgotany - podjął w
końcu. - Zdruzgotany. Czułem się, jakby Ji osobiście kopnął mnie w bebechy. Zdawało
mi się, że go rozumiem, bo był szalony jak dyslektyczny Givin. Nie mógł ścierpieć, że,
jak sądził, poniżyła go padawanka Jedi. Chyba wiesz, że Ji pokonał kiedyś rycerza Jedi
w bezpośrednim pojedynku, więc udał się na linię frontu i postarał okryć sławą. Po
prostu.
- O to chodzi - przyznał Merit. - I właśnie dlatego czujesz słuszną wściekłość, że
przedstawia się go jako bohatera.
Den westchnął.
- Jestem reporterem od prawie dwudziestu standardowych lat i jeśli ktokolwiek
rozumie, że galaktyka nie jest tylko czarna i biała, tym kimś jestem ja, doktorku -
powiedział. - Teraz jednak czuję się jak nieopierzony żółtodziób, który się właśnie
dowiedział, że senator jego systemu jest łapówkarzem. Czuję się... zdradzony,
zawiedziony. - Parsknął, pokręcił głową i wbił spojrzenie w twarz rozmówcy. -
Dlaczego?
- Mam pewną teorię - oznajmił Merit. - Ty pewnie także, więc wysłuchajmy
najpierw twojej.
Sullustanin sprawiał wrażenie nieprzekonanego.
- Dlaczego nie twojej? - zapytał.
- Bo to ty przyszedłeś do mojego gabinetu. - Merit ciepło się uśmiechnął, a Den
po prostu nie mógł mu nie zawtórować. Empata, Jedi i Milczący w tej samej bazie,
pomyślał ponuro. Nic dziwnego, że otaczająca nas energia psychiczna ma większe
stężenie niż bagienny gaz.
Wydął wargi i wzruszył ramionami.
- Padawanka Offee powiedziała mi, że otacza mnie aura bohatera - stwierdził w
końcu.
- Dowiodłeś tego, kiedy przed śmiercią Zana Yanta ocaliłeś jego quetarrę -
przyznał Equanin.
- Na nic mu się to nie zdało - mruknął reporter. - Nie znalazł się nikt, kto zagrałby
na niej podczas jego pogrzebu. Posłuchaj, nie pragnę zostać bohaterem. Bohaterowie
dostają wprawdzie medale, ale z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej
umierają.
- Nikt nie upiera się, że masz nim zostać - zauważył empata.
- To dobrze, bo w przeciwnym razie poczułby się rozczarowany - odparł reporter.
- Nie chcę jednak, żeby ubóstwiał mnie jakiś rozjuszony nexu. Zależy mi tylko, żeby
wszyscy poznali prawdę.
- Twoją prawdę - powiedział z naciskiem Merit. - Twoją wersję wydarzeń. I nie
tylko chcesz, żeby ją poznali. Pragniesz także, aby w nią uwierzyli.
Den spiorunował go spojrzeniem.
- Czyżbym słyszał naganę w twoim głosie? - zapytał cierpko.
- Niczego nie pochwalam ani nie ganię - odparł Merit. - Po prostu przedstawiam ci
swój pogląd na tę sprawę, ale mogę skromnie powiedzieć, że to pogląd poparty
doświadczeniem w odczytywaniu myśli wielu osób.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 28
Den poczuł się nagle bardzo nieswojo. Nie chciał wysłuchiwać teorii Merita; nie
był zainteresowany podążaniem za tokiem jego myśli. Wstał i ruszył do drzwi.
- Posłuchaj, czas już na mnie - powiedział. - Zrobiło się prawie ciemno, a ja
jeszcze nic dziś nie wypiłem. Nie chcę zostawać w tyle za innymi.
- Możesz się ukrywać za kuflem jakiś czas, Den - poradził Equanin. - Jeżeli
jednak się na to zdecydujesz, będziesz miał dwa problemy. Po pierwsze, kufel będzie
musiał się stawać coraz większy, żeby osłonić cię przed tym, z czym się nie chcesz
pogodzić, ale i tak wcześniej czy później do niego wpadniesz.
- A po drugie?
Merit wzruszył ramionami.
- Sam się przekonasz - powiedział. - I będziesz się musiał z tym sam uporać.
- Coś wspaniałego - westchnął Sullustanin. Aktywował portal, wyszedł i zmrużył
wielkie oczy z powodu zachodzącego, ale wciąż jeszcze jaskrawo świecącego słońca. -
Byłby z ciebie kiepski barman, doktorku - mruknął do siebie.
Michael Reaves, Steve Perry29
R O Z D Z I A Ł
5
Kiedy w końcu Jos wyszedł z sali operacyjnej, zapadał drongariański tropikalny
zmierzch. Na ławce pod szerokolistnym drzewem siedział Uli. Chłopak wrzucił
chirurgiczny kitel do przetwarzacza odpadków i miał na sobie jednoczęściowy
republikański kombinezon, który wyglądał, jakby był kilka numerów za duży. Wokół
głowy młodzieńca krążyła niewielka chmura brzęczących komarów ognistych, ale Uli
był najwyraźniej zbyt zmęczony, żeby je odpędzać.
Vondar podszedł do niego powoli, wyjął z kieszeni kawałek sprasowanej
przyprawy i wyciągnął w jego stronę.
- Proszę - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.
Młodzieniec się zawahał.
- Nie krępuj się - dodał Jos. - To względnie bezpieczny i łagodny środek
odmładzający. Nadal będziesz się czuł jak przeciągnięty przez gąszcz igłokolców... ale
tylko w jedną stronę, nie w obie.
Uli przyjął sprasowaną kromkę i wsunął do ust.
- Żartujesz? - zapytał, zaczynając żuć. - Wzmacniałem się tym po zakończeniu
praktyki, kiedy robiłem specjalizację. Podobnie jak wszyscy inni, których znałem.
Jos usiadł na ławce obok niego.
- Ta-a - mruknął nieobowiązująco. - Dobrze to pamiętam. - Ciężko westchnął. -
Stymkafeina i sprasowana przyprawa, dieta zwycięzców. - Kiwnął głową w stronę sali
operacyjnej. - Radziłeś tam sobie całkiem nieźle, chłopcze. Prawdę mówiąc, lepiej niż
mógłbym się spodziewać.
Uli przetarł oczy. Jos zauważył, że dłonie chłopaka lekko drżą.
- Czy to zawsze tak wygląda? - zapytał. - Tylko nie mów mi, że zazwyczaj o wiele
gorzej.
- Jak chcesz, ale to prawda - odrzekł Vondar.
Młody lekarz zwrócił na niego oczy, o wiele starsze od reszty twarzy.
- Pierwszy, którego operowałem, oberwał z agonizera - powiedział cicho.
Jos ponuro się uśmiechnął i pokiwał głową. Agonizer był nową, eksperymentalną
bronią ręczną, która oddziaływała głównie na układ limbiczny za pomocą
skoncentrowanego kolimatycznego promienia mikrosonicznego. Promień pobudzał w
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 30
jakiś sposób niekontrolowane wytwarzanie prostaglandyny, co wywoływało dojmujący
ból, ale bez urazów fizycznych. Ból nie ustępował ani po podaniu somaprinu, ani
żadnego innego silnego środka nasennego, i nierzadko bywał tak intensywny, że
pacjent umierał z powodu przeciążenia nerwów czuciowych. Jedynym sposobem
zaradzenia temu było odcięcie synaps receptorów bodźców urazowych w korze
wzgórzowej. Wymagało to zastosowania precyzyjnej procedury neurolaserowej, na
którą na ogół nie było czasu podczas pospiesznego i mało higienicznego operowania
mimn’yeta.
- Zważywszy na okoliczności, chyba spisałem się całkiem nieźle - ciągnął Uli
beznamiętnym tonem. - Najważniejsze, że uśmierzyłem ból. Naturalnie, mój pacjent do
końca życia będzie cierpiał na ciężką dyskinezę i ataksję ruchową...
Jos skrzywił się na dowód współczucia. Jakiś czas żaden z nich nic nie mówił.
- Słyszałem, co się stało z doktorem Yantem - odezwał się w końcu Uli. - Przykro
mi, Jos. Teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś mieć nikogo w swojej kabinie.
- Czasami mam ochotę dorwać gościa, który rozpoczął tę parszywą wojnę, i
osobiście, tymi rękami, zrobić mu resekcję płuca - powiedział Vondar.
- Coś podobnego - mruknął młodszy chirurg.
- A to dopiero na początek - dodał Jos.
Uli zachichotał. Spojrzał na Josa, który po chwili też wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Niespodziewanie obaj wybuchnęli śmiechem... nie z rozbawienia, ale żeby
dać upust rozpaczy i frustracji.
Uspokoili się dopiero po jakiejś minucie, chociaż właściwie żadnemu nie było do
śmiechu.
- Wiem jak się czujesz - stwierdza Uli, ocierając załzawione oczy. - Ja także
straciłem dobrą przyjaciółkę, jakieś dwa lata temu... w Mos Espie na Tatooine.
Wywiązała się wtedy walka między dwiema grupami łowców nagród, a ona znalazła
się zbyt blisko pola bitwy. - Zawahał się na chwilę. - Czegoś takiego nigdy nie da się
zapomnieć, prawda?
- Nie - przyznał Vondar. - To niemożliwe. Ale z każdym dniem łatwiej się z tym
pogodzić.
- Masz rację. I nic nie można na to poradzić - oznajmił Uli.
- Tak to bywa - przyznał Jos. - Musisz sobie wytłumaczyć, że nie możesz tego
zmienić. Nie powinieneś się winić za to, że nie zdołałeś ocalić życia swojej
przyjaciółki, podobnie jak za to, że nie potrafisz położyć kresu tej wojnie. To nie twoja
wina, Uli. Nie odpowiadasz ani za jedno, ani za drugie...
Urwał, bo doszedł do wniosku, że zwraca się bardziej do siebie niż do młodszego
kolegi. Pokręcił głową. Łatwiej było mu to powiedzieć, niż w to uwierzyć.
Ale może... może z czasem będzie mu to łatwiej znieść.
Kaird znów czuł się bardzo nieswojo. Przy obecnej pogodzie nadający mu wygląd
Kubaza luźny płaszcz był wyjątkowo niewygodny, a czary goryczy dopełniała
elastomaska ukrywająca twarz. Te środki ostrożności były jednak konieczne.
Wyróżniałby się bez nich prawie w każdym tłumie, ale mógł służyć wiernie Czarnemu
Michael Reaves, Steve Perry31
Słońcu, bo potrafił się maskować. W ciągu wielu lat ofiarnej służby ukrywał twarz i
ciało pod wieloma przebraniami, z mniejszym lub z większym powodzeniem. Kiedyś
nawet udawał Hutta, używając obciągniętego syntciałem plastoidowego szkieletu. Na
Jajo, ile się wtedy namęczył! W porównaniu z tamtymi cierpieniami upodabniające go
do Kubaza elastomaska i płaszcz nie sprawiały mu specjalnych kłopotów.
Kształt ciała nie pozwalał mu na udawanie istot niektórych ras, ale podobny do
krótkiej trąby kubaski nos niezłe maskował jego gruby dziób, gogle zaś, jakie nosiły w
pełnym słońcu owadożerne istoty, skrywały jego fioletowe oczy. Kiedy się znalazł w
kosmoporcie, nikt się za nim ani razu nie obejrzał, bo Kubazów spotykało się
dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka.
Czekał na lądowanie transportowca. Oprócz zaopatrzenia i sprzętu miały
przylecieć nim także dwie obce istoty, o których przybyciu został uprzedzony. Jedną
był Umbaranin, a drugą Falleenka. Jeżeli wierzyć Lensowi, oboje nie byli pierwszymi
lepszymi przemytnikami, ale subtelnymi i doświadczonymi najemnikami...
oportunistami i artystami oszustami, którzy przenosili się z miejsca na miejsce dzięki
niewiarygodnym przekrętom i podstępom. Lens powiedział, że - jak większość
najemników - czasami bywają wypłacalni albo nawet zamożni, a kiedy indziej spłukani
do gołej skóry. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu znajdują się w tej ostatniej
sytuacji.
Co oznaczało, że mogą się bardzo przydać Kairdowi.
Transportowiec, obniżając pułap lotu dzięki promieniom repulsorowym, przeciął
szkarłatnorude chmury zarodników, przeleciał przez otwór w kopule ochronnego pola i
łagodnie osiadł na płycie lądowiska. Roboty i binarne podnośniki od razu zaczęły
rozładowywać niezgrabny statek. Kaird wbił spojrzenie w rampę ładowniczą.
Dowiedział się, że pojazdem podróżuje tylko kilkoro pasażerów: Kaminoanin, który
miał przeprowadzić biologiczną inspekcję, i troje istot ludzkich, funkcjonariuszy
jakiegoś urzędu, przysłanych dla uzgodnienia z pułkownikiem Vaetesem ilości
wysyłanej boty. Do grona pasażerów należało także kilka androidów, a listę zamykały
nazwiska dwojga jego potencjalnych pracowników.
Zeszli po rampie ostatni, jeżeli nie liczyć niosącego ich bagaże
„czerwonogłowego” androida typu RC-101. Nic nie wskazywało, że przeszkadza im
parne, gęste jak zupa powietrze, mimo że tego dnia unosiło się w nim więcej niż zwykle
zarodników. Kaird podszedł i powitał przybyszów. Oboje byli istotami o opartej na
związkach węgla budowie ciał, ale chyba nie mogliby się bardziej różnić od siebie.
Wyglądali niemal śmiesznie. Łysy, bladoskóry i bardzo niski Umbaranin mógł mieć
najwyżej sto dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, a Falleenka przewyższała go
więcej niż o głowę, zwłaszcza że nosiła włosy upięte na czubku głowy. Szła dumnie
wyprostowana niczym wojowniczka, chociaż u boku nie miała żadnej broni. Mimo to
jej płynne ruchy i wyraźnie widoczne pod obcisłym kombinezonem z syntkaniny
mięśnie sugerowały, że nawet jeżeli istota jest bezbronna, może być niebezpieczna.
W przeciwieństwie do niej Umbaranin wyglądał, jakby silniejszy podmuch wiatru
mógł go ponieść nad koronami drzew drongariańskiej dżungli. Wrażenie potęgowała
obszerna opończa, osłaniająca go od stóp do szyi. Kaird przygotował się na spotkanie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 32
obojga istot i wiedział, że taka opończa nazywa się cieniopłaszczem. Strój Umbaranina
wydałby się większości istot człekokształtnych biały jak kreda, podobnie jak karnacja
jego właściciela, ale istoty tej rasy miały oczy wrażliwe na inne pasmo częstotliwości.
Widziały najlepiej w zakresie nadfioletu, zwłaszcza promieniowania o długościach fal
nie większych niż trzysta nanometrów.
Kaird także widział wszystkie barwy cieniopłaszcza. Uskrzydlone drapieżniki,
które były dawno temu jego przodkami, odbierały promieniowanie w zakresie o wiele
większym niż wąski wycinek, na jaki były wrażliwe oczy istot większości ras znanej
galaktyki. Od tamtych czasów urodziło się wprawdzie i wymarło setki tysięcy pokoleń,
ale oczy współcześnie żyjących Nedijan nie straciły nic z dawnej wrażliwości.
Cieniopłaszcz Umbaranina mienił się wszystkimi kolorami, dla których wymyślono
nazwy w niewielu językach oprócz nedijańskiego: berl, crynor, nusp, onsibl...
Ten widok dosłownie zaparł dech w jego piersi. Kiedy przybysz szedł ku niemu,
wzory jego ubrania zmieniały się co chwila, a dzięki kalejdoskopowej grze świateł i
cieni przybierały coraz to nowe kombinacje. Kaird pomyślał, że to wspaniały płaszcz.
Widywał władców planet, którzy zadowalali się noszeniem skromniejszych strojów.
Kiedy witał się z przybyszami, mikroprocesor wokodera w masce bezbłędnie
nadał jego głosowi chrapliwy kubaski akcent.
- Nazywam się Hunandin i pochodzę z klanu Apiida, do waszych usług - oznajmił.
- Nasz wspólny znajomy prosił, żebym powitał was na Drongarze. - Naturalnie,
wspólnym znajomym był szpieg Lens, ale Kaird nie musiał tego mówić. - Co mogę dla
was zrobić?
Oboje przybysze przyglądali mu się bez słowa i Kaird nagle stwierdził, że czuje
do Falleenki fizyczny pociąg. Nie wiedział, z jakiego powodu, czy dla jej urody, czy
charyzmy, ale domyślał się, dlaczego. Gadopodobne istoty wydzielały cechujące się
skomplikowanym składem chemicznym feromony, które subtelnie a czasami niezbyt
subtelnie - wpływały na emocje inteligentnych istot wielu ras galaktyki. Nedijanin
zastanawiał się, czy obca istota uwalnia je podświadomie, czy celowo. Nie miało to
dużego znaczenia... dopóki był tego świadom, jego zdyscyplinowany umysł nie
pozwoli mu ulec pokusie.
Przeżył jednak wstrząs, kiedy usłyszał odpowiedź Umbaranina.
- Leć swobodnie, leć prosto. Powietrzny Bracie - pozdrowił go obcy przybysz.
Błogosławieństwo jego Gniazda, w dodatku wypowiedziane z prawidłową
krtaniową modulacją głosu! Jakim cudem? Skąd obcy przybysz mógł to wiedzieć?
Świetne przebranie Kairda zmyliłoby wszystkich w tym obozie, nawet rodowitych
Kubazów. W żadnym wypadku...
Zaraz, zaraz. Kaird przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół na temat Umbaran.
Istoty tej rasy były podobno obdarzone umiejętnościami paramentalnymi, dzięki
którym umiały czytać, a nawet wpływać na czyjeś myśli. Coś wspaniałego, jeszcze
jeden empata w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem, pomyślał ponuro. To cud, że
nasze głowy nie eksplodują.
Wszystko wskazywało, że nie tylko on odrobił pracę domową. Język Stada znało
bardzo niewiele istot rasy innej niż Nedijanie. Znał go Lens, a obecnie także ci dwoje...
Michael Reaves, Steve Perry33
Rozejrzał się ukradkiem, czy nie zobaczy kogoś innego w zasięgu słuchu.
- Gratuluję ci przenikliwości - zaczął cicho - ale zapewniam, że z korzyścią dla
nas obu będzie podtrzymywanie złudzenia...
- Naturalnie - przerwała Falleenka. Umbaranin mówił nieco głośniejszym
chrapliwym szeptem, za to głos jego towarzyszki miał bogate, głębokie brzmienie. -
Nie zdradzimy nikomu twojej tajemnicy... Hunandinie. - Wypowiedziała jego imię z
lekkim sarkazmem. - Wybacz nam także złe maniery, bo jeszcze nie zdążyliśmy się
przedstawić. - Wyprostowała się i Kaird uświadomił sobie, że Falleenka jest trochę
wyższa niż on. - Nazywam się Thula. - Wskazała na swojego towarzysza. - A to mój
wspólnik, Squa Tront.
- Jesteśmy zachwyceni, że mogliśmy cię poznać - szepnął chrapliwie Umbaranin.
- Czy na powierzchni tej zapowietrzonej planety znajdzie się miejsce, gdzie
moglibyśmy się czegoś napić?
Kaird uśmiechnął się pod maską Kubaza.
- Naturalnie - odparł beztrosko. - Chodźcie ze mną. Mamy wiele spraw do
omówienia.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 34
R O Z D Z I A Ł
6
Piąć czy sześć metrów za kabiną Barrissy znajdowała się niewielka polana,
okolona z trzech stron przez ciemnozieloną gęstwiną kraczących krzaków o liściach
wyglądających, jakby pokryto je warstwą wosku. Krzewy zawdzięczały swoją nazwę
charakterystycznym dźwiękom wydawanym przez poruszane wiatrem gałęzie.
Sięgające do pasa gęste zarośla ograniczały przestrzeń, na której Barrissa zazwyczaj
ćwiczyła różne techniki walki świetlnym mieczem. Na ogół rycerze Jedi nie
wykonywali podobnych ćwiczeń w miejscach publicznych, ale polana była
odosobniona jak chyba żadne inne miejsce w jednostce chirurgicznej. Ćwiczącą
padawankę mógłby ktoś zobaczyć, tylko mijając niezarośnięte miejsce na
przeciwległym skraju polany. Nieco dalej zaczynały się jednak mokradła i było mało
prawdopodobne, żeby ktokolwiek przechodził tamtędy z uwagi na bagnisty teren.
Duszne powietrze wisiało nad niewielką otwartą przestrzenią niczym mokra
płachta i Barrissa pociła się obficie pod luźnym brązowym płaszczem. Czuła we
włosach i na skórze lepką wilgoć, bo pot nie parował z powodu dużego stężenia pary
wodnej w powietrzu. Był to jeden z niemiłych, ale nieuniknionych aspektów życia na
powierzchni Drongara. Padawanka przyzwyczaiła się nosić cały czas hydropakiet, bo w
przeciwnym razie mogło jej grozić odwodnienie.
Jak wiele razy przedtem, zaczęła od serii ćwiczeń rozluźniających główne mięśnie
ramion i przedramion. Przerzucając broń z ręki do ręki, cięła cuchnące tropikalne
powietrze prostymi kombinacjami dwóch lub trzech ciosów. Niczym tancerka
wykonywała bitewne ruchy wchodzące w skład Formy Trzeciej, jednej z siedmiu
opracowanych przez Jedi w ciągu wielu lat technik walki. Mistrzyni Unduli
przedkładała Formę Trzecią nad pozostałe, chociaż niektórzy Jedi uważali Trójkę za
technikę, obronną i nawet trochę, nią gardzili. Wprawdzie rzeczywiście opracowano ją
w celu obrony przed strzałami z blasterów i nadlatującymi pociskami, ale w ciągu wielu
stuleci udoskonalano tę formę, aż w końcu stała się techniką o wiele
wszechstronniejszą. Nauczycielka Barrissy twierdziła, że spośród wszystkich siedmiu
technik właśnie w Trzeciej kładzie się największy nacisk na wyczekiwanie i odbijanie
wiązek energii nadlatujących z prędkością światła. Barrissa wiedziała, że wymaga to
Michael Reaves, Steve Perry35
najsilniejszego zespolenia z Mocą. Do opanowania tej techniki wiodła droga długa, ale
warta zachodu, bo prawdziwy Mistrz Formy Trzeciej był niezwyciężony.
Monotonny pomruk świetlnego miecza brzmiał kojąco, a energetyczna klinga
wydawała się równie znajoma jak jej dłoń. Barrissa nie pamiętała już chwil, kiedy nie
trzymała w niej broni Jedi. Jeszcze jako mała dziewczynka toczyła ćwiczebne
pojedynki z dysponującymi niewielkimi zasobami energii zdalniakami, z którymi
walczyli i ona, i inni młodzi padawanie. Automaty wysyłały jednak dość silne
wyładowania elektryczne i kiedy zdalniak kogoś użądlił, odczuwało się dotkliwy ból.
To właśnie ból był najbardziej wymagającym nauczycielem.
Kiedy Barrissa ukończyła szesnaście lat, skonstruowała własny miecz świetlny.
Wybrała jasnoniebieski kryształ, żeby nadawał jej klindze charakterystyczną barwę. Od
tamtej pory nosiła cały czas broń u pasa. Znała każdą jej część równie dobrze jak swoje
palce. Posługując się tylko Mocą, dla nabrania większej wprawy wielokrotnie
rozkładała ją i składała. Miecz był czymś więcej niż tylko bronią... stanowił
przedłużenie jej samej, niemal jak organiczna część ciała.
Uśmiechnęła się, postąpiła krok i wywijając szybko świetlistym ostrzem przed
sobą, utworzyła litą zasłoną światła. Znów za bardzo się rozpraszasz, pomyślała. Skup
się na tym, co robisz w tej chwili.
W tej samej sekundzie poczuła podmuch lodowatego powietrza. Musnął jej plecy,
jakby ktoś otworzył drzwiczki zamrażarki. Podziałał na nią niczym kubeł zimnej wody,
ale minął, zanim zdążyła sobie uświadomić co odczuwa. Mimo to kombinacja
przypadkowych myśli i chłodnego podmuchu wytrąciła ją z równowagi. Padawanka
zorientowała sic od razu, że szpic klingi, która zataczała łuk obok jej nóg i sunęła w
górę, znajduje się za nisko i zbyt blisko ciała.
Usłyszała raczej, niż wyczuła, ze koniec pulsującego ostrza przecina czubek jej
buta, sporządzonego z protetycznego włóknoplastu, materiału elastycznego, a zarazem
wyjątkowo wytrzymałego. Kiedy kupowała obuwie, sprzedawca zagwarantował, ze
producent wymieni je za darmo na nowe, gdyby zniszczyło się przed końcem jej życia.
Włóknoplast mógł powstrzymać cios zadany ostrą durastalową klingą broni, a nawet
wibronożem.
Istniało jednak niewiele materiałów chroniących przed ciosem klingi świetlnego
miecza, a włóknoplast, chociaż wytrzymały, nie zaliczał się do tej kategorii.
Barrissa pospiesznie wyłączyła ostrze. Spojrzała w dół i zobaczyła krople krwi w
chirurgicznie czystym przecięciu biegnącym w poprzek buta.
Była zdumiona... nie samą raną, ale błędem, który doprowadził do wypadku. Ileż
to razy wykonywała ćwiczenia tej Formy? Pięć tysięcy? Dziesięć? Zachowała się jak
nowicjuszka. Popełniła śmiesznie prosty błąd, którego nikt nie wybaczyłby
kilkuletniemu padawanowi, niemogącemu nawet marzyć o dorównaniu jej pod
względem umiejętności.
Czy możliwe, że tylko sobie to wyobraziła? Kusiło ją, żeby się z tym zgodzić, ale
kiedy wiatr zaszeleścił liśćmi kraczących krzaków, wyraźnie usłyszała
charakterystyczny, smętny odgłos. Tamten podmuch był zjawiskiem rzeczywistym.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 36
Przypięła świetlny miecz do pasa, uniosła nogę i stojąc na drugiej, bez trudu
ściągnęła przecięty but.
Rozcięcie było wąskie i niezbyt głębokie. Miało może trzy centymetry długości i
ciągnęło się kilka centymetrów nad drugim i trzecim palcem stopy. Krawędzie
naskórka były spalone, ale z rany sączyły się krople krwi, co dowodziło, że włóknoplast
pochłonął część energii klingi i nie dopuścił do kauteryzacji rany. Balansując na jednej
stopie, Barrissa wpatrywała się jakiś czas w krwawiące rozcięcie. W końcu pokręciła
głową.
Sięgnęła po Moc i kiedy poczuła jej przepływ w ciele, skupiła się na przeciętej
stopie. Nie groziło jej, że wykrwawi się na śmierć, ale też nie uśmiechało się skakanie
na jednej nodze do bazy i pozostawianie za sobą śladów krwi.
W końcu krew przestała płynąć z rany. Dopiero wówczas Barrissa poczuła w
stopie pulsujący ból. Głęboko odetchnęła i zrobiła dla niego miejsce, żeby go wsunąć i
ukryć. Ponownie uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je do rany. Krawędzie
chyba trochę zbliżyły się do siebie, ale potem znów się rozsunęły.
- Chyba powinienem to obejrzeć - usłyszała nagle czyjś głos dobiegający z boku.
Zaskoczona, spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła nowego chirurga, porucznika
Diviniego.
- Dam sobie sama radę - zapewniła.
Ubrany w wojskowy kombinezon, ubrudzony biotem do pół uda, chłopak -
Barrissa przypomniała sobie, że ma na imię Uli - podszedł bliżej i spojrzał na jej stopę.
- Wygląda, jakbyś nadcięła kilka ścięgien - powiedział. - Trzeba je jakoś połączyć,
żeby się dobrze zrosły. Będziesz potrzebowała także co najmniej trzech albo czterech
klamerek i dermaszczeliwa, bo w okolicy aż się roi od paskudnych mikroorganizmów. -
Wykonał zamaszysty gest, jakby miał na myśli powierzchnią całej planety. - Lepiej
teraz połatać i uszczelnić niż zakazić i żałować, nie uważasz?
Naturalnie, miał rację. Barrissa kiwnęła głową.
- Jak to sobie wyobrażasz? - zapytała.
Uli wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu.
- Żaden problem - powiedział. - Mam przy sobie wszystko, co potrzebne. -
Poklepał kieszeń pasa. - Zawsze noszę tu swój wierny zestaw medyczny. - Gestem
wskazał stosunkowo suche miejsce na polanie. - Usiądź, młoda damo.
Powstrzymując uśmiech, Barrissa usłuchała, a Uli kucnął obok niej, opierając się
na piętach, jak potrafią tylko osoby o świetnie wyćwiczonych stawach skokowych.
Otworzył medyczny pakiet, rozłożył na ziemi i włączył sterylną płachtę, a kiedy
padawanka postawiła na niej stopę, włożył parę rękawiczek z cienkoskóry. Barrissa
przesunęła stopę trochę dalej i poczuła świerzbienie wywołane przez aseptyczne pole.
Uli przyłożył do rany błyskosterylizator. Uzdrowicielka Jedi usłyszała cichy
trzask i zobaczyła oślepiający błysk błękitnego aktynicznego światła, które dowodziło,
że jej rana już jest oczyszczona z bakterii i drobnoustrojów. Młody chirurg odłożył
narzędzie i sięgnął po rozpylacz nullikainy.
- Nie będzie mi potrzebna - sprzeciwiła się Barrissa.
- Słusznie - mruknął Uli. - Zapomniałem.
Michael Reaves, Steve Perry37
Wsunął środek znieczulający z powrotem do zestawu. Posmarował resektor
synostatem i rozszerzył ranę za pomocą hemostatycznych kleszczyków. Kiedy
padawanka się pochyliła, zauważyła na osłonkach ścięgien palców stopy niewielkie
nacięcia, odsłaniające bledsze, perłowobiałe elipsy.
Skupiła się, żeby lepiej zapanować nad bólem.
Uli wpuścił do nacięć synostat i uzbroił się w cierpliwość. Pięć sekund później
nacięcia zmieniły barwę na podobną do tej, jaką miały osłonki zdrowych ścięgien.
- O czym zapomniałeś? - zainteresowała się Barrissa.
-Praktykowałem na Alderaanie, w W.elkim Zoo - odparł Uli, sięgając po
narzędzie do automatycznego biozszywania brzegów rany. - Kiedyś łatałem tam
rannego Jedi. Wspaniale panował nad swoim ciałem... Potrafił powstrzymywać
niewielkie krwawienia i uśmierzać ból. Coś wspaniałego!
Wsunął do rany końcówkę zszywacza i przycisnął jakiś guzik. W mgnieniu oka
klamerka utworzyła miniaturową pętlę. Barrissa wiedziała, że zszywkę sporządzono z
ulegającego biodegradacji pamięcioplastu. Miała trzymać jakiś tydzień, a potem zostać
wchłonięta przez jej organizm. Do tej pory rana powinna się zagoić.
- Jak do tego doszło? - zapytała, nawiązując do jego opowieści. - Na większości
planet Jądra, włączając Alderaan, rycerze Jedi mają do dyspozycji własnych
uzdrowicieli. Na ogół nie korzystają z pomocy innych lekarzy.
Uli wkręcił do końcówki aplikatora następną klamerkę.
- Pewnego pięknego popołudnia zgraja pijanych rozrabiaków postanowiła
zdemolować kantynę w centrum Aldery - zaczął. - Doszło do bijatyki, która przeniosła
się na ulicę. Przelatywała nią akurat senatorka Republiki, ale musiała się zatrzymać z
powodu zamieszek. Towarzyszył jej rycerz Jedi. W rozruchach brało udział trzydziestu
albo nawet trzydziestu pięciu rozrabiaków, którzy uparli się, żeby odwrócić do góry
dnem śmigacz senatorki. Rycerz Jedi... o ile dobrze pamiętam, był to Cereanin...
postanowił do tego nie dopuścić, ale banda doszła do wniosku, że powinien dostać
nauczkę.
- I co się wydarzyło?
Młodzieniec się roześmiał. Przycisnął guzik i wpuścił do rany następną zszywkę.
Barrissa spojrzała na niego. Pewnego dnia, kiedy będzie na tyle dorosły, żeby dorobić
się zmarszczek mimicznych, stanie się zdumiewająco przystojny, pomyślała.
- To, że czterech chirurgów praktykantów, a pośród nich ja, a także dwóch lekarzy
robiących specjalizację, spędziło resztę nocy, przyszywając napastnikom odcięte
dłonie, stopy i nogi. Klingi świetlnych mieczy pozostawiają chirurgicznie czyste, proste
rany, ale i tak musieliśmy uruchomić wszystkie zbiorniki bacta w naszym ośrodku.
Senatorce nie stała się żadna krzywda, ale na wszelki wypadek sanitariusze
przetransportowali i ją do ośrodka... naturalnie, w towarzystwie ochroniarza. Rycerz
Jedi miał szarpaną ranę ręki od wibronoża... dosyć długą, sięgającą do kości. Mimo to
nie krwawiła. Wszystko wskazywało, że Jedi się nią nie przejmuje. Oczyściłem ją i
zaszyłem, to wszystko.
Barrissa się uśmiechnęła. Zastanawiała się, kim mógł być tamten Jedi. Jedynym
znanym jej Cereaninem był Ki-Adi-Mundi, ale w obecnych czasach nikt nie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 38
marnowałby umiejętności mistrza Jedi, powierzając mu ochronę kogokolwiek, choćby
nawet senatorki Republiki. Prawdopodobnie był to jeden z tych, którzy zginęli na
Geonosis. Zostało nas tak niewielu, naprawdę niewielu, pomyślała.
Uli umieścił w aplikalorze zszywacza cztery klamerki i uważnie się przyjrzał
zewnętrznym krawędziom rany.
- Pomimo dermaszczeliwa uważam, że powinienem założyć jeszcze kilka
zszywek, aby rana się szybciej zabliźniła - powiedział stanowczo.
Barrissa kiwnęła głową na znak zgody. Wiedziała, że taki zabieg powinien
zmniejszyć naprężenie brzegów blizny podczas chodzenia.
Młody chirurg zakończył zszywanie rany kilkoma starannymi, precyzyjnymi
ruchami.
- Świetnie się pan spisał, doktorze Divini - podziękowała padawanka.
- Możesz mówić do mnie po prostu Uli - odparł chłopak. - Doktor Divini jest
moim ojcem. Tak samo nazywają się także mój dziadek i pradziadek. Wszyscy nadal
praktykują.
- Czy rozczarowałbyś ich, gdybyś nie poszedł w ich ślady? - zapytała Barrissa.
Młodzieniec parsknął śmiechem.
- Jedi z poczuciem humoru - powiedział. - Jednak cuda się zdarzają.
Schował narzędzia, a młoda padawanka jeszcze raz mu podziękowała. Uli wstał i
przesadnie nisko się ukłonił.
- Zawsze do usług - powiedział. - Właśnie po to tu przyleciałem.
Przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, jak jego pacjentka wkłada but na
zranioną stopę.
- No cóż, gojenie takiej rany u zwykłego człowieka albo istoty człekokształtnej
potrwałoby pięć albo sześć dni - zauważył. - U ciebie zaś... ile, jak ci się wydaje? Trzy?
- Dwa - poprawiła Barrissa. - Najwyżej dwa i pół.
Uli pokręcił głową.
- Szkoda, że inni tak nie mają.
Młoda padawanka mimo woli wyobraziła sobie rannych konających na stole
operacyjnym. Widok twarzy młodzieńca uświadomił jej, że i on pomyślał o tym
samym. Postanowiła skierować rozmowę na inne tory.
- Dużo czasu spędzasz na tych bagnach? - zapytała.
Chłopak uśmiechnął się i zaczął znów wyglądać jak czternastolatek.
- Moja matka kolekcjonuje alderaańskie iskroskrzydłe owady - wyjaśnił. -
Niektóre stworzenia na tej planecie wyglądają podobnie, więc mogą być ich
panspermicznymi krewniakami. Pomyślałem, że schwytam dla niej kilka okazów.
Barrissa przypomniała sobie jego nazwisko i nagle coś zaskoczyło w jej głowie.
- Wpadłam kiedyś do Muzeum Ksenozoologii na Coruscant, żeby obejrzeć pewną
wystawę - zaczęła. - Najliczniejszy zbiór iskroskrzydłych owadów w znanej galaktyce.
Zajmował trzy największe sale budynku muzeum i należał do słynnej zbieraczki, Elany
Divini. Czy to twoja krewna?
- Moja matka nie uznaje połowicznych rozwiązań - odparł chłopak, spoglądając na
chronometr. - Muszę lecieć. Za dziesięć minut zaczynam dyżur.
Michael Reaves, Steve Perry39
- Jeszcze raz dziękuję za zszycie rany.
- A ja dziękuję za okazję.
Kiedy odszedł, młoda padawanka obeszła kilka razy polanę. Jej stopa
funkcjonowała normalnie i powinna szybko się zagoić. Barrissa nie poczuła jednak
następnego podmuchu zimnego powietrza, który zaskoczył ją wcześniej. Przebywała od
tak dawna na powierzchni upalnej planety, że prawie zapomniała, jakie wrażenie
wywiera chłodny podmuch. Zastanawiała się, jakim cudem takie zjawisko mogło
powstać na Drongarze bez pomocy urządzeń mechanicznych i pod kopułą ochronnego
pola. Krótko po wschodzie słońca powietrze na dworze osiągało temperaturę ludzkiego
ciała i utrzymywało ją do późnego wieczoru, a czasem nawet w nocy.
Ale nawet jeśli naprawdę poczuła zimny podmuch, dlaczego pozwoliła, aby
wytrąciło ją to z równowagi do tego stopnia, że zraniła się szpicem klingi świetlnego
miecza? Kiedy ostatnio przydarzył się jej podobny wypadek, miała dziewięć lat i
skaleczyła się w nadgarstek, nie w nogę. Rana nie wyglądała wówczas ani w połowie
tak poważnie.
Cóż, jedno było pewne: zareagowała jak niedoświadczona amatorka.
Uznała wypadek za zły znak i ruszyła z powrotem do swojej kabiny. Wyglądało
na to, że im dłużej przebywa na powierzchni Drongara, tym bardziej się oddala od celu,
którym było zostanie pełnowartościowym rycerzem Jedi.
Wzdrygnęła się. W pierwszej chwili pomyślała, że ponownie czuje lodowaty
podmuch... tym razem jednak nie na skórze, ale w głębi serca.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 40
R O Z D Z I A Ł
7
W kantynie był tego dnia spory tłok. W zanieczyszczonym powietrzu unosiło się
wyjątkowo dużo zarodników, za to nie było widać ani jednego lądownika z rannymi
klonami. Przy tym samym stoliku co zawsze siedzieli Den Dhur, Klo Merit, Tolk le
Trene, Jos Vondar, I-Five i Barrissa Offee, którzy zazwyczaj dwa razy każdego
tygodnia brali udział partyjce sabaka. Od czasu do czasu przyłączali się do nich inni,
jak Durosjanin Leemoth, ale najczęściej widywało się razem tych sześcioro. Odprężali
się przy grze i nabierali sił przed kolejnymi zmaganiami ze śmiercią, krwią i bólem.
Wprawdzie sabak nie pozwalał im całkiem zapomnieć o wojnie, ale godzinę czy dwie
można było o niej nie myśleć.
Tym razem klimatyzatory działały całkiem nieźle, co także było samo w sobie
niezwykłe... Filtry w urządzeniach chłodzących wykazywały dużą wrażliwość na
wywoływaną przez zarodniki korozję, a ponieważ z tym problemem borykał się każdy
ośrodek medyczny na powierzchni Drongara, wszystkie prześcigały się w zdobywaniu
części zapasowych. Kiedy pole było włączone, zarodniki nie przenikały pod kopułę, ale
często wyłączano jego wycinki, żeby mogły przelecieć lądujące czy startujące
wahadłowce i transportowce. Pod uwagę należało także brać miejscową florę i faunę,
która żyła na powierzchni planety, zanim jeszcze pierwszy raz włączono ochronne pole.
Na ogół w zamkniętych pomieszczeniach nie można było się cieszyć chłodnym,
czystym i suchym powietrzem.
Jeżeli nie liczyć niebiańskiego chłodu, właściciel kantyny mógł się pochwalić
także zdobytymi nieco wcześniej kilkoma innymi luksusami. Nikt nie wiedział, czy
zawdzięczał to przypadkowi, czy może staraniom nowego twi’lekańskiego
kwatermistrza, Narsa Dojaha. Jednym z takich luksusów był nowy zestaw do gry w
dejarika, w którego skład wchodził także generator holograficznych potworów. Z
niebywałej okazji korzystały dwie kobiety pielęgniarki, które grały przy innym stole.
Drugim luksusem była nowa autochłodziarka do napojów, ale największe wrażenie
wywierał rezolutny jednonogi android kelnerski płci żeńskiej typu TDL-501, któremu
Den od razu nadał imię Teedle. Kelnerka krzątała się po zatłoczonej sali, obracając się
zgrabnie na jedynym kółku i balansując wdzięcznie tacami pełnymi szklanek.
Michael Reaves, Steve Perry41
Znieruchomiała nagle obok stolika graczy w sabaka i postawiła cztery szklaneczki
przed Josem, Tolk, Klo i Denem.
- Jedna coruscańska chłodziarka, jeden blaster banthów, jedno alderaańskie piwo i
jedna johriańska whisky - oznajmiła zwięźle. - Razem siedemnaście kredytów, moi
drodzy.
Den machnął lekceważąco ręką.
- Dopisz do mojego rachunku - polecił beztrosko.
- Do czyjego rachunku, kochaniutki? - zapytała Teedle. - Twój dług jest większy
niż pułap, na którym unoszą się mieszkalne sztuczne planetoidy.
Każdemu zdaniu towarzyszył cichy trzask, podobny do odgłosu pękającego
pęcherza sennogumy do żucia.
Den odwrócił się powoli i spiorunował kelnerkę spojrzeniem.
- Wypraszam sobie - powiedział.
Teedle odgięła durastalowy kciuk i skinęła nim w stronę szynkwasu.
- Mohris twierdzi, że nie może cię dłużej kredytować - oznajmiła. - Albo spłacisz
dług, albo nie wypijesz tu ani kropli więcej.
Jos zorientował się, że z wyjątkiem I-Five, pozostali siedzący przy stoliku goście,
podobnie jak on, z trudem powstrzymują się od śmiechu. Odwrócił się do Teedle.
- Dopisz to do mojego rachunku - powiedział. - Płacę za niego dzisiaj wieczorem.
- Jak pan sobie życzy, kapitanie - odparła kelnerka i odjechała. Den odprowadził
ją kwaśnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Vondara.
- Dzięki - powiedział. - W tych czasach naprawdę trudno zaprogramować
współczucie.
Jos chciał coś odpowiedzieć, ale stwierdził, że I-5 nie odrywa spojrzenia od
oddalającej się Teedle. Pozostał, gracze w sabaka także zwrócili na to uwagę.
- Coś się stało, I-Five? - zaniepokoił się Klo Merii.
- Jest piękna - odparł z podziwem android.
Wszyscy osłupieli. Spojrzeli na niego, jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Jos
odstawił szklaneczką z coruscańską chłodziarką tak raptownie, że kilka kropli wylało
się na stos żetonów kredytowych.
- I-Five - zaczął. - Chcesz powiedzieć, że Teedle cię... pociąga?
Android spoglądał jeszcze jakiś czas za kelnerką, ale w pewnej chwili szybko się
odwrócił i spojrzał na swoje karty.
- Nie - odparł beztrosko. Uniósł głowę i Jos mógłby przysiąc, że na wiecznie
nieruchomej twarzy I-5 maluje się coś podobnego do szelmowskiego uśmiechu. - Ale
jakiś czas nie byliście tego pewni, prawda?
Pozostali wybuchnęli śmiechem. Jos także się roześmiał.
- Ach, ty pokryty chromowanymi płytkami podgrzewaczu wody - zaczął. -
Powinienem...
- Powinieneś się zamknąć i grać - dokończyła żartobliwie Tolk. Odwróciła głowę i
powiodła spojrzeniem po zasnutej dymem sali. - Gdzie się podział Karciany Rekin? -
zapytała.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 42
Innym nowym nabytkiem, który zaczął nieco wcześniej pracę w kantynie - Jos nie
potrafiłby powiedzieć, czy android naprawdę się na coś przydaje - był służący do
rozdawania kart podczas gry w sabaka automat typu RH7-D, zwany potocznie
Karcianym Rekinem. Android wyglądał jak mniejsza i mobilna wersja dużych
kasynowych automatów i obecnie wisiał pod sufitem dzięki repulsorom. Błyskawicznie
przetasował talię kart i położył ją na stole.
- Proszę przełożyć - polecił Josowi. Jego generowany przez elektroniczny
syntetyzator głos miał chrapliwe brzmienie.
Tłumiąc irytację, Vondar spełnił jego polecenie. Posługując się wypustkami
manipulatorów, Karciany Rekin szybko rozdał wszystkim po dwie karty.
- Wariant standardowy Bespina - oznajmił zwięźle. - Pierwsze rozdanie. Proszę
obstawiać, dżentelpanowie.
- Hej - zareagowała ostro urażona Tolk, piorunując go spojrzeniem. - Przetrzyj
fotoreceptor i spróbuj jeszcze raz, kolego.
- Bardzo panią przepraszam - odparł cierpko Rekin. - Proszę obstawiać,
dżentelistoty.
- Niewiele lepiej - burknęła Tolk, ale zerknęła na swoje karty.
Gracze rozmawiali o najnowszym członku zespołu chirurgów.
- Największy problem z nowym gościem widać już na pierwszy rzut oka -
stwierdził Den, wrzucając do miseczki żeton kredytowy. - Jest za młody, żeby bywać w
kantynie, więc chyba nieprędko zasiądzie z nami do sabaka.
- Wcale nie jest taki młody, na jakiego wygląda - zaoponowała Barrissa. - I
znalazł się daleko od domu. - Dorzuciła swój żeton do miski i dopiero wówczas
zauważyła, że Jos, Tolk, Den i Klo patrzą na nią i szczerzą zęby w niemym uśmiechu. -
O co chodzi? - zapytała.
- Co za wstyd! - odparł Den z udawaną surowością. - Nie wypada, żeby Jedi
stawała w obronie zwykłego śmiertelnika!
- Jestem wstrząśnięty - dodał Jos i uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok
rumieńca na jej policzkach. Doszedł do wniosku, że stanowi miły kontrast z tatuażem
na twarzy.
- Nie miałam na myśli... - zaczęła Barrissa, mierząc reportera urażonym
spojrzeniem. - Twoje myśli wpadły do rynsztoka, Dhur - burknęła. - Jak zawsze.
Reporter wzruszył ramionami.
- Trudno, żeby tak się nie działo, kiedy cała ta planeta jest rynsztokiem -
powiedział.
- Chodziło mi o to, że powinniśmy zrobić, co w naszej mocy, aby także brał udział
w naszych rozrywkach - ciągnęła padawanka. - Postarajmy się, żeby czuł się pośród nas
jak w domu.
- Naturalnie, masz rację - przyznał Equanin. - Okres dojrzewania, zwłaszcza w
przypadku istot ludzkich, zawsze trudno przeżyć bez niczyjego wsparcia.
- Ile właściwie ma lat? - zainteresował się I-Five. - Przyznaję, że ocena wieku nie
wchodzi w zakres mojego oprogramowania.
- Byłbyś okropnym androidem niańką - oznajmiła Tolk.
Michael Reaves, Steve Perry43
- Za co dziękuję swojemu twórcy z głębi elektronicznego serca - odciął się
android.
- Ma dziewiętnaście standardowych lat - stwierdził Klo Merit. - Powiedziano mi,
że jest kimś w rodzaju cudownego dziecka. Uzyskiwał najwyższe oceny na wszystkich
kursach i ukończył studia z najważniejszym wyróżnieniem. Odbył praktykę w...
- ...Wielkim Zoo - dokończył Jos. - Hej, większość z nas widziała Cudownego
Chłopca przy pracy. Jest naprawdę bardzo dobry.
- Mogę to potwierdzić - odezwała się Barrissa. - Pasuję.
- Proszę zamienić się kartami, moje damy - odezwał się nagle Karciany Rekin.
Wszyscy skierowali spojrzenia na unoszącego się pod sufitem androida.
- Słodka Sookie - jęknął Jos, kręcąc głową. - Ktokolwiek wepchnął go Narsowi,
oberwie za swoje.
Den rozejrzał się po sali.
- Może jednak nowe androidy zarobią na swoje utrzymanie - zauważył. - Więcej
tu dziś gości niż kiedykolwiek. Niektórych nigdy do tej pory nie widziałem.
Wskazał stojący w kącie sali stolik, przy którym prowadziły półgłosem ożywioną
rozmowę, trzy nieznajome osoby.
Klo Merit spojrzał w tamtą stronę, i zmarszczył brwi.
- Widywałem już istoty dwóch spośród tych ras, chociaż nie znam siedzących tam
osobników - powiedział. - Jeden jest Kubazem, a drugi Umbaraninem, nie wiem
jednak, jakiej rasy jest trzecia osoba. Nigdy nikogo takiego nie widziałem.
- To Falleenka - wyjaśnił Jos. - Istoty tej rasy nie narzucają nikomu swojego
towarzystwa. Jeżeli nie pozostają na usługach ważnych mętów na Coruscant, rzadko
widuje się je poza macierzystą planetą. Ciekawe, co ona tu robi.
- Tylko nie zbliżaj się do niej za bardzo - ostrzegła Tolk, szczerząc zęby w
przekornym uśmiechu.
Den wyglądał na zdezorientowanego.
- Ciała Falleenów wydzielają feromony - dodał Jos. - Czasami bardzo silne.
Oddziałują na istoty większości ras. Zazwyczaj objawami wydzielania są
chromatoforyczne zmiany w zabarwieniu tkanki. Powiada się, że te istoty potrafią
mieszać prekursory i wywierać wpływ na działanie układu hormonalnego.
- Dzięki - burknął Den. - Teraz wszystko jest jasne jak bagienne błoto.
- Potrafią wywierać wpływ na czyjeś uczucia dzięki zapachowi swojego potu -
wyjaśniła lorrdiańska pielęgniarka.
Den zamrugał.
- Przy tej pogodzie muszą być naprawdę charyzmatycznymi istotami - powiedział.
I-5 wrzucił żeton kredytowy do miseczki ze stawkami.
- Podbijam - oznajmił rzeczowo.
Jos spojrzał na swoje karty i zmarszczył brwi.
- Wydaje mi się, że blefujesz, blaszana istoto - stwierdził cierpko.
- A mnie się wydaje, że się pocisz, chuderlawy mężczyzno - odciął się android.
- Kto by się tu nie pocił? - burknął Vondar. - Sprawdzam.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 44
Kiedy gracze rozłożyli karty, Jos wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu.
Miał Dowódcę monet, Panią szabel i Wytrwałość klepek. Ułożył karty obok siebie w
wyświetlanym przez Karcianego Rekina interferencyjnym polu, żeby nie zmieniły
swoich wartości.
- Jeżeli mój moduł matematyczny nie uległ poważnemu uszkodzeniu - zaczął I-
Five - chyba moje karty są lepsze niż twoje.
Jos spojrzał na jego karty i otworzył usta ze zdumienia. Android miał Idiotę,
trójkę klepek i dwójkę szabel... układ Idioty, który liczył się wyżej niż wszystkie inne,
nawet czysty sabak.
- To niesprawiedliwe - jęknął ponuro, kiedy I-5 zgarniał wygraną. - Po co
androidowi kredyty?
- Czyżbym ci tego nie powiedział? - zapytał I-Five. - Zamierzam stąd odlecieć i
spotkać się z czarownikiem Tundów, żeby kupić od niego mózg i serce.
Jos nie odpowiedział. Odpowiedź automatu przypomniała mu o CT-914,
sklonowanym żołnierzu, którego życie uratował w operacyjnej sali... tylko po to, żeby
kilka dni później wyhodowany w kadzi żołnierz zginął podczas niespodziewanego
ataku sił zbrojnych separatystów, podobnie jak wszyscy inni koledzy z jego garnizonu.
To właśnie Dziewięć-jeden-cztery, a także I-5, chociaż w mniejszym stopniu,
uświadomili mu, że klony, a w pewnych okolicznościach także androidy i inne
obdarzone sztuczną inteligencją automaty, powinno się traktować jak istoty świadome,
którym przysługują takie same prawa jak żywym istotom.
Niby wiedział o tym od dawna, ale podświadomie nie przywiązywał do tego dużej
wagi. Co gorsza, właściwie się nie zastanawiał nad moralnymi konsekwencjami tego
faktu. Klony hodowano, żeby walczyły podczas wojny, a w ich oprogramowaniu nie
przewidziano innych pragnień. Sklonowani żołnierze nie bali się śmierci, a bitwa
dawała im poczucie zadowolenia i spełnienia. Zdolność odczuwania bólu miała im
tylko pozwalać na unikanie sytuacji, podczas których mogłyby zostać zabite albo ranne.
Dopóki Jos nie poznał Dziewięć-jeden-czwórki, także uważał, że klony nie są zdolne
do innych uczuć, podobnie jak nie zawierają przyjaźni czy to z innymi klonami, czy z
żywymi istotami. Zauważył jednak, że CT-914 traktuje wyhodowanego w tej samej
kadzi CT-915 jak rodzonego brata bliźniaka, a kiedy ten drugi zginął, pozostały przy
życiu klon pogrążył się w rozpaczy.
Także I-Five, dysponujący udoskonalonym modułem funkcji percepcyjnych i
zdezaktywowanymi tłumikami kreatywności, wielokrotnie imponował wszystkim
swoim „człowieczeństwem”. Z początku Vondar uważał, że jego świat stanął na
głowie, ale później zaczął odczuwać coś w rodzaju wdzięczności. Taka rozszerzona
definicja człowieczeństwa pozwalała mu - w sensie dosłownym i przenośnym - widzieć
w Tolk potencjalną towarzyszkę życia, mimo że lorrdiańska pielęgniarka nie była
Korelianką.
Od jakiegoś czasu był pewien, że ją kocha. Bez względu na konsekwencje
poślubienia istoty z innej planety, był gotów pójść za podszeptami serca. Ciągle się
jednak zastanawiał, co powie na to nowy dowódca, Erel Kersos.
Michael Reaves, Steve Perry45
Miał się tego dowiedzieć wcześniej, niż przypuszczał. Kiedy kasynowy android
potasował karty do następnego rozdania, do ich stolika podszedł bothański kapral.
- Panie kapitanie Vondar - powiedział. - Admirał Kersos prosi, żeby zechciał się
pan u niego zameldować. Proszę ze mną.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 46
R O Z D Z I A Ł
8
- Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah - powitał go przełożony. - Than donya sinyin.
- Sumteh Vondar Ohleyz... dohn donya - odpowiedział Jos z lekkim wahaniem.
Upłynęło sporo ponad dziesięć lat, odkąd ostatnio mówił w arcyjęzyku. W obecnych
czasach wszyscy korzystali z basica. Kiedy był chłopcem, posługiwał się
ceremonialnym językiem jedynie podczas Dni Oczyszczenia.
Wuj jego matki wyglądał na zmęczonego. Miał niedepilowane policzki, a jeden
guzik przedniej klapy munduru był rozpięty. Tym razem jego twarzy nie przesłaniała
chirurgiczna maska i Jos widział wyraźnie rodzinne podobieństwo w rysach. Jeszcze w
dzieciństwie, przeglądając z kuzynką rodzinne archiwa, natrafił na kilka połamanych
hologramów. Pośród strzaskanych wizerunków znalazł podobiznę młodego mężczyzny,
który zrezygnował z dziedzictwa i wyparł się rodziny, chociaż wiedział, że zostanie
przez mą wyklęty. Jos oglądał te resztki z fascynacją, jakby były otwartym na
przeszłość oknem. Dobrze zapamiętał rysy tamtego młodzieńca i obecnie rozpoznawał
je w twarzy stojącego za biurkiem starszego mężczyzny.
Wiedział, że - zgodnie ze wszystkimi honorowymi kodeksami - nie wolno mu w
ogóle się do niego odzywać. Nie powinien z nim rozmawiać o niczym, co by
wykraczało poza stosunki panujące w wojsku miedzy przełożonym a podwładnym.
Kuzyn Erel Kersos był nadal pariasem, bo hańba, jaką się kiedyś okrył, nie zacierała się
z upływem czasu, a nawet nie miała zaniknąć po jego śmierci. Zważywszy jednak, że
Jos był także związany z istotą płci żeńskiej z innej planety nie zamierał rezygnować z
tego związku, złamanie zakazu rozmowy z wyklętym krewniakiem nie wydawało mu
się poważnym wykroczeniem. A poza tym, w pobliżu nie było nikogo z ich rodzinnej
planety, kto mógłby być świadkiem tej rozmowy. W dodatku Jos bardzo chciałby
poznać powód, dla którego kuzyn Erel został wyklęty przez członków klanu... bądź co
bądź, jego krewniak posunął się do tego, że nawet poślubił osobę z innej planety.
Znajdowali się sami w gabinecie Vaetesa. Jos miałby ochotę zadać kuzynowi setki
pytań, ale najbardziej interesowała go odpowiedź na jedno. Niezdecydowany, czy
powinien się odezwać, przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy odbył rozmowę z ojcem
na temat istot z innych światów...
Michael Reaves, Steve Perry47
W ciągu pierwszych sześciu lat życia ani razu nie opuścił rodzinnej planety, a
obce istoty widywał rzadko i tylko z dużej odległości. Kiedy więc pod szkolną kopułą
poruszono temat przybyszów z innych planet, nie bardzo wiedział, co o tym sądzić.
Zagadnął o to jeszcze tego samego wieczoru, który ojciec spędzał w domu, zamiast jak
zwykle w klinice.
Musiał zebrać całą odwagę, zanim się na to zdecydował. Co prawda, ojciec nie
miał porywczego usposobienia i Jos nie wątpił, że tata go kocha, ale był dosyć wysoki i
kiedy nad nim stał, onieśmielał go swoim wzrostem. Potrafił także głośno mówić,
chociaż nigdy tego nie robił, ilekroć zwracał się do syna.
Z perspektywy czasu Jos uświadamiał sobie, że ojciec nie był gotów do tamtej
rozmowy. Kiedy opowiedział mu o dyskusji kolegów w szkole, tata oderwał się od
tego, co właśnie robił - o ile Jos dobrze pamiętał, przeglądał dysk z popołudniowymi
wiadomościami - i spojrzał na syna z niejakim zaskoczeniem.
- No cóż, chłopcze - zaczął niepewnie. - Jeżeli nie liczyć tego, że są istotami z
innych planet, różnica między nimi a nami to coś w rodzaju różnicy między blethyliną a
tarkaliną. Obie wyglądają podobnie, ale są różnej wielkości i barwy, W dodatku obcy
mają odmienny od naszego system wierzeń. Są... - urwał, jakby szukał odpowiedniego
określenia - ...nie tak czyści jak my. Mieszają rzeczy, których my nie mieszamy. To
dotyczy także tego, kogo... uhm, poślubiają.
- Aha. - Jos kiwnął głową. Wprawdzie nie rozumiał sensu usłyszanych słów, ale
niejasno sobie uświadamiał, że ojciec jest wyraźnie zakłopotany.
- Nie są złymi osobami - podjął po chwili starszy Vondar. - Są po prostu... inni niż
my.
- W czym, tatusiu? - zapytał Jos.
Jego tata zmarszczył brwi i jakiś czas się nie odzywał.
- Znasz smak słonoorzechowego masła na kromce chleba? - zapytał w końcu.
- Ta-a! - wykrzyknął Jos. Najlepsze było dopiero co sprowadzone z farmy, ze
świeżo rozłupanymi orzechami. Jeżeli się je rozsmarowało grubą warstwą, smakowało
jak nic na świecie.
- A lubisz niebieskoowocowy dżem? - zapytał tata.
- Ta-a. - Nie smakował równie bosko jak słonoorzechowe masło, ale i tak był
całkiem niezły.
- To dlaczego ci nie smakuje, kiedy na tej samej kromce chleba rozsmarujesz
mieszaninę słonoorzechowego masła i niebieskoowocowego dżemu? - zapytał ojciec.
- Hm - mruknął Jos. Tata miał rację. Oba smaki, każdy oddzielnie, były wspaniałe,
ale po zmieszaniu mogły przyprawić o mdłości piaskowego kota. Chłopiec zawsze
uważał, że to niesprawiedliwe.
- No cóż - zakończył ojciec. - Właśnie tak jest z ensterami i eskterami. Po prostu
nie łączy się jednych z drugimi.
- Ale, tatusiu, nie wszyscy są tacy sami - zaprotestował nieśmiało Jos. - To nie to
samo, co słonoorzechowe masło i niebieskoowocowy dżem. To nie...
Jego ojciec nie dał mu dokończyć zdania.
- Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy, Jos - uciął. - Na razie nie myśl o tym.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 48
Stojąc kilkadziesiąt lat później przed obliczem wyklętego kuzyna, Jos rozumiał o
wiele lepiej, co ojciec chciał wtedy powiedzieć. W jego rodzinnym domu nikt nie
widział w takim podejściu niczego niezwykłego, chociaż mieszkańcy innych planet
określali je mianem ksenofobii, rasizmu albo jeszcze gorzej. Jos bardzo długo był
przekonany, że nie mają racji. Istoty z innych planet nie rozumiały zawiłości
związanych z pojęciami „swoich” i „obcych” i wyciągały pochopne wnioski, kierując
się zwykłą ignorancją. Powinno się im współczuć, a nie bać się ich ani nimi gardzić.
Jos od dawna nie mówił arcyjęzykiem, nie obchodził Dni Oczyszczenia i uważał się za
galaktopolitę, a mimo to po ukończeniu studiów na Coruscant i praktyki na Alderaanie,
podczas której operował dziesiątki osobników innych ras, bariera oddzielająca istoty
jego rasy od wszystkich pozostałych była zakorzeniona w jego podświadomości tak
głęboko, że nawet nie uświadamiał sobie jej mocy.
Później jednak zakochał się w Tolk, lorrdiańskiej pielęgniarce, która nie tylko nie
pochodziła z jego planety, ale nawet z jego systemu. Wiedział, że ten fakt powinien
położyć kres jego marzeniom o jakimkolwiek trwałym związku. Używając słów wielu
starszych i niedołężnych istot, jakie operował, „upadł i nie mógł się podźwignąć”.
Najciekawsze jednak, że nie był pewien, czy mu na tym zależy.
- Proszę bardzo - odezwał się kuzyn admirał. Jego głos brzmiał stanowczo, jak
głos osoby nawykłej do wydawania rozkazów. - Pytaj.
Jos spojrzał prosto w jego oczy.
- Warto było? - zapytał.
Jego przełożony nie od razu odpowiedział. Chwilą patrzyli sobie w oczy i w
końcu starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął.
- Tak i nie - wyznał cicho. Westchnął i usiadł w fotelu Vaetesa. - Pierwszych
sześć cudownych lat byłem pewien, że tak.
Jos uniósł brew. Kuzyn zachęcił go gestem, żeby usiadł, i kapitan skorzystał z
zaproszenia.
- Sześć lat po naszym ślubie moja żona Feleema zginęła na Coruscant w
katastrofie kolei magnetycznej - ciągnął Kersos ponuro. - Podobnie jak czterystu innych
pasażerów. Miała szybką śmierć. Z powodu degradacji nadprzewodzącego kabla i
awarii systemu bezpieczeństwa pociąg wypadł z toru trakcyjnego i z prędkością trzystu
kilometrów na godzinę staranował rząd pustych budynków przemysłowych na półkuli
południowej. Katastrofy nie przeżył nikt z pasażerów.
- Bardzo współczuję - bąknął Vondar.
- Dziękuję. - Jego kuzyn kiwnął głową. - Od śmierci żony upłynęło ponad
pięćdziesiąt lat, ale nikt z rodziny nigdy mi tego nie powiedział. Tego ani niczego
innego.
Jos zachował milczenie, wstrząśnięty rozpaczą, jaką usłyszał w głosie krewnego.
- I tak wyglądała wówczas moja sytuacja - ciągnął Erel Kersos. - Byłem oddanym
służbie dla Republiki młodym porucznikiem. Straciłem żonę, ale nie mogłem odnowić
stosunków z rodziną ani z klanem. Nie mieliśmy dzieci i nie mogłem wrócić do domu,
więc postanowiłem poświęcić się bez reszty pracy i zrobić karierę w wojsku. -
Michael Reaves, Steve Perry49
Uśmiechnął się, ale z lekką goryczą. - Właśnie dzięki temu prawie czterdzieści lat
później awansowałem do stopnia admirała i trafiłem na Drongar.
- Mogłeś ich za to przeprosić - stwierdził Vondar.
- Musiałbym się wyprzeć zmarłej żony - sprzeciwił się admirał. - Nie mogłem się
na to zdobyć. Nie mógłbym także ścierpieć rodziny, która by tego ode mnie wymagała.
Kolejny raz zapadła cisza, podczas której tym razem Jos poczuł się nieswojo. W
końcu Kersos spojrzał prosto w jego oczy, czym speszył go jeszcze bardziej.
- Jos, musisz się nad tym zastanowić - odezwał się w końcu. - Bardzo poważnie
zastanowić.
Vondar zamrugał. Czyżby jego starszy krewniak też umiał czytać w myślach? Czy
nie mieli w bazie wystarczająco wielu empatów?
- Zanim poprosiłem o przydział na Drongar, poinformowano mnie, że służysz na
tej planecie - ciągnął admirał. - Dowiadywałem się, co tu robisz i jak sobie radzisz.
Domyślam się, dlaczego chciałeś ze mną porozmawiać. Wiem wszystko o tobie i o
lorrdiańskiej pielęgniarce.
Jos poczuł, że wzbiera w nim gniew. Kersos musiał to zauważyć, bo pokręcił
głową.
- Nie denerwuj się zanadto, synu - przestrzegł surowo. - Nie zamierzam ci mówić,
co powinieneś robić, a czego nie. Udostępniam ci tylko swoje doświadczenia. Kiedy
postanowiłem się ożenić z Feleemą, nie oglądałem się za siebie. Byłem młody i
odważny, a ona liczyła się dla mnie bardziej niż dezaprobata całej rodziny. Wydawało
mi się wtedy, że mając ją, nikogo więcej nie potrzebuję. Później, kiedy zginęła,
straciłem ją i nie miałem się do kogo zwrócić. - Urwał i chwilę się zastanawiał. -
Czasami rodzina jest ważniejsza, niż możesz to sobie wyobrażać - podjął w końcu. -
Zwłaszcza kiedy się ją ma, ale się dla niej nie istnieje. W życiu bywa rozmaicie, mój
chłopcze. Z różnych powodów ludzie się zmieniają... bywa, że się rozstają, a czasem
umierają. Kobieta, którą kochasz dziś, za dziesięć albo piętnaście lat może się zmienić
w kogoś, kogo nie będziesz mógł ścierpieć u swojego boku. Może także od ciebie
odejść. Nic na to nie poradzisz.
Jos kiwnął głową.
- Wiem - przyznał ponuro. - Powiedz mi jedno: gdybyś miał to zrobić jeszcze raz,
wiedząc to, co teraz, czy byś się na to zdecydował?
Jego kuzyn uśmiechnął się z przymusem.
- Nie jestem tobą - powiedział. - Moje błędy to moja sprawa, a twoje nie muszą
wyglądać tak samo.
- Niewiele mi pomogłeś - mruknął Vondar.
- Może i nie, ale powiedziałem ci wyłącznie prawdę. - Starszy mężczyzna
wzruszył ramionami. - Czasami wydaje mi się, że nie miałbym żadnych wątpliwości...
że postąpiłbym dokładnie tak samo. Sześć lat z Feleemą liczyło się dla mnie bardziej
niż sześćset lat na łonie rodziny. Kiedy indziej jednak się zastanawiam, jak to by było
gdybym widział, jak dorastają dzieci moich sióstr i braci... siostrzenice i siostrzeńcy,
których nigdy nie poznałem. Nie wiem nawet, czy w ogóle się urodzili. Nie mogłem
wrócić do domu ani nawet przylecieć na pogrzeb ojca. Moja matka nadal żyje... wiem
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 50
to, bo sprawdzam na bieżąco spisy ludności, ale ja dla niej dawno umarłem. Dokonałem
prostego wyboru... tyleż prostego, co nieodwracalnego, ale to nie było łatwe i mimo
upływu czasu nie stawało się łatwiejsze. Słyszałeś może stare powiedzenie, Jos: nigdy
nie jest łatwo ogolić Wookiego.
Vondar westchnął. Coś wspaniałego, pomyślał z goryczą. Właśnie to chciałem od
niego usłyszeć.
Michael Reaves, Steve Perry1 Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 2 WOJNY KLONÓW MEDSTAR II UZDROWICIELKA JEDI MICHAEL REAVES, STEVE PERRY Przekład ANDRZEJ SYRZYCKI
Michael Reaves, Steve Perry3 Tytuł oryginału MEDSTAR II. JEDI HEALER Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta BARBARA CYWIŃSKA MAGDALENA KWIATKOWSKA Ilustracja na okładce DAVE SEELEY Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM. Ali rights reserved. Used under authorization. Published originally under the title Medstar II. Jedi Healer by Ballantine Books Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 4 Mojemu synowi Alexandrowi: „Moc będzie z tobą - zawsze”. M. R. Dla Dianne S. P.
Michael Reaves, Steve Perry5 C H R O N O L O G I A W O J E N K L O N Ó W Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów. Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim poświęceniem i heroizmem po obu stronach. Miesiące po Ataku klonów 0 Bitwa o Geonosis 0 Oddział szturmowy Republiki 0 Pościg za hrabią Dooku 1 Projekt „Czarny Kosiarz” 1 Bitwa o Raxus Prime 1,5 Spisek na Aargau 2 Bitwa o Kamino 2 Durge kontra Boba Fett 2,5 Obrona Naboi 3 Wyprawa na Quilurę 6 Devaroniańska pułapka 6 Kryzys na Haruun Kal 6 Zabójstwo na Null 12 Zagrożenie ze strony biorobotów 15 Bitwa o Jabiimę 16 Ucieczka z Rattataka 24 Ofiary z Drongara 29 Atak na Azurę 30 Podbój Praesitlyna 31 Cytadela na Xagobah 33 Polowanie na Dartha Sidiousa 36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 6 R O Z D Z I A Ł 1 Mobilna Jednostka Chirurgiczna Siedem wyżyna Jasserak, kontynent Tanlassa, w pobliżu stepów Qarohanu, rok drugi po bitwie o Geonosis Nie mogła się długo zastanawiać. Nie miała dość miejsca, żeby pozwolić sobie na świadomą ocenę swoich akcji i reakcji. Nie było czasu na decydowanie o rodzaju i płynności ruchów. Jej umysł był zbyt wolny, żeby obronić ją w sytuacjach, od których zależała śmierć albo życie. Powinna zaufać odruchom mięśni i zerwać kontakt ze wszystkim, co mogło ją łączyć z przeszłością czy z przyszłością. Jeżeli chciała przeżyć tę bitwę, musiała bez reszty skupić uwagę na teraźniejszości. Nawet te myśli przeniknęły przez jej głowę w ciągu niespełna sekundy. Wirując jak baletnica i wymachując klingą świetlnego miecza, Barrissa Offee tkała przed sobą zasłonę świetlistej energii. Powstrzymywała blasterowe błyskawice, strzały, ostrza mieczy i nawet lecące ku niej skalne odłamki. Mimo to po odbiciu od jej klingi ani jeden nie kierował się znów ku napastnikom. To było bardzo ważne i stanowiło najtrudniejszy element bitwy. Barrissa nie mogła zabić żadnego przeciwnika. Mistrz Kenobi nie pozostawił co do tego cienia wątpliwości. Nie zgadzał się na odcinanie rąk, nóg czy głów, nie pozwalał na przebijanie ciał napastników. Ani Borokiian, ani Januulów. O wiele trudniej było walczyć w taki sposób, żeby tylko obezwładniać albo ranić, niż kaleczyć czy zabijać. Jednym słowem robić to, co się powinno. Barrissa walczyła. Stojący obok niej Anakin Skywalker także dawał dowody zręczności w posługiwaniu się świetlnym mieczem, chociaż jego technika walki pozostawiała nieco do życzenia. Rozpoczął szkolenie o wiele później niż większość padawanów Jedi, ale i tak radził sobie całkiem nieźle. Barrissa wyczuwała jednak dzięki Mocy, że młody Skywalker chciałby zrobić coś więcej. Miał ochotę wszystkich pozabijać. Panował nad odruchami, ale padawanka zauważyła, że przychodzi mu to z trudem. Niepokoiło ją
Michael Reaves, Steve Perry7 jeszcze jedno: kiedy tkał przed sobą sieć ochronnej energii, lekko się uśmiechał. Chyba sprawiało mu to stanowczo za dużą radość. Po jej lewej stronie walczył Mistrz Kenobi. Pomrukująca energetyczna klinga jego miecza także splatała rozsiewającą woń ozonu zasłonę rozproszonego światła. Kierowała blasterowe błyskawice ku powierzchni gruntu, nie przepuszczała nadlatujących strzał i druzgotała durastalowe ostrza niemal zbyt szybko, żeby oko mogło nadążyć za jej ruchami. Na twarzy mistrza malował się wyraz ponurej stanowczości. Poruszając się z niezwykłym, właściwym tylko sobie wdziękiem, mistrzyni Unduli broniła się tanecznymi ruchami i bez wysiłku odbijała na boki wszystkie strzały. Barrissa stała obok swojej nauczycielki, a lazurowa klinga jej broni poruszała się idealnie synchronicznie z bladozielonym ostrzem mistrzyni. Walcząc osobno, były dla napastników trudnymi przeciwniczkami, ale kiedy się zespoliły w Mocy, tworzyły jednostkę bojową o wiele silniejszą i szybszą, niż wynikałoby to z sumy indywidualnych umiejętności. Uzupełniały nawzajem swoje finty, parady i blokady tak idealnie, że dzicy mieszkańcy ansjoniańskich równin spoglądali na nie z niedowierzaniem, chociaż nie przestawali atakować. Barrissa była dobrze wyszkolona, ale w pierwszej chwili na widok rozwrzeszczanego tłumu ogarnęła ją fala trwogi. Napastników było zbyt wielu, a odpieranie ich ataku w taki sposób, żeby nikogo nie zabić, stawało się o wiele trudniejsze, niż gdyby miała wolną rękę. Wreszcie pozwoliła, żeby Moc przejęła kontrolę nad jej ruchami. Wyskakując w powietrze, parując ciosy i wymachując klingą broni, padawanka stwierdziła, że początkowa panika zniknęła bez śladu. Nigdy przedtem nie walczyła ramię w ramię w towarzystwie trojga Jedi i nigdy dotąd nie czuła tak silnego przepływu Mocy. Zjednoczyła się z Anakinem i Mistrzem Kenobim prawie tak samo bez reszty jak z mistrzynią Unduli. Wrażenie zespolenia było niewiarygodnie potężne i uderzało jej do głowy... odurzało ją, oszałamiało i napawało zaufaniem. Możemy dokonać tej sztuki, pomyślała. Zdołamy pokonać obie armie! Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe, ale przekonanie płynęło z serca, nie z umysłu. Byli niepokonani. Strącali śmierć z powietrza: niosące ogromną energię promienie cząstek, spiczaste jak igły groty strzał, klingi mieczy tak ostre, że można było ścinać nimi długie grzywy Ansjonian... Bitwa musiała się ciągnąć bardzo długo, co najmniej kilka godzin, ale gdy wreszcie dobiegła końca, Barrissa stwierdziła, że trwała najwyżej dziesięć minut. Grunt przed stopami Jedi zaścielały dziesiątki sztuk strzaskanej broni, a otaczający ich napastnicy wyglądali na oszołomionych umiejętnościami walki swoich przeciwników. No cóż, powinni się dziwić... Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie utarczki na Ansjonie. Doświadczała Mocy przedtem i potem wiele razy, ale nigdy nie czuła się przez nią taka... zniewolona. Nawet kiedy demonstrowali swojego „ducha” Alwarom - ona tańcem „kompasowym”, Anakin śpiewem, Mistrz Obi-Wan Kenobi opowiadaniem historii, a Mistrzyni Luminara wspomaganym przez Moc rzeźbieniem figur z wirujących tumanów piasku - Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 8 nie była taka ożywiona jak podczas bitwy, kiedy walczyła u boku pozostałych. Walka parami albo w większej grupie znaczyła o wiele, wiele więcej niż potyczka w samotności. Cóż, tamta bitwa należała do przeszłości. Nawet gdyby w ciągu lat spędzonych w Świątyni Jedi Barrissa nie nauczyła się niczego więcej, zapamiętała jedno: przeszłość można wspominać, ale nie ożywiać. Nie znajdowała się obecnie na Ansjonie, ale na planecie o nazwie Drongar, która wyglądała jak ogromna, przesycona wilgocią cieplarnia. Padawanka Jedi miała wykryć złodzieja, który kradł hodowane na powierzchni planety zbiory drogocennej boty. Wywiązała się z powierzonego zadania, ale jej mistrzyni nie powiedziała, jaki ma być następny etap edukacji. Kiedy zaczęła ją ogarniać frustracja, usłyszała świergot stacjonarnego komunikatora. Włączyła urządzenie i w parnym powietrzu przed nią roziskrzył się hologram jej mentorki. Komunikator był niewielki i chyba trochę uszkodzony, bo oprócz mrugania i zniekształceń obrazu, jakie zazwyczaj towarzyszyły przesyłaniu sygnału na odległość wielu parseków, jakiś element wzmacniacza mocy wydzielał woń przegrzanej izolacji... tak subtelną, że Barrissa nie była pewna, czy rzeczywiście ją wyczuwa, czy może tylko to sobie wyobraża. Zapach nie był nieprzyjemny i przypominał aromat prażonych orzechów klee-klee. Mistrzyni Onduli znajdowała się wiele lat świetlnych od niej, na Coruscant, ale jej wizerunek unosił się tak blisko, że Barrissa mogłaby go dotknąć. Trójwymiarowa podobizna była jednak niematerialna i padawanka czułaby się, jakby chciała dotknąć ducha. Westchnęła i uświadomiła sobie, że napięcie z wolna ustępuje. Przebywając na Drongarze, tęskniła za swoją nauczycielką. Hologram miał niewielką rozdzielczość i migotał, ale sam widok Mistrzyni Unduli wystarczał, żeby mogła skupić myśli. Bardzo tego potrzebowała. Głęboko przeżywała nie tylko nieco wcześniejsze przymusowe przeniesienie medycznej bazy jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe, w obawie przed zniszczeniem jej przez bojowe roboty separatystów, ale także śmierć Zana Yanta i każdy z regularnie przylatujących transportów rannych klonów. Bardzo potrzebowała spokoju i skupienia, jakie zawsze ogarniały ją na widok mentorki. Kiedy już się przywitały, Barrissa powiedziała: - Moje zadanie na Drongarze chyba zostało wykonane. Mistrzyni Unduli przechyliła głowę na bok. - Dlaczego tak uważasz? - zapytała. Młoda padawanka utkwiła spojrzenie w jej hologram, jakby nagle straciła całą pewność siebie. - No cóż... - zaczęła. - Przysłano mnie tu, żebym wykryła złodzieja zbiorów boty. Istoty odpowiedzialne za ten proceder, Hutt Filba i admirał Bleyd, już nie kradną, bo nie żyją. Wojskowi przysłali innego admirała, żeby objął dowództwo fregaty MedStara i rozmieszczonych na powierzchni Drongara jednostek chirurgicznych... Powinien się tu wkrótce zjawić, a zważywszy na wartość zbiorów boty, mogę się spodziewać, że wybrano osobę uczciwą.
Michael Reaves, Steve Perry9 - To była tylko część twojego zadania, padawanko - odparła Mistrzyni Unduli. - Nie zapominaj, że jesteś także uzdrowicielką, a na powierzchni planety wciąż jeszcze przebywają istoty, które potrzebują twojej pomocy. Barrissa zamrugała. - Tak, mistrzyni, ale... - zaczęła i urwała. Jej nauczycielka jakiś czas patrzyła na nią bez słowa. - Ale według ciebie to niewystarczający powód, żebyś tam nadal przebywała, prawda? - zapytała w końcu. - Szanuję twoją opinię, mistrzyni, ale chyba moja obecność na powierzchni Drongara nie robi wielkiej różnicy - wyjaśniła Barrissa. - coś jak przenoszenie piasku z plaży po jednym ziarnku. Bez trudu mógłby mnie zastąpić każdy kompetentny lekarz. - A więc uważasz, że twoje talenty mogą być lepiej wykorzystane gdzie indziej - powiedziała jej nauczycielka tonem sugerującym, że to nie miało być pytanie. - Tak, moja mistrzyni - przyznała padawanka. - Naprawdę tak uważam. Luminara Unduli się uśmiechnęła. Mimo migotania obrazu jej uczennica zauważyła, że mistrzyni Jedi mruga jaskrawoniebieskimi oczami. - To oczywiste - stwierdziła w końcu. - Jesteś młoda i pragniesz świecić przykładem, ale to pragnienie zaślepia cię na wszystko, co cię otacza, a co nadal wymaga twojej troski. Wyczuwam jednak, moja niecierpliwa padawanko, że twoje szkolenie na Drongarze nie dobiegło jeszcze końca. Wciąż możesz się tam wiele nauczyć. Czasami uzdrowienia wymagają nie tylko ciała, ale także dusze. Skontaktuję się z tobą, kiedy uznam, że nadszedł czas opuszczenia tej planety. Holograficzny wizerunek Mistrzyni Unduli rozpłynął się i zniknął. Barrissa, siedząc na pryczy, starała się opanować i uspokoić, ale przychodziło jej to z trudem. Nie bardzo wiedziała, jaki cel chce osiągnąć jej mistrzyni, pozostawiając ją w dalszym ciągu na powierzchni Drongara. Padawanka Offee była wprawdzie uzdrowicielką i ocaliła życie kilku istot, ale mogła wykorzystywać swoje umiejętności w każdym innym miejscu. Na powierzchni tej urodzajnej planety nie działo się nic, co pomogłoby jej stać się pełnowartościowym rycerzem Jedi. Jej nauczycielka powinna się raczej rozejrzeć za jakimś miejscem, gdzie mogłaby ją poddać próbie, która rzuciłaby wyzwanie wszystkim umiejętnościom padawanki, a nie tylko talentowi uzdrowicielki. Tymczasem mistrzyni Jedi postanowiła zostawić ją na powierzchni przesiąkniętej wilgocią błotnistej planety, na której toczono walki , w dziwnie przestarzały sposób... wyłącznie na powierzchni, na której obie armie starały się uważać, żeby nie uszkodzić drogocennych roślin bota, pleniących się tu gęściej i bujniej niż gdziekolwiek w znanej części galaktyki. Bota, cudowna adaptogenna roślina, z której możną było sporządzać kilka zdumiewająco skutecznych leków, była tak bardzo wrażliwa, że sadzonki na całym polu mogła zniszczyć nawet umiarkowanie silna fala udarowa zbyt bliskiej eksplozji. Delikatną roślinę mogło uszkodzić nawet bliskie wyładowanie atmosferyczne, a takie zdarzały się bardzo często, jako że planeta była dość młoda i wciąż jeszcze miała kapryśny klimat. Unicestwienia zbiorów boty nie chciały ani Konfederacja, ani Republika, więc i jedna, i druga stosowały podczas tej wojny wyłącznie niewiarygodnie prymitywne Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 10 rodzaje broni. Bitewne roboty walczyły z żołnierzami klonami przeważnie na odległość strzału z blastera, w nielicznych grupach i bez wsparcia artylerii czy potężnych dział jonowych. Uprawy, o panowanie nad którymi walczyły obie strony, były warte swojej masy w drogocennych klejnotach, toteż nikt nie chciał ryzykować uszkodzenia ani tym bardziej spopielenia cennych zbiorów, o co było nietrudno, bo mimo bagnistego terenu środowisko zawierało dużo tlenu. Wprawdzie od czasu do czasu obie strony stosowały cięższą broń, jak na przykład podczas przypuszczonego przez separatystów nieco wcześniejszego ataku, który zmusił Republikę do przeniesienia bazy, ale ze względu na konieczność delikatnego obchodzenia się z botą najczęściej używano piechoty, która walczyła, okupując krwią każdy centymetr zdobywanego gruntu. Nie pierwszy raz Barrissa się dziwiła, jakim cudem tutejsza roślina może być tak wrażliwa, a zarazem tak długo zajmować ekologiczną niszę na powierzchni planety nawiedzanej przez tak liczne i gwałtowne burze. Teraz podobne rozważania nie miały jednak znaczenia. Liczyło się tylko jedno: chociaż złodzieje boty nie żyją, mistrzyni Unduli kazała jej pozostać na powierzchni Drongara. Dlaczego? Co chciała przez to osiągnąć? Barrissa pokręciła głową, żeby pozbyć się natrętnych myśli. Jasności umysłu nie osiągało się dzięki intensywnym rozmyślaniom... prawdą było coś wręcz przeciwnego. Musiała oczyścić umysł, żeby jak zawsze, ilekroć nawiązywała z nią kontakt, Moc zapewniła jej spokój i pogodę ducha. Zdarzały się dni, kiedy przychodziło jej to z wielkim trudem.
Michael Reaves, Steve Perry11 R O Z D Z I A Ł 2 Jos Vondar leżał na pryczy i piorunował spojrzeniem młodego mężczyznę w mundurze porucznika, który stanął w progu jego kabiny. Gość wyglądał jak smarkacz, jakby dopiero co skończył czternaście standardowych lat. - O co chodzi? - burknął oschle Jos. - Pan kapitan Vondar? - zapytał młody mężczyzna. - Nazywam się Kornell Divini. - Miło, że wpadłeś - odparł Vondar. - Może jeszcze zechcesz powiedzieć, dlaczego nie zamknąłeś drzwi i pozwalasz, żeby do mojego skromnego mieszkania wpadało nieznośne ciepło? Młodzieniec wyglądał na trochę speszonego. - Dostałem tu przydział, panie kapitanie - odezwał się w końcu. - Nie potrzebuję nikogo, kto by mi sprzątał - odparł Jos. Młodzieniec nieoczekiwanie wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. - Rzeczywiście, panie kapitanie, nic na to nie wskazuje - powiedział. - Zważywszy na porządek, jaki panuje w pańskiej kabinie. Jos nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Musiał przyznać, że ostatnio trochę o to nie dbał. Powiódł spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu. Na oparciu formokrzesła wisiały dwie ostatnie zmiany jego ubrania, chłodziarka napojów była w tak opłakanym stanie, że nad skorzystaniem z niej zastanowiłby się dwa razy nawet zatwardziały pijak, a porosty pieniły się na ścianach warstwą grubą jak mech na pniach drzew Kashyyyka. Jos musiał szczerze przyznać, że w tak brudnym i zagraconym chlewie jak jego kabina nie chciało żyć nawet bagienne prosię. Z nich dwóch zawsze Zan był sympatyczniejszy. Nigdy by nie pozwolił, żeby ktoś doprowadził jego kwaterą do takiego stanu. Jos prawie słyszał głos Zabraka: „Posłuchaj, Vondar, widywałem bardziej schludnie utrzymane składnice odpadków. Co chcesz przez to osiągnąć, przetestować sprawność swojego systemu immunologicznego?” Zana jednak nie było. Zan zginął. Młodzieniec znów zaczął coś mówić i Jos ocknął się z zadumy. - ...przydzielony do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem jako chirurg, panie kapitanie. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 12 Jos usiadł na pryczy i przyjrzał się chłopcu. Chyba się przesłyszał. Ten... ten dzieciak miałby być lekarzem? Wykluczone. Na jego twarzy musiało się odmalować niedowierzanie, bo chłopak dokończył trochę bardziej formalnym tonem: - Ukończyłem Akademię Medyczną na Coruscant, panie kapitanie. Dwa lata temu, potem rok praktyki i rok służby w Wielkim Zoo. Vondar lekko się uśmiechnął. Wielkie Zoo było nieformalną nazwą usytuowanej na Alderaanie i przeznaczonej dla istot większości ras galaktyki placówki medycznej, w której i on odbywał praktykę. Placówka chlubiła się nie mniej niż siedemdziesięcioma trzema środowiskami i salami operacyjnymi. Dysponowała protokołami leczenia inteligentnych istot prawie wszystkich ras, których tkanki były oparte na związkach węgla, a także większości, których organizmy składały się ze związków krzemu czy halogenu. Jeżeli jakaś poszkodowana istota żyła i była chociaż trochę przytomna, można się było spodziewać, że wcześniej czy później zobaczy się ją w Wielkim Zoo. Jos spojrzał na młodzieńca nieco łaskawiej. Prawdopodobnie to Korelianin jak on albo ktoś pokrewny. Divini miał jasnoblond włosy, a jego policzki wyglądały, jakby jeszcze nie zaznały depilacyjnej pianki. - Powinieneś mieć trzyletnie doświadczenie, zanim cię powołali - odezwał się w końcu. - Tak jest, panie kapitanie - odparł Divini. - Wygląda na to, że brakowało im lekarzy do pracy w warunkach polowych. Z twarzy Vondara zniknął ostatni cień uśmiechu. Zan nie żył zaledwie od tygodnia, a ten dzieciak wyobraża sobie, że może go zastąpić? Republika musiała się znajdować naprawdę w rozpaczliwym położeniu, skoro wyrywała niemowlęta z kołysek, żeby powoływać je do służby w wojsku. A poza tym... nikt nie potrafiłby zastąpić Zana. Nikt. - Proszę posłuchać, poruczniku - zaczął Jos. - Nazywasz się Divini, prawda? - Uli. Vondar zamrugał. - Słucham? - zapytał. - Wszyscy nazywają mnie Uli, panie kapitanie - wyjaśnił młodzieniec. - Pochodzę z Tatooine, z okolic Morza Wydm. To skrót od Uli-ah, co oznacza „Dziecię Ludzi Piasku”. Jeżeli chce pan się dowiedzieć, jak zdobyłem ten przydomek... - Panie poruczniku Divini, nie zamierzam kwestionować mądrości Republiki i nie sądzę, żeby ktokolwiek mógłby podawać ją w wątpliwość - przerwał Jos. - Więc tylko witam cię na tej wojnie. Widziałeś się już z dowódcą naszej placówki? - Z pułkownikiem Vaetesem? - upewnił się Uli. - Tak jest, panie kapitanie. To on mnie tu skierował. Jos westchnął. - No cóż, w takim razie chyba powinienem znaleźć dla ciebie jakąś kwaterę - powiedział, wstając z pryczy. Młody Divini wyglądał na speszonego.
Michael Reaves, Steve Perry13 - Pan pułkownik powiedział, że mam zamieszkać z panem, panie kapitanie - odezwał się w końcu. - Przestań zwracać się do mnie tak oficjalnie - burknął Vondar. - Nie jestem twoim ojcem, chociaż ostatnio czuję się bardzo staro. Możesz mówić mi po imieniu... To jak, Vaetes powiedział, żebyś zamieszkał ze mną? - Tak jest, panie kapitanie... uhm, to znaczy tak, Jos - odparł Uli. Korelianin zacisnął zęby. - Zaczekaj tu na mnie - rozkazał. - Oczywiście. Pułkownik Vaetes siedział za biurkiem, kiedy Jos wkroczył do jego gabinetu, nie pozwolił mu jednak dojść do słowa. - Zgadza się, skierowałem chłopaka do twojej kwatery - powiedział. - Dostał tu przydział jako chirurg ogólny, a ja nie zamierzam dopuścić, żeby konstrukcyjne roboty rzucały wszystko i stawiały nową kabinę, skoro masz w swojej wolną pryczę. - Uniósł rękę, żeby powstrzymać ewentualny sprzeciw podwładnego. - To nie kółko dyskusyjne, kapitanie, ale armia. Jesteś w tej jednostce głównym chirurgiem, więc pomożesz mu się zadomowić i zapoznasz go ze wszystkimi regułami. Nie musi ci się to podobać, ale masz to zrobić. Możesz odejść. Jos wpatrywał się jakiś czas w twarz zwierzchnika. - Co z tobą, D’Arc? Ktoś rozpłatał ci głową i wpakował do środka standardowy wojskowy mózg czy co? - zapytał w końcu. - Zachowujesz się jak bohater tandetnego holowideogramu. Wiesz w ogóle, co się dzieje poza twoim gabinetem? Jeszcze nie skończyliśmy się przenosić, funkcjonuje tylko jeden zbiornik bacta, a podczas przeprowadzki straciliśmy cały pojemnik preparatu do zamrażania. Nieprzyjaciołom nikt nie powiedział, że mamy tu problemy, więc nadal grzeją do naszych chłopców, a my musimy ich jakoś łatać. Po prostu nie mam czasu niańczyć nieopierzonego żółtodzioba! Vaetes spojrzał na niego spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie. - Czujesz się lepiej? - zapytał. - To dobrze. Wyjście jest za twoimi plecami. Po prostu odwróć się i przejdź te kilka kroków, aby zadziałał odpowiedni sensor. I pospiesz się, bo... - Słyszę, słyszę - dokończył z niesmakiem Vondar. Nadlatywały co najmniej dwa medyczne lądowniki z rannymi. - Ale jeszcze z tym nie skończyłem, D’Arc. - Hej, wiesz przecież, że możesz do mnie wpaść w każdej chwili - zapewnił dowódca. - Moje drzwi są zawsze otwarte... z wyjątkiem okresów, kiedy są zamknięte. A przy okazji, nie zapomnij ich zamknąć, kiedy będziesz wychodził. Jos wyszedł z gabinetu pułkownika i odetchnął wilgotnym i parnym popołudniowym drongariańskim powietrzem. Właśnie tego mi było potrzeba, pomyślał ponuro. Smarkacza bardziej naiwnego niż świeżo wyhodowany klon. Dzieciak mógł sobie wyobrażać, że jest gotów do pracy w warunkach polowych, ale w opinii Josa było to bardzo mało prawdopodobne. Wprawdzie w każdym wielkim ośrodku medycznym mogły się trafiać trudne przypadki, ale nieraz widywał, jak chirurdzy z wieloletnim doświadczeniem na widok Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 14 ciężko rannych wybiegali pospiesznie z operacyjnej sali, żeby nie zwymiotować do aseptycznej maski. Nazywali to operowaniem mimn’yeta, od wątpliwego pochodzenia mięsnych posiłków, jakie cieszyły się popularnością pośród krwiożerczych gadopodobnych istot z Baraba Jeden. Powiedzenie doskonale ilustrowało pospieszne tempo łataniny, jakie musieli zachować, żeby utrzymać pacjentów przy życiu. Trzeba było jak najszybciej powstrzymać krwawienie i nałożyć łatę albo piankę z synciała, żeby móc zająć się kimś następnym. Brakowało czasu na luksusy w rodzaju regeneracji czy stymulacji. Nikomu nie przeszkadzało, gdy któryś ranny opuszczał ośrodek z sinym znamieniem na twarzy albo błyszczącą blizną. Liczyło się tylko to, czy on albo ona może nadal strzelać. Czasami Jos, mając ręce ubabrane krwią, zajmował się rannymi dwadzieścia standardowych godzin z rzędu, i to bez chwili wytchnienia między kolejnymi pacjentami. To było prymitywne, barbarzyńskie i brutalne. Tak właśnie wyglądała ta wojna. I tak wyglądało sterylne piekło, do którego Vaetes wpuścił dzieciaka, niewyglądającego na tyle poważnie, żeby pilotować lądowy śmigasz. Jos pokręcił głową. Porucznika Kornella „Uliego” Diviniego czekał niedługo lodowaty prysznic. Jos nie chciał być w jego skórze, kiedy to nastąpi. Z drugiej strony, istniał jeden plus w tej całej sytuacji: prawdopodobnie Tolk polubi tego chłopaka. Na myśl o tym się uśmiechnął. Jego związek z lorrdiańską pielęgniarką był jedną z niewielu dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mu się podczas tej wojny. Jos uważał nawet, że jedyną. Den Dhur miał do wykonania pewne zadanie. Miało niewiele wspólnego z samą wojną między Konfederacją a Republiką. Był wprawdzie niezależnym korespondentem wojennym, ale istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że spłodzi na jej temat jakikolwiek artykuł. Nie, jego zadanie polegało na udzieleniu pomocy przyjacielowi... komuś, kogo poznał podczas pobytu w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem i uważał za pokrewną duszę. Nikt, kto od dawna znał upartego Sullustanina, z pewnością by nie uwierzył, że może się on zaprzyjaźnić z jakąkolwiek żywą istotą. Nie musiałby zresztą zmieniać opinii, bo Den nie zaszczycił przyjaźnią żywej istoty... to znaczy, żywej w tradycyjnym sensie. Co sprawiało, że zadanie Dena stawało się jeszcze trudniejsze. Reporter siedział ze swoim kumplem w kantynie bazy i popijał szalenie mocną mieszaninę wywaru z przyprawy, sullustańskiego dżinu i Ducha Starego Janksa, zwaną sonicznym śrubokrętem. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego trunek ochrzczono tak, a nie inaczej, ale po wypiciu pierwszych dwóch porcji nikt się nie zastanawiał nad tym problemem. Jak zawsze, towarzysz Dhura niczego nie pił. Nie było w tym nic dziwnego, skoro nie miał ust ani gardła, a swego czasu przekonał Dena, że wlewanie alkoholu w otwór jego wokabulatora nie byłoby najlepszym pomysłem. Den zwrócił ogromne załzawione oczy na I-5YQ. Android miał irytującą skłonność, spotęgowaną dzięki spolaryzowanym soczewkom Sullusianina: bywało, że
Michael Reaves, Steve Perry15 rozszczepiał się na dziesiątki wizerunków. Poza tym wszystko wyglądało stosunkowo normalnie. - Musimy cię upić - odezwał się Den, spoglądając na androida. - Dlaczego uważasz to za konieczne? - zapytał I-5YQ. - Bo-o to niesprawiedliwe - odparł nieco bełkotliwie Sullustanin. - Wszyskim kurzy się z g-ów... - Zauważyłem, że z każdą chwilą coraz bardziej - przyznał android. - Wszys-kim z wyją-kiem ciebie - stwierdził reporter. - To nie-obrze. Musi-y coś z tym zrobić. - Przyjmijmy na chwilę, że istotnie miałbym ochotę się odurzyć alkoholem - odparł I-Five. - Dostrzegam jednak kilka problemów, z którymi trzeba byłoby się uporać. Jednym z nich, dosyć istotnym, jest to, że nie mam przemiany materii i w związku z tym nie potrafię przetwarzać etanolu. - Racja, racja. - Den pokiwał głową. - Musi-y ja-oś rozwiązać ten problem. Ale nie martw się, na pewno coś wy-yślę. - W takim stanie trudno byłoby ci przypomnieć sobie własne nazwisko - zauważył I-5YQ. - Nie obraź się, ale w tej chwili nie powierzyłbym ci nawet naprawy okablowania robota myszy. Może później, kiedy... Sullustanin zakołysał zwisającymi z policzków fałdami skóry. - Mam! - wykrzyknął, wyraźnie podniecony. - To doskonałe rozz-wiązanie! - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał z rezerwą android. Den dopił resztę trunku, ale musiał się przytrzymać krawędzi stolika i zaczekać, aż cała kantyna, która w niewytłumaczalny sposób wystrzeliła w nadprzestrzeń, znów się ustatkuje. - Ograniczymy moc wy-ściową twojego rrr-dzenia - zaczął Den. -Zak-ócimy odrobinę sygna-y z sensorów i poluzujemy co nieco obwody logiczne. - Bardzo mi przykro - sprzeciwił się android. - Mam wielokrotne redundancyjne zabezpieczenia. Obwody są połączone na stałe, co oznacza, że nie mogę przy nich grzebać, podobnie jak ty nie mógłbyś przestać oddychać. Den popatrzył groźnie na pusty kufel. - Niech to zarr-aza - mruknął do siebie, ale po chwili znów się rozpromienił. - Do- obrze, a co byś powiedział, gdy-byśmy bezpośre-nio prze-ączyli twoje obwody? Naturalnie, tylko na pewien czas... To mog-oby się udać, nie u-ażasz? - Może, gdyby pomogły ci w tym inżynierskie pikoandroidy - przyznał I-Five. - Kłopot w tym, że spotyka się je wyłącznie w salonach naprawczych firmy Cybot Galactica albo w ośrodkach ich autoryzowanych przedstawicieli. Obawiam się, że najbliższy znajduje się dwadzieścia parseków od nas. Den czknął i wzruszył ramionami. - No cóż, jess-tem pe-ien, że tak czy owak coś wy-yślimy- obiecał. - Nie martw się, Den Dhur nigdy się nie poddaje. Zajmę się tym, kolego. Z głuchym stukiem opuścił głowę na blat stołu i chwilę potem donośnie zachrapał. I-5 spojrzał na nieprzytomnego reportera i westchnął. - Coś w tym wszystkim wydaje mi się bardzo znajome - mruknął do siebie. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 16 R O Z D Z I A Ł 3 Gdyby Jos miał jakikolwiek wybór, zapoznałby dzieciaka z pracą w łagodniejszy sposób, sala operacyjna była jednak pełna ciężko rannych żołnierzy klonów, a kiedy się tam znaleźli, warkot medycznych ładowników transportujących nowe ofiary brzmiał równie monotonnie jak pomruk wymiennika ciepła. Potrzebny był każdy, kto umiał się posługiwać wibroskalpelem. Natychmiast. Jos nie mógł nawet obserwować, jak chłopak sobie radzi, bo miał ręce zanurzone po łokcie w pełnej odłamków szrapnela klatce piersiowej jakiegoś klona. Pozostający na usługach hrabiego Dooku naukowcy opracowali nową bombę odłamkową, zwaną opielaczem... inteligentny ładunek wybuchowy, który po wystrzeleniu zataczał łuk nad obronną siecią wojsk Republiki i opadał w sam środek oddziału. Eksplodował na wysokości piersi żołnierzy i rozrzucał wokoło niewielkie, inteligentne i ostre jak brzytwa durastalowe strzałki. Działanie opielacza powodowało śmierć wszystkich miękkich celów, które znajdowały się w promieniu dwustu metrów od miejsca eksplozji. Śmierć tym straszniejszą, że pancerze żołnierzy klonów nie potrafiły jej zapobiec. Jos uważał, że ktokolwiek je zaprojektował i wyprodukował, powinien zostać za to pociągnięty do odpowiedzialności. Pod względem projektowania i rzeźbienia miękkiej tkanki Kaminoanie byli geniuszami, ale o ile się orientował, pancerze klonów były praktycznie bezużyteczne. Biorący udział w walkach niesklonowani żołnierze nazwali je wiadrami. Określenie było jak najbardziej uzasadnione. Już chciał poprosić, żeby zwiększono trochę natężenie pola presyjnego. ale uprzedziła go Tolk. - Pole plus sześć - rozkazała androidowi typu 2-1B, który obsługiwał urządzenie. Tolk le Trene była Lorrdianką, a istoty z jej planety wykazywały niesamowitą zdolność rozpoznawania minimalnych zmian wyrazu twarzy czy gestów, a także wyczuwania emocji istot większości ras galaktyki w takim stopniu, że zakrawało to na telepatię. Tolk cieszyła się opinią najlepszej pielęgniarki bazy. Co więcej, była istotą urodziwą i wrażliwą, a także cieszyła się sympatią Josa Vondara, mimo że urodziła się na innej planecie. Nie pochodziła z jego ojczystego klanu, więc ich związek nie miał żadnej przyszłości. Vondarowie byli ensterami, a więc jego przyszła żona nie mogła
Michael Reaves, Steve Perry17 być eksterem. Musiała pochodzić z jednej z planet jego systemu, najlepiej z ojczyzny. Nie uznawano żadnych wyjątków od tej reguły. Dopuszczano wyłącznie tymczasowe związki z istotami z innych planet. Przymykano na nie oko, jako że młodzi musieli się wyszumieć, ale nie wolno było sprowadzać do domu narzeczonej z innej planety, żeby przedstawić ją krewnym, chyba że ktoś chciał się wyrzec własnego klanu i narazić na trwały bojkot towarzyski. Należało się liczyć także z niesławą, jaką taki postępek sprowadziłby na pozostałych członków rodziny: „Poślubił istotę z innej planety! Możesz to sobie wyobrazić? Jego rodzice o mało nie umarli ze wstydu”. Jos spojrzał na Diviniego, a później przeniósł spojrzenie na Tolk. Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego. - Uli radzi sobie całkiem nieźle - powiedziała. - Androidy sanitariusze właśnie wywieźli jego pierwszego pacjenta, i to bynajmniej nie do kostnicy. To uroczy dzieciak. Vondar pokręcił głową. - Ta-a, uroczy - mruknął do siebie. Zaryzykował i powiódł spojrzeniem po sali operacyjnej. Do pełnego zatrudnienia wciąż jeszcze brakowało jednostce dwóch lekarzy i trzech chirurgicznych androidów. Tego dnia mogło ich to sporo kosztować... Zanim dokończył myśl, zobaczył zamaskowanego, ubranego w kitel chirurga, który zajął miejsce przy jednym z wolnych stołów. Kiedy włączyło się sterylne pole, nieznajomy zaprosił gestem androidów sanitariuszy, żeby przynieśli następnego rannego klona. - Nie mam pojęcia, kto to - powiedziała Tolk, zanim Jos zdążył ją o to zapytać. Po wielu miesiącach spędzonych na powierzchni tropikalnej planety, lekarze pełniący dyżury w sali operacyjnej rozpoznawali się nawzajem, nawet mimo masek ochronnych. Oznaczało to, że nowy chirurg jest kimś obcym, co z kolei nasuwało pytanie, dlaczego nikt nie powiedział jemu, kapitanowi Vondarowi i głównemu chirurgowi, że do jednostki przydzielono nową osobę. Nagle u jego pacjenta otworzyła się nowa rana. Trysnęła z niej fontanna krwi i Jos musiał martwić się czymś całkiem innym. Dziewięciu pacjentów później dostał mu się łatwy przypadek... rozszarpane płuco, które posklejał w ciągu zaledwie kilku minut. Kiedy Tolk zaczęła zszywać ranę, Vondar mógł się rozejrzeć po operacyjnej sali. Nie zobaczył żadnego rannego przygotowanego do następnej operacji. Tempo pojawiania się nowych przypadków w końcu osłabło. Spojrzał na androida odpowiedzialnego za selekcję rannych do transportu w zależności od stanu zdrowia - obowiązek ten pełnił I-5YQ - i zauważył, że android uniósł pięć palców na znak, że za tyle minut będą mieli przygotowanego następnego pacjenta. Jos ściągnął sterylne rękawiczki z cienkoskóry i wdzięczny losowi za chwilową przerwę, włożył następną parę. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 18 - Przydałby mi się tu ktoś do pomocy - odezwał się nagle nowy chirurg. - Naturalnie, jeżeli nie masz w tej chwili nic innego do roboty. Głos nowego miał głębokie brzmienie, sugerujące, że jego właściciel jest starszy, niż bywało zazwyczaj w sali operacyjnej, gdzie większość lekarzy i chirurgów miała od dwudziestu do dwudziestu pięciu standardowych lat. Jos przesunął trzy stoły, przecisnął się za plecami Leemotha, operującego dezertera z armii separatystów, Aqualishanina Quarana, i spojrzał na pacjenta, którego życie ratował obcy chirurg. - Transplantacja płuco-serca? - zapytał. - Ta-a - mruknął nieznajomy. - Dostał impuls soniczny, co rozwaliło jego mięsień sercowy. Popękały też pęcherzyki płucne. Jos spojrzał na nowe organy, sprowadzone nieco wcześniej z banku klonów. Rozpuszczalne klamry spinające arterie i żyły były niewiarygodnie archaiczne. Jos nie widział takich od czasu studiów w akademii medycznej. Ten gość musiał więc być jeszcze starszy... W poszukiwaniu lekarzy wojskowi Republiki musieli naprawdę sięgać na dno rezerw. Najpierw dzieciak, a teraz jakiś dziadek, pomyślał ponuro. Ciekawe, kto będzie następny, student medycyny? - Chcesz wykonać zespolenie nerwów w sposób dystalny? - zapytał nieznajomy. - Jasne. Jos zmienił rękawiczki, wziął podawany przez pielęgniarkę adaptopresor i rozpoczął mikrozszywanie. - Dzięki odparł starszy chirurg. - Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah, doktorze. Jos nie byłby bardziej zdumiony, gdyby mężczyzna go spoliczkował. Tak brzmiało pozdrowienie członków jego klanu! Nieznajomy nie tylko pochodził z jego ojczyzny, z Korelii, ale był także krewniakiem ze strony matki. Coś niesamowitego! - Zapomniałeś o dobrych manierach, synu? - Hm, przepraszam - zreflektował się Jos. - Sumteh Vondar Ohleyz. Nazywam się, uhm... Jos Vondar. - Wiem, kim jesteś, synu - odparł nieznajomy. - A ja nazywam się Erel Kersos... admirał Kersos, i jestem twoim nowym dowódcą. Jos znów poczuł się, jakby ktoś go spoliczkował. Erel Kersos był wujem jego matki. Nigdy przedtem się nie spotkali, ale Jos słyszał o nim to i owo. Erel odleciał z Korelii jako młody mężczyzna i już nigdy nie wrócił. Nie wrócił, bo poślubił... Jos starał się nie dać poznać po sobie, jak bardzo jest wstrząśnięty. To było coś zdumiewającego, niewiarygodnego. Istniało tyle mobilnych jednostek chirurgicznych rozsianych po powierzchniach planet całej galaktyki... jaka mogła być szansa, że natknie się na Erela właśnie w tej, w której pełnił służbę? - Może porozmawiamy trochę później, jeżeli nie masz nic przeciwko temu - zaproponował Kersos. - Uhm, tak. Racja. Bardzo chętnie - odparł Jos. - Panie admirale. Zdumiewające, ale kiedy kończył zszywanie rany, jego dłonie nawet nie drżały. Wuj jego matki, od sześćdziesięciu lat bojkotowany przez członków klanu, nie tylko odnalazł się tu, na Drongarze, ale nawet został nowym dowódcą bazy! Jak duże było prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności?
Michael Reaves, Steve Perry19 Kaird z planety Nedij obserwował, jak uzdrowicielka Jedi zajmuje się rannym pacjentem. Sklonowany żołnierz właśnie trafił do sali pooperacyjnej i ślady laserowego zszywania były jeszcze wyraźnie widoczne na jego opalonej na brąz skórze. Barrissa Offee przesuwała dłońmi po jego ciele, co niewątpliwie miało jakiś związek z Mocą. Kaird niewiele wiedział o tych sprawach, które właściwie go nie obchodziły. Nie wątpił w istnienie Mocy, ale zazwyczaj nie interesował się ani Jedi, ani niesamowitym źródłem ich potęgi. Jako agent Czarnego Słońca skupiał się głównie na problemach natury praktycznej. Mimo to z zainteresowaniem przyglądał się staraniom Barrissy. Widział wszystko całkiem dobrze, bo stał na tyle blisko, że mógłby jej dotknąć. Można powiedzieć, że był niewidoczny, chociaż nie usiłował się ukrywać. Planeta Nedij znajdowała się w jednym z najbardziej odległych i odosobnionych zakątków galaktyki, a jej mieszkańcy rzadko utrzymywali kontakty z sąsiadami. Po gwiezdnych szlakach błąkali się tylko ci, którzy świadomie wyparli się wspólnoty Gniazda. Istoty tej rasy nie były więc dobrze znane w galaktyce i Kaird rzucałby się w oczy w każdym towarzystwie inteligentnych osobników. Ostre rysy jego twarzy, krótki, gruby dziób, fioletowe oczy i skóra porośnięta jasnobłękitnym meszkiem z pewnością zwróciłyby uwagę, gdyby był normalnie ubrany. Obecnie jednak był praktycznie niewidoczny, bo w celu wykonania zadania wybrał przebranie idealnie pasujące do ośrodka medycznego. Przedstawicieli wspólnoty braci i sióstr, znanej pod nazwą Milczących, spotykało się dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka. Jej członkowie nigdy się nie odzywali i przeważnie ukrywali ciała i twarze pod fałdzistymi szatami o obszernych kapturach. Najczęściej nie robili nic innego poza tym, że stali w jednym miejscu. Milczący twierdzili, że sama ich obecność w pobliżu chorych albo rannych przyczynia się do poprawy stanu ich zdrowia. Najdziwniejsze jednak, że się nie mylili. Ich wpływu na pacjentów nie potrafili wyjaśnić wybitni naukowcy ani praktykujący lekarze, ale statystyczne badania dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że chorzy przychodzą do zdrowia szybciej i częściej, ilekroć towarzyszą im ubrane w dziwne szaty obce istoty. Członkowie wspólnoty pochodzili z różnych grup społecznych i ras, więc wszystko wskazywało, że ich umiejętności nie mają nic wspólnego z Mocą. Milczący nie mieli żadnych biologicznych cech, dowodzących wrażliwości na tajemnicze pole energetyczne. Zjawiska nie można było także przypisać subiektywnym odczuciom chorych, bo nawet pacjenci, którzy nigdy nie słyszeli o wspólnocie, odnosili takie same korzyści jak ci, którzy wiedzieli o jej istnieniu. To było coś naprawdę niezwykłego i zupełnie niewytłumaczalnego. Kaird nie wiedział, jak to się dzieje, i prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Czasami jednak się zastanawiał, czy jego obecność u boku sklonowanych żołnierzy także wywiera na nich kojący wpływ, chociaż jego myśli są przeważnie równie odległe od cechującego Milczących spokoju ducha jak Drongar od Jądra galaktyki. Nie miało to żadnego znaczenia. Kaird udawał, że jest członkiem wspólnoty, bo dzięki temu mógł się wtopić w tło lepiej, niż gdyby odgrywał jakąkolwiek inną rolę w tej mobilnej jednostce chirurgicznej Republiki. Nieco wcześniej wypił sprowadzony z ojczyzny Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 20 ziołowy wywar, skutecznie neutralizujący charakterystyczną woń, jaką wydzielały ciała większości istot jego rasy. Ukryty pod fałdzistym płaszczem, mógł się spodziewać, że nikt nie zwróci na niego uwagi... Agent Czarnego Słońca musiał być tego pewien, bo przecież jego zadanie na powierzchni tej planety nie miało nic wspólnego ani z wojną, ani z leczeniem rannych. Mówiąc krótko i zwięźle, Kaird znajdował się tu z powodu boty. Ta rzadko spotykana roślina stanowiła istotne uzupełnienie arsenału środków medycznych każdego lekarza. Mogła działać jako antybiotyk, narkotyk albo środek nasenny... prawdę mówiąc, zależało to tylko od tego, komu się ją podawało. Była lekarstwem skuteczniejszym niż liście cambylictusa czy płyn bacta dla Abyssina, środkiem psychotropowym silniejszym niż santheriański korzeń tenho dla Falleena i steroidem anabolicznym, który wspomagał umiejętności Whiphida. Czarne Słońce zarobiłoby fortunę na sprzedaży każdej ilości boty, jaką udałoby mu się zdobyć. Niezwykła roślina miała naprawdę wszechstronne zastosowanie. Jak na ironię losu, używanie cudownego specyfiku w mobilnych jednostkach chirurgicznych na Drongarze było zabronione. Oficjalnie twierdzono, że zakaz ma na celu ukrócenie czarnorynkowego handlu tym specyfikiem, ale wszyscy wiedzieli, że w rzeczywistości chodzi o powody natury ekonomicznej. Im dalej od Drongara, tym bota stawała się cenniejsza, więc dlaczego ktoś miałby ją marnować na powierzchni macierzystej planety w celu leczenia żołnierzy klonów? Nic nie wskazywało, żeby w najbliższej przyszłości ich źródło miało ulec wyczerpaniu... Wielu lekarzy nalegało na anulowanie tego zakazu. Wielu innych, po prostu go ignorując, wymyślało sposoby leczenia rannych pacjentów. Będąc indywidualistą i wojownikiem, Kaird pochwalał ich poświęcenie i odwagę, ale jako członek Czarnego Słońca miał nadzieję coś z tym zrobić, jeżeli - albo kiedy - zakaz zostanie zniesiony. Jeszcze nieco wcześniej przestępczy kartel zdobywał duże ilości boty bez problemów. Para czarnorynkowych handlarzy w miejscowych siłach zbrojnych Republiki dostarczała ją zamrożoną w karbonicie, dzięki czemu dawało się ją przemycać bez obawy o wykrycie czy uszkodzenie. Niestety, obaj dostawcy pożegnali się z życiem. Wyglądało na to, że jeden uśmiercił drugiego, a potem Kaird osobiście zabił tego, który przeżył. Czarne Słońce musiało się postarać o innego dostawcę i vigowie postanowili, że dopóki ich agent kogoś nie znajdzie, musi pozostać na powierzchni Drongara. Prawdę mówiąc, Czarne Słońce miało już swojego agenta na powierzchni planety, a nawet w tej mobilnej jednostce chirurgicznej. Niestety, nie mogło mu powierzyć tego zadania, bo agent pracował także dla kogoś innego. Pozostawał na usługach odszczepieńców hrabiego Dooku i gdyby został dostawcą cennej boty, mógłby zostać przypadkowo ujawniony. Kaird świetnie go rozumiał. Lens przekazywał przestępczej organizacji informacje o obu walczących stronach, a to było zbyt ważne, żeby oprócz tego zajmował się także dostawami niezwykłej rośliny. Kaird przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, bo fałdy płaszcza przykleiły się do jego skóry. Wentylatory bazy działały bardzo kapryśnie, a osmotyczne pola powstrzymywały tylko część ciepła i wilgoci. Zanieczyszczona atmosfera Drongara w
Michael Reaves, Steve Perry21 niczym nie przypominała czystego i rozrzedzonego powietrza, w którym rozwijali się ptakopodobni Nedijanie. Wprawdzie ich skrzydła dawno zanikły, a porastający ciała miękki, podobny do puchu meszek był zaledwie bladym cieniem upierzenia odległych przodków, ale mimo to istoty nadal wolały chłodne wyżyny i przysypane śniegiem szczyty gór niż równiny. Ach, gdyby mógł się tam znaleźć! Kaird uśmiechnął się do swoich myśli, ale głęboki kaptur ukrył wyraz jego twarzy. Skoro już o tym pomyślał, równie dobrze mógłby zatęsknić za towarzystwem istot płci odmiennej i za zboczem wzgórza pełnym szybkonogich rathów, tradycyjnego przysmaku istot jego rasy... a może także za odrobiną wybornego thwillwina, które uzupełniłoby tę hedonistyczną fantazję. Obserwując, jak padawanka Offee powoli przesuwa dłońmi po obnażonej piersi klona, przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czy ta Jedi może się stać dla niego w przyszłości jakimkolwiek zagrożeniem. To dziwne, że pojawiła się na powierzchni właśnie tej planety. Naturalnie, była uzdrowicielką, ale w ostatnim okresie rycerzy Jedi widywało się bardzo rzadko. Wysyłanie na Drongar osoby władającej Mocą, choćby tylko niezupełnie wyszkolonej padawanki, wydawało się zwyczajnym marnotrawstwem. Będąc agentem Czarnego Słońca, Kaird podejrzewał wszystkich i wszystko, czego nie mógł logicznie wytłumaczyć. W jego przestępczej organizacji służyli agenci starzy albo nieostrożni, ale nie znał żadnego starego i nieostrożnego. Życie można było zachować tylko dzięki nieustannej czujności i ciągłemu wyprzedzaniu o krok zamiarów potencjalnych wrogów. Ta kobieta nie stanowiła dla niego bezpośredniego zagrożenia, chociaż dzięki związkowi z Mocą umiała czytać w myślach. Kaird potrafił jednak je osłaniać o wiele lepiej niż przeciętna istota, bo też jego szkolenie należało do najlepszych, na jakie mógł sobie pozwolić jego vigo. Pierwsza lepsza padawanka, nawet uzdrowicielka, nic wykryłaby niczego, na co by jej nie pozwolił. Mimo to czuł się trochę nieswojo. Każdy, kogo wybierze na następnego dostawcę boty, musi wiedzieć, jak unikać zdradzania się z przypadkowymi myślami albo uczuciami. Gdyby ta Jedi wyniuchała, że ma do czynienia z nowym agentem, Czarne Słońce musiałoby zaczynać wszystko od nowa, a to byłoby... bardzo kłopotliwe. Kaird zastanawiał się, czy jej nie zabić. Nie byłoby to szczególne trudne, a dzięki temu pozbyłby się kłopotu. Może więc... Nie. W tej galaktyce można było być pewnym zaledwie kilku rzeczy, ale jedną z nich było to, że jeśli ktoś zabił gdzieś jakiegoś Jedi, pozostali zawsze tam kogoś posyłali, żeby wszczął niezależne dochodzenie. Kaird zdołałby bez trudu zabić tę padawankę, ale następny Jedi mógł być rycerzem albo nawet mistrzem, a z kimś takim trudniej byłoby mu się uporać. Jak powiadało stare porzekadło, lepszy znany d’javl niż d’javl nieznany. Wreszcie padawanka zakończyła uzdrawianie. Kaird zauważył, że młody klon zamrugał, ale potem znów zamknął oczy. Pierś mężczyzny rytmicznie i łagodnie unosiła się i opadała, a gałki oczne poruszały się pod powiekami w wypełnionym Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 22 marzeniami kojącym śnie. Bez względu na to, czego dokonała, jej zabiegi okazały się skuteczne. Kiedy go mijała, kiwnęła głową, jakby chciała okazać szacunek i wdzięczność innemu uzdrowicielowi. Kaird odpowiedział jej takim samym gestem. Starał się nie myśleć o niczym, dopóki nie uznał, że wyszła z budynku. Dopiero potem pozwolił sobie na lekki uśmiech. Doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się skupić na wyborze i wyszkoleniu nowego agenta dla Czarnego Słońca. Dopiero kiedy strumień boty popłynie na nowo, będzie mógł się zatroszczyć o rozwiązanie pozostałych problemów, jeżeli jakieś się pojawią. Czarne Słońce słynęło z tego, że potrafiło się przystosowywać.
Michael Reaves, Steve Perry23 R O Z D Z I A Ł 4 Szpiegowanie w nieprzyjacielskiej bazie nie należało do zadań najłatwiejszych. Stwierdzenie to, niewątpliwie prawdziwe, nie miało w sobie niczego zaskakującego ani odkrywczego... co nie znaczyło, że jego zadanie było przez to chociaż trochę łatwiejsze. Jeżeli chciało się prowadzić potajemną działalność w nieprzyjacielskiej bazie wojskowej, trzeba było mieć więcej oczu niż Gran i wykazywać czujność większą niż istota płci męskiej rasy H’nemtha. Należało zawsze mieć świadomość, że szpieg jest intruzem, kimś niepożądanym. Nigdy, nawet na sekundę, nie wolno było się odprężyć. Nie żeby ktoś miał powód go podejrzewać... zwłaszcza obecnie, kiedy Hutt i poprzedni admirał okazali się kimś innym, niż się wydawali, nie wspominając o tym, że obaj nie żyli. To była jednak wojna, a szpiegów chwytanych podczas wojny niezwłocznie uśmiercano. A chwytano ich, i to wielu, w miejscach o wiele mniej prawdopodobnych niż mobilna jednostka chirurgiczna na powierzchni zapomnianej planety, usytuowanej z daleka od Jądra, niemal na krańcu jednego z ramion galaktyki. Położenie agenta komplikowało jeszcze bardziej to, że doszło do kilku zabójstw, za które on, szpieg służący dwóm panom pod różnymi pseudonimami - siłom zbrojnym separatystów hrabiego Dooku jako Column i Czarnemu Słońcu jako Lens - przynajmniej po części odpowiadał. Czy zmarłych obchodziło, że do ich śmierci przyczynił się Column albo Lens? Nie. Czy obchodziłoby to którąkolwiek z tych osób, gdyby druga została wykryta i uśmiercona? Zastanawiając się nad tym, miało się ochotę ponuro uśmiechnąć. Column - zazwyczaj utożsamiał się właśnie z tym przydomkiem, bo separatyści zwerbowali go wcześniej niż Czarne Słońce - lubił wiele spośród tych osób. Zaskakująco boleśnie przeżył nieco wcześniejszą śmierć jednego z lekarzy, chociaż nie była wynikiem żadnej tajnej operacji. Często rozmyślał o niebezpieczeństwach prowadzenia podziemnej działalności na terenie bazy nieprzyjaciół. Nawet jeżeli ktoś przebywał pośród zabójców, mógł się - przynajmniej do pewnego stopnia - do nich przywiązać. Tymczasem wśród lekarzy ani pielęgniarek nie było zabójców... wręcz przeciwnie, wszyscy oni albo leczyli, albo uzdrawiali. Co więcej, gdyby musieli się zatroszczyć o rannego wroga, potraktowaliby go z takim samym poświęceniem jak własnego żołnierza. Ich obowiązkiem było ratowanie życia, nie osądzanie uczestników Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 24 walki. Tym trudniej przychodziło mu, kiedy - czy to jako Lens, czy też Column - musiał działać na ich szkodę, co czasami okazywało się konieczne. Wprawdzie od dawna oczekiwany koniec miał przynieść słuszne - chociaż bolesne mimo upływu kilkudziesięciu lat - usprawiedliwienie, ale czasami cel wydawał się dziwnie odległy... ukryty we mgle równie gęstej jak opary, które napływały znad bezkresnych bagien Drongara. Na przeszkodzie stawały także drobne szczegóły codziennego życia, tak samo jak przyjaźnie, troski i przymierza. Column westchnął. Nie dało się budować drewnianych chat bez ścinania drzew, ale zawsze czuł się nieswojo, ilekroć ogromne niebieskie drzewo padało na tych, których uważał za przyjaciół i kolegów. Nie można było jednak tego uniknąć i chociaż czasami okazywało się bolesne, należało do jego obowiązków i musiało być wykonane. Nikt nie mógł na to nic poradzić. W najmniejszym stopniu. Column stał przed oknem kabiny i spoglądał na dziedziniec. Mobilna Jednostka Chirurgiczna Siedem została do tej pory odbudowana, co mogło oznaczać, że kiedy personel przenosił ją z nizin na wyżynę, miał do rozwiązania stosunkowo niewiele problemów. W ciągu niespełna dwóch miejscowych cykli dziennych - drongariańska doba miała trochę więcej niż dwadzieścia trzy standardowe godziny - konstrukcyjne roboty uporały się z postawieniem ośrodka administracyjnego, magazynów i, co najważniejsze, pomieszczeń medycznych i mieszkalnych. Przed zapadnięciem nocy trzeciego dnia ukończono także budowę kantyny i stołówki, więc na pierwszy raut oka wyglądało, że wszystko wróciło do normy. Nie obyło się jednak bez pewnych kosztów. Przeprowadzka pod ciężkim ogniem dział separatystów spowodowała zgon trzech pacjentów - wszyscy umarli z powodu powstałych w tym czasie urazów - rany piętnastu następnych i śmierć jednego lekarza... Zana Yanta. Wielka szkoda. Yant był nie tylko doskonałym chirurgiem, ale także znakomitym muzykiem. Wydobywając magiczne dźwięki ze swojej quetarry, potrafił trzymać w napięciu wszystkich członków personelu jednostki. Umiał sprawić, że jego instrument śpiewał. Wyczarowywał melodie tak natrętnie piękne, że potrafiłyby chyba wyrywać umierających żołnierzy ze szponów wieczności. Nikt nie skomponował jednak żadnej rapsodii ani fugi, która potrafiłaby przywrócić życie Zanowi Yantowi. Column odwrócił się od okna i podszedł do biurka, które zajmowało większą część miejsca pod przeciwległą ścianą. Separatyści czekali na najnowsze wieści i musiał się posłużyć jednym ze skomplikowanych szyfrów, żeby wysłać wiadomość siłom zbrojnym hrabiego Dooku. Proces kodowania był zawiły i skomplikowany. Column musiał zacząć od zaszyfrowania wiadomości za pomocą wymyślnego kodu. Protokół bezpieczeństwa wymagał także, aby przesłał ją za pośrednictwem podświetlnych fal, a nie zazwyczaj stosowanego impulsu nadprzestrzennego. Stosowana procedura była żmudna i czasochłonna, lecz konieczna, bo zakodowanie wiadomości w niewłaściwy sposób mogło się okazać zgubne w skutkach. Właśnie tak przekazano ostrzeżenie o ataku, podczas którego zginął doktor Yant, i gdyby Column rozszyfrował je szybciej, może Zan pożyłby trochę dłużej. To była nauczka, którą
Michael Reaves, Steve Perry25 szpieg musiał zapamiętać. Bez względu na to, jak żmudny i czasochłonny miał się okazać proces szyfrowania, potrzebował środków i pomocy hrabiego Dooku, żeby pokonać Republikę, i musiał się pogodzić z wieloma wyrzeczeniami. Lepiej więc było od razu zabrać się do roboty. Ociąganie się nie ułatwi jego zadania... Den musiał oddać sprawiedliwość Klo Meritowi... Zaskoczony equański terapeuta nawet nie mrugnął okiem, kiedy reporter pojawił się u niego zamiast Josa Vondara. W niezwykłej sytuacji doradca czuł się prawdopodobnie pewniej niż Den, zwłaszcza że Sullustanin pierwszy raz składał wizytę w gabinecie empaty. Trochę zdenerwowany, oznajmił Meritowi, że zdecydował się na nią dosłownie w ostatniej chwili. Nie zamierzał składać swojego brzemienia na szerokie barki Equanina ani na niczyje inne, jeżeli już o tym mowa... a przynajmniej nie wcześniej, dopóki kilka porcji wysokoprocentowego trunku, zwanego blasterem banthów, nie rozluźni jego płatów czołowych w wystarczającym stopniu, żeby nakłonić go do zwierzeń. Den uważał, że najlepszymi terapeutami są bywalcy barów, i nie ukrywał przed Meritem tego przekonania. Jego rozmówca kiwnął głową. - Czasami rzeczywiście są - przyznał rzeczowo. - Możesz wierzyć albo nie, ale w podobnych okolicznościach odbywały się niektóre z moich najlepszych seansów... improwizowanych, ale i tak pozostawiających niezatarte wspomnienia. A przy okazji, nie lubią zamiany pacjentów, zwłaszcza kiedy dochodzi do niej w ostatniej chwili. Tym razem jednak jestem gotów się z tym pogodzić. - Pochylił się do przodu. - Więc co sprowadza Dena Dhura do mojego sanktuarium? Reporter przygryzł pulchną dolną wargę. Do licha, to było o wiele trudniejsze, niż z początku sobie wyobrażał! Nie przypuszczał, że rozmowa wprawi go w tak silne zakłopotanie... - Jos powiedział, że mogę się nie spieszyć - odezwał się w końcu. - Ma po uszy roboty z łataniem rannych klonów. Merit długo nie odpowiadał. W końcu się wyprostował. - No i? - przynaglił reportera. Sullustanin zorientował się, że to nie będzie wcale zabawne. - No cóż... - zaczął z wahaniem. - Powiedział, że ja potrzebuję tego bardziej niż on. Merit wyglądał na lekko zdumionego. - Naprawdę tak zdecydował? - zapytał. - No cóż, ujawnianie czegokolwiek na temat osobistych seansów moich pacjentów jest wbrew zasadom mojego zawodu, więc powiem tylko, że jak na doktora Vondara to zdumiewające oświadczenie. - Wiem - przyznał Den, zadowolony, że choćby tylko chwilę może porozmawiać o kłopotach Josa, nie swoich. - Śmierć doktora Yanta bardzo nim wstrząsnęła. Wprawdzie styka się ze śmiercią cały czas w sali operacyjnej, ale tu chodzi o coś innego. Zan był jego przyjacielem, a jego zgon nie miał najmniejszego sensu. Ale... ale czyja śmierć podczas wojny ma jakiś sens? Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 26 Merit kiwnął głową i Den uświadomił sobie, że czuje się znacznie odprężony. Pomyślał, że może ma to coś wspólnego z empatycznymi umiejętnościami Equanina. Nieważne zresztą, skąd się to wzięło, grunt, że rozmawiało mu się z nim o wiele swobodniej. Mimo to Sullustanin nadal uważał, że czysty alkohol o wiele lepiej potrafi rozwiązywać języki. - A jakie wrażenie wywarła jego śmierć na tobie? - zapytał empata. - Ogromne - przyznał reporter. Ale nie byłem nią równie wstrząśnięty jak Jos Vondar. Nie sądzę, żeby ktokolwiek tak mocno to przeżył. Chcę powiedzieć, że nie znałem Zana równie dobrze jak on. Od czasu do czasu siadywał z nami do sabaka i niemiłosiernie rzępolił na quetarze, ale... Merit rozsiadł się wygodniej na krześle. - ...ale nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać ze mną o jego śmierci, prawda? - dokończył cicho. Zaskoczony Den spojrzał na Equanina. - No, no... dobry jesteś - przyznał. - Bardzo dobry. - Właśnie dlatego zarabiam taką masą kredytów przyznał Merit. Den zaczął siej wiercić na formokrześle, chociaż było bardzo wygodne. - No cóż, chodzi o to, że ostatnio natknąłem się na tajne dane na temat żołnierzy, których zabił Phow Ji - przyznał w końcu. - Pamiętasz chyba, że zginął, kiedy się rzucił do ataku, nie korzystając z niczyjego wsparcia? Merit się nie poruszył, ale coś w jego postawie zachęciło reportera do dalszej rozmowy. - Spece od propagandy zrobili z niego bohatera - ciągnął Sullustanin. - Mojej historii nikt nie chciał nawet dotknąć dziesięciometrową piką mocy. Za życia Ji był bezlitosnym zabójcą, zimnym jak sama próżnia, a teraz przedstawia się go jako podziwianego bohatera. - Może naprawdę na to zasługuje - stwierdził Merit. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Fałdy policzkowe Dena zafalowały z oburzenia. - Pokonał cały oddział salissjańskich najemników i bojowego superrobota - wyjaśnił Equanin. - Nigdy niczego podobnego nie widziałem. Padawanka Offee powiedziała, że po prostu wpadł w szał i uległ bezmyślnej żądzy zabijania. Wiedział jednak, na co się decyduje, bo nie tylko kazał zarejestrować hologram tego wydarzenia, ale także wysłać go mnie. Co więcej, jeżeli mam wierzyć swojemu informatorowi, to nie był pierwszy lepszy oddział najemników. Wszyscy należeli do elitarnej jednostki, przysłanej tu na ćwiczenia z powodu ekstremalnych warunków panujących na powierzchni planety. Wiele wskazywało, że to członkowie grupy szturmowej, przygotowujący się do poważnej akcji dywersyjnej. Na tej podstawie można wyciągnąć nieunikniony wniosek, że zamiast oddawać się orgii bezsensownego mordowania, Phow Ji złożył życie w ofierze podczas heroicznej akcji, która mogła przysporzyć dużych korzyści Republice. - Nadal uważam, że kierowała nim bezmyślna żądza zabijania - sprzeciwił się Sullustanin. - Ale w gruncie rzeczy... Ta-a. - Urwał i zamyślił się, jakby coś sobie
Michael Reaves, Steve Perry27 przypominał. - Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem dosłownie zdruzgotany - podjął w końcu. - Zdruzgotany. Czułem się, jakby Ji osobiście kopnął mnie w bebechy. Zdawało mi się, że go rozumiem, bo był szalony jak dyslektyczny Givin. Nie mógł ścierpieć, że, jak sądził, poniżyła go padawanka Jedi. Chyba wiesz, że Ji pokonał kiedyś rycerza Jedi w bezpośrednim pojedynku, więc udał się na linię frontu i postarał okryć sławą. Po prostu. - O to chodzi - przyznał Merit. - I właśnie dlatego czujesz słuszną wściekłość, że przedstawia się go jako bohatera. Den westchnął. - Jestem reporterem od prawie dwudziestu standardowych lat i jeśli ktokolwiek rozumie, że galaktyka nie jest tylko czarna i biała, tym kimś jestem ja, doktorku - powiedział. - Teraz jednak czuję się jak nieopierzony żółtodziób, który się właśnie dowiedział, że senator jego systemu jest łapówkarzem. Czuję się... zdradzony, zawiedziony. - Parsknął, pokręcił głową i wbił spojrzenie w twarz rozmówcy. - Dlaczego? - Mam pewną teorię - oznajmił Merit. - Ty pewnie także, więc wysłuchajmy najpierw twojej. Sullustanin sprawiał wrażenie nieprzekonanego. - Dlaczego nie twojej? - zapytał. - Bo to ty przyszedłeś do mojego gabinetu. - Merit ciepło się uśmiechnął, a Den po prostu nie mógł mu nie zawtórować. Empata, Jedi i Milczący w tej samej bazie, pomyślał ponuro. Nic dziwnego, że otaczająca nas energia psychiczna ma większe stężenie niż bagienny gaz. Wydął wargi i wzruszył ramionami. - Padawanka Offee powiedziała mi, że otacza mnie aura bohatera - stwierdził w końcu. - Dowiodłeś tego, kiedy przed śmiercią Zana Yanta ocaliłeś jego quetarrę - przyznał Equanin. - Na nic mu się to nie zdało - mruknął reporter. - Nie znalazł się nikt, kto zagrałby na niej podczas jego pogrzebu. Posłuchaj, nie pragnę zostać bohaterem. Bohaterowie dostają wprawdzie medale, ale z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej umierają. - Nikt nie upiera się, że masz nim zostać - zauważył empata. - To dobrze, bo w przeciwnym razie poczułby się rozczarowany - odparł reporter. - Nie chcę jednak, żeby ubóstwiał mnie jakiś rozjuszony nexu. Zależy mi tylko, żeby wszyscy poznali prawdę. - Twoją prawdę - powiedział z naciskiem Merit. - Twoją wersję wydarzeń. I nie tylko chcesz, żeby ją poznali. Pragniesz także, aby w nią uwierzyli. Den spiorunował go spojrzeniem. - Czyżbym słyszał naganę w twoim głosie? - zapytał cierpko. - Niczego nie pochwalam ani nie ganię - odparł Merit. - Po prostu przedstawiam ci swój pogląd na tę sprawę, ale mogę skromnie powiedzieć, że to pogląd poparty doświadczeniem w odczytywaniu myśli wielu osób. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 28 Den poczuł się nagle bardzo nieswojo. Nie chciał wysłuchiwać teorii Merita; nie był zainteresowany podążaniem za tokiem jego myśli. Wstał i ruszył do drzwi. - Posłuchaj, czas już na mnie - powiedział. - Zrobiło się prawie ciemno, a ja jeszcze nic dziś nie wypiłem. Nie chcę zostawać w tyle za innymi. - Możesz się ukrywać za kuflem jakiś czas, Den - poradził Equanin. - Jeżeli jednak się na to zdecydujesz, będziesz miał dwa problemy. Po pierwsze, kufel będzie musiał się stawać coraz większy, żeby osłonić cię przed tym, z czym się nie chcesz pogodzić, ale i tak wcześniej czy później do niego wpadniesz. - A po drugie? Merit wzruszył ramionami. - Sam się przekonasz - powiedział. - I będziesz się musiał z tym sam uporać. - Coś wspaniałego - westchnął Sullustanin. Aktywował portal, wyszedł i zmrużył wielkie oczy z powodu zachodzącego, ale wciąż jeszcze jaskrawo świecącego słońca. - Byłby z ciebie kiepski barman, doktorku - mruknął do siebie.
Michael Reaves, Steve Perry29 R O Z D Z I A Ł 5 Kiedy w końcu Jos wyszedł z sali operacyjnej, zapadał drongariański tropikalny zmierzch. Na ławce pod szerokolistnym drzewem siedział Uli. Chłopak wrzucił chirurgiczny kitel do przetwarzacza odpadków i miał na sobie jednoczęściowy republikański kombinezon, który wyglądał, jakby był kilka numerów za duży. Wokół głowy młodzieńca krążyła niewielka chmura brzęczących komarów ognistych, ale Uli był najwyraźniej zbyt zmęczony, żeby je odpędzać. Vondar podszedł do niego powoli, wyjął z kieszeni kawałek sprasowanej przyprawy i wyciągnął w jego stronę. - Proszę - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. Młodzieniec się zawahał. - Nie krępuj się - dodał Jos. - To względnie bezpieczny i łagodny środek odmładzający. Nadal będziesz się czuł jak przeciągnięty przez gąszcz igłokolców... ale tylko w jedną stronę, nie w obie. Uli przyjął sprasowaną kromkę i wsunął do ust. - Żartujesz? - zapytał, zaczynając żuć. - Wzmacniałem się tym po zakończeniu praktyki, kiedy robiłem specjalizację. Podobnie jak wszyscy inni, których znałem. Jos usiadł na ławce obok niego. - Ta-a - mruknął nieobowiązująco. - Dobrze to pamiętam. - Ciężko westchnął. - Stymkafeina i sprasowana przyprawa, dieta zwycięzców. - Kiwnął głową w stronę sali operacyjnej. - Radziłeś tam sobie całkiem nieźle, chłopcze. Prawdę mówiąc, lepiej niż mógłbym się spodziewać. Uli przetarł oczy. Jos zauważył, że dłonie chłopaka lekko drżą. - Czy to zawsze tak wygląda? - zapytał. - Tylko nie mów mi, że zazwyczaj o wiele gorzej. - Jak chcesz, ale to prawda - odrzekł Vondar. Młody lekarz zwrócił na niego oczy, o wiele starsze od reszty twarzy. - Pierwszy, którego operowałem, oberwał z agonizera - powiedział cicho. Jos ponuro się uśmiechnął i pokiwał głową. Agonizer był nową, eksperymentalną bronią ręczną, która oddziaływała głównie na układ limbiczny za pomocą skoncentrowanego kolimatycznego promienia mikrosonicznego. Promień pobudzał w Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 30 jakiś sposób niekontrolowane wytwarzanie prostaglandyny, co wywoływało dojmujący ból, ale bez urazów fizycznych. Ból nie ustępował ani po podaniu somaprinu, ani żadnego innego silnego środka nasennego, i nierzadko bywał tak intensywny, że pacjent umierał z powodu przeciążenia nerwów czuciowych. Jedynym sposobem zaradzenia temu było odcięcie synaps receptorów bodźców urazowych w korze wzgórzowej. Wymagało to zastosowania precyzyjnej procedury neurolaserowej, na którą na ogół nie było czasu podczas pospiesznego i mało higienicznego operowania mimn’yeta. - Zważywszy na okoliczności, chyba spisałem się całkiem nieźle - ciągnął Uli beznamiętnym tonem. - Najważniejsze, że uśmierzyłem ból. Naturalnie, mój pacjent do końca życia będzie cierpiał na ciężką dyskinezę i ataksję ruchową... Jos skrzywił się na dowód współczucia. Jakiś czas żaden z nich nic nie mówił. - Słyszałem, co się stało z doktorem Yantem - odezwał się w końcu Uli. - Przykro mi, Jos. Teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś mieć nikogo w swojej kabinie. - Czasami mam ochotę dorwać gościa, który rozpoczął tę parszywą wojnę, i osobiście, tymi rękami, zrobić mu resekcję płuca - powiedział Vondar. - Coś podobnego - mruknął młodszy chirurg. - A to dopiero na początek - dodał Jos. Uli zachichotał. Spojrzał na Josa, który po chwili też wyszczerzył zęby w uśmiechu. Niespodziewanie obaj wybuchnęli śmiechem... nie z rozbawienia, ale żeby dać upust rozpaczy i frustracji. Uspokoili się dopiero po jakiejś minucie, chociaż właściwie żadnemu nie było do śmiechu. - Wiem jak się czujesz - stwierdza Uli, ocierając załzawione oczy. - Ja także straciłem dobrą przyjaciółkę, jakieś dwa lata temu... w Mos Espie na Tatooine. Wywiązała się wtedy walka między dwiema grupami łowców nagród, a ona znalazła się zbyt blisko pola bitwy. - Zawahał się na chwilę. - Czegoś takiego nigdy nie da się zapomnieć, prawda? - Nie - przyznał Vondar. - To niemożliwe. Ale z każdym dniem łatwiej się z tym pogodzić. - Masz rację. I nic nie można na to poradzić - oznajmił Uli. - Tak to bywa - przyznał Jos. - Musisz sobie wytłumaczyć, że nie możesz tego zmienić. Nie powinieneś się winić za to, że nie zdołałeś ocalić życia swojej przyjaciółki, podobnie jak za to, że nie potrafisz położyć kresu tej wojnie. To nie twoja wina, Uli. Nie odpowiadasz ani za jedno, ani za drugie... Urwał, bo doszedł do wniosku, że zwraca się bardziej do siebie niż do młodszego kolegi. Pokręcił głową. Łatwiej było mu to powiedzieć, niż w to uwierzyć. Ale może... może z czasem będzie mu to łatwiej znieść. Kaird znów czuł się bardzo nieswojo. Przy obecnej pogodzie nadający mu wygląd Kubaza luźny płaszcz był wyjątkowo niewygodny, a czary goryczy dopełniała elastomaska ukrywająca twarz. Te środki ostrożności były jednak konieczne. Wyróżniałby się bez nich prawie w każdym tłumie, ale mógł służyć wiernie Czarnemu
Michael Reaves, Steve Perry31 Słońcu, bo potrafił się maskować. W ciągu wielu lat ofiarnej służby ukrywał twarz i ciało pod wieloma przebraniami, z mniejszym lub z większym powodzeniem. Kiedyś nawet udawał Hutta, używając obciągniętego syntciałem plastoidowego szkieletu. Na Jajo, ile się wtedy namęczył! W porównaniu z tamtymi cierpieniami upodabniające go do Kubaza elastomaska i płaszcz nie sprawiały mu specjalnych kłopotów. Kształt ciała nie pozwalał mu na udawanie istot niektórych ras, ale podobny do krótkiej trąby kubaski nos niezłe maskował jego gruby dziób, gogle zaś, jakie nosiły w pełnym słońcu owadożerne istoty, skrywały jego fioletowe oczy. Kiedy się znalazł w kosmoporcie, nikt się za nim ani razu nie obejrzał, bo Kubazów spotykało się dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka. Czekał na lądowanie transportowca. Oprócz zaopatrzenia i sprzętu miały przylecieć nim także dwie obce istoty, o których przybyciu został uprzedzony. Jedną był Umbaranin, a drugą Falleenka. Jeżeli wierzyć Lensowi, oboje nie byli pierwszymi lepszymi przemytnikami, ale subtelnymi i doświadczonymi najemnikami... oportunistami i artystami oszustami, którzy przenosili się z miejsca na miejsce dzięki niewiarygodnym przekrętom i podstępom. Lens powiedział, że - jak większość najemników - czasami bywają wypłacalni albo nawet zamożni, a kiedy indziej spłukani do gołej skóry. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu znajdują się w tej ostatniej sytuacji. Co oznaczało, że mogą się bardzo przydać Kairdowi. Transportowiec, obniżając pułap lotu dzięki promieniom repulsorowym, przeciął szkarłatnorude chmury zarodników, przeleciał przez otwór w kopule ochronnego pola i łagodnie osiadł na płycie lądowiska. Roboty i binarne podnośniki od razu zaczęły rozładowywać niezgrabny statek. Kaird wbił spojrzenie w rampę ładowniczą. Dowiedział się, że pojazdem podróżuje tylko kilkoro pasażerów: Kaminoanin, który miał przeprowadzić biologiczną inspekcję, i troje istot ludzkich, funkcjonariuszy jakiegoś urzędu, przysłanych dla uzgodnienia z pułkownikiem Vaetesem ilości wysyłanej boty. Do grona pasażerów należało także kilka androidów, a listę zamykały nazwiska dwojga jego potencjalnych pracowników. Zeszli po rampie ostatni, jeżeli nie liczyć niosącego ich bagaże „czerwonogłowego” androida typu RC-101. Nic nie wskazywało, że przeszkadza im parne, gęste jak zupa powietrze, mimo że tego dnia unosiło się w nim więcej niż zwykle zarodników. Kaird podszedł i powitał przybyszów. Oboje byli istotami o opartej na związkach węgla budowie ciał, ale chyba nie mogliby się bardziej różnić od siebie. Wyglądali niemal śmiesznie. Łysy, bladoskóry i bardzo niski Umbaranin mógł mieć najwyżej sto dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, a Falleenka przewyższała go więcej niż o głowę, zwłaszcza że nosiła włosy upięte na czubku głowy. Szła dumnie wyprostowana niczym wojowniczka, chociaż u boku nie miała żadnej broni. Mimo to jej płynne ruchy i wyraźnie widoczne pod obcisłym kombinezonem z syntkaniny mięśnie sugerowały, że nawet jeżeli istota jest bezbronna, może być niebezpieczna. W przeciwieństwie do niej Umbaranin wyglądał, jakby silniejszy podmuch wiatru mógł go ponieść nad koronami drzew drongariańskiej dżungli. Wrażenie potęgowała obszerna opończa, osłaniająca go od stóp do szyi. Kaird przygotował się na spotkanie Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 32 obojga istot i wiedział, że taka opończa nazywa się cieniopłaszczem. Strój Umbaranina wydałby się większości istot człekokształtnych biały jak kreda, podobnie jak karnacja jego właściciela, ale istoty tej rasy miały oczy wrażliwe na inne pasmo częstotliwości. Widziały najlepiej w zakresie nadfioletu, zwłaszcza promieniowania o długościach fal nie większych niż trzysta nanometrów. Kaird także widział wszystkie barwy cieniopłaszcza. Uskrzydlone drapieżniki, które były dawno temu jego przodkami, odbierały promieniowanie w zakresie o wiele większym niż wąski wycinek, na jaki były wrażliwe oczy istot większości ras znanej galaktyki. Od tamtych czasów urodziło się wprawdzie i wymarło setki tysięcy pokoleń, ale oczy współcześnie żyjących Nedijan nie straciły nic z dawnej wrażliwości. Cieniopłaszcz Umbaranina mienił się wszystkimi kolorami, dla których wymyślono nazwy w niewielu językach oprócz nedijańskiego: berl, crynor, nusp, onsibl... Ten widok dosłownie zaparł dech w jego piersi. Kiedy przybysz szedł ku niemu, wzory jego ubrania zmieniały się co chwila, a dzięki kalejdoskopowej grze świateł i cieni przybierały coraz to nowe kombinacje. Kaird pomyślał, że to wspaniały płaszcz. Widywał władców planet, którzy zadowalali się noszeniem skromniejszych strojów. Kiedy witał się z przybyszami, mikroprocesor wokodera w masce bezbłędnie nadał jego głosowi chrapliwy kubaski akcent. - Nazywam się Hunandin i pochodzę z klanu Apiida, do waszych usług - oznajmił. - Nasz wspólny znajomy prosił, żebym powitał was na Drongarze. - Naturalnie, wspólnym znajomym był szpieg Lens, ale Kaird nie musiał tego mówić. - Co mogę dla was zrobić? Oboje przybysze przyglądali mu się bez słowa i Kaird nagle stwierdził, że czuje do Falleenki fizyczny pociąg. Nie wiedział, z jakiego powodu, czy dla jej urody, czy charyzmy, ale domyślał się, dlaczego. Gadopodobne istoty wydzielały cechujące się skomplikowanym składem chemicznym feromony, które subtelnie a czasami niezbyt subtelnie - wpływały na emocje inteligentnych istot wielu ras galaktyki. Nedijanin zastanawiał się, czy obca istota uwalnia je podświadomie, czy celowo. Nie miało to dużego znaczenia... dopóki był tego świadom, jego zdyscyplinowany umysł nie pozwoli mu ulec pokusie. Przeżył jednak wstrząs, kiedy usłyszał odpowiedź Umbaranina. - Leć swobodnie, leć prosto. Powietrzny Bracie - pozdrowił go obcy przybysz. Błogosławieństwo jego Gniazda, w dodatku wypowiedziane z prawidłową krtaniową modulacją głosu! Jakim cudem? Skąd obcy przybysz mógł to wiedzieć? Świetne przebranie Kairda zmyliłoby wszystkich w tym obozie, nawet rodowitych Kubazów. W żadnym wypadku... Zaraz, zaraz. Kaird przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół na temat Umbaran. Istoty tej rasy były podobno obdarzone umiejętnościami paramentalnymi, dzięki którym umiały czytać, a nawet wpływać na czyjeś myśli. Coś wspaniałego, jeszcze jeden empata w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem, pomyślał ponuro. To cud, że nasze głowy nie eksplodują. Wszystko wskazywało, że nie tylko on odrobił pracę domową. Język Stada znało bardzo niewiele istot rasy innej niż Nedijanie. Znał go Lens, a obecnie także ci dwoje...
Michael Reaves, Steve Perry33 Rozejrzał się ukradkiem, czy nie zobaczy kogoś innego w zasięgu słuchu. - Gratuluję ci przenikliwości - zaczął cicho - ale zapewniam, że z korzyścią dla nas obu będzie podtrzymywanie złudzenia... - Naturalnie - przerwała Falleenka. Umbaranin mówił nieco głośniejszym chrapliwym szeptem, za to głos jego towarzyszki miał bogate, głębokie brzmienie. - Nie zdradzimy nikomu twojej tajemnicy... Hunandinie. - Wypowiedziała jego imię z lekkim sarkazmem. - Wybacz nam także złe maniery, bo jeszcze nie zdążyliśmy się przedstawić. - Wyprostowała się i Kaird uświadomił sobie, że Falleenka jest trochę wyższa niż on. - Nazywam się Thula. - Wskazała na swojego towarzysza. - A to mój wspólnik, Squa Tront. - Jesteśmy zachwyceni, że mogliśmy cię poznać - szepnął chrapliwie Umbaranin. - Czy na powierzchni tej zapowietrzonej planety znajdzie się miejsce, gdzie moglibyśmy się czegoś napić? Kaird uśmiechnął się pod maską Kubaza. - Naturalnie - odparł beztrosko. - Chodźcie ze mną. Mamy wiele spraw do omówienia. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 34 R O Z D Z I A Ł 6 Piąć czy sześć metrów za kabiną Barrissy znajdowała się niewielka polana, okolona z trzech stron przez ciemnozieloną gęstwiną kraczących krzaków o liściach wyglądających, jakby pokryto je warstwą wosku. Krzewy zawdzięczały swoją nazwę charakterystycznym dźwiękom wydawanym przez poruszane wiatrem gałęzie. Sięgające do pasa gęste zarośla ograniczały przestrzeń, na której Barrissa zazwyczaj ćwiczyła różne techniki walki świetlnym mieczem. Na ogół rycerze Jedi nie wykonywali podobnych ćwiczeń w miejscach publicznych, ale polana była odosobniona jak chyba żadne inne miejsce w jednostce chirurgicznej. Ćwiczącą padawankę mógłby ktoś zobaczyć, tylko mijając niezarośnięte miejsce na przeciwległym skraju polany. Nieco dalej zaczynały się jednak mokradła i było mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek przechodził tamtędy z uwagi na bagnisty teren. Duszne powietrze wisiało nad niewielką otwartą przestrzenią niczym mokra płachta i Barrissa pociła się obficie pod luźnym brązowym płaszczem. Czuła we włosach i na skórze lepką wilgoć, bo pot nie parował z powodu dużego stężenia pary wodnej w powietrzu. Był to jeden z niemiłych, ale nieuniknionych aspektów życia na powierzchni Drongara. Padawanka przyzwyczaiła się nosić cały czas hydropakiet, bo w przeciwnym razie mogło jej grozić odwodnienie. Jak wiele razy przedtem, zaczęła od serii ćwiczeń rozluźniających główne mięśnie ramion i przedramion. Przerzucając broń z ręki do ręki, cięła cuchnące tropikalne powietrze prostymi kombinacjami dwóch lub trzech ciosów. Niczym tancerka wykonywała bitewne ruchy wchodzące w skład Formy Trzeciej, jednej z siedmiu opracowanych przez Jedi w ciągu wielu lat technik walki. Mistrzyni Unduli przedkładała Formę Trzecią nad pozostałe, chociaż niektórzy Jedi uważali Trójkę za technikę, obronną i nawet trochę, nią gardzili. Wprawdzie rzeczywiście opracowano ją w celu obrony przed strzałami z blasterów i nadlatującymi pociskami, ale w ciągu wielu stuleci udoskonalano tę formę, aż w końcu stała się techniką o wiele wszechstronniejszą. Nauczycielka Barrissy twierdziła, że spośród wszystkich siedmiu technik właśnie w Trzeciej kładzie się największy nacisk na wyczekiwanie i odbijanie wiązek energii nadlatujących z prędkością światła. Barrissa wiedziała, że wymaga to
Michael Reaves, Steve Perry35 najsilniejszego zespolenia z Mocą. Do opanowania tej techniki wiodła droga długa, ale warta zachodu, bo prawdziwy Mistrz Formy Trzeciej był niezwyciężony. Monotonny pomruk świetlnego miecza brzmiał kojąco, a energetyczna klinga wydawała się równie znajoma jak jej dłoń. Barrissa nie pamiętała już chwil, kiedy nie trzymała w niej broni Jedi. Jeszcze jako mała dziewczynka toczyła ćwiczebne pojedynki z dysponującymi niewielkimi zasobami energii zdalniakami, z którymi walczyli i ona, i inni młodzi padawanie. Automaty wysyłały jednak dość silne wyładowania elektryczne i kiedy zdalniak kogoś użądlił, odczuwało się dotkliwy ból. To właśnie ból był najbardziej wymagającym nauczycielem. Kiedy Barrissa ukończyła szesnaście lat, skonstruowała własny miecz świetlny. Wybrała jasnoniebieski kryształ, żeby nadawał jej klindze charakterystyczną barwę. Od tamtej pory nosiła cały czas broń u pasa. Znała każdą jej część równie dobrze jak swoje palce. Posługując się tylko Mocą, dla nabrania większej wprawy wielokrotnie rozkładała ją i składała. Miecz był czymś więcej niż tylko bronią... stanowił przedłużenie jej samej, niemal jak organiczna część ciała. Uśmiechnęła się, postąpiła krok i wywijając szybko świetlistym ostrzem przed sobą, utworzyła litą zasłoną światła. Znów za bardzo się rozpraszasz, pomyślała. Skup się na tym, co robisz w tej chwili. W tej samej sekundzie poczuła podmuch lodowatego powietrza. Musnął jej plecy, jakby ktoś otworzył drzwiczki zamrażarki. Podziałał na nią niczym kubeł zimnej wody, ale minął, zanim zdążyła sobie uświadomić co odczuwa. Mimo to kombinacja przypadkowych myśli i chłodnego podmuchu wytrąciła ją z równowagi. Padawanka zorientowała sic od razu, że szpic klingi, która zataczała łuk obok jej nóg i sunęła w górę, znajduje się za nisko i zbyt blisko ciała. Usłyszała raczej, niż wyczuła, ze koniec pulsującego ostrza przecina czubek jej buta, sporządzonego z protetycznego włóknoplastu, materiału elastycznego, a zarazem wyjątkowo wytrzymałego. Kiedy kupowała obuwie, sprzedawca zagwarantował, ze producent wymieni je za darmo na nowe, gdyby zniszczyło się przed końcem jej życia. Włóknoplast mógł powstrzymać cios zadany ostrą durastalową klingą broni, a nawet wibronożem. Istniało jednak niewiele materiałów chroniących przed ciosem klingi świetlnego miecza, a włóknoplast, chociaż wytrzymały, nie zaliczał się do tej kategorii. Barrissa pospiesznie wyłączyła ostrze. Spojrzała w dół i zobaczyła krople krwi w chirurgicznie czystym przecięciu biegnącym w poprzek buta. Była zdumiona... nie samą raną, ale błędem, który doprowadził do wypadku. Ileż to razy wykonywała ćwiczenia tej Formy? Pięć tysięcy? Dziesięć? Zachowała się jak nowicjuszka. Popełniła śmiesznie prosty błąd, którego nikt nie wybaczyłby kilkuletniemu padawanowi, niemogącemu nawet marzyć o dorównaniu jej pod względem umiejętności. Czy możliwe, że tylko sobie to wyobraziła? Kusiło ją, żeby się z tym zgodzić, ale kiedy wiatr zaszeleścił liśćmi kraczących krzaków, wyraźnie usłyszała charakterystyczny, smętny odgłos. Tamten podmuch był zjawiskiem rzeczywistym. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 36 Przypięła świetlny miecz do pasa, uniosła nogę i stojąc na drugiej, bez trudu ściągnęła przecięty but. Rozcięcie było wąskie i niezbyt głębokie. Miało może trzy centymetry długości i ciągnęło się kilka centymetrów nad drugim i trzecim palcem stopy. Krawędzie naskórka były spalone, ale z rany sączyły się krople krwi, co dowodziło, że włóknoplast pochłonął część energii klingi i nie dopuścił do kauteryzacji rany. Balansując na jednej stopie, Barrissa wpatrywała się jakiś czas w krwawiące rozcięcie. W końcu pokręciła głową. Sięgnęła po Moc i kiedy poczuła jej przepływ w ciele, skupiła się na przeciętej stopie. Nie groziło jej, że wykrwawi się na śmierć, ale też nie uśmiechało się skakanie na jednej nodze do bazy i pozostawianie za sobą śladów krwi. W końcu krew przestała płynąć z rany. Dopiero wówczas Barrissa poczuła w stopie pulsujący ból. Głęboko odetchnęła i zrobiła dla niego miejsce, żeby go wsunąć i ukryć. Ponownie uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je do rany. Krawędzie chyba trochę zbliżyły się do siebie, ale potem znów się rozsunęły. - Chyba powinienem to obejrzeć - usłyszała nagle czyjś głos dobiegający z boku. Zaskoczona, spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła nowego chirurga, porucznika Diviniego. - Dam sobie sama radę - zapewniła. Ubrany w wojskowy kombinezon, ubrudzony biotem do pół uda, chłopak - Barrissa przypomniała sobie, że ma na imię Uli - podszedł bliżej i spojrzał na jej stopę. - Wygląda, jakbyś nadcięła kilka ścięgien - powiedział. - Trzeba je jakoś połączyć, żeby się dobrze zrosły. Będziesz potrzebowała także co najmniej trzech albo czterech klamerek i dermaszczeliwa, bo w okolicy aż się roi od paskudnych mikroorganizmów. - Wykonał zamaszysty gest, jakby miał na myśli powierzchnią całej planety. - Lepiej teraz połatać i uszczelnić niż zakazić i żałować, nie uważasz? Naturalnie, miał rację. Barrissa kiwnęła głową. - Jak to sobie wyobrażasz? - zapytała. Uli wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu. - Żaden problem - powiedział. - Mam przy sobie wszystko, co potrzebne. - Poklepał kieszeń pasa. - Zawsze noszę tu swój wierny zestaw medyczny. - Gestem wskazał stosunkowo suche miejsce na polanie. - Usiądź, młoda damo. Powstrzymując uśmiech, Barrissa usłuchała, a Uli kucnął obok niej, opierając się na piętach, jak potrafią tylko osoby o świetnie wyćwiczonych stawach skokowych. Otworzył medyczny pakiet, rozłożył na ziemi i włączył sterylną płachtę, a kiedy padawanka postawiła na niej stopę, włożył parę rękawiczek z cienkoskóry. Barrissa przesunęła stopę trochę dalej i poczuła świerzbienie wywołane przez aseptyczne pole. Uli przyłożył do rany błyskosterylizator. Uzdrowicielka Jedi usłyszała cichy trzask i zobaczyła oślepiający błysk błękitnego aktynicznego światła, które dowodziło, że jej rana już jest oczyszczona z bakterii i drobnoustrojów. Młody chirurg odłożył narzędzie i sięgnął po rozpylacz nullikainy. - Nie będzie mi potrzebna - sprzeciwiła się Barrissa. - Słusznie - mruknął Uli. - Zapomniałem.
Michael Reaves, Steve Perry37 Wsunął środek znieczulający z powrotem do zestawu. Posmarował resektor synostatem i rozszerzył ranę za pomocą hemostatycznych kleszczyków. Kiedy padawanka się pochyliła, zauważyła na osłonkach ścięgien palców stopy niewielkie nacięcia, odsłaniające bledsze, perłowobiałe elipsy. Skupiła się, żeby lepiej zapanować nad bólem. Uli wpuścił do nacięć synostat i uzbroił się w cierpliwość. Pięć sekund później nacięcia zmieniły barwę na podobną do tej, jaką miały osłonki zdrowych ścięgien. - O czym zapomniałeś? - zainteresowała się Barrissa. -Praktykowałem na Alderaanie, w W.elkim Zoo - odparł Uli, sięgając po narzędzie do automatycznego biozszywania brzegów rany. - Kiedyś łatałem tam rannego Jedi. Wspaniale panował nad swoim ciałem... Potrafił powstrzymywać niewielkie krwawienia i uśmierzać ból. Coś wspaniałego! Wsunął do rany końcówkę zszywacza i przycisnął jakiś guzik. W mgnieniu oka klamerka utworzyła miniaturową pętlę. Barrissa wiedziała, że zszywkę sporządzono z ulegającego biodegradacji pamięcioplastu. Miała trzymać jakiś tydzień, a potem zostać wchłonięta przez jej organizm. Do tej pory rana powinna się zagoić. - Jak do tego doszło? - zapytała, nawiązując do jego opowieści. - Na większości planet Jądra, włączając Alderaan, rycerze Jedi mają do dyspozycji własnych uzdrowicieli. Na ogół nie korzystają z pomocy innych lekarzy. Uli wkręcił do końcówki aplikatora następną klamerkę. - Pewnego pięknego popołudnia zgraja pijanych rozrabiaków postanowiła zdemolować kantynę w centrum Aldery - zaczął. - Doszło do bijatyki, która przeniosła się na ulicę. Przelatywała nią akurat senatorka Republiki, ale musiała się zatrzymać z powodu zamieszek. Towarzyszył jej rycerz Jedi. W rozruchach brało udział trzydziestu albo nawet trzydziestu pięciu rozrabiaków, którzy uparli się, żeby odwrócić do góry dnem śmigacz senatorki. Rycerz Jedi... o ile dobrze pamiętam, był to Cereanin... postanowił do tego nie dopuścić, ale banda doszła do wniosku, że powinien dostać nauczkę. - I co się wydarzyło? Młodzieniec się roześmiał. Przycisnął guzik i wpuścił do rany następną zszywkę. Barrissa spojrzała na niego. Pewnego dnia, kiedy będzie na tyle dorosły, żeby dorobić się zmarszczek mimicznych, stanie się zdumiewająco przystojny, pomyślała. - To, że czterech chirurgów praktykantów, a pośród nich ja, a także dwóch lekarzy robiących specjalizację, spędziło resztę nocy, przyszywając napastnikom odcięte dłonie, stopy i nogi. Klingi świetlnych mieczy pozostawiają chirurgicznie czyste, proste rany, ale i tak musieliśmy uruchomić wszystkie zbiorniki bacta w naszym ośrodku. Senatorce nie stała się żadna krzywda, ale na wszelki wypadek sanitariusze przetransportowali i ją do ośrodka... naturalnie, w towarzystwie ochroniarza. Rycerz Jedi miał szarpaną ranę ręki od wibronoża... dosyć długą, sięgającą do kości. Mimo to nie krwawiła. Wszystko wskazywało, że Jedi się nią nie przejmuje. Oczyściłem ją i zaszyłem, to wszystko. Barrissa się uśmiechnęła. Zastanawiała się, kim mógł być tamten Jedi. Jedynym znanym jej Cereaninem był Ki-Adi-Mundi, ale w obecnych czasach nikt nie Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 38 marnowałby umiejętności mistrza Jedi, powierzając mu ochronę kogokolwiek, choćby nawet senatorki Republiki. Prawdopodobnie był to jeden z tych, którzy zginęli na Geonosis. Zostało nas tak niewielu, naprawdę niewielu, pomyślała. Uli umieścił w aplikalorze zszywacza cztery klamerki i uważnie się przyjrzał zewnętrznym krawędziom rany. - Pomimo dermaszczeliwa uważam, że powinienem założyć jeszcze kilka zszywek, aby rana się szybciej zabliźniła - powiedział stanowczo. Barrissa kiwnęła głową na znak zgody. Wiedziała, że taki zabieg powinien zmniejszyć naprężenie brzegów blizny podczas chodzenia. Młody chirurg zakończył zszywanie rany kilkoma starannymi, precyzyjnymi ruchami. - Świetnie się pan spisał, doktorze Divini - podziękowała padawanka. - Możesz mówić do mnie po prostu Uli - odparł chłopak. - Doktor Divini jest moim ojcem. Tak samo nazywają się także mój dziadek i pradziadek. Wszyscy nadal praktykują. - Czy rozczarowałbyś ich, gdybyś nie poszedł w ich ślady? - zapytała Barrissa. Młodzieniec parsknął śmiechem. - Jedi z poczuciem humoru - powiedział. - Jednak cuda się zdarzają. Schował narzędzia, a młoda padawanka jeszcze raz mu podziękowała. Uli wstał i przesadnie nisko się ukłonił. - Zawsze do usług - powiedział. - Właśnie po to tu przyleciałem. Przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, jak jego pacjentka wkłada but na zranioną stopę. - No cóż, gojenie takiej rany u zwykłego człowieka albo istoty człekokształtnej potrwałoby pięć albo sześć dni - zauważył. - U ciebie zaś... ile, jak ci się wydaje? Trzy? - Dwa - poprawiła Barrissa. - Najwyżej dwa i pół. Uli pokręcił głową. - Szkoda, że inni tak nie mają. Młoda padawanka mimo woli wyobraziła sobie rannych konających na stole operacyjnym. Widok twarzy młodzieńca uświadomił jej, że i on pomyślał o tym samym. Postanowiła skierować rozmowę na inne tory. - Dużo czasu spędzasz na tych bagnach? - zapytała. Chłopak uśmiechnął się i zaczął znów wyglądać jak czternastolatek. - Moja matka kolekcjonuje alderaańskie iskroskrzydłe owady - wyjaśnił. - Niektóre stworzenia na tej planecie wyglądają podobnie, więc mogą być ich panspermicznymi krewniakami. Pomyślałem, że schwytam dla niej kilka okazów. Barrissa przypomniała sobie jego nazwisko i nagle coś zaskoczyło w jej głowie. - Wpadłam kiedyś do Muzeum Ksenozoologii na Coruscant, żeby obejrzeć pewną wystawę - zaczęła. - Najliczniejszy zbiór iskroskrzydłych owadów w znanej galaktyce. Zajmował trzy największe sale budynku muzeum i należał do słynnej zbieraczki, Elany Divini. Czy to twoja krewna? - Moja matka nie uznaje połowicznych rozwiązań - odparł chłopak, spoglądając na chronometr. - Muszę lecieć. Za dziesięć minut zaczynam dyżur.
Michael Reaves, Steve Perry39 - Jeszcze raz dziękuję za zszycie rany. - A ja dziękuję za okazję. Kiedy odszedł, młoda padawanka obeszła kilka razy polanę. Jej stopa funkcjonowała normalnie i powinna szybko się zagoić. Barrissa nie poczuła jednak następnego podmuchu zimnego powietrza, który zaskoczył ją wcześniej. Przebywała od tak dawna na powierzchni upalnej planety, że prawie zapomniała, jakie wrażenie wywiera chłodny podmuch. Zastanawiała się, jakim cudem takie zjawisko mogło powstać na Drongarze bez pomocy urządzeń mechanicznych i pod kopułą ochronnego pola. Krótko po wschodzie słońca powietrze na dworze osiągało temperaturę ludzkiego ciała i utrzymywało ją do późnego wieczoru, a czasem nawet w nocy. Ale nawet jeśli naprawdę poczuła zimny podmuch, dlaczego pozwoliła, aby wytrąciło ją to z równowagi do tego stopnia, że zraniła się szpicem klingi świetlnego miecza? Kiedy ostatnio przydarzył się jej podobny wypadek, miała dziewięć lat i skaleczyła się w nadgarstek, nie w nogę. Rana nie wyglądała wówczas ani w połowie tak poważnie. Cóż, jedno było pewne: zareagowała jak niedoświadczona amatorka. Uznała wypadek za zły znak i ruszyła z powrotem do swojej kabiny. Wyglądało na to, że im dłużej przebywa na powierzchni Drongara, tym bardziej się oddala od celu, którym było zostanie pełnowartościowym rycerzem Jedi. Wzdrygnęła się. W pierwszej chwili pomyślała, że ponownie czuje lodowaty podmuch... tym razem jednak nie na skórze, ale w głębi serca. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 40 R O Z D Z I A Ł 7 W kantynie był tego dnia spory tłok. W zanieczyszczonym powietrzu unosiło się wyjątkowo dużo zarodników, za to nie było widać ani jednego lądownika z rannymi klonami. Przy tym samym stoliku co zawsze siedzieli Den Dhur, Klo Merit, Tolk le Trene, Jos Vondar, I-Five i Barrissa Offee, którzy zazwyczaj dwa razy każdego tygodnia brali udział partyjce sabaka. Od czasu do czasu przyłączali się do nich inni, jak Durosjanin Leemoth, ale najczęściej widywało się razem tych sześcioro. Odprężali się przy grze i nabierali sił przed kolejnymi zmaganiami ze śmiercią, krwią i bólem. Wprawdzie sabak nie pozwalał im całkiem zapomnieć o wojnie, ale godzinę czy dwie można było o niej nie myśleć. Tym razem klimatyzatory działały całkiem nieźle, co także było samo w sobie niezwykłe... Filtry w urządzeniach chłodzących wykazywały dużą wrażliwość na wywoływaną przez zarodniki korozję, a ponieważ z tym problemem borykał się każdy ośrodek medyczny na powierzchni Drongara, wszystkie prześcigały się w zdobywaniu części zapasowych. Kiedy pole było włączone, zarodniki nie przenikały pod kopułę, ale często wyłączano jego wycinki, żeby mogły przelecieć lądujące czy startujące wahadłowce i transportowce. Pod uwagę należało także brać miejscową florę i faunę, która żyła na powierzchni planety, zanim jeszcze pierwszy raz włączono ochronne pole. Na ogół w zamkniętych pomieszczeniach nie można było się cieszyć chłodnym, czystym i suchym powietrzem. Jeżeli nie liczyć niebiańskiego chłodu, właściciel kantyny mógł się pochwalić także zdobytymi nieco wcześniej kilkoma innymi luksusami. Nikt nie wiedział, czy zawdzięczał to przypadkowi, czy może staraniom nowego twi’lekańskiego kwatermistrza, Narsa Dojaha. Jednym z takich luksusów był nowy zestaw do gry w dejarika, w którego skład wchodził także generator holograficznych potworów. Z niebywałej okazji korzystały dwie kobiety pielęgniarki, które grały przy innym stole. Drugim luksusem była nowa autochłodziarka do napojów, ale największe wrażenie wywierał rezolutny jednonogi android kelnerski płci żeńskiej typu TDL-501, któremu Den od razu nadał imię Teedle. Kelnerka krzątała się po zatłoczonej sali, obracając się zgrabnie na jedynym kółku i balansując wdzięcznie tacami pełnymi szklanek.
Michael Reaves, Steve Perry41 Znieruchomiała nagle obok stolika graczy w sabaka i postawiła cztery szklaneczki przed Josem, Tolk, Klo i Denem. - Jedna coruscańska chłodziarka, jeden blaster banthów, jedno alderaańskie piwo i jedna johriańska whisky - oznajmiła zwięźle. - Razem siedemnaście kredytów, moi drodzy. Den machnął lekceważąco ręką. - Dopisz do mojego rachunku - polecił beztrosko. - Do czyjego rachunku, kochaniutki? - zapytała Teedle. - Twój dług jest większy niż pułap, na którym unoszą się mieszkalne sztuczne planetoidy. Każdemu zdaniu towarzyszył cichy trzask, podobny do odgłosu pękającego pęcherza sennogumy do żucia. Den odwrócił się powoli i spiorunował kelnerkę spojrzeniem. - Wypraszam sobie - powiedział. Teedle odgięła durastalowy kciuk i skinęła nim w stronę szynkwasu. - Mohris twierdzi, że nie może cię dłużej kredytować - oznajmiła. - Albo spłacisz dług, albo nie wypijesz tu ani kropli więcej. Jos zorientował się, że z wyjątkiem I-Five, pozostali siedzący przy stoliku goście, podobnie jak on, z trudem powstrzymują się od śmiechu. Odwrócił się do Teedle. - Dopisz to do mojego rachunku - powiedział. - Płacę za niego dzisiaj wieczorem. - Jak pan sobie życzy, kapitanie - odparła kelnerka i odjechała. Den odprowadził ją kwaśnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Vondara. - Dzięki - powiedział. - W tych czasach naprawdę trudno zaprogramować współczucie. Jos chciał coś odpowiedzieć, ale stwierdził, że I-5 nie odrywa spojrzenia od oddalającej się Teedle. Pozostał, gracze w sabaka także zwrócili na to uwagę. - Coś się stało, I-Five? - zaniepokoił się Klo Merii. - Jest piękna - odparł z podziwem android. Wszyscy osłupieli. Spojrzeli na niego, jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Jos odstawił szklaneczką z coruscańską chłodziarką tak raptownie, że kilka kropli wylało się na stos żetonów kredytowych. - I-Five - zaczął. - Chcesz powiedzieć, że Teedle cię... pociąga? Android spoglądał jeszcze jakiś czas za kelnerką, ale w pewnej chwili szybko się odwrócił i spojrzał na swoje karty. - Nie - odparł beztrosko. Uniósł głowę i Jos mógłby przysiąc, że na wiecznie nieruchomej twarzy I-5 maluje się coś podobnego do szelmowskiego uśmiechu. - Ale jakiś czas nie byliście tego pewni, prawda? Pozostali wybuchnęli śmiechem. Jos także się roześmiał. - Ach, ty pokryty chromowanymi płytkami podgrzewaczu wody - zaczął. - Powinienem... - Powinieneś się zamknąć i grać - dokończyła żartobliwie Tolk. Odwróciła głowę i powiodła spojrzeniem po zasnutej dymem sali. - Gdzie się podział Karciany Rekin? - zapytała. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 42 Innym nowym nabytkiem, który zaczął nieco wcześniej pracę w kantynie - Jos nie potrafiłby powiedzieć, czy android naprawdę się na coś przydaje - był służący do rozdawania kart podczas gry w sabaka automat typu RH7-D, zwany potocznie Karcianym Rekinem. Android wyglądał jak mniejsza i mobilna wersja dużych kasynowych automatów i obecnie wisiał pod sufitem dzięki repulsorom. Błyskawicznie przetasował talię kart i położył ją na stole. - Proszę przełożyć - polecił Josowi. Jego generowany przez elektroniczny syntetyzator głos miał chrapliwe brzmienie. Tłumiąc irytację, Vondar spełnił jego polecenie. Posługując się wypustkami manipulatorów, Karciany Rekin szybko rozdał wszystkim po dwie karty. - Wariant standardowy Bespina - oznajmił zwięźle. - Pierwsze rozdanie. Proszę obstawiać, dżentelpanowie. - Hej - zareagowała ostro urażona Tolk, piorunując go spojrzeniem. - Przetrzyj fotoreceptor i spróbuj jeszcze raz, kolego. - Bardzo panią przepraszam - odparł cierpko Rekin. - Proszę obstawiać, dżentelistoty. - Niewiele lepiej - burknęła Tolk, ale zerknęła na swoje karty. Gracze rozmawiali o najnowszym członku zespołu chirurgów. - Największy problem z nowym gościem widać już na pierwszy rzut oka - stwierdził Den, wrzucając do miseczki żeton kredytowy. - Jest za młody, żeby bywać w kantynie, więc chyba nieprędko zasiądzie z nami do sabaka. - Wcale nie jest taki młody, na jakiego wygląda - zaoponowała Barrissa. - I znalazł się daleko od domu. - Dorzuciła swój żeton do miski i dopiero wówczas zauważyła, że Jos, Tolk, Den i Klo patrzą na nią i szczerzą zęby w niemym uśmiechu. - O co chodzi? - zapytała. - Co za wstyd! - odparł Den z udawaną surowością. - Nie wypada, żeby Jedi stawała w obronie zwykłego śmiertelnika! - Jestem wstrząśnięty - dodał Jos i uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok rumieńca na jej policzkach. Doszedł do wniosku, że stanowi miły kontrast z tatuażem na twarzy. - Nie miałam na myśli... - zaczęła Barrissa, mierząc reportera urażonym spojrzeniem. - Twoje myśli wpadły do rynsztoka, Dhur - burknęła. - Jak zawsze. Reporter wzruszył ramionami. - Trudno, żeby tak się nie działo, kiedy cała ta planeta jest rynsztokiem - powiedział. - Chodziło mi o to, że powinniśmy zrobić, co w naszej mocy, aby także brał udział w naszych rozrywkach - ciągnęła padawanka. - Postarajmy się, żeby czuł się pośród nas jak w domu. - Naturalnie, masz rację - przyznał Equanin. - Okres dojrzewania, zwłaszcza w przypadku istot ludzkich, zawsze trudno przeżyć bez niczyjego wsparcia. - Ile właściwie ma lat? - zainteresował się I-Five. - Przyznaję, że ocena wieku nie wchodzi w zakres mojego oprogramowania. - Byłbyś okropnym androidem niańką - oznajmiła Tolk.
Michael Reaves, Steve Perry43 - Za co dziękuję swojemu twórcy z głębi elektronicznego serca - odciął się android. - Ma dziewiętnaście standardowych lat - stwierdził Klo Merit. - Powiedziano mi, że jest kimś w rodzaju cudownego dziecka. Uzyskiwał najwyższe oceny na wszystkich kursach i ukończył studia z najważniejszym wyróżnieniem. Odbył praktykę w... - ...Wielkim Zoo - dokończył Jos. - Hej, większość z nas widziała Cudownego Chłopca przy pracy. Jest naprawdę bardzo dobry. - Mogę to potwierdzić - odezwała się Barrissa. - Pasuję. - Proszę zamienić się kartami, moje damy - odezwał się nagle Karciany Rekin. Wszyscy skierowali spojrzenia na unoszącego się pod sufitem androida. - Słodka Sookie - jęknął Jos, kręcąc głową. - Ktokolwiek wepchnął go Narsowi, oberwie za swoje. Den rozejrzał się po sali. - Może jednak nowe androidy zarobią na swoje utrzymanie - zauważył. - Więcej tu dziś gości niż kiedykolwiek. Niektórych nigdy do tej pory nie widziałem. Wskazał stojący w kącie sali stolik, przy którym prowadziły półgłosem ożywioną rozmowę, trzy nieznajome osoby. Klo Merit spojrzał w tamtą stronę, i zmarszczył brwi. - Widywałem już istoty dwóch spośród tych ras, chociaż nie znam siedzących tam osobników - powiedział. - Jeden jest Kubazem, a drugi Umbaraninem, nie wiem jednak, jakiej rasy jest trzecia osoba. Nigdy nikogo takiego nie widziałem. - To Falleenka - wyjaśnił Jos. - Istoty tej rasy nie narzucają nikomu swojego towarzystwa. Jeżeli nie pozostają na usługach ważnych mętów na Coruscant, rzadko widuje się je poza macierzystą planetą. Ciekawe, co ona tu robi. - Tylko nie zbliżaj się do niej za bardzo - ostrzegła Tolk, szczerząc zęby w przekornym uśmiechu. Den wyglądał na zdezorientowanego. - Ciała Falleenów wydzielają feromony - dodał Jos. - Czasami bardzo silne. Oddziałują na istoty większości ras. Zazwyczaj objawami wydzielania są chromatoforyczne zmiany w zabarwieniu tkanki. Powiada się, że te istoty potrafią mieszać prekursory i wywierać wpływ na działanie układu hormonalnego. - Dzięki - burknął Den. - Teraz wszystko jest jasne jak bagienne błoto. - Potrafią wywierać wpływ na czyjeś uczucia dzięki zapachowi swojego potu - wyjaśniła lorrdiańska pielęgniarka. Den zamrugał. - Przy tej pogodzie muszą być naprawdę charyzmatycznymi istotami - powiedział. I-5 wrzucił żeton kredytowy do miseczki ze stawkami. - Podbijam - oznajmił rzeczowo. Jos spojrzał na swoje karty i zmarszczył brwi. - Wydaje mi się, że blefujesz, blaszana istoto - stwierdził cierpko. - A mnie się wydaje, że się pocisz, chuderlawy mężczyzno - odciął się android. - Kto by się tu nie pocił? - burknął Vondar. - Sprawdzam. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 44 Kiedy gracze rozłożyli karty, Jos wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu. Miał Dowódcę monet, Panią szabel i Wytrwałość klepek. Ułożył karty obok siebie w wyświetlanym przez Karcianego Rekina interferencyjnym polu, żeby nie zmieniły swoich wartości. - Jeżeli mój moduł matematyczny nie uległ poważnemu uszkodzeniu - zaczął I- Five - chyba moje karty są lepsze niż twoje. Jos spojrzał na jego karty i otworzył usta ze zdumienia. Android miał Idiotę, trójkę klepek i dwójkę szabel... układ Idioty, który liczył się wyżej niż wszystkie inne, nawet czysty sabak. - To niesprawiedliwe - jęknął ponuro, kiedy I-5 zgarniał wygraną. - Po co androidowi kredyty? - Czyżbym ci tego nie powiedział? - zapytał I-Five. - Zamierzam stąd odlecieć i spotkać się z czarownikiem Tundów, żeby kupić od niego mózg i serce. Jos nie odpowiedział. Odpowiedź automatu przypomniała mu o CT-914, sklonowanym żołnierzu, którego życie uratował w operacyjnej sali... tylko po to, żeby kilka dni później wyhodowany w kadzi żołnierz zginął podczas niespodziewanego ataku sił zbrojnych separatystów, podobnie jak wszyscy inni koledzy z jego garnizonu. To właśnie Dziewięć-jeden-cztery, a także I-5, chociaż w mniejszym stopniu, uświadomili mu, że klony, a w pewnych okolicznościach także androidy i inne obdarzone sztuczną inteligencją automaty, powinno się traktować jak istoty świadome, którym przysługują takie same prawa jak żywym istotom. Niby wiedział o tym od dawna, ale podświadomie nie przywiązywał do tego dużej wagi. Co gorsza, właściwie się nie zastanawiał nad moralnymi konsekwencjami tego faktu. Klony hodowano, żeby walczyły podczas wojny, a w ich oprogramowaniu nie przewidziano innych pragnień. Sklonowani żołnierze nie bali się śmierci, a bitwa dawała im poczucie zadowolenia i spełnienia. Zdolność odczuwania bólu miała im tylko pozwalać na unikanie sytuacji, podczas których mogłyby zostać zabite albo ranne. Dopóki Jos nie poznał Dziewięć-jeden-czwórki, także uważał, że klony nie są zdolne do innych uczuć, podobnie jak nie zawierają przyjaźni czy to z innymi klonami, czy z żywymi istotami. Zauważył jednak, że CT-914 traktuje wyhodowanego w tej samej kadzi CT-915 jak rodzonego brata bliźniaka, a kiedy ten drugi zginął, pozostały przy życiu klon pogrążył się w rozpaczy. Także I-Five, dysponujący udoskonalonym modułem funkcji percepcyjnych i zdezaktywowanymi tłumikami kreatywności, wielokrotnie imponował wszystkim swoim „człowieczeństwem”. Z początku Vondar uważał, że jego świat stanął na głowie, ale później zaczął odczuwać coś w rodzaju wdzięczności. Taka rozszerzona definicja człowieczeństwa pozwalała mu - w sensie dosłownym i przenośnym - widzieć w Tolk potencjalną towarzyszkę życia, mimo że lorrdiańska pielęgniarka nie była Korelianką. Od jakiegoś czasu był pewien, że ją kocha. Bez względu na konsekwencje poślubienia istoty z innej planety, był gotów pójść za podszeptami serca. Ciągle się jednak zastanawiał, co powie na to nowy dowódca, Erel Kersos.
Michael Reaves, Steve Perry45 Miał się tego dowiedzieć wcześniej, niż przypuszczał. Kiedy kasynowy android potasował karty do następnego rozdania, do ich stolika podszedł bothański kapral. - Panie kapitanie Vondar - powiedział. - Admirał Kersos prosi, żeby zechciał się pan u niego zameldować. Proszę ze mną. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 46 R O Z D Z I A Ł 8 - Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah - powitał go przełożony. - Than donya sinyin. - Sumteh Vondar Ohleyz... dohn donya - odpowiedział Jos z lekkim wahaniem. Upłynęło sporo ponad dziesięć lat, odkąd ostatnio mówił w arcyjęzyku. W obecnych czasach wszyscy korzystali z basica. Kiedy był chłopcem, posługiwał się ceremonialnym językiem jedynie podczas Dni Oczyszczenia. Wuj jego matki wyglądał na zmęczonego. Miał niedepilowane policzki, a jeden guzik przedniej klapy munduru był rozpięty. Tym razem jego twarzy nie przesłaniała chirurgiczna maska i Jos widział wyraźnie rodzinne podobieństwo w rysach. Jeszcze w dzieciństwie, przeglądając z kuzynką rodzinne archiwa, natrafił na kilka połamanych hologramów. Pośród strzaskanych wizerunków znalazł podobiznę młodego mężczyzny, który zrezygnował z dziedzictwa i wyparł się rodziny, chociaż wiedział, że zostanie przez mą wyklęty. Jos oglądał te resztki z fascynacją, jakby były otwartym na przeszłość oknem. Dobrze zapamiętał rysy tamtego młodzieńca i obecnie rozpoznawał je w twarzy stojącego za biurkiem starszego mężczyzny. Wiedział, że - zgodnie ze wszystkimi honorowymi kodeksami - nie wolno mu w ogóle się do niego odzywać. Nie powinien z nim rozmawiać o niczym, co by wykraczało poza stosunki panujące w wojsku miedzy przełożonym a podwładnym. Kuzyn Erel Kersos był nadal pariasem, bo hańba, jaką się kiedyś okrył, nie zacierała się z upływem czasu, a nawet nie miała zaniknąć po jego śmierci. Zważywszy jednak, że Jos był także związany z istotą płci żeńskiej z innej planety nie zamierał rezygnować z tego związku, złamanie zakazu rozmowy z wyklętym krewniakiem nie wydawało mu się poważnym wykroczeniem. A poza tym, w pobliżu nie było nikogo z ich rodzinnej planety, kto mógłby być świadkiem tej rozmowy. W dodatku Jos bardzo chciałby poznać powód, dla którego kuzyn Erel został wyklęty przez członków klanu... bądź co bądź, jego krewniak posunął się do tego, że nawet poślubił osobę z innej planety. Znajdowali się sami w gabinecie Vaetesa. Jos miałby ochotę zadać kuzynowi setki pytań, ale najbardziej interesowała go odpowiedź na jedno. Niezdecydowany, czy powinien się odezwać, przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy odbył rozmowę z ojcem na temat istot z innych światów...
Michael Reaves, Steve Perry47 W ciągu pierwszych sześciu lat życia ani razu nie opuścił rodzinnej planety, a obce istoty widywał rzadko i tylko z dużej odległości. Kiedy więc pod szkolną kopułą poruszono temat przybyszów z innych planet, nie bardzo wiedział, co o tym sądzić. Zagadnął o to jeszcze tego samego wieczoru, który ojciec spędzał w domu, zamiast jak zwykle w klinice. Musiał zebrać całą odwagę, zanim się na to zdecydował. Co prawda, ojciec nie miał porywczego usposobienia i Jos nie wątpił, że tata go kocha, ale był dosyć wysoki i kiedy nad nim stał, onieśmielał go swoim wzrostem. Potrafił także głośno mówić, chociaż nigdy tego nie robił, ilekroć zwracał się do syna. Z perspektywy czasu Jos uświadamiał sobie, że ojciec nie był gotów do tamtej rozmowy. Kiedy opowiedział mu o dyskusji kolegów w szkole, tata oderwał się od tego, co właśnie robił - o ile Jos dobrze pamiętał, przeglądał dysk z popołudniowymi wiadomościami - i spojrzał na syna z niejakim zaskoczeniem. - No cóż, chłopcze - zaczął niepewnie. - Jeżeli nie liczyć tego, że są istotami z innych planet, różnica między nimi a nami to coś w rodzaju różnicy między blethyliną a tarkaliną. Obie wyglądają podobnie, ale są różnej wielkości i barwy, W dodatku obcy mają odmienny od naszego system wierzeń. Są... - urwał, jakby szukał odpowiedniego określenia - ...nie tak czyści jak my. Mieszają rzeczy, których my nie mieszamy. To dotyczy także tego, kogo... uhm, poślubiają. - Aha. - Jos kiwnął głową. Wprawdzie nie rozumiał sensu usłyszanych słów, ale niejasno sobie uświadamiał, że ojciec jest wyraźnie zakłopotany. - Nie są złymi osobami - podjął po chwili starszy Vondar. - Są po prostu... inni niż my. - W czym, tatusiu? - zapytał Jos. Jego tata zmarszczył brwi i jakiś czas się nie odzywał. - Znasz smak słonoorzechowego masła na kromce chleba? - zapytał w końcu. - Ta-a! - wykrzyknął Jos. Najlepsze było dopiero co sprowadzone z farmy, ze świeżo rozłupanymi orzechami. Jeżeli się je rozsmarowało grubą warstwą, smakowało jak nic na świecie. - A lubisz niebieskoowocowy dżem? - zapytał tata. - Ta-a. - Nie smakował równie bosko jak słonoorzechowe masło, ale i tak był całkiem niezły. - To dlaczego ci nie smakuje, kiedy na tej samej kromce chleba rozsmarujesz mieszaninę słonoorzechowego masła i niebieskoowocowego dżemu? - zapytał ojciec. - Hm - mruknął Jos. Tata miał rację. Oba smaki, każdy oddzielnie, były wspaniałe, ale po zmieszaniu mogły przyprawić o mdłości piaskowego kota. Chłopiec zawsze uważał, że to niesprawiedliwe. - No cóż - zakończył ojciec. - Właśnie tak jest z ensterami i eskterami. Po prostu nie łączy się jednych z drugimi. - Ale, tatusiu, nie wszyscy są tacy sami - zaprotestował nieśmiało Jos. - To nie to samo, co słonoorzechowe masło i niebieskoowocowy dżem. To nie... Jego ojciec nie dał mu dokończyć zdania. - Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy, Jos - uciął. - Na razie nie myśl o tym. Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 48 Stojąc kilkadziesiąt lat później przed obliczem wyklętego kuzyna, Jos rozumiał o wiele lepiej, co ojciec chciał wtedy powiedzieć. W jego rodzinnym domu nikt nie widział w takim podejściu niczego niezwykłego, chociaż mieszkańcy innych planet określali je mianem ksenofobii, rasizmu albo jeszcze gorzej. Jos bardzo długo był przekonany, że nie mają racji. Istoty z innych planet nie rozumiały zawiłości związanych z pojęciami „swoich” i „obcych” i wyciągały pochopne wnioski, kierując się zwykłą ignorancją. Powinno się im współczuć, a nie bać się ich ani nimi gardzić. Jos od dawna nie mówił arcyjęzykiem, nie obchodził Dni Oczyszczenia i uważał się za galaktopolitę, a mimo to po ukończeniu studiów na Coruscant i praktyki na Alderaanie, podczas której operował dziesiątki osobników innych ras, bariera oddzielająca istoty jego rasy od wszystkich pozostałych była zakorzeniona w jego podświadomości tak głęboko, że nawet nie uświadamiał sobie jej mocy. Później jednak zakochał się w Tolk, lorrdiańskiej pielęgniarce, która nie tylko nie pochodziła z jego planety, ale nawet z jego systemu. Wiedział, że ten fakt powinien położyć kres jego marzeniom o jakimkolwiek trwałym związku. Używając słów wielu starszych i niedołężnych istot, jakie operował, „upadł i nie mógł się podźwignąć”. Najciekawsze jednak, że nie był pewien, czy mu na tym zależy. - Proszę bardzo - odezwał się kuzyn admirał. Jego głos brzmiał stanowczo, jak głos osoby nawykłej do wydawania rozkazów. - Pytaj. Jos spojrzał prosto w jego oczy. - Warto było? - zapytał. Jego przełożony nie od razu odpowiedział. Chwilą patrzyli sobie w oczy i w końcu starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął. - Tak i nie - wyznał cicho. Westchnął i usiadł w fotelu Vaetesa. - Pierwszych sześć cudownych lat byłem pewien, że tak. Jos uniósł brew. Kuzyn zachęcił go gestem, żeby usiadł, i kapitan skorzystał z zaproszenia. - Sześć lat po naszym ślubie moja żona Feleema zginęła na Coruscant w katastrofie kolei magnetycznej - ciągnął Kersos ponuro. - Podobnie jak czterystu innych pasażerów. Miała szybką śmierć. Z powodu degradacji nadprzewodzącego kabla i awarii systemu bezpieczeństwa pociąg wypadł z toru trakcyjnego i z prędkością trzystu kilometrów na godzinę staranował rząd pustych budynków przemysłowych na półkuli południowej. Katastrofy nie przeżył nikt z pasażerów. - Bardzo współczuję - bąknął Vondar. - Dziękuję. - Jego kuzyn kiwnął głową. - Od śmierci żony upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, ale nikt z rodziny nigdy mi tego nie powiedział. Tego ani niczego innego. Jos zachował milczenie, wstrząśnięty rozpaczą, jaką usłyszał w głosie krewnego. - I tak wyglądała wówczas moja sytuacja - ciągnął Erel Kersos. - Byłem oddanym służbie dla Republiki młodym porucznikiem. Straciłem żonę, ale nie mogłem odnowić stosunków z rodziną ani z klanem. Nie mieliśmy dzieci i nie mogłem wrócić do domu, więc postanowiłem poświęcić się bez reszty pracy i zrobić karierę w wojsku. -
Michael Reaves, Steve Perry49 Uśmiechnął się, ale z lekką goryczą. - Właśnie dzięki temu prawie czterdzieści lat później awansowałem do stopnia admirała i trafiłem na Drongar. - Mogłeś ich za to przeprosić - stwierdził Vondar. - Musiałbym się wyprzeć zmarłej żony - sprzeciwił się admirał. - Nie mogłem się na to zdobyć. Nie mógłbym także ścierpieć rodziny, która by tego ode mnie wymagała. Kolejny raz zapadła cisza, podczas której tym razem Jos poczuł się nieswojo. W końcu Kersos spojrzał prosto w jego oczy, czym speszył go jeszcze bardziej. - Jos, musisz się nad tym zastanowić - odezwał się w końcu. - Bardzo poważnie zastanowić. Vondar zamrugał. Czyżby jego starszy krewniak też umiał czytać w myślach? Czy nie mieli w bazie wystarczająco wielu empatów? - Zanim poprosiłem o przydział na Drongar, poinformowano mnie, że służysz na tej planecie - ciągnął admirał. - Dowiadywałem się, co tu robisz i jak sobie radzisz. Domyślam się, dlaczego chciałeś ze mną porozmawiać. Wiem wszystko o tobie i o lorrdiańskiej pielęgniarce. Jos poczuł, że wzbiera w nim gniew. Kersos musiał to zauważyć, bo pokręcił głową. - Nie denerwuj się zanadto, synu - przestrzegł surowo. - Nie zamierzam ci mówić, co powinieneś robić, a czego nie. Udostępniam ci tylko swoje doświadczenia. Kiedy postanowiłem się ożenić z Feleemą, nie oglądałem się za siebie. Byłem młody i odważny, a ona liczyła się dla mnie bardziej niż dezaprobata całej rodziny. Wydawało mi się wtedy, że mając ją, nikogo więcej nie potrzebuję. Później, kiedy zginęła, straciłem ją i nie miałem się do kogo zwrócić. - Urwał i chwilę się zastanawiał. - Czasami rodzina jest ważniejsza, niż możesz to sobie wyobrażać - podjął w końcu. - Zwłaszcza kiedy się ją ma, ale się dla niej nie istnieje. W życiu bywa rozmaicie, mój chłopcze. Z różnych powodów ludzie się zmieniają... bywa, że się rozstają, a czasem umierają. Kobieta, którą kochasz dziś, za dziesięć albo piętnaście lat może się zmienić w kogoś, kogo nie będziesz mógł ścierpieć u swojego boku. Może także od ciebie odejść. Nic na to nie poradzisz. Jos kiwnął głową. - Wiem - przyznał ponuro. - Powiedz mi jedno: gdybyś miał to zrobić jeszcze raz, wiedząc to, co teraz, czy byś się na to zdecydował? Jego kuzyn uśmiechnął się z przymusem. - Nie jestem tobą - powiedział. - Moje błędy to moja sprawa, a twoje nie muszą wyglądać tak samo. - Niewiele mi pomogłeś - mruknął Vondar. - Może i nie, ale powiedziałem ci wyłącznie prawdę. - Starszy mężczyzna wzruszył ramionami. - Czasami wydaje mi się, że nie miałbym żadnych wątpliwości... że postąpiłbym dokładnie tak samo. Sześć lat z Feleemą liczyło się dla mnie bardziej niż sześćset lat na łonie rodziny. Kiedy indziej jednak się zastanawiam, jak to by było gdybym widział, jak dorastają dzieci moich sióstr i braci... siostrzenice i siostrzeńcy, których nigdy nie poznałem. Nie wiem nawet, czy w ogóle się urodzili. Nie mogłem wrócić do domu ani nawet przylecieć na pogrzeb ojca. Moja matka nadal żyje... wiem Medstar II – Uzdrowicielka Jedi 50 to, bo sprawdzam na bieżąco spisy ludności, ale ja dla niej dawno umarłem. Dokonałem prostego wyboru... tyleż prostego, co nieodwracalnego, ale to nie było łatwe i mimo upływu czasu nie stawało się łatwiejsze. Słyszałeś może stare powiedzenie, Jos: nigdy nie jest łatwo ogolić Wookiego. Vondar westchnął. Coś wspaniałego, pomyślał z goryczą. Właśnie to chciałem od niego usłyszeć.