conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Rozdroża Czasu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :746.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

conan70
EBooki
Gwiezdne wojny

Rozdroża Czasu.pdf

conan70 EBooki Gwiezdne wojny 141. Paul S. Kemp - Rozdroża Czasu
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Przekład Anna Hikiert Redakcja stylistyczna Magdalena Stachowicz Korekta Elżbieta Steglińska Longina Kryczkowska Ilustracja na okładce Dave Seeley Skład Wydawnictwo Amber Monika E. Zjawińska Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. Tytuł oryginału Star Wars: Crosscurrent Copyright © 2010 Lucasfilm Ltd. & TM. All Rights Reserved. Used Under Authorization. Originally published under the title Crosscurrent by Ballantine Books. For the Polish translation Copyright © 2010 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3608-7 Warszawa 2010. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 22620 40 13, 22620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Moim dwóm małym padawanom, Roarkemu i Riordanowi BOHATEROWIE POWIEŚCI Drev Hassin - padawan Jedi (Askajianin) Jaden Korr - rycerz Jedi (mężczyzna) Kell Douro - zabójca/szpieg (Anzata) Khedryn Faal - kapitan „Gruchota” (mężczyzna) Marr Idi-Shael - pierwszy oficer „Gruchota” (Cereanin) Relin Druur - mistrz Jedi (mężczyzna) Saes Rrogon - Lord Sithów; kapitan „Posłańca” (Kaleeshanin)

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… ROZDZIAŁ 1 Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina Największy księżyc Phaegona III płonął. Jego skorupa pękała i kruszyła się pod ostrzałem sześćdziesięciu czterech ciężko uzbrojonych krążowników. Widok lśniących kadłubów rozkwitających ognistą łuną wydał się Saesowi niespodziewanie piękny. Co za ironia, że zagłada dokonuje się w tak malowniczej scenerii, pomyślał. Deszcz plazmowych strumieni smagał połacie lasów, nasączając świat ogniem i bólem. Atmosfera kipiała tumanami pyłu i kłębami tłustego dymu, wzniecanymi przez lśniące zielone błyskawice. Na ekranie pokładowym „Posłańca” łagodny pomarańczowy blask gwiazdy systemu zastąpiło jaskrawe światło eksplozji i wszystko przesłoniła warstwa czarnych chmur. Poza sporadycznym świergotem robota czy mruknięciem kogoś z załogi na mostku panowała cisza. Wszyscy w skupieniu śledzili instrumenty i ekran wyświetlacza. W tle dobiegało z głośników monotonne echo prowadzonych na różnych kanałach rozmów niczym cichy kontrapunkt dla widowiskowej agonii księżyca. Obdarzony wrażliwym węchem Saes czuł, jak wiszący w powietrzu zapach potu załogi gęstnieje od adrenaliny. Obserwowanie krążowników atakujących satelitę przypomniało Saesowi czasy, kiedy na rodzinnej planecie obierał owoce dael, odsłaniając słodki, blady miąższ spod brązowej, szorstkiej skórki. Teraz nie obierał owocu, ale cały księżyc. Ukryte pod jego powierzchnią złoża cennego lignanu zapewnią Sithora zwycięstwo w bitwie o Kirrek i umocnią pozycję Saesa w hierarchii zakonu. Co prawda, było jeszcze za wcześnie, żeby stawił czoło Sharowi Dakhanowi, wiedział jednak, że jego czas wkrótce nadejdzie. - Wszelkie zło rodzi się z wybujałej ambicji - powiedział mu kiedyś Relin. Saes się uśmiechnął. Jakim głupcem był jego były mistrz! Naga Sadów nagradzał ambicję. - Raport - warknął do 8K6. - Trzydzieści siedem procent powierzchni księżyca zniszczone - zameldował android diagnostyczny. W jego wypolerowanej powłoce odbijała się pożoga szalejąca na ekranie wyświetlacza. - Trzydzieści osiem procent - zakomunikował, kiedy system zdalnie zaktualizował dane. - Trzydzieści dziewięć. Krążowniki kontynuowały ostrzał. Saes skinął głową i przeniósł wzrok na wyświetlacz, a android zamilkł posłusznie. Chociaż „Posłaniec” wisiał wysoko ponad księżycem, Moc niosła aż tutaj przerażenie zamieszkujących go prymitywnych istot. Saes wyobraził sobie, jak stworzenia próbują znaleźć schronienie pośród drzew, skrzecząc przeraźliwie, ścigane i nieuchronnie trawione przez ogień. Były ich tam setki tysięcy. Strach tych istot pieścił jego umysł, ulotny i przyjemny jak poranna mgiełka. Wiedział, że inni Sithowie na „Posłańcu” i „Omenie” odbierali takie same sygnały. Niewykluczone, że na swój prymitywny sposób zmarszczki na powierzchni Mocy odczują nawet też Massassowie... Dawno temu, kiedy Saes był Jedi, zanim jeszcze zrozumiał istotę Ciemnej Strony, uznałby akt zniszczenia na taką skalę za coś niewyobrażalnie złego. Teraz jednak wiedział, że nie ma bezwzględnego zła ani dobra. Jest tylko potęga. A ci, którzy mają władzę, ustalają własne definicje dobra i zła. Świadomość tego faktu była wolnością, którą dawała Ciemna Strona i przyczyną, dla

której Jedi upadną - najpierw na Kirreku, potem na Coruscant, a następnie w całej galaktyce. - Temperatura na powierzchni? - zapytał. Android diagnostyczny sprawdził dane. - W granicach tolerancji dla robotów wydobywczych. Saes patrzył przez chwilę, jak krążowniki wślizgują się w atmosferę rozświetloną łuną pożaru, po czym odwrócił się do swojego zastępcy, Losa Dora. Cętkowana, ciemnoczerwona skóra Dora wydawała się niemal czarna w panującym na mostku półmroku, a żółte ślepia lśniły odblaskiem płonącego księżyca. Jak zwykle i tym razem unikał wzroku Saesa. Wbił spojrzenie w bliźniacze rogi wyrastające po bokach szczęki Sitha. Saes wiedział, że pod przykrywką funkcji jego adiutanta Dor szpieguje go na polecenie Sadowa. Tym razem miał dopilnować, żeby Saes dostarczył lignan - i to cały ładunek - armii Sadowa na Primus Goluud. Macki na twarzy Dora zadrżały, a chrzęstne wyrostki nad jego oczodołami uniosły się w niemym pytaniu. - Pułkowniku, proszę dać sygnał do wysłania robotów wydobywczych - rozkazał Saes. - Z obydwu statków. - Tak jest, panie kapitanie - potwierdził Dor. Odwrócił się do swojej konsoli i przekazał rozkaz załogom okrętów. Saes wciąż nie mógł się oswoić z nową rangą. Był przyzwyczajony do prowadzenia łowów jako Pierwszy, nie zaś do dowodzenia statkiem z pozycji kapitana. Nie minęło kilka sekund, a z hangarów „Posłańca” zaczęły wysypywać się setki cylindrycznych kapsuł. Niemal natychmiast dołączyły do nich te wysyłane z „Omena”. Na wyświetlaczu widać było, jak wchodzą w atmosferę, ciągnąc za sobą warkocze ognia. Widok przypominał spektakularny pokaz pirotechniczny. - Roboty wydobywcze wysłane - poinformował go 8K6. - Powiększyć obraz. Chcę je zobaczyć - zażądał Saes. - Tak jest - odparł Dor i kiwnął głową w stronę młodego nawigatora, który kontrolował wyświetlacz. Trajektorie robotów wydobywczych posyłały je dziesiątki kilometrów poza teren zniszczony przez krążowniki. Większość z nich znikała w kłębach dymu, ale nawigator skupił obraz na mniej więcej dziesięciu, które schodziły przez obszar o dobrej widoczności. - Uszkodzenia robotów przy wejściu w atmosferę minimalne - doniósł 8K6. - Zero przecinek zero trzy procent. Nawigator powiększył obraz, a potem zbliżył go jeszcze bardziej. Pięć kilometrów od powierzchni roboty wyhamowały silnikami manewrowymi, wysunęły długie, pajęcze kończyny i delikatnie opadły na osmaloną, rozżarzoną skorupę. System antygrawitacyjny pozwalał im poruszać się po gorących szczątkach bez kłopotu. - Przełącz na widok z pozycji maszyny. - Tak jest, Sir - zameldował Dor. Nawigator zmienił ustawienia na pulpicie i połowę ekranu wyświetlacza zajął obraz księżyca przesyłany z czujników optycznych robota. Przez mostek przetoczył się pomruk podziwu i trwogi. Nawet 8K6 uniósł głowę znad instrumentów. Przez szmer zakłóceń dobiegający z komunikatora przebił się głos kapitana Korsina, dowodzącego bliźniaczym „Omenem”: - Imponujący widok. - W rzeczy samej - potwierdził Saes. Z pokiereszowanej tarczy księżyca unosiły się czarne smugi. Strugi plazmy zwęgliły zewnętrzną skorupę, czyniąc ją twardą i kruchą jak szkło. Rozpadliny przecinały ją na wzór żył, którymi płynęły dym i popiół. Fale żaru bijącego z powierzchni zniekształcały obraz i nadawały księżycowi niesamowity, widmowy wygląd. Setki robotów wydobywczych osiadających na spopielonym lądzie przypominały roje metalowych owadów żerujących na martwym ciele. Poruszając się niezdarnie na owadzich

kończynach, ustawiły się w równe rzędy przy akompaniamencie mechanicznego szczęku. - Aktywacja czujników - oznajmił 8K6. Z głowy każdego robota wysunęła się długa metalowa ssawka. Maszyny kroczyły ścieżką zniszczenia, poruszając czujnikami nad ziemią jak różdżkami w poszukiwaniu sygnatury molekularnej lignanu. Na myśl o lignanie Saes oblizał wargi, rozkoszując się słabym posmakiem fosforu na skórze. Wiele lat temu miał do czynienia z lignanem i wciąż pamiętał tamto uczucie. Jego więź z kryształem była pierwszym zwiastunem skłonności ku Ciemnej Stronie... Niezwykła, struktura molekularna lignanu dostrajała ją do Ciemnej Strony Mocy i zwiększała potęgę Sithów, którzy z niej korzystali. Bardzo długo Sithowie nie potrafili zlokalizować żadnych znacznych złóż kryształu - aż do teraz, niemal w przededniu bitwy o Kirrek. I to dzięki Saesowi. Kilka standardowych miesięcy temu Naga Sadów wysłał Saesa na poszukiwania złóż rzadkiego minerału do wykorzystania podczas wojny. To była próba - i Saes o tym wiedział. A Los Dor, jego rzekomy adiutant, miał oceniać jego starania. Moc była dla Saesa łaskawa i przywiodła go w końcu, niemal w ostatniej chwili, na Phaegon III. Moc uczyniła z niego narzędzie, które zapewni Sithom zwycięstwo. Świadomość tego faktu uspokoiła go i pokrzepiła. Łuski pokrywające jego skórę zaszeleściły, kiedy zmienił pozycję w fotelu. Zabierze z księżyca Phaegona III ładunek lignanu wystarczający do obdzielenia niemal każdego Lorda Sithów i massasskiego wojownika w ataku na Kirrek. Gdyby miał więcej czasu, wyeksploatowałby złoże w nieco bardziej konwencjonalny sposób, jednak teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Sadów nie tolerował opóźnień. W ten oto sposób Saes tworzył własną definicję dobra i zła, wydając wyrok śmierci na mieszkańców księżyca Phaegona III. Pogładził palcem rękojeść swojego miecza świetlnego, przypominającą kształtem szpon. Nie mógł się doczekać odczytów z czujników robotów. Pochylił się w fotelu, kiedy pierwsze nieśmiałe piknięcie oznajmiło odkrycie sygnatury lignanu. Chwilę później dołączyło do niego kolejne. I jeszcze jedno. Wymienili z Dorem spojrzenia, ale Kaleeshanin nie był w stanie stwierdzić, czy na skrytej częściowo za gąszczem macek twarzy Dora maluje się wyraz zadowolenia, czy zaskoczenia. - Znaleźliśmy go, Saes - rozległ się w głośnikach podniecony głos Korsina. - Udało się nam! - To prawda - potwierdził Kaleeshanin, chociaż w głębi duszy wiedział swoje. To jemu się udało. Korsin tylko wykonywał jego rozkazy. - Wszystko wskazuje na to, że natrafiliśmy na wyjątkowo bogate złoże - oznajmił 8K6. Kanał komunikacyjny rozbrzmiewał kolejnymi zgłoszeniami przekazywanymi przez roboty. - Prawdopodobnie nie zdołamy zabrać wszystkiego, kapitanie - stwierdził ostrożnie Dor. - Czy mam odwołać krążowniki wydobywcze? Dalsze zniszczenie wydaje się... bezpodstawne. Saes wiedział, co tak naprawdę ma na myśli Dor, i zdecydowanie pokręcił głową. Nie okaże litości. - Nie. Spopielić całą powierzchnię. Po to, czego nie zdołamy babrać przed bitwą, wrócimy po zwycięstwie na Kirreku. Dor kiwnął głową, a jego macki zafalowały w niepewnym uśmiechu. - Tak jest, sir. Saes spiorunował go wzrokiem i adiutant natychmiast przeniósł spojrzenie na jego szczękowe rogi. - Kiedy będziesz przekazywał sprawozdanie Lordowi Sadowowi, powiedz mu o wszystkim, co tu widziałeś. Dor uniósł oczy i wytrzymał przez krótką chwilę wzrok Saesa. Jego macki zadrżały nerwowo, kiedy umknął spojrzeniem w bok. Saes napawał się widokiem sond wiertniczych wysuwających się z odwłoków robotów, zanim maszyny zaczęły wyłuskiwać cenne kryształy ze zgliszcz. Moc wciąż niosła ze sobą

przerażenie mieszkańców księżyca, ale teraz już dużo słabsze. Została ich zaledwie garstka. Kaleeshanin uśmiechnął się bezwiednie. - Wyślij promy - rozkazał Dorowi. - Z „Omena” też. Zabierzemy tyle, ile zdołamy. Musimy się pospieszyć. - Tak jest. Kilka standardowych godzin później dymiący księżyc Phaegona III i wszyscy jego mieszkańcy byli martwi. Po zakończeniu pracy krążowniki wydobywcze dokonały skoku i opuściły system. Między księżycem a ładowniami „Omena” i „Posłańca” kursował teraz nieprzerwany strumień promów transportowych, dostarczających na pokłady statków rudę lignanu. Bliskość kryształów sprawiała, że Saesowi kręciło się w głowie. Podobne odurzenie odczuwał z pewnością Dor i reszta wrażliwych na Moc członków załogi „Posłańca” i „Omena”. - Zaostrzyć procedurę względem Massassów - rozkazał. Wolał uniknąć zamieszek na pokładzie. Jeśli staną się agresywni, trzeba będzie nimi odpowiednio pokierować. - Postawimy jednostki ochrony w stan pogotowia - zapewnił go Dor. - Kapitanie, czy... pan też to czuje? Saes pokiwał głową, upojony energią Ciemnej Strony. Powietrze na statku drgało jej potencjałem. Czuł, jak przenika go jej ciepło. Siłą woli przywołał się do porządku. Czas płynął nieubłaganie, a przed atakiem na Kirrek musiał się spotkać z Nagą Sadowem. Otworzył kanał łączności z „Omenem”. - Jeszcze godzina, Korsin - powiedział. - Przyjąłem - odparł kapitan drugiego statku. Saes słyszał podniecenie w jego głosie. - Czy czujesz tę potęgę, Saes? Kirrek zapłonie. Saes patrzył na wypełniający ekran spopielony księżyc, ciemny i martwy w pustce przestrzeni. - Kirrek zapłonie - powtórzył i przerwał połączenie. Relin wyglądał przez transpastalową bańkę kabiny myśliwca Jedi. Siedzący obok niego Drev wprowadzał dane do komputera nawigacyjnego. Ciało askąjiańskiego padawana wylewało się z nieprzystosowanego do jego potężnych gabarytów siedzenia. Kombinezon opinał pulchne ciało chłopca, nadając nieosłoniętym częściom wygląd baleronu, choć Dreva i tak można było uznać za szczupłego jak na standardy Askajian. A Relin nigdy do tej pory nie spotkał Askajianina, w którym Moc byłaby tak silna. Ich „Infiltrator” wisiał w pomarańczowoczerwonej chmurze Mgławicy Remmon. Maleńki stateczek o smukłej sylwetce, z szyfrowaną sygnaturą emisji i zakłócanym sygnałem był niewidoczny dla skanerów na zewnątrz wiru. Linie żółtego i pomarańczowego światła przecinały otaczający ich rozgrzany gaz jak zastygłe błyskawice. Relin obserwował powolny taniec targanej magnetycznym wiatrem chmury. Zanim został Jedi, przemierzył galaktykę wzdłuż i wszerz, a jednak uroki ukryte w jej najdalszych zakątkach nadal go zaskakiwały. Widział w tym pięknie manifestację Mocy, wcielenie niewidocznej dla oczu potęgi, która stanowiła rusztowanie wszechświata. Ale teraz to rusztowanie było zagrożone przez Sadowa i Sithów. Relin odczuł skutki ich niszczycielskich instynktów na własnej skórze, kiedy utracił Saesa na rzecz Ciemnej Strony Mocy. Odsunął od siebie bolesne wspomnienia. Były wciąż zbyt świeże. Konflikt między Jedi i Sithami osiągnął punkt kulminacyjny. Bitwa o Kirrek przechyli szalę wojny na jedną lub drugą stronę. Relin wiedział, że Jedi pod dowództwem Memita Nadilla i Odan- Urra są dobrze przygotowani do obrony, ale zdawał sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na lekceważenie potęgi Sadowa. Podejrzewał, że Sithowie zaatakują również Coruscant, i poinformował o tym mistrza Nadilla. - Czy w nadprzestrzeni będziemy mogli odbierać sygnał z nadajnika? - zapytał Drev, nie przerywając wklepywania współrzędnych. - Tak - uspokoił go Relin.

A przynajmniej teoretycznie, pomyślał. O ile nie pomylili się co do szlaku nadprzestrzennego, który obrały „Posłaniec” i „Omen”, o ile Saes nie zmieni kursu i o ile oba okręty będą trzymały się tego szlaku wystarczająco długo, żeby odebrali sygnał z nadajnika. - A co, jeśli agenci nie umieścili nadajnika? Albo jeśli Saes go namierzy i dezaktywuje? - zatroskał się Drev. Relin wpatrywał się w mgławicę niewidzącym wzrokiem. - Spokojnie, Drev. Jest wiele niewiadomych. Będzie, co ma być. Ostatnio sprawy toczyły się w takim tempie, że Relin nie miał czasu składać swoim przełożonym sprawozdań tak często, jak powinien. Przekazywał im tylko sporadycznie krótkie komunikaty za pośrednictwem sygnałów podprzestrzennych, jeśli pozwalały na to czas i warunki. Wpadli na ślad Saesa w pobliżu Primus Goluud, gdzie flota Sithów szykowała się do ataku. Niedługo potem statek Kaleeshanina wraz z bliźniaczym „Omenem” odłączył się od grupy, a Relin, po zdaniu krótkiej relacji przedstawicielom Rady na Coruscant i Kirreku, otrzymał rozkaz śledzenia Saesa i zbadania planów Sithów. Niewiele się dowiedział, ponieważ „Posłaniec” i „Omen” skakały szybko z jednego odległego systemu do drugiego, wysyłając roboty zwiadowcze, skanując okolicę, a potem ruszając dalej. - Szuka czegoś - mruknął Relin, bardziej do siebie niż do Dreva. Drev roześmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu. - Saes? Pewnie swojego sumienia. Wygląda na to, że gdzieś je zapodział. Relin się nie uśmiechnął. Utrata Saesa była zbyt bolesna, żeby mógł z niej żartować. - Martwi mnie twój niepoważny stosunek do niektórych spraw, padawanie. Ta wojna pochłonie wiele istnień - skarcił Dreva. Askajianin pochylił głowę i zgarbił się, próbując okazać skruchę. - Wybacz, mistrzu, ale... - urwał. Na jego okrągłej twarzy malowała się rozterka. - Co takiego? - zapytał Relin. - Czasem mam wrażenie, że za rzadko się śmiejesz - odparł Drev, nie patrząc mu w oczy. - Szamani Księżycowej Pani nauczają nasz lud, że na tragedię najlepszym lekiem jest śmiech. „Śmiej się nawet w chwili śmierci”, mawiają. Radość można znaleźć we wszystkim. - Podobnie jak ból - powiedział Relin, myśląc o Saesie. - Współrzędne gotowe? - Tak jest, mistrzu. - W głosie Dreva pobrzmiewała nutka żalu. - Przekonajmy się więc, czego szuka Saes. Relin wyprowadził „Infiltratora” z mgławicy i zweryfikował wprowadzone przez Dreva współrzędne. Ekran wyświetlacza wypełniły miriady gwiazd. - W drogę - zarządził Relin. Palce Dreva zatańczyły nad konsolą i transpastalowy iluminator w kabinie pociemniał, chroniąc ich oczy przed hipnotycznym błękitem nadprzestrzennego tunelu. Relin włączył hipernapęd i punkty światła zmieniły się w bezkresne linie. Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina Jaden tonął w oceanie czerni, zapadał się w wieczny mrok. Z jego ściśniętego gardła wyrwał się bolesny krzyk. Wciąż czuł otaczającą go Moc, ale jej obecność ledwie do niego docierała, jak gdyby coś tłumiło jego zmysły, Stęknął, kiedy zderzenie z niewidzialną ziemią wypchnęło mu z płuc resztki powietrza. Podźwignął się na kolana, a pod palcami stopami zachrzęścił śnieg. Podmuchy lodowatego wiatru przenikały go do szpiku kości, ostre kolce zamarzniętego śniegu kłuły w twarz i pokrywały brodę warstwą lodu. Nadal nic nie widział. Wstał, dygocząc z zimna i wycieńczenia. - Gdzie jestem? - zawołał. Ciemność była tak głęboka, że nie dostrzegał nawet obłoczków własnego oddechu. Jego głos brzmiał dziwnie słabo w mroźnym powietrzu. - Arsix? Brak odpowiedzi. - Arsix?

Dziwne, pomyślał, że w potrzebie wzywał swojego robota, a nie innego Jedi. Jego dłoń powędrowała do pasa, ku rękojeści miecza, ale zaczep był pusty. Sięgnął za plecy, po drugi miecz - prymitywną, ale skuteczną broń, którą zbudował jako chłopiec na Coruscant, kiedy nie był jeszcze wyszkolony we władaniu Mocą - ale ten również zniknął. W kaburze na udzie brakowało blastera, a w sakwie nie było śladu po pręcie jarzeniowym. Teraz zamarzał, samotny, bezbronny i ślepy w ciemności. Co się stało? Nie mógł sobie nic przypomnieć. Otulił się szczelniej szatą, próbując zatrzymać resztki ciepła, i wyostrzył słuch, ale wycie wiatru zagłuszało wszystko, z wyjątkiem bicia jego własnego serca. Z trudem pokonał barierę przyćmionej wrażliwości i sięgnął Mocą, próbując wysondować otoczenie. Przez przytłumioną ścianę zmysłów czuł czyjąś obecność... W ciemności czaiły się inne istoty. Kilka istot. Kiedy się skupił, rozpoznał znajomy dotyk Ciemnej Strony -Sithowie. Może jednak nie do końca. Ciemna Strona mamiła. Spróbował zignorować znajomą pieszczotę mroku. Wiedział, że granica między światłem a ciemnością jest cienka jak wibroostrze. Jego mistrz, Kyle Katarn, powtarzał mu to wielokrotnie. Każdy Jedi stąpał po tym ostrzu. Niektórzy zdawali sobie sprawę z przepaści pod ich stopami, inni jej nie dostrzegali - i to ci ostatni zwykle spadali. Ale za to ci pierwsi częściej cierpieli. Jaden często tęsknił do dawnej błogiej nieświadomości i marzył o cofnięciu się do czasu, kiedy jako chłopiec z Coruscant traktował Moc jak czary. W uszach zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest tylko narzędziem, Jadenie. Czasem bronią, czasem panaceum. Ciemna Strona, Jasna Strona - to podział, który nic nie znaczy. Nie daj się schwytać w pułapkę klasyfikacji. Zdolność do odczuwania narzuca nam chęć dzielenia i wyznaczania granic, i obawę, że za nimi będą smoki. Ale to tylko złudzenie. Dalej nie ma smoków, a jedynie dalsza wiedza, głębsze zrozumienie. Pogódź się z tym”. Ale Jaden się z tym nie pogodził. Obawiał się, że nigdy nie zdoła tego uczynić. Co więcej, podejrzewał, że nie powinien. Po zakończeniu szkolenia poświęcił się badaniu pewnych niekonwencjonalnych teorii na temat Mocy. Doszedł do wniosku, że jego mistrz mógł mieć rację. I wcale mu się to nie spodobało. - Pokażcie się! - krzyknął w ciemność, ale jego słowa zagłuszyło wycie wiatru. Wiedział, że Sithowie wyczuwali jego obecność tak samo, jak on wyczuwał ich. Byli tuż obok, otaczali go, zacieśniali krąg. Czuł się bezbronny i ślepy, ale gdy sięgnął po Moc, strach minął. Odnalazłszy spokój, przykucnął z zamkniętymi oczami, skupiony, gotowy do ataku. Nie podda się bez walki. - Jadenie - szepnął ktoś prosto w jego ucho. Znał ten głos... chociaż nie słyszał go nigdy na żywo. Odwrócił się gwałtownie, przygotowując się do telekinetycznego pchnięcia i zobaczył... ciemność. Lumiya. To był głos Lumiyi, bez dwóch zdań. Ale przecież Lumiya nie żyła! Coś szarpnęło za jego szatę. - Jadenie! - zawołał kolejny głos. Lassin? Jaden skoczył wspomaganym Mocą saltem do tyłu, lądując trzy metry za plecami Lassina - Jedi, który zginął wkrótce po incydencie ze wskrzeszonym Ragnosem. Głos towarzysza wytrącił go z równowagi i między jego palcami zalśniły błękitne iskry... złowrogie błyskawice Mocy. Nikogo w zasięgu wzroku. Poczuł mrowienie na karku. Zapatrzył się w skwierczące wyładowania tańczące na opuszkach jego palców. Zacisnął zęby i zmusił się do zachowania spokoju. Zniknęły. - Jaden Korr - wyszeptał ktoś. Głos należał bez wątpienia do i Kama Solusara, ale Jaden nie

wyczuwał w nim łagodnej aury mistrza Jedi, a jedynie ponurą energię Ciemnej Strony. Okręcił się na pięcie, ale zobaczył jedynie ciemność. - To, czego szukasz, czeka na ciebie w czarnej dziurze na Fhost, Jadenie - szepnęła Mara Jade Skywalker. Jaden obejrzał się za siebie, ale w pobliżu nie było żywej duszy. Mara Jade Skywalker była martwa. - Kim jesteście? - zawołał, ale odpowiedziało mu tylko wycie mroźnego wiatru. - Gdzie jestem? Zamknął oczy i sięgnął ponownie Mocą, próbując zlokalizować Lumiyę, Lassina, Solusara i Marę. Pustka. Znowu był sam i otaczała go ciemność. Od zawsze był sam w ciemności. Wtedy do niego dotarło. Śnił. To Moc przemawiała do niego. Powinien był zorientować się wcześniej. Kiedy zrozumiał, co się dzieje, wszystko wokół się uspokoiło. Wiatr ucichł, a mróz zelżał. Jaden stał skupiony, przygotowany. Gdzieś z oddali dobiegał krzyk, którego źródła nie rozpoznał. Głos milkł i rozbrzmiewał ponownie, regularnie, dziwnie nieludzko, raz za razem. - Pomóż nam... Pomóż nam... Pomóż nam... Pomóż... Zacisnął pięści i odwrócił się gwałtownie. - Gdzie jesteście? Ciemność nieco ustąpiła i na sklepieniu nad nim zaczęły pojawiać się jasne punkciki. Gwiazdy. Błądził wśród nich wzrokiem, szukając wzoru, który pozwoliłby mu zorientować się, gdzie się znajduje. Po chwili zdołał umiejscowić konstelacje gdzieś w sektorze Rimward w Nieznanych Rejonach. Wśród migoczących punktów nad horyzontem lśnił przytłumionym błękitnym blaskiem gazowy olbrzym, opasany grubymi pierścieniami cząsteczek lodu i skały. Jaden był na jednym z księżyców gazowego olbrzyma. Jego oczy przywykły już do ciemności i kiedy rozejrzał się dokoła, spostrzegł, że stoi na rozległej lodowej równinie. Wysokie śnieżne zaspy nadawały terenowi wygląd zastygłego, wzburzonego oceanu. Powierzchnię lodu przeszywały żyły pęknięć niczym układ krążenia śpiącego świata, poprzetykany tu i ówdzie otwartymi ustami rozpadlin. Z oddali dobiegało gniewne skrzypienie lodowców. Nigdzie nie było śladu Lumiyi, Lassina ani żadnego z domniemanych Sithów, których obecność czuł wcześniej. Otaczający go świat był martwy. Oddech Jadena parował w mroźnym powietrzu. Zacisnął odruchowo dłoń na miejscu, w którym powinien znajdować się jego miecz świetlny... Niebo ponad nim eksplodowało nagle z ogłuszającym łoskotem. Wysoko w górze rozkwitła chmura ognia, przesłaniając gwiazdy kłębami dymu. Nad głową Jadena przetoczył się metaliczny jęk, a lód pod jego stopami zaczął trzeszczeć i pękać. Zadarł głowę i obserwował opadający na księżyc deszcz świetlistych odłamków. Poprzez Moc wyczuwał, czym naprawdę były - ucieleśnieniem Ciemnej Strony. Zbyt późno wzniósł mentalną barierę; dotyk esencji zła był jak cios w splot słoneczny. Upadł na zamarzniętą ziemię i zwinął się w ciasny kłębek, wstrząsany torsjami. Nie było ucieczki. Nie miał się gdzie schronić przed pierwotnym, czystym złem, sączącym się w jego ciało niczym jad... Obudził się, spocony i zdyszany. Za oknem rozbrzmiewały odgłosy ruchu powietrznego na Coruscant. Kręciło mu się w głowie, a serce tłukło się niespokojnie w piersi. Przed oczami wciąż majaczyła mu fontanna iskier Ciemnej Strony. Kiedy odkaszlnął, czujniki w pokoju zareagowały na dźwięk i pokój rozjaśniło przytłumione światło. - Arsix! - zawołał. Brak odpowiedzi. Zaniepokojony, usiadł na łóżku. - Arsix? Okrzyki i nawoływania za oknem poderwały go na równe nogi. Miecz świetlny leżący na stoliku nocnym w ułamku sekundy skoczył posłusznie w wyciągniętą dłoń i półmrok rozświetliło zielone ostrze.

Iluminator „Drapieżnika” wypełniała czarna sfera Korribanu. W jego atmosferze kipiały kłęby ciemnych chmur. Kell sprowadził swój myśliwiec typu CloakShape - wyposażony w sanie z hipernapędem i system maskujący, skopiowany ze skradzionego myśliwca StealthX - na niską orbitę. Metalowe poszycie kadłuba zatrzeszczało, kiedy statek przebijał się przez spłaszcz ciemnej energii otulający planetę. Kell dostroił swoją percepcję do fal Przeznaczenia i zobaczył setki daen nosi - linii losu, jak kiedyś coruscańscy naukowcy przetłumaczyli anzacki termin - otaczających Korriban. Planeta niczym opasły czarny pająk tkwiła w sieci lśniących wici. Linie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości losu galaktyki krzyżowały się na tym świecie-grobowcu, lśniąc zielenią, ochrą, czerwienią i błękitem i dzieląc go na kawałki. Czasoprzestrzeń była nabrzmiała możliwościami, a bogaty aromat zupy potęgował głód Kella. Pierwszy raz zetknął się z daen nosi w dzieciństwie i od tamtej pory podążał ścieżką, którą wyznaczały. Uważał się za wybrańca, lepszego od innych Anzatów, chociaż nie był tego do końca pewien. Na wspomnienie pierwszej zdobyczy poczuł nerwowe ssanie w żołądku, ale stłumił chęć zaspokojenia głodu. Patrzył, jak jego daen nosi jak srebrzyste struny losu przenikają przez transpastalową bańkę kabiny i zanurzają się w ciemny wir skrywający grobowce Sithów, tajemniczą siedzibę zakonu Jednego Sitha. Przybywał do nich w interesach. Linie ich losów splatały się ze sobą. Wpisał zakodowane współrzędne celu do komputera nawigacyjnego i przełączył na autopilota. Kiedy „Drapieżnik” zaczął opadać przez czerń atmosfery, rozpiął uprząż ochronną i ruszył do ładowni. Minie pół standardowej godziny, zanim dotrze na miejsce, więc postanowił zaspokoić apetyt. Pod ścianą ładowni, w specjalnie wygospodarowanej przestrzeni stało pięć przypominających trumny zamrażarek. Spoczywało w nich w stanie uśpienia troje ludzi i dwójka Rodian. Kell sprawdził wyświetlacze, przyglądając się uważnie odczytom sygnałów życiowych. Żadnych anomalii. Patrząc na nieruchome twarze swoich ofiar, Kell zastanawiał się, co też rozgrywa się za zamkniętymi powiekami, którędy wędrują w ciszy swoich snów. Wyobraził sobie aromat ich zupy i wnętrzności skręcił mu głód. Żadna z tych istot nie była wrażliwa na Moc, ale na razie musiało mu to wystarczyć. Przechadzał się wolnym krokiem między chłodniami, muskając opuszkami palców schłodzony gaz, unoszący się wokół urządzeń, a daen nosi nieszczęsnych istot wyciągały się ku wiciom jego losu. Zatrzymał się przed mężczyzną w średnim wieku, którego upolował na Korelii. - Ty! - szepnął i zobaczył, jak jego srebrzyste linie splatają się z zielonymi liniami Korelianina. Włączył cykl rozmrażania i w ładowni rozległ się syk uciekającego gazu, zwiastujący bliski koniec mężczyzny. Kell obserwował sygnalizację wzrostu temperatury, napawał się widokiem ciała nabierającego zdrowego kolorytu. Głód stał się dotkliwszy, a ssawki w kieszonkach policzkowych zadrżały w radosnym oczekiwaniu. Jego ofiara musiała być przytomna - w ten sposób w pełni doświadczy swojej władzy nad nią. Sięgnął poprzez daen nosi łączące go z przyszłym posiłkiem. Obudź się, nakazał łagodnie w myślach. Powieki człowieka zatrzepotały i otworzyły się gwałtownie, ukazując rozszerzone źrenice. Kell rozkoszował się strachem przesycającym mentalną więź z mężczyzną. Dane na wyświetlaczu chłodni pokazywały gwałtowne przyśpieszenie akcji serca i oddechu. Korelianin otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale jego funkcje motoryczne były nadal spowolnione i z gardła wydobył się tylko słaby skrzek. Kell wdusił przycisk zwalniający i pokrywa zamrażarki się otworzyła. Spokojnie, przesłał polecenie. Rozkaz utorował sobie drogę do mózgu mężczyzny, który zareagował posłusznie jak maszyna.

Rosnące przerażenie powoli brało jednak górę nad mentalną presją i mężczyzna zaczynał wymykać się z jego uścisku. - Proszę! Nic nie zrobiłem! - wykrztusił w końcu. Kell nachylił się i ujął nalaną twarz człowieka w dłonie. Korelianin pokręcił głową, próbując się uwolnić, ale Kell był dużo silniejszy. - Proszę! - powtórzył Korelianin błagalnym tonem. - Dlaczego to robisz? Kim... czym jesteś? Anzata przyglądał się daen nosi człowieka - wszystkim ścieżkom, którymi mogły potoczyć się jego losy, zbiegającym się w pojedynczą zieloną linię, która urywała się w miejscu, gdzie przecinała srebrną Unię Kella. - Jestem duchem - szepnął i pozwolił, żeby z jego kieszonek policzkowych wysunęły się ssawki. To te cienkie wici wysysały zupę żywych istot. Człowiek krzyknął i zaczął się szarpać, ale Kell trzymał go mocno. Spokój, nakazał ponownie, tym razem z większą mocą, i człowiek zamilkł. Ssawki wśliznęły się do ciepłych, wilgotnych nozdrzy Korelianina i popełzły do góry Kella ogarnęło pełne podniecenia oczekiwanie; wpatrywał się w szeroko otwarte, nabiegłe krwią oczy ofiary. Ssawki przenikały przez tkankę, przeszywały membrany, aż w końcu wniknęły w jamę czaszki i zanurzyły się w gęstej, szarej materii mózgu. Ciałem ofiary wstrząsnął spazm. Po policzkach Korelianina płynęły łzy, a z nozdrzy cienkimi strużkami ciekła krew. Kell zamruczał z rozkoszy. Sycił się bogactwem możliwości, pożerając linie losu człowieka. Oczy Anzaty uciekły w głąb czaszki, kiedy jego daen nosi sięgały dalej, i przez chwilę trwał w zjednoczeniu z zupą Przeznaczenia. Jego świadomość pogłębiła się, rozszerzyła do granic galaktyki. Mentalnie próbował nieograniczonej potęgi. Czas stanął w miejscu, a sieć daen nosi w całym wszechświecie stała się przejrzysta, nabrała sensu. Każde uderzenie bliźniaczych serc przyprawiało go o dreszcz podniecenia. Objawienie było tuż-tuż... Pokaż mi!, zażądał w myślach. Chcę zobaczyć! Po chwili ciało człowieka zwiotczało. Anzata pozwolił mu opaść bezwładnie na podłogę ładowni. Objawienie ustąpiło i Kell zatoczył się, próbując złapać oddech. Wrócił do siebie, do rzeczywistości, do swojego ciała i zwykłego, ograniczonego pojmowania. Spojrzał na stygnące zwłoki leżące u jego stóp. Tylko zabierając życie innym, mógł zaznać smaku prawdy. Wycofał ssawki, splamione krwią, śluzem i mózgiem i wsunął je z powrotem do kieszonek na policzkach. Z westchnieniem dźwignął ciało człowieka, zaniósł do śluzy i ustawił sekwencję usuwania odpadków. Od wieków zostawiał takie śmieci na setkach planet. Czekając, aż system pozbędzie się ciała, pocieszał się myślą, że pewnego dnia pożywi się potężniejszą zupą, która ujawni mu całą prawdę Przeznaczenia. Zaspokoiwszy głód, wrócił do kabiny „Drapieżnika” i podłączył swój komunikator do komputera nawigacyjnego, zgodnie ze wskazówkami. Kilka sekund później kontrolka aktywacji autopilota zgasła. Kell pomyślał, że dokładnie w taki sam sposób przed chwilą zgasły oczy Korelianina, kiedy mężczyzna przemienił się z istoty myślącej w karmę. „Drapieżnika” kontrolowała teraz inna siła. Kell osunął się na oparcie fotela, a statek wyruszył na spotkanie przesiąkniętego esencją mroku Korribanu. Wkrótce „Drapieżnik” opadł ostrożnie między starożytne budowle. Niebo rozdarła błyskawica, oświetlając okaleczone piramidy, iglice wzniesione z szorstkiego kamienia i krystaliczne kopuły - starożytne świątynie i grobowce Sithów, świadectwo potęgi Ciemnej Strony Mocy. Niebo nad planetą kipiało wirem czarnych chmur. Kell włożył kombinezon mimetyczny, sprawdził, czy bliźniacze, pokryte cortosis wibroostrza są na miejscu w pochwach u pasa, i skierował się ku rampie „Drapieżnika”. Zanim ją opuścił, zabrał ze schowka blaster, który umieścił w przypasanej do uda kaburze. Uważał blastery za prymitywną broń, ale wolał być przesadnie uzbrojony niż bezbronny.

Nacisnął przycisk zwalniający i drzwi opadły z cichym szumem. Do wnętrza „Drapieżnika” wdarły się wiatr i deszcz. Nozdrza Kella wypełniło stęchłe powietrze Korribanu. Ponad jego płową przetoczył się grom. W mroku zamigotały dwa punkty czerwonego światła. Kiedy znalazły się nieco bliżej, rozpoznał ich źródło - na jego spotkanie wyszedł srebrny android protokolarny. Anzata dostroił percepcję do fal Przeznaczenia, ale nie dostrzegł daen nosi. Roboty były zaprogramowanymi maszynami, niczym więcej. Nie dokonywały prawdziwych wyborów, dlatego nie miały linii losu. Kell przerwał sondowanie. Sztuczny inteligentny twór drażnił jego zmysły. Android podszedł do rampy i skłonił głowę z szumem serwomotorów. - Anzato - przemówił w basicu. - Jestem Deefour Pięć. Proszę za mną. Mistrz cię oczekuje. Kell nie ruszył się z miejsca. Jego podwójne serca zaczęły bić szybciej, pompując do żył adrenalinę. Ssawki w kieszonkach policzkowych zadrżały. Poświęcił chwilę, żeby uspokoić oddech galopujące myśli. - Mistrz? Sam Darth Krayt? - zapytał nieufnie. - Proszę za mną - powtórzył cierpliwie android, odwrócił się i ruszył przed siebie. Kell naciągnął kaptur kombinezonu, ale nie opuścił maski. Zszedł po rampie i podążył przez mrok i burzę za swoim przewodnikiem. Chwilę zabrało mu dostosowanie temperatury ciała do przenikliwego chłodu i wilgoci. Android poprowadził go przez opustoszałe alejki między starożytnymi pomnikami zakonu Sithów z kamienia i stali. Kell nie widział tu nigdzie śladu durabetonu, transpastali ani innych, bardziej współczesnych tworzyw. Wiedział, że spora część Korribanu była ciągu tysiącleci przebudowywana; teraz kolejne warstwy budowli tworzyły swego rodzaju przegląd poprzednich generacji zakonu. To miejsce było jednak inne. Najstarsze grobowce i świątynie Sithów stały nienaruszone jako świadectwo zamierzchłych wieków. To tędy Krayt wędrował w swoich snach o podboju. Niebo przecięła kolejna błyskawica, wydobywając cienie z zakamarków nekropolii. Mimetyczny kombinezon Kella dostosował się do przejściowej zmiany w oświetleniu. W miarę jak zagłębiali się w labirynt kurhanów, wyczuwał coraz silniej skupioną na sobie uwagę, jak gdyby niewidzialne oczy śledziły każdy jego krok. Ich oczom ukazała się przysadzista wieża ze zwietrzałego kamienia - sanktuarium Krayta. Otaczała ją mroczna aura. W gładkich ścianach widniało kilka samotnych czarnych otworów, które przypominały Kellowi otwarte do krzyku usta, jakby sprzeciwiające się temu, co działo się w środku. Android wstąpił na szerokie schody prowadzące do żelaznych wrót u stóp baszty. Powierzchnię drzwi pokrywały starożytne znaki i runy, których Kell nie potrafił rozszyfrować. - Proszę tu zaczekać - powiedział android i zniknął za drzwiami. Kell czekał pod gniewnym niebem Korribanu, otoczony przez starożytne grobowce Sithów. Zerkając od czas do czasu na chronometr, dostrajał swoje zmysły do otoczenia i czekał na Krayta. Przez ścianę deszczu usłyszał echo czyichś kroków. Kiedy dostosował percepcję do Przeznaczenia, jego oczom ukazała się gęsta sieć daen nosi, wyciągających się ku przyszłości, na zewnątrz, spowijających galaktykę jak wielki wąż, który zamierza ją pożreć. ROZDZIAŁ 2 Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina Relin i Drev siedzieli w pełnej oczekiwania ciszy, podczas gdy „Infiltrator” sunął przez wirujący niebieski tunel nadprzestrzeni. Obaj Jedi nie spuszczali wzroku z instrumentów, spodziewając się w każdej chwili sygnału oznaczającego wykrycie nadajnika nadprzestrzennego ukrytego na pokładzie „Posłańca”. Cisza mogła oznaczać, że zgubili trop Saesa.

- Skanery działają prawidłowo - powiedział Drev. Zerknął spode łba na Relina, a kiedy ten się nie odezwał, zaczął nucić pod nosem jakąś skoczną askajiańską melodię. - Musisz to robić? - zapytał Relin. Uśmiechnął się mimowolnie i sięgnął do instrumentów, żeby zmienić ustawienia. - Tak - odparł Drev z przekornym uśmiechem, nie patrząc na Swojego mistrza. - Muszę. Relin podziwiał padawana za to, że potrafił odnaleźć radość we wszystkim, co robił, chociaż przecież sam twierdził - i nauczał -,że najważniejsze jest zachowanie emocjonalnej równowagi. Skrajne emocje wiodły na Ciemną Stronę. Czasem jednak zastanawiał się, czy z ich dwójki tylko Drev jest tym, który się uczy. Relin zdawał sobie sprawę, że uśmiecha się tylko w obecności swojego padawana. Zdrada Saesa pozbawiła go umiejętności odczuwania radości tak skutecznie jak skalpel chirurga. Drev postukał pulchnym palcem w ekran skanera. - No, dawaj! Gdzie jesteś? Pokaż się! Chwilę później skaner wykrył słaby sygnał. Obaj Jedi wstrzymali oddech i pochylili się do przodu w swoich fotelach. Padawan roześmiał się i wskazał na ekran. - O, proszę! Udało im się! Relin poczekał, aż komputer nawigacyjny przebrnie przez dane ze skanera i sprawdzi współrzędne. - System Phaegona - powiedział z namysłem. Nie czekając na polecenie swojego mistrza, Drev wywołał na ekran komputera pokładowego informacje na temat systemu. - Nic tam nie ma - powiedział ze zdziwieniem, prześlizgując Się wzrokiem po wyświetlonych danych. - Co on tu robi? - Może dalej czegoś szuka? - zastanowił się Relin i nachylił jad pulpitem. - Wkrótce się dowiemy. Wkrótce sygnał stał się silniejszy. - Jest w głębi systemu - ocenił Relin. - Za dziesięć sekund świetlnych wychodzimy. Drev kiwnął głową i wprowadził polecenie do komputera nawigacyjnego. - System ma cztery planety, a wokół każdej krąży kilka księżyców. Między trzecią a czwartą jest pas asteroid - mruknął. - Wykorzystamy go jako osłonę, zanim się nie zorientujemy, co planuje Saes - zarządził Relin. Drev zaczął odliczanie. - Dezaktywacja hipernapędu za pięć, cztery... - Włączam szyfrowanie sygnatury i zakłócanie sygnału -oznajmił mistrz Jedi i sięgnął po Moc, żeby zamaskować ich obecność. Saes nie mógł się dowiedzieć, że siedzą mu na ogonie. - ...dwie, jedną... - dokończył Askajianin i szarpnął dźwignię hipernapędu. Niebieski tunel nadprzestrzeni przeszedł w czarną, usianą gwiazdami pustkę. W tej samej chwili ich statek zalała fala energii Ciemnej Strony, surowa i nieokiełznana. Relin nie był przygotowany na coś takiego. Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę walczył o oddech. Drev jęknął i opadł bezwładnie na oparcie fotela, a jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne torsje. - Co to jest? - wykrztusił w końcu Relin. Drev potrząsnął głową, próbując zwalczyć nudności. Sięgnął ku konsoli skanera. - Zostaw - powiedział Relin i zajął się dostrajaniem urządzenia. W pobliżu widzieli tylko pas asteroid, Phaegona III i jego księżyce. Dobrą chwilę zabrało Relinowi dojście do siebie. Kiedy był już w stanie jasno myśleć, przywołał Moc i utworzył tarczę, która odbijała energię Ciemnej Strony. Bariera rozpraszała emanację, odczuwalną teraz tylko jako słabe pulsowanie, nieprzyjemna mżawka, niewpływająca na zmysły. - Wszystko w porządku? - zapytał Dreva.

Drev odchrząknął i zerknął z zakłopotaniem na swoje zabrudzone szaty i kombinezon. - Chyba tak. Wybacz, mistrzu. Relin machnął ręką. On też nie był przygotowany na to, co ich spotkało. - Mój obiad smakował lepiej za pierwszym razem - powiedział Drev ze śmiechem. - Pachniał też lepiej - dodał Relin, studiując uważnie wyświetlacz skanera. - Aha, więc tylko żarty o wymiotowaniu cię śmieszą? - Drev wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zdjął szatę, zwinął ją w kłębek i usiadł ponownie na swoim fotelu. Wziął łyk aromatyzowanego napoju proteinowego z plastikowej manierki i przepłukał usta. - Będę o tym pamiętał. A może bawią cię również dowcipy o ekskrementach? Relin uśmiechnął się z roztargnieniem, zaaferowany rozwiązywaniem zagadki energii Ciemnej Strony. Co to było? Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej emanacji. Czegokolwiek Saes szukał, prawdopodobnie znalazł to w systemie Phaegona. Drev wyczuł widocznie, że sytuacja jest poważna, bo przestał dowcipkować. - Co o tym sądzisz, mistrzu? - zapytał Relina. - Jakaś broń Ciemnej Strony? Może artefakt Sithów? Starszy Jedi pokręcił z namysłem głową. Energia nie była skulona, wyglądało, jak gdyby ich otaczała... - Wkrótce się dowiemy. Włączył napęd jonowy i zaczął kierować statek na pas asteroid. Spojrzał z namysłem na swojego padawana i cofnął dłonie znad pulpitu. - Ty pilotuj, Drev - powiedział. Chłopiec spojrzał na niego, zdziwiony. - Lecimy do asteroid? Relin przytaknął. Zakłócanie sygnału „Infiltratora” i ściana asteroid skutecznie uchroni ich przed skanerami Sithów. - Jesteś pewien, mistrzu? - dopytywał Askajianin. - Wycisz umysł - uspokoił go Relin. - Poczuj Moc, zaufaj jej. Drev był jednym z najzdolniejszych pilotów w zakonie. Kiedy uczy się kontrolować Moc i zakończy szkolenie, stanie się jedni z najlepszych pośród Jedi. - Dalej - zachęcił go Relin. Drev przyjrzał się morzu odłamków powoli wirujących w przestrzeni. Odetchnął głęboko, przejął stery i wprowadził „Infiltratora” w pas asteroid. Przyspieszył i już chwilę później pędzili w głąb pasa, nurkując, znosząc się i manewrując między skałami. Bryły pojawiały się i znikały z ekranu wyświetlacza, kiedy Drev omijał je i robił uniki. W pewnym momencie jedno ze skrzydeł „Infiltratora” zaczepiło o większą skałę, wprawiając myśliwiec w niekontrolowany korkociąg. - Mistrzu... - Spokojnie, Drev - uspokoił go Relin. Padawan wyprostował statek i chwilę później położył go w ciasny skręt, unikając zderzenia z kolejną asteroidą. - Dobra robota, padawanie - pochwalił go Relin. - Świetnie. W miarę jak zapuszczali się coraz głębiej w pas, na twarzy Dreva zakwitał coraz szerszy uśmiech. Relin zerknął na ekran. - Na skraju pasa mamy głaz o średnicy ponad dziesięciu kilometrów. Obraca się bardzo powoli... - Widzę go. - Posadź nas tam, ale nie wyłączaj silników. Zobaczymy... Drev podleciał bliżej i sprowadził „Infiltratora” na dół. Na wyświetlaczu pojawiła się tarcza Phaegona III. Z twarzy Dreva nie schodził uśmiech, ale Relin zmarszczył czoło. - Przełącz na wyświetlacz HUD i powiększ. Pośrodku iluminatora kabiny pojawił się wyświetlacz projekcyjny. Drev przycisnął kilka

klawiszy i powiększył obraz. Ze zwęglonej powierzchni jednego z mniejszych księżyców Phaegona III unosiły się smugi dymu. Pancernik Saesa i jego bliźniaczy statek jak padlinożeme ptaki wisiały na niskiej orbicie ponad truchłem księżyca. Między satelitą a brzuchami okrętów kursował nieprzerwany strumień transportowców. Drev spojrzał na odczyty skanerów i zrzedła mu mina. - To niemożliwe... Jakim cudem... - wykrztusił. - Ten księżyc powinna porastać bujna roślinność! - Uniósł gwałtownie głowę. - Powinien tętnić życiem! Relin czuł, jak w chłopcu wzbiera gniew. Wiedział doskonale, dokąd prowadziły takie nastroje, a wyglądało na to, że Askajianinowi nie sprawia trudności przechodzenie z jednej skrajnej emocji w drugą. - Skoncentruj się na naszej misji, Drev. Okoliczności nie powinny wpływać na twój stosunek do sprawy. Nie pozwól, żeby zaślepił cię gniew. Drev spojrzał na niego jak na coś paskudnego, w co przed chwilą wdepnął. - Sprawy? To nie jest zwyczajna sprawa! - zaprotestował ostro. - Spopielili cały księżyc! To barbarzyństwo! Relin pokiwał głową. - Masz rację, to odpowiednie słowo. Ale pamiętaj, że jesteś Jedi. Musisz panować nad emocjami. Szczególnie teraz, mój padawanie. Drev przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zanim wrócił do studiowania odczytów. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał dziwnie głucho. - Na powierzchni księżyca są setki robotów wydobywczych. - Saes spalił powierzchnię, a potem wysłał tam roboty -mruknął Relin pod nosem. Poprzez Moc skupił się na transportowcach i ich ładunku. Chociaż był na to przygotowany, uderzenie Ciemnej Strony sprawiło, że się zachłysnął i prawie wcisnęło go w fotel. - To ten ładunek - jęknął. - Ładunek? Co takiego mógł zabrać z tego księżyca? Relin pokręcił głową i przejął stery. - Nie wiem. Jakiś minerał, niewątpliwie dostrojony do Ciemnej Strony. - Relin słyszał o takich rzeczach. - Obojętne, co to takiego, ale jest potężne. Może nawet na tyle potężne, żeby przesądzić o wyniku bitwy o Kirrek. To tego szukał Saes i to dlatego Sadów zwleka z atakiem. Nie możemy pozwolić, żeby ładunek wydostał się z systemu! - powiedział z mocą. - Rozumiem, że masz plan - raczej stwierdził, niż zapytał Drev. - Musimy zniszczyć te pancerniki. A przynajmniej je zatrzymać. Drev przygryzł wargę, sceptycznie porównując możliwości ich „Infiltratora” z potęgą pancerników. Równie dobrze krwawa mucha mogłaby próbować pokonać rankora. - Niby jak...? - zapytał. Relin uniósł „Infiltratora” z asteroidy i pokierował z dala od pasa. - Zamierzam dostać się na pokład. Chyba pora odświeżyć znajomość z Saesem. Spodziewał się głośnego chichotu, ale Drev nawet się nie uśmiechnął. Zacisnął usta, wpatrując się w rosnący na ekranie wyświetlacza martwy księżyc i statki Sithów. Relin położył dłoń na jego ramieniu i rozpiął uprząż. - Przejmij stery. Dzięki zakłócaniu sygnału jeszcze przez jakiś czas nie zdołają nas namierzyć. Potrzebujemy tylko trochę czasu. Drev kiwnął głową i ustawił kurs „Infiltratora” na pancerniki. - To się da załatwić. Chcesz się dostać na pokład transportowca? - Tak - potwierdził Relin, ruszając do tylnego przedziału „Infiltratora”. Zdjął szaty Jedi i włożył kombinezon próżniowy, obmyślając przez ten czas szczegóły planu. Ryonowa powłoka kombinezonu, wzmocniona elastyczną tytanową siatką, przylegała jak druga skóra. Sprawdził zapas tlenu i baterie - były naładowane - i włożył uprząż systemu zasilania. Kliknięcie zasygnalizowało połączenie mechanizmu z kombinezonem i chwilę później Relin poczuł mrowienie na skórze, kiedy energia dostarczana do siatki wzmocniła konstrukcję. Kiedy włożył

hełm, elektromagnetyczna uszczelka przylgnęła do kołnierza. Kombinezon był szczelny. Relin uruchomił teraz sekwencję badania diagnostycznego i obserwował wyniki wyświetlane na projektorze HUD wewnątrz hełmu. Słyszał własny oddech, nienaturalnie głośny. Włączył komunikator. - Jak mnie słyszysz? - zapytał Dreva. - W porządku - rozległ się głos padawana. Diagnostyka zakończyła się pomyślnie. - Kombinezon działa i jest szczelny - poinformował Relin. - Nie namierzyli nas - powiedział Drev, starając się, żeby jego głos brzmiał pewnie. - Jeszcze nie. Chociaż Relin od dawna próbował wykrzesać ze swojego padawana chociaż odrobinę powagi, tym razem zatęsknił za jego beztroskim humorem. Brakowało mu go w obliczu niebezpieczeństwa. Pomyślał z gorzkim uśmiechem, że jeśli Drev zechce zostać Jedi, będzie musiał wyrzec się samego siebie. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Relin. Wsunął do jednej z obszernych kieszeni kilka granatów magnetycznych i zestaw przydatnych narzędzi, a obok miecza i ogniwa zasilającego przypiął pistolet blasterowy. - Dwadzieścia tysięcy kilometrów i szybko się zbliżamy - odparł Drev. Napięcie w jego głosie powiedziało Relinowi, że coś jest nie w porządku. - Ten księżyc, mistrzu... wygląda jak cmentarzysko. - Wiem - powiedział Relin. - Tak właśnie postępują Sithowie. Niszczą. Zabijają. To wszystko, co ma do zaoferowania Ciemna Strona. A teraz skup się, padawanie. Podejdź na chwilę do najbliższego transportowca wracającego na „Posłańca”. Na jego pokładzie przedostanę się do hangaru pancernika. - Pomyślał o granatach w kieszeniach. - Potem zobaczę, co się da zrobić. Przez chwilę Drev milczał. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł, mistrzu? - zapytał w końcu. - Nawet jeśli ci się uda, to załatwia sprawę tylko jednego pancernika. - Sytuacja, w której nie możemy dokonać wszystkiego, nie usprawiedliwia nierobienia niczego - pouczył go Relin. - Nie możemy pozwolić, żeby ładunek dotarł na Kirrek. A przynajmniej nie cały. Zatrzymamy tutaj tyle, ile się da. Zrobimy, co w naszej mocy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spróbujemy rozprawić się z drugim okrętem. - Tak jest. - Wchodzę do śluzy - oznajmił Jedi. Otworzył wewnętrzny właz komory, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, a potem wyłączył zabezpieczenia i nacisnął przycisk otwierający właz zewnętrzny. Na trzy sekundy rozbłysło czerwone światełko, sygnalizując proces rozszczelniania. Relin chwycił mocno za poręcz. Chwilę później klapa otworzyła się i powietrze ze środka zostało wyssane na zewnątrz. - Podchodzę do transportowca, mistrzu - zakomunikował Drev. Relin zbliżył się do otwartego włazu, a Drev sprowadził „Infiltratora” nad statek. Dopasował do niego wektor i prędkość myśliwca najlepiej, jak potrafił. Niezgrabny transportowiec był czymś w rodzaju latającego kontenera - szary klin ładowni z przezroczystą bańką kabiny przyczepioną pod spodem. Mimo to, jak wszystkie statki Sithów, jakimś cudem przypominał latające ostrze. Z ładunku promieniowały regularne fale energii Ciemnej Strony. Relinowi zakręciło się na chwilę w głowie. - Mistrzu? - w głosie Dreva słychać było troskę. Za chwilę ich namierzą. Musiał się stąd wynosić, i to szybko. - Wędkowałeś kiedyś, Drev? - zapytał Relin. - Co takiego? - Czy łowiłeś kiedyś ryby? - Nie, mistrzu, nigdy. Nie łowiłem. Relin spróbował się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. W tej chwili oddałby wszystko, żeby

tylko usłyszeć śmiech Dreva. - Ja też nie - powiedział do komunikatora. - Niech Moc będzie z tobą, mistrzu. Relin wybrał punkt na pancerzu transportowca, zamknął oczy i sięgnął po Moc... Jego umiejętności telekinetyczne nie były na tyle rozwinięte, żeby zdołał przyciągnąć statek do siebie, ale też wcale nie miał takiego zamiaru. - Namierzają nas! - zawołał Drev. W jego głosie była panika. - Przejdź na zaszyfrowany kanał, Drev, ten, co zwykle. I ogranicz łączność do minimum. - Tak jest, mistrzu - zameldował Askajianin. - I... postaraj się nie chybić - dodał ze śmiechem. Relin uśmiechnął się, sięgnął w dół za pośrednictwem Mocy, skupił się na transportowcu Sithów i wyskoczył z „Infiltratora w przestrzeń. - Udało się - powiedział i Drev zniknął. Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina Okrzyki przeszły w śmiech, kiedy za oknem przeleciał otwarty śmigacz. Jaden słyszał muzykę dobiegającą z głośników maszyny - coraz słabiej w miarę, jak pojazd się oddalał. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiał, co się dzieje. Młodzież, pomyślał z westchnieniem. Pewnie urządzili sobie nocną przejażdżkę. - Stang! - prychnął, ale nie wyłączył miecza. Jego niskie, uspokajające brzęczenie wypełniało pokój. Jaden wrócił myślami do zesłanej przez Moc wizji. Z zadumy wyrwało go ciche warczenie serwomotorów R6. Na widok Jadena stojącego z zapalonym mieczem R6 zaświergotał pytająco. Jedi nie rozumiał mowy robotów, ale zwykle potrafił się domyślić, o co chodzi jego mechanicznemu przyjacielowi. A może po prostu, przeszło Jadenowi przez myśl, R6 mówił lub pytał zawsze o to, co on sam chciał usłyszeć? - Wygląda na to, że awansowałeś do rangi mojego powiernika -powiedział do robota. - Gratulacje! R6 odpowiedział paroma zdziwionymi ćwierknięciami i Jaden uśmiechnął się pod nosem. - Nie przejmuj się - odpowiedział. - Kiepski żart. Wszystko w porządku. Miałem tylko... niezwykły sen. W głębi duszy wiedział jednak, że to nie był sen. Moc chciała mu najwyraźniej coś przekazać. R6 pisnął potwierdzająco i zagwizdał kilka taktów kołysanki. Jaden roześmiał się, chociaż wciąż rozmyślał o tamtej wizji. Była tak realistyczna... Co oznaczała? Wskrzeszeni Jedi i Sithowie, lodowy księżyc w Nieznanych Regionach, deszcz zła i wołanie o pomoc. Nie potrafił zrozumieć znaczenia przekazu, więc spróbował przypomnieć sobie, co czuł... Wrócił myślami do zwodniczo znajomego dotyku Ciemnej Strony i przytłumionej więzi z Mocą, a w uszach zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest tylko narzędziem; Ciemna Strona, Jasna Strona - to podział, który nic nie znaczy”. - Jak to możliwe? Narzędziem? Tylko tyle? - zapytał na głos. R6 zaświergotał z zakłopotaniem, ale Jaden machnął z roztargnieniem dłonią. - To niemożliwe - odpowiedział sam sobie. Od wielu lat Moc była jego przewodnikiem w odróżnianiu dobra od zła. Próba ograniczenia jej roli do narzędzia uczyniłaby go bezradnym niczym dziecko we mgle. Spojrzał na swoją dłoń - tę samą, na której w wizji pojawiły się błyskawice Mocy. - Tam będą smoki - mruknął, wyłączając swój miecz. R6 pisnął pytająco. - Próbuję rozszyfrować znaczenie swojej wizji, ale... mam wątpliwości. Wątpliwości targały nim od czasu bitwy o stację Centerpoint, chociaż już wcześniej miewał

chwile zwątpienia. Można je było zaliczyć w poczet strat wojennych. Dokonał wtedy... rzeczy, których żałował. Korelianie chcieli tylko niepodległości. Kiedy było już po wszystkim, Jaden zaczął postrzegać cały konflikt jako spór polityczny, w który Jedi nie powinni się byli angażować. Zabijał w imię polityki. Inni Jedi również zabijali w imię polityki. W jakim świetle stawiało to zakon? Czym różnili się od Sithów? Czy nie wykorzystywali Jasnej Strony Mocy do naginania kodeksu moralnego? I co to oznaczało dla Jadena? Czuł się w jakiś sposób skalany udziałem w tamtej bitwie. - Kiedyś byliśmy strażnikami galaktyki - powiedział do R6. Robot milczał, jak gdyby rozumiał, co jego pan ma na myśli. Teraz Jedi zostali zdegradowani do funkcji strażników konkretnych polityków. Jakimi zasadami się kierowali? Moc jest tylko narzędziem... Jaden pokręcił głową i się ubrał. Moc musi być czymś więcej. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że całe swoje dotychczasowe życie spędził, żyjąc w kłamstwie. Jego miecz świetlny był narzędziem, ale Moc była... czymś więcej. Musiała być. Obawiał się, że może dojść do fatalnej sytuacji: Jedi uznają, że skoro opowiadają się po Jasnej Stronie Mocy, wszystko, co robią, musi być dobre. Dla Jadena taki sposób myślenia był błędny... a nawet niebezpieczny. Po bitwie o Centerpoint odsunął się od zakonu, od Valina, od Kyle’a. Czuł się bezużyteczny, zbędny. Sądził, że jego rozterki widać gołym okiem. Wiedział, że mistrzowie niebawem zwrócą uwagę na jego wątpliwości. Nie miał jednak nikogo, z kim mógłby się podzielić swoimi myślami. - Nikogo, oprócz ciebie - powiedział smutno do R6. Na szafce nocnej leżał jego blaster i drugi miecz świetlny. Przypasał kaburę, włożył do niej blaster i umieścił drugi miecz na zaczepie z tyłu pleców. Nie wiedział, czemu nadal go ze sobą nosił; chyba traktował miecz jak przynoszący szczęście talizman. Jego ostrze było czymś na kształt pępowiny łączącej go z przeszłością, z czasami, gdy wszystko było takie proste i łatwe. Skonstruował go w czasach, kiedy Moc była dla niego abstrakcją. Nie miał nawet elementarnej wiedzy na jej temat, a jednak pomogła mu zbudować miecz. Czy nie potwierdzało to hipotezy Kyle’a, że Moc to tylko narzędzie, dryfująca swobodnie energia, którą każdy mógł wykorzystać według woli? Czy nie oznaczało to, że nie różniła się niczym od naładowanego blastera? Odrzucił tę myśl, bo jeśli była prawdziwa, podział na Jasną i Ciemną Stronę nie miał nic wspólnego z moralnością i jej brakiem, zacierał granicę między dobrem a złem. - Nie pogodzę się z tym - powiedział do R6. - Nie potrafię. Pomóż nam... Pomóż nam! W głowie zabrzmiał mu ponownie głos z jego wizji, przypominając mu o tym, kim i czym jest. Stał na zamarzniętym, mrocznym księżycu w Nieznanych Rejonach, otoczony przez martwych Jedi. Niebo płakało deszczem zła, ktoś wzywał go na pomoc. Zrobi to. Pomoże im. Nieść pomoc innym - to właśnie powinni robić Jedi. Chwycił się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. To, czego szukasz, czeka na ciebie w czarnej dziurze na Fhost, Jadenie. To nie miało sensu. Na Fhost ani nigdzie w okolicy nie było czarnej dziury. Ale wiedział, że musi poznać znaczenie tych słów, ponieważ wtedy będzie mógł odnaleźć to, czego szukał. - Arsix, połącz mnie z HoloNetem - zażądał. Robot zagwizdał posłusznie, wysunął bezprzewodową antenę i nawiązał łączność. - Wywołaj odwzorowane lub częściowo odwzorowane sektory Nieznanych Rejonów - polecił Jaden. Projektor R6 wyświetlił w powietrzu trójwymiarową mapę różnych sektorów. Wyglądało to niezbyt imponująco. Informacji było żałośnie mało. - Szukaj na mapach wszystkich systemów gazowego olbrzyma, błękitnego, otoczonego pierścieniem, o co najmniej jednym zamarzniętym księżycu, w którego atmosferze może przeżyć człowiek.

Procesor R6 przebijał się z cichym szumem przez informacje czerpane z HoloNetu. Holograficzne wizerunki planet pojawiały się i znikały tak szybko, że Jadenowi wkrótce zakręciło się w głowie. W ciągu piętnastu minut R6 przewertował katalog tysięcy planet. Żadna z nich nie pasowała do wizji Jadena, który jednak nie był tym specjalnie zaskoczony. Znaczna część Nieznanych Rejonów była białą plamą na mapach gwiezdnych Sojuszu Galaktycznego. To tam mieszkali Chissowie i tam odlecieli Yuuzhan Vongowie. Kto wie, co jeszcze czaiło się w tych nieoznakowanych systemach? - Może odpowiedź? - mruknął pod nosem. Najpierw musiał jednak sformułować pytanie, określić, czego szuka. Pod stopami wyczuwał cienką krawędź ostrza i czuł, jak traci równowagę. Nie miał zamiaru spaść w przepaść. R6 zaświergotał pytająco. Moc ukazała Jadenowi wizję, wiedział o tym. Musi teraz słuchać głosu swego serca. - Pokaż mi Fhost, Arsix - poprosił robota astromechanicznego. W powietrzu zamigotały obrazy różnych systemów Nieznanych Rejonów, ustępując powiększonemu obrazowi pylistego świata, którego połowa skryta była w mroku. Jaden przyglądał się linii rozdzielającej dwie półkule. Była cienka jak nić, cienka jak... ostrze. - Pokaż informacje na temat planety - zażądał i R6 posłusznie wyświetlił dostępne dane. Informacje były dość pobieżne i pochodziły sprzed ponad trzech dziesięcioleci. Opierały się w głównej mierze na danych zaczerpniętych z badań prowadzonych przez Imperium. Fhost był jedynym światem w systemie, zamieszkiwanym przez istoty żywe, ale żadna z ras nie pochodziła z planety, a cała jej populacja pomieściłaby się na stadionie sportowym na Coruscant. Największe skupisko mieszkalne, Farpoint, zostało wybudowane na ruinach rozbitego statku kosmicznego nieznanego pochodzenia. Jaden pomyślał, te takie miejsce musiało być wymarzoną przystanią dla awanturników, kryminalistów i innych szemranych typów, którzy chwalili sobie życie na peryferiach znanej przestrzeni, znalazłszy prowizoryczne schronienie w szczątkach opuszczonego statku. Ale Fhost była jego jedynym tropem. Jeśli zaufa Mocy - a w gruncie rzeczy nie miał innego wyjścia - będzie musiał udać się tam w poszukiwaniu odpowiedzi. - Przygotuj Z-95 i ustaw kurs na Fhost - poprosił robota. Zmarszczył czoło i zamyślił się chwilę. - Nie informuj o moich planach Rady - dodał w końcu. R6 zaświergotał z troską. - Jestem pewien, Arsix. Robot wydał z siebie cienki pisk i wytoczył się z pokoju. Cokolwiek Moc próbowała przekazać Jadenowi za pośrednictwem tej wizji, było przeznaczone wyłącznie dla niego. Nie chciał mieszać w to innych Jedi. Nie chciał nawet, żeby zakon wiedział, dokąd się wybiera. To miało być zadanie dla niego, i dla nikogo innego. Znajdzie, czego szukał, i odpowie na dręczące go pytania. - Darth Wyyrlok - powiedział Kell, odwracając się. Tytuł mistrza zakonu z trudem przeszedł mu przez gardło. Zarówno Wyyrlok, jak i Krayt przyjęli tytuły noszone niegdyś przez istoty o zdecydowanie wyższej randze. Chagriański Lord Sithów uśmiechnął się z wyższością, jak gdyby czytał Anzacie w myślach. Wyyrlok dorównywał Kellowi wzrostem, a jego lewy róg był o pół metra wyższy niż prawy, wyszczerbiony dawno temu w jakimś wypadku czy bitwie. Jego kikut sterczał z głowy na kilka centymetrów. Kell pomyślał, że wygląda jak zepsuty ząb. Przez całą twarz Chagrianina przebiegała długa blizna, łącząca ułamany róg z kącikiem ust. Szata Wyyrloka, czarna jak noc i przesiąknięta deszczem, zwisała ciężko z jego potężnych ramion. Pośród szerokich fałd Kell dostrzegł rękojeść miecza świetlnego. Wyobraził sobie potęgę, jaką mógł przyswoić, pochłaniając zupę kogoś takiego jak Wyyrlok. Wokół Chagrianina wirował prawdziwy cyklon daen nosi. Ssawki w kieszonkach

policzkowych Kella zadrżały mimowolnie. - Anzato... - Sith skłonił niedbale rogatą głowę. - Android sugerował, że zobaczę się z Darthem Kraytem osobiście. Wiadomość, którą otrzymałem, pochodziła od niego - rzucił Kell. Wyyrlok nie spuszczał z niego drwiącego wzroku. - Mistrz chodzi podczas snu - wycedził Sith. - Wiesz o tym, Kellu Douro. To, czego ty doznajesz tylko podczas pożywiania się, on ma na zawołanie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są dla niego jednością. Zaprawdę, jestem jego posłańcem, kiedy on śni. O tym również doskonale wiesz. Kell skłonił głowę, jak gdyby przyznawał mu rację, ale wiedział swoje. Uczucie, jakiego doznawał podczas spożywania zupy, było dostępne tylko jemu. Sithowie, podobnie jak Jedi, dzielili galaktykę na miriady pojęć postrzeganych przez pryzmat Mocy. Ale Kell wiedział, że Moc jest tylko jednym z aspektów skomplikowanej sieci Przeznaczenia. Ani Sithowie, ani Jedi nie mogli poznać Prawdy. A Kell odnajdzie ją, kiedy pożywi się esencją życiową tego, którego zupa obiecywała Objawienie. - Niech będzie, jak mówisz, Lordzie Wyyrloku. - Zaprawdę - przytaknął Wyyrlok, uśmiechając się drapieżnie, jakby wiedział, o czym myśli Anzata. Nad ich głowami przetoczył się grom. W otaczającej ciemności Kell wyczuwał obecność innych istot. Sithów, sługusów Wyyrloka. - Po tej ziemi stąpał Naga Sadów. - Wyyrlok wskazał szponiastą dłonią brukowaną ścieżkę. - A za nim kroczył Exar Kun. W tamtych czasach władzy Sithów nie ograniczała żadna ułomna zasada dwóch. Całe szczęście, że Darth Krayt naprawił pomyłkę Bane’a. Zaprawdę to błogosławieństwo, że głupia zasada dwóch nie ogranicza dziś zakonu Jednego Sitha. Kell nie odpowiedział. Niewiele go obchodziły zawiłości religii Sithów. A ciągłe wtrącanie przez Chagrianina tego „zaprawdę” wyprowadzało Kella z równowagi. - Po co mnie wezwano? - zapytał krótko. Wyyrlok zbliżył się do niego, a za nim czający się w ciemności Sithowie. Kell poczuł się jak w środku zaciskającego się węzła. Wytłumił swoją obecność, uspokoił daen nosi i wzniósł tarczę maskującą. W połączeniu z kombinezonem mimetycznym był teraz prawie niewidoczny dla otaczających go istot. Wyyrlok zamrugał nieprzytomnie i rozejrzał się wokół, zdezorientowany, zanim jego spojrzenie ponownie skupiło się na Kellu. - Sprytnie, Anzato. - Kiwnął z uznaniem głową, poruszając nieznacznie ruchorogami. Zatoczył ręką krąg. - Nie zrobią ci krzywdy, jeśli nie wydam takiego rozkazu. Zaprawdę nie masz się czego bać. Kell przytaknął, ale nie opuścił mentalnej bariery. - Mistrzowi objawiono ścieżki przyszłości - powiedział Wyyrlok i podszedł bliżej. Kell nie ruszył się z miejsca. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica. - Jakie to ścieżki? - zapytał. - Pokażę ci - szepnął Wyyrlok i wyszczerzył kły w drapieżnym uśmiechu. Zmarszczył w skupieniu czoło i daen nosi ich obojga się splotły... Kell poczuł mrowienie, a potem tępy ból w skroniach. Wydał okrzyk zaskoczenia, kiedy w jego umyśle eksplodowały obrazy: uwięziony w lodzie księżyc, orbitujący wokół niebieskiego, otoczonego pierścieniem gazowego olbrzyma, nocne niebo wybuchające deszczem ognia... Złapał się za głowę. Ugięły się pod nim kolana, a w jego umyśle eksplodowały kolejne obrazy. Stracił kontrolę nad mięśniami i z kieszonek policzkowych wypełzły ssawki, jak gdyby żyły własnym życiem. Próbując pokonać ból, zacisnął palce na rękojeści jednego z wibroostrzy i z trudem wydobył je z pochwy... Mentalny atak ustał, podobnie jak ból w skroniach. Kell warknął agresywnie, uwolnił broń i sięgnął po bliźniacze ostrze. Wyyrlok nie wykonał żadnego ruchu, jego dłonie ani drgnęły. Patrzył Kellowi prosto w

oczy. - Nie potrzebuję miecza, żeby cię zabić, Anzato. Zaprawdę, wierz mi, atak byłby głupotą. Czy jesteś głupcem, Kellu Douro? -zapytał szyderczo. Kell rozważył jego słowa, odetchnął głęboko i schował ostrza. - Co oznacza ta wizja? - zapytał. Chagrianin uśmiechnął się nieszczerze. - Tego właśnie masz się dowiedzieć, Anzato. Wizja zwiastuje coś ważnego, a mistrz i ja zdołaliśmy odkryć tylko tyle, że kluczowe wydarzenia rozegrają się na Fhost. Tam otrzymasz znak. Może to być znak, którego długo szukałeś... Kell spróbował ukryć podniecenie, jakie wywołały słowa Wyyrloka. Wyobraził sobie linie przeznaczenia oplatające Fhost, otulające planetę siecią ścieżek losu. - Wiem, gdzie jest ta planeta. - Dlatego się tam udasz. Wypatruj znaków, Anzato. Dowiedz się, czego tylko możesz. Zabierz to, co zostanie ci tam dane... Kell przetarł oczy, jakby próbując usunąć z nich wspomnienie bólu. - Dlaczego ja? - Wskazał na otaczającą ich ciemność. - Dlaczego nie jeden z nich? - Ponieważ mistrz życzy sobie, żeby zakon Jednego Sitha pozostał w ukryciu. Zaprawdę musimy korzystać z pośredników. Kell miał serdecznie dosyć tych „zaprawdę” Wyyrloka. - Komu mam przedstawić raport, kiedy dowiem się, o co chodzi? - Sprawozdanie złożysz mnie - powiedział Wyyrlok. Zmarszczył czoło, jakby coś sobie przypomniał. - Mistrz sądzi, że Jedi prawdopodobnie doznali podobnej wizji - oznajmił. - Nie ma co do tego jasności. Jedi mogą nam jednak przeszkodzić. Nie możemy na to pozwolić. Kell złożył dłonie na rękojeściach swoich ostrzy. - Rozumiem. Jaką formę przybierze znak? Wyyrlok wzruszył ramionami. - Mistrz twierdzi, że rozpoznasz go, kiedy zobaczysz. Wierzy w twoją spostrzegawczość... a także twoje pragnienie odnalezienia tego, kogo szukasz. Kell oblizał wargi. Wiedział, że otrzymał już wszystkie wskazówki. - Czy to wszystko? - zapytał pozornie obojętnym tonem. Wyyrlok uniósł dłonie, jak gdyby pokazując, że jest bezbronny. - Możesz odejść. Kell odwrócił się na pięcie, zszedł po schodach i skierował się do statku. Po drodze sprawdził chronometr. Chociaż posilał się zaledwie pół standardowej godziny temu, czuł znów potrzebę podbudowania pewności siebie; mógł to osiągnąć przez zaspokojenie głodu. Słowa Wyyrloka umniejszyły jego poczucie własnej wartości. Zawsze tak było. Obecność Chagrianina sprawiała, że Kell czuł się źle we własnej skórze. Z daleka dobiegł go przytłumiony przez zasłonę deszczu głos Wyyrloka: - Dlaczego służysz mistrzowi, Kellu Douro? Pytanie zakłopotało Kella. Zatrzymał się w pół kroku i zamrugał, czując w głowie nagły zamęt. Jego myśli krążyły gorączkowo. - Co? - zapytał nieprzytomnie. - Co takiego? - Przemyśl to dokładnie, Anzato - nadeszła odpowiedź. Kell widział jak przez mgłę obnażone w uśmiechu kły Chagrianina. Tym razem uśmiech był szczery. - A potem zastanów się ponownie, kto dostrzega prawdę - dodał Sith. - Nie ty jeden masz dar kształtowania percepcji. Zagrzmiało, a niebo przecięła wstęga błyskawicy. Kell potrząsnął głową, żeby oczyścić umysł. Już-już miał odpowiedzieć Wyyrlokowi, ale zorientował się, że tamten znikł. W głowie miał mętlik. U podstawy jego czaszki zagnieździł się ból. Odruchowo zerknął ponownie na chronometr. Od kiedy sprawdzał godzinę po raz ostatni, minął cały kwadrans. Nie miał pojęcia, jak to się mogło stać.

ROZDZIAŁ 3 Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina Relin miał wrażenie, że w chwili gdy znalazł się na zewnątrz, czas zwolnił. Natychmiast zaczął wytracać prędkość; dryfował teraz swobodnie w kierunku transportowca, patrząc, jak pilotowany przez Dreva myśliwiec znika pośród gwiazd. Kiedy aktywował magnetyczne przylgi w rękawicach i butach, skupił się bez reszty na utrzymaniu transportowca w telekinetycznym uchwycie, ostrożnie zmniejszając dystans. Nie zdołał zamortyzować lądowania Mocą i uderzył boleśnie w poszycie statku. Wstrząs zakłócił odczyty na wyświetlaczu wewnątrz hełmu, zamazując obraz. Transportowiec przechylił się nieznacznie w chwili zderzenia, a pęd o mało nie zdmuchnął Relina z metalowej powierzchni. Jedi zaklął pod nosem i chwycił się mocno najbliższego segmentu, stabilizując Mocą działanie magnetycznych zaczepów. Kiedy statkiem szarpnęło, zastanowił się, czy skanery nie wykryły jego obecności, ale uznał, że ten ruch był prawdopodobnie spowodowany namierzeniem „Infiltratora”. Wkrótce zacznie się robić gorąco. Musiał działać szybko. Transportowiec z przyklejonym do płyt poszycia Jedi kierował się w stronę pancerników. Wydłużone, smukłe sylwetki „Posłańca” i „Omena” były najeżone obrotowymi wieżyczkami, zbrojnymi w laserowe działka. Systemy celownicze próbowały namierzyć „Infiltratora”, ale Relin wiedział, że będą miały problem z trafieniem w mały, wyposażony w urządzenia zakłócające stateczek. Chwilę później z trzewi okrętu wystrzelił rój myśliwców Sithów. Wyglądały jak stado latających noży. - Nadchodzą - ostrzegł Dreva przez komunikator. - Dziesięć ostrzy. Usiądź któremuś na ogonie, wtedy pancerniki nie będą strzelać. Obejrzał się za siebie, ale nigdzie nie było śladu „Infiltratora”. Widział tylko ciemną powierzchnię Phaegona III, kilka promów transportowych i bryłę spalonego księżyca. Przeniósł wzrok na pancerniki. Transportowiec leciał do „Posłańca”. Kadłuby okrętów migotały światłami pokładów widokowych i iluminatorów. Relin pomyślał, że przypominają kształtem ogromne lanvaroki, broń Sithów. „Kręgosłup” łączący przednią część z przedziałami mieszczącymi silniki, ładownie i hangary oblepiały narośla bańkowatych kapsuł ratunkowych. Jak większość Jedi, Relin zapoznał się swego czasu z dostępnymi planami statków Sithów. Znał ich budowę i wiedział, czego szukać, kiedy już dostanie się na pokład. Transportowiec wyprostował kurs, obniżył pułap lotu i skierował się do hangaru. Relin obliczył czas lądowania, wyjął z kieszeni trzy granaty magnetyczne i doczołgał się niezdarnie do osłon gondoli silników. Przyczepił wszystkie trzy ładunki i czekał. Gdy tylko transportowiec opuścił pole hangaru i zaczął zwalniać, aktywował je, nastawił zapalnik czasowy na dziesięć sekund i zaczął odliczać w myślach. Tuż obok z wnętrza statku wystrzeliły jeszcze dwa ostrza. Dziesięć, dziewięć... Martwił się o Dreva. Jego padawan był znakomitym pilotem, ale w przestrzeni niedługo zaroi się od myśliwców Sithów. Nie będzie łatwo. Osiem, siedem... Na platformie lądowniczej było rojno jak w gnieździe eesinów. We wszystkie strony kursowały wagoniki repulsorowe, dowożące pilotów do ostrzy, przy których kłębił się tłum robotów. Istoty żywe i maszyny rozładowywały transportowce i przenosiły na repulsorowe palety coś, co wyglądało jak ruda. Widok minerału i jego sygnatura w Mocy sprawiały, że Relina mdliło.

Przypomniał sobie, jak kiedyś - dawno temu, zanim jego padawan wybrał mrok - natknęli się z Saesem na pewien kryształ, który wzmacniał połączenie użytkowników Ciemnej Strony z Mocą. Relin poszukał w pamięci, dopóki nie przypomniał sobie nazwy rudy - lignan. Teraz czuł to samo, co wtedy. To musiało być to. Nigdy nie przypuszczał, że lignanu może być aż tyle! - Czwarty zespół robotów towarowych wzywany do hangaru 1-60-3-B - rozkazał przez głośniki kobiecy głos. Transportowiec opadł na platformę lądowniczą i wyłączył silniki. Zasyczała chmura uwalnianych gazów, a na płozach zamknęły się automatyczne zaciski zabezpieczające. Relin sięgnął Mocą, żeby wyczuć otaczające go istoty. Było ich około dziesięciu. Żadna z nich nie była wrażliwa na Moc, wszystkie miały słabe umysły. Pięć, cztery... Korzystając z Mocy, Jedi ukrył przed nimi swoją obecność. Trzy, dwa... Zeskoczył z pancerza statku, odtoczył się na bok, zerwał na równe nogi i zaczął biec. Wspomagany Mocą, w mgnieniu oka oddalił się o setki metrów. Zero... Granaty magnetyczne rozkwitły chmurą płomieni i żaru, a wtórna eksplozja silników transportowca zatrzęsła platformą lądowniczą. Fala uderzeniowa niemal ścięła Relina z nóg. Wokół rozbrzmiały okrzyki bólu i zaskoczenia; odłamki metalu, szczątki organiczne i lśniący pył lignanu opadały w upiornym deszczu na platformę. Tak bliska obecność minerału sprawiła, że Jedi zgiął się wpół, z całej siły starając się nie dotknąć żadnego z okruchów. Zawyły syreny alarmowe, a ekipa znajdująca się najbliżej wraku transportowca rzuciła się po sprzęt gaśniczy. Obok Relina przetoczył się robot medyczny. - Jednostka przeciwpożarowa wzywana na główną platformę lądowniczą - rozległo się z głośników. Relinowi dzwoniło w uszach. Pobiegł korytarzem w stronę przedziału silnikowego, odrzucił na plecy hełm i umieścił w uchu przenośny komunikator. Obok niego przeniknęła ekipa przeciwpożarowa, kilku ciekawskich członków załogi i trzech potężnych, czerwonoskórych Massassów w mundurach ochrony, ale użył Mocy, żeby ukryć przed nimi swoją obecność. Wnętrze statku odzwierciedlało zamiłowanie sithańskich budowniczych do wąskich krawędzi, ostrych kątów i surowości. Nie było żadnych ustępstw na rzecz wygody czy estetyki. Dźwięk alarmu przycichł i Relin poczuł ulgę. Zatrzymał się na chwilę na skrzyżowaniu, żeby ustalić, w którą stronę powinien biec. W pamięci analizował informacje na temat statku, próbując sobie przypomnieć położenie przedziału hipernapędu. Na lewo. Niedaleko. Kawałek dalej otworzyły się drzwi, odsłaniając umięśnioną, gadzią sylwetkę massasskiego wojownika w czarnym mundurze personelu ochrony. Przez plecy miał przewieszony lanvarok, a w kaburze na udzie tkwił blaster. Knykcie jego dłoni były najeżone kostnymi wypustkami, a szeroki nos i małe uszy zdobiły metalowe ozdoby. Pod czerwoną skórą ramion i bezwłosej czaszki rysowały się wszczepione ćwieki. Massass zauważył intruza, zanim Jedi zdołał sięgnąć po Moc i wznieść maskującą barierę. Macki na brodzie wojownika zafalowały, odsłaniając potężną, zębatą paszczę, a żyła na skroni zadrgała wyraźnie. - Potrzebujemy wsparcia na platformie lądowniczej - zaimprowizował Relin. - Coś się stało z... Massass zmierzył Relina złym wzrokiem. Kiedy zarejestrował brak munduru, jego żółte ślepia zwęziły się w szparki, a szponiasta dłoń zacisnęła na drzewcu lanvaroka, jednym ruchem uwalniając broń z uchwytu na plecach. Urządzenie na końcu metalowego pręta mogło miotać metalowe dyski albo służyć jako coś w rodzaju halabardy. Była to broń prymitywna, ale i niebezpieczna. - Kto jest twoim przełożonym? - zawarczał Massass gardłowo.

Dźgnął Relina w pierś ostrym końcem lanvaroka i przyparł do ściany. Jedi wiedział, co się zaraz wydarzy. Rozejrzał się na prawo i lewo - korytarz był pusty. Wolną ręką Massass klepnął komunikator przyczepiony do kołnierza. - Tu Drophan, piąty oddział ochrony. Mam tu... - Mój przełożony to Memit Nadill - wszedł mu w słowo Relin. - Kontynuuj, Drophan - rozległo się natarczywe żądanie. Na dźwięk słów Relina Massass zmarszczył czoło. - Memit jak? Nie znam nikogo takiego. - Jest mistrzem Jedi na Kirreku. - Jakim Jedi? - prychnął zdezorientowany strażnik. - Powtórz, Drophan. Przerwałeś meldunek. Powtórz - nalegał głos w komunikatorze. Słowa Relina w końcu dotarły do ochroniarza i jego żółte oczy rozszerzyły się. Sięgnął po blaster. Relin wyciągnął przed siebie dłoń i pchnął Massassa skumulowaną energią Mocy przez cały korytarz. Istota jęknęła głucho, wypuściła blaster, a masywne cielsko uderzyło w ścianę. Wojownik potrząsnął głową, zawarczał gniewnie i rzucił się na Relina z uniesionym do ciosu lanvarokiem. Relin włączył miecz świetlny. Zielone ostrze płynnym ruchem przecięło czerwoną łapę stworzenia i zaraz potem pozbawiło je głowy. Zwłoki Massassa upadły ciężko u stóp Relina. - Melduj, Drophan - zacharczał natarczywie komunikator. Relin nie widział sensu w ukrywaniu ciała. Wkrótce i tak się dowiedzą, że na pokład wdarł się intruz. Wyłączył miecz świetlny i puścił się biegiem przed siebie. Po chwili namysłu postanowił zaryzykować kontakt ze swoim padawanem. - Drev? - Robi się gorąco, mistrzu, ale daję radę. Relin słyszał w głosie chłopca napięcie. W tle rozbrzmiała kanonada laserowych działek i Drev stłumił przekleństwo. - Tutaj też zabawa się rozkręca - mruknął Relin. - Zaufaj Mocy, Drev. Będziemy w kontakcie. Saes przemierzał mostek „Posłańca” długimi krokami. Nikt z załogi nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Na ekranie wyświetlacza „Infiltrator” Jedi dokonywał nieprawdopodobnych akrobacji, umykając przed rojem ostrzy, posyłających za nim serie zielonych promieni. Głośniki rozbrzmiewały chaosem komunikatów sfrustrowanych pilotów myśliwców. Saes sięgnął na zewnątrz, żeby wysondować więź pilota z Mocą i stwierdził, że mają do czynienia raczej z uczniem niż z mistrzem, choć musiał przyznać, że jego umiejętności pilotażu były imponujące. Mało prawdopodobne, żeby uczeń zjawił się tutaj sam... Kaleeshanin obserwował, jak myśliwce osaczają stateczek z trzech stron, zacieśniając krąg. - Mają go - wyrwało się młodszemu oficerowi. W tej samej chwili „Infiltrator” skręcił ostro w lewo i włączył dopalacze, eliminując jeden z wrogich myśliwców i oddalając się szybko od reszty. Przez mostek przetoczyła się fala stłumionych przekleństw. - Bierze kurs na transportowiec - rzucił z napięciem Dor. „Infiltrator” zawrócił w ciasnej pętli. Pilot transportowca spróbował zrobić unik, ale było za późno. Działka myśliwca Jedi bluznęły ogniem, w mgnieniu oka zamieniając transportowiec i jego ładunek w pył. Saes czuł, jak narasta w nim gniew. Nie mógł sobie pozwolić na utratę ani odrobiny cennej rudy. Nerwowo postukał palcem w jeden z rogów szczękowych. - Dokładnie przesondować system - rozkazał Dor nawigatorowi. - Ten Jedi nie może być sam. Z pewnością zjawią się kolejni. - Tak jest, panie pułkowniku.