NOWA REBELIA
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 1
Stał w najwyżej położonym miejscu planety Almania - na dachu wieży, wzniesio-
nej kiedyś przez potężnych Je'harów. Wieża była teraz zrujnowana, kamienie schodów
kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leżało pełno śmieci, pozostałych
po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na
swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iż po
opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a także wszechobecne androidy-
strażnicy.
Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w
gwiazdy.
Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. Mężczyzna złączył za
plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili
unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję.
Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, że gdzieś w górze istniały
inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał.
Już niedługo.
Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwato-
rium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród
ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wrażenia za pomocą
wzroku.
Siła spojrzenia była przecież niczym w porównaniu z potęgą Mocy.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do żadnej eksplozji, nie
będzie żadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, że właśnie tak
wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan.
„Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej
takich słów użył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa.
To zakłócenie nie będzie może równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewno-
ścią odbiorą je także wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, że układ sił w galak-
tyce uległ radykalnej zmianie.
Nie będą wiedzieli tylko tego, że zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera,
władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich pożałowania godnych światów, na któ-
rych przebywali.
Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi
niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamie-
niach schodów i młody mężczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać
równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę
ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. Jeżeli ten ekspe-
ryment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały
znacznie wyższe temperatury.
Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wrę-
czać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kil-
koma chwilami uświadomił sobie, że mężczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Alma-
nii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale także ich późniejszej śmierci.
Brakiss nienawidził wież. Miał wrażenie, że wciąż jeszcze coś grzechocze w ich
kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakum-
by, ujrzał ogromnego białego ducha.
Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy prze-
biegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, że
niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać ciężaru jego ciała. Kueller, co prawda,
nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, że im szybciej opuści Al-
manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy.
Schody zakręciły i w końcu młody mężczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na
czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed
oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty.
Nie wyposażono jej jednak w żadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedy-
nie inkrustowane żwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami
niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała
o dach wieży. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie
wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał
sobie trudu, żeby naprawić wieżę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów
panowania Je'harów. Zapewne już tego nie uczyni.
Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyżować jego plany.
Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ra-
miona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną
szaty.
- Powiedziałem ci, żebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki
głos Kuellera.
Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się mężczyzna.
Dach wieży był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne
niebo poświatą, którą uważał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym
przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast ode-
pchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek
czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami
materiału za jego plecami.
- Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł.
- Dowiesz się, kiedy zadziała.
Głos Kuellera przypominał coś żyjącego własnym życiem. Otaczał Brakissa i roz-
brzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, że młody mężczyzna czuł się osaczony.
Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze.
Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na
miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii,
wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
jak potężny drapieżnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie
barki sugerowały, iż mężczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą.
Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło,
podobnie jak on... gdyż w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów
istot krzyczących z przerażenia.
Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywal-
ker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale
omal nie postradał zmysłów...
W gardle Brakissa wezbrał okrzyk...
I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki,
napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu.
Młody mężczyzna miał wrażenie, że staje się silniejszy, większy i potężniejszy niż kie-
dykolwiek przedtem. Zamiast przerażenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość.
Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. Mężczyzna uniósł ręce ku rozgwieżdżonemu
niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową
wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać.
A mimo to...
Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób
podsycił coś w jego duszy i sprawił, że urósł jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod ka-
mienną ścianę. Młody mężczyzna zaczekał, aż Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuż
ciała, i dopiero wówczas powiedział:
- Działa.
Kueller nasunął maskę na twarz.
- Całkiem dobrze - przyznał.
Zważywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomó-
wieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, że Brakiss także umiał władać Mocą.
Mężczyzna się odwrócił, aż zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał
wrażenie, że za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przyle-
gająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem.
- Domyślam się, że chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia -
odezwał się Kueller.
- Na Telti jest o wiele cieplej.
- Tu też może być ciepło.
Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii.
- Twój problem polega na tym, że nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie
Kueller.
- Wydawało mi się, że mój problem polega na tym, iż służę równocześnie dwóm
panom - odparł Brakiss.
Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami.
- Czy tylko dwóm?
Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między mężczyznami niczym żywe isto-
ty. Brakiss miał wrażenie, że całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu.
- Działa - powtórzył po chwili.
- Domyślam się, że oczekujesz nagrody.
- Zgodnie z tym, co pan obiecywał.
- Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyżej daję do zrozumienia.
Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iż Kueller pragnął, żeby
się rozgniewał.
- Dał pan do zrozumienia, że obdarzy mnie wielkimi skarbami.
- To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, żebym obdarzył cię
wielkimi skarbami?
Młody mężczyzna nie odpowiedział. Wciąż pamiętał o tym, że to właśnie Kueller
pomógł mu przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na
Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie
której omal nie oszalał. Już dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, ponie-
waż nie miał dokąd się udać.
Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieży.
- Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu.
- To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik.
Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wrażenie, że w ciągu ostatniej
godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmężniał, wydoroślał.
A może tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami.
Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne
zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakże
pierwszym lepszym śmiertelnikiem.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot.
- Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem.
- Doskonale.
- Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować
urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować.
- Jestem pewien, że sobie z tym poradzę.
- Musi pan sprząc je ze sobą.
- Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami.
- To dobrze - odparł młody mężczyzna.
Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, że w
środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej.
Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść.
- Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał.
- Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nie-
nawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwyciężonego Skywalkera.
Młody mężczyzna poczuł, że kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca.
- Co zamierza pan z nim uczynić?
- Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 2
Luke Skywalker utrzymywał ciężar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy
palce w wilgotny grunt dżungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnażonej
szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi
nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylega-
jące do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma więk-
szymi i mniejszymi kamieniami, a także na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa.
Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i
najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy.
Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego
księżyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka
miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iż Luke ob-
ficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wrażenie, że Moc prze-
pływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu
Artoo, kamienie i pień drzewa.
Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać
się mistrzowi. Luke pomyślał, że może powinien po kolei unosić ich nad miękką mu-
rawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - po-
woli albo szybko, w zależności od indywidualnych umiejętności władania Mocą.
Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się
śmiał, gdyż czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, że bawi się ich kosztem - co nie
wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to
zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu dużo radości. Artoo zapewne
nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Sky-
walker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak.
Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory
kamień. Zbliżył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie
się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał
się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niż pozostali, nie po-
ruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wrażenie,
że się niecierpliwi.
Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć
kandydatów cierpliwości, a także jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak
większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała
większe wrażenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na róż-
ne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy
przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, że naśladowali
reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, że pozbędą się tego nawyku, zanim po-
marańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem.
Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potężna
i przerażająca. Ból był bardziej dotkliwy niż cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gor-
szy niż ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić
„Oko Palpatine'a". Silniejszy niż ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej
Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci.
Gorszy nawet niż ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali
przerażenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś
zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeżyły.
Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzy-
mać w powietrzu kamienie i pień drzewa, żeby nie spadły na głowy niczego nie podej-
rzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec
polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Sky-
walkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie
Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji.
Poczuł, jak mięśnie ręki pod ciężarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeń-
stwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. Leżał na plecach,
czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przerażenia okrzyki, wciąż jeszcze roz-
brzmiewające niczym echo w jego mózgu.
Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły.
- Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wra-
żenie, że na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drżą-
cym przerażeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało?
Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, że cały drży.
- Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem
nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejsze-
go, co wydarzyło się przed tyloma laty.
„Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przerażenia i równie niespodziewanie
zostało uciszonych".
- Benie - szepnął do siebie. - Czyżby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci?
Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo
przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała
Thrawna.
Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze
przed chwilą tętniło życie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wiel-
kiego bólu, osad bezbrzeżnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdra-
dą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny.
- Mistrzu Skywalkerze? - Głos należał do jednaj z najbardziej obiecujących uczen-
nic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze?
Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, że plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a
płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, że serce mu pęknie, prze-
pełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał żałosny pisk Artoo.
Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, że wszystko jest w porządku, choć
nie było to prawdą.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Mistrzu Skywalkerze?
Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w
jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drżącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i za-
krwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła.
„To przyszłość widzisz".
A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginę-
ła. Albo Han. Albo ich dzieci.
Wiedziałby to.
Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił.
- Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drżał;
brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu.
Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliżej uczniowie oddalili się,
by odszukać małego robota.
A może tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespo-
dziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą.
- Co się stało, mistrzu Skywalkerze?
Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł
się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, że dziewczyna wykazuje talent Jedi,
wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się już po
śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skażona
przez żadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda.
- Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w
jednej chwili - odparł Luke.
Z trudem oparł część ciężaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, że do galaktyki
ponownie zawitało bezkresne zło.
Zło, które zagrażało Leii.
To też wiedział.
Czas nauki należał do przeszłości. Luke nie wątpił, że musi zabrać Artoo i lecieć
na Coruscant.
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą
białą suknię. Nabrała duży haust powietrza. Kiedy poczuła, że Mon Mothma kładzie
dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego,
jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie.
Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach,
kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wrażenie, że coś utraciła; że odniosła
porażkę, a życie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody.
Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek.
Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania
Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Sena-
tu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaż z wyglądu
przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami.
Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed któ-
rym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iż w krótkich włosach Mon Mothmy wid-
niały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma
względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się deli-
katną siecią zmarszczek, które pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choro-
by, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan.
- O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma.
Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie
różniła się od młodej dziewczyny, księżniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i
idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła
do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, że jej siła przekonywania i rozsą-
dek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złu-
dzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora Palpatine'a.
- Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Moth-
ma. - Zostali wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów.
- Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło.
Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat tak-
że z Hanem. Kilka planet poprosiło Senat o wyrażenie zgody na to, żeby ich politycz-
nymi przedstawicielami mogli zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu
petycji podano, że niektórzy najlepsi urzędnicy zapobiegli zagładzie ludów własnych
światów tylko dzięki temu, że służyli jako imperialni urzędnicy. Byli niewiele znaczą-
cymi biurokratami, ale ocalili życie setkom Rebeliantów, ponieważ nie zwracali uwagi
na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia
sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobież-
nego szkolenia, jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła
dzieci w komnatach, czyli tam, gdzie przebywać powinny.
- Luke'u - szepnęła.
Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności mię-
dzygwiezdnej. Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, że jej brat wła-
śnie odleciał swoim X--skrzydłowcem.
- Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma.
Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z my-
śliwcem typu X, pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w nie-
wielkiej komnacie.
- Leio? - zapytał Luke, jakby także się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się
coś złego.
- Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę.
- Lecę do ciebie. Czekaj na mnie.
Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to już teraz.
- Ty również to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało?
- Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć.
Poczuła, że w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego
po raz ostatni z pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund
przedtem, zanim został rozerwany na kawałki.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
-Nie! -powiedziała. -Luke'u?
- Niedługo tam będę - odparł, po czym przerwał połączenie. Leia nie spodziewała
się, że jej brat zniknie z ekranu tak nagle. Potrzebowała go. Wydarzyło się coś straszli-
wego, jak unicestwienie Alderaanu.
- Co się stało, Leio? - powtórzyła Mon Mothma, obejmując ją ramionami.
Leia poczuła, że jej mięśnie powoli się odprężają.
- Coś okropnego - odparła. Wyciągnęła rękę i dotknęła chłodnego złota drzwi.
Wyprostowała się, ale ich nie otwierała. - W tej komnacie wyczuwam śmierć, Mon
Mothmo.
-Leio...
- Luke tu przylatuje. On także poczuł to samo.
- A zatem zaufaj mu - odezwała się była przywódczyni Nowej Republiki. - Wie-
działby, gdyby zagrażało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Sęk w tym, że nie wiedział. Leia odniosła wrażenie, że oboje odetchnęli z ulgą,
usłyszawszy swoje głosy. Poczuła suchość w gardle.
- Poślij kogoś po Hana, dobrze? - poprosiła. Mon Mothma kiwnęła głową.
- Domyślam się, że chciałabyś przełożyć termin inauguracyjnego posiedzenia Se-
natu na kiedy indziej? - zapytała.
Bardziej niż cokolwiek innego... Mimo to Leia wyprostowała plecy i po raz ostatni
sprawdziła, czy warkocze na głowie nie są rozplecione.
- Nie - oznajmiła stanowczo. - Miałaś rację. Muszę bardzo uważnie dobierać słowa
swojej mowy powitalnej. Idę, ale chciałabym, żeby wszystkie straże tego popołudnia
zostały podwojone. Należy także wzmóc czujność, jeżeli chodzi o ochronę planety. A
poza tym przekaż admirałowi Ackbarowi prośbę, by przeszukał najbliższe okolice Co-
ruscant, czy w przestworzach nie znajdzie czegoś niezwykłego.
- Czego właściwie się obawiasz? - zapytała Mon Mothma. W umyśle Leii eksplo-
dował Alderaan, zamieniając się w oślepiającą kulę ognia i żarzących się szczątków.
- Nie wiem - odrzekła. - Po prostu nie wiem. Może Gwiazdy Śmierci albo Po-
gromcy Słońc. Czegoś, co może unicestwić nas wszystkich.
ROZDZIAŁ 3
Han siedział w najdalszym kącie pomieszczenia, zasnutego kłębami dymu. Nie
odwiedzał tego kasyna od czasów, kiedy wygrał w sabaka planetę Dathomirę. To było
jeszcze zanim poślubił Leię. Od tamtych czasów właściciele zmieniali się co najmniej
piętnaście razy. W tej chwili kasyno nosiło nazwę „Kryształowy Klejnot", która chyba
nie mogła gorzej pasować do wszystkiego, co działo się w środku... zwłaszcza że wnę-
trze nie wyglądało ani trochę inaczej niż przed laty. W powietrzu unosiła się ta sama
woń stęchlizny i pleśni, zmieszana z kłębami dymu i oparami alkoholu. Kiepski zespół
grał jakiegoś tatooińskiego bluesa, nie wkładając w tę czynność ani odrobiny serca.
Zewsząd słychać było podniecone albo zawiedzione okrzyki graczy w sabaka, w zależ-
ności od tego, czy szczęście im dopisywało, czy ich opuszczało.
Han trzymał kufel jasnobłękitnego piwa z Gizeru, ściągnięty z tacy przechodzące-
go androida-kelnera. Towarzysz Hana, niejaki Jarril, zniknął w tłumie przed kilkoma
minutami, by poszukać baru. Han nie był pewien, czy przemytnik kiedykolwiek wróci.
Przyglądał się toczonej przy sąsiednim stole grze w sabaka, w której jakiś Gotal
postawił wszystko, co posiadał. Kiedy przesuwał żetony po blacie stołu, zostawiał całe
kępy szarej sierści. Większość Gotali potrafiła panować nad sobą na tyle, by nie gubić
włosów. Ta istota musiała być wyjątkowo zdenerwowana.
Kompani Gotala nie zwracają na to uwagi. Brubb, wielki brązowy gad, raz po raz
drapał pazurami pokrytą guzami skórę. Rozsiewał po posadzce drobne łuski i wyma-
chując ogonem, uderzał o podstawę najbliższego androida-kelnera. Dwuręka Ssty liczy-
ła punkty, nie przejmując się, że jej pazury czynią w kartach długie rysy.
Androidy rozdające karty udoskonalono od czasów, kiedy Han odwiedzał spelun-
kę. Automat, który obsługiwał gości siedzących przy sąsiednim stole, był, jak zwykle,
przymocowany do sufitu, ale w przeciwieństwie do poprzednich modeli, mógł obniżać
się do wysokości blatu stołu i wymierzać ciosy nieuczciwym albo niezdyscyplinowa-
nym graczom. Android niedawno wykorzystał tę możliwość. Uczynił to w chwilę po
odejściu Jarrila i Han stwierdził, że właśnie to przyciągnęło jego uwagę. Jeszcze nigdy
nie widział tak agresywnego androida. Musiał jednak przyznać, że agresywne automaty
są w takim miejscu jak to ze wszech miar potrzebne.
- Kolejka była trudna do opisania.
Jarril jak duch prześlizgnął się przez tłum i opadł na swoje krzesło przy stole.
Przyniósł dwie szklanki, wypełnione jaskrawozielonymi trunkami. Żaden nie wyglądał
zachęcająco.
Han objął kufel piwa z Gizer obiema dłońmi.
—Nie niepokoiłbym się, gdybym wiedział, że poszedłeś zamówić coś do picia -
powiedział.
Jarril wzruszył ramionami. Był niskim mężczyzną o szczupłych barkach i twarzy
oszpeconej bliznami, powstałymi w ciągu wielu lat niełatwego życia. Han zazdrościł
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
mu tylko jednego: dłoni. Dłonie Jarrila, jak u każdego przemytnika, miały długie, smu-
kłe, zwinne palce, przyzwyczajone i do pilotowania gwiezdnych statków, i do przyci-
skania spustów blasterów, i do oddawania się hazardowym grom, w których liczyła się
przede wszystkim zręczność.
- Wypijemy jeszcze więcej - obiecał mężczyzna. Wyznanie wiary wszystkich
przemytników. Han wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bardzo długo nie odwie-
dzał takich spelunek. Zbyt długo. Pomyślał, że gdyby nie Leia, zapewne w ogóle nawet
nie przyszedłby na spotkanie z Jarrilem. Leia ostatnio wyglądała znów jak ta obdarzona
ostrym języczkiem księżniczka, którą uwolnił w czasach, kiedy sam był łajdakiem,
równie ciętym w mowie. Tęsknił nieraz do tej części własnej osobowości o wiele bar-
dziej, niż kiedykolwiek byłby skłonny przyznać.
Odsunął krzesło w ten sposób, że oparcie uderzyło o ścianę. Na biodrze nosił bla-
ster, ponieważ chyba jeszcze zanim nauczył się chodzić, dowiedział się, że żaden męż-
czyzna przy zdrowych zmysłach nie odwiedza takich lokali, nie zabierając jakiejś broni.
A poza tym właściwie nie znał powodu, dla którego Jarril chciał się z nim zobaczyć.
- Nie wierzę, że przyleciałeś na Coruscant tylko dlatego, żeby postawić mi kolejkę
- zaczął.
Nie zatroszczył się o to, aby dodać, że Jarril, którego pamiętał z dawnych czasów,
nigdy nikomu niczego nie kupił ani nie postawił. Rzut oka na byłego kolegę upewnił go
jednak, że wiele rzeczy uległo zmianom, nie wyłączając ceny, jaką przemytnik płacił za
ubrania. Zazwyczaj mężczyzna nosił koszule dopóty, dopóki nie podarły się na strzępy.
Tym razem jednak miał na sobie strój z ufarbowanej na zielono gabarwełny, który wy-
glądał wyjątkowo paskudnie, mimo iż z całą pewnością był nowy.
- Nie przyleciałem tylko po to - przyznał Jarril. Wychylił duszkiem zawartość jed-
nej szklanki, zakrztusił się, otarł usta i wyszczerzył zęby. Przez chwilę lśniły fosforyzu-
jącym blaskiem, dopóki nie zlizał z nich resztek trunku. - Przyleciałem, żeby opowie-
dzieć ci o szansie zarobku.
To było coś. Szansa zarobku. Zwłaszcza dla Hana Solo, bohatera Sojuszu Rebe-
liantów, męża, ojca i głowy rodziny.
- Nie narzekam na brak szans - odparł Han i natychmiast zaczął się zastanawiać, o
jakiej szansie chciał opowiedzieć mu Jarril.
- Tak, z pewnością. - Przemytnik odgarnął kosmyk włosów, który opadł na pozna-
czone dziobami czoło. - Muszę przyznać, że pozostajesz czysty o wiele dłużej, niż kie-
dykolwiek mógłbym się spodziewać. Zawsze myślałem, że spędzisz z księżniczką naj-
wyżej sześć miesięcy, a później powrócisz z Chewiem za sterami „Sokoła", by jak
dawniej przemierzać nieznane szlaki.
- Jest wiele spraw, które trzymają mnie w tym miejscu - zauważył Solo.
- Jasne, że trzymają - mruknął Jarril. - Jeżeli chcesz znać moje zdanie, tylko mar-
nujesz swój talent. Ty i Chewie byliście najlepszymi piratami, jakich znałem.
Han nieznacznie opuścił rękę i sięgnął do blastera w ten sposób, by wskazujący
palec spoczął na przycisku spustowym.
- Posłuchaj, stary - powiedział. - Nie wypadłem z obiegu na tak długo i nadal jakoś
daję sobie radę. Nie próbuj mnie oszukiwać. O co ci właściwie chodzi?
Jarril pochylił się nad blatem stołu. W jego oddechu Han wyczuł zapach mięty i
piwa, ale także nie strawionego do końca ciastka z kremem.
- O dużą forsę, stary - szepnął. - Więcej forsy, niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie
wyobrazić.
- No, nie wiem - odrzekł Han. - Jeżeli chodzi o mnie, mam bardzo bujną wyobraź-
nię.
- Ja także. - Głos przemytnika z trudem przebijał się przez jazgot grającego zespo-
łu. - I potrafię wydawać wszystko, co zarobię.
- Gratulacje - mruknął Solo. - Czy uważasz, że powinienem wznieść jakiś toast?
- Nie interesuje cię to, prawda? - domyślił się Jarril. W jego spojrzeniu kryła się
jednak dziwnie natarczywa prośba.
- Może zainteresowałoby przed kilkoma laty, stary - odparł Han -ale teraz... Jak
widzisz, żyję własnym życiem.
- Też mi życie - parsknął przemytnik. - Cały czas siedzisz w domu i pilnujesz
dzieci, a twoja kobietka w tym czasie rządzi własnym imperium.
Han pochylił się nad stołem i jednym szybkim, od dawna wyćwiczonym ruchem
chwycił mężczyznę za kołnierzyk koszuli.
- Uważaj, chłopie - ostrzegł.
Jarril wykrzywił usta w czymś, co miało być nieudolną namiastką uśmiechu. Jego
czujne oczy ześlizgnęły się z twarzy Hana, powędrowały w stronę jego schowanej ręki i
wróciły. To dobrze -pomyślał Solo. To znaczy, że nie stracił dobrej reputacji, jaką cie-
szył się przez te wszystkie lata.
- Nie chciałem cię obrazić, Hanie - odezwał się Jarril. - Tak sobie tylko mówiłem.
Rozumiesz to, prawda?
Han jeszcze silniej zacisnął palce na kołnierzyku koszuli pod grdyką przemytnika.
- Czego ode mnie chcesz? - warknął.
- Żebyś mi pomógł, chłopie.
Han puścił Jarrila, który natychmiast opadł na siedzenie krzesła. Chwycił drugą
szklankę, po czym jednym haustem wypił ohydny zielonkawy płyn i otarł usta. Han
czekał, nie odrywając palca od przycisku spustowego blastera. Przemytnicy nigdy nie
prosili kolegów o pomoc. Czasami oszukiwali ich, żeby im pomogli, ale nigdy nie pro-
sili.
Jarril próbował go oszukać, ale to po prostu nie mogło mu się udać.
Mężczyzna przesunął językiem po świecących zębach, a potem sięgnął po jeszcze
jedną szklankę z tacy, którą niósł przechodzący w pobliżu android-kelner.
- Pospiesz się, stary - rzekł Han. - Kiedy moja kobietka wróci do domu, spodziewa
się, że mnie tam zastanie, a obiad będzie czekał na stole. - Odchylił krzesło w ten spo-
sób, że stanęło na dwóch nogach, po czym oparł głowę o ścianę zadymionej sali. - Mo-
że nie wiesz, ale umiem piec wyśmienitą szarlotkę; ulubione danie wszystkich prze-
mytników.
Jarril uniósł ręce, jakby się poddawał.
- Nie żartuję, Hanie - oznajmił. - Wszystko, co dotąd powiedziałem, to prawda. Ta
forsa...
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Powiedziałeś, że potrzebujesz mojej pomocy - przerwał Solo.
- Myślę, że my wszyscy potrzebujemy. - Mężczyzna ponownie zniżył głos prawie
do szeptu. - Tę forsę można zarobić, ale za pewną cenę. Mówię ci, jeszcze nigdy w ży-
ciu nie widziałem takiej forsy.
- Rozumiem - rzekł Han. - Jesteś teraz bogaty. Z tym stanem wiążą się jednak
określone problemy. Rozumiem to, ale nie mam nastroju, żeby wysłuchiwać twoich ję-
ków.
- Nie jęczę - stwierdził Jarril, podnosząc głos chyba na znak protestu.
- Wygląda na to, że nie robisz nic innego, stary.
- Nie, Hanie, niczego nie rozumiesz - obruszył się przemytnik. -Chodzi o to, że lu-
dzie umierają. Porządni ludzie.
- Nie spodziewałem się, że możesz znać jakichkolwiek porządnych ludzi, Jarrilu.
- Znam ciebie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zagraża mi jakieś niebezpieczeństwo?
- Nie. - Jarril obejrzał się przez ramię. -Leii?
- Nie! - Przemytnik przysunął krzesło bliżej stołu, a Han natychmiast uniósł trochę
wyżej lufę broni. - Posłuchaj, stary - ciągnął Jarril. - Ktokolwiek z naszej branży, kto
ma chociaż trochę oleju w głowie, zarobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawdziwą
fortunę. Wszyscy, których kiedyś znaliśmy, i wielu innych, których nigdy w życiu nie
spotkaliśmy. Ostoja Przemytników już nie jest tym samym miejscem, które pamiętasz z
dawnych czasów. Po Ostoi krąży teraz więcej kredytów, niż Huttowie mogliby wydać
w ciągu całego życia.
-No, i?
- Co, i? - Jarril opróżnił ostatnią szklankę trunku. - Z początku wszystko wygląda-
ło po prostu wspaniale. Później jednak zdarzyło się, że kilku mieszkańców Ostoi nie
wróciło z tej czy innej wyprawy. Głównie porządni przemytnicy. Tacy jak ty albo Cal-
rissian.
Han stłumił uśmiech. W tamtym okresie on i Lando byli uważani za dziwaków,
ponieważ od czasu do czasu pomagali innym przemytnikom, którzy wpadali w tarapaty.
- Dokąd wyprawiali się ci Ostojowicze, których statki ginęły bez wieści?
Jarril wzruszył ramionami.
- Z początku nic sobie z tego nie robiłem, dopóki nie uzmysłowiliśmy sobie, że nie
wracają ci spośród nas, którzy się wyprawiali, zwabieni chęcią przeżycia przygód albo
zarobienia forsy. To właśnie wówczas pomyślałem o tobie, chłopie.
- O mnie?
- No cóż, myślałem sobie, rozumiesz, że może ty i Chewie będziecie mogli dowie-
dzieć się, o co chodzi. Nieoficjalnie. Taką miałem nadzieję.
- Żyję teraz własnym życiem - przypomniał Han.
Jarril przygryzł dolną wargę, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie mówić. W
końcu jednak powiedział:
- Właśnie z tego powodu przyleciałem na Coruscant. Znasz różnych ludzi. Może
mógłbyś zorientować się, co się dzieje. Nieoficjalnie.
- Odkąd Ostoja Przemytników prosi o pomoc przedstawicieli legalnej władzy?
- Nie możesz załatwiać tej sprawy kanałami oficjalnymi! - Zdumiony głos męż-
czyzny wybił się ponad inne dźwięki w zasnutej dymem sali.
Han przerwał rozmowę. Wyszczerzył zęby w stronę twarzy, które na dźwięk pod-
niesionego głosu Jarrila zwróciły się ku ich stolikowi. Ujrzał na wszystkich udawaną
obojętność, mimo iż w oczach błyszczała nadzieja na przyglądanie się krwawym pora-
chunkom. Zastanawiał się, czy nie powinien wyciągnąć blastera, ale zwalczył pokusę.
- Coś ci się nie podoba, mała? - rzucił w stronę Ssty, która odwróciła głowę i spo-
glądała na niego ponad oparciem swojego krzesła. Istota natychmiast pokręciła poro-
śniętą sierścią, kanciastą głową.
Han uniósł brwi i powiódł spojrzeniem po pozostałej części sali, bezgłośnie zada-
jąc wszystkim innym istotom to samo pytanie. Jedna po drugiej, ciekawskie twarze się
odwracały.
Zaczekał, aż ponownie narośnie gwar rozmów, po czym podjął rozmowę.
- Jeżeli nie można tego załatwić kanałami oficjalnymi, dlaczego w ogóle zwróciłeś
się z tym do mnie?
-Ponieważ ty i Chewie jesteście jedynymi znanymi mi istotami, które mogą latać
między Ostoją a światami Republiki bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń.
- A Lando Calrissian? - zapytał Han. - Talon Karrde? Mara Jadę?
- Karrde nie chce mieć z tym nic wspólnego - odparł Jarril. -Jadę przebywa z Cal-
rissianem, a przecież sam wiesz, że Lando nie poleci tam, gdzie przebywa Nandreeson.
- Nic nie wiem na ten temat - odparł Han.
Nie mówił prawdy. Wiedział o tym, ale zawsze sądził, że ta sprawa została zała-
twiona przed wielu laty.
- Daj spokój, Solo - parsknął mężczyzna. - Nie utrudniaj mi życia. Nandreeson
wyznaczył nagrodę za głowę Calrissiana jeszcze w czasach, kiedy rządziło Imperium.
- To nie mogła być wysoka nagroda - zauważył Han. - Wszyscy wiedzą, gdzie
przebywa Lando.
- Calrissian potrafi zjednywać sobie przyjaciół - przyznał Jarril. -Ale przez te
wszystkie lata nie odważył się ani razu przylecieć do Ostoi.
- A ty myślisz, że rozwiązanie tej zagadki kryje się gdzieś w Ostoi Przemytni-
ków?
- Przypuszczam, że właśnie tam kryją się odpowiedzi przynajmniej na niektóre py-
tania.
Han westchnął i pozwolił, żeby jego wskazujący palec, spoczywający dotychczas
na przycisku spustowym blastera, powędrował w inne miejsce.
- Jak to się stało, że sam nie zająłeś się wyjaśnieniem, o co chodzi? - zapytał.
Jarril wzruszył ramionami.
-Nie miałem w tym żadnego interesu.
- Uważaj, stary - odezwał się Han. W jego niskim głosie zabrzmiała groźba.
Mężczyzna nabrał duży haust powietrza i przysunął się tak blisko, jak było możli-
we.
- Ponieważ sam siedzę w tym po uszy - wyznał tak cicho, że jego głos był podob-
ny do szeptu. - Po same uszy.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
See-Threepio stał za drzwiami pokoju dziecinnego i odzyskiwał siły. Spędził cały
poranek z bliźniętami, Jacenem i Jainą, a także ich młodszym bratem Anakinem. Prze-
żył szczególnie trudne chwile. Troje dzieci zaplanowało napaść jeszcze poprzedniego
wieczora. Bliźnięta nie odrobiły pracy domowej na temat przyczyn powstania Starej
Republiki i pragnąc odwrócić uwagę złocistego androida, postanowiły rozpocząć bitwę
na dania śniadaniowe.
Odwrócenie uwagi Threepia zakończyło się sukcesem. Protokolarny android, tra-
fiony w wielu miejscach ziarnami fasoli salthia i ociekający kroplami zsiadłego mleka,
próbował się dowiedzieć przede wszystkim tego, kto i jak rozpoczął bitwę. Zadawał
pytania, chcąc rozstrzygnąć, jakim cudem jedzenie trafiło do pokoju dziecinnego. W
miarę jednak jak bitwa stawała się coraz bardziej zacięta, zaczął narzekać na niezdy-
scyplinowanie pociech.
Brak subordynacji ujawnił siew całej pełni, zaledwie dzieci zdążyły pożegnać się z
panią Leią i panem Hanem Solo. Ich rodzice byli bardzo pobłażliwi. Dobrze chociaż, że
znaczenie dyscypliny rozumiała ich piastunka, Winter, która od najmłodszych lat po-
magała w wychowywaniu dzieci.
Na szczęście weszła do pokoju dziecinnego, zanim Anakin zdążył znaleźć swoją
procę.
Wypuściła Threepia za drzwi i poleciła mu, żeby odpoczął. Protokolarny android
próbował powiedzieć jej, że automaty nie muszą odpoczywać, ale kobieta uśmiechnęła
się do niego, jakby dobrze o tym wiedziała, i zatrzasnęła drzwi pokoju dziecinnego.
Threepio stał nieruchomo pod nimi, zapewne nie wiedząc, jak zinterpretować polecenie
udania się na spoczynek, a może nie chcąc odchodzić z miejsca ostatniej porażki.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, nie pozwalało się domyślać, że w pokoju
zajmowanym przez dzieci panuje okropny bałagan. Miało kształt regularnego ośmioką-
ta, pod którego ścianami ustawiono krzesła. Mały pokój pełnił kiedyś funkcję komnaty
umożliwiającej podsłuchiwanie rozmów, jakie prowadzono w sąsiedniej sali obrad.
Obecnie służył jako przedpokój. Na krzesłach nikt nie siadywał, i czasem tylko dzieci,
zdjąwszy buty, ślizgały się w skarpetkach po marmurowej posadzce. Androidy sprząta-
jące, przydzielone do pracy w tej części pałacu, niejednokrotnie narzekały, że muszą
usuwać ciemne smugi.
Jakiś grzechot, dobiegający zza drzwi wiodących na korytarz, sprawił, że Threepio
uniósł złocistą głowę. Grzechot przerodził się w odgłos kroków, któremu towarzyszyło
ciche brzęczenie serwomotorów. Po chwili drzwi się rozsunęły i do środka wjechał an-
droid opiekuńczy, zwany często automatyczną niańką. Ujrzawszy Threepia, zaplótł
wszystkie cztery ręce na osłoniętym fartuchem torsie. Srebrzyste oczy niańki zalśniły, a
usta wygięły się do góry na znak dobrego samopoczucia albo uśmiechu.
- See-Threepio? - W modulowanym głosie niańki niemal czuło się matczyne cie-
pło. - Jestem androidem-niańką, model TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Przybyłam, żeby
zastąpić cię na stanowisku opiekunki dzieci.
- O rety. - Złocisty android obejrzał się przez ramię na zamknięte drzwi pokoju
dziecinnego. - Nikt mnie o tym nie poinformował.
- Wiesz, to niezwyczajna sytuacja - ciągnęła niańka. - Kto słyszał, żeby android
protokolarny opiekował się małymi dziećmi? Nie zostałeś pokryty syntetycznym cia-
łem, nie posiadasz obwodów umożliwiających obejmowanie i przytulanie, a poza tym,
prawdę mówiąc, mój drogi, jesteś strasznie staromodny. Znam kilka udoskonalonych
androidów protokolarnych, które dysponują odpowiednim oprogramowaniem umożli-
wiającym pełnienie takich funkcji, ale...
- Zapewniam cię - przerwał Threepio - że radzę sobie z tymi dziećmi całkiem do-
brze.
- Jestem pewna, że tak. - Uwaga Threepia chyba rozbawiła niańkę. - I jestem
pewna, że zostaniesz sowicie wynagrodzony za swoje usługi, ale przybyłam tu, żeby cię
zastąpić.
- Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek miał mnie zastępować -upierał się Threepio.
- Androidów nigdy nie informuje się...
- Pełnię w tej rodzinie szczególną funkcję - przerwał znów Threepio. - Nie można
mnie zastępować jak...
- Zardzewiałego androida czyszczącego urządzenia sanitarne? - Android-niańka
kilka razy cmoknął, spoglądając na złocistego rozmówcę. - Z pewnością nie przece-
niasz własnego znaczenia, prawda?
- Wcale nie przeceniam własnego znaczenia! - obruszył się Threepio. - Ośmielił-
bym się stwierdzić, że jestem najskromniejszym androidem, jakiego kiedykolwiek zna-
łem.
-I sam bardzo często mi to mówiłeś.
Winter oparła się o framugę uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. Stanęła w ten
sposób, że jej szczupła sylwetka przesłaniała widok wnętrza pomieszczenia.
Zza fałdy sukni piastunki ukazała się głowa Jainy.
- Jak może być skromny, skoro przez cały czas nie mówi o niczym innym? - zapy-
tała dziewczynka.
- Bądź cicho, dziecko - skarciła ją opiekunka.
- Pani Winter - odezwał się Threepio. - Naprawdę uważam, że jeżeli zamierza pani
mnie zastąpić, zgodnie z wymogami protokołu to ja powinienem być poinformowany o
tym pierwszy.
- Pozbywasz się Threepia? - zainteresował się Jacen. Podszedł do drzwi i wystawił
głowę. Drobna twarzyczka niemal siedmioletniego dziecka była prawie wierną kopią
twarzy jego ojca, Hana Solo. - Doprawdy, Winter, powinna pani jeszcze raz przemyśleć
tę decyzję. Czasami dokuczamy Threepiowi, ale postępujemy tak tylko dlatego, że go
lubimy.
- Nie zamierzałam się go pozbywać - rzekła Winter. Odgarnęła z twarzy kosmyk
śnieżnobiałych włosów. - Twoi rodzice również niczego takiego nie planowali.
- Otrzymałam rozkaz przybycia właśnie do tego pokoju dziecinnego - oznajmiła
niańka. - Nazywam się TeeDee-El-Three Koma-Pięć i mam zastąpić See-Threepia
zgodnie z instrukcją o kodzie banth cztery pięć sześć.
- B a n t h? - zapytała zdziwiona piastunka. - To nie jest kod rodziny Solo.
- To nie moja wina! - zawołał przebywający w innym pokoju mały Anakin.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Chyba nie spodobało mu się, kiedy doszedłeś do wniosku, że jest zbyt duży, aby
opowiadać mu bajkę o maleńkim zagubionym banthusiu - szepnął Jacen, zwracając się
do Threepia.
- Doprawdy? - odezwał się android. - Wydaje mi się, że ta bajka przestała spełniać
swoją funkcję przed wielu laty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu usłyszałem, co po-
wiedział pan Solo. Oświadczył z prawdziwą ulgą, że się cieszy, iż żadne dziecko już nie
chce, by ją opowiadał.
- Przepraszam, Threepio - rzekła ostrożnie Winter. Ominęła go i stanęła przed
niańką. -Wybacz nam, TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Wygląda na to, że z udogodnień
komputerowej sieci umożliwiającej dokonywanie zakupów skorzystał ktoś, kto nie był
uprawniony.
- To jeszcze jeden powód więcej, żeby przykręcić śrubę - oznajmił android-niańka.
- Jeżeli pozostawi pani dzieci pod moją opieką, będą zachowywały się najgrzeczniej,
jak potrafią. Jest chyba jasne, że taki przestarzały android protokolarny jak ten model,
którym pani dysponuje, nie umie się nimi opiekować. Potrzebuje pani kogoś, kto będzie
miał duże doświadczenie...
- Święta prawda - wpadła w słowo piastunka. Skrzyżowała ręce na piersi. - Czy
kiedykolwiek zajmowałaś się wychowywaniem dzieci, wrażliwych na działanie Mocy?
- Dzieci to dzieci - odparła niańka. - Bez względu na to, jaki wykazują talent.
Wiem z doświadczenia, że nadwrażliwość na niektóre bodźce może wynikać przede
wszystkim z braku dyscypliny...
- Tak myślałam, że się nie zajmowałaś - podsumowała Win-ter. - Threepio radzi
sobie całkiem dobrze z tego typu wyzwaniami, jakie rzucają mu te pociechy. Krótko
mówiąc, uważam, że zatrudnianie androida-niańki zakończyłoby się katastrofą, nie tyl-
ko dla dzieci, ale i dla dorosłych.
- Czy to znaczy, że chce mnie pani zwolnić? - zapytała automatyczna opiekunka.
- Rozkaz przybycia do nas wydało ci dziecko - przypomniała Winter.
- To był ktoś inny! - zawołał Anakin, nie wychodząc ze swojego pokoju.
Jaina zasłoniła dłonią usta. Jacen powrócił do pokoju dziecinnego.
- Anakinie, wszelkie kłamstwa nie mają sensu - powiedział. - Zdradził cię kod, ja-
kim oznaczyłeś swoje polecenie. Teraz nie będziesz mógł go używać.
- Myślę, że nie! - odezwał się Threepio. - Proszę wyobrazić sobie, co się stanie, je-
żeli wszystkie dzieci uzyskają dostęp do komputerowej sieci umożliwiającej zamawia-
nie usług i kupowanie. Kto wie, co wymyślą potem?
- Coś równie oburzającego - zgodziła się z nim Winter, ale nie spuściła spojrzenia
z twarzy androida-niańki. Automat jednak nie zamierzał się poddawać. - TeeDee-El-
Three-Koma-Pięć, nie masz tu nic do roboty - dodała piastunka. - Zwalniam cię z pra-
cy.
- Zechce pani mi wybaczyć - odezwała się niańka - ale jestem pewna, że popełnia
pani duży błąd.
- Cóż za arogancja - obruszył się złocisty android. - Pani Winter opiekuje się tymi
dziećmi...
- Dam sobie radę, Threepio. - Winter lekko się uśmiechnęła. - Zarejestruję twoją
skargę - oznajmiła, zwracając się znów do niańki. - Możesz liczyć na to, że zostanie za-
pisana w twojej dokumentacji.
Android-niańka wydał cichy dźwięk mający wyrażać oburzenie. Później zakołysał
się, obrócił i wytoczył z przedpokoju. Drzwi na korytarz zasunęły się, kiedy znikał za
zakrętem.
- Dokumentacji? - zdziwił się Threepio. - Nie wiedziałem, że prowadzi pani jakąś
dokumentację.
- Nie prowadzę - odparła piastunka.
- O czym sobie wtedy myślałeś? - zapytał Jacen. Jego głos było słychać całkiem
wyraźnie przez otwarte drzwi pokoju dziecinnego.
- Na hologramie wyglądała tak ładnie - usprawiedliwiał się Anakin.
Winter uśmiechnęła się do Threepia, po czym odwróciła się i wróciła do pokoju,
zapewne aby zażegnać zaczynającą się kłótnię.
- Wiesz, kiedyś inny android-niańka ocalił Anakinowi życie - powiedziała, zwra-
cając się do starszego chłopca. - Możliwe, że Anakin tylko pragnął czuć się bezpiecz-
niejszy, jak wówczas, kiedy był niemowlęciem.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 4
Kueller kroczył po płycie hangaru, dbając o to, by jego buty głośno dźwięczały,
uderzając o metalowe płyty. Technicy padali przed nim na twarze, wyciągając ręce i
opierając ukryte w rękawicach dłonie o ochronną taśmę. Mężczyzna przechodził tak
blisko grupy pracowników, że skraj jego długiej peleryny muskał ich głowy. Pośmiert-
na maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, pokrzepiała go na duchu i dawała poczu-
cie jeszcze większej władzy.
- Potrzebuję statku - powiedział, posługując się Mocą, żeby zwiększyć siłę głosu,
który i tak rozbrzmiewał echem w ogromnej sali. Hangar był prawie pusty, jeżeli nie
liczyć trzech myśliwców typu TIE znajdujących się w różnych stadiach remontu czy
naprawy.
- Przygotowany, milordzie.
Jego wierna asystentka, Femon, zerwała się na równe nogi. Długie czarne włosy
skrywały większą część nienaturalnie bladej twarzy. Gdy kobieta potrząsnęła głową, by
odrzucić włosy na tył głowy, ukazały się poczernione węglem powieki i krwistoczer-
wone wargi. Zamieniła twarz w pośmiertną maskę, która nie wyglądała jednak tak re-
alistycznie i złowieszczo jak ta, używana przez mężczyznę.
Kueller kiwnął głową. Zauważył, że nikt inny nie ośmielił się poruszyć.
- Brakiss? - zapytał.
- Odleciał, milordzie.
- Nie marnował czasu.
- Powiedział, że uzyskał pana zgodę.
- Nie sprawdziłaś? Femon się uśmiechnęła.
- Zawsze sprawdzam, milordzie.
- To dobrze.
Kueller przeciągnął to słowo, by zabrzmiało jak pieszczota. Stojąca przed nim ko-
bieta, jak zawsze, kiedy ją chwalił, wyprężyła się jak struna. Gdyby nie była taka
uzdolniona...
Mężczyzna postanowił o tym nie myśleć. Nie mógł pozwolić sobie, by cokolwiek,
choćby najprzyjemniejszego, rozpraszało jego uwagę.
- Raport z Pydyru?
- Tysiąc osób uwięzionych w domach, zgodnie z tym, co pan rozkazał, milordzie.
- Zniszczenia?
- Żadnych.
Słowo wisiało przez chwilę w powietrzu między mężczyzną a kobietą.
Kueller pozwolił sobie na uśmiech, dobrze wiedząc, że wyraz jego twarzy przy-
prawiał o dreszcz trwogi nawet jego najbardziej fanatycznych zwolenników.
- Doskonale. Ilu zabitych?
- Milion sześćset pięćdziesiąt jeden tysięcy trzystu pięciu, milordzie.
- Dokładnie tylu, ilu planowano.
- Co do jednej osoby. Będzie pan chciał to sprawdzić?
- Zawsze sprawdzam. - Niemal odrzucił jej własne słowa. Femon się uśmiechnęła.
Lekkie wygięcie ust trochę złagodziło surowy wyraz jej twarzy, mimo usilnych starań,
by się tak nie stało.
- Zgoda na to, żebym mogła panu towarzyszyć?
Kueller przez chwilę się wahał. Kobieta uczestniczyła we wszystkim od samego
początku, a ta część planu była w równej mierze dziełem i jej, i jego.
- Jeszcze nie - odrzekł. - Będę cię potrzebował tutaj.
- Myślałam, że zaczekamy na rozpoczęcie fazy drugiej.
- O, nie - powiedział, świadomie łagodząc gorycz odmowy. -Koła maszynerii za-
częły się obracać. Będzie lepiej, by się obracały, nim stracimy przewagę, jaką daje za-
skoczenie. Pamiętasz?
-Wyraziście.
W jej lekko drżącym głosie Kueller usłyszał echo wszystkich sennych koszmarów,
jakie wysyłał do jej mózgu; czasami po pięć jednej nocy.
- To dobrze - powiedział, po czym wyciągnął ukrytą w rękawicy dłoń i pogładził
kobietę po policzku. - Bardzo, bardzo dobrze.
Kiedy heroldowie oznajmili przybycie Leii, szambelan otworzył na oścież wielkie
drzwi sali obrad Senatu. Dopóki przywódczyni Nowej Republiki nie odbyła rozmowy z
Mon Mothmą, uważała całą tę pompę za coś zbytecznego; teraz jednak, w następstwie
niezwykłego zdarzenia, które przeżyła w garderobie, była wdzięczna za chwile, jakie
zajęła uroczysta ceremonia. Miała czas, by się skupić i przestać myśleć jedynie o uczu-
ciu przerażenia, jakie przemknęło przez przestworza na fali lodowatego chłodu.
Wysoko uniosła głowę i weszła, nie spoglądając na idących po bokach strażników.
Przekonała się, że rzeczywiście jej rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa został
skrupulatnie wykonany. Wszystkich wejść do amfiteatru pilnowali zaufani strażnicy, a
w sąsiedztwie istot nie mówiących językiem basie i towarzyszących im protokolarnych
androidów czuwały obronne automaty. Na wyznaczonych miejscach siedzieli przed-
stawiciele różnych gatunków i planet wchodzących w skład Nowej Republiki. Spoglą-
dali na nią, oczekując, co powie na rozpoczęcie pierwszej sesji. Mon Mothma miała
zatem rację. Postępowanie Leii tego dnia miało wytyczyć szlak, którym będzie kroczył
Senat w przyszłości.
Wysoko, na zarezerwowanych dla gości balkonach znajdujących się pod kryszta-
łową segmentowaną kopułą, tłoczyli się reporterzy z dziesiątków różnych światów.
Segmenty chwytały i załamywały promienie słońca w taki sposób, że tworzyła się tęcza
oświetlająca centralną część ogromnego pomieszczenia. O takim rozwiązaniu pomyślał
Imperator, pragnąc wzbudzić przerażenie w tych, którzy na niego spoglądali. Leia cie-
szyła się widokiem słońca i fal zalewającego ją światła. Wiedziała, że zjawisko odwróci
uwagę nowych przedstawicieli, którzy nigdy przedtem go nie widzieli.
Zaczęła schodzić po stopniach. Woń ciał ludzi i istot nie będących ludźmi przepeł-
niała amfiteatr, w którym i tak panowała zbyt wysoka temperatura, gdyż przebywało w
nim równocześnie tylu reprezentantów różnych planet. Kierując się ku podwyższeniu,
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Leia spoglądała przed siebie, ale zauważyła M'yeta Luure'a siedzącego obok nowego
przedstawiciela Exodeenu. Obie istoty miały po trzy pary rąk i nóg i tylko z trudem
mieściły siew przepisowych fotelach, ustawionych na polecenie Palpatine'a w czasach,
kiedy inne istoty traktowano z mniejszym szacunkiem niż ludzi. Spoglądając na obu
Exodeenian kątem oka, Leia nie potrafiła powiedzieć, który był zbuntowanym senato-
rem, a który byłym funkcjonariuszem imperialnym. Prawdę mówiąc, nie wygląd, ale
reputacja pozwalała jej rozstrzygnąć, który nowy senator pełnił jakąś funkcję w czasach
panowania Palpatine'a.
Podobnie jak Meido, pierwszy i jedyny przedstawiciel planety Adin. Adin była
kiedyś twierdzą Imperium i Leia nadal nie była pewna, czy zorganizowano na niej
uczciwe wybory. Poleciła kilku zaufanym ludziom, by po cichu dowiedzieli się, w jaki
sposób Meido zwyciężył. W umyśle przechowywała zapamiętany jeszcze z czasów Re-
belii wizerunek jego oszpeconej przez blizny twarzy, ale nie potrafiła skojarzyć go z
żadnym konkretnym wydarzeniem.
W końcu dotarła na sam środek wielkiej sali obrad. Kiedy zajmowała miejsce na
podwyższeniu, za oświetloną tęczowym blaskiem mównicą, szambelan oznajmił zebra-
nym, że za chwilę przywódczyni wygłosi przemówienie. Zgromadzeni senatorowie za-
częli bić brawo albo w inny sposób okazywać entuzjazm. Lualanie uderzali mackami o
pulpity. Podobni do węgorzy Uteenowie rozkazali, żeby klaskały za nich androidy. Leia
oparła dłonie na drewnianej powierzchni pulpitu, uważając, by nie spoczęły na ekranie
komputerowego monitora. Nie dysponowała wcześniej przygotowanym tekstem prze-
mówienia, ale czuła z tego powodu wielką ulgę.
Strażnicy zamknęli wszystkie drzwi sali obrad, a później znieruchomieli na bacz-
ność przed nimi. Oklaski przybrały na sile; wyrażały niewątpliwie życzliwość. Leia się
uśmiechnęła. Kiwnęła głową w stronę starych znajomych i zignorowała ciekawskie
spojrzenia nowych przedstawicieli. Postanowiła, że zajmie się nimi już niedługo.
- Moi drodzy senatorowie. - Leia starała się, by jej głos wybił się ponad panujący
harmider. Oklaski zaczęły cichnąć. Zaczekała, aż umilkną całkowicie, po czym ciągnę-
ła: - Dzisiaj zaczynamy następny rozdział w historii Nowej Republiki. Wojna z Impe-
rium zakończyła się na tyle dawno, że możemy wyciągnąć przyjazną dłoń ku tym...
Ogromną salą obrad zakołysał wstrząs potężnej eksplozji, który uniósł Leię ni-
czym piórko i odrzucił pod ścianę. Uderzyła plecami o drewniane biurko z taką siłą, że
jej ciało zadrżało. W powietrzu wokół niej szybowały krople krwi i odłamki, wszędzie
unosiły się chmury dymu i kurzu, wskutek czego sala obrad pogrążyła się w półmroku.
Leia przestała cokolwiek słyszeć. Drżącymi dłońmi dotknęła twarzy i poczuła, że po-
liczki i małżowiny uszu ma poplamione ciepłymi kroplami krwi. Wiedziała, że niedłu-
go usłyszy dzwonienie w uszach. Eksplozja była tak silna, że mogła uszkodzić jej bę-
benki.
Ciemności rozjaśniał jedynie blask awaryjnych paneli jarzeniowych. Leia raczej czuła
niż słyszała, że od sklepienia odrywają się i spadają kryształowe płyty. W pewnej chwili tuż
obok niej upadł jeden ze strażników. Jego głowa była wygięta pod nienaturalnym kątem.
Leia wyciągnęła blaster. Musiała wydostać się z sali. Nie była pewna, czy atak miał miejsce
wewnątrz, czy nastąpił z zewnątrz pomieszczenia. Tak czy owak powinna się upewnić, że
nie zostaną zdetonowane żadne inne ładunki wybuchowe.
Siła eksplozji musiała wpłynąć także na jej narząd równowagi. Leia pełzła, kieru-
jąc się ku schodom i przeciskając pomiędzy leżącymi ciałami zabitych i rannych. Każ-
dy ruch przyprawiał ją o mdłości i zawroty głowy, ale próbowała nie zwracać na nie
uwagi. Nie miała wyboru.
Nagle ujrzała czyjąś twarz. Rozpoznała jednego ze strażników, którego pamiętała
jeszcze z czasów, kiedy mieszkała na Alderaanie. Twarz mężczyzny była teraz za-
krwawiona i zabrudzona, a hełm na głowie dziwacznie przekrzywiony.
„Wasza Wysokość"...
Rozpoznała te słowa, widząc ruch warg strażnika, ale reszty zdania nie zrozumia-
ła. Pokręciła głową na znak, że nie słyszy, po czym łapczywie chwytając powietrze, by
nie zemdleć, ruszyła dalej.
W końcu znalazła się u stóp schodów. Wstała, trzymając się szczątków jakiegoś
biurka. Przekonała się, że poplamiona krwią i ubrudzona suknia lepi się jej do nóg.
Trzymała blaster przed sobą, żałując, że straciła słuch. Gdyby słyszała, mogłaby łatwiej
się bronić.
Z rumowiska gruzów, obok którego przechodziła, wyciągnęła się nagle czyjaś rę-
ka. Leia odwróciła się i spostrzegła, jak ze stosu wygrzebuje się Meido. Szczupły sena-
tor był pokryty grubą warstwą pyłu, ale nie wyglądał na rannego. Skrzywił się, kiedy
ujrzał jej blaster. Leia kiwnęła głową, jakby pragnęła w ten sposób potwierdzić, że za-
uważyła senatora, po czym kontynuowała wędrówkę w górę schodów. Tuż za nią kro-
czył jeden z zaufanych strażników.
Od sklepienia odrywały się wciąż nowe kawałki gruzu. W pewnej chwili Leia za-
nurkowała i zakryła dłońmi głowę. Została trafiona przez kilka mniejszych okruchów i
poczuła wstrząs podłogi, kiedy w pobliżu niej spadł spory odłamek muru. Zakrztusiła
się, mając wrażenie, że razem z powietrzem do jej płuc przedostał się pył, jaki uniósł
się z posadzki. Zakasłała, czując i widząc wszystko, ale nie słyszała niczego. W ciągu
zaledwie kilku chwil sala obrad Senatu przestała być miejscem uroczystych posiedzeń i
zamieniła się w prawdziwe piekło.
Nagle umysł podsunął jej znów ten sam wizerunek twarzy osłoniętej przerażającą
pośmiertną maską. Jakimś cudem wiedziała, że tak się stanie. Oglądała, a może czuła
widok, posługując się częścią mózgu, wrażliwą na działanie Mocy. Luke powiedział jej
kiedyś, że rycerzom Jedi czasami zdarza się widzieć przyszłość. Leia nigdy jednak nie
ukończyła szkolenia. Nie została rycerzem Jedi. Mimo to niewiele jej brakowało.
Poczuła, że narasta w niej gniew, głęboki i gwałtowny. Opuściła ręce. Kawałki
gruzu i kryształowych tafli przestały opadać, przynajmniej na krótką chwilę. Leia ski-
nęła na Meida i innych, którzy ją widzieli. Pomyślała, że oni także mogli stracić słuch,
podobnie jak ona. A przecież musieli jakoś wydostać się z sali.
Uniosła głowę tylko raz i spojrzała w górę. Siła eksplozji wyrwała kilka dziur w
sklepieniu - dużych otworów o nieregularnych kształtach, ziejących teraz w kryształowej
mozaice. Wszystkie płyty, umieszczone z rozkazu Imperatora, obluzowały się w ramach i
spadały jak grad w wielu miejscach ogromnego amfiteatru. Niektórzy senatorowie stali.
Po sali krzątało się kilka prastarych androidów protokolarnych. Podnosiły albo odsuwały
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
na boki większe bryły gruzu, zapewne w tym celu, by wyciągnąć uwięzione pod nimi
istoty. Młodszy kolega exodeeńskiego senatora M'yeta Luure'a zdążył wspiąć się do po-
łowy wysokości schodów, ale nie mając dość miejsca dla sześciorga rak i sześciorga nóg,
uniemożliwiał szybsze wchodzenie innym dyplomatom. Samego M'yeta nie było nigdzie
widać. Strażnik ujął ją pod ramię i gestem zachęcił, by szła dalej. Leia kiwnęła głową, po
czym oswobodziła rękę i ponownie ruszyła w górę schodów. Lękała się kolejnych eks-
plozji i coraz bardziej się denerwowała. Ten atak był niepodobny do żadnego, jaki kiedy-
kolwiek przeżyła. Nie rozumiała, dlaczego nieprzyjaciel miałby zadać sali obrad tylko
jeden cios i na tym poprzestać.
Poślizgnęła się na leżącej płytce i omal nie upadła. Wyciągnęła jednak lewą rękę,
by uchwycić coś i odzyskać równowagę, ale jej dłoń natrafiła na masę przypominającą
galaretę. Leia odwróciła się i ujrzała, że jej palce spoczywają na jednej z sześciu nóg
M'yeta Luure'a, z pewnością oderwanej siłą eksplozji od reszty ciała. Pospieszyła ku
exodeeńskiemu senatorowi, mając nadzieję, że istota przeżyła katastrofę. Zaczęła od-
ciągać na bok połamane płyty oraz zwały gruzu i marmuru...
.. .ale zamarła bez ruchu, kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy dyplomaty. Jego
otwarte oczy patrzyły, ale niczego nie widziały, a w nie domkniętych ustach było widać
sześć rządów białych zębów. Leia pogładziła zakrwawioną dłonią poraniony policzek istoty.
-M'yecie... -powiedziała, czując, że głos z trudem wydobywa się z jej gardła.
Przedstawiciel Exodeenu nie zasłużył na taki koniec. Wprawdzie Leia nie zgadzała
się z nim w sprawach dotyczących polityki, ale istota była wiernym przyjacielem i jed-
nym z najlepszych dyplomatów, z jakimi się spotkała. Liczyła na to, że może kiedyś go
nawróci; że przekona, aby przyjął jej punkt patrzenia na niektóre sprawy. Miała nadzie-
ję, że M'yet będzie kiedyś współpracował z innymi przywódcami Nowej Republiki nie
tylko jako jeden z senatorów. Przypuszczała, że mógłby zostać jednym z inicjatorów
tak bardzo potrzebnych zmian i przeobrażeń.
Nagle drzwi się otworzyły i salę zebrań Senatu zalało jaskrawe światło. Leia ze-
brała siły i uklękła, po czym oparła lufę blastera o najbliższy kawał muru. Dopiero po
chwili ujrzała, że przez drzwi wpadają strażnicy. Wstała i zaczęła biec do nich, co krok
potykając się na połamanych płytkach i z trudem zachowując równowagę.
- Pospieszcie się! - krzyknęła, kiedy dotarła do szczytu schodów. - Tam, na dole,
leży mnóstwo rannych!
Jeden ze strażników coś krzyknął w odpowiedzi, ale Leia go nie usłyszała. Od-
wróciła się i spojrzała z góry na pobojowisko. Wszystkie fotele pokrywała teraz gruba
warstwa pyłu i kawałki muru. Większość senatorów się poruszała, ale wielu innych le-
żało nieruchomo.
Doprawdy, nowej kadencji Senatu został nadany niezwykły ton.
Imperium musi zapłacić za to, co zrobiło.
ROZDZIAŁ 5
Eksplozja sprawiła, że wszystkie panele jarzeniowe w „Kryształowym Klejnocie"
przygasły. Po chwili ziemia zadrżała. Zawieszone u sufitu androidy rozdające karty za-
trzęsły się i zajęczały płaczliwie. Utrzymywane w chwiejnej równowadze krzesło Hana
chciało upaść. Solo natychmiast ześlizgnął się z siedzenia i przytrzymał je jedną ręką.
Pochylony nad blatem stołu Jarril upadł i rozlał resztki nie dopitego trunku.
-Co, do...?
- Trzęsienie gruntu? - zapytała jedna z istot.
- ...Spada...
- ...Uważajcie!
Krzyki i jęki uniemożliwiały nawiązanie jakiejkolwiek rozmowy, chociaż Han i
tak nie zamierzał nawet próbować. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeżył tyle, by
wiedzieć, że to nie było trzęsienie gruntu. To była eksplozja.
Klepnął Jarrila po ramieniu.
- Wynosimy się stąd, kolego.
- Co się dzieje? - odkrzyknął przemytnik.
Han nie odpowiedział, a przynajmniej nie bezpośrednio.
- Jesteśmy pod ziemią, chłopie. Jeżeli szybko stąd nie wyjdziemy, możemy już
nigdy się nie wydostać.
Jarril prawdopodobnie nie wziął tego aspektu sytuacji pod uwagę. Spelunka znaj-
dowała się nie tuż pod powierzchnią, lecz na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięciu
pięter. Przemytnik wstał i krzyknął, przyłączając się do chóru innych krzyczących i
piszczących klientów kasyna. Tymczasem Han przeciskał się w stronę drzwi, kierując
blaster w twarze istot, które usiłowały go powstrzymać. Przechodząc obok stołów, po-
mógł wstać jakiemuś Cemasowi, uniknął wyszczerzonych kłów uwolnionego myśliw-
skiego psa rasy nek i wyciągnął uskrzydlonego Agee spod stosu odłamków, które ode-
rwały się od sufitu.
Przy drzwiach panował nieopisany tłok, gdyż pragnące wyjść silniejsze istoty
wspinały się na barki słabszych. Han uświadomił sobie, że jakiś idiota zamknął drzwi
wejściowe i zablokował zamek.
- Chcemy wyjść! - krzyknął.
- Przecież nie wiesz, co się dzieje tam, za drzwiami!
- Bez względu na to, co się dzieje, wolę być tam, niż zdechnąć w tej dziurze!
Wokół niego rozległ się gwar gniewnych głosów przyznających mu rację. Han
zdołał jakimś cudem przecisnąć się do samych drzwi. Zobaczył stojącego przed nimi
Oodoca, istotę wprawdzie dużą i silną, ale niezbyt rozgarniętą. Oodoc skrzyżował koń-
czyny na potężnym torsie i opierał się plecami o płytę, uniemożliwiając wyjście.
-W środku jest bezpieczniej -oświadczył stanowczo.
- Posłuchaj, ptasi móżdżku - rzekł Solo. - Lada chwila sufit spadnie nam na głowy.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Zamiast czekać tu bezczynnie i umrzeć, zaryzykuję, żeby sprawdzić, co się stało.
- Nie robiłbym tego - ostrzegł Oodoc. -Nie musisz, jeżeli nie chcesz - odparł Han.
Odepchnął istotę na bok i strzałem z blastera zniszczył zamek. Jakaś część blaste-
rowej błyskawicy odbiła się jednak od metalowej płyty i trafiła Oodoca w spiczaste
plecy. Istota warknęła i rzuciła się na Hana w tej samej chwili, kiedy drzwi się otworzy-
ły.
Na korytarz wylała się fala niechlujnie odzianych istot, która porwała Hana poza
zasięg rąk Oodoca. Solo przedarł się przez tłum i dotarł do najbliższego szybu turbo-
windy, ale nie widząc nigdzie Jarrila, pojechał w górę. Kabina windy zatrzymała się
kilka pięter poniżej powierzchni. Han pokonał tę odległość, przeskakując po dwa stop-
nie. W każdej chwili spodziewał się kolejnej eksplozji. Wydawało mu się, że czeka na
nią całą wieczność.
Przebiegł na czele rozkrzyczanego tłumu przez drzwi wiodące na ulicę, jednak
krzyki i piski ucichły, kiedy istoty znalazły się na dworze.
Han znieruchomiał tak nagle, że biegnący za nim Gotal zderzył się z jego plecami.
Istota odepchnęła go na bok i przecisnęła się na czoło, ale później także zamarła w bez-
ruchu. Uniosła głowę, podobną do dwóch stożków złączonych podstawami, i wycią-
gnąwszy rękę, pokazała na niebo.
Han odszedł na bok. Czuł w ustach dziwną suchość.
Coruscant wyglądało jednak normalnie. Samemu miastu nie stała się żadna
krzywda. Absolutnie żadna.
Na niebie świeciło oślepiająco jasne i gorące słońce. Popołudnie było równie
piękne jak wówczas, kiedy zapuszczał się do podziemi.
- To nie mogło być trzęsienie gruntu, prawda? - zapytał jeden z hazardzistów gra-
jących w „Kryształowym Klejnocie". Twarz mężczyzny wydała się Hanowi znajoma.
Solo pokręcił głową.
- To musiała być eksplozja.
- Ale miasto nie zostało zaatakowane z przestworzy - odezwał się Gotal. - Gdyby
tak się stało, widzielibyśmy zniszczenia.
- Uciekalibyśmy, szukając dziur, by się ukryć i modląc się, by na miasto nie spadły
następne bomby - stwierdził hazardzista.
Han osłonił oczy przed blaskiem słońca i zaczął przeszukiwać okolicę, wypatrując
czegoś, co się poruszało. W końcu zauważył oddział strażników i grupę sanitariuszy
biegnących w stronę Pałacu Imperialnego.
Pałacu.
Dzieci.
Leia.
Jak najszybciej umiał, rzucił się w pościg za strażnikami, po drodze omal nie tratu-
jąc psa myśliwskiego rasy nek, który z pewnością uciekł właścicielowi. Biegł ulicami
miasta, przemykając między kolumnami potężnych gmachów i starając sienie stracić z
oczu strażników i sanitariuszy.
Najbardziej martwił się widokiem sanitariuszy.
Widocznie byli ranni.
Biegnący przed nim minęli główne wejście do pałacu i skręcili wzdłuż boku gma-
chu. Han poczuł chwilową ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, dokąd zmierzają.
Do sali obrad Senatu.
Oddychał bardzo szybko, z wielkim trudem. Czuł kłujący ból, który umiejscowił
się gdzieś w boku. Zachował fizyczną sprawność, ale od bardzo dawna nie biegł szyb-
ko, zmuszając do najwyższego wysiłku wszystkie mięśnie. A właśnie teraz przez dłuż-
szy czas biegł tak szybko, jak potrafił.
Nie słyszał jednak odgłosów następnych eksplozji.
Dziwne. Bardzo dziwne.
Skręcił za róg. Widok, jaki zobaczył, skłonił go do jeszcze szybszego biegu. Na
trawniku leżały ciała senatorów, pokryte warstwą kurzu i poplamione krwią o różnych
barwach. W pobliżu ciała senatora z Nyny ciągnęła się smuga czarnej posoki. Wszyst-
kie trzy głowy były odchylone do tyłu. Możliwe, że dyplomata jeszcze żył, ale z pew-
nością umierał.
Nad innym senatorem pochylała się Mon Mothma, szepcząc coś do jego ucha. Han
przystanął obok niej na czas, potrzebny, by położyć dłoń na jej ramieniu.
- Leia?
Kobieta pokręciła głową. Wyglądała dziesięć razy starzej niż tego ranka, kiedy
widział ją ostatnio.
- Nie widziałam jej, Hanie.
Solo pobiegł dalej, starając się omijać ciała leżących istot. Usłyszał, że Mon
Mothma woła za nim, ale nie zwolnił biegu. I tak wiedział, co chciała mu doradzić, to
samo, co powiedziałaby w tej sytuacji Leia: „Nie wchodź do środka. Pozwól, że
wszystkim zajmą się wykwalifikowani sanitariusze". Jego żony nigdzie jednak nie było
widać. Musiał ją sam odnaleźć.
Wielkie, wykładane marmurowymi płytami boczne wejście pałacu było pokryte
plamami krwi i warstwą kurzu. Na korytarzu pod ścianami leżało jeszcze więcej nieru-
chomych ciał. Niektóre ułożono jedne na drugich, jak bezużyteczne przedmioty. Dopie-
ro kiedy Han podszedł bliżej, uświadomił sobie, że spogląda na androidy, a raczej na to,
co z nich pozostało. A właściwie nie na całe automaty, a jedynie ich resztki. Ręce zło-
żono pod jedną ścianą, a nogi pod inną. W pewnej chwili Han ujrzał stos poszarpanych
złocistych korpusów. Nie chciał nawet myśleć o tym, co zrobi, jeżeli się przekona, że
jeden z nich należał do Threepia.
Kurz i zakrzepła krew sprawiały, że posadzka stała się niezwykle śliska. Biegnąc
po niej, Han ślizgał się po kamiennych płytach, ale stanął, kiedy dotarł do drzwi wiodą-
cych do sali obrad.
Przekonał się, że wszystkie drzwi są otwarte. Panujący półmrok, rozjaśniany bla-
skiem awaryjnych paneli jarzeniowych, ukazał mu wiszące w powietrzu drobiny kurzu
- widok przypominający burzę piaskowana Tatooine. Z głębi sali dolatywały jęki, krzy-
ki i wołania o ratunek. Mieszały się z nimi inne głosy, udzielające informacji i wydają-
ce rozkazy. Sanitariusze, za którymi przez cały czas podążał, zdążyli wbiec do środka
sali, podobnie jak strażnicy i żołnierze.
W pomieszczeniu musiała eksplodować potężna bomba, skoro wyrządziła takie
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
szkody. O wiele silniejsza niż wszystko, co dotychczas widział, jeżeli nie liczyć strza-
łów turbolaserowych dział, zainstalowanych na pokładach gwiezdnych statków. Tylko
że ta bomba nie przyleciała z przestworzy. Zewnętrzne ściany gmachu sprawiały wra-
żenie nie uszkodzonych. Tę bombę musiał podłożyć ktoś, kto przebywał w sali.
Nagle dostrzegł Leię. Jej zakrwawiona suknia, która dawno przestała być biała,
rozdarła się w kilku miejscach i lepiła do ciała. Jeden warkocz rozkręcił się i zwisał na
plecach, drugi częściowo się rozplótł, a pasma pięknych brązowych, chociaż teraz
zmierzwionych włosów zasłaniały część twarzy. Leia wyciągnęła ręce i usiłowała
unieść głowę nieprzytomnego Llewebuma, podczas gdy dwaj strażnicy starali się po-
chwycić go za nogi. Przywódczyni Nowej Republiki cofała się w stronę wyjścia, ale
utykała, wyraźnie oszczędzając prawą nogę.
Han zbiegł do niej i wsunął dłonie pod plecy Llewebuma. Pod palcami poczuł jego
pooraną zmarszczkami, szorstką skórę.
- Trzymam go, kochanie - powiedział.
Odniósł jednak wrażenie, że żona go nie słyszy. Lekko trącił ją biodrem i dopiero
wówczas Leia puściła istotę. Ciężar ciała senatora sprawił, że Han się zachwiał. Nie
wiedział, gdzie Leia znalazła tyle sił, aby ciągnąć ciężkie ciało. Ułożył Llewebuma
obok jednego z ziomków, w pobliżu androida medycznego, który oglądał wszystkich
rannych i określał ich obrażenia jako mniej albo bardziej groźne. Później powrócił do
żony.
Leia zaczęła znów schodzić, zamierzając zająć się pozostałymi rannymi, ale Han
delikatnie objął ją w pasie i przytrzymał.
- Ty też potrzebujesz opieki medycznej, kochanie - powiedział.
- Puść mnie, Hanie.
- Pomogłaś już bardzo dużo. Teraz sama musisz udać się do ośrodka medycznego.
Leia nie pokręciła głową. Nawet nie spojrzała na niego, kiedy mówił do niej. Cały
bok jej twarzy był starty, a na skórze widniało wiele śladów oparzeń. Z nosa ciekły
krople krwi, ale Leia chyba nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Muszę tam iść - powiedziała.
- Ja pójdę. Ty zostań tutaj.
- Puść mnie, Hanie - powtórzyła.
- Ona pana nie słyszy - odezwał się jeden z przechodzących obok androidów me-
dycznych. - Tak głośny huk w zamkniętym pomieszczeniu uszkodził narządy słuchu
wszystkich istot mających bębenki.
Nie słyszy? Han delikatnie obrócił żonę w ten sposób, aby spoglądała na niego.
Starał się, by na jego twarzy nie odmalowało się przerażenie.
- Leio - powiedział powoli. - Pomoc już nadeszła. Chciałbym odprowadzić cię do
ośrodka medycznego.
Mimo kurzu pokrywającego jej twarz zauważył, że jej skóra jest równie blada.
- To moja wina.
-Nie, kochanie, to nieprawda.
- To ja wpuściłam byłych funkcjonariuszy imperialnych. Nie dość energicznie
przeciwstawiałam się ich obecności w tej sali.
Na dźwięk jej słów Han poczuł, że zaczyna cierpnąć mu skóra. -Niewierny, co by-
ło przyczyną eksplozji -odparł. -Pozwól, że ci pomogę.
- Nie - powiedziała. - Tam umierają moi przyjaciele.
- Uczyniłaś dla nich wszystko, co mogłaś.
- Nie upieraj się - rzekła.
- Wcale się nie... - Han ugryzł się w język i nie dokończył zdania. Nie mógł prze-
cież stać na schodach i sprzeczać się z żoną, która go nie słyszała. Zwyciężyła. Wziął ją
w ramiona. Poczuł, że jest krucha i ciepła. - Pójdziesz teraz ze mną - oznajmił.
- Nie mogę, Hanie - odparła, ale nie usiłowała uwolnić się z uścisku. - Nic mi nie
jest. Naprawdę.
- Nie pozwolę, żebyś umarła tylko dlatego, że nie wiesz, kiedy przestać - stwier-
dził, starając się nie nadepnąć na rannych.
Albo odzyskiwała słuch, albo nauczyła się czytać z ruchu warg.
- Nie umrę.
Han czuł na piersi uderzenia jej serca. Przytulił Leię mocno.
- Moja pani, chciałbym być tego równie pewien jak ty - odrzekł.
Jarril zwolnił biegu dopiero wówczas, kiedy dotarł do hangaru. W pobliżu lądo-
wisk widział gorączkowo krzątających się ludzi, ale przypuszczał, że jeszcze nie zainte-
resowali się jego statkiem.
Okazało się, że miał rację.
Mimo to zapewne nie pozostało mu dużo czasu.
Ukrył swój statek, „Narkomankę", w samym kącie hangaru, między dwoma więk-
szymi jednostkami. „Narkomankę" trudno byłoby pomylić z jakimkolwiek innym
frachtowcem. Miała pomalowany na brązowo kadłub i wyglądała jak skrzyżowanie
myśliwca typu A z „Sokołem Milenium". Została zbudowana według projektu opraco-
wanego przez samego Jarrila w tym celu, by transportować towary. Gdyby jednak pilo-
towi groziło jakieś niebezpieczeństwo, można było odstrzelić część towarową i wów-
czas myśliwiec przekształcał się w samodzielną jednostkę latającą. Mógł być zdalnie
sterowany, co zazwyczaj myliło prześladowcę, który rzucał się w pościg za myśliwcem,
podczas gdy przebywający w sterowni frachtowca pilot leciał dalej z ładunkiem ku ce-
lowi. Jarril został zmuszony uciec się do tego podstępu tylko raz. Na szczęście zdołał
później odzyskać odstrzelony myśliwiec.
Kiedy ujrzał, że „Narkomanka" nie jest strzeżona, poczuł ulgę, jakiej nie doznał
jeszcze nigdy w życiu.
Musiał wystartować z Coruscant, zanim kontrola lotów wyda zakaz wszelkich
startów i lądowań. A z pewnością wyda, kiedy władze zorientują się, gdzie miała miej-
sce eksplozja. Jarril musiał wrócić do Ostoi, nim ktokolwiek zorientuje się, że stamtąd
odleciał. Obawiał się, że ktoś już mógł zwrócić na ten fakt uwagę.
Część hangaru, w której pozostawił statek, sprawiała wrażenie opustoszałej. Męż-
czyzna pomyślał, że to dziwne. Gdyby on dowodził obroną Coruscant, przede wszyst-
kim odciąłby planetę od wszelkich kontaktów z resztą galaktyki. Wiedział jednak, że
Nowa Republika kieruje się regułami demokracji, a nie logiki.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Miał nadzieję, że wystarczająco zaostrzył apetyt Hana Solo. Nie sądził, by kiedy-
kolwiek nadarzyła się okazja odbycia jeszcze jednej rozmowy.
Skierował się w stronę ukrytej „Narkomanki". Opuścił rampę i znalazł się w środ-
ku statku. Czuł się dziwnie, wchodząc samotnie do wnętrza. Zazwyczaj latał w towa-
rzystwie Sullustanina Selussa. Obaj współpracowali od samego początku, odkąd zajęli
się tym interesem. Seluss miał zapewnić mu alibi w tym czasie, kiedy Jarril przebywał
na Coruscant.
Wnętrze „Narkomanki" było wypełnione chłodnym regenerowanym powietrzem.
Opuszczając statek, przemytnik zapomniał wyłączyć regeneratory, chociaż na ogół pa-
miętał, aby nie popełniać tego błędu. Doszedł jednak do wniosku, że tym razem to nie
ma znaczenia. Przynajmniej teraz, przygotowując się do startu, nie będzie musiał włą-
czać urządzenia.
Zamierzał pilotować statek, przebywając w części towarowej. Pomyślał, że tak bę-
dzie bezpieczniej. Gdyby kontrola lotów Coruscant sprawiała mu trudności, będzie
mógł rozdzielić obie części. Pozwoli, żeby piloci strzegący bezpieczeństwa planety pu-
ścili się w pościg za myśliwcem, podczas gdy frachtowiec nie zwróci ich uwagi. Wła-
śnie wślizgiwał się na fotel pilota, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk.
Znieruchomiał, ale się nie odwrócił. Mogło mu się tylko wydawać.
A jednak nie. Usłyszał ten sam dźwięk po raz drugi. Cichy szelest oddechu wydo-
bywającego się przez ochronną maskę.
Jarril przełknął ślinę. Odwracając się na fotelu, wyciągnął blaster.
Ujrzał dwóch szturmowców mierzących do niego ze swoich blasterów.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał jeden. Jego głos był nie do rozpoznania, znie-
kształcony przez mikrofon i głośnik hełmu.
Dopiero po chwili Jarril uświadomił sobie, że dwaj stojący przed nim intruzi nie są
wcale szturmowcami. Po prostu włożyli pancerze, które transportował w ładowniach
„Narkomanki". Doskonale pamiętał ciemną smugę na jednym z hełmów, wypaloną
przez blasterową błyskawicę.
Przybysze musieli zatem dostać się na pokład statku, ubrani w inne stroje. Czyżby
włożyli pancerze szturmowców, pragnąc go zastraszyć? Przemytnik nie obawiał się im-
perialnych żołnierzy. A przynajmniej nie takich, którzy nosili części pancerzy pocho-
dzących z ładowni jego statku.
- Myślę, że najwyższy czas wynosić się z Coruscant - odparł. -Wy tak nie sądzi-
cie?
Wolałby wiedzieć, z kim rozmawia.
- My także chcielibyśmy odlecieć - odezwał się drugi szturmowiec. - Zaraz po
tym, jak powiesz nam, co tu robiłeś.
- Tu? Składałem wizytę staremu przyjacielowi - odparł Jarril.
- Wybrałeś dziwną porę na składanie wizyt - zauważył pierwszy szturmowiec.
- Wybraliście dziwną porę na korzystanie z wyposażenia mojego statku - warknął
przemytnik.
- I tak wcześniej czy później będzie należało do nas - oznajmił drugi intruz.
- Chyba nie chcecie, żeby ktoś z Coruscant złapał was, kiedy będziecie mieli na
sobie te pancerze? - zapytał Jarril.
- Nikt nas nie złapie - odparł pierwszy przemytnik. Kiwnął hełmem w stronę
przemytnika. - Odłóż blaster.
Jarril wzruszył ramionami i usłuchał.
- I tak nie zamierzałem się nim posłużyć.
- Powiedz nam jeszcze raz, w jakim celu przyleciałeś na Coruscant.
- A wy? - odpowiedział pytaniem przemytnik. - Czy mieliście coś wspólnego z
eksplozją tej bomby?
- To my będziemy zadawali pytania - burknął oschle drugi imperialny żołnierz.
Jarril ponownie przełknął ślinę. Czuł zawroty głowy z powodu długiego biegu,
poprzedzonego wypiciem zbyt wielu porcji trunku. Przebywał przecież na pokładzie
swojego statku. Powinien wiedzieć, jak wydostać się z tarapatów.
- Kierowałem się wskazówkami.
- Wskazówkami - powtórzył pierwszy szturmowiec. - A myślałem, że przyleciałeś,
aby złożyć wizytę przyjacielowi.
- Jak myślicie, od kogo miałem uzyskać te wskazówki?
- Od Hana Solo, męża przywódczyni Nowej Republiki.
A zatem go śledzili. Jarril pomyślał, że tym razem nie wykpi się samymi słowami.
Sięgnął do pulpitu konsolety, ale uczynił to o ułamek sekundy za późno. Celny strzał z
blastera poraził jego wyciągniętą rękę. Przemytnik krzyknął z bólu, czując żar, jaki
przeniknął jego ciało.
Przycisnął rękę do brzucha i, oburzony, spiorunował spojrzeniem obu mężczyzn.
- Czego chcecie ode mnie? - zapytał niepewnie.
- Uciszyć cię raz na zawsze - odparł pierwszy imperialny żołnierz.
Obaj szturmowcy unieśli blastery i niezwłocznie spełnili groźbę.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 6
Luke tylko raz widział taki tłum ludzi w ośrodku medycznym znajdującym siew
pobliżu Pałacu Imperialnego. Miało to miejsce po ataku Imperium, który zmusił do
działania przywódców Nowej Republiki. To działo się tak dawno, a jednak, widząc
wokół siebie tylu rannych, miał wrażenie, że oglądał ten widok zaledwie przed kilkoma
dniami. Ranni oczekiwali na swoją kolej, a medyczne automaty krzątały się wokół nich,
szukając wolnych łóżek albo przenosząc do innych, bardziej wyspecjalizowanych
skrzydeł ośrodka.
Luke szedł korytarzem, jeszcze bardziej wstrząśnięty niż wówczas, kiedy dowie-
dział się o ataku.
Znajome twarze, niektóre poszarzałe z bólu, odwracały się na jego widok w drugą
stronę, podobnie jak inne, tak spalone, że z trudem mógł je rozpoznać. Eksplozja mu-
siała mieć straszliwą siłę. Luke zmartwił się, kiedy wyskoczył z nadprzestrzeni w po-
bliżu Coruscant i przekonał się, że wszystkie urządzenia obronne są włączone. Musiał
czekać, aż uzyska zgodę samego admirała Ackbara - nikt nie mógł odnaleźć Leii - i do-
piero kiedy porozmawiał z Mon Mothmą, dowiedział się, dlaczego.
Kiedy przechodził korytarzem w stronę skrzydła, w którym umieszczono lżej ran-
nych, poczuł nagle, że coś objęło jego łydkę. Spuścił głowę i ujrzał małego Anakina
tulącego się do jego nogi.
- Wujku Luke'u - odezwał się chłopiec, uniósłszy głowę. W jego błękitnych
oczach błyszczały łzy.
Luke pochylił się i wziął dziecko na ręce. Stwierdził, że Anakin, mimo iż niedaw-
no ukończył sześć lat, stawał się trochę za ciężki, żeby nosić go w ten sposób. Chłop-
czyk przytulił się do niego z taką siłą, że jego wuj z trudem mógł oddychać.
- Czy twoja mama jest cała i zdrowa? - zapytał mistrz Skywalker, chociaż nie był
pewien, czy pragnie usłyszeć odpowiedź.
Anakin kiwnął głową.
- A więc o co chodzi, mały Jedi?
Luke starał się mówić cicho, żeby nie wystraszyć dziecka jeszcze bardziej. Nagle
zrozumiał. Sprawiły to jego własne słowa. Zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej,
usłyszał, że ktoś inny wymawia jego imię. Zobaczył biegnących ku niemu Jacena i Ja-
inę, wyglądających równie przerażająco jak Anakin.
- Cześć, dzieciaki - powiedział, biorąc je w ramiona.
- Wujku Luke'u - odezwała się Jaina. - Tata powiedział, że mógłbyś z nami po-
rozmawiać.
Mistrz Jedi nie wiedział, czy dzieci również poczuły falę chłodu i słyszały przera-
żone głosy. Większość jego uczniów niczego nie czuła ani nie słyszała, ale oni nie byli
obdarzeni takim talentem, jak te dzieci. A może bliźnięta i Anakin tylko poczuły
wstrząs eksplozji? Bez względu jednak na to, co im się przydarzyło, spowodowało taki
uraz, z jakim nie umiałoby sobie poradzić wielu dorosłych.
- Chodźcie ze mną - powiedział.
Zaprowadził ich do ławki ustawionej pod metalową ścianą. Kiedy siadali, koryta-
rzem obok nich przemknął android medyczny, ale nawet na nich nie popatrzył.
- Czy myśmy to zrobiły? - zapytał Anakin.
- Co zrobiłyście? - odezwał się zdumiony Skywalker. Spodziewał się wszystkiego
innego, ale nie takiego pytania.
- Skrzywdziłyśmy mamę.
Luke posadził Anakina na kolanach. Jacen i Jaina usiedli po obu stronach, po
czym przytulili się do wuja. Dzieci z pewnością już rozmawiały ze sobą na ten temat.
Luke zmusił się, by nie westchnąć. Wychowywanie dzieci, wrażliwych na oddziaływa-
nie Mocy, było o wiele trudniejsze, niż mógłby się spodziewać. Za każdym razem, kie-
dy pojawiał się nowy problem, żałował, że kiedyś nie rozmawiał na ten temat z ciocią
Beru. Pomimo wrogości okazywanej przez wujka Owena, radziła sobie z nim całkiem
dobrze, mieszkając na planecie znajdującej się tak daleko, że nikt o niej nie wiedział.
Z wyjątkiem Bena.
Ciocia Beru prawdopodobnie nieraz rozmawiała z Benem.
- Jakim cudem mogłybyście skrzywdzić mamę? - zawołał Skywalker.
Wszystkie dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie, przekrzykując się i wymachu-
jąc rękami.
- Wolnego, wolnego, nie wszyscy naraz! - powiedział Luke. - Jaino, ty powiedz, o
co chodzi, a chłopcy będą mogli później uzupełnić twoją wypowiedź, jeżeli zechcą.
Jaina zerknęła na Jacena, jakby szukała u niego poparcia. Widok ten zawsze spra-
wiał, że serce Luke'a ściskało się z bólu. Czy on i Leia postępowaliby tak samo, gdyby
wychowywali się razem? Nigdy tego się nie dowie.
- Coś przyszło do naszego pokoju dziecinnego, wujku Luke'u -zaczęła dziewczyn-
ka. Jej mała buzia była niemal wierną kopią twarzy Leii, owalna i urocza, o ufnych
bursztynowo-piwnych oczach i małych stanowczych ustach. - Było zimne i krzyczało
tysiącami głosów. I uderzyło nas wszystkich w tej samej chwili.
A zatem było tak, jak się spodziewał. Dzieci także poczuły śmierć tysięcy istot.
Podobnie jak on. I jak Leia. Z trudem powstrzymał się, by nie zamknąć oczu. Kiedy
jego siostra poczuje się trochę lepiej, porozmawia z nią. Musi jej uświadomić, że dzieci,
mimo iż takie młode, czuły wszystko równie silnie jak inni, od dawna władający Mocą.
- Więc chwyciliśmy... - zaczął Jacen.
- Ja mam mówić - przerwała mu siostra. - Chwyciliśmy się za ręce i zwalczyliśmy
to uczucie.
Jej uwaga zaskoczyła Luke'a.
- Co zrobiliście?
- Rozgrzaliśmy pokój - odezwał się Anakin. Jaina spiorunowała go niechętnym
spojrzeniem, ale chłopiec je zlekceważył. - To był mój pomysł.
- Wcale nie - wtrącił się Jacen.
- Mój także.
- Tak czy owak - pogodziła braci Jaina - wypchnęliśmy to zimno z pokoju, ale w
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
następnej chwili cały... cały... - Głęboko odetchnęła. -Cały...
- Cały budynek zatrząsł się w posadach - odezwał się Jacen, wyraźnie pragnąc do-
kończyć zdanie za siostrę.
- I czasami - rzekł Anakin - nawet wówczas, kiedy tego nie planuję, zdarza mi się
kogoś skrzywdzić.
Luke kiwnął głową. Jemu też zdarzało się niechcący skrzywdzić kogoś. Gdyby nie
kupił Artoo i Threepia, jego ciocia i wuj
żyliby nadal. Jeśliby zaś tego nie uczynił, nie siedziałby w tej chwili na ławce w
towarzystwie trójki uroczych dzieci. Nie mógł jednak im tego wytłumaczyć, gdyż za-
brzmiałoby protekcjonalnie. Ben tego także nie próbował robić, kiedy Luke wrócił z
wyprawy i zastał tylko ruiny farmy. Dorosły Luke powinien kierować się jego przykła-
dem. Dzieci i tak się dowiedzą, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.
- Poczuliście coś, co wydało się wam straszne i groźne - zaczął. - Gdzieś w galak-
tyce zginęło tysiące, a może nawet miliony istot naraz. Ja również poczułem lodowate
zimno. Odniosłem wrażenie, że odbieram ich ból.
- Czy mama także to poczuła? - zapytała Jaina, nie potrafiąc opanować drżenia
głosu.
Luke kiwnął głową.
- Podobnie jak kilkoro moich uczniów przebywających wówczas w akademii na
Yavinie Cztery. To część szkolenia, jakie muszą przejść, aby zostać rycerzami Jedi.
Kiedy ktoś odbierze życie wielu istotom równocześnie, odczuwamy to, jakby taka tra-
gedia przydarzyła się nam samym. Ponieważ, w pewnym sensie, właśnie tak wygląda
prawda. W jednej sekundzie zostaje szarpnięta cała tkanka Mocy.
Na buziach dzieci malowała się niezwykła powaga. Usta Jacena zacisnęły się w
ciemną linię, co przypominało Luke'owi wyraz twarzy rozgniewanego Hana.
- Wysłanie fali ciepła do tego chłodnego miejsca było fantastycznym pomysłem -
ciągnął Skywalker. - Żałuję, że sam o tym nie pomyślałem. To coś, jakby przesłać mi-
łość tam, gdzie dotąd panowała tylko nienawiść. Nie możemy cofnąć upływu czasu i
zapewnić, że wszystkie istoty ożyją na nowo, ale możemy pomóc ludziom, którzy to
piekło przeżyli, zabliźnić duchową ranę.
- Albo zmusić ludzi, którzy to zrobili, by odpowiedzieli za swoje czyny - odezwał
się Anakin.
Jak zwykle krwiożerczy. Luke położył dłoń na ręce młodszego siostrzeńca, dobrze
wiedząc, że zawsze będzie musiał zwracać na niego większą uwagę. Chyba rozumiał, o
co chodziło Leii, kiedy nadawała najmłodszemu dziecku imię ojca. Chciała odzyskać
dobrą część dzieciństwa, ale wybrane imię zmuszało Luke'a do zwracania szczególnej
uwagi na lekkomyślność kryjącą się za zapalczywością chłopca. Tak, pod względem
lekkomyślności mały Anakin czasami dorównywał ojcu.
- Jeżeli nie będziemy ostrożni, chłopcze - powiedział - taka mściwość może spra-
wić, że przejdziemy na Ciemną Stronę. Nie będziemy wówczas ani trochę lepsi niż ci,
którzy lekceważą życie.
Anakin odwrócił głowę, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce wstydu.
- Spójrzcie na mnie, dzieciaki -rzekł stanowczo Luke. Pragnął powiedzieć im coś
ważnego i nie chciał, by cokolwiek innego zaprzątało ich uwagę. - Postąpiłyście słusz-
nie, wytwarzając falę ciepła, ale to, co zrobiłyście, nie miało nic wspólnego z eksplozją,
która wyrządziła krzywdę waszej mamie. Absolutnie nic.
- Jesteś pewien, wujku Luke'u? - zapytał Jacen.
Jego głos także lekko drżał. Chłopiec starał się być dzielny jak ojciec, mimo iż był
najwrażliwszym dzieckiem, z jakim Luke kiedykolwiek się spotkał.
I w tym również przypominał Hana.
- Tak - odparł Skywalker.
Objął dzieci i uściskał, a one przytuliły się do niego mocno. Trzymał je w obję-
ciach, pozwalając, żeby ciepło jego ciała rozproszyło ich obawy. Zastanawiał się nad
tym, co mu powiedziały.
Dzieci wpadły na jakiś trop; pomyliły jednak przyczyny ze skutkami. Najpierw
doszło do śmierci tysięcy istot, a później, po bardzo krótkim czasie, podczas inaugura-
cyjnego posiedzenia Senatu, miała miejsce eksplozja ładunku, podłożonego w sali ob-
rad. Jeżeli obu wydarzeń nic ze sobą nie łączyło, ich zbieżność w czasie była naprawdę
zdumiewająca.
A im starszy i bardziej doświadczony stawał się Luke, tym mniej wierzył w zbiegi
okoliczności.
- Chodźmy -powiedział, kiedy dzieci zaczęły się niespokojnie kręcić. - Chciałbym
teraz zobaczyć się z waszą mamą.
Pociechy Hana i Leii ześlizgnęły się z ławki i zaprowadziły wuja do dużego po-
mieszczenia. Na korzyść Leii trzeba zapisać fakt, że nalegała, aby traktowano ją tak
samo jak wszystkich innych. W przestronnej sali znajdowały się rozdzielone zasłonami
łoża pięciorga innych senatorów. Łóżko Leii ustawiono w samym kącie sali. Zasłony
były teraz rozsunięte. Obok rannej przywódczyni Nowej Republiki siedział Han, a u
stóp łoża stał Chewbacca. Złączył porośnięte długą sierścią dłonie, jakby uczestniczył
w dyplomatycznym przyjęciu i nie wiedział, co z nimi począć. Medyczny android roz-
kładał lekarstwa na stoliku obok łóżka, a kiedy skończył, zniknął w szczelinie między
rozsuniętymi zasłonami.
Na ustawionym pod ścianą krześle siedziała Winter. Uśmiechnęła się, kiedy zoba-
czyła Luke'a. Skywalker czasami się zastanawiał, czy za fantastyczną pamięcią pia-
stunki nie kryją się jakieś nadprzyrodzone umiejętności. Kobieta niemal nigdy nie traci-
ła dzieci z pola widzenia, a jednak Jacen, Jaina i Anakin odnaleźli go w najwłaściwszej
chwili.
- Witaj, Luke'u - odezwał się Han, wstając z krzesła. – Leia dopytywała się o cie-
bie.
W tej samej sekundzie siostra mistrza Skywalkera odwróciła głowę. Jej twarz była
jedną wielką raną, pełną sińców, otarć i zadrapań. Mimo iż Leia przebyła kurację w
zbiorniku bacta, nadal miała obandażowane dłonie. Widocznie odniesione obrażenia
okazały się na tyle poważne, że wymagały poddania się co najmniej kilku następnym
zabiegom.
- Och, Luke! - Głos Leii był nienaturalnie donośny. – Cieszę się, że przyleciałeś.
Skywalker usiadł obok jej łóżka.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Ja też się cieszę, że cię widzę. Lekko zmarszczyła brwi.
- Chyba cię nie zrozumiała - odezwał się Han. - Na razie jeszcze nie słyszy.
Luke popatrzył na przyjaciela: Han sprawiał wrażenie człowieka niezwykle spo-
kojnego.
- Mówią, że za kilka dni odzyska słuch. Straciła go z powodu eksplozji. - Han
uśmiechnął się z przymusem. - Prawdę mówiąc, to zabawny widok, jak pielęgniarze i
androidy radzą sobie z opiekowaniem się setką głuchych pacjentów. Żaden nie wyko-
nuje ich poleceń.
Ton jego głosu wskazywał jednak, że mężczyzna nie widzi w tym niczego zabaw-
nego. Kiedy Luke wylądował, zapoznał się z danymi dotyczącymi katastrofy. Dwudzie-
stu pięciu senatorów zginęło, stu odniosło poważne rany, a następnych stu zostało lekko
rannych albo tylko posiniaczonych. Powyższe dane nie obejmowały osób należących
do personelu pomocniczego ani zniszczonych androidów.
- Wiesz może, co właściwie się wydarzyło? Winter wstała.
- Myślę, dzieci - powiedziała - że spędziłyście tu wystarczająco dużo czasu.
- Taaaato - jęknęła Jaina, ujmując ojca za rękę. - Dlaczego zawsze musimy odcho-
dzić, kiedy rozmowa staje się naprawdę ciekawa?
- Ja zostaję - oświadczył buntowniczo Anakin.
Chewie warknął, zwróciwszy głowę w jego stronę. Chłopiec natychmiast podbiegł
do siostry.
- Ja też chciałem im to powiedzieć, Chewie - rzekł Han, ale zabrzmiało to bardziej
jak reakcja na odezwanie się Wookiego. -Idźcie z Winter, dzieci. Przyjdę za kilka mi-
nut, aby ucałować was na dobranoc.
Uścisnęły matkę i wyszły, nie próbując dalej protestować, co sprawiło, że Luke
zaczął się zastanawiać, czy naprawdę tak bardzo chciały zostać, czy tylko udawały.
Ostatnie dni pozostawiły w psychice dzieci niezatarte ślady. Pomyślał, że zanim odleci,
będzie musiał porozmawiać z Hanem na temat ich obaw i wątpliwości.
- Leia uważa, że winę za tę eksplozję ponoszą byli funkcjonariusze imperialni,
którzy dostali się do Senatu - powiedział Han. - Jeżeli chodzi o mnie, nie jestem tego
taki pewien.
- Ale ja jestem - odezwała się Leia.
Wszystko wskazywało na to, że od chwili eksplozji nauczyła się czytać z ruchu
warg. Szybkość, z jaką opanowała tę sztukę, zawdzięczała zapewne umiejętności po-
sługiwania się Mocą. Luke pomyślał, że będzie musiał sprawdzić słuszność tej teorii
trochę później.
- Jak myślisz, co się stało? - zapytał, zwracając się do Hana.
- W odpowiedniej chwili pojawił się jeden z moich starych kumpli - odparł Solo. -
Nazywa się Jarril. Kiedy doszło do eksplozji, siedziałem i rozmawiałem z nim w
„Kryształowym Klejnocie".
- I przypuszczasz, że został wysłany na wabia, by odciągnąć cię od miejsca kata-
strofy?
- To możliwe - przyznał Han. - A może tylko próbował mnie ostrzec, ale nie zdą-
żył. Starałem się później go odnaleźć, ale zniknął bez śladu.
- Domyślasz się, dokąd mógł się udać? - zapytał Skywalker. Han pokręcił głową.
- Jego statek także zniknął. Nikt nie widział, kiedy odlatywał, co wydaje mi się
podejrzane. Statek Jarrila ma bardzo charakterystyczny kształt. Przemytnik skorzystał z
dokumentacji konstrukcji „Sokoła", po czym skrzyżował go z myśliwcem typu A.
- Widziałem taki statek - oznajmił Luke. - Kiedy pojawiłem się w przestworzach,
systemy obronne Coruscant były włączone. Musiałem kilku osobom wytłumaczyć, o co
chodzi, ale kiedy w końcu urządzenia obronne zostały wyłączone, mający właśnie takie
kształty frachtowiec wystrzelił w górę, jakby tylko czekał na odpowiednią chwilę. Na-
tychmiast powiadomiłem o tym kontrolerów ruchu międzygwiezdnego, ale oni oświad-
czyli, że nie mają na ekranach urządzeń żadnego świecącego punktu. Od dawna nikt nie
próbował mi wmówić, że widzę rzeczy, które wymyśliła moja wyobraźnia.
- Twoja wyobraźnia - powtórzył Han.
- To i tak nie ma znaczenia - odezwała się znów zbyt głośno Leia. Luke nie wie-
dział, ile zrozumiała z ich rozmowy. - Winę ponoszą byli funkcjonariusze Imperium.
- Masz na to jeszcze mniej dowodów niż ja - odezwał się Solo. - Twoi ludzie nie
wiedzą nawet, jaka bomba eksplodowała w sali obrad.
- Moi ludzie?
Luke położył dłoń na ramieniu siostry.
- Dlaczego sądzisz, że za tym wszystkim kryje się Imperium? - zapytał.
- Wprowadzili do Senatu kilkoro sympatyków. Od dawna wiadomo, że mają zwy-
czaj niszczyć wszystko, co uzyskali. - Leia odwróciła głowę w ten sposób, by mogła go
lepiej widzieć. - To pierwsza reguła każdego śledztwa, Luke'u. Sprawdzenie, co uległo
zmianie. Odpowiedzi należy szukać w zmianach.
- Nie masz na to żadnego dowodu - rzekł Skywalker. Opanował się, by nie wes-
tchnąć. — Zaczekajmy na oświadczenia ekspertów. Może kiedy się dowiemy, co wła-
ściwie eksplodowało w sali obrad, będziemy mogli rozejrzeć się za sprawcami.
- Innym powodem mogą być pieniądze - odezwał się Han. -Jarril powiedział mi, że
wielu przemytników dorabia się dużego majątku, a później ginie w tajemniczych oko-
licznościach.
- Mógł kłamać - zauważył Luke.
Chewbacca zaryczał. Było jasne, że zgadza się ze zdaniem Hana.
- Nie twierdzę, że się myli, Chewie - odparł Skywalker. - Nie chcę tylko, żebyśmy
wyciągali pochopne wnioski, dopóki nie będziemy dysponowali wszystkimi informa-
cjami.
Nie oczekiwał, że przyleci i zostanie wysłuchany jako osoba odwołująca się do
rozsądku. Napięcie, w jakim żyła cała rodzina, stawało się coraz trudniejsze do zniesie-
nia. Luke widział, jak reagowały na nie dzieci, a teraz zobaczył, jak reagują Han i Leia.
- Powiedział, że dowiem się więcej, kiedy przylecę do Ostoi Przemytników - cią-
gnął Solo.
- To może być jeszcze jedna próba odwrócenia twojej uwagi - stwierdziła Leia.
- Albo coś nie mającego żadnego związku z tą sprawą - zauważył Luke.
- A może to jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć - upierał się Han.
- Nie powinieneś odlatywać w takiej chwili, Hanie - odezwała się Leia. Z pewno-
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ścią znała męża aż za dobrze. - Jesteś potrzebny dzieciom.
Han uśmiechnął się, ale było widać, że nie zwrócił na jej słowa większej uwagi.
- Ciebie także potrzebują, kochanie - odparł. - Cała Nowa Republika cię potrzebu-
je. A omal cię nie straciliśmy.
Luke chrząknął.
- Pozwólcie, że najpierw przeprowadzę małe śledztwo na własną rękę - powie-
dział. - Możliwe, że dowiem się czegoś, czego nikt spośród nas się nie spodziewa.
See-Threepio dreptał permabetonowym korytarzem, starając się nadążyć za niż-
szym i baryłkowatym Artoo. Posadzkę i ściany szpeciły prastare smugi smaru nakłada-
jące się na ślady płóz i inne plamy niewiadomego pochodzenia. Panele jarzeniowe mi-
gotały, zupełnie jakby nie podłączono ich do tej samej siłowni energetycznej, z której
zasilano pozostałe urządzenia na Coruscant. Artoo toczył się, zdążając prosto do wyty-
czonego celu. Jego srebrzysty korpus był lekko odchylony do tyłu, a wsporniki z kół-
kami wyciągnięte na całą długość.
- Naprawdę nie wiem, Artoo, jakim cudem udaje ci się zawsze wplątywać mnie w
swoje sprawy - odezwał się gderliwie Threepio, który szybko szedł, wyciągnąwszy ręce
przed siebie, by zachować równowagę. - Przebywasz tu zaledwie od kilku godzin, a ja
już odnoszę wrażenie, że wpadamy w tarapaty.
Artoo zagwizdał, a później zaświergotał.
-Zaprosiłeś mnie - powiedział z naciskiem złocisty android. - Wydawało ci się, że
z należącym do pana Luke'a myśliwcem typu X dzieje się coś dziwnego i że musisz
tam zaraz pójść, by samemu się przekonać.
Mały robot wydał całą serię elektronicznych pisków.
- Niech ci będzie. W i e d z i a ł e ś, że coś się dzieje z myśliwcem typu X, którym
przyleciałeś tu z panem Lukiem, i oświadczyłeś, że chcesz się temu przyjrzeć. Ale po-
wiedziałeś mi o tym, a ja potraktowałem to jako zaproszenie.
Artoo przyspieszył. Nie przestając szczebiotać i piszczeć, toczył się po poplamio-
nej i zaśmieconej posadzce.
- Nie zostawiaj mnie samego - odezwał się Threepio. - W ciągu wielu lat już nie-
raz wikłałeś nas w różne awantury, samowolnie wyruszając na wyprawy w rodzaju ta-
kiej ja ta. A poza tym, jak powiedziałem ci na górze, X-skrzydłowiec pana Luke'a już
od roku czeka na zmodernizowanie.
Artoo zabeczał. Obrócił kopułkę i przez chwilę wpatrywał się w portal w
drzwiach. Później chyba doszedł do wniosku, że to nie jest ten, którego szuka.
Threepio, mijając portal, nawet nie zaszczycił go jednym spojrzeniem.
—Wydaje mi się, że zachowujesz się arogancko, jeżeli przypuszczasz, że pan Lu-
ke będzie cię informował o wszystkich problemach -powiedział.
Artoo głośno zapiszczał.
- No, dobrze, a zatem o wszystkich problemach związanych ze swoim X-
skrzydłowcem. Ten myśliwiec nie należy do ciebie. Jesteś tylko automatem.
Artoo zaszczebiotał.
- Doprawdy, Artoo - rzekł złocisty android. - Przecież taki myśliwiec typu X może
być kierowany przez każdego innego robota astro-nawigacyjnego. Wcale nie jesteś taki
niezastąpiony.
Mały robot obdarzył wyższego kolegę pełnym oburzenia prychnięciem.
- Może jednak powinni byli skasować zawartość komórek twojej pamięci - odparł
oburzony Threepio. - Twoje tak zwane bohaterskie wyczyny podczas bitwy o Endor
chyba przewróciły ci w głowie. - Trajkotanie Threepia umilkło, kiedy oba automaty za-
trzymały się przed zamkniętymi drzwiami hangaru remontowego. - To dziwne. Drzwi
do pomieszczeń remontowych powinny być otwarte przez całą dobę.
Artoo nie odpowiedział. Otworzył ukrytą w boku korpusu komorę i wysunął cien-
ką metalową końcówkę służącą do naprawiania różnych mechanizmów. Cicho piszcząc
do siebie, umieścił ją w gnieździe terminala komputerowego.
Threepio zajrzał do środka przez małą kwadratową transpastalową szybę. Na pły-
cie hangaru dostrzegł kilka maszyn, obok których leżało wiele różnych części zapaso-
wych. Wokół myśliwców krzątały się różne androidy i nadzorujący ich pracę Kloperia-
nie. Były to niskie, krępe szaroskóre istoty, które miały zamiast rąk po kilkanaście
mackowatych kończyn wyrastających z boków tułowi niczym wąsy. Wiele takich odro-
śli kończyło się małymi dłońmi. Istoty umiały także wyciągać szyje. Budowa ciał i
wrodzona umiejętność naprawiania wszelkich urządzeń i mechanizmów czyniły z Klo-
perian jednych z najlepszych mechaników i inżynierów, jakimi dysponowała Nowa Re-
publika.
Artoo zaświergotał.
Threepio natychmiast odwrócił się tyłem do transpastalowej szyby.
- Oczywiście, że to normalna procedura remontowa - powiedział. - Nie rozumiem,
dlaczego jesteś taki zdziwiony. W ciągu ostatnich kilku miesięcy poddano modernizacji
wszystkie znajdujące się w tym hangarze X-skrzydłowce.
Mały robot wydał długą serię pisków i gwizdów.
- Jestem pewien, że pan Luke o tym wiedział - odrzekł złocisty android. - Na pew-
no o wszystkim mu powiedziano. Doprawdy, Artoo. Czasami niepokoisz się najdziw-
niejszymi rzeczami.
Artoo kilka razy zagwizdał, po czym zakołysał się, opierając ciężar korpusu na
dwóch kółkach.
- Nie poproszę pana Luke'a, żeby tu przyszedł - oznajmił Threepio. - Nawet nie
wiemy, na czym może polegać modernizacja jego myśliwca typu X.
Artoo zagwizdał tak donośnie, że jego głos zabrzmiał w ograniczonej przestrzeni
korytarza niczym pisk, świdrujący w uszach.
- Artoo!
Do przeraźliwego pisku dołączył grzechot kołyszącej się na kółkach obudowy.
- Tak, domyślam się, że jesteś pełen złych przeczuć - odezwał się protokolarny an-
droid. - Pamiętaj jednak o tym, że pan Luke niczego nie poczuł, a on jest ekspertem,
jeżeli chodzi o przeczucia.
W tej samej chwili drzwi hangaru remontowego się otworzyły. W otworze pojawił
się Kloperianin, który na widok automatów skrzyżował na gąbczastym torsie aż sześć
macek.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Zechcecie wytłumaczyć mi, dlaczego bezprawnie dołączyliście się do naszego
systemu komputerowego? - odezwała się istota.
Artoo wyciągnął końcówkę i ukrył ją we wnętrzu komory.
- Nie chcieliśmy zrobić nic złego - odparł Threepio. - Nasz pan wysłał nas, żeby-
śmy sprawdzili, co dzieje się z jego gwiezdnym statkiem. Nie mogliśmy wejść i mój
towarzysz próbował otworzyć drzwi hangaru.
- Panel umożliwiający otwarcie drzwi znajduje się tam - oznajmił Kloperianin,
wyciągając siódmą mackę i pokazując niewielkie urządzenie, umieszczone po przeciw-
nej stronie drzwi hangaru.
- O rety, Artoo - zatrwożył się Threepio. - A mówiłem ci, żebyś niczego nie doty-
kał.
Wyłupiaste oczy Kloperianina zamieniły się w wąskie szparki.
- No dobrze, wy dwaj. Wchodźcie do środka. Za chwilę się przekonamy, czy rze-
czywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie.
Istota wyciągnęła cztery macki, po czym pochwyciła Threepia i Artoo i wciągnęła
do wnętrza hangaru. Metalowe drzwi z donośnym brzękiem zatrzasnęły się za nimi, co
natychmiast zwróciło uwagę co najmniej piętnastu pracujących najbliżej Kloperian.
Dziesiątki androidów także przerwało pracę i odwróciło się, aby spojrzeć na dwa nowe
automaty.
- Artoo - szepnął Threepio. - Teraz i ja jestem pełen jak najgorszych przeczuć.
ROZDZIAŁ 7
Kueller stał na wyłożonej piaskowcowymi płytami ulicy Pydyru. Rozstawił nogi i
złączył dłonie za plecami. W ciepłym i suchym powietrzu wyczuwało się woń soli
przypominającą mężczyźnie, że za sztucznie usypanymi wzgórzami rozciąga się ocean.
Lejący się z nieba żar sprawiał, że osłonięta pośmiertną maską twarz Kuellera obficie
się pociła. Powodowało to zakłócenie chwiejnej równowagi, jaką zachowywała maska
w zetknięciu ze skórą.
Mężczyzna wiedział, że nie może przebywać na Pydyrze zbyt długo. Maska, będą-
ca delikatnym instrumentem zespolonym z jego twarzą, funkcjonowała prawidłowo
tylko w ściśle określonych środowiskach.
To do takich nie należało.
Kueller nie chciał nawet pomyśleć o tym, co w tej chwili dzieje się z jego twarzą.
Jeżeli on czuł się nieswojo, z pewnością tak samo musieli czuć się jego żołnierze.
Pancerze szturmowców, oczyszczone i odnowione, prezentowały się doskonale. Wy-
glądały groźnie. Białe zbroje i skomplikowane hełmy były cenną pamiątką po Impe-
rium; przywoływały wspomnienia dawnej potęgi, którą miał nadzieję wzbudzić na no-
wo.
Najważniejszy był wygląd zewnętrzny. Pydyr kiedyś o tym wiedział.
Opustoszałe ulice świadczyły o bogactwie i świetności. Piaskowcowe bloki i płyty
brudziły się i ścierały w ciągu kilku dni, toteż Pydyrianie dysponowali specjalnymi au-
tomatami do sprzątania ulic i innymi, przeznaczonymi do budowy oczyszczalni. Bogac-
two Pydyru było nieraz tematem legend, a klasa pydyriańskich arystokratów natchnie-
niem historii opowiadanych jak sektor galaktyki długi i szeroki.
Almania od wielu pokoleń zazdrościła Pydyrowi.
Teraz przestała.
Pydyr wpadł w jego ręce.
Cisza aż dzwoniła w uszach. Kueller słyszał jedynie odgłosy szurania ciężkich bu-
tów ocierających się o piaskowcowe płyty. Jego żołnierze sprawdzali wszystkie budyn-
ki, aby upewnić się, że nie przeżył żaden mieszkaniec.
Mężczyzna na wpół świadomie oczekiwał, że poczuje odór rozkładających się
ciał, prażonych bezlitosnym pydyriańskim słońcem. Na szczęście Hartzig, oficer dowo-
dzący akcją, sumiennie wywiązywał się z obowiązków. Kiedy arystokraci Pydyru zgi-
nęli, w ciągu kilku godzin ich ciała zostały usunięte. Nieprzebrane bogactwa księżyca
jednak pozostały.
A on ich bardzo potrzebował. Nie mógł wybrać odpowiedniejszej chwili. Próbo-
wał się uśmiechnąć, ale poczuł, że spocona skóra ślizga się pod maską. Jedynie usta
jeszcze ściśle przylegały.
Odwrócił się i wszedł do jednego z budynków, sprawdzonych przez żołnierzy.
Pydyrianie wznosili swoje domy z rozmachem, wspierając je na potężnych brązo-
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
wych kolumnach i projektując przestronne kwadratowe pomieszczenia. Każdą po-
wierzchnię upiększali płaskorzeźbami albo malowidłami, wykonanymi przez sławnych
artystów, którzy od dawna nie żyli. Niektóre płaszczyzny ozdabiali klejnotami seafah,
gdyż oprócz bogactw zgromadzonych w ciągu wielu wieków dysponowali także wła-
snym źródłem drogocennych skarbów. Klejnoty seafah tworzyły się w muszlach mikro-
skopijnych stworzeń zamieszkujących bezkresne oceany. Z rozkazu Kuellera darowano
życie pydyriańskim jubilerom, gdyż tylko oni, mając wyćwiczone oczy, mogli dostrzec
klejnoty na dnie morza. Wyćwiczone pydyriańskie oczy. Od wielu pokoleń arystokraci
próbowali skonstruować automaty mogące zbierać te bezcenne skarby, ale bez względu
na to, jak się starali, androidy nie potrafiły odróżnić klejnotów od skamieniałych na
skutek upływu czasu odchodów morskich ryb albo innych stworzeń.
Kueller podszedł do kolumny i przesunął ukrytym w rękawicy palcem po wystają-
cych grzbietach klejnotów, zatopionych w wypalonej powierzchni. Kryształy miały za-
zwyczaj jaskrawe barwy, od których można było dostać oczopląsu. Niektóre były błę-
kitne i zielone, inne czarne i czerwone, a jeszcze inne białe i pomarańczowe. Najdziw-
niejsze, że tylko kilka sprawiało wrażenie matowo-żółtawych. Każdy klejnot, nie więk-
szy od szerokości szwu na palcu rękawicy, tworzył się przez stulecia z ciała maleńkich
seafahów, które ginąc, spoczywały na dnie oceanu.
Tylko ta jedna kolumna pozwalała pokryć koszty przedmiotów, które kupował w
ciągu ostatnich dwóch lat działalności. Zapewne będzie teraz wydawał o wiele więcej
niż dotychczas. Dysponował kilkoma dużymi statkami, które musi wyremontować i
zmodernizować. W przeciwieństwie do Pydyrian nie zamierzał gromadzić wielu skar-
bów. Wiedział, że w ciągu następnych kilku miesięcy będzie miał do dyspozycji jesz-
cze więcej.
- Wygląda tak, jakby ktoś po prostu odleciał.
Łagodny głos Femon zabrzmiał głośno w opustoszałym pomieszczeniu. Widocz-
nie kobieta zakończyła prace, które polecił jej wykonać na Almanii, i postanowiła przy-
lecieć, by dotrzymywać mu towarzystwa.
- Ktoś to zrobił - odparł Kueller, ale się nie odwrócił. Jego maska ślizgała się po
skórze twarzy bardziej, niż chciał. Usta przestały się poruszać zgodnie z ruchami warg.
- Nie żyją dopiero od niedawna, Femon.
- Wszystko wydaje się takie dziwne. Byłam w skrzydle, gdzie mieści się jadalnia, i
widziałam, że na stołach wciąż jeszcze stoją talerze i półmiski.
- Ale jedzenie zniknęło - odparł mężczyzna. Zostało uprzątnięte przez androidy,
podobnie jak wszystko, co miało budowę organiczną i mogło ulec rozkładowi.
- Oczywiście. - Kobieta podeszła i stanęła za jego plecami. Kueller nawet czuł na
karku ciepło jej oddechu. Nie poruszył się jednak, mimo iż chciał. Pomyślał, że Femon
staje się arogancka; zbyt pewna własnej władzy. Będzie musiał przypomnieć jej i to
szybko, kto jest panem, a kto sługą. -Nie rozumiem, dlaczego nie zrobił tego Imperator.
Dysponował taką niszczycielską siłą.
Mężczyzna przypomniał sobie wszystkie rozkoszne krzyki i jęki tylu istot giną-
cych w jednej chwili. Napawał się brzmiącym w nich przerażeniem.
- Nie potrafił znaleźć dostatecznie eleganckiej metody - odparł. - Może w ogóle jej
nie szukał. Czasami wydaje mi się, że Palpatine'a interesowała nie tyle sama władza, ile
możliwość czynienia zniszczeń.
- Ale pana interesuje władza.
Zabrzmiało to jak stwierdzenie faktu, ale Kueller pomyślał, że kobieta chciała za-
dać mu pytanie.
- Masz na ten temat własne zdanie? - zapytał w taki sposób, by upewniła się, że
nie ma prawa mieć żadnego.
- Wydawałoby się - odparła z namysłem - że jeżeli mamy podbić galaktykę, po-
winniśmy uczynić to już teraz. Wszystkie elementy łamigłówki znajdują się na swoich
miejscach.
- Tylko na Coruscant - przypomniał.
- Właśnie tam są nam potrzebne bardziej niż gdziekolwiek indziej.
Kueller opuścił rękę. Jej pytania zaczynały psuć jego dobry nastrój.
- Muszą znaleźć się na wszystkich wyznaczonych planetach -odparł. - Kluczem do
sukcesu jest sumienność.
- Więc zacznijmy od Coruscant. Po kilku dniach wszystko będzie gotowe także
gdzie indziej.
-Najważniejsze jest wyczucie odpowiedniej chwili - stwierdził Kueller. - Jeszcze
zaczekam.
- Gdyby pozbył się pan przywódców...
- Na ich miejsce pojawiliby się inni.
Zwalczył chęć, by odwrócić się i spiorunować ją spojrzeniem. Maska nie działała
prawidłowo, a nie chciał odkryć przed Femon twarzy. Krople potu zaczynały ściekać
po jego szyi na lnianą koszulę.
- Czy właśnie dlatego zamierza pan pozbyć się Skywalkera? Zawahał się, nie bę-
dąc pewnym, ile swoich planów powinien ujawnić. Później odparł:
- Siostra Skywalkera pełni funkcję przywódczyni Nowej Republiki.
- Skąd pan wie, że przeżyła atak na salę obrad Senatu?
- Przeżyła - odrzekł cicho.
- Więc niech się pan do niej weźmie.
- Właśnie to robię. - Kueller zacisnął dłonie w pięści, starając się nie okazywać
gniewu takiego pięknego dnia, zakończonego sukcesem. - Zapewniam cię, że nie myślę
o niczym innym.
Statek po prostu wisiał w przestworzach. Siedzący w fotelu pilota „Ślicznotki"
Lando Calrissian wyjrzał przez iluminator sterowni statku. Leciał sam, zostawiwszy
Marę Jadę w gromadzie gwiezdnej
Minos, gdzie musiała załatwić jakąś sprawę, zleconą przez Talona Karrde'a. Lando
nie zachwycał się faktem, że ich związek wciąż trwał, ale nie miał żadnego prawa na-
rzekać... a nawet nie był pewien, czy chciałby mieć takie prawo.
Mimo to kilka ostatnich tygodni, które spędzili razem, podziwiając pływające mia-
sta Kalamaru, były po prostu fantastyczne. Od dłuższego czasu Mary nie widział. Cie-
szył się, że może znów przebywać w jej towarzystwie, i tylko kilka razy zapragnął być
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
sam.
Teraz mógłby się nacieszyć samotnością, ale wcale jej nie pragnął. Wręcz prze-
ciwnie, w tej chwili oddałby wszystko, byle tylko mieć u boku kogoś, z kim mógłby
porozmawiać na temat frachtowca, powoli obracającego się przed dziobem „Ślicznot-
ki".
Statek sprawiał wrażenie znajomego. Z początku Lando przypuszczał, że to „So-
kół Milenium". Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że wyrzutnie pocisków
udarowych typu Arakyd nie zostały po prostu usunięte. W ogóle nigdy ich nie było.
Zamiast nich zainstalowano coś innego... coś, co dawno zniknęło. Calrissian widział w
życiu tylko jeden lekki frachtowiec, który tak bardzo przypominał „Sokoła". Była nim
„Narkomanka", ale w miejscach, w których powinny znajdować się rury wyrzutni,
Lando nie widział ani śladu zmodyfikowanego myśliwca typu A.
Myśliwca typu A, który w razie potrzeby mógł się stawać samodzielną jednostką
latającą. Drugi statek, umożliwiający ucieczkę i wyprawianie się na eskapady.
Lando postanowił nawiązać łączność z „Narkomanką", chociaż czuł, że jego serce
bije przyspieszonym rytmem.
- „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Odbiór.
Nie otrzymał odpowiedzi. Statek sprawiał wrażenie opuszczonego. Tylko że Lan-
do nigdy nie słyszał, żeby Jarril zostawiał swój statek w przestworzach na tak długo.
Przemytnik zainwestował we frachtowiec osobistą fortunę i latał nim, by zarobić jesz-
cze więcej pieniędzy. Nigdy nie dopuściłby, żeby bezradnie dryfował. Nawet wówczas,
kiedy odlatywał myśliwcem, upewniał się, że część towarowa wygląda, jakby leciała do
określonego celu. Nie chciał, by ktokolwiek przedostał się na pokład, nie czyniąc wcze-
śniej długich i skomplikowanych przygotowań.
- „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Odbiór.
Lando zaklął pod nosem. A wyglądało na to, że podróż zakończy się bez proble-
mów. Nie lubił latać sam. Dysponował wprawdzie nowym astromechanicznym andro-
idem, który kupiła mu Mara za pieniądze stanowiące zysk z udziału w ostatniej wspól-
nej wyprawie, ale mimo iż dokonał kilku modyfikacji i ulepszeń, automat nie bardzo
mógł pomóc mu w takiej sytuacji.
Omiótł „Narkomankę" wiązką promieni skanera, szukając jakichkolwiek oznak
życia. Nie znalazł żadnych. Statek Jarrila był cichy i ciemny, nie funkcjonowały nawet
systemy umożliwiające podtrzymywanie funkcji życiowych.
Calrissian westchnął. Nie mógł wejść na pokład tego frachtowca. A poza tym nie
chciał zostawiać „Ślicznotki" bez opieki, jeżeli nie usprawiedliwiały tego ważne oko-
liczności. Postanowił się upewnić, czy„Narkomanka" nie dysponuje obwodami umoż-
liwiającymi podporządkowanie. Wątpił, by je miała. Większość przemytników unikała
instalowania na swoich statkach urządzeń, za pomocą których można było zdalnie je
pilotować, przebywając na pokładach innych jednostek. Przypomniał sobie jednak, że
od czasu, kiedy sam był przemytnikiem, wiele rzeczy uległo dużym zmianom - niektó-
rzy dostawcy żądali, by statki odbiorców dysponowały odpowiednimi obwodami. Jarril
nadal tkwił po uszy w tym interesie. Możliwe, że kiedyś miał do czynienia z takimi do-
stawcami.
Komputer „Ślicznotki" zapiszczał w odpowiedzi na polecenie Calrissiana. „Nar-
komanka" nie tylko miała obwody umożliwiające podporządkowanie, ale urządzenia
były sprawne i gotowe do włączenia.
- Pierwsza dobra wiadomość, jaką dzisiaj otrzymałem - mruknął do siebie Lando.
Przełączył na własne ekrany obraz, przekazywany przez wewnętrzną pokładową
kamerę holograficzną, którą Jarril zainstalował na pokładzie „Narkomanki", po czym
zajął się badaniem wnętrza dryfującej jednostki.
Wyglądało, jakby przez pomieszczenia załogi przeszedł jeden z imerriańskich hu-
raganów. W przestrzeni o zerowej sile ciążenia unosiły się różne przedmioty. Tapczany
w świetlicy zostały oszpecone przez smugi blasterowych strzałów, maski tlenowe po-
łamane, urządzenia awaryjne zniszczone.
Lando skierował obiektyw kamery w ten sposób, by przekazywała obrazy z po-
mieszczeń ogólnodostępnych. Wiedział, że Jarril nigdy nie zgodziłby się na zainstalo-
wanie kamer w ładowniach, gdzie trzymał towary. Uświadomił sobie, że zasycha mu w
gardle. Niepokój, jaki poczuł, kiedy ujrzał dryfujący statek, z każdą chwilą coraz bar-
dziej się pogłębiał.
Jeżeli nie liczyć blizn po blasterowych błyskawicach na tapczanach w świetlicy,
nie widział żadnych innych śladów toczonej walki, ani poważnych zniszczeń, jeżeli nie
liczyć tych, które spowodowała osoba przeszukująca wnętrze statku... albo kilka osób.
Mimo to napięcie, jakie odczuwał w mięśniach karku, stawało się coraz trudniejsze do
zniesienia.
W końcu przesłał obraz ze sterowni „Narkomanki". Dopiero wówczas wypuścił
powietrze, które przez cały czas nieświadomie wstrzymywał.
Ujrzał unoszące się ciało Jarrila, odbijające się od dźwigni sterowniczych, ilumi-
natora, sufitu i podłogi. Jeżeli sądzić po rozmiarach dziury w piersi, mężczyzna został
trafiony przez strzał z blastera, oddany z bardzo małej odległości.
Lando zamknął oczy, po czym potarł nasadę nosa palcem wskazującym i kciu-
kiem. Stary przyjaciel nie powinien umierać w taki sposób. A już w żadnym razie nie w
takiej zapadłej dziurze przestworzy, gdzie nie mógł liczyć na niczyją pomoc.
Nagle Calrissian zmarszczył brwi. Jarril zazwyczaj latał w towarzystwie Sullusta-
nina o nazwisku Seluss. Czy to właśnie Seluss odleciał myśliwcem typu A? Zamierzał
wezwać pomoc?
To nie miałoby żadnego sensu. A zresztą, powinien już dawno wrócić. Chyba że
był ścigany.
Lando nie widział jednak żadnych innych statków przelatujących przez taki zapa-
dły kąt przestworzy. W ogóle w tych okolicach latało niewiele statków. Po prostu nie
było niczego, co mogło być przemycane. Nawet Lando nie pojawiłby się w tych stro-
nach, gdyby Mara nie musiała się spotkać z Karrde'em. Republika nie interesowała się
pobliskimi prymitywnymi światami, a Imperium porzuciło wszelką nadzieję, że zdoła
zjednoczyć istoty żyjące w tak odmiennych środowiskach.
Imperium zresztą dawno porzuciło wszelką nadzieję, że uda mu się cokolwiek in-
nego.
Coś jednak dręczyło podświadomość Calrissiana. Mężczyzna uświadomił sobie, że
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
pośród przedmiotów dryfujących we wnętrzu statku zauważył coś niezwykłego. Coś, co
nie pasowało do niczego innego.
Otworzył oczy i skierował obiektyw kamery w inne miejsce. Szukał, szukał... po-
większając obraz dopóty, dopóki nie znalazł tego, co nie dawało mu spokoju.
W pokładowej kuchni, odbijając się od jednej ściany i szybując ku drugiej, pływał
hełm szturmowca.
Szturmowca. Tak daleko od cywilizowanych światów. Może więc jednak Lando
się mylił, mając taką niepochlebną opinię o Imperium.
Kilkoma szybkimi ruchami podporządkował sobie pozostałe urządzenia „Narko-
manki". Zamierzał odholować statek Jarrila na Kessel, gdzie zajmował się eksploatacją
złóż błyszczostymu. Chciał poddać wnętrze szczegółowym oględzinom. Może wów-
czas zrozumie, w co właściwie wplątał się przemytnik.
Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co wyniknie z jego śledztwa.
ROZDZIAŁ 8
Senatorowie, którzy przeżyli katastrofę, zgromadzili siew wielkiej sali audiencyj-
nej Pałacu Imperialnego. Starsi dyplomaci, bez zastrzeżeń popierający Nową Republi-
kę, skupili się w niewielkich grupkach i rozmawiali, poruszając najistotniejsze tematy.
Leia stała przed długim bufetowym stołem, ustawionym wzdłuż jednej ściany. Nie inte-
resowała się treścią rozmów prowadzonych przez zaprzyjaźnionych senatorów. Obser-
wowała, jak sprzeczają się ich młodsi koledzy, spośród których niejeden pełnił jakąś
funkcję w czasach Imperium. Wciąż jeszcze bolały ją ręce, poparzone w wyniku eks-
plozji, ale poza tym czuła się prawie doskonale.
Jeżeli nie liczyć słuchu.
Żałowała, że go odzyskała.
Słyszała urywki krzyżujących się w powietrzu rozmów; argumentów wypowiada-
nych tak głośno, że każda następna osoba zabierająca głos chyba starała się przekrzy-
czeć poprzednią.
-.. .postanowimy, kto zostanie przywódcą teraz, kiedy...
-.. .n i g d y nie dopuściłby do powstania takiego bałaganu...
-.. .cieszę, że tu jesteśmy. Nowa Republika nie może pozwolić sobie na takie nie-
dbałe...
Leia nie musiała wysłuchiwać następnych strzępków rozmów, żeby zrozumieć, na
co się zanosi. Zgromadzeni senatorowie, a przynajmniej ci spośród nich, którzy mieli
uczestniczyć w obradach po raz pierwszy, zamierzali obciążyć jej rząd winą za eksplo-
zję, jaka miała miejsce w sali obrad. Źle zrobiła, że posłuchała Hana. Powinna była, nie
zwracając uwagi na odniesione obrażenia, pomagać innym rannym i osobiście kierować
wszystkimi pracami. Wystarczyło dwa dni, spędzone w ośrodku medycznym, i sytuacja
wymknęła się spod kontroli.
Leia sięgnęła po sporą kanapkę i zjadła ją szybko, mając nadzieję, że przyswojone
kalorie pobudzą jej energię, której tak bardzo potrzebowała. Lekarze powiedzieli, że
omal nie umarła i że musi poświęcić trochę czasu, by odzyskać siły. Leia jednak już
nieraz bywała równie ciężko ranna i zawsze wracała do zdrowia. Podejrzewała, że tym
razem częścią jej problemu było nastawienie.
Otarła dłonie o materiał spodni - włożyła luźne fałdziste spodnie, trochę przypo-
minające spódnicę, po czym wypuściła na nie bluzkę, gdyż w trakcie tego nieformalne-
go posiedzenia pragnęła wyglądać szykownie, ale niezbyt oficjalnie - i wmieszała się w
tłum młodszych senatorów.
Rozmowy natychmiast umilkły. Leia uśmiechnęła się do nowicjuszy, udając, że
niczego nie słyszała, i zaklaskała, prosząc wszystkich o uwagę.
- Przede wszystkim chciałam wam podziękować za to, że przybyliście na to zebra-
nie, mimo iż zawiadomiłam was tak późno - zaczęła. - Właśnie przygotowujemy salę
balową, która przez jakiś czas będzie pełniła funkcję tymczasowej sali obrad, ale tamto
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
pomieszczenie będzie gotowe dopiero jutro. A tymczasem chciałabym zacząć dzisiejsze
nieformalne zebranie. Pragnę powiedzieć wam o najnowszych faktach, jakie ujawniło
nasze dochodzenie.
- Jakie dochodzenie? - zapytał R'yet Coome, młodszy senator z Exodeenu. Jego
głos, przefiltrowany przez sześć rzędów zębów, brzmiał tak bardzo podobnie do mowy
M'yeta Luure'a, że Leia aż podskoczyła. Nawet słowa pytania były takie same jak te,
których użyłby M'yet.
Popatrzyła na Exodeenianina, który wszystkimi sześcioma rękami wygładzał fałdy
szaty. Gdyby nie wiedziała, że M'yet nie żyje, pomyślałaby, że właśnie on jest jej roz-
mówcą.
- Równolegle z akcją ratunkową prowadzimy dochodzenie - wyjaśniła. - Z począt-
ku uznaliśmy za najważniejsze ratowanie życia rannych. Musieliśmy się upewnić...
Zająknęła się i nie dokończyła zdania.
- Musieliśmy się upewnić, że wszyscy ranni zostali wyciągnięci spod zwałów gru-
zów - podjął ChoFi, jeden z senatorów, który brał udział we wszystkich posiedzeniach
Senatu od powstania Nowej Republiki . Stanął za plecami Leii nie po to, by całą dwu-
metrową wysokością wprawić ją w zakłopotanie, ale w tym celu, by ją poprzeć.
Przywódczyni kiwnęła głową, wyrażając w ten sposób wdzięczność. Nie widziała
senatora, kiedy wchodziła do sali audiencyjnej. Zapewne podobnie jak ona podsłuchi-
wał, o czym rozmawiają młodsi senatorowie.
- Powinna była pani wcześniej podjąć właściwe środki ostrożności - odezwał się
R'yet. - Nie wiem, jak teraz oznajmię obywatelom Exodeenu, że jeden z ich najuko-
chańszych przywódców zginął tragiczną i bezsensowną śmiercią.
- Spośród wszystkich światów należących do Nowej Republiki przedsięwzięliśmy
najostrzejsze środki bezpieczeństwa - odparła Leia. - Dopiero teraz widzimy, że okaza-
ły się niewystarczające.
- Dopiero teraz - powtórzył jak echo R'yet.
Senator Meido, chuda jak wibroostrze istota o szkarłatnej twarzy, poprzecinanej
siecią cienkich białych linii, położył dwupalczastą dłoń na pierwszym ramieniu senato-
ra z Exodeenu. Leia ze zdumieniem stwierdziła, że Meido zna zasady exodeeańskiej
etykiety. Dotknięcie pierwszego ramienia było sygnałem do przerwania rozmowy; do-
tknięcie drugiego - wyzwaniem do podjęcia walki.
- Przywódczyni Nowej Republiki i tak miała bardzo trudny tydzień - odezwał się
senator.
- My też - zauważył któryś z dyplomatów stojących w jednym z ostatnich rzędów.
Meido uznał za słuszne puścić mimo uszu jego uwagę.
- Ponieważ żywimy wątpliwości, powinniśmy rozstrzygać je na korzyść pani
przywódczyni - powiedział. - Rzecz jasna, musimy się upewnić, czy nikt więcej nie po-
został pod gruzami naszej sali obrad. Dopiero wówczas będziemy mogli zająć się wy-
łącznie dochodzeniem.
Jego poparcie sprawiło jednak, że Leia stała się podejrzliwa. Meido nie poparł jej
ani razu od chwili, kiedy został wybrany do Senatu.
-Dziękuję panu, senatorze -powiedziała i głęboko odetchnęła. -Sala obrad uległa
poważnemu zniszczeniu. Ta bomba, o ile rzeczywiście będziemy mogli tak ją nazywać,
eksplodowała we wnętrzu sali. Korytarze i reszta pałacu nie zostały nawet uszkodzone.
W tej chwili przesłuchujemy wszystkich członków personelu, przebywających wów-
czas w sali obrad, a także osoby, które miały do niej dostęp w ciągu kilku dni poprze-
dzających katastrofę.
- Czy również senatorów? - zapytał Wwebyls, niepozorna istota człekokształtna z
Ynu.
- Wszystkich - odparła stanowczo Leia.
- Nawet tych, którzy odnieśli rany? - zainteresował się R'yet, opierając dłonie jed-
nej z niższych par rąk na drugich biodrach.
- Nawet tych - rzekła cicho Leia. - Nie możemy pozwolić sobie na przeoczenie ni-
kogo i niczego.
- A więc pani także zostanie przesłuchana? - zapytał senator Meido.
Leia aż podskoczyła. Nie spodziewała się takiego pytania. Oczywiście, że to nie
dotyczyło jej. Wiedziała, że nie jest w to zamieszana.
- Powiedziała, że wszyscy - odezwał się bez zastanowienia ChoFi, który przedtem
tak samo spontanicznie zabrał głos w obronie Leii.
Stojący z tyłu sali Kerritharr, starszy senator z Kashyyyku, donośnie zaryczał.
- Mój kolega Wookie ma rację - poparł go ChoFi. - Ja też uważam, że najlepszym
sposobem na przetrwanie tego kryzysu jest współdziałanie.
- Nie możemy współdziałać, jeżeli mamy być przesłuchiwani -sprzeciwił się jeden
z młodszych senatorów.
- Przecież wszyscy będziemy przesłuchiwani - odezwał się Nyxy, dyplomata z
Rudriga.
- Musimy współpracować - stwierdził senator Gno. Mężczyzna pełnił tę funkcję
jeszcze w czasach Starej Republiki, a później, jako jeden z imperialnych senatorów, po-
tajemnie sprzyjał Rebeliantom. Był jednym z bardzo niewielu funkcjonariuszy Starej
Republiki, którzy dotąd nie przeszli na emeryturę. - Czy kiedyś pomyśleliście, że kto-
kolwiek podłożył tę bombę i spowodował jej eksplozję, uczynił to, zamierzając osią-
gnąć właśnie taki skutek? Jeżeli zaczniemy walczyć między sobą, przestaniemy skupiać
uwagę na niebezpieczeństwach zagrażających nam z zewnątrz. Nie możemy rozsadzić
tego rządu od środka.
Leia musiała przyznać, że wcześniej o tym nie pomyślała. Dotychczas starała się
koncentrować na wykryciu sprawców i przekonaniu się, czy właśnie oni odpowiadali za
przesyłane za pośrednictwem Mocy obrazy, które widziała i ona, i Luke. Pamiętała tak-
że przeczucie, jakie wówczas ją ogarnęło, że zbliża się czas ostatecznej zagłady nie tyl-
ko Senatu, ale całego rządu.
Nie mogła jednak powiedzieć senatorom niczego na temat tej nowej broni. Przy-
najmniej dopóty, dopóki nie uzyska pewniejszych dowodów niż tylko wizerunki, odbie-
rane przez nią i Luke'a.
- Wygląda na to, że ten rząd jest i tak rozsadzany od wewnątrz - stwierdził R'yet. -
Potrzebujemy kogoś, kto byłby dobrym przywódcą. Dobry przywódca w ogóle nie do-
puściłby do powstania sytuacji, w której stałoby się możliwe zadanie śmiertelnego cio-
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
NOWA REBELIA Przekład ANDRZEJ SYRZYCKI Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 1 Stał w najwyżej położonym miejscu planety Almania - na dachu wieży, wzniesio- nej kiedyś przez potężnych Je'harów. Wieża była teraz zrujnowana, kamienie schodów kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leżało pełno śmieci, pozostałych po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iż po opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a także wszechobecne androidy- strażnicy. Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w gwiazdy. Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. Mężczyzna złączył za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję. Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, że gdzieś w górze istniały inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał. Już niedługo. Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwato- rium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wrażenia za pomocą wzroku. Siła spojrzenia była przecież niczym w porównaniu z potęgą Mocy. Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do żadnej eksplozji, nie będzie żadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, że właśnie tak wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan. „Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej takich słów użył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa. To zakłócenie nie będzie może równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewno- ścią odbiorą je także wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, że układ sił w galak- tyce uległ radykalnej zmianie. Nie będą wiedzieli tylko tego, że zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera, władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich pożałowania godnych światów, na któ- rych przebywali. Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamie- niach schodów i młody mężczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. Jeżeli ten ekspe- ryment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały znacznie wyższe temperatury. Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wrę- czać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kil- koma chwilami uświadomił sobie, że mężczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Alma- nii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale także ich późniejszej śmierci. Brakiss nienawidził wież. Miał wrażenie, że wciąż jeszcze coś grzechocze w ich kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakum- by, ujrzał ogromnego białego ducha. Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy prze- biegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, że niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać ciężaru jego ciała. Kueller, co prawda, nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, że im szybciej opuści Al- manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy. Schody zakręciły i w końcu młody mężczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty. Nie wyposażono jej jednak w żadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedy- nie inkrustowane żwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała o dach wieży. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał sobie trudu, żeby naprawić wieżę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów panowania Je'harów. Zapewne już tego nie uczyni. Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyżować jego plany. Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ra- miona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną szaty. - Powiedziałem ci, żebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki głos Kuellera. Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się mężczyzna. Dach wieży był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne niebo poświatą, którą uważał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast ode- pchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami materiału za jego plecami. - Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł. - Dowiesz się, kiedy zadziała. Głos Kuellera przypominał coś żyjącego własnym życiem. Otaczał Brakissa i roz- brzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, że młody mężczyzna czuł się osaczony. Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze. Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii, wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
jak potężny drapieżnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie barki sugerowały, iż mężczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą. Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło, podobnie jak on... gdyż w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów istot krzyczących z przerażenia. Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywal- ker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale omal nie postradał zmysłów... W gardle Brakissa wezbrał okrzyk... I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki, napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu. Młody mężczyzna miał wrażenie, że staje się silniejszy, większy i potężniejszy niż kie- dykolwiek przedtem. Zamiast przerażenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość. Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. Mężczyzna uniósł ręce ku rozgwieżdżonemu niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać. A mimo to... Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób podsycił coś w jego duszy i sprawił, że urósł jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod ka- mienną ścianę. Młody mężczyzna zaczekał, aż Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuż ciała, i dopiero wówczas powiedział: - Działa. Kueller nasunął maskę na twarz. - Całkiem dobrze - przyznał. Zważywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomó- wieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, że Brakiss także umiał władać Mocą. Mężczyzna się odwrócił, aż zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał wrażenie, że za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przyle- gająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem. - Domyślam się, że chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia - odezwał się Kueller. - Na Telti jest o wiele cieplej. - Tu też może być ciepło. Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii. - Twój problem polega na tym, że nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie Kueller. - Wydawało mi się, że mój problem polega na tym, iż służę równocześnie dwóm panom - odparł Brakiss. Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami. - Czy tylko dwóm? Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między mężczyznami niczym żywe isto- ty. Brakiss miał wrażenie, że całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu. - Działa - powtórzył po chwili. - Domyślam się, że oczekujesz nagrody. - Zgodnie z tym, co pan obiecywał. - Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyżej daję do zrozumienia. Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iż Kueller pragnął, żeby się rozgniewał. - Dał pan do zrozumienia, że obdarzy mnie wielkimi skarbami. - To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, żebym obdarzył cię wielkimi skarbami? Młody mężczyzna nie odpowiedział. Wciąż pamiętał o tym, że to właśnie Kueller pomógł mu przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie której omal nie oszalał. Już dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, ponie- waż nie miał dokąd się udać. Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieży. - Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu. - To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik. Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wrażenie, że w ciągu ostatniej godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmężniał, wydoroślał. A może tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami. Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakże pierwszym lepszym śmiertelnikiem. Młody mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot. - Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem. - Doskonale. - Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować. - Jestem pewien, że sobie z tym poradzę. - Musi pan sprząc je ze sobą. - Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami. - To dobrze - odparł młody mężczyzna. Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, że w środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej. Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść. - Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał. - Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nie- nawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwyciężonego Skywalkera. Młody mężczyzna poczuł, że kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca. - Co zamierza pan z nim uczynić? - Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 2 Luke Skywalker utrzymywał ciężar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy palce w wilgotny grunt dżungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnażonej szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylega- jące do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma więk- szymi i mniejszymi kamieniami, a także na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa. Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy. Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego księżyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iż Luke ob- ficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wrażenie, że Moc prze- pływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu Artoo, kamienie i pień drzewa. Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać się mistrzowi. Luke pomyślał, że może powinien po kolei unosić ich nad miękką mu- rawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - po- woli albo szybko, w zależności od indywidualnych umiejętności władania Mocą. Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się śmiał, gdyż czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, że bawi się ich kosztem - co nie wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu dużo radości. Artoo zapewne nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Sky- walker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak. Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory kamień. Zbliżył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niż pozostali, nie po- ruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wrażenie, że się niecierpliwi. Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć kandydatów cierpliwości, a także jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała większe wrażenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na róż- ne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, że naśladowali reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, że pozbędą się tego nawyku, zanim po- marańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem. Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potężna i przerażająca. Ból był bardziej dotkliwy niż cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gor- szy niż ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić „Oko Palpatine'a". Silniejszy niż ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci. Gorszy nawet niż ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali przerażenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeżyły. Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzy- mać w powietrzu kamienie i pień drzewa, żeby nie spadły na głowy niczego nie podej- rzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Sky- walkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji. Poczuł, jak mięśnie ręki pod ciężarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeń- stwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. Leżał na plecach, czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przerażenia okrzyki, wciąż jeszcze roz- brzmiewające niczym echo w jego mózgu. Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły. - Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wra- żenie, że na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drżą- cym przerażeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało? Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, że cały drży. - Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejsze- go, co wydarzyło się przed tyloma laty. „Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przerażenia i równie niespodziewanie zostało uciszonych". - Benie - szepnął do siebie. - Czyżby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci? Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała Thrawna. Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą tętniło życie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wiel- kiego bólu, osad bezbrzeżnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdra- dą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny. - Mistrzu Skywalkerze? - Głos należał do jednaj z najbardziej obiecujących uczen- nic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze? Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, że plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, że serce mu pęknie, prze- pełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał żałosny pisk Artoo. Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, że wszystko jest w porządku, choć nie było to prawdą. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Mistrzu Skywalkerze? Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drżącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i za- krwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła. „To przyszłość widzisz". A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginę- ła. Albo Han. Albo ich dzieci. Wiedziałby to. Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił. - Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drżał; brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu. Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliżej uczniowie oddalili się, by odszukać małego robota. A może tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespo- dziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą. - Co się stało, mistrzu Skywalkerze? Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, że dziewczyna wykazuje talent Jedi, wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się już po śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skażona przez żadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda. - Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w jednej chwili - odparł Luke. Z trudem oparł część ciężaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, że do galaktyki ponownie zawitało bezkresne zło. Zło, które zagrażało Leii. To też wiedział. Czas nauki należał do przeszłości. Luke nie wątpił, że musi zabrać Artoo i lecieć na Coruscant. Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą białą suknię. Nabrała duży haust powietrza. Kiedy poczuła, że Mon Mothma kładzie dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego, jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie. Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach, kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wrażenie, że coś utraciła; że odniosła porażkę, a życie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody. Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek. Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Sena- tu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaż z wyglądu przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami. Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed któ- rym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iż w krótkich włosach Mon Mothmy wid- niały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się deli- katną siecią zmarszczek, które pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choro- by, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan. - O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma. Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie różniła się od młodej dziewczyny, księżniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, że jej siła przekonywania i rozsą- dek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złu- dzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora Palpatine'a. - Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Moth- ma. - Zostali wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów. - Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło. Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat tak- że z Hanem. Kilka planet poprosiło Senat o wyrażenie zgody na to, żeby ich politycz- nymi przedstawicielami mogli zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu petycji podano, że niektórzy najlepsi urzędnicy zapobiegli zagładzie ludów własnych światów tylko dzięki temu, że służyli jako imperialni urzędnicy. Byli niewiele znaczą- cymi biurokratami, ale ocalili życie setkom Rebeliantów, ponieważ nie zwracali uwagi na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobież- nego szkolenia, jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła dzieci w komnatach, czyli tam, gdzie przebywać powinny. - Luke'u - szepnęła. Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności mię- dzygwiezdnej. Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, że jej brat wła- śnie odleciał swoim X--skrzydłowcem. - Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma. Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z my- śliwcem typu X, pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w nie- wielkiej komnacie. - Leio? - zapytał Luke, jakby także się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się coś złego. - Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę. - Lecę do ciebie. Czekaj na mnie. Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to już teraz. - Ty również to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało? - Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć. Poczuła, że w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego po raz ostatni z pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund przedtem, zanim został rozerwany na kawałki. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
-Nie! -powiedziała. -Luke'u? - Niedługo tam będę - odparł, po czym przerwał połączenie. Leia nie spodziewała się, że jej brat zniknie z ekranu tak nagle. Potrzebowała go. Wydarzyło się coś straszli- wego, jak unicestwienie Alderaanu. - Co się stało, Leio? - powtórzyła Mon Mothma, obejmując ją ramionami. Leia poczuła, że jej mięśnie powoli się odprężają. - Coś okropnego - odparła. Wyciągnęła rękę i dotknęła chłodnego złota drzwi. Wyprostowała się, ale ich nie otwierała. - W tej komnacie wyczuwam śmierć, Mon Mothmo. -Leio... - Luke tu przylatuje. On także poczuł to samo. - A zatem zaufaj mu - odezwała się była przywódczyni Nowej Republiki. - Wie- działby, gdyby zagrażało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo. Sęk w tym, że nie wiedział. Leia odniosła wrażenie, że oboje odetchnęli z ulgą, usłyszawszy swoje głosy. Poczuła suchość w gardle. - Poślij kogoś po Hana, dobrze? - poprosiła. Mon Mothma kiwnęła głową. - Domyślam się, że chciałabyś przełożyć termin inauguracyjnego posiedzenia Se- natu na kiedy indziej? - zapytała. Bardziej niż cokolwiek innego... Mimo to Leia wyprostowała plecy i po raz ostatni sprawdziła, czy warkocze na głowie nie są rozplecione. - Nie - oznajmiła stanowczo. - Miałaś rację. Muszę bardzo uważnie dobierać słowa swojej mowy powitalnej. Idę, ale chciałabym, żeby wszystkie straże tego popołudnia zostały podwojone. Należy także wzmóc czujność, jeżeli chodzi o ochronę planety. A poza tym przekaż admirałowi Ackbarowi prośbę, by przeszukał najbliższe okolice Co- ruscant, czy w przestworzach nie znajdzie czegoś niezwykłego. - Czego właściwie się obawiasz? - zapytała Mon Mothma. W umyśle Leii eksplo- dował Alderaan, zamieniając się w oślepiającą kulę ognia i żarzących się szczątków. - Nie wiem - odrzekła. - Po prostu nie wiem. Może Gwiazdy Śmierci albo Po- gromcy Słońc. Czegoś, co może unicestwić nas wszystkich. ROZDZIAŁ 3 Han siedział w najdalszym kącie pomieszczenia, zasnutego kłębami dymu. Nie odwiedzał tego kasyna od czasów, kiedy wygrał w sabaka planetę Dathomirę. To było jeszcze zanim poślubił Leię. Od tamtych czasów właściciele zmieniali się co najmniej piętnaście razy. W tej chwili kasyno nosiło nazwę „Kryształowy Klejnot", która chyba nie mogła gorzej pasować do wszystkiego, co działo się w środku... zwłaszcza że wnę- trze nie wyglądało ani trochę inaczej niż przed laty. W powietrzu unosiła się ta sama woń stęchlizny i pleśni, zmieszana z kłębami dymu i oparami alkoholu. Kiepski zespół grał jakiegoś tatooińskiego bluesa, nie wkładając w tę czynność ani odrobiny serca. Zewsząd słychać było podniecone albo zawiedzione okrzyki graczy w sabaka, w zależ- ności od tego, czy szczęście im dopisywało, czy ich opuszczało. Han trzymał kufel jasnobłękitnego piwa z Gizeru, ściągnięty z tacy przechodzące- go androida-kelnera. Towarzysz Hana, niejaki Jarril, zniknął w tłumie przed kilkoma minutami, by poszukać baru. Han nie był pewien, czy przemytnik kiedykolwiek wróci. Przyglądał się toczonej przy sąsiednim stole grze w sabaka, w której jakiś Gotal postawił wszystko, co posiadał. Kiedy przesuwał żetony po blacie stołu, zostawiał całe kępy szarej sierści. Większość Gotali potrafiła panować nad sobą na tyle, by nie gubić włosów. Ta istota musiała być wyjątkowo zdenerwowana. Kompani Gotala nie zwracają na to uwagi. Brubb, wielki brązowy gad, raz po raz drapał pazurami pokrytą guzami skórę. Rozsiewał po posadzce drobne łuski i wyma- chując ogonem, uderzał o podstawę najbliższego androida-kelnera. Dwuręka Ssty liczy- ła punkty, nie przejmując się, że jej pazury czynią w kartach długie rysy. Androidy rozdające karty udoskonalono od czasów, kiedy Han odwiedzał spelun- kę. Automat, który obsługiwał gości siedzących przy sąsiednim stole, był, jak zwykle, przymocowany do sufitu, ale w przeciwieństwie do poprzednich modeli, mógł obniżać się do wysokości blatu stołu i wymierzać ciosy nieuczciwym albo niezdyscyplinowa- nym graczom. Android niedawno wykorzystał tę możliwość. Uczynił to w chwilę po odejściu Jarrila i Han stwierdził, że właśnie to przyciągnęło jego uwagę. Jeszcze nigdy nie widział tak agresywnego androida. Musiał jednak przyznać, że agresywne automaty są w takim miejscu jak to ze wszech miar potrzebne. - Kolejka była trudna do opisania. Jarril jak duch prześlizgnął się przez tłum i opadł na swoje krzesło przy stole. Przyniósł dwie szklanki, wypełnione jaskrawozielonymi trunkami. Żaden nie wyglądał zachęcająco. Han objął kufel piwa z Gizer obiema dłońmi. —Nie niepokoiłbym się, gdybym wiedział, że poszedłeś zamówić coś do picia - powiedział. Jarril wzruszył ramionami. Był niskim mężczyzną o szczupłych barkach i twarzy oszpeconej bliznami, powstałymi w ciągu wielu lat niełatwego życia. Han zazdrościł Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
mu tylko jednego: dłoni. Dłonie Jarrila, jak u każdego przemytnika, miały długie, smu- kłe, zwinne palce, przyzwyczajone i do pilotowania gwiezdnych statków, i do przyci- skania spustów blasterów, i do oddawania się hazardowym grom, w których liczyła się przede wszystkim zręczność. - Wypijemy jeszcze więcej - obiecał mężczyzna. Wyznanie wiary wszystkich przemytników. Han wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bardzo długo nie odwie- dzał takich spelunek. Zbyt długo. Pomyślał, że gdyby nie Leia, zapewne w ogóle nawet nie przyszedłby na spotkanie z Jarrilem. Leia ostatnio wyglądała znów jak ta obdarzona ostrym języczkiem księżniczka, którą uwolnił w czasach, kiedy sam był łajdakiem, równie ciętym w mowie. Tęsknił nieraz do tej części własnej osobowości o wiele bar- dziej, niż kiedykolwiek byłby skłonny przyznać. Odsunął krzesło w ten sposób, że oparcie uderzyło o ścianę. Na biodrze nosił bla- ster, ponieważ chyba jeszcze zanim nauczył się chodzić, dowiedział się, że żaden męż- czyzna przy zdrowych zmysłach nie odwiedza takich lokali, nie zabierając jakiejś broni. A poza tym właściwie nie znał powodu, dla którego Jarril chciał się z nim zobaczyć. - Nie wierzę, że przyleciałeś na Coruscant tylko dlatego, żeby postawić mi kolejkę - zaczął. Nie zatroszczył się o to, aby dodać, że Jarril, którego pamiętał z dawnych czasów, nigdy nikomu niczego nie kupił ani nie postawił. Rzut oka na byłego kolegę upewnił go jednak, że wiele rzeczy uległo zmianom, nie wyłączając ceny, jaką przemytnik płacił za ubrania. Zazwyczaj mężczyzna nosił koszule dopóty, dopóki nie podarły się na strzępy. Tym razem jednak miał na sobie strój z ufarbowanej na zielono gabarwełny, który wy- glądał wyjątkowo paskudnie, mimo iż z całą pewnością był nowy. - Nie przyleciałem tylko po to - przyznał Jarril. Wychylił duszkiem zawartość jed- nej szklanki, zakrztusił się, otarł usta i wyszczerzył zęby. Przez chwilę lśniły fosforyzu- jącym blaskiem, dopóki nie zlizał z nich resztek trunku. - Przyleciałem, żeby opowie- dzieć ci o szansie zarobku. To było coś. Szansa zarobku. Zwłaszcza dla Hana Solo, bohatera Sojuszu Rebe- liantów, męża, ojca i głowy rodziny. - Nie narzekam na brak szans - odparł Han i natychmiast zaczął się zastanawiać, o jakiej szansie chciał opowiedzieć mu Jarril. - Tak, z pewnością. - Przemytnik odgarnął kosmyk włosów, który opadł na pozna- czone dziobami czoło. - Muszę przyznać, że pozostajesz czysty o wiele dłużej, niż kie- dykolwiek mógłbym się spodziewać. Zawsze myślałem, że spędzisz z księżniczką naj- wyżej sześć miesięcy, a później powrócisz z Chewiem za sterami „Sokoła", by jak dawniej przemierzać nieznane szlaki. - Jest wiele spraw, które trzymają mnie w tym miejscu - zauważył Solo. - Jasne, że trzymają - mruknął Jarril. - Jeżeli chcesz znać moje zdanie, tylko mar- nujesz swój talent. Ty i Chewie byliście najlepszymi piratami, jakich znałem. Han nieznacznie opuścił rękę i sięgnął do blastera w ten sposób, by wskazujący palec spoczął na przycisku spustowym. - Posłuchaj, stary - powiedział. - Nie wypadłem z obiegu na tak długo i nadal jakoś daję sobie radę. Nie próbuj mnie oszukiwać. O co ci właściwie chodzi? Jarril pochylił się nad blatem stołu. W jego oddechu Han wyczuł zapach mięty i piwa, ale także nie strawionego do końca ciastka z kremem. - O dużą forsę, stary - szepnął. - Więcej forsy, niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić. - No, nie wiem - odrzekł Han. - Jeżeli chodzi o mnie, mam bardzo bujną wyobraź- nię. - Ja także. - Głos przemytnika z trudem przebijał się przez jazgot grającego zespo- łu. - I potrafię wydawać wszystko, co zarobię. - Gratulacje - mruknął Solo. - Czy uważasz, że powinienem wznieść jakiś toast? - Nie interesuje cię to, prawda? - domyślił się Jarril. W jego spojrzeniu kryła się jednak dziwnie natarczywa prośba. - Może zainteresowałoby przed kilkoma laty, stary - odparł Han -ale teraz... Jak widzisz, żyję własnym życiem. - Też mi życie - parsknął przemytnik. - Cały czas siedzisz w domu i pilnujesz dzieci, a twoja kobietka w tym czasie rządzi własnym imperium. Han pochylił się nad stołem i jednym szybkim, od dawna wyćwiczonym ruchem chwycił mężczyznę za kołnierzyk koszuli. - Uważaj, chłopie - ostrzegł. Jarril wykrzywił usta w czymś, co miało być nieudolną namiastką uśmiechu. Jego czujne oczy ześlizgnęły się z twarzy Hana, powędrowały w stronę jego schowanej ręki i wróciły. To dobrze -pomyślał Solo. To znaczy, że nie stracił dobrej reputacji, jaką cie- szył się przez te wszystkie lata. - Nie chciałem cię obrazić, Hanie - odezwał się Jarril. - Tak sobie tylko mówiłem. Rozumiesz to, prawda? Han jeszcze silniej zacisnął palce na kołnierzyku koszuli pod grdyką przemytnika. - Czego ode mnie chcesz? - warknął. - Żebyś mi pomógł, chłopie. Han puścił Jarrila, który natychmiast opadł na siedzenie krzesła. Chwycił drugą szklankę, po czym jednym haustem wypił ohydny zielonkawy płyn i otarł usta. Han czekał, nie odrywając palca od przycisku spustowego blastera. Przemytnicy nigdy nie prosili kolegów o pomoc. Czasami oszukiwali ich, żeby im pomogli, ale nigdy nie pro- sili. Jarril próbował go oszukać, ale to po prostu nie mogło mu się udać. Mężczyzna przesunął językiem po świecących zębach, a potem sięgnął po jeszcze jedną szklankę z tacy, którą niósł przechodzący w pobliżu android-kelner. - Pospiesz się, stary - rzekł Han. - Kiedy moja kobietka wróci do domu, spodziewa się, że mnie tam zastanie, a obiad będzie czekał na stole. - Odchylił krzesło w ten spo- sób, że stanęło na dwóch nogach, po czym oparł głowę o ścianę zadymionej sali. - Mo- że nie wiesz, ale umiem piec wyśmienitą szarlotkę; ulubione danie wszystkich prze- mytników. Jarril uniósł ręce, jakby się poddawał. - Nie żartuję, Hanie - oznajmił. - Wszystko, co dotąd powiedziałem, to prawda. Ta forsa... Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Powiedziałeś, że potrzebujesz mojej pomocy - przerwał Solo. - Myślę, że my wszyscy potrzebujemy. - Mężczyzna ponownie zniżył głos prawie do szeptu. - Tę forsę można zarobić, ale za pewną cenę. Mówię ci, jeszcze nigdy w ży- ciu nie widziałem takiej forsy. - Rozumiem - rzekł Han. - Jesteś teraz bogaty. Z tym stanem wiążą się jednak określone problemy. Rozumiem to, ale nie mam nastroju, żeby wysłuchiwać twoich ję- ków. - Nie jęczę - stwierdził Jarril, podnosząc głos chyba na znak protestu. - Wygląda na to, że nie robisz nic innego, stary. - Nie, Hanie, niczego nie rozumiesz - obruszył się przemytnik. -Chodzi o to, że lu- dzie umierają. Porządni ludzie. - Nie spodziewałem się, że możesz znać jakichkolwiek porządnych ludzi, Jarrilu. - Znam ciebie. - Chcesz przez to powiedzieć, że zagraża mi jakieś niebezpieczeństwo? - Nie. - Jarril obejrzał się przez ramię. -Leii? - Nie! - Przemytnik przysunął krzesło bliżej stołu, a Han natychmiast uniósł trochę wyżej lufę broni. - Posłuchaj, stary - ciągnął Jarril. - Ktokolwiek z naszej branży, kto ma chociaż trochę oleju w głowie, zarobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawdziwą fortunę. Wszyscy, których kiedyś znaliśmy, i wielu innych, których nigdy w życiu nie spotkaliśmy. Ostoja Przemytników już nie jest tym samym miejscem, które pamiętasz z dawnych czasów. Po Ostoi krąży teraz więcej kredytów, niż Huttowie mogliby wydać w ciągu całego życia. -No, i? - Co, i? - Jarril opróżnił ostatnią szklankę trunku. - Z początku wszystko wygląda- ło po prostu wspaniale. Później jednak zdarzyło się, że kilku mieszkańców Ostoi nie wróciło z tej czy innej wyprawy. Głównie porządni przemytnicy. Tacy jak ty albo Cal- rissian. Han stłumił uśmiech. W tamtym okresie on i Lando byli uważani za dziwaków, ponieważ od czasu do czasu pomagali innym przemytnikom, którzy wpadali w tarapaty. - Dokąd wyprawiali się ci Ostojowicze, których statki ginęły bez wieści? Jarril wzruszył ramionami. - Z początku nic sobie z tego nie robiłem, dopóki nie uzmysłowiliśmy sobie, że nie wracają ci spośród nas, którzy się wyprawiali, zwabieni chęcią przeżycia przygód albo zarobienia forsy. To właśnie wówczas pomyślałem o tobie, chłopie. - O mnie? - No cóż, myślałem sobie, rozumiesz, że może ty i Chewie będziecie mogli dowie- dzieć się, o co chodzi. Nieoficjalnie. Taką miałem nadzieję. - Żyję teraz własnym życiem - przypomniał Han. Jarril przygryzł dolną wargę, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie mówić. W końcu jednak powiedział: - Właśnie z tego powodu przyleciałem na Coruscant. Znasz różnych ludzi. Może mógłbyś zorientować się, co się dzieje. Nieoficjalnie. - Odkąd Ostoja Przemytników prosi o pomoc przedstawicieli legalnej władzy? - Nie możesz załatwiać tej sprawy kanałami oficjalnymi! - Zdumiony głos męż- czyzny wybił się ponad inne dźwięki w zasnutej dymem sali. Han przerwał rozmowę. Wyszczerzył zęby w stronę twarzy, które na dźwięk pod- niesionego głosu Jarrila zwróciły się ku ich stolikowi. Ujrzał na wszystkich udawaną obojętność, mimo iż w oczach błyszczała nadzieja na przyglądanie się krwawym pora- chunkom. Zastanawiał się, czy nie powinien wyciągnąć blastera, ale zwalczył pokusę. - Coś ci się nie podoba, mała? - rzucił w stronę Ssty, która odwróciła głowę i spo- glądała na niego ponad oparciem swojego krzesła. Istota natychmiast pokręciła poro- śniętą sierścią, kanciastą głową. Han uniósł brwi i powiódł spojrzeniem po pozostałej części sali, bezgłośnie zada- jąc wszystkim innym istotom to samo pytanie. Jedna po drugiej, ciekawskie twarze się odwracały. Zaczekał, aż ponownie narośnie gwar rozmów, po czym podjął rozmowę. - Jeżeli nie można tego załatwić kanałami oficjalnymi, dlaczego w ogóle zwróciłeś się z tym do mnie? -Ponieważ ty i Chewie jesteście jedynymi znanymi mi istotami, które mogą latać między Ostoją a światami Republiki bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. - A Lando Calrissian? - zapytał Han. - Talon Karrde? Mara Jadę? - Karrde nie chce mieć z tym nic wspólnego - odparł Jarril. -Jadę przebywa z Cal- rissianem, a przecież sam wiesz, że Lando nie poleci tam, gdzie przebywa Nandreeson. - Nic nie wiem na ten temat - odparł Han. Nie mówił prawdy. Wiedział o tym, ale zawsze sądził, że ta sprawa została zała- twiona przed wielu laty. - Daj spokój, Solo - parsknął mężczyzna. - Nie utrudniaj mi życia. Nandreeson wyznaczył nagrodę za głowę Calrissiana jeszcze w czasach, kiedy rządziło Imperium. - To nie mogła być wysoka nagroda - zauważył Han. - Wszyscy wiedzą, gdzie przebywa Lando. - Calrissian potrafi zjednywać sobie przyjaciół - przyznał Jarril. -Ale przez te wszystkie lata nie odważył się ani razu przylecieć do Ostoi. - A ty myślisz, że rozwiązanie tej zagadki kryje się gdzieś w Ostoi Przemytni- ków? - Przypuszczam, że właśnie tam kryją się odpowiedzi przynajmniej na niektóre py- tania. Han westchnął i pozwolił, żeby jego wskazujący palec, spoczywający dotychczas na przycisku spustowym blastera, powędrował w inne miejsce. - Jak to się stało, że sam nie zająłeś się wyjaśnieniem, o co chodzi? - zapytał. Jarril wzruszył ramionami. -Nie miałem w tym żadnego interesu. - Uważaj, stary - odezwał się Han. W jego niskim głosie zabrzmiała groźba. Mężczyzna nabrał duży haust powietrza i przysunął się tak blisko, jak było możli- we. - Ponieważ sam siedzę w tym po uszy - wyznał tak cicho, że jego głos był podob- ny do szeptu. - Po same uszy. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
See-Threepio stał za drzwiami pokoju dziecinnego i odzyskiwał siły. Spędził cały poranek z bliźniętami, Jacenem i Jainą, a także ich młodszym bratem Anakinem. Prze- żył szczególnie trudne chwile. Troje dzieci zaplanowało napaść jeszcze poprzedniego wieczora. Bliźnięta nie odrobiły pracy domowej na temat przyczyn powstania Starej Republiki i pragnąc odwrócić uwagę złocistego androida, postanowiły rozpocząć bitwę na dania śniadaniowe. Odwrócenie uwagi Threepia zakończyło się sukcesem. Protokolarny android, tra- fiony w wielu miejscach ziarnami fasoli salthia i ociekający kroplami zsiadłego mleka, próbował się dowiedzieć przede wszystkim tego, kto i jak rozpoczął bitwę. Zadawał pytania, chcąc rozstrzygnąć, jakim cudem jedzenie trafiło do pokoju dziecinnego. W miarę jednak jak bitwa stawała się coraz bardziej zacięta, zaczął narzekać na niezdy- scyplinowanie pociech. Brak subordynacji ujawnił siew całej pełni, zaledwie dzieci zdążyły pożegnać się z panią Leią i panem Hanem Solo. Ich rodzice byli bardzo pobłażliwi. Dobrze chociaż, że znaczenie dyscypliny rozumiała ich piastunka, Winter, która od najmłodszych lat po- magała w wychowywaniu dzieci. Na szczęście weszła do pokoju dziecinnego, zanim Anakin zdążył znaleźć swoją procę. Wypuściła Threepia za drzwi i poleciła mu, żeby odpoczął. Protokolarny android próbował powiedzieć jej, że automaty nie muszą odpoczywać, ale kobieta uśmiechnęła się do niego, jakby dobrze o tym wiedziała, i zatrzasnęła drzwi pokoju dziecinnego. Threepio stał nieruchomo pod nimi, zapewne nie wiedząc, jak zinterpretować polecenie udania się na spoczynek, a może nie chcąc odchodzić z miejsca ostatniej porażki. Pomieszczenie, w którym się znalazł, nie pozwalało się domyślać, że w pokoju zajmowanym przez dzieci panuje okropny bałagan. Miało kształt regularnego ośmioką- ta, pod którego ścianami ustawiono krzesła. Mały pokój pełnił kiedyś funkcję komnaty umożliwiającej podsłuchiwanie rozmów, jakie prowadzono w sąsiedniej sali obrad. Obecnie służył jako przedpokój. Na krzesłach nikt nie siadywał, i czasem tylko dzieci, zdjąwszy buty, ślizgały się w skarpetkach po marmurowej posadzce. Androidy sprząta- jące, przydzielone do pracy w tej części pałacu, niejednokrotnie narzekały, że muszą usuwać ciemne smugi. Jakiś grzechot, dobiegający zza drzwi wiodących na korytarz, sprawił, że Threepio uniósł złocistą głowę. Grzechot przerodził się w odgłos kroków, któremu towarzyszyło ciche brzęczenie serwomotorów. Po chwili drzwi się rozsunęły i do środka wjechał an- droid opiekuńczy, zwany często automatyczną niańką. Ujrzawszy Threepia, zaplótł wszystkie cztery ręce na osłoniętym fartuchem torsie. Srebrzyste oczy niańki zalśniły, a usta wygięły się do góry na znak dobrego samopoczucia albo uśmiechu. - See-Threepio? - W modulowanym głosie niańki niemal czuło się matczyne cie- pło. - Jestem androidem-niańką, model TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Przybyłam, żeby zastąpić cię na stanowisku opiekunki dzieci. - O rety. - Złocisty android obejrzał się przez ramię na zamknięte drzwi pokoju dziecinnego. - Nikt mnie o tym nie poinformował. - Wiesz, to niezwyczajna sytuacja - ciągnęła niańka. - Kto słyszał, żeby android protokolarny opiekował się małymi dziećmi? Nie zostałeś pokryty syntetycznym cia- łem, nie posiadasz obwodów umożliwiających obejmowanie i przytulanie, a poza tym, prawdę mówiąc, mój drogi, jesteś strasznie staromodny. Znam kilka udoskonalonych androidów protokolarnych, które dysponują odpowiednim oprogramowaniem umożli- wiającym pełnienie takich funkcji, ale... - Zapewniam cię - przerwał Threepio - że radzę sobie z tymi dziećmi całkiem do- brze. - Jestem pewna, że tak. - Uwaga Threepia chyba rozbawiła niańkę. - I jestem pewna, że zostaniesz sowicie wynagrodzony za swoje usługi, ale przybyłam tu, żeby cię zastąpić. - Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek miał mnie zastępować -upierał się Threepio. - Androidów nigdy nie informuje się... - Pełnię w tej rodzinie szczególną funkcję - przerwał znów Threepio. - Nie można mnie zastępować jak... - Zardzewiałego androida czyszczącego urządzenia sanitarne? - Android-niańka kilka razy cmoknął, spoglądając na złocistego rozmówcę. - Z pewnością nie przece- niasz własnego znaczenia, prawda? - Wcale nie przeceniam własnego znaczenia! - obruszył się Threepio. - Ośmielił- bym się stwierdzić, że jestem najskromniejszym androidem, jakiego kiedykolwiek zna- łem. -I sam bardzo często mi to mówiłeś. Winter oparła się o framugę uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. Stanęła w ten sposób, że jej szczupła sylwetka przesłaniała widok wnętrza pomieszczenia. Zza fałdy sukni piastunki ukazała się głowa Jainy. - Jak może być skromny, skoro przez cały czas nie mówi o niczym innym? - zapy- tała dziewczynka. - Bądź cicho, dziecko - skarciła ją opiekunka. - Pani Winter - odezwał się Threepio. - Naprawdę uważam, że jeżeli zamierza pani mnie zastąpić, zgodnie z wymogami protokołu to ja powinienem być poinformowany o tym pierwszy. - Pozbywasz się Threepia? - zainteresował się Jacen. Podszedł do drzwi i wystawił głowę. Drobna twarzyczka niemal siedmioletniego dziecka była prawie wierną kopią twarzy jego ojca, Hana Solo. - Doprawdy, Winter, powinna pani jeszcze raz przemyśleć tę decyzję. Czasami dokuczamy Threepiowi, ale postępujemy tak tylko dlatego, że go lubimy. - Nie zamierzałam się go pozbywać - rzekła Winter. Odgarnęła z twarzy kosmyk śnieżnobiałych włosów. - Twoi rodzice również niczego takiego nie planowali. - Otrzymałam rozkaz przybycia właśnie do tego pokoju dziecinnego - oznajmiła niańka. - Nazywam się TeeDee-El-Three Koma-Pięć i mam zastąpić See-Threepia zgodnie z instrukcją o kodzie banth cztery pięć sześć. - B a n t h? - zapytała zdziwiona piastunka. - To nie jest kod rodziny Solo. - To nie moja wina! - zawołał przebywający w innym pokoju mały Anakin. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Chyba nie spodobało mu się, kiedy doszedłeś do wniosku, że jest zbyt duży, aby opowiadać mu bajkę o maleńkim zagubionym banthusiu - szepnął Jacen, zwracając się do Threepia. - Doprawdy? - odezwał się android. - Wydaje mi się, że ta bajka przestała spełniać swoją funkcję przed wielu laty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu usłyszałem, co po- wiedział pan Solo. Oświadczył z prawdziwą ulgą, że się cieszy, iż żadne dziecko już nie chce, by ją opowiadał. - Przepraszam, Threepio - rzekła ostrożnie Winter. Ominęła go i stanęła przed niańką. -Wybacz nam, TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Wygląda na to, że z udogodnień komputerowej sieci umożliwiającej dokonywanie zakupów skorzystał ktoś, kto nie był uprawniony. - To jeszcze jeden powód więcej, żeby przykręcić śrubę - oznajmił android-niańka. - Jeżeli pozostawi pani dzieci pod moją opieką, będą zachowywały się najgrzeczniej, jak potrafią. Jest chyba jasne, że taki przestarzały android protokolarny jak ten model, którym pani dysponuje, nie umie się nimi opiekować. Potrzebuje pani kogoś, kto będzie miał duże doświadczenie... - Święta prawda - wpadła w słowo piastunka. Skrzyżowała ręce na piersi. - Czy kiedykolwiek zajmowałaś się wychowywaniem dzieci, wrażliwych na działanie Mocy? - Dzieci to dzieci - odparła niańka. - Bez względu na to, jaki wykazują talent. Wiem z doświadczenia, że nadwrażliwość na niektóre bodźce może wynikać przede wszystkim z braku dyscypliny... - Tak myślałam, że się nie zajmowałaś - podsumowała Win-ter. - Threepio radzi sobie całkiem dobrze z tego typu wyzwaniami, jakie rzucają mu te pociechy. Krótko mówiąc, uważam, że zatrudnianie androida-niańki zakończyłoby się katastrofą, nie tyl- ko dla dzieci, ale i dla dorosłych. - Czy to znaczy, że chce mnie pani zwolnić? - zapytała automatyczna opiekunka. - Rozkaz przybycia do nas wydało ci dziecko - przypomniała Winter. - To był ktoś inny! - zawołał Anakin, nie wychodząc ze swojego pokoju. Jaina zasłoniła dłonią usta. Jacen powrócił do pokoju dziecinnego. - Anakinie, wszelkie kłamstwa nie mają sensu - powiedział. - Zdradził cię kod, ja- kim oznaczyłeś swoje polecenie. Teraz nie będziesz mógł go używać. - Myślę, że nie! - odezwał się Threepio. - Proszę wyobrazić sobie, co się stanie, je- żeli wszystkie dzieci uzyskają dostęp do komputerowej sieci umożliwiającej zamawia- nie usług i kupowanie. Kto wie, co wymyślą potem? - Coś równie oburzającego - zgodziła się z nim Winter, ale nie spuściła spojrzenia z twarzy androida-niańki. Automat jednak nie zamierzał się poddawać. - TeeDee-El- Three-Koma-Pięć, nie masz tu nic do roboty - dodała piastunka. - Zwalniam cię z pra- cy. - Zechce pani mi wybaczyć - odezwała się niańka - ale jestem pewna, że popełnia pani duży błąd. - Cóż za arogancja - obruszył się złocisty android. - Pani Winter opiekuje się tymi dziećmi... - Dam sobie radę, Threepio. - Winter lekko się uśmiechnęła. - Zarejestruję twoją skargę - oznajmiła, zwracając się znów do niańki. - Możesz liczyć na to, że zostanie za- pisana w twojej dokumentacji. Android-niańka wydał cichy dźwięk mający wyrażać oburzenie. Później zakołysał się, obrócił i wytoczył z przedpokoju. Drzwi na korytarz zasunęły się, kiedy znikał za zakrętem. - Dokumentacji? - zdziwił się Threepio. - Nie wiedziałem, że prowadzi pani jakąś dokumentację. - Nie prowadzę - odparła piastunka. - O czym sobie wtedy myślałeś? - zapytał Jacen. Jego głos było słychać całkiem wyraźnie przez otwarte drzwi pokoju dziecinnego. - Na hologramie wyglądała tak ładnie - usprawiedliwiał się Anakin. Winter uśmiechnęła się do Threepia, po czym odwróciła się i wróciła do pokoju, zapewne aby zażegnać zaczynającą się kłótnię. - Wiesz, kiedyś inny android-niańka ocalił Anakinowi życie - powiedziała, zwra- cając się do starszego chłopca. - Możliwe, że Anakin tylko pragnął czuć się bezpiecz- niejszy, jak wówczas, kiedy był niemowlęciem. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 4 Kueller kroczył po płycie hangaru, dbając o to, by jego buty głośno dźwięczały, uderzając o metalowe płyty. Technicy padali przed nim na twarze, wyciągając ręce i opierając ukryte w rękawicach dłonie o ochronną taśmę. Mężczyzna przechodził tak blisko grupy pracowników, że skraj jego długiej peleryny muskał ich głowy. Pośmiert- na maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, pokrzepiała go na duchu i dawała poczu- cie jeszcze większej władzy. - Potrzebuję statku - powiedział, posługując się Mocą, żeby zwiększyć siłę głosu, który i tak rozbrzmiewał echem w ogromnej sali. Hangar był prawie pusty, jeżeli nie liczyć trzech myśliwców typu TIE znajdujących się w różnych stadiach remontu czy naprawy. - Przygotowany, milordzie. Jego wierna asystentka, Femon, zerwała się na równe nogi. Długie czarne włosy skrywały większą część nienaturalnie bladej twarzy. Gdy kobieta potrząsnęła głową, by odrzucić włosy na tył głowy, ukazały się poczernione węglem powieki i krwistoczer- wone wargi. Zamieniła twarz w pośmiertną maskę, która nie wyglądała jednak tak re- alistycznie i złowieszczo jak ta, używana przez mężczyznę. Kueller kiwnął głową. Zauważył, że nikt inny nie ośmielił się poruszyć. - Brakiss? - zapytał. - Odleciał, milordzie. - Nie marnował czasu. - Powiedział, że uzyskał pana zgodę. - Nie sprawdziłaś? Femon się uśmiechnęła. - Zawsze sprawdzam, milordzie. - To dobrze. Kueller przeciągnął to słowo, by zabrzmiało jak pieszczota. Stojąca przed nim ko- bieta, jak zawsze, kiedy ją chwalił, wyprężyła się jak struna. Gdyby nie była taka uzdolniona... Mężczyzna postanowił o tym nie myśleć. Nie mógł pozwolić sobie, by cokolwiek, choćby najprzyjemniejszego, rozpraszało jego uwagę. - Raport z Pydyru? - Tysiąc osób uwięzionych w domach, zgodnie z tym, co pan rozkazał, milordzie. - Zniszczenia? - Żadnych. Słowo wisiało przez chwilę w powietrzu między mężczyzną a kobietą. Kueller pozwolił sobie na uśmiech, dobrze wiedząc, że wyraz jego twarzy przy- prawiał o dreszcz trwogi nawet jego najbardziej fanatycznych zwolenników. - Doskonale. Ilu zabitych? - Milion sześćset pięćdziesiąt jeden tysięcy trzystu pięciu, milordzie. - Dokładnie tylu, ilu planowano. - Co do jednej osoby. Będzie pan chciał to sprawdzić? - Zawsze sprawdzam. - Niemal odrzucił jej własne słowa. Femon się uśmiechnęła. Lekkie wygięcie ust trochę złagodziło surowy wyraz jej twarzy, mimo usilnych starań, by się tak nie stało. - Zgoda na to, żebym mogła panu towarzyszyć? Kueller przez chwilę się wahał. Kobieta uczestniczyła we wszystkim od samego początku, a ta część planu była w równej mierze dziełem i jej, i jego. - Jeszcze nie - odrzekł. - Będę cię potrzebował tutaj. - Myślałam, że zaczekamy na rozpoczęcie fazy drugiej. - O, nie - powiedział, świadomie łagodząc gorycz odmowy. -Koła maszynerii za- częły się obracać. Będzie lepiej, by się obracały, nim stracimy przewagę, jaką daje za- skoczenie. Pamiętasz? -Wyraziście. W jej lekko drżącym głosie Kueller usłyszał echo wszystkich sennych koszmarów, jakie wysyłał do jej mózgu; czasami po pięć jednej nocy. - To dobrze - powiedział, po czym wyciągnął ukrytą w rękawicy dłoń i pogładził kobietę po policzku. - Bardzo, bardzo dobrze. Kiedy heroldowie oznajmili przybycie Leii, szambelan otworzył na oścież wielkie drzwi sali obrad Senatu. Dopóki przywódczyni Nowej Republiki nie odbyła rozmowy z Mon Mothmą, uważała całą tę pompę za coś zbytecznego; teraz jednak, w następstwie niezwykłego zdarzenia, które przeżyła w garderobie, była wdzięczna za chwile, jakie zajęła uroczysta ceremonia. Miała czas, by się skupić i przestać myśleć jedynie o uczu- ciu przerażenia, jakie przemknęło przez przestworza na fali lodowatego chłodu. Wysoko uniosła głowę i weszła, nie spoglądając na idących po bokach strażników. Przekonała się, że rzeczywiście jej rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa został skrupulatnie wykonany. Wszystkich wejść do amfiteatru pilnowali zaufani strażnicy, a w sąsiedztwie istot nie mówiących językiem basie i towarzyszących im protokolarnych androidów czuwały obronne automaty. Na wyznaczonych miejscach siedzieli przed- stawiciele różnych gatunków i planet wchodzących w skład Nowej Republiki. Spoglą- dali na nią, oczekując, co powie na rozpoczęcie pierwszej sesji. Mon Mothma miała zatem rację. Postępowanie Leii tego dnia miało wytyczyć szlak, którym będzie kroczył Senat w przyszłości. Wysoko, na zarezerwowanych dla gości balkonach znajdujących się pod kryszta- łową segmentowaną kopułą, tłoczyli się reporterzy z dziesiątków różnych światów. Segmenty chwytały i załamywały promienie słońca w taki sposób, że tworzyła się tęcza oświetlająca centralną część ogromnego pomieszczenia. O takim rozwiązaniu pomyślał Imperator, pragnąc wzbudzić przerażenie w tych, którzy na niego spoglądali. Leia cie- szyła się widokiem słońca i fal zalewającego ją światła. Wiedziała, że zjawisko odwróci uwagę nowych przedstawicieli, którzy nigdy przedtem go nie widzieli. Zaczęła schodzić po stopniach. Woń ciał ludzi i istot nie będących ludźmi przepeł- niała amfiteatr, w którym i tak panowała zbyt wysoka temperatura, gdyż przebywało w nim równocześnie tylu reprezentantów różnych planet. Kierując się ku podwyższeniu, Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Leia spoglądała przed siebie, ale zauważyła M'yeta Luure'a siedzącego obok nowego przedstawiciela Exodeenu. Obie istoty miały po trzy pary rąk i nóg i tylko z trudem mieściły siew przepisowych fotelach, ustawionych na polecenie Palpatine'a w czasach, kiedy inne istoty traktowano z mniejszym szacunkiem niż ludzi. Spoglądając na obu Exodeenian kątem oka, Leia nie potrafiła powiedzieć, który był zbuntowanym senato- rem, a który byłym funkcjonariuszem imperialnym. Prawdę mówiąc, nie wygląd, ale reputacja pozwalała jej rozstrzygnąć, który nowy senator pełnił jakąś funkcję w czasach panowania Palpatine'a. Podobnie jak Meido, pierwszy i jedyny przedstawiciel planety Adin. Adin była kiedyś twierdzą Imperium i Leia nadal nie była pewna, czy zorganizowano na niej uczciwe wybory. Poleciła kilku zaufanym ludziom, by po cichu dowiedzieli się, w jaki sposób Meido zwyciężył. W umyśle przechowywała zapamiętany jeszcze z czasów Re- belii wizerunek jego oszpeconej przez blizny twarzy, ale nie potrafiła skojarzyć go z żadnym konkretnym wydarzeniem. W końcu dotarła na sam środek wielkiej sali obrad. Kiedy zajmowała miejsce na podwyższeniu, za oświetloną tęczowym blaskiem mównicą, szambelan oznajmił zebra- nym, że za chwilę przywódczyni wygłosi przemówienie. Zgromadzeni senatorowie za- częli bić brawo albo w inny sposób okazywać entuzjazm. Lualanie uderzali mackami o pulpity. Podobni do węgorzy Uteenowie rozkazali, żeby klaskały za nich androidy. Leia oparła dłonie na drewnianej powierzchni pulpitu, uważając, by nie spoczęły na ekranie komputerowego monitora. Nie dysponowała wcześniej przygotowanym tekstem prze- mówienia, ale czuła z tego powodu wielką ulgę. Strażnicy zamknęli wszystkie drzwi sali obrad, a później znieruchomieli na bacz- ność przed nimi. Oklaski przybrały na sile; wyrażały niewątpliwie życzliwość. Leia się uśmiechnęła. Kiwnęła głową w stronę starych znajomych i zignorowała ciekawskie spojrzenia nowych przedstawicieli. Postanowiła, że zajmie się nimi już niedługo. - Moi drodzy senatorowie. - Leia starała się, by jej głos wybił się ponad panujący harmider. Oklaski zaczęły cichnąć. Zaczekała, aż umilkną całkowicie, po czym ciągnę- ła: - Dzisiaj zaczynamy następny rozdział w historii Nowej Republiki. Wojna z Impe- rium zakończyła się na tyle dawno, że możemy wyciągnąć przyjazną dłoń ku tym... Ogromną salą obrad zakołysał wstrząs potężnej eksplozji, który uniósł Leię ni- czym piórko i odrzucił pod ścianę. Uderzyła plecami o drewniane biurko z taką siłą, że jej ciało zadrżało. W powietrzu wokół niej szybowały krople krwi i odłamki, wszędzie unosiły się chmury dymu i kurzu, wskutek czego sala obrad pogrążyła się w półmroku. Leia przestała cokolwiek słyszeć. Drżącymi dłońmi dotknęła twarzy i poczuła, że po- liczki i małżowiny uszu ma poplamione ciepłymi kroplami krwi. Wiedziała, że niedłu- go usłyszy dzwonienie w uszach. Eksplozja była tak silna, że mogła uszkodzić jej bę- benki. Ciemności rozjaśniał jedynie blask awaryjnych paneli jarzeniowych. Leia raczej czuła niż słyszała, że od sklepienia odrywają się i spadają kryształowe płyty. W pewnej chwili tuż obok niej upadł jeden ze strażników. Jego głowa była wygięta pod nienaturalnym kątem. Leia wyciągnęła blaster. Musiała wydostać się z sali. Nie była pewna, czy atak miał miejsce wewnątrz, czy nastąpił z zewnątrz pomieszczenia. Tak czy owak powinna się upewnić, że nie zostaną zdetonowane żadne inne ładunki wybuchowe. Siła eksplozji musiała wpłynąć także na jej narząd równowagi. Leia pełzła, kieru- jąc się ku schodom i przeciskając pomiędzy leżącymi ciałami zabitych i rannych. Każ- dy ruch przyprawiał ją o mdłości i zawroty głowy, ale próbowała nie zwracać na nie uwagi. Nie miała wyboru. Nagle ujrzała czyjąś twarz. Rozpoznała jednego ze strażników, którego pamiętała jeszcze z czasów, kiedy mieszkała na Alderaanie. Twarz mężczyzny była teraz za- krwawiona i zabrudzona, a hełm na głowie dziwacznie przekrzywiony. „Wasza Wysokość"... Rozpoznała te słowa, widząc ruch warg strażnika, ale reszty zdania nie zrozumia- ła. Pokręciła głową na znak, że nie słyszy, po czym łapczywie chwytając powietrze, by nie zemdleć, ruszyła dalej. W końcu znalazła się u stóp schodów. Wstała, trzymając się szczątków jakiegoś biurka. Przekonała się, że poplamiona krwią i ubrudzona suknia lepi się jej do nóg. Trzymała blaster przed sobą, żałując, że straciła słuch. Gdyby słyszała, mogłaby łatwiej się bronić. Z rumowiska gruzów, obok którego przechodziła, wyciągnęła się nagle czyjaś rę- ka. Leia odwróciła się i spostrzegła, jak ze stosu wygrzebuje się Meido. Szczupły sena- tor był pokryty grubą warstwą pyłu, ale nie wyglądał na rannego. Skrzywił się, kiedy ujrzał jej blaster. Leia kiwnęła głową, jakby pragnęła w ten sposób potwierdzić, że za- uważyła senatora, po czym kontynuowała wędrówkę w górę schodów. Tuż za nią kro- czył jeden z zaufanych strażników. Od sklepienia odrywały się wciąż nowe kawałki gruzu. W pewnej chwili Leia za- nurkowała i zakryła dłońmi głowę. Została trafiona przez kilka mniejszych okruchów i poczuła wstrząs podłogi, kiedy w pobliżu niej spadł spory odłamek muru. Zakrztusiła się, mając wrażenie, że razem z powietrzem do jej płuc przedostał się pył, jaki uniósł się z posadzki. Zakasłała, czując i widząc wszystko, ale nie słyszała niczego. W ciągu zaledwie kilku chwil sala obrad Senatu przestała być miejscem uroczystych posiedzeń i zamieniła się w prawdziwe piekło. Nagle umysł podsunął jej znów ten sam wizerunek twarzy osłoniętej przerażającą pośmiertną maską. Jakimś cudem wiedziała, że tak się stanie. Oglądała, a może czuła widok, posługując się częścią mózgu, wrażliwą na działanie Mocy. Luke powiedział jej kiedyś, że rycerzom Jedi czasami zdarza się widzieć przyszłość. Leia nigdy jednak nie ukończyła szkolenia. Nie została rycerzem Jedi. Mimo to niewiele jej brakowało. Poczuła, że narasta w niej gniew, głęboki i gwałtowny. Opuściła ręce. Kawałki gruzu i kryształowych tafli przestały opadać, przynajmniej na krótką chwilę. Leia ski- nęła na Meida i innych, którzy ją widzieli. Pomyślała, że oni także mogli stracić słuch, podobnie jak ona. A przecież musieli jakoś wydostać się z sali. Uniosła głowę tylko raz i spojrzała w górę. Siła eksplozji wyrwała kilka dziur w sklepieniu - dużych otworów o nieregularnych kształtach, ziejących teraz w kryształowej mozaice. Wszystkie płyty, umieszczone z rozkazu Imperatora, obluzowały się w ramach i spadały jak grad w wielu miejscach ogromnego amfiteatru. Niektórzy senatorowie stali. Po sali krzątało się kilka prastarych androidów protokolarnych. Podnosiły albo odsuwały Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
na boki większe bryły gruzu, zapewne w tym celu, by wyciągnąć uwięzione pod nimi istoty. Młodszy kolega exodeeńskiego senatora M'yeta Luure'a zdążył wspiąć się do po- łowy wysokości schodów, ale nie mając dość miejsca dla sześciorga rak i sześciorga nóg, uniemożliwiał szybsze wchodzenie innym dyplomatom. Samego M'yeta nie było nigdzie widać. Strażnik ujął ją pod ramię i gestem zachęcił, by szła dalej. Leia kiwnęła głową, po czym oswobodziła rękę i ponownie ruszyła w górę schodów. Lękała się kolejnych eks- plozji i coraz bardziej się denerwowała. Ten atak był niepodobny do żadnego, jaki kiedy- kolwiek przeżyła. Nie rozumiała, dlaczego nieprzyjaciel miałby zadać sali obrad tylko jeden cios i na tym poprzestać. Poślizgnęła się na leżącej płytce i omal nie upadła. Wyciągnęła jednak lewą rękę, by uchwycić coś i odzyskać równowagę, ale jej dłoń natrafiła na masę przypominającą galaretę. Leia odwróciła się i ujrzała, że jej palce spoczywają na jednej z sześciu nóg M'yeta Luure'a, z pewnością oderwanej siłą eksplozji od reszty ciała. Pospieszyła ku exodeeńskiemu senatorowi, mając nadzieję, że istota przeżyła katastrofę. Zaczęła od- ciągać na bok połamane płyty oraz zwały gruzu i marmuru... .. .ale zamarła bez ruchu, kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy dyplomaty. Jego otwarte oczy patrzyły, ale niczego nie widziały, a w nie domkniętych ustach było widać sześć rządów białych zębów. Leia pogładziła zakrwawioną dłonią poraniony policzek istoty. -M'yecie... -powiedziała, czując, że głos z trudem wydobywa się z jej gardła. Przedstawiciel Exodeenu nie zasłużył na taki koniec. Wprawdzie Leia nie zgadzała się z nim w sprawach dotyczących polityki, ale istota była wiernym przyjacielem i jed- nym z najlepszych dyplomatów, z jakimi się spotkała. Liczyła na to, że może kiedyś go nawróci; że przekona, aby przyjął jej punkt patrzenia na niektóre sprawy. Miała nadzie- ję, że M'yet będzie kiedyś współpracował z innymi przywódcami Nowej Republiki nie tylko jako jeden z senatorów. Przypuszczała, że mógłby zostać jednym z inicjatorów tak bardzo potrzebnych zmian i przeobrażeń. Nagle drzwi się otworzyły i salę zebrań Senatu zalało jaskrawe światło. Leia ze- brała siły i uklękła, po czym oparła lufę blastera o najbliższy kawał muru. Dopiero po chwili ujrzała, że przez drzwi wpadają strażnicy. Wstała i zaczęła biec do nich, co krok potykając się na połamanych płytkach i z trudem zachowując równowagę. - Pospieszcie się! - krzyknęła, kiedy dotarła do szczytu schodów. - Tam, na dole, leży mnóstwo rannych! Jeden ze strażników coś krzyknął w odpowiedzi, ale Leia go nie usłyszała. Od- wróciła się i spojrzała z góry na pobojowisko. Wszystkie fotele pokrywała teraz gruba warstwa pyłu i kawałki muru. Większość senatorów się poruszała, ale wielu innych le- żało nieruchomo. Doprawdy, nowej kadencji Senatu został nadany niezwykły ton. Imperium musi zapłacić za to, co zrobiło. ROZDZIAŁ 5 Eksplozja sprawiła, że wszystkie panele jarzeniowe w „Kryształowym Klejnocie" przygasły. Po chwili ziemia zadrżała. Zawieszone u sufitu androidy rozdające karty za- trzęsły się i zajęczały płaczliwie. Utrzymywane w chwiejnej równowadze krzesło Hana chciało upaść. Solo natychmiast ześlizgnął się z siedzenia i przytrzymał je jedną ręką. Pochylony nad blatem stołu Jarril upadł i rozlał resztki nie dopitego trunku. -Co, do...? - Trzęsienie gruntu? - zapytała jedna z istot. - ...Spada... - ...Uważajcie! Krzyki i jęki uniemożliwiały nawiązanie jakiejkolwiek rozmowy, chociaż Han i tak nie zamierzał nawet próbować. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeżył tyle, by wiedzieć, że to nie było trzęsienie gruntu. To była eksplozja. Klepnął Jarrila po ramieniu. - Wynosimy się stąd, kolego. - Co się dzieje? - odkrzyknął przemytnik. Han nie odpowiedział, a przynajmniej nie bezpośrednio. - Jesteśmy pod ziemią, chłopie. Jeżeli szybko stąd nie wyjdziemy, możemy już nigdy się nie wydostać. Jarril prawdopodobnie nie wziął tego aspektu sytuacji pod uwagę. Spelunka znaj- dowała się nie tuż pod powierzchnią, lecz na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięciu pięter. Przemytnik wstał i krzyknął, przyłączając się do chóru innych krzyczących i piszczących klientów kasyna. Tymczasem Han przeciskał się w stronę drzwi, kierując blaster w twarze istot, które usiłowały go powstrzymać. Przechodząc obok stołów, po- mógł wstać jakiemuś Cemasowi, uniknął wyszczerzonych kłów uwolnionego myśliw- skiego psa rasy nek i wyciągnął uskrzydlonego Agee spod stosu odłamków, które ode- rwały się od sufitu. Przy drzwiach panował nieopisany tłok, gdyż pragnące wyjść silniejsze istoty wspinały się na barki słabszych. Han uświadomił sobie, że jakiś idiota zamknął drzwi wejściowe i zablokował zamek. - Chcemy wyjść! - krzyknął. - Przecież nie wiesz, co się dzieje tam, za drzwiami! - Bez względu na to, co się dzieje, wolę być tam, niż zdechnąć w tej dziurze! Wokół niego rozległ się gwar gniewnych głosów przyznających mu rację. Han zdołał jakimś cudem przecisnąć się do samych drzwi. Zobaczył stojącego przed nimi Oodoca, istotę wprawdzie dużą i silną, ale niezbyt rozgarniętą. Oodoc skrzyżował koń- czyny na potężnym torsie i opierał się plecami o płytę, uniemożliwiając wyjście. -W środku jest bezpieczniej -oświadczył stanowczo. - Posłuchaj, ptasi móżdżku - rzekł Solo. - Lada chwila sufit spadnie nam na głowy. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Zamiast czekać tu bezczynnie i umrzeć, zaryzykuję, żeby sprawdzić, co się stało. - Nie robiłbym tego - ostrzegł Oodoc. -Nie musisz, jeżeli nie chcesz - odparł Han. Odepchnął istotę na bok i strzałem z blastera zniszczył zamek. Jakaś część blaste- rowej błyskawicy odbiła się jednak od metalowej płyty i trafiła Oodoca w spiczaste plecy. Istota warknęła i rzuciła się na Hana w tej samej chwili, kiedy drzwi się otworzy- ły. Na korytarz wylała się fala niechlujnie odzianych istot, która porwała Hana poza zasięg rąk Oodoca. Solo przedarł się przez tłum i dotarł do najbliższego szybu turbo- windy, ale nie widząc nigdzie Jarrila, pojechał w górę. Kabina windy zatrzymała się kilka pięter poniżej powierzchni. Han pokonał tę odległość, przeskakując po dwa stop- nie. W każdej chwili spodziewał się kolejnej eksplozji. Wydawało mu się, że czeka na nią całą wieczność. Przebiegł na czele rozkrzyczanego tłumu przez drzwi wiodące na ulicę, jednak krzyki i piski ucichły, kiedy istoty znalazły się na dworze. Han znieruchomiał tak nagle, że biegnący za nim Gotal zderzył się z jego plecami. Istota odepchnęła go na bok i przecisnęła się na czoło, ale później także zamarła w bez- ruchu. Uniosła głowę, podobną do dwóch stożków złączonych podstawami, i wycią- gnąwszy rękę, pokazała na niebo. Han odszedł na bok. Czuł w ustach dziwną suchość. Coruscant wyglądało jednak normalnie. Samemu miastu nie stała się żadna krzywda. Absolutnie żadna. Na niebie świeciło oślepiająco jasne i gorące słońce. Popołudnie było równie piękne jak wówczas, kiedy zapuszczał się do podziemi. - To nie mogło być trzęsienie gruntu, prawda? - zapytał jeden z hazardzistów gra- jących w „Kryształowym Klejnocie". Twarz mężczyzny wydała się Hanowi znajoma. Solo pokręcił głową. - To musiała być eksplozja. - Ale miasto nie zostało zaatakowane z przestworzy - odezwał się Gotal. - Gdyby tak się stało, widzielibyśmy zniszczenia. - Uciekalibyśmy, szukając dziur, by się ukryć i modląc się, by na miasto nie spadły następne bomby - stwierdził hazardzista. Han osłonił oczy przed blaskiem słońca i zaczął przeszukiwać okolicę, wypatrując czegoś, co się poruszało. W końcu zauważył oddział strażników i grupę sanitariuszy biegnących w stronę Pałacu Imperialnego. Pałacu. Dzieci. Leia. Jak najszybciej umiał, rzucił się w pościg za strażnikami, po drodze omal nie tratu- jąc psa myśliwskiego rasy nek, który z pewnością uciekł właścicielowi. Biegł ulicami miasta, przemykając między kolumnami potężnych gmachów i starając sienie stracić z oczu strażników i sanitariuszy. Najbardziej martwił się widokiem sanitariuszy. Widocznie byli ranni. Biegnący przed nim minęli główne wejście do pałacu i skręcili wzdłuż boku gma- chu. Han poczuł chwilową ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, dokąd zmierzają. Do sali obrad Senatu. Oddychał bardzo szybko, z wielkim trudem. Czuł kłujący ból, który umiejscowił się gdzieś w boku. Zachował fizyczną sprawność, ale od bardzo dawna nie biegł szyb- ko, zmuszając do najwyższego wysiłku wszystkie mięśnie. A właśnie teraz przez dłuż- szy czas biegł tak szybko, jak potrafił. Nie słyszał jednak odgłosów następnych eksplozji. Dziwne. Bardzo dziwne. Skręcił za róg. Widok, jaki zobaczył, skłonił go do jeszcze szybszego biegu. Na trawniku leżały ciała senatorów, pokryte warstwą kurzu i poplamione krwią o różnych barwach. W pobliżu ciała senatora z Nyny ciągnęła się smuga czarnej posoki. Wszyst- kie trzy głowy były odchylone do tyłu. Możliwe, że dyplomata jeszcze żył, ale z pew- nością umierał. Nad innym senatorem pochylała się Mon Mothma, szepcząc coś do jego ucha. Han przystanął obok niej na czas, potrzebny, by położyć dłoń na jej ramieniu. - Leia? Kobieta pokręciła głową. Wyglądała dziesięć razy starzej niż tego ranka, kiedy widział ją ostatnio. - Nie widziałam jej, Hanie. Solo pobiegł dalej, starając się omijać ciała leżących istot. Usłyszał, że Mon Mothma woła za nim, ale nie zwolnił biegu. I tak wiedział, co chciała mu doradzić, to samo, co powiedziałaby w tej sytuacji Leia: „Nie wchodź do środka. Pozwól, że wszystkim zajmą się wykwalifikowani sanitariusze". Jego żony nigdzie jednak nie było widać. Musiał ją sam odnaleźć. Wielkie, wykładane marmurowymi płytami boczne wejście pałacu było pokryte plamami krwi i warstwą kurzu. Na korytarzu pod ścianami leżało jeszcze więcej nieru- chomych ciał. Niektóre ułożono jedne na drugich, jak bezużyteczne przedmioty. Dopie- ro kiedy Han podszedł bliżej, uświadomił sobie, że spogląda na androidy, a raczej na to, co z nich pozostało. A właściwie nie na całe automaty, a jedynie ich resztki. Ręce zło- żono pod jedną ścianą, a nogi pod inną. W pewnej chwili Han ujrzał stos poszarpanych złocistych korpusów. Nie chciał nawet myśleć o tym, co zrobi, jeżeli się przekona, że jeden z nich należał do Threepia. Kurz i zakrzepła krew sprawiały, że posadzka stała się niezwykle śliska. Biegnąc po niej, Han ślizgał się po kamiennych płytach, ale stanął, kiedy dotarł do drzwi wiodą- cych do sali obrad. Przekonał się, że wszystkie drzwi są otwarte. Panujący półmrok, rozjaśniany bla- skiem awaryjnych paneli jarzeniowych, ukazał mu wiszące w powietrzu drobiny kurzu - widok przypominający burzę piaskowana Tatooine. Z głębi sali dolatywały jęki, krzy- ki i wołania o ratunek. Mieszały się z nimi inne głosy, udzielające informacji i wydają- ce rozkazy. Sanitariusze, za którymi przez cały czas podążał, zdążyli wbiec do środka sali, podobnie jak strażnicy i żołnierze. W pomieszczeniu musiała eksplodować potężna bomba, skoro wyrządziła takie Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
szkody. O wiele silniejsza niż wszystko, co dotychczas widział, jeżeli nie liczyć strza- łów turbolaserowych dział, zainstalowanych na pokładach gwiezdnych statków. Tylko że ta bomba nie przyleciała z przestworzy. Zewnętrzne ściany gmachu sprawiały wra- żenie nie uszkodzonych. Tę bombę musiał podłożyć ktoś, kto przebywał w sali. Nagle dostrzegł Leię. Jej zakrwawiona suknia, która dawno przestała być biała, rozdarła się w kilku miejscach i lepiła do ciała. Jeden warkocz rozkręcił się i zwisał na plecach, drugi częściowo się rozplótł, a pasma pięknych brązowych, chociaż teraz zmierzwionych włosów zasłaniały część twarzy. Leia wyciągnęła ręce i usiłowała unieść głowę nieprzytomnego Llewebuma, podczas gdy dwaj strażnicy starali się po- chwycić go za nogi. Przywódczyni Nowej Republiki cofała się w stronę wyjścia, ale utykała, wyraźnie oszczędzając prawą nogę. Han zbiegł do niej i wsunął dłonie pod plecy Llewebuma. Pod palcami poczuł jego pooraną zmarszczkami, szorstką skórę. - Trzymam go, kochanie - powiedział. Odniósł jednak wrażenie, że żona go nie słyszy. Lekko trącił ją biodrem i dopiero wówczas Leia puściła istotę. Ciężar ciała senatora sprawił, że Han się zachwiał. Nie wiedział, gdzie Leia znalazła tyle sił, aby ciągnąć ciężkie ciało. Ułożył Llewebuma obok jednego z ziomków, w pobliżu androida medycznego, który oglądał wszystkich rannych i określał ich obrażenia jako mniej albo bardziej groźne. Później powrócił do żony. Leia zaczęła znów schodzić, zamierzając zająć się pozostałymi rannymi, ale Han delikatnie objął ją w pasie i przytrzymał. - Ty też potrzebujesz opieki medycznej, kochanie - powiedział. - Puść mnie, Hanie. - Pomogłaś już bardzo dużo. Teraz sama musisz udać się do ośrodka medycznego. Leia nie pokręciła głową. Nawet nie spojrzała na niego, kiedy mówił do niej. Cały bok jej twarzy był starty, a na skórze widniało wiele śladów oparzeń. Z nosa ciekły krople krwi, ale Leia chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. - Muszę tam iść - powiedziała. - Ja pójdę. Ty zostań tutaj. - Puść mnie, Hanie - powtórzyła. - Ona pana nie słyszy - odezwał się jeden z przechodzących obok androidów me- dycznych. - Tak głośny huk w zamkniętym pomieszczeniu uszkodził narządy słuchu wszystkich istot mających bębenki. Nie słyszy? Han delikatnie obrócił żonę w ten sposób, aby spoglądała na niego. Starał się, by na jego twarzy nie odmalowało się przerażenie. - Leio - powiedział powoli. - Pomoc już nadeszła. Chciałbym odprowadzić cię do ośrodka medycznego. Mimo kurzu pokrywającego jej twarz zauważył, że jej skóra jest równie blada. - To moja wina. -Nie, kochanie, to nieprawda. - To ja wpuściłam byłych funkcjonariuszy imperialnych. Nie dość energicznie przeciwstawiałam się ich obecności w tej sali. Na dźwięk jej słów Han poczuł, że zaczyna cierpnąć mu skóra. -Niewierny, co by- ło przyczyną eksplozji -odparł. -Pozwól, że ci pomogę. - Nie - powiedziała. - Tam umierają moi przyjaciele. - Uczyniłaś dla nich wszystko, co mogłaś. - Nie upieraj się - rzekła. - Wcale się nie... - Han ugryzł się w język i nie dokończył zdania. Nie mógł prze- cież stać na schodach i sprzeczać się z żoną, która go nie słyszała. Zwyciężyła. Wziął ją w ramiona. Poczuł, że jest krucha i ciepła. - Pójdziesz teraz ze mną - oznajmił. - Nie mogę, Hanie - odparła, ale nie usiłowała uwolnić się z uścisku. - Nic mi nie jest. Naprawdę. - Nie pozwolę, żebyś umarła tylko dlatego, że nie wiesz, kiedy przestać - stwier- dził, starając się nie nadepnąć na rannych. Albo odzyskiwała słuch, albo nauczyła się czytać z ruchu warg. - Nie umrę. Han czuł na piersi uderzenia jej serca. Przytulił Leię mocno. - Moja pani, chciałbym być tego równie pewien jak ty - odrzekł. Jarril zwolnił biegu dopiero wówczas, kiedy dotarł do hangaru. W pobliżu lądo- wisk widział gorączkowo krzątających się ludzi, ale przypuszczał, że jeszcze nie zainte- resowali się jego statkiem. Okazało się, że miał rację. Mimo to zapewne nie pozostało mu dużo czasu. Ukrył swój statek, „Narkomankę", w samym kącie hangaru, między dwoma więk- szymi jednostkami. „Narkomankę" trudno byłoby pomylić z jakimkolwiek innym frachtowcem. Miała pomalowany na brązowo kadłub i wyglądała jak skrzyżowanie myśliwca typu A z „Sokołem Milenium". Została zbudowana według projektu opraco- wanego przez samego Jarrila w tym celu, by transportować towary. Gdyby jednak pilo- towi groziło jakieś niebezpieczeństwo, można było odstrzelić część towarową i wów- czas myśliwiec przekształcał się w samodzielną jednostkę latającą. Mógł być zdalnie sterowany, co zazwyczaj myliło prześladowcę, który rzucał się w pościg za myśliwcem, podczas gdy przebywający w sterowni frachtowca pilot leciał dalej z ładunkiem ku ce- lowi. Jarril został zmuszony uciec się do tego podstępu tylko raz. Na szczęście zdołał później odzyskać odstrzelony myśliwiec. Kiedy ujrzał, że „Narkomanka" nie jest strzeżona, poczuł ulgę, jakiej nie doznał jeszcze nigdy w życiu. Musiał wystartować z Coruscant, zanim kontrola lotów wyda zakaz wszelkich startów i lądowań. A z pewnością wyda, kiedy władze zorientują się, gdzie miała miej- sce eksplozja. Jarril musiał wrócić do Ostoi, nim ktokolwiek zorientuje się, że stamtąd odleciał. Obawiał się, że ktoś już mógł zwrócić na ten fakt uwagę. Część hangaru, w której pozostawił statek, sprawiała wrażenie opustoszałej. Męż- czyzna pomyślał, że to dziwne. Gdyby on dowodził obroną Coruscant, przede wszyst- kim odciąłby planetę od wszelkich kontaktów z resztą galaktyki. Wiedział jednak, że Nowa Republika kieruje się regułami demokracji, a nie logiki. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Miał nadzieję, że wystarczająco zaostrzył apetyt Hana Solo. Nie sądził, by kiedy- kolwiek nadarzyła się okazja odbycia jeszcze jednej rozmowy. Skierował się w stronę ukrytej „Narkomanki". Opuścił rampę i znalazł się w środ- ku statku. Czuł się dziwnie, wchodząc samotnie do wnętrza. Zazwyczaj latał w towa- rzystwie Sullustanina Selussa. Obaj współpracowali od samego początku, odkąd zajęli się tym interesem. Seluss miał zapewnić mu alibi w tym czasie, kiedy Jarril przebywał na Coruscant. Wnętrze „Narkomanki" było wypełnione chłodnym regenerowanym powietrzem. Opuszczając statek, przemytnik zapomniał wyłączyć regeneratory, chociaż na ogół pa- miętał, aby nie popełniać tego błędu. Doszedł jednak do wniosku, że tym razem to nie ma znaczenia. Przynajmniej teraz, przygotowując się do startu, nie będzie musiał włą- czać urządzenia. Zamierzał pilotować statek, przebywając w części towarowej. Pomyślał, że tak bę- dzie bezpieczniej. Gdyby kontrola lotów Coruscant sprawiała mu trudności, będzie mógł rozdzielić obie części. Pozwoli, żeby piloci strzegący bezpieczeństwa planety pu- ścili się w pościg za myśliwcem, podczas gdy frachtowiec nie zwróci ich uwagi. Wła- śnie wślizgiwał się na fotel pilota, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Znieruchomiał, ale się nie odwrócił. Mogło mu się tylko wydawać. A jednak nie. Usłyszał ten sam dźwięk po raz drugi. Cichy szelest oddechu wydo- bywającego się przez ochronną maskę. Jarril przełknął ślinę. Odwracając się na fotelu, wyciągnął blaster. Ujrzał dwóch szturmowców mierzących do niego ze swoich blasterów. - Dokąd się wybierasz? - zapytał jeden. Jego głos był nie do rozpoznania, znie- kształcony przez mikrofon i głośnik hełmu. Dopiero po chwili Jarril uświadomił sobie, że dwaj stojący przed nim intruzi nie są wcale szturmowcami. Po prostu włożyli pancerze, które transportował w ładowniach „Narkomanki". Doskonale pamiętał ciemną smugę na jednym z hełmów, wypaloną przez blasterową błyskawicę. Przybysze musieli zatem dostać się na pokład statku, ubrani w inne stroje. Czyżby włożyli pancerze szturmowców, pragnąc go zastraszyć? Przemytnik nie obawiał się im- perialnych żołnierzy. A przynajmniej nie takich, którzy nosili części pancerzy pocho- dzących z ładowni jego statku. - Myślę, że najwyższy czas wynosić się z Coruscant - odparł. -Wy tak nie sądzi- cie? Wolałby wiedzieć, z kim rozmawia. - My także chcielibyśmy odlecieć - odezwał się drugi szturmowiec. - Zaraz po tym, jak powiesz nam, co tu robiłeś. - Tu? Składałem wizytę staremu przyjacielowi - odparł Jarril. - Wybrałeś dziwną porę na składanie wizyt - zauważył pierwszy szturmowiec. - Wybraliście dziwną porę na korzystanie z wyposażenia mojego statku - warknął przemytnik. - I tak wcześniej czy później będzie należało do nas - oznajmił drugi intruz. - Chyba nie chcecie, żeby ktoś z Coruscant złapał was, kiedy będziecie mieli na sobie te pancerze? - zapytał Jarril. - Nikt nas nie złapie - odparł pierwszy przemytnik. Kiwnął hełmem w stronę przemytnika. - Odłóż blaster. Jarril wzruszył ramionami i usłuchał. - I tak nie zamierzałem się nim posłużyć. - Powiedz nam jeszcze raz, w jakim celu przyleciałeś na Coruscant. - A wy? - odpowiedział pytaniem przemytnik. - Czy mieliście coś wspólnego z eksplozją tej bomby? - To my będziemy zadawali pytania - burknął oschle drugi imperialny żołnierz. Jarril ponownie przełknął ślinę. Czuł zawroty głowy z powodu długiego biegu, poprzedzonego wypiciem zbyt wielu porcji trunku. Przebywał przecież na pokładzie swojego statku. Powinien wiedzieć, jak wydostać się z tarapatów. - Kierowałem się wskazówkami. - Wskazówkami - powtórzył pierwszy szturmowiec. - A myślałem, że przyleciałeś, aby złożyć wizytę przyjacielowi. - Jak myślicie, od kogo miałem uzyskać te wskazówki? - Od Hana Solo, męża przywódczyni Nowej Republiki. A zatem go śledzili. Jarril pomyślał, że tym razem nie wykpi się samymi słowami. Sięgnął do pulpitu konsolety, ale uczynił to o ułamek sekundy za późno. Celny strzał z blastera poraził jego wyciągniętą rękę. Przemytnik krzyknął z bólu, czując żar, jaki przeniknął jego ciało. Przycisnął rękę do brzucha i, oburzony, spiorunował spojrzeniem obu mężczyzn. - Czego chcecie ode mnie? - zapytał niepewnie. - Uciszyć cię raz na zawsze - odparł pierwszy imperialny żołnierz. Obaj szturmowcy unieśli blastery i niezwłocznie spełnili groźbę. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 6 Luke tylko raz widział taki tłum ludzi w ośrodku medycznym znajdującym siew pobliżu Pałacu Imperialnego. Miało to miejsce po ataku Imperium, który zmusił do działania przywódców Nowej Republiki. To działo się tak dawno, a jednak, widząc wokół siebie tylu rannych, miał wrażenie, że oglądał ten widok zaledwie przed kilkoma dniami. Ranni oczekiwali na swoją kolej, a medyczne automaty krzątały się wokół nich, szukając wolnych łóżek albo przenosząc do innych, bardziej wyspecjalizowanych skrzydeł ośrodka. Luke szedł korytarzem, jeszcze bardziej wstrząśnięty niż wówczas, kiedy dowie- dział się o ataku. Znajome twarze, niektóre poszarzałe z bólu, odwracały się na jego widok w drugą stronę, podobnie jak inne, tak spalone, że z trudem mógł je rozpoznać. Eksplozja mu- siała mieć straszliwą siłę. Luke zmartwił się, kiedy wyskoczył z nadprzestrzeni w po- bliżu Coruscant i przekonał się, że wszystkie urządzenia obronne są włączone. Musiał czekać, aż uzyska zgodę samego admirała Ackbara - nikt nie mógł odnaleźć Leii - i do- piero kiedy porozmawiał z Mon Mothmą, dowiedział się, dlaczego. Kiedy przechodził korytarzem w stronę skrzydła, w którym umieszczono lżej ran- nych, poczuł nagle, że coś objęło jego łydkę. Spuścił głowę i ujrzał małego Anakina tulącego się do jego nogi. - Wujku Luke'u - odezwał się chłopiec, uniósłszy głowę. W jego błękitnych oczach błyszczały łzy. Luke pochylił się i wziął dziecko na ręce. Stwierdził, że Anakin, mimo iż niedaw- no ukończył sześć lat, stawał się trochę za ciężki, żeby nosić go w ten sposób. Chłop- czyk przytulił się do niego z taką siłą, że jego wuj z trudem mógł oddychać. - Czy twoja mama jest cała i zdrowa? - zapytał mistrz Skywalker, chociaż nie był pewien, czy pragnie usłyszeć odpowiedź. Anakin kiwnął głową. - A więc o co chodzi, mały Jedi? Luke starał się mówić cicho, żeby nie wystraszyć dziecka jeszcze bardziej. Nagle zrozumiał. Sprawiły to jego własne słowa. Zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, usłyszał, że ktoś inny wymawia jego imię. Zobaczył biegnących ku niemu Jacena i Ja- inę, wyglądających równie przerażająco jak Anakin. - Cześć, dzieciaki - powiedział, biorąc je w ramiona. - Wujku Luke'u - odezwała się Jaina. - Tata powiedział, że mógłbyś z nami po- rozmawiać. Mistrz Jedi nie wiedział, czy dzieci również poczuły falę chłodu i słyszały przera- żone głosy. Większość jego uczniów niczego nie czuła ani nie słyszała, ale oni nie byli obdarzeni takim talentem, jak te dzieci. A może bliźnięta i Anakin tylko poczuły wstrząs eksplozji? Bez względu jednak na to, co im się przydarzyło, spowodowało taki uraz, z jakim nie umiałoby sobie poradzić wielu dorosłych. - Chodźcie ze mną - powiedział. Zaprowadził ich do ławki ustawionej pod metalową ścianą. Kiedy siadali, koryta- rzem obok nich przemknął android medyczny, ale nawet na nich nie popatrzył. - Czy myśmy to zrobiły? - zapytał Anakin. - Co zrobiłyście? - odezwał się zdumiony Skywalker. Spodziewał się wszystkiego innego, ale nie takiego pytania. - Skrzywdziłyśmy mamę. Luke posadził Anakina na kolanach. Jacen i Jaina usiedli po obu stronach, po czym przytulili się do wuja. Dzieci z pewnością już rozmawiały ze sobą na ten temat. Luke zmusił się, by nie westchnąć. Wychowywanie dzieci, wrażliwych na oddziaływa- nie Mocy, było o wiele trudniejsze, niż mógłby się spodziewać. Za każdym razem, kie- dy pojawiał się nowy problem, żałował, że kiedyś nie rozmawiał na ten temat z ciocią Beru. Pomimo wrogości okazywanej przez wujka Owena, radziła sobie z nim całkiem dobrze, mieszkając na planecie znajdującej się tak daleko, że nikt o niej nie wiedział. Z wyjątkiem Bena. Ciocia Beru prawdopodobnie nieraz rozmawiała z Benem. - Jakim cudem mogłybyście skrzywdzić mamę? - zawołał Skywalker. Wszystkie dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie, przekrzykując się i wymachu- jąc rękami. - Wolnego, wolnego, nie wszyscy naraz! - powiedział Luke. - Jaino, ty powiedz, o co chodzi, a chłopcy będą mogli później uzupełnić twoją wypowiedź, jeżeli zechcą. Jaina zerknęła na Jacena, jakby szukała u niego poparcia. Widok ten zawsze spra- wiał, że serce Luke'a ściskało się z bólu. Czy on i Leia postępowaliby tak samo, gdyby wychowywali się razem? Nigdy tego się nie dowie. - Coś przyszło do naszego pokoju dziecinnego, wujku Luke'u -zaczęła dziewczyn- ka. Jej mała buzia była niemal wierną kopią twarzy Leii, owalna i urocza, o ufnych bursztynowo-piwnych oczach i małych stanowczych ustach. - Było zimne i krzyczało tysiącami głosów. I uderzyło nas wszystkich w tej samej chwili. A zatem było tak, jak się spodziewał. Dzieci także poczuły śmierć tysięcy istot. Podobnie jak on. I jak Leia. Z trudem powstrzymał się, by nie zamknąć oczu. Kiedy jego siostra poczuje się trochę lepiej, porozmawia z nią. Musi jej uświadomić, że dzieci, mimo iż takie młode, czuły wszystko równie silnie jak inni, od dawna władający Mocą. - Więc chwyciliśmy... - zaczął Jacen. - Ja mam mówić - przerwała mu siostra. - Chwyciliśmy się za ręce i zwalczyliśmy to uczucie. Jej uwaga zaskoczyła Luke'a. - Co zrobiliście? - Rozgrzaliśmy pokój - odezwał się Anakin. Jaina spiorunowała go niechętnym spojrzeniem, ale chłopiec je zlekceważył. - To był mój pomysł. - Wcale nie - wtrącił się Jacen. - Mój także. - Tak czy owak - pogodziła braci Jaina - wypchnęliśmy to zimno z pokoju, ale w Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
następnej chwili cały... cały... - Głęboko odetchnęła. -Cały... - Cały budynek zatrząsł się w posadach - odezwał się Jacen, wyraźnie pragnąc do- kończyć zdanie za siostrę. - I czasami - rzekł Anakin - nawet wówczas, kiedy tego nie planuję, zdarza mi się kogoś skrzywdzić. Luke kiwnął głową. Jemu też zdarzało się niechcący skrzywdzić kogoś. Gdyby nie kupił Artoo i Threepia, jego ciocia i wuj żyliby nadal. Jeśliby zaś tego nie uczynił, nie siedziałby w tej chwili na ławce w towarzystwie trójki uroczych dzieci. Nie mógł jednak im tego wytłumaczyć, gdyż za- brzmiałoby protekcjonalnie. Ben tego także nie próbował robić, kiedy Luke wrócił z wyprawy i zastał tylko ruiny farmy. Dorosły Luke powinien kierować się jego przykła- dem. Dzieci i tak się dowiedzą, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. - Poczuliście coś, co wydało się wam straszne i groźne - zaczął. - Gdzieś w galak- tyce zginęło tysiące, a może nawet miliony istot naraz. Ja również poczułem lodowate zimno. Odniosłem wrażenie, że odbieram ich ból. - Czy mama także to poczuła? - zapytała Jaina, nie potrafiąc opanować drżenia głosu. Luke kiwnął głową. - Podobnie jak kilkoro moich uczniów przebywających wówczas w akademii na Yavinie Cztery. To część szkolenia, jakie muszą przejść, aby zostać rycerzami Jedi. Kiedy ktoś odbierze życie wielu istotom równocześnie, odczuwamy to, jakby taka tra- gedia przydarzyła się nam samym. Ponieważ, w pewnym sensie, właśnie tak wygląda prawda. W jednej sekundzie zostaje szarpnięta cała tkanka Mocy. Na buziach dzieci malowała się niezwykła powaga. Usta Jacena zacisnęły się w ciemną linię, co przypominało Luke'owi wyraz twarzy rozgniewanego Hana. - Wysłanie fali ciepła do tego chłodnego miejsca było fantastycznym pomysłem - ciągnął Skywalker. - Żałuję, że sam o tym nie pomyślałem. To coś, jakby przesłać mi- łość tam, gdzie dotąd panowała tylko nienawiść. Nie możemy cofnąć upływu czasu i zapewnić, że wszystkie istoty ożyją na nowo, ale możemy pomóc ludziom, którzy to piekło przeżyli, zabliźnić duchową ranę. - Albo zmusić ludzi, którzy to zrobili, by odpowiedzieli za swoje czyny - odezwał się Anakin. Jak zwykle krwiożerczy. Luke położył dłoń na ręce młodszego siostrzeńca, dobrze wiedząc, że zawsze będzie musiał zwracać na niego większą uwagę. Chyba rozumiał, o co chodziło Leii, kiedy nadawała najmłodszemu dziecku imię ojca. Chciała odzyskać dobrą część dzieciństwa, ale wybrane imię zmuszało Luke'a do zwracania szczególnej uwagi na lekkomyślność kryjącą się za zapalczywością chłopca. Tak, pod względem lekkomyślności mały Anakin czasami dorównywał ojcu. - Jeżeli nie będziemy ostrożni, chłopcze - powiedział - taka mściwość może spra- wić, że przejdziemy na Ciemną Stronę. Nie będziemy wówczas ani trochę lepsi niż ci, którzy lekceważą życie. Anakin odwrócił głowę, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce wstydu. - Spójrzcie na mnie, dzieciaki -rzekł stanowczo Luke. Pragnął powiedzieć im coś ważnego i nie chciał, by cokolwiek innego zaprzątało ich uwagę. - Postąpiłyście słusz- nie, wytwarzając falę ciepła, ale to, co zrobiłyście, nie miało nic wspólnego z eksplozją, która wyrządziła krzywdę waszej mamie. Absolutnie nic. - Jesteś pewien, wujku Luke'u? - zapytał Jacen. Jego głos także lekko drżał. Chłopiec starał się być dzielny jak ojciec, mimo iż był najwrażliwszym dzieckiem, z jakim Luke kiedykolwiek się spotkał. I w tym również przypominał Hana. - Tak - odparł Skywalker. Objął dzieci i uściskał, a one przytuliły się do niego mocno. Trzymał je w obję- ciach, pozwalając, żeby ciepło jego ciała rozproszyło ich obawy. Zastanawiał się nad tym, co mu powiedziały. Dzieci wpadły na jakiś trop; pomyliły jednak przyczyny ze skutkami. Najpierw doszło do śmierci tysięcy istot, a później, po bardzo krótkim czasie, podczas inaugura- cyjnego posiedzenia Senatu, miała miejsce eksplozja ładunku, podłożonego w sali ob- rad. Jeżeli obu wydarzeń nic ze sobą nie łączyło, ich zbieżność w czasie była naprawdę zdumiewająca. A im starszy i bardziej doświadczony stawał się Luke, tym mniej wierzył w zbiegi okoliczności. - Chodźmy -powiedział, kiedy dzieci zaczęły się niespokojnie kręcić. - Chciałbym teraz zobaczyć się z waszą mamą. Pociechy Hana i Leii ześlizgnęły się z ławki i zaprowadziły wuja do dużego po- mieszczenia. Na korzyść Leii trzeba zapisać fakt, że nalegała, aby traktowano ją tak samo jak wszystkich innych. W przestronnej sali znajdowały się rozdzielone zasłonami łoża pięciorga innych senatorów. Łóżko Leii ustawiono w samym kącie sali. Zasłony były teraz rozsunięte. Obok rannej przywódczyni Nowej Republiki siedział Han, a u stóp łoża stał Chewbacca. Złączył porośnięte długą sierścią dłonie, jakby uczestniczył w dyplomatycznym przyjęciu i nie wiedział, co z nimi począć. Medyczny android roz- kładał lekarstwa na stoliku obok łóżka, a kiedy skończył, zniknął w szczelinie między rozsuniętymi zasłonami. Na ustawionym pod ścianą krześle siedziała Winter. Uśmiechnęła się, kiedy zoba- czyła Luke'a. Skywalker czasami się zastanawiał, czy za fantastyczną pamięcią pia- stunki nie kryją się jakieś nadprzyrodzone umiejętności. Kobieta niemal nigdy nie traci- ła dzieci z pola widzenia, a jednak Jacen, Jaina i Anakin odnaleźli go w najwłaściwszej chwili. - Witaj, Luke'u - odezwał się Han, wstając z krzesła. – Leia dopytywała się o cie- bie. W tej samej sekundzie siostra mistrza Skywalkera odwróciła głowę. Jej twarz była jedną wielką raną, pełną sińców, otarć i zadrapań. Mimo iż Leia przebyła kurację w zbiorniku bacta, nadal miała obandażowane dłonie. Widocznie odniesione obrażenia okazały się na tyle poważne, że wymagały poddania się co najmniej kilku następnym zabiegom. - Och, Luke! - Głos Leii był nienaturalnie donośny. – Cieszę się, że przyleciałeś. Skywalker usiadł obok jej łóżka. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Ja też się cieszę, że cię widzę. Lekko zmarszczyła brwi. - Chyba cię nie zrozumiała - odezwał się Han. - Na razie jeszcze nie słyszy. Luke popatrzył na przyjaciela: Han sprawiał wrażenie człowieka niezwykle spo- kojnego. - Mówią, że za kilka dni odzyska słuch. Straciła go z powodu eksplozji. - Han uśmiechnął się z przymusem. - Prawdę mówiąc, to zabawny widok, jak pielęgniarze i androidy radzą sobie z opiekowaniem się setką głuchych pacjentów. Żaden nie wyko- nuje ich poleceń. Ton jego głosu wskazywał jednak, że mężczyzna nie widzi w tym niczego zabaw- nego. Kiedy Luke wylądował, zapoznał się z danymi dotyczącymi katastrofy. Dwudzie- stu pięciu senatorów zginęło, stu odniosło poważne rany, a następnych stu zostało lekko rannych albo tylko posiniaczonych. Powyższe dane nie obejmowały osób należących do personelu pomocniczego ani zniszczonych androidów. - Wiesz może, co właściwie się wydarzyło? Winter wstała. - Myślę, dzieci - powiedziała - że spędziłyście tu wystarczająco dużo czasu. - Taaaato - jęknęła Jaina, ujmując ojca za rękę. - Dlaczego zawsze musimy odcho- dzić, kiedy rozmowa staje się naprawdę ciekawa? - Ja zostaję - oświadczył buntowniczo Anakin. Chewie warknął, zwróciwszy głowę w jego stronę. Chłopiec natychmiast podbiegł do siostry. - Ja też chciałem im to powiedzieć, Chewie - rzekł Han, ale zabrzmiało to bardziej jak reakcja na odezwanie się Wookiego. -Idźcie z Winter, dzieci. Przyjdę za kilka mi- nut, aby ucałować was na dobranoc. Uścisnęły matkę i wyszły, nie próbując dalej protestować, co sprawiło, że Luke zaczął się zastanawiać, czy naprawdę tak bardzo chciały zostać, czy tylko udawały. Ostatnie dni pozostawiły w psychice dzieci niezatarte ślady. Pomyślał, że zanim odleci, będzie musiał porozmawiać z Hanem na temat ich obaw i wątpliwości. - Leia uważa, że winę za tę eksplozję ponoszą byli funkcjonariusze imperialni, którzy dostali się do Senatu - powiedział Han. - Jeżeli chodzi o mnie, nie jestem tego taki pewien. - Ale ja jestem - odezwała się Leia. Wszystko wskazywało na to, że od chwili eksplozji nauczyła się czytać z ruchu warg. Szybkość, z jaką opanowała tę sztukę, zawdzięczała zapewne umiejętności po- sługiwania się Mocą. Luke pomyślał, że będzie musiał sprawdzić słuszność tej teorii trochę później. - Jak myślisz, co się stało? - zapytał, zwracając się do Hana. - W odpowiedniej chwili pojawił się jeden z moich starych kumpli - odparł Solo. - Nazywa się Jarril. Kiedy doszło do eksplozji, siedziałem i rozmawiałem z nim w „Kryształowym Klejnocie". - I przypuszczasz, że został wysłany na wabia, by odciągnąć cię od miejsca kata- strofy? - To możliwe - przyznał Han. - A może tylko próbował mnie ostrzec, ale nie zdą- żył. Starałem się później go odnaleźć, ale zniknął bez śladu. - Domyślasz się, dokąd mógł się udać? - zapytał Skywalker. Han pokręcił głową. - Jego statek także zniknął. Nikt nie widział, kiedy odlatywał, co wydaje mi się podejrzane. Statek Jarrila ma bardzo charakterystyczny kształt. Przemytnik skorzystał z dokumentacji konstrukcji „Sokoła", po czym skrzyżował go z myśliwcem typu A. - Widziałem taki statek - oznajmił Luke. - Kiedy pojawiłem się w przestworzach, systemy obronne Coruscant były włączone. Musiałem kilku osobom wytłumaczyć, o co chodzi, ale kiedy w końcu urządzenia obronne zostały wyłączone, mający właśnie takie kształty frachtowiec wystrzelił w górę, jakby tylko czekał na odpowiednią chwilę. Na- tychmiast powiadomiłem o tym kontrolerów ruchu międzygwiezdnego, ale oni oświad- czyli, że nie mają na ekranach urządzeń żadnego świecącego punktu. Od dawna nikt nie próbował mi wmówić, że widzę rzeczy, które wymyśliła moja wyobraźnia. - Twoja wyobraźnia - powtórzył Han. - To i tak nie ma znaczenia - odezwała się znów zbyt głośno Leia. Luke nie wie- dział, ile zrozumiała z ich rozmowy. - Winę ponoszą byli funkcjonariusze Imperium. - Masz na to jeszcze mniej dowodów niż ja - odezwał się Solo. - Twoi ludzie nie wiedzą nawet, jaka bomba eksplodowała w sali obrad. - Moi ludzie? Luke położył dłoń na ramieniu siostry. - Dlaczego sądzisz, że za tym wszystkim kryje się Imperium? - zapytał. - Wprowadzili do Senatu kilkoro sympatyków. Od dawna wiadomo, że mają zwy- czaj niszczyć wszystko, co uzyskali. - Leia odwróciła głowę w ten sposób, by mogła go lepiej widzieć. - To pierwsza reguła każdego śledztwa, Luke'u. Sprawdzenie, co uległo zmianie. Odpowiedzi należy szukać w zmianach. - Nie masz na to żadnego dowodu - rzekł Skywalker. Opanował się, by nie wes- tchnąć. — Zaczekajmy na oświadczenia ekspertów. Może kiedy się dowiemy, co wła- ściwie eksplodowało w sali obrad, będziemy mogli rozejrzeć się za sprawcami. - Innym powodem mogą być pieniądze - odezwał się Han. -Jarril powiedział mi, że wielu przemytników dorabia się dużego majątku, a później ginie w tajemniczych oko- licznościach. - Mógł kłamać - zauważył Luke. Chewbacca zaryczał. Było jasne, że zgadza się ze zdaniem Hana. - Nie twierdzę, że się myli, Chewie - odparł Skywalker. - Nie chcę tylko, żebyśmy wyciągali pochopne wnioski, dopóki nie będziemy dysponowali wszystkimi informa- cjami. Nie oczekiwał, że przyleci i zostanie wysłuchany jako osoba odwołująca się do rozsądku. Napięcie, w jakim żyła cała rodzina, stawało się coraz trudniejsze do zniesie- nia. Luke widział, jak reagowały na nie dzieci, a teraz zobaczył, jak reagują Han i Leia. - Powiedział, że dowiem się więcej, kiedy przylecę do Ostoi Przemytników - cią- gnął Solo. - To może być jeszcze jedna próba odwrócenia twojej uwagi - stwierdziła Leia. - Albo coś nie mającego żadnego związku z tą sprawą - zauważył Luke. - A może to jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć - upierał się Han. - Nie powinieneś odlatywać w takiej chwili, Hanie - odezwała się Leia. Z pewno- Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ścią znała męża aż za dobrze. - Jesteś potrzebny dzieciom. Han uśmiechnął się, ale było widać, że nie zwrócił na jej słowa większej uwagi. - Ciebie także potrzebują, kochanie - odparł. - Cała Nowa Republika cię potrzebu- je. A omal cię nie straciliśmy. Luke chrząknął. - Pozwólcie, że najpierw przeprowadzę małe śledztwo na własną rękę - powie- dział. - Możliwe, że dowiem się czegoś, czego nikt spośród nas się nie spodziewa. See-Threepio dreptał permabetonowym korytarzem, starając się nadążyć za niż- szym i baryłkowatym Artoo. Posadzkę i ściany szpeciły prastare smugi smaru nakłada- jące się na ślady płóz i inne plamy niewiadomego pochodzenia. Panele jarzeniowe mi- gotały, zupełnie jakby nie podłączono ich do tej samej siłowni energetycznej, z której zasilano pozostałe urządzenia na Coruscant. Artoo toczył się, zdążając prosto do wyty- czonego celu. Jego srebrzysty korpus był lekko odchylony do tyłu, a wsporniki z kół- kami wyciągnięte na całą długość. - Naprawdę nie wiem, Artoo, jakim cudem udaje ci się zawsze wplątywać mnie w swoje sprawy - odezwał się gderliwie Threepio, który szybko szedł, wyciągnąwszy ręce przed siebie, by zachować równowagę. - Przebywasz tu zaledwie od kilku godzin, a ja już odnoszę wrażenie, że wpadamy w tarapaty. Artoo zagwizdał, a później zaświergotał. -Zaprosiłeś mnie - powiedział z naciskiem złocisty android. - Wydawało ci się, że z należącym do pana Luke'a myśliwcem typu X dzieje się coś dziwnego i że musisz tam zaraz pójść, by samemu się przekonać. Mały robot wydał całą serię elektronicznych pisków. - Niech ci będzie. W i e d z i a ł e ś, że coś się dzieje z myśliwcem typu X, którym przyleciałeś tu z panem Lukiem, i oświadczyłeś, że chcesz się temu przyjrzeć. Ale po- wiedziałeś mi o tym, a ja potraktowałem to jako zaproszenie. Artoo przyspieszył. Nie przestając szczebiotać i piszczeć, toczył się po poplamio- nej i zaśmieconej posadzce. - Nie zostawiaj mnie samego - odezwał się Threepio. - W ciągu wielu lat już nie- raz wikłałeś nas w różne awantury, samowolnie wyruszając na wyprawy w rodzaju ta- kiej ja ta. A poza tym, jak powiedziałem ci na górze, X-skrzydłowiec pana Luke'a już od roku czeka na zmodernizowanie. Artoo zabeczał. Obrócił kopułkę i przez chwilę wpatrywał się w portal w drzwiach. Później chyba doszedł do wniosku, że to nie jest ten, którego szuka. Threepio, mijając portal, nawet nie zaszczycił go jednym spojrzeniem. —Wydaje mi się, że zachowujesz się arogancko, jeżeli przypuszczasz, że pan Lu- ke będzie cię informował o wszystkich problemach -powiedział. Artoo głośno zapiszczał. - No, dobrze, a zatem o wszystkich problemach związanych ze swoim X- skrzydłowcem. Ten myśliwiec nie należy do ciebie. Jesteś tylko automatem. Artoo zaszczebiotał. - Doprawdy, Artoo - rzekł złocisty android. - Przecież taki myśliwiec typu X może być kierowany przez każdego innego robota astro-nawigacyjnego. Wcale nie jesteś taki niezastąpiony. Mały robot obdarzył wyższego kolegę pełnym oburzenia prychnięciem. - Może jednak powinni byli skasować zawartość komórek twojej pamięci - odparł oburzony Threepio. - Twoje tak zwane bohaterskie wyczyny podczas bitwy o Endor chyba przewróciły ci w głowie. - Trajkotanie Threepia umilkło, kiedy oba automaty za- trzymały się przed zamkniętymi drzwiami hangaru remontowego. - To dziwne. Drzwi do pomieszczeń remontowych powinny być otwarte przez całą dobę. Artoo nie odpowiedział. Otworzył ukrytą w boku korpusu komorę i wysunął cien- ką metalową końcówkę służącą do naprawiania różnych mechanizmów. Cicho piszcząc do siebie, umieścił ją w gnieździe terminala komputerowego. Threepio zajrzał do środka przez małą kwadratową transpastalową szybę. Na pły- cie hangaru dostrzegł kilka maszyn, obok których leżało wiele różnych części zapaso- wych. Wokół myśliwców krzątały się różne androidy i nadzorujący ich pracę Kloperia- nie. Były to niskie, krępe szaroskóre istoty, które miały zamiast rąk po kilkanaście mackowatych kończyn wyrastających z boków tułowi niczym wąsy. Wiele takich odro- śli kończyło się małymi dłońmi. Istoty umiały także wyciągać szyje. Budowa ciał i wrodzona umiejętność naprawiania wszelkich urządzeń i mechanizmów czyniły z Klo- perian jednych z najlepszych mechaników i inżynierów, jakimi dysponowała Nowa Re- publika. Artoo zaświergotał. Threepio natychmiast odwrócił się tyłem do transpastalowej szyby. - Oczywiście, że to normalna procedura remontowa - powiedział. - Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki zdziwiony. W ciągu ostatnich kilku miesięcy poddano modernizacji wszystkie znajdujące się w tym hangarze X-skrzydłowce. Mały robot wydał długą serię pisków i gwizdów. - Jestem pewien, że pan Luke o tym wiedział - odrzekł złocisty android. - Na pew- no o wszystkim mu powiedziano. Doprawdy, Artoo. Czasami niepokoisz się najdziw- niejszymi rzeczami. Artoo kilka razy zagwizdał, po czym zakołysał się, opierając ciężar korpusu na dwóch kółkach. - Nie poproszę pana Luke'a, żeby tu przyszedł - oznajmił Threepio. - Nawet nie wiemy, na czym może polegać modernizacja jego myśliwca typu X. Artoo zagwizdał tak donośnie, że jego głos zabrzmiał w ograniczonej przestrzeni korytarza niczym pisk, świdrujący w uszach. - Artoo! Do przeraźliwego pisku dołączył grzechot kołyszącej się na kółkach obudowy. - Tak, domyślam się, że jesteś pełen złych przeczuć - odezwał się protokolarny an- droid. - Pamiętaj jednak o tym, że pan Luke niczego nie poczuł, a on jest ekspertem, jeżeli chodzi o przeczucia. W tej samej chwili drzwi hangaru remontowego się otworzyły. W otworze pojawił się Kloperianin, który na widok automatów skrzyżował na gąbczastym torsie aż sześć macek. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Zechcecie wytłumaczyć mi, dlaczego bezprawnie dołączyliście się do naszego systemu komputerowego? - odezwała się istota. Artoo wyciągnął końcówkę i ukrył ją we wnętrzu komory. - Nie chcieliśmy zrobić nic złego - odparł Threepio. - Nasz pan wysłał nas, żeby- śmy sprawdzili, co dzieje się z jego gwiezdnym statkiem. Nie mogliśmy wejść i mój towarzysz próbował otworzyć drzwi hangaru. - Panel umożliwiający otwarcie drzwi znajduje się tam - oznajmił Kloperianin, wyciągając siódmą mackę i pokazując niewielkie urządzenie, umieszczone po przeciw- nej stronie drzwi hangaru. - O rety, Artoo - zatrwożył się Threepio. - A mówiłem ci, żebyś niczego nie doty- kał. Wyłupiaste oczy Kloperianina zamieniły się w wąskie szparki. - No dobrze, wy dwaj. Wchodźcie do środka. Za chwilę się przekonamy, czy rze- czywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie. Istota wyciągnęła cztery macki, po czym pochwyciła Threepia i Artoo i wciągnęła do wnętrza hangaru. Metalowe drzwi z donośnym brzękiem zatrzasnęły się za nimi, co natychmiast zwróciło uwagę co najmniej piętnastu pracujących najbliżej Kloperian. Dziesiątki androidów także przerwało pracę i odwróciło się, aby spojrzeć na dwa nowe automaty. - Artoo - szepnął Threepio. - Teraz i ja jestem pełen jak najgorszych przeczuć. ROZDZIAŁ 7 Kueller stał na wyłożonej piaskowcowymi płytami ulicy Pydyru. Rozstawił nogi i złączył dłonie za plecami. W ciepłym i suchym powietrzu wyczuwało się woń soli przypominającą mężczyźnie, że za sztucznie usypanymi wzgórzami rozciąga się ocean. Lejący się z nieba żar sprawiał, że osłonięta pośmiertną maską twarz Kuellera obficie się pociła. Powodowało to zakłócenie chwiejnej równowagi, jaką zachowywała maska w zetknięciu ze skórą. Mężczyzna wiedział, że nie może przebywać na Pydyrze zbyt długo. Maska, będą- ca delikatnym instrumentem zespolonym z jego twarzą, funkcjonowała prawidłowo tylko w ściśle określonych środowiskach. To do takich nie należało. Kueller nie chciał nawet pomyśleć o tym, co w tej chwili dzieje się z jego twarzą. Jeżeli on czuł się nieswojo, z pewnością tak samo musieli czuć się jego żołnierze. Pancerze szturmowców, oczyszczone i odnowione, prezentowały się doskonale. Wy- glądały groźnie. Białe zbroje i skomplikowane hełmy były cenną pamiątką po Impe- rium; przywoływały wspomnienia dawnej potęgi, którą miał nadzieję wzbudzić na no- wo. Najważniejszy był wygląd zewnętrzny. Pydyr kiedyś o tym wiedział. Opustoszałe ulice świadczyły o bogactwie i świetności. Piaskowcowe bloki i płyty brudziły się i ścierały w ciągu kilku dni, toteż Pydyrianie dysponowali specjalnymi au- tomatami do sprzątania ulic i innymi, przeznaczonymi do budowy oczyszczalni. Bogac- two Pydyru było nieraz tematem legend, a klasa pydyriańskich arystokratów natchnie- niem historii opowiadanych jak sektor galaktyki długi i szeroki. Almania od wielu pokoleń zazdrościła Pydyrowi. Teraz przestała. Pydyr wpadł w jego ręce. Cisza aż dzwoniła w uszach. Kueller słyszał jedynie odgłosy szurania ciężkich bu- tów ocierających się o piaskowcowe płyty. Jego żołnierze sprawdzali wszystkie budyn- ki, aby upewnić się, że nie przeżył żaden mieszkaniec. Mężczyzna na wpół świadomie oczekiwał, że poczuje odór rozkładających się ciał, prażonych bezlitosnym pydyriańskim słońcem. Na szczęście Hartzig, oficer dowo- dzący akcją, sumiennie wywiązywał się z obowiązków. Kiedy arystokraci Pydyru zgi- nęli, w ciągu kilku godzin ich ciała zostały usunięte. Nieprzebrane bogactwa księżyca jednak pozostały. A on ich bardzo potrzebował. Nie mógł wybrać odpowiedniejszej chwili. Próbo- wał się uśmiechnąć, ale poczuł, że spocona skóra ślizga się pod maską. Jedynie usta jeszcze ściśle przylegały. Odwrócił się i wszedł do jednego z budynków, sprawdzonych przez żołnierzy. Pydyrianie wznosili swoje domy z rozmachem, wspierając je na potężnych brązo- Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
wych kolumnach i projektując przestronne kwadratowe pomieszczenia. Każdą po- wierzchnię upiększali płaskorzeźbami albo malowidłami, wykonanymi przez sławnych artystów, którzy od dawna nie żyli. Niektóre płaszczyzny ozdabiali klejnotami seafah, gdyż oprócz bogactw zgromadzonych w ciągu wielu wieków dysponowali także wła- snym źródłem drogocennych skarbów. Klejnoty seafah tworzyły się w muszlach mikro- skopijnych stworzeń zamieszkujących bezkresne oceany. Z rozkazu Kuellera darowano życie pydyriańskim jubilerom, gdyż tylko oni, mając wyćwiczone oczy, mogli dostrzec klejnoty na dnie morza. Wyćwiczone pydyriańskie oczy. Od wielu pokoleń arystokraci próbowali skonstruować automaty mogące zbierać te bezcenne skarby, ale bez względu na to, jak się starali, androidy nie potrafiły odróżnić klejnotów od skamieniałych na skutek upływu czasu odchodów morskich ryb albo innych stworzeń. Kueller podszedł do kolumny i przesunął ukrytym w rękawicy palcem po wystają- cych grzbietach klejnotów, zatopionych w wypalonej powierzchni. Kryształy miały za- zwyczaj jaskrawe barwy, od których można było dostać oczopląsu. Niektóre były błę- kitne i zielone, inne czarne i czerwone, a jeszcze inne białe i pomarańczowe. Najdziw- niejsze, że tylko kilka sprawiało wrażenie matowo-żółtawych. Każdy klejnot, nie więk- szy od szerokości szwu na palcu rękawicy, tworzył się przez stulecia z ciała maleńkich seafahów, które ginąc, spoczywały na dnie oceanu. Tylko ta jedna kolumna pozwalała pokryć koszty przedmiotów, które kupował w ciągu ostatnich dwóch lat działalności. Zapewne będzie teraz wydawał o wiele więcej niż dotychczas. Dysponował kilkoma dużymi statkami, które musi wyremontować i zmodernizować. W przeciwieństwie do Pydyrian nie zamierzał gromadzić wielu skar- bów. Wiedział, że w ciągu następnych kilku miesięcy będzie miał do dyspozycji jesz- cze więcej. - Wygląda tak, jakby ktoś po prostu odleciał. Łagodny głos Femon zabrzmiał głośno w opustoszałym pomieszczeniu. Widocz- nie kobieta zakończyła prace, które polecił jej wykonać na Almanii, i postanowiła przy- lecieć, by dotrzymywać mu towarzystwa. - Ktoś to zrobił - odparł Kueller, ale się nie odwrócił. Jego maska ślizgała się po skórze twarzy bardziej, niż chciał. Usta przestały się poruszać zgodnie z ruchami warg. - Nie żyją dopiero od niedawna, Femon. - Wszystko wydaje się takie dziwne. Byłam w skrzydle, gdzie mieści się jadalnia, i widziałam, że na stołach wciąż jeszcze stoją talerze i półmiski. - Ale jedzenie zniknęło - odparł mężczyzna. Zostało uprzątnięte przez androidy, podobnie jak wszystko, co miało budowę organiczną i mogło ulec rozkładowi. - Oczywiście. - Kobieta podeszła i stanęła za jego plecami. Kueller nawet czuł na karku ciepło jej oddechu. Nie poruszył się jednak, mimo iż chciał. Pomyślał, że Femon staje się arogancka; zbyt pewna własnej władzy. Będzie musiał przypomnieć jej i to szybko, kto jest panem, a kto sługą. -Nie rozumiem, dlaczego nie zrobił tego Imperator. Dysponował taką niszczycielską siłą. Mężczyzna przypomniał sobie wszystkie rozkoszne krzyki i jęki tylu istot giną- cych w jednej chwili. Napawał się brzmiącym w nich przerażeniem. - Nie potrafił znaleźć dostatecznie eleganckiej metody - odparł. - Może w ogóle jej nie szukał. Czasami wydaje mi się, że Palpatine'a interesowała nie tyle sama władza, ile możliwość czynienia zniszczeń. - Ale pana interesuje władza. Zabrzmiało to jak stwierdzenie faktu, ale Kueller pomyślał, że kobieta chciała za- dać mu pytanie. - Masz na ten temat własne zdanie? - zapytał w taki sposób, by upewniła się, że nie ma prawa mieć żadnego. - Wydawałoby się - odparła z namysłem - że jeżeli mamy podbić galaktykę, po- winniśmy uczynić to już teraz. Wszystkie elementy łamigłówki znajdują się na swoich miejscach. - Tylko na Coruscant - przypomniał. - Właśnie tam są nam potrzebne bardziej niż gdziekolwiek indziej. Kueller opuścił rękę. Jej pytania zaczynały psuć jego dobry nastrój. - Muszą znaleźć się na wszystkich wyznaczonych planetach -odparł. - Kluczem do sukcesu jest sumienność. - Więc zacznijmy od Coruscant. Po kilku dniach wszystko będzie gotowe także gdzie indziej. -Najważniejsze jest wyczucie odpowiedniej chwili - stwierdził Kueller. - Jeszcze zaczekam. - Gdyby pozbył się pan przywódców... - Na ich miejsce pojawiliby się inni. Zwalczył chęć, by odwrócić się i spiorunować ją spojrzeniem. Maska nie działała prawidłowo, a nie chciał odkryć przed Femon twarzy. Krople potu zaczynały ściekać po jego szyi na lnianą koszulę. - Czy właśnie dlatego zamierza pan pozbyć się Skywalkera? Zawahał się, nie bę- dąc pewnym, ile swoich planów powinien ujawnić. Później odparł: - Siostra Skywalkera pełni funkcję przywódczyni Nowej Republiki. - Skąd pan wie, że przeżyła atak na salę obrad Senatu? - Przeżyła - odrzekł cicho. - Więc niech się pan do niej weźmie. - Właśnie to robię. - Kueller zacisnął dłonie w pięści, starając się nie okazywać gniewu takiego pięknego dnia, zakończonego sukcesem. - Zapewniam cię, że nie myślę o niczym innym. Statek po prostu wisiał w przestworzach. Siedzący w fotelu pilota „Ślicznotki" Lando Calrissian wyjrzał przez iluminator sterowni statku. Leciał sam, zostawiwszy Marę Jadę w gromadzie gwiezdnej Minos, gdzie musiała załatwić jakąś sprawę, zleconą przez Talona Karrde'a. Lando nie zachwycał się faktem, że ich związek wciąż trwał, ale nie miał żadnego prawa na- rzekać... a nawet nie był pewien, czy chciałby mieć takie prawo. Mimo to kilka ostatnich tygodni, które spędzili razem, podziwiając pływające mia- sta Kalamaru, były po prostu fantastyczne. Od dłuższego czasu Mary nie widział. Cie- szył się, że może znów przebywać w jej towarzystwie, i tylko kilka razy zapragnął być Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
sam. Teraz mógłby się nacieszyć samotnością, ale wcale jej nie pragnął. Wręcz prze- ciwnie, w tej chwili oddałby wszystko, byle tylko mieć u boku kogoś, z kim mógłby porozmawiać na temat frachtowca, powoli obracającego się przed dziobem „Ślicznot- ki". Statek sprawiał wrażenie znajomego. Z początku Lando przypuszczał, że to „So- kół Milenium". Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że wyrzutnie pocisków udarowych typu Arakyd nie zostały po prostu usunięte. W ogóle nigdy ich nie było. Zamiast nich zainstalowano coś innego... coś, co dawno zniknęło. Calrissian widział w życiu tylko jeden lekki frachtowiec, który tak bardzo przypominał „Sokoła". Była nim „Narkomanka", ale w miejscach, w których powinny znajdować się rury wyrzutni, Lando nie widział ani śladu zmodyfikowanego myśliwca typu A. Myśliwca typu A, który w razie potrzeby mógł się stawać samodzielną jednostką latającą. Drugi statek, umożliwiający ucieczkę i wyprawianie się na eskapady. Lando postanowił nawiązać łączność z „Narkomanką", chociaż czuł, że jego serce bije przyspieszonym rytmem. - „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Odbiór. Nie otrzymał odpowiedzi. Statek sprawiał wrażenie opuszczonego. Tylko że Lan- do nigdy nie słyszał, żeby Jarril zostawiał swój statek w przestworzach na tak długo. Przemytnik zainwestował we frachtowiec osobistą fortunę i latał nim, by zarobić jesz- cze więcej pieniędzy. Nigdy nie dopuściłby, żeby bezradnie dryfował. Nawet wówczas, kiedy odlatywał myśliwcem, upewniał się, że część towarowa wygląda, jakby leciała do określonego celu. Nie chciał, by ktokolwiek przedostał się na pokład, nie czyniąc wcze- śniej długich i skomplikowanych przygotowań. - „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Odbiór. Lando zaklął pod nosem. A wyglądało na to, że podróż zakończy się bez proble- mów. Nie lubił latać sam. Dysponował wprawdzie nowym astromechanicznym andro- idem, który kupiła mu Mara za pieniądze stanowiące zysk z udziału w ostatniej wspól- nej wyprawie, ale mimo iż dokonał kilku modyfikacji i ulepszeń, automat nie bardzo mógł pomóc mu w takiej sytuacji. Omiótł „Narkomankę" wiązką promieni skanera, szukając jakichkolwiek oznak życia. Nie znalazł żadnych. Statek Jarrila był cichy i ciemny, nie funkcjonowały nawet systemy umożliwiające podtrzymywanie funkcji życiowych. Calrissian westchnął. Nie mógł wejść na pokład tego frachtowca. A poza tym nie chciał zostawiać „Ślicznotki" bez opieki, jeżeli nie usprawiedliwiały tego ważne oko- liczności. Postanowił się upewnić, czy„Narkomanka" nie dysponuje obwodami umoż- liwiającymi podporządkowanie. Wątpił, by je miała. Większość przemytników unikała instalowania na swoich statkach urządzeń, za pomocą których można było zdalnie je pilotować, przebywając na pokładach innych jednostek. Przypomniał sobie jednak, że od czasu, kiedy sam był przemytnikiem, wiele rzeczy uległo dużym zmianom - niektó- rzy dostawcy żądali, by statki odbiorców dysponowały odpowiednimi obwodami. Jarril nadal tkwił po uszy w tym interesie. Możliwe, że kiedyś miał do czynienia z takimi do- stawcami. Komputer „Ślicznotki" zapiszczał w odpowiedzi na polecenie Calrissiana. „Nar- komanka" nie tylko miała obwody umożliwiające podporządkowanie, ale urządzenia były sprawne i gotowe do włączenia. - Pierwsza dobra wiadomość, jaką dzisiaj otrzymałem - mruknął do siebie Lando. Przełączył na własne ekrany obraz, przekazywany przez wewnętrzną pokładową kamerę holograficzną, którą Jarril zainstalował na pokładzie „Narkomanki", po czym zajął się badaniem wnętrza dryfującej jednostki. Wyglądało, jakby przez pomieszczenia załogi przeszedł jeden z imerriańskich hu- raganów. W przestrzeni o zerowej sile ciążenia unosiły się różne przedmioty. Tapczany w świetlicy zostały oszpecone przez smugi blasterowych strzałów, maski tlenowe po- łamane, urządzenia awaryjne zniszczone. Lando skierował obiektyw kamery w ten sposób, by przekazywała obrazy z po- mieszczeń ogólnodostępnych. Wiedział, że Jarril nigdy nie zgodziłby się na zainstalo- wanie kamer w ładowniach, gdzie trzymał towary. Uświadomił sobie, że zasycha mu w gardle. Niepokój, jaki poczuł, kiedy ujrzał dryfujący statek, z każdą chwilą coraz bar- dziej się pogłębiał. Jeżeli nie liczyć blizn po blasterowych błyskawicach na tapczanach w świetlicy, nie widział żadnych innych śladów toczonej walki, ani poważnych zniszczeń, jeżeli nie liczyć tych, które spowodowała osoba przeszukująca wnętrze statku... albo kilka osób. Mimo to napięcie, jakie odczuwał w mięśniach karku, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. W końcu przesłał obraz ze sterowni „Narkomanki". Dopiero wówczas wypuścił powietrze, które przez cały czas nieświadomie wstrzymywał. Ujrzał unoszące się ciało Jarrila, odbijające się od dźwigni sterowniczych, ilumi- natora, sufitu i podłogi. Jeżeli sądzić po rozmiarach dziury w piersi, mężczyzna został trafiony przez strzał z blastera, oddany z bardzo małej odległości. Lando zamknął oczy, po czym potarł nasadę nosa palcem wskazującym i kciu- kiem. Stary przyjaciel nie powinien umierać w taki sposób. A już w żadnym razie nie w takiej zapadłej dziurze przestworzy, gdzie nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Nagle Calrissian zmarszczył brwi. Jarril zazwyczaj latał w towarzystwie Sullusta- nina o nazwisku Seluss. Czy to właśnie Seluss odleciał myśliwcem typu A? Zamierzał wezwać pomoc? To nie miałoby żadnego sensu. A zresztą, powinien już dawno wrócić. Chyba że był ścigany. Lando nie widział jednak żadnych innych statków przelatujących przez taki zapa- dły kąt przestworzy. W ogóle w tych okolicach latało niewiele statków. Po prostu nie było niczego, co mogło być przemycane. Nawet Lando nie pojawiłby się w tych stro- nach, gdyby Mara nie musiała się spotkać z Karrde'em. Republika nie interesowała się pobliskimi prymitywnymi światami, a Imperium porzuciło wszelką nadzieję, że zdoła zjednoczyć istoty żyjące w tak odmiennych środowiskach. Imperium zresztą dawno porzuciło wszelką nadzieję, że uda mu się cokolwiek in- nego. Coś jednak dręczyło podświadomość Calrissiana. Mężczyzna uświadomił sobie, że Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
pośród przedmiotów dryfujących we wnętrzu statku zauważył coś niezwykłego. Coś, co nie pasowało do niczego innego. Otworzył oczy i skierował obiektyw kamery w inne miejsce. Szukał, szukał... po- większając obraz dopóty, dopóki nie znalazł tego, co nie dawało mu spokoju. W pokładowej kuchni, odbijając się od jednej ściany i szybując ku drugiej, pływał hełm szturmowca. Szturmowca. Tak daleko od cywilizowanych światów. Może więc jednak Lando się mylił, mając taką niepochlebną opinię o Imperium. Kilkoma szybkimi ruchami podporządkował sobie pozostałe urządzenia „Narko- manki". Zamierzał odholować statek Jarrila na Kessel, gdzie zajmował się eksploatacją złóż błyszczostymu. Chciał poddać wnętrze szczegółowym oględzinom. Może wów- czas zrozumie, w co właściwie wplątał się przemytnik. Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co wyniknie z jego śledztwa. ROZDZIAŁ 8 Senatorowie, którzy przeżyli katastrofę, zgromadzili siew wielkiej sali audiencyj- nej Pałacu Imperialnego. Starsi dyplomaci, bez zastrzeżeń popierający Nową Republi- kę, skupili się w niewielkich grupkach i rozmawiali, poruszając najistotniejsze tematy. Leia stała przed długim bufetowym stołem, ustawionym wzdłuż jednej ściany. Nie inte- resowała się treścią rozmów prowadzonych przez zaprzyjaźnionych senatorów. Obser- wowała, jak sprzeczają się ich młodsi koledzy, spośród których niejeden pełnił jakąś funkcję w czasach Imperium. Wciąż jeszcze bolały ją ręce, poparzone w wyniku eks- plozji, ale poza tym czuła się prawie doskonale. Jeżeli nie liczyć słuchu. Żałowała, że go odzyskała. Słyszała urywki krzyżujących się w powietrzu rozmów; argumentów wypowiada- nych tak głośno, że każda następna osoba zabierająca głos chyba starała się przekrzy- czeć poprzednią. -.. .postanowimy, kto zostanie przywódcą teraz, kiedy... -.. .n i g d y nie dopuściłby do powstania takiego bałaganu... -.. .cieszę, że tu jesteśmy. Nowa Republika nie może pozwolić sobie na takie nie- dbałe... Leia nie musiała wysłuchiwać następnych strzępków rozmów, żeby zrozumieć, na co się zanosi. Zgromadzeni senatorowie, a przynajmniej ci spośród nich, którzy mieli uczestniczyć w obradach po raz pierwszy, zamierzali obciążyć jej rząd winą za eksplo- zję, jaka miała miejsce w sali obrad. Źle zrobiła, że posłuchała Hana. Powinna była, nie zwracając uwagi na odniesione obrażenia, pomagać innym rannym i osobiście kierować wszystkimi pracami. Wystarczyło dwa dni, spędzone w ośrodku medycznym, i sytuacja wymknęła się spod kontroli. Leia sięgnęła po sporą kanapkę i zjadła ją szybko, mając nadzieję, że przyswojone kalorie pobudzą jej energię, której tak bardzo potrzebowała. Lekarze powiedzieli, że omal nie umarła i że musi poświęcić trochę czasu, by odzyskać siły. Leia jednak już nieraz bywała równie ciężko ranna i zawsze wracała do zdrowia. Podejrzewała, że tym razem częścią jej problemu było nastawienie. Otarła dłonie o materiał spodni - włożyła luźne fałdziste spodnie, trochę przypo- minające spódnicę, po czym wypuściła na nie bluzkę, gdyż w trakcie tego nieformalne- go posiedzenia pragnęła wyglądać szykownie, ale niezbyt oficjalnie - i wmieszała się w tłum młodszych senatorów. Rozmowy natychmiast umilkły. Leia uśmiechnęła się do nowicjuszy, udając, że niczego nie słyszała, i zaklaskała, prosząc wszystkich o uwagę. - Przede wszystkim chciałam wam podziękować za to, że przybyliście na to zebra- nie, mimo iż zawiadomiłam was tak późno - zaczęła. - Właśnie przygotowujemy salę balową, która przez jakiś czas będzie pełniła funkcję tymczasowej sali obrad, ale tamto Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
pomieszczenie będzie gotowe dopiero jutro. A tymczasem chciałabym zacząć dzisiejsze nieformalne zebranie. Pragnę powiedzieć wam o najnowszych faktach, jakie ujawniło nasze dochodzenie. - Jakie dochodzenie? - zapytał R'yet Coome, młodszy senator z Exodeenu. Jego głos, przefiltrowany przez sześć rzędów zębów, brzmiał tak bardzo podobnie do mowy M'yeta Luure'a, że Leia aż podskoczyła. Nawet słowa pytania były takie same jak te, których użyłby M'yet. Popatrzyła na Exodeenianina, który wszystkimi sześcioma rękami wygładzał fałdy szaty. Gdyby nie wiedziała, że M'yet nie żyje, pomyślałaby, że właśnie on jest jej roz- mówcą. - Równolegle z akcją ratunkową prowadzimy dochodzenie - wyjaśniła. - Z począt- ku uznaliśmy za najważniejsze ratowanie życia rannych. Musieliśmy się upewnić... Zająknęła się i nie dokończyła zdania. - Musieliśmy się upewnić, że wszyscy ranni zostali wyciągnięci spod zwałów gru- zów - podjął ChoFi, jeden z senatorów, który brał udział we wszystkich posiedzeniach Senatu od powstania Nowej Republiki . Stanął za plecami Leii nie po to, by całą dwu- metrową wysokością wprawić ją w zakłopotanie, ale w tym celu, by ją poprzeć. Przywódczyni kiwnęła głową, wyrażając w ten sposób wdzięczność. Nie widziała senatora, kiedy wchodziła do sali audiencyjnej. Zapewne podobnie jak ona podsłuchi- wał, o czym rozmawiają młodsi senatorowie. - Powinna była pani wcześniej podjąć właściwe środki ostrożności - odezwał się R'yet. - Nie wiem, jak teraz oznajmię obywatelom Exodeenu, że jeden z ich najuko- chańszych przywódców zginął tragiczną i bezsensowną śmiercią. - Spośród wszystkich światów należących do Nowej Republiki przedsięwzięliśmy najostrzejsze środki bezpieczeństwa - odparła Leia. - Dopiero teraz widzimy, że okaza- ły się niewystarczające. - Dopiero teraz - powtórzył jak echo R'yet. Senator Meido, chuda jak wibroostrze istota o szkarłatnej twarzy, poprzecinanej siecią cienkich białych linii, położył dwupalczastą dłoń na pierwszym ramieniu senato- ra z Exodeenu. Leia ze zdumieniem stwierdziła, że Meido zna zasady exodeeańskiej etykiety. Dotknięcie pierwszego ramienia było sygnałem do przerwania rozmowy; do- tknięcie drugiego - wyzwaniem do podjęcia walki. - Przywódczyni Nowej Republiki i tak miała bardzo trudny tydzień - odezwał się senator. - My też - zauważył któryś z dyplomatów stojących w jednym z ostatnich rzędów. Meido uznał za słuszne puścić mimo uszu jego uwagę. - Ponieważ żywimy wątpliwości, powinniśmy rozstrzygać je na korzyść pani przywódczyni - powiedział. - Rzecz jasna, musimy się upewnić, czy nikt więcej nie po- został pod gruzami naszej sali obrad. Dopiero wówczas będziemy mogli zająć się wy- łącznie dochodzeniem. Jego poparcie sprawiło jednak, że Leia stała się podejrzliwa. Meido nie poparł jej ani razu od chwili, kiedy został wybrany do Senatu. -Dziękuję panu, senatorze -powiedziała i głęboko odetchnęła. -Sala obrad uległa poważnemu zniszczeniu. Ta bomba, o ile rzeczywiście będziemy mogli tak ją nazywać, eksplodowała we wnętrzu sali. Korytarze i reszta pałacu nie zostały nawet uszkodzone. W tej chwili przesłuchujemy wszystkich członków personelu, przebywających wów- czas w sali obrad, a także osoby, które miały do niej dostęp w ciągu kilku dni poprze- dzających katastrofę. - Czy również senatorów? - zapytał Wwebyls, niepozorna istota człekokształtna z Ynu. - Wszystkich - odparła stanowczo Leia. - Nawet tych, którzy odnieśli rany? - zainteresował się R'yet, opierając dłonie jed- nej z niższych par rąk na drugich biodrach. - Nawet tych - rzekła cicho Leia. - Nie możemy pozwolić sobie na przeoczenie ni- kogo i niczego. - A więc pani także zostanie przesłuchana? - zapytał senator Meido. Leia aż podskoczyła. Nie spodziewała się takiego pytania. Oczywiście, że to nie dotyczyło jej. Wiedziała, że nie jest w to zamieszana. - Powiedziała, że wszyscy - odezwał się bez zastanowienia ChoFi, który przedtem tak samo spontanicznie zabrał głos w obronie Leii. Stojący z tyłu sali Kerritharr, starszy senator z Kashyyyku, donośnie zaryczał. - Mój kolega Wookie ma rację - poparł go ChoFi. - Ja też uważam, że najlepszym sposobem na przetrwanie tego kryzysu jest współdziałanie. - Nie możemy współdziałać, jeżeli mamy być przesłuchiwani -sprzeciwił się jeden z młodszych senatorów. - Przecież wszyscy będziemy przesłuchiwani - odezwał się Nyxy, dyplomata z Rudriga. - Musimy współpracować - stwierdził senator Gno. Mężczyzna pełnił tę funkcję jeszcze w czasach Starej Republiki, a później, jako jeden z imperialnych senatorów, po- tajemnie sprzyjał Rebeliantom. Był jednym z bardzo niewielu funkcjonariuszy Starej Republiki, którzy dotąd nie przeszli na emeryturę. - Czy kiedyś pomyśleliście, że kto- kolwiek podłożył tę bombę i spowodował jej eksplozję, uczynił to, zamierzając osią- gnąć właśnie taki skutek? Jeżeli zaczniemy walczyć między sobą, przestaniemy skupiać uwagę na niebezpieczeństwach zagrażających nam z zewnątrz. Nie możemy rozsadzić tego rządu od środka. Leia musiała przyznać, że wcześniej o tym nie pomyślała. Dotychczas starała się koncentrować na wykryciu sprawców i przekonaniu się, czy właśnie oni odpowiadali za przesyłane za pośrednictwem Mocy obrazy, które widziała i ona, i Luke. Pamiętała tak- że przeczucie, jakie wówczas ją ogarnęło, że zbliża się czas ostatecznej zagłady nie tyl- ko Senatu, ale całego rządu. Nie mogła jednak powiedzieć senatorom niczego na temat tej nowej broni. Przy- najmniej dopóty, dopóki nie uzyska pewniejszych dowodów niż tylko wizerunki, odbie- rane przez nią i Luke'a. - Wygląda na to, że ten rząd jest i tak rozsadzany od wewnątrz - stwierdził R'yet. - Potrzebujemy kogoś, kto byłby dobrym przywódcą. Dobry przywódca w ogóle nie do- puściłby do powstania sytuacji, w której stałoby się możliwe zadanie śmiertelnego cio- Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)