conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Sherman David, Cragg Dan - Próba jedi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

conan70
EBooki
Gwiezdne wojny

Sherman David, Cragg Dan - Próba jedi.pdf

conan70 EBooki Gwiezdne wojny 028. Sherman David, Cragg Dan - Próba jedi
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

David Sherman, Dan Cragg1 Próba Jedi 2 Wojny Klonów PRÓBA JEDI DAVID SHERMAN, DAN CRAGG Przekład ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ

David Sherman, Dan Cragg3 Tytuł oryginału JEDI TRIAL Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta KAMILA GONTARZ ANNA MATYSIAK Ilustracja na okładce STEVEN D. ANDERSON Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2059-9 Próba Jedi 4

David Sherman, Dan Cragg5 P R O L O G - Obi-Wan! - zawołał Anakin Skywalker, kiedy pojawił się przed nim holograficz- ny obraz rycerza Jedi Obi-Wana Kenobiego. Do tej pory chłopiec nerwowo krążył po swojej kwaterze, chmurnie dumając nad tym, dlaczego nieustannie jest pomijany w Próbach Jedi i pozbawiany jedynej szansy, aby udowodnić, że jest prawdziwym ryce- rzem Jedi. Widok nauczyciela znacznie poprawił mu humor. - Witaj, Anakinie - odezwał się Obi-Wan z uśmiechem. - Jak się urządziłeś? Anakin wzruszył ramionami. - Chyba w porządku. Uśmiech Obi-Wana zbladł nieco. Wrócili na Coruscant zaledwie dwa standardowe dni temu, ale mistrz doskonale wiedział, jak trudne wydają się Anakinowi te dwa dni bezczynności. Wiedział, że padawan nie będzie zachwycony wiadomościami, które miał mu przekazać. - Właśnie wróciłem ze spotkania z Radą Jedi - rzekł. Oczy Anakina zabłysły: spotkanie z Radą Jedi oznaczało zwykle nową misję. - Mam zadanie... - Już? - przerwał mu podniecony Anakin. - Jeszcze nie zdaliśmy raportu z ostatniej misji! To chyba coś bardzo ważnego. - Odwrócił się i zaczął zbierać sprzęt i ubrania. - Anakinie... - Ledwie zacząłem się rozpakowywać... mogę się z tobą spotkać za godzinę w porcie. - Anakinie! - spróbował znowu Obi-Wan. - Anakin! Anakin nawet się nie odwrócił. - To gdzie się spotkamy? - Anakin! Obi-Wan wreszcie zdołał ściągnąć na siebie uwagę młodego Skywalkera, który spojrzał na niego zaskoczony ostrym tonem mistrza. - Mistrzu? - Wybacz, że krzyknąłem, ale mnie nie słuchałeś. - Słucham, mistrzu. - Anakin musiał użyć całego swojego opanowania, żeby stać spokojnie i czekać. - To ja mam misję, Anakinie. Nie my. Rada Jedi wysyła tylko mnie. To krótkie zadanie, niebawem wrócę. Anakin starał się opanować grymas rozczarowania. - A co ja mam robić w tym czasie? - zapytał, wyraźnie nie mogąc się powstrzy- mać. - Po pierwsze, zdasz sprawę z naszej ostatniej misji. - Obi-Wan westchnął. - Po- wierzam ci to zadanie. Kiedy wrócę, zasugeruję Radzie, że jesteś już gotów do rozpo- częcia prób. - Chcesz powiedzieć, że zrobisz to znowu? Próba Jedi 6 Obi-Wan pokręcił głową. - Dotąd nie było ani czasu, ani sensu. Ale skoro tylko wrócę, to sam dopilnuję, że- by znalazł się czas... i żeby Rada mnie wysłuchała. - Dlaczego mieliby cię wysłuchać, skoro do tej pory nie chcieli? - Dlatego, że kiedy mnie nie będzie, ty postarasz się być wzorowym rycerzem Je- di. Pozwolisz im wypytać się dokładnie, a potem, jeśli jeszcze nie zdążę wrócić, wybie- rzesz się do archiwum, aby poszukać różnych interesujących strategii, które można by zastosować w planowaniu naszych dalszych kampanii. Pokażesz im, że jesteś znakomi- ty nie tylko w walce, lecz również w najbardziej podstawowych zadaniach rycerza Jedi. - Znowu się uczyć... - mruknął Anakin bezbarwnym głosem. -Dobrze, zrobię to. - Wierzę w ciebie, Anakinie... wiesz o tym. - Tak. - Wyraz twarzy chłopca nieco złagodniał. - Wiem, że we mnie wierzysz, Obi-Wanie. Niech Moc będzie z tobą. Trzy dni później Anakin Skywalker wyłączył swój notatnik. Od wyjazdu Obi- Wana spędzał czas w bibliotece, studiując kampanie i bitwy Wojny Klonów. Odkrył przez ten czas kilka możliwości. Nurtowany niepokojem, skierował się do sali trenin- gowej. Może znajdzie kogoś, kto zechce się z nim zmierzyć i nieco urozmaici mu przymusową bezczynność. Wojna zaangażowała stanowczo zbyt wielu Jedi. Niemal wszyscy zdolni do walki rycerze znajdowali się poza Coruscant na misjach i kampaniach. Anakin spotkał w sali treningowej tylko jednego Jedi - Nejaa Halcyona, który ćwiczył z mieczem świetlnym. Anakin kiedyś już spotkał Halcyona i stwierdził, że to nie tylko inteligentny i bły- skotliwy człowiek, lecz również zrównoważony, mądry Jedi. Obi-Wan zapewnił go, że to właściwa ocena. A jednak mistrz Halcyon żył w stanie bliskim niełaski, odkąd stracił swój statek „Plooriod Bodkin" na rzecz wyjętego spod prawa kapitana, którego miał aresztować. Anakin mógł się jedynie domyślać, jaki błąd popełnił Halcyon, że pozwolił sobie ukraść statek, ale nie chciał zadawać zbytecznych pytań. Halcyon był całkowicie skoncentrowany i poruszał się tak zręcznie, że przyjemnie było na niego popatrzeć. Anakin wolał nie przeszkadzać, więc pozostał z boku, czeka- jąc, aż tamten skończy. Wreszcie Halcyon wyłączył miecz i stanął wyprostowany. Spojrzał na Anakina i roześmiał się. - Anakin Skywalker! Szukasz partnera do sparringu? Chłopiec drgnął lekko. - Byłby to dla mnie zaszczyt - rzekł z lekkim ukłonem. Halcyon zaśmiał się znowu. - Zaszczyt? To oznacza, że albo jesteś zaskoczony, że pamiętam twoje imię, albo dziwisz się, że mistrz Jedi tak skwapliwie godzi się walczyć z padawanem, którego ledwie zna. - Może i jedno, i drugie? - zasugerował Anakin starszemu mężczyźnie. - Oczywiście, że pamiętam twoje nazwisko. Ostatnio jest tu tak mało Jedi, że bez trudu można wszystkich spamiętać. I oczywiście chętnie będę z tobą walczył. Niedaw-

David Sherman, Dan Cragg7 no wróciłeś z misji, a wiem, że masz dobry refleks. Ja od jakiegoś czasu jestem bez- czynny... potrzebna mi próba. Stanęli naprzeciw siebie i zasalutowali, po czym zajęli pozycje i włączyli miecze. Anakin wykonał pierwszy ruch: pchnięcie, które zaczynało się wysoko, aby za- nurkować nisko pod oczekiwaną wysoką paradą. Ostrza mieczy zasyczały, gdy Halcy- on bez trudu odbił pchnięcie i ze śmiechem usunął się na bok. - Zaskakujesz mnie - rzekł z lekką drwiną. - Taki podstawowy ruch. Myślałem, że opanowałeś jakieś nowe techniki. - Rzucił się do przodu z serią pchnięć i cięć własnego pomysłu, Anakin jednak bez trudu parował i odbijał wszystkie po kolei. - Mistrzu Halcyonie - rzekł Skywalker, kiedy odstąpili od siebie. -W walce nie ma czasu na wymyślanie nowych manewrów. Wypróbowane i stare bywają najskuteczniej- sze. Wysunął miecz świetlny, aby dotknąć ostrza Halcyona, po czym zatoczył końcem ostrza ciasny pół-okrąg, którym zapewne drasnąłby lewe ramie Halcyona, gdyby nie został w porę zatrzymany... i gdyby starszy Jedi nie odskoczył na czas. - Doskonale, padawanie. - Halcyon z aprobatą skinął głową. - Było tak blisko, że nie wiem, czy nie należy policzyć tego za trafienie. Anakin zaśmiał się. - Nie ma czasu na wymyślanie nowych manewrów... ale zawsze można improwi- zować. Teraz dopiero zaczęli prawdziwy sparring. Miecze świetlne Jedi błyskały i syczały, ostrza zderzały się w pchnięciach i para- dach. Najpierw jeden, a potem drugi odnajdywał luki w obronie przeciwnika, zatrzymu- jąc lśniące ostrze o cal od jego ciała. Przekrzykiwali się radośnie przy każdym zręcz- nym ruchu. Po godzinie ćwiczeń zatrzymali się jednocześnie, jak za obopólną zgodą. Obaj lśnili od potu i obaj mieli rozradowane miny. - No, właśnie - wesoło rzekł Halcyon. - Z partnerem walczy się o wiele, wiele le- piej niż samemu. - Zmierzył wzrokiem Anakina. - Jesteś bardzo utalentowany, jak na tak młodego człowieka. Oczy Anakina zabłysły. - Mistrzu Halcyonie, to ja muszę się pokłonić przed twoimi umiejętnościami. Są zdumiewające jak na staruszka, który od dawna siedzi bezczynnie. - Niewdzięczny szczeniak! - warknął Halcyon, ale zaraz poweselał. - Zrobimy ju- tro powtórkę? - Brzmi zachęcająco. - Ten sam czas, to samo miejsce. - Z przyjemnością. Mistrz Jedi i padawan zasalutowali sobie, po czym poszli każdy do swojej kwate- ry, aby się wykąpać i zmyć słony pot ze zmęczonego ciała. Próba Jedi 8 R O Z D Z I A Ł 1 Żadnych wieści od generała Khamara. Lodowate ukłucia strachu przebiegły po plecach Reiji Momen i wspięły się wzdłuż kręgosłupa, aż na skórę głowy. Zadrżała, poruszyła się niespokojnie. Nie czas na pani- kę, pomyślała. Wszyscy oczekiwali, że zachowa spokój. Dlatego wyszła do ogrodu - chciała spróbować odzyskać równowagę, zebrać myśli, przygotować się na spotkanie z ludźmi. Ale to nic nie pomogło. Starannie utrzymany, mały ogródek gnieździł się na dużym dziedzińcu, chronionym przed żywiołami przez otaczające go budynki i kopułę solarną otwieraną w czasie dobrej pogody. Dziś właśnie kopuła była otwarta i do wnętrza wpa- dało świeże powietrze, które powinno orzeźwiać, lecz nerwy Reiji były zbyt napięte. Jej ludzie uważali, że brak wieści z południa to zły znak; przerażało ich to. Reija przymknęła oczy i starała się myśleć o domu. Za pięć lat jej kontrakt dobie- gnie końca i będzie mogła wrócić na Alderaan. Może. Przez otwartą kopułę wpadł lekki wietrzyk. Niósł ze sobą aromat rodzimych traw, obficie porastających płaskowyż, na którym mieściło się Centrum Łączności Intergalaktycznej. W ciągu pierwszych miesię- cy kontraktu doszła do wniosku, że jest uczulona na bylice, bo kasłała i kichała za każ- dym razem, kiedy opuszczała kompleks sterowania i zwiedzała inne zabudowania. Teraz jednak przyzwyczaiła się do tego przenikliwego zapachu, a nawet go polubiła. Fizycznie nigdy nie czuła się lepiej. Wymyśliła nawet teorię, której do tej pory nie zwe- ryfikowała medycyna, że przedłużający się kontakt z trawami Praesitlynu jest dobry dla ludzkiego organizmu. Reija Momen przyjęła stanowisko głównego administratora Centrum Łączności Intergalaktycznej na Praesitlynie, ponieważ lubiła tę pracę. Przyzwoita płaca była jedy- nie przyjemnym dodatkiem. Ktoś inny z jej pozycją zapewne myślałby już o zakończe- niu kontraktu, wygodnej emeryturze na Alderaanie, może nawet o założeniu rodziny. Ona jednak, choć dobiegała wieku średniego, wciąż czuła się dość młoda, aby na póź- niej odkładać ustatkowanie się. Była też dość atrakcyjna, choć wyglądała nieco zbyt matronowato. Lubiła swoją pracę. Dobre serce, zdrowy rozsądek i wybitne zdolności przywódcze pozwoliły jej szybko nawiązać kontakt z mieszaną ekipą, składającą się z ludzi i sluisańskich techników. Była rzadkim w każdej rasie i gatunku typem admini-

David Sherman, Dan Cragg9 stratora, który wykonywał swoje obowiązki z poczucia odpowiedzialności, nie tylko dla przyjemności. Pracowała ciężko i dobrze, ponieważ lubiła pracę jako cel sam w sobie. Podległych jej ludzi traktowała bardziej jak partnerów wspólnego przedsięwzięcia niż podwładnych. I w przeciwieństwie do wielu zajętych biurokratów, nadętych poczuciem własnej ważności, wiedziała kiedy i jak odpoczywać. Założyć rodzinę? No cóż, z praktycznego punktu widzenia jej pracownicy na Pra- esitlynie od co najmniej siedmiu lat stanowili dla niej rodzinę. Kochali ją i nazywali mamusią Momen. Jechać do domu? Ależ ona już jest w domu! Odnowię kontrakt, pomyślała. Jeśli dożyję, naturalnie. Robot techniczny, przystosowany do pielęgnacji drzew i krzewów w ogrodzie, kręcił się wokół chaszczy okalających pnie drzew kaha, wiele lat temu importowanych z Talasei przez poprzedniego administratora. Zazwyczaj szelest maszyny poruszającej się wśród listowia działał kojąco, lecz nie dziś. Reija zmieniła pozycję, otworzyła oczy i westchnęła. Członkowie jej załogi przesączali się już powoli do ogrodu i szukali miej- sca, by usiąść. Tym razem nie po to, aby spożyć tu nieformalny południowy posiłek, który stał się już tradycją podczas kadencji Reiji - lecz po to, by poznać nowiny i ode- brać rozkazy. Reija była niezadowolona, że ich zwyczaje uległy zakłóceniu. Ten ogro- dowy posiłek nie był niczym szczególnym, koledzy i przyjaciele po prostu cieszyli się swoją obecnością i prowadzili swobodne rozmowy przy jedzeniu, lecz ekipa przywykła do nich i polubiła je tak samo, jak regularne wypoczynkowe wyjazdy na Sluis Van. Dziś wszyscy porozumiewali się nerwowym szeptem, z niepokojem oczekując wieści z południa. Co ma im powiedzieć? Brak informacji jest gorszy niż najgorsze wieści. Kilka standardowych godzin wcześniej flota inwazyjna wylądowała około stu pięćdziesięciu kilometrów na południowy zachód od ośrodka. - Dwa nasze myśliwce - zameldował generał Khamar w ostatnim raporcie - w cza- sie rutynowego patrolu nad oceanem zostały zaatakowane na linii wybrzeża przez dużą grupę nieprzyjacielskich statków. Statek dowodzenia, który również znajdował się w powietrzu, został zestrzelony, ale zanim straciliśmy z nim kontakt, załoga poinformo- wała nas o lądowaniu dużej grupy robotów bojowych. Najeźdźcy nie wydawali się równie liczni jak moja grupa, ale istnieje obawa, że to jedynie zwiad, przygotowujący teren dla większych sił. Tak czy owak, musimy ich natychmiast zniszczyć. Moje siły są w stanie się z nimi rozprawić. - Jak duża jest ta flota? - zapytała wtedy. - Kilka transportowców i dużych okrętów wojennych, jednym słowem nic, z czym byśmy sobie nie poradzili. Jeśli będą nam potrzebne posiłki, w co wątpię, dostarczy ich Sluis Van. - Czy nie byłoby rozsądnie wezwać ich już teraz, na wszelki wypadek? Khamar odchrząknął. - Zrobimy to, jeśli zajdzie potrzeba. Ściąganie posiłków, zanim poznamy siłę wro- ga, nie byłoby słuszne z punktu widzenia taktyki. Pozostawię tutaj oddział pod dowódz- twem komandora Llanmore'a, żeby dbał o bezpieczeństwo ośrodka. - Khamar był bur- kliwym Korelianinem, ale zawodowym wojskowym i Reija ufała jego opiniom. Lubiła Próba Jedi 10 młodego komandora Llanmore'a. Nie potrafiła ukryć uśmiechu, widząc, jak stara się zawsze w jej obecności zachowywać po wojskowemu. Oczywiście, umiała go przejrzeć na wylot. Był dla niej jak syn, którego nigdy nie miała. Od godziny nie miała jednak żadnych wieści od generała Khamara. Jeśli jest to rozpaczliwa próba przechwycenia centrum łączności przez separatystów, jej mały, wy- godny światek na Praesitlynie zmierzał ku zagładzie. Kopuła solarna, która okrywała ogród, zatrzasnęła się nagle bez ostrzeżenia. To- warzyszył temu jaskrawy rozbłysk i ogłuszający huk. Z sercem na ramieniu Reija pode- rwała się i popędziła do centrum sterowania. Slith Skael, szef ekipy łącznościowej, podbiegł do niej natychmiast. Nigdy do tej pory nie widziała, aby to metodyczne, spo- kojne stworzenie poruszało się tak szybko i było tak zaaferowane. - Czy to Khamar wraca? - zapytała z wahaniem Reija. Rozejrzała się po centrum. Zazwyczaj było to spokojne, emanujące profesjonalizmem miejsce. Technicy pracowali w skupieniu przy swoich stanowiskach, roboty cichutko wypełniały zlecone im zadania. Zazwyczaj, ale nie teraz. - Nie, pani - odparł Slith. - To obcy. - Zakołysał się nerwowo. - Sądzę, że to kolej- na inwazja. Rozkazałem zamknąć kopułę, kiedy wylądował pierwszy statek. Proszę o wybaczenie, jeśli to panią przestraszyło. Są jakieś rozkazy? W ciągu tych kilku lat, jakie wspólnie spędzili na Praesitlynie, Reija bardzo polu- biła Slitha. Jego spokojny, nawet sztywny wygląd skrywał współczującą, wrażliwą istotę. Wiedziała, że teraz także może na niego liczyć. W pomieszczeniu panował cha- os. Technicy dyskutowali zawzięcie, nerwowo przełączając przyrządy. Cały budynek drżał od głębokiego, niskiego huku. Reija czuła wibracje pod stopami, poprzez panele podłogi. - Poniżej płaskowyżu wylądował duży kontyngent statków - odezwał się technik, a w jego głosie Reija zauważyła pierwsze ślady paniki. - Proszę wszystkich o spokój! Słuchajcie uważnie! - zawołała głośno i stanowczo. Nadszedł czas, żeby wprowadzić w tym zamieszaniu nieco porządku. - Wszyscy mają zająć swoje miejsca i słuchać. Jej spokój odniósł pożądany skutek. Ludzie przestali rozmawiać i wrócili na sta- nowiska. - Teraz - rzekła, zwracając się do Slitha - proszę przesłać ostrzeżenie na Co- ruscant... - Już to zrobiłem - odparł Sluissi. - Transmisja została zablokowana. - To niemożliwe! - zawołała, zaskoczona. - Widocznie możliwe - odparł rzeczowo Slith. Po prostu stwierdzał fakt, nie ne- gował jej słów. - Jakie są pani rozkazy? - powtórzył. Reija przez chwilę milczała. - Komandorze Llanmore? - zawołała. - Jestem tutaj. - Llanmore, w pełnej zbroi i rynsztunku, wystąpił naprzód i stanął na baczność. - Co się tu dzieje? - zapytała. W pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Wszyst- kie spojrzenia skupione były na tej parze.

David Sherman, Dan Cragg11 - U stóp płaskowyżu wylądowała duża armia robotów - wyjaśnił Llanmore zwięź- le. - Nie możemy nawet marzyć, że się przed nimi obronimy bez posiłków... - Zawahał się. - A wiemy, że na razie nie nadejdą. - Żadnych wiadomości od generała Khamara? - Nie, pani. - Llanmore zająknął się. - Chyba... chyba musimy uznać że... że został pokonany. Reija zamyśliła się na chwilę. - Cóż, nie ma na to rady. Najeźdźcy w jakiś sposób blokują nasze transmisje, gene- rał Khamar nie może nam pomóc, a my nie zdołamy stawić oporu. Słuchajcie mnie wszyscy! Nie możemy dopuścić, aby ten kompleks znalazł się w rękach wroga. - Za- wiesiła głos, żeby zebrać siły do wydania rozkazu. Nie spodziewała się, że kiedyś do tego dojdzie. - Zniszczcie cały sprzęt. Zaczęła po kolei instruować techników, jak skutecznie popsuć ich urządzenia. To musiało zająć sporo czasu; nie byli przygotowani na taką ewentualność, nie mieli też szansy na całkowite zniszczenie sprzętu, a tego wymagała obecna sytuacja. - Komandorze Llanmore! - przywołała dowódcę. - Tak, pani? Jedyną oznaką zdenerwowania Reiji była niewielka strużka potu, ściekająca jej po prawej skroni. - Czy możemy powstrzymać nieprzyjaciela? Potrzebujemy jeszcze kilku minut. - Mogę spróbować. - Llanmore też się trochę pocił, ale dziarsko okręcił się na pię- cie i wyszedł z pokoju. Sztywne plecy oddalającego się marszowym krokiem komando- ra były pewnie jego ostatnim obrazem, jaki Reija zachowała w pamięci. Czuła, że wy- słała tego młodzieńca na pewną śmierć. - Do roboty! - poleciła technikom, z których część przerwała pracę, aby podsłu- chać jej rozmowę z Llanmore'em. Zastanawiała się, dlaczego nikt do tej pory nie przy- gotował planów zniszczenia ośrodka na wypadek ataku. Centrum Łączności Intergalak- tycznej było dla Republiki obiektem strategicznym i nie wolno dopuścić, aby jego wy- posażenie wpadło w ręce nieprzyjaciela. Z zewnątrz, z płaskowyżu, dobiegły przerażające odgłosy ścierających się oddzia- łów. Llanmore odpierał atak. Reija poczuła ogarniającą ją rozpacz. Jej mały, wygodny świat przestał istnieć. Próba Jedi 12 R O Z D Z I A Ł 2 - Hrabia Dooku żąda raportu z sytuacji, Tonith. Dowódca sił inwazyjnych admirał Pors Tonith, Muun, spokojnie popijał herbatkę z dianogi, ostentacyjnie ignorując wyraźny brak szacunku, z jakim zwracała się do niego komandor Asajj Ventress. - Ma cały plan bitwy, Ventress - odparł swobodnie, okazując jej dokładnie takie samo lekceważenie. Odstawił filiżankę na szafkę. - Dałem mu go przed wyjazdem. Wie, że kiedy przygotowuję plan, doprowadzam go do końca. Dlatego właśnie mnie wybrał do przeprowadzenia tej kampanii. Uśmiechnął się uprzejmie, rozchylając fioletowo zabarwione wargi, by odsłonić równie fioletowe zęby i czarne dziąsła - skutek spożywania naparu. Nie było to przy- jemne dla admirała, ale inaczej nie mógłby się rozkoszować doskonałym aromatem, smakiem i lekko narkotycznym efektem napoju parzonego z substancji chemicznej, znajdującej się w śledzionie dianogi. Poza tym był dowódcą wielkiej floty inwazyjnej, więc żadna istota rozumna nie ośmieliłaby się go wyśmiewać. Roboty zaś nie miały poczucia humoru. Wyraz twarzy Ventress nie uległ zmianie, ale jej ciemne oczy zalśniły w nadbior- niku HoloNetu jak płonące węgle. - Plan to nie raport z sytuacji - odparła niewzruszona. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania, zwłaszcza przez tego anemicznego finansistę, którego nagle awan- sowano na dowódcę armii. Tonith westchnął dramatycznie. Uważał, że ta płatna zabójczyni bezczelnie wtrąca się do spraw strategicznych, na których się nie zna. Była jednak protegowaną Dooku, więc musiał traktować ją z szacunkiem. - Nie wiem, jak mam dowodzić tą ekspedycją, jeśli każdy ma prawo wtykać nos w nie swoje sprawy. - Wzruszył ramionami i sięgnął po filiżankę. - Raport - zażądała. - Jestem teraz bardzo zajęty. - Złóż. Raport. Mnie. Natychmiast. - Jej głos ciął niezmierzoną odległość jak mie- cze świetlne, którymi podobno władała z wielką wprawą. Tonith usiadł prosto i złożył dłonie na kolanach. Właściwie ta Ventress wydawała mu się dość atrakcyjna. Czuł, że mają coś ze sobą wspólnego: ona - bezlitosna wojow- niczka i on - bezlitosny analityk i strateg. Kiedy Tonith myślał o kobietach, a nie zda-

David Sherman, Dan Cragg13 rzało się to często, wolał, aby miały długie włosy na głowie, naga czaszka Ventress też jednak nie była pozbawiona uroku. Emanowała mocą i pewnością siebie nawet przez nadbiornik. A to potrafił uszanować. - Moglibyśmy stworzyć dobry zespół - rzekł. - Przydałaby mi się twoja pomoc. Prychnęła wzgardliwie. - Mały, gdybym miała się tam zjawić, to nie po to, żeby ci pomóc, ale by zająć twoje miejsce na stanowisku dowódcy. Hrabia ma jednak dla mnie znacznie poważniej- sze zadania. Przestań marnować mój czas i złóż ten raport. Tonith leniwie wzruszył ramionami i ustąpił przed nieuniknionym. - Podczas gdy rozmawiamy - rzekł - flota w liczbie stu dwudziestu sześciu jedno- stek, z czego siedemdziesiąt pięć to duże okręty wojenne, otacza Sluis Van, aby unie- możliwić wysłanie przez tamten sektor jakichkolwiek posiłków. W tej dokładnie chwili pięćdziesiąt tysięcy robotów bojowych ląduje na Praesitlynie, usiłując odwrócić uwagę garnizonu od Centrum Łączności Intergalaktycznej. Kiedy ta operacja wejdzie w fazę kulminacyjną, wyląduję z głównymi siłami, składającymi się z mniej więcej miliona robotów bojowych, zmiażdżę obrońców, osaczając ich ze wszystkich stron, po czym przejmę nietknięte centrum. Moja flota inwazyjna składa się z dwustu statków, więc ta operacja nie ma prawa się nie udać. Gwarantuję, że w ciągu dwudziestu czterech stan- dardowych godzin od rozpoczęcia Białej Fazy, Praesitlyn będzie nasz. Przejmiemy węzeł łączności, który wiąże Republikę z planetami. Nasze siły będą czekały w tym strategicznym punkcie, aby uderzyć bez ostrzeżenia na wszystkich sojuszników Repu- bliki. Co ważniejsze, przejęcie przez nas Praesitlynu będzie jak cios wibroostrza w samo serce Coruscant. - Wykonał wymowny ruch ramieniem w jej kierunku. - A to oznacza wygraną wojnę - zakończył z triumfalnym grymasem na fioletowych wargach. - Nawet się nie zorientują, skąd nadszedł cios... ani technicy, ani te ich nędzne siły bez- pieczeństwa. Wkrótce będą martwi albo staną się naszą własnością. Usiadł wygodniej i podniósł do ust filiżankę. Ventress nie wydawała się wstrząśnięta. - A blokady elektroniczne? - Działają doskonale. Centrum próbowało wysłać prośbę o pomoc o zasięgu galak- tycznym, ale sygnał został z powodzeniem zablokowany. - Uśmiechnął się, ukazując fioletowe zęby i czarne dziąsła. - Co z osłonami? Czy flota nie została wykryta? Udało wam się osiągnąć zasko- czenie taktyczne? - Nie tylko taktyczne, lecz również strategiczne, jeśli mam wyrazić się dokładniej. - Doskonale. Hrabia Dooku zażąda dalszych regularnych informacji o postępach kampanii. Będziesz je przekazywał przeze mnie, więc możesz się już zacząć przyzwy- czajać. - Tak jest - odparł Tonith z udaną rezygnacją w głosie, dając jej wyraźnie do zro- zumienia, że ustępuje w obliczu przymusu, bez którego doskonale mógłby się obyć. Nigdy nie poznał Ventress osobiście, lecz słyszał, że jest zabójczą przeciwniczką w pojedynkach. To go nie martwiło. Tylko głupi ludzie przegrywają w walce, a on nie jest głupi. Tam, gdzie wojowniczka, taka jak Ventress, zabijała przeciwników z szybkością Próba Jedi 14 błyskawicy, Tonith niszczył ich sprytem. Dlatego hrabia Dooku powierzył mu to do- wództwo. Nie zamierza tracić czasu w walce ani narażać się na możliwe uszkodzenia ciała... po to wymyślono roboty. On tylko dowodził i zwyciężał. - A tak przy okazji, jestem pod wrażeniem twoich zębów - dorzuciła Ventress. Całkowicie zaskoczony Tonith nie od razu wiedział, co odpowiedzieć. Żartowała sobie z niego czy mówiła poważnie? Chyba będzie musiał przemyśleć swoją opinię na temat jej inteligencji. - Dziękuję - rzekł wreszcie, kłaniając się hologramowi. – Pozwolę sobie skomple- mentować pani niezwykłą fryzurę. Ventress skinęła głową i jej obraz zniknął. Pors Tonith był jednym z najskuteczniejszych pomocników najbardziej bezlitos- nych rodów Intergalaktycznego Klanu Bankierów. Życie było dla niego nieustanną walką i współzawodnictwem. Do interesów podchodził jak do kampanii wojennej. Przez całe pokolenia w jego rodzinie praktykowało się agresywne przejęcia firm, a nieraz całych światów, jeśli zachodziła potrzeba, i niejednokrotnie odbywało się to za pomocą siły. Tonith sprowadził te nieprzyjemne manewry do sztuki - sztuki militarnej. Nie miał przy tym wojowniczego wyglądu. Ponad dwa metry wzrostu przy roz- paczliwie chudej sylwetce nadawały mu wygląd żywego trupa. Długa, końska twarz i czarne, głęboko osadzone oczy płonące w trupio bladej twarzy jeszcze to wrażenie pogłębiały - zdarzało się, że członkowie jego załogi wzdrygali się ze strachu, kiedy spotykali go niespodziewanie w ciemnym przejściu na pokładzie jego flagowego statku „Corpulentus". Hrabia Dooku wybrał Tonitha na dowódcę ataku na Praesitlyn właśnie z powodu jego sprawdzonych umiejętności strategicznych. Dowodzenie armią robotów przypo- minało raczej grę aniżeli prawdziwą wojnę. Żywi żołnierze krwawili i umierali, trzeba było ich karmić, mieli problemy z morale, znali strach i wszystkie inne emocje wspólne myślącym istotom. A choć niektórzy mogli uważać, że wykorzystywanie armii robotów do zadawania bólu i śmierci oddziałom składającym się z istot rozumnych było czymś niewłaściwym, Tonith patrzył na pole bitwy suchymi oczami; znajdował też wsparcie, siłę i wyższy cel w niszczeniu swoich wrogów. Pors Tonith nie tylko wyglądał jak trup; głęboko w środku, tam, gdzie inni ludzie mają sumienie, również był martwy.

David Sherman, Dan Cragg15 R O Z D Z I A Ł 3 Anakin wszedł do sali treningowej, kiedy Nejaa Halcyon wykonywał ćwiczenia rozciągające. - Mam nadzieję, że jesteś gotów do ćwiczeń - rzucił Halcyon na powitanie. - Po treningu, jaki właśnie narzuciłem mojemu mózgowi, jestem wręcz spragniony odrobiny wysiłku fizycznego, mistrzu Halcyonie. -odparł Anakin. - Czuję, że muszę się na kimś wyładować. Halcyon zaśmiał się i przeciągnął raz jeszcze, po czym odpiął miecz świetlny od pasa. - Zanim spróbujesz się na kimś wyładować, lepiej się rozluźnij, inaczej będziesz zbyt spięty, żeby się bronić - poradził. - A może tego właśnie chcesz: być jutro tak obo- lały, żeby nie wracać do biblioteki. - Wykonałem parę ćwiczeń rozciągających po drodze - odparł chłopiec, odrzucił płaszcz i dobył miecza. Halcyon walczył lepiej niż pierwszego dnia, lecz Anakin także nabrał wprawy. W końcu mistrz Jedi skłonił się padawanowi. - Doskonale sobie radzisz. Potrzebuję partnera do ćwiczeń nawet bardziej, niż są- dziłem. - Ze smutkiem pokręcił głową. - Kto by uwierzył, że byle padawan może być lepszy ode mnie w walce na miecze? - Uśmiechnął się. - Spróbujemy jutro znowu? - Będę czekał na tę chwilę bardziej niecierpliwie niż dzisiaj - zapewnił Anakin z szerokim uśmiechem. Ćwiczyli zatem następnego dnia, i jeszcze następnego, i każdego kolejnego. I z każdym dniem byli lepsi, zaskakując partnera nowymi sztuczkami i cięciami. Po jednym z treningów, kończąc walkę, nie rozeszli się każdy w swoją stronę, ale usiedli, by chwilę porozmawiać. Następnego dnia rozmawiali nieco dłużej. A na trzeci dzień zjedli razem kolację. - Obi-Wan bardzo pochlebnie się o tobie wyraża - zauważył Halcyon, kiedy odpo- czywali przy deserze. - Znasz Obi-Wana? - Anakin zdziwił się. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi - odparł Halcyon, kiwając głową. - To wielki wo- jownik, ten Obi-Wan. I bardzo potężny Mocą. Uważam, że pewnego dnia zostanie członkiem Rady Jedi. Masz szczęście, że jest twoim mistrzem. Anakin nadął się dumnie, ale po chwili oklapł. Próba Jedi 16 - Może jest zbyt wielki. Halcyon przekrzywił głowę. - Co masz na myśli? - Uważa czasem, że robię zbyt małe postępy. Może jest zbyt potężny, zanadto za- jęty, aby mnie właściwie przeszkolić. Halcyon parsknął śmiechem tak głośnym, że wszyscy obecni obejrzeli się na nie- go. Kiedy stwierdzili, że to Jedi, pokiwali głowami i wrócili do przerwanych rozmów. - Może jesteś przesadnie niecierpliwy. Nie robisz zbyt szybkich postępów praw- dopodobnie dlatego, że jednocześnie bierzesz udział w walce. Zaczekaj do końca tej wojny, a wtedy sam się przekonasz, jak szybko twoje postępy staną się zauważalne. - Naprawdę tak myślisz? - Naprawdę. Wiem, że nikt do tej pory nie wywarł na Obi-Wanie swoim potencja- łem takiego wrażenia, jak ty. Anakin pokręcił głową. - No to dlaczego wciąż jestem padawanem? Toczymy wielką wojnę, mógłbym zrobić znacznie więcej, aby ją wygrać! Jestem dość dobry, by wykonywać różne drobne misje, a nawet by walczyć pod czyimś dowództwem, ale nikt nie wierzy, że mógłbym sam być dowódcą. - O, z pewnością dałbyś sobie radę - powiedział Halcyon. - Obserwowałem cię i słuchałem przez te kilka dni i uważam, że jesteś wystarczająco dobry. Anakin wyciągnął sztuczną dłoń i zacisnął ją na przedramieniu tamtego. - Wstawisz się za mną do Rady, mistrzu Halcyonie? - zapytał z żalem. Halcyon zgarbił się. - Anakinie, w tej chwili na wszelkie moje sugestie Rada zareaguje w jeden tylko sposób: zrobi wszystko, żeby postąpić dokładnie na odwrót. - Pokręcił głową. - Moja próba wstawiennictwa przyniosłaby całkowicie odwrotny skutek. - Odchrząknął lekko. - Jestem pewien, że Rada zdaje sobie sprawę z twoich zdolności. Rozpoczniesz próby, kiedy będziesz gotów, Anakinie. - Zobaczymy - odparł Anakin Skywalker bez przekonania.

David Sherman, Dan Cragg17 R O Z D Z I A Ł 4 Szczęście i pech to wielkie niewiadome na polu bitwy. Bywa, że wynik wojenny, a nawet los całych światów zależy jedynie od łutu szczęścia. I właśnie szczęśliwym lub pechowym zrządzeniem losu w chwili, kiedy rozpoczę- ła się inwazja, porucznik Erk H'Arman z sił zbrojnych Praesitlynu wraz ze swoim my- śliwcem Torpil T-19 patrolował południowe wybrzeże kontynentu, na którym znajdo- wało się Centrum Łączności Intergalaktycznej, około stu pięćdziesięciu kilometrów od jego zabudowań. Razem z partnerem leciał spokojnie z prędkością sześciuset pięćdzie- sięciu kilometrów na godzinę na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Dla jego my- śliwca lot z taką szybkością był właściwie jak spacer. - Tam w dole musi być niezła burza piaskowa - zauważył partner Erka, chorąży Pleth Strom. Żaden z pilotów nie zawracał sobie głowy przeskanowaniem terenu pod kłębiącą się burzą za pomocą podręcznego skanera pokładowego. Burza to burza, wi- dzieli takie już wiele razy. - Nie chciałbym próbować przymusowego lądowania w tej zupie. Piloci myśliwców uważali loty atmosferyczne za okropne marnotrawstwo ich zdolności. I Erk, i Pleth przy każdej możliwej okazji zaklinali się, że ich pobyt w siłach zbrojnych Praesitlynu jest karą za jakieś bliżej nieokreślone przewinienie. Oczywiście, nie była to żadna kara, lecz zrządzenie losu w postaci systemu przydziału: wypadły ich numerki i tyle, a oni doskonale o tym wiedzieli. Gdyby jednak takie zawadiaki jak oni nie mogli pokazać, co potrafią, rzucając się na całą flotę separatystów, uważaliby się za niedocenionych przez dowództwo. Latanie dobrym myśliwcem w środowisku atmosferycznym różniło się mocno od pilotowania tej samej maszyny w próżni kosmosu. Prawdę mówiąc, wymagało nie mniej imponujących umiejętności. W atmosferze pilot narażony był na przeciążenia, opory powietrza oraz fatalne w skutkach awarie spowodowane przez wysoko latające stworzenia, które, zasysane do systemu napędowego myśliwca, potrafiły go zniszczyć. Zdarzały się i takie sytuacje, kiedy całe stado takich stworzeń wpadało do kabiny w czasie lotu z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę. Najgorszą stroną walki w atmosferze było to, że duża szybkość i zwrotność statku okazywała się częstokroć bezużyteczna, ponieważ większość misji bojowych polegała na udzielaniu wsparcia siłom naziemnym. Nawet jaskrawe malunki, którymi piloci chętnie przyozdabiali swoje pojazdy, w walce naziemnej były wykluczone. O ile w Próba Jedi 18 przestrzeni istniało wiele sposobów podejścia wroga, w atmosferze statki musiały być po prostu niewidzialne dla nieuzbrojonego oka. Pokrywano je zatem kamuflującą sub- stancją, aby obserwatorzy z ziemi lub z powietrza nie dostrzegli ich ani na tle nieba, ani ziemi. Erk i Pleth byli naprawdę dobrymi pilotami, takimi, co to mogą latać w każdych warunkach. Ich towarzysze też byli nieźli - potrafili opanować podstawy pilotażu, mieli tyle samo lądowań co startów, posiadali świetny refleks i pozostawali w kontakcie ze statkiem przez cały czas lotu, dostrojeni do wszelkich niuansów systemów pokłado- wych, lecz kosmiczni wyjadacze, tacy jak Erk i Pleth, dopasowali się do swoich stat- ków jak do wygodnych butów lub drugiej skóry. Maszyny stały się przedłużeniem ich własnego ciała i woli. Krótko mówiąc, byli artystami pilotażu. - Nie mam ochoty lądować gdzieś na tej przeklętej bryle - powiedział Erk. Spoj- rzał na wykres nawigacyjny planety. - Przecież tu nic nie ma nazwy! Jakiś „Obszar Sześćdziesiąt Dwa, Południowy Kontynent"... Chyba ktoś powinien jednak zadać sobie trochę trudu i ponazywać to wszystko. Popatrz, ten obszar w dole mógłby się nazywać Urocza Pustynia, a baza na przykład... - Jenth Grek Pięć Jeden, zamknijcie się. To patrol bojowy. I proszę, zejdźcie z ka- nału straży. Przejdźcie na 8.64... - Kolejny punkt geograficzny bez nazwy, odległy o tysiąc kilometrów i wznoszący się wysoko ponad oceanem. - Tu Wodnik. - Drobna pani chorąży na statku dowodzenia JG51 uśmiechnęła się. Znała dobrze Pletha i Erka i wiedziała, że rozmawiają na otwartym kanale tylko po to, aby sprowokować ją do włą- czenia się. Kanał 8.64 był częstotliwością o dyskretnym kodowaniu, zagłuszaną tak, że potencjalny nieprzyjaciel nie mógłby przechwycić komunikatów. Przepisy zabraniały surowo pilotom rozmów na otwartym kanale w trakcie misji bojowych, z wyjątkiem sytuacji awaryjnych. Ale sytuacji awaryjnych nie było, ponieważ na Praesitlynie nigdy nic się nie działo. A skoro patrole były tak nudne, dowódcy udawali, że nie słyszą pa- planiny takich zawadiaków jak Erk i jego partner, nawet jeśli oznaczało to naruszenie regulaminu wojskowego. - Zrozumiałem, przechodzimy na osiem-kropka-sześć-cztery - lakonicznie odparł Erk. - A przy okazji błagamy, żebyś poszła dziś z nami na piwo, Wodniczku. - JG Pięć Jeden, proszono was, żebyście się zamknęli - wtrącił donośny męski głos. - Rozumiem, sir - odparł Erk, bezskutecznie usiłując nadać swojemu głosowi wła- ściwy odcień skruchy. - ...nadchodzą! - rozległ się nagle kobiecy głos. - Wodnik, powtórz transmisję! - zażądał Erk, marszcząc czoło. Przełączając kana- ły, stracił pierwszą część jej komunikatu, ale wydało mu się, że w głosie kontrolerki brzmiała panika. - Cele, mnóstwo celów! - krzyknął Pleth w tej samej chwili, gdy rozległ się brzę- czyk systemu ostrzegawczego Erka. Teraz i Erk je zobaczył - rój robotów wyłaniających się w szalonym tempie z chmury „kurzu" na powierzchni. Erk natychmiast stopił się w jedno ze swoim myśliw- cem.

David Sherman, Dan Cragg19 - Uzbrajam - rzucił niedbale i dodał pod adresem Pletha: - Odbij w prawo. Wprowadził maszynę w półbeczkę i rozpoczął strome nurkowanie na lewo. T-19 mógł osiągnąć prędkość nawet dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, ale Erk wie- dział, że do manewru, który zamierza teraz wykonać, nie będzie mu to potrzebne. Myśliwiec Erka przemknął jak błyskawica poprzez nadlatującą formację nieprzy- jacielskich statków. Kilka zdążyło oddać strzały, zanim śmignął w dół, w kierunku ziemi. Na dwóch tysiącach metrów, ze statkami nieprzyjaciela wysoko w górze i nie mając w zasięgu wzroku żadnego celu, Erk wprowadził statek w ostrą świecę. Fotel przeciw-przeciążeniowy uchronił go przed utratą przytomności. Erk nalatywał od dołu i z tyłu, a gdy tylko system celowniczy został naprowadzony na nieprzyjacielskie my- śliwce, działka laserowe rozpoczęły systematyczny ostrzał. Miał mniej niż sekundę, żeby naprowadzić działko na cel i wystrzelić; pomimo to statki wroga zaczęły eksplo- dować jeden po drugim, znacząc miejsce, w którym przebił się przez ich formację i wystrzelił w niebo. Poprowadził swoją maszynę na prawo i znów zanurkował pomiędzy myśliwce, zmieniając kolejne z nich w kule ognia. Stracił z pola widzenia Pletha. Tri-boty, zdezorientowane błyskawicznym atakiem Erka, szybko sformowały obronny krąg na wysokości tysiąca metrów. Erk zaśmiał się głośno i znów przeleciał pod nimi, strzelając z małego zasięgu, gdy pierwszy cel znikał pod dziobem jego my- śliwca. Podniósł statek, przetoczył na grzbiet i wyleciał za kolejnym celem, który rów- nież natychmiast znikł w kuli ognia. - Na szóstej! - ostrzegł go nagle Pleth. Wysokoenergetyczne promienie zasypały jego kabinę od strony rufy. Albo część myśliwców oderwała się od obronnego kręgu, albo też do pierwszego klucza dołączył kolejny. Erk natychmiast wykonał beczkę w przeciwnym kierunku, zanurkował niemal pionowo i wyskoczył po drugiej stronie gru- py atakujących. Zawrócił i zaszedł ich od tyłu. Oba cele eksplodowały. - Za dużo ich! - krzyknął Pleth. - Zauważyłem - odparł Erk spokojnie. - ... skręć...Wodnik... - Jeszcze raz, Wodniczku - odparł Erk w odpowiedzi na pełną zakłóceń transmisję z okrętu dowodzenia. Przełączył się na bezpieczny kanał. - Wodnik, powtórz swoją ostatnią transmisję na bezpiecznym kanale - poprosił, wiedząc, że w centrum dowodzenia na pewno ktoś prowadzi nasłuch na tej częstotliwo- ści. - ...wchodzi - spokojnie odparł kobiecy głos, a potem był już tylko szum zakłóceń. Erk przełączył się na częstotliwość kodowaną. - Wracamy do domu, Pleth. Wodnik zestrzelony, powtarzam: Wodnik zestrzelony. Byli tylko o sto pięćdziesiąt kilometrów od bazy, więc Erk zszedł na wysokość kilku metrów nad powierzchnię, gdzie nieprzyjacielskim statkom trudno byłoby go wyśledzić pomiędzy różnymi obiektami, i zwiększył moc silników. W bazie będą za niecałą minutę. Muszą zebrać resztę eskadry i wrócić, aby zadać osłonom i desantowi nieprzyjaciela decydujący cios. Wreszcie coś się zaczyna dziać na Praesitlynie! Erk strącił dziesięć myśliwców nieprzyjaciela w starciu, które trwało zaledwie mi- nutę od początku do końca. Imponujący wynik, powód do dumy dla każdego pilota. Próba Jedi 20 Porucznik H'Arman był jednak odważny, kiedy trzeba, ale i ostrożny, kiedy trzeba. Teraz zaś sytuacja wielkim głosem domagała się ostrożności. Nadszedł czas, aby zaj- rzeć do bazy, przezbroić się i wrócić w większej sile. Szkoda, że w ferworze walki nie miał czasu zebrać niezbędnych informacji na temat siły nieprzyjacielskiej armii czy też jej intencji. - Szkoda Wodnika - rzekł Pleth. Obaj jednocześnie pomyśleli o młodej pani chorą- ży. Tak..., pomyślał Erk. Wielka szkoda. Umiejętności, a nie szczęście sprawiły, że Odie Subu i jej skuter znaleźli się nie- postrzeżenie tuż za szczytem, skąd kobieta mogła obserwować desant nieprzyjacielski na równinie u stóp góry. Należała do plutonu zwiadowczego, który generał Khamar wysyłał zawsze przed głównym korpusem armii, żeby zebrać informacje na temat sił nieprzyjacielskich. System obserwacji orbitalnej był elektronicznie blokowany lub uległ zniszczeniu, a szperacze, które obrońcy wysłali wcześniej, nie zgłosiły się z po- wrotem. Nawet łączność w samej armii była z powodzeniem blokowana - działały je- dynie połączenia o niewielkim zasięgu nieprzekraczającym widoczności. Dlatego też generał Khamar musiał polegać wyłącznie na swoich oddziałach zwiadowczych. Odie leżała obok ścigacza, tuż poniżej grani. Podniosła osłonę twarzy, aby otrzeć pot z czoła. Policzki miała spalone na czerwono od ciągłego wystawiania na wiatr, słońce i piasek, ale okolice oczu, skutecznie chronione przez maskę, pozostały zupełnie białe. Przesunęła czubkiem języka po spierzchniętych wargach. Woda? Nie, nie ma teraz na to czasu. Wewnątrz jej hełmu jakiś cichy głos szepnął: „Roboty". Był to drugi żołnierz z jej oddziału, który wylądował nieco dalej, w połowie zbocza. Zwiadowca był tak podeks- cytowany tym, co zobaczył, że zapomniał o prawidłowej procedurze składania meldun- ków przez komunikator, a poprzez zakłócenia jego głos był nierozpoznawalny. Praw- dopodobnie Tami, pomyślała. Wszyscy byli podekscytowani, czekając na udział w swojej pierwszej walce - z wyjątkiem sierżanta Makxa Maganinny'ego, dowódcy od- działu zwiadowców. Prawdopodobnie Tami zdążył już wyjąć lornetkę i podnieść do oczu, a teraz obserwuje zbierającą się u podnóża góry armię. Ze swojej pozycji Odie mogła wyraźnie słyszeć ryk lądujących statków i łoskot ciężkiego sprzętu przetaczane- go na pozycje. Ostrożnie wspięła się na szczyt skarpy i wyjęła elektrolornetkę, dokonując delikat- nych korekt. Nagle w okularze pojawił się przerażający obraz tysięcy robotów bojo- wych. Odczyt na ekranie wskazywał tysiąc dwieście pięćdziesiąt metrów. Lornetka TT- 4, jaką w oddziale miała tylko Odie, zaczęła rejestrować obrazy, które powinny być bezcenne dla generała Khamara, kiedy... jeśli zdoła z nimi wrócić do kwatery. Biorąc pod uwagę koszt kart danych potrzebnych do rejestracji obrazów przez TT-4, każdy z oddziałów został wyposażony w tylko jeden egzemplarz takiego sprzętu. Sierżant Ma- ganinny powierzył jej to urządzenie, ponieważ była najlepszym kierowcą w oddziale. - Pewnie to nie ma znaczenia - powiedział jej wtedy - ale gdyby komunikator uległ zniszczeniu lub zepsuł się w trudnej sytuacji, potrzebny nam będzie ktoś, kto potrafi

David Sherman, Dan Cragg21 pojechać z wiatrem w zawody i zanieść informację batalionowi. Wierzę, że ty to zro- bisz. - Stary wiarus uśmiechnął się i położył dłoń na jej ramieniu. - Pamiętaj jedno. Na wojnie najlepszy plan wyparowuje po pierwszym oddanym strzale. Być może ten twój skuter pewnego dnia ocali całą armię. - Ale ich jest! - szepnął Tami. Serce Odie zaczęło bić szybciej. Nigdy nie widziała z tak bliska prawdziwych ma- chin bojowych. Po czole i policzkach spływały jej strużki potu, żeby w końcu zawisnąć na końcu nosa. Czuła mdłości, ale trzymała lornetkę wycelowaną w rozgrywającą się pod nią scenę, powoli przesuwając ją w lewo, a potem w prawo, tak jak ją nauczono. - Zachować odpowiednią procedurę i nie wyłączać komunikatorów - warknął sier- żant Maganinny. Głowa Odie co chwila wysuwała się ponad grań. Rosły szanse, że nieprzyjaciel- skie urządzenia obserwacyjne namierzają i ostrzelają. Jej serce łomotało jak werbel. Kolejny statek wylądował w potężnym pióropuszu z dymu i ognia. Chmury pyłu unio- sły się w powietrze, zacierając kontury maszyny. Odie wzmocniła powiększenie, żeby zidentyfikować znaki na kadłubie. Łup! Fala uderzeniowa od trafienia o jakieś sto metrów dalej grzmotnęła lewą stronę kasku Odie niczym łapa Wookie. Obraz w jej elektro-lornetce zaćmił się na chwilę. Z trafionego miejsca uniosła się chmura pyłu i nawet z tej odległości dziewczy- na poczuła uderzenia niesionego podmuchem żwiru. Kolejne strzały ryły ziemię wokół niej; nie mogła ustać w miejscu. Jej ciało dygotało, eksplozje były tak potężne, że wy- bijały powietrze z płuc. Szczyt góry eksplodował w potężnych pióropuszach ognia i kamieni. Kanał taktyczny w hełmie Odie rozbrzmiewał krzykami i wrzaskami. Ktoś zaczął zawodzić wysokim, drżącym krzykiem i dziewczyna nagle zdała sobie sprawę, że to jej własny głos! Nie opuściła jednak lornetki. Nawet jeśli sama nie mogła nic zobaczyć, urządzenie wciąż rejestrowało cenne i ważne dane. Czuła, jak wewnątrz jej kombinezonu gromadzi się wilgoć. Krew czy...? Ktoś zaklął paskudnie na ogólnym kanale. Tak potrafił mówić tylko sierżant Ma- ganinny. - Wynosić się! - wrzasnął, a transmisja zakończyła się bolesnym jękiem. Odie to wystarczyło, aby pobudzić ją do działania. Zsunęła się z grani, ostrożnie chowając lor- netkę wraz z jej bezcenną zawartością do futerału, i ustawiła skuter. Wybuch przewró- cił go, ale na szczęście nie uszkodził. Skutery, których używały oddziały zwiadowcze, nie były wyprodukowane dla ce- lów wojskowych. Stanowiły cywilną wersję, którą technicy sił obronnych na Praesitly- nie zmodyfikowali do swoich potrzeb -jeszcze jedna oszczędność, z którą oddziały musiały się pogodzić. Jeśli wróg miał ścigacze typu 74-Z i jeśli to one zaczną ją ścigać -będzie miała kłopoty. Jej skuter nie był w stanie sprostać 74-Z w zwrotności, szybko- ści, sile pancerza ani zainstalowanym uzbrojeniu. Do obrony miała jedynie ręczny mio- tacz. Ale Odie znała teren, jaki dzielił ją od armii generała Khamara i mogła tę znajo- mość wykorzystać, gdyby ścigały ją oddziały naziemne, a nawet powietrzne. Miała jeszcze jedną przewagę: potrafiłaby prześcignąć niemal każdego w galakty- ce. Kiedy wsiadała na skuter, stawała się inną osobą. Zdarzało się, że w czasie ćwiczeń, Próba Jedi 22 jadąc najwyższą prędkością, nie mogła sobie później przypomnieć żadnych korekt kur- su, tak automatycznie ich dokonywała. Towarzysze podziwiali ten jej talent. W ciągu wielu miesięcy, jakie minęły, odkąd przydzielono ją do sił obronnych Praesitlynu, do- prowadziła swoją wrodzoną zdolność do doskonałości. Armie prowadzą nieustanne ćwiczenia, aby zachować zdolność do walki, żołnierze zaś skarżą się na te ćwiczenia, choć wiedzą, że mogą im one ocalić życie. Ale Odie je uwielbiała. Teraz zaś miała podjąć wyzwanie, dla którego żyła. Wykorzystując grań za plecami jako osłonę, ruszyła z pełną szybkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, utrzymując wysokość mniej niż jednego metra nad ziemią. Przy tak niskim locie, nawet najdrobniejszy błąd oznaczał katastrofę. Mniej więcej o kilometr od skarpy wjechała w głęboki wąwóz i zmniejszyła prędkość. Nagle serce jej zamarło: tuż nad głową, ale poza zasięgiem wzroku, nad brzegiem kanionu usłyszała drugi skuter. Wyćwiczone ucho Odie rozpoznało, że nie jest to jeden z jej towarzyszy. Zatrzymała się w głębokim cieniu pod ścianą kanionu i zdjęła kask, żeby lepiej słyszeć, lecz jedynym dźwiękiem, jaki odbierała, było pulsowanie własnej krwi. Drugi pojazd również się zatrzymał. Ostrożnie wyjęła miotacz z kabury. Miała bardzo małe dłonie, więc poprosiła techników uzbrojenia, aby przerobili jej broń. Usunięto z miotacza celownik i dyszę emitera, aby umożliwić szybkie wyjęcie z kabury, oraz skrócono lufę, co znacznie zmniejszyło ciężar. Na zwężonej kolbie zainstalowano mniejszą niż zwykle baterię, co ułatwiało chwyt. Duży, kłopotliwy celownik został zastąpiony trzypunktową lunetką. Wszystko to sprawiło, że jej miotacz był znacznie lżejszy i łatwiejszy do wydoby- cia, ale za to jego skuteczność uległa zmniejszeniu z dwudziestu pięciu metrów do dziesięciu. Odie jednak nie była zwykłym strzelcem. Inni członkowie plutonu dobro- dusznie dokuczali dziewczynie z powodu jej pukawki, ponieważ mniejsza bateria ogra- niczała liczbę możliwych strzałów. Koledzy nie omieszkali jej tego wypomnieć. Jednak stary zbrojmistrz powiedział: „Jeśli pierwszy strzał jest dobry, nie potrzebujesz tej siły ognia, jaką mają większe modele. Niech chłopcy się bawią ręcznymi działkami". Technicy dumnie określali zmodyfikowaną broń jako kontaktową ponieważ wy- magała niewielkiego zasięgu. Jednak nawet strzelając jedną ręką, Odie nauczyła się trafiać w cele odległe o sześćdziesiąt metrów z imponującą celnością i wkrótce żarty kolegów zmieniły się w wyrazy szacunku. Celne strzelanie z broni ręcznej wymaga dobrej koordynacji ręka-oko, a tego talentu Odie nie brakowało. A że zwiadowcy nie mieli brać udziału w czynnej walce, zmodyfikowany miotacz pozwalał jej przynajmniej poruszać się szybko i bez większego obciążenia. Odie zsunęła kask na plecy. Potrząsnęła krótkimi, ciemnymi włosami, mokrymi od potu i pełnymi piasku. Od tej chwili będzie potrzebowała trzystusześćdziesięciostopniowej widoczności, a skoro przypuszczalnie jest zdana sama na siebie, łączność i tak nie ma znaczenia. Z odbezpieczonym miotaczem i palcem w pobliżu spustu prowadziła skuter jedną ręką, ostrożnie popychając go przed siebie. Teren nagle zaczął wznosić się dość stromo. Przystanęła i spojrzała w górę zbocza, przez osuwisko kamieni, obserwując brzegi kanionu.

David Sherman, Dan Cragg23 Wyskoczyła z wąwozu z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Dokładnie naprzeciw niej stał żołnierz na ścigaczu. Wystrzeliła raz w środek jego sylwetki, ale nie czekała, żeby zobaczyć, jak strzał go dosięga i zwala z pojazdu. Przez moment zasta- nawiała się, czy nie powinna zawrócić, żeby zabrać jego skuter, ale szkolenie przewa- żyło i to uratowało jej życie. Skręciła ostro w lewo, a potem w prawo, kiedy wysoko- energetyczny promień przeleciał tuż obok jej ramienia. Wystrzelił go drugi żołnierz, którego nie zauważyła. Ruszył w pogoń za nią. Jego maszyna była szybsza; śmignęła obok niej, wchodząc w ostry zakręt i szarżując wprost na nią. Odie zatrzymała się gwał- townie i strzeliła, ale chybiła. Strzał przeciwnika również chybił. Przysięgłaby, że śmiał się, kiedy ją mijał. O sto metrów od niej wznosiła się w niebo zębata formacja skalna, zamieniona erozją w stos głazów wielkości banthy. Rumowisko ciągnęło się na wiele kilometrów w kierunku, w którym Odie chciała jechać. Zauważyła to miejsce, wyjeżdżając z obozo- wiska. Wprowadziła skuter pomiędzy skały i ukryła go za ogromnym głazem, czekając na żołnierza. Liczyła na to, że okaże się dość głupi, by spróbować tam wejść. Pomyliła się. Coś śmignęło nad jej głową - ścigacz pędzący z maksymalną prędkością na wyso- kości jakichś dwudziestu pięciu metrów nad skałami. Zbyt daleko, żeby mogła zaryzy- kować strzał. Cienie zaczynały się wydłużać. Spojrzała na chronometr na nadgarstku. Słońce niedługo zajdzie. Jeśli zdoła pozostać w skalnym ukryciu, aż się całkiem ściemni, jej szanse na ujście z życiem nieco się zwiększą. To jednak nie wchodziło w grę. Informa- cje, które zebrała, musiały jak najszybciej znaleźć się w sztabie. Powinna zakładać, że jest jedyną osobą, która przeżyła atak, i spróbować raz jeszcze się wyrwać. Zanim do- trze na miejsce, i tak będzie już ciemno. Ruszyła dalej w głąb formacji skalnej, ostrożnie prowadząc skuter na niskich obro- tach. Na drodze wyrósł jej nagle rząd ogromnych kamieni. Nie widziała drogi, którą mogłaby je obejść, nie odważyłaby się również przelecieć nad nimi, nawet, gdyby jej skuter był w stanie wznieść się tak wysoko. Jedyna droga na drugą stronę wiodła przez szczelinę szerokości około piętnastu metrów. W przesmyku było bardzo ciemno. Za- wahała się. Pułapka jak na zamówienie, pomyślała. Włoski na jej ramionach uniosły się lekko, po kręgosłupie spłynął zimny dreszcz. Odetchnęła głęboko i wkroczyła do szcze- liny. Pomiędzy skałami cienie się pogłębiły, miejscami przechodząc w całkowitą ciem- ność. Odie rozważała, czy by nie włożyć z powrotem kasku, aby skorzystać z funkcji noktowizora, ale odrzuciła ten pomysł. W kasku czułaby się zbyt obciążona. Powoli zagłębiała się w ciemność, ostrożnie omijając przeszkody lub przelatując nad nimi. Nagle serce jej zamarło, bo z mrocznej plamy po lewej dobiegł ją jakiś szmer. Znieruchomiała i sięgnęła po miotacz. - Nie ruszaj się! - usłyszała i żołnierz wychylił się z cienia, celując z broni wprost w jej pierś. - Ani kroku - ostrzegł. Odie pochyliła się do przodu, szykując się do ucieczki. Żołnierz ostrzegawczo strzelił jej pod nogi. W krótkim rozbłysku ze zdumieniem odkryła w cieniu tuż za żoł- nierzem jeszcze jedną postać, kierującą się w ich stronę. Dwóch? Żołnierz odwrócił Próba Jedi 24 lekko głowę w stronę przybyłego. W tej samej chwili tamten wystrzelił, a Odie wystar- towała. Stwierdziła zdumiona, że strzał nie był wycelowany w nią, lecz w żołnierza, który chwiejąc się, znikł w mroku z ogromną, dymiącą dziurą w piersi. - Odie! - rozległ się chrapliwy męski głos. Natychmiast zahamowała. Poznałaby ten głos wszędzie: to sierżant Maganinny chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej z mio- taczem zwisającym bezwładnie z dłoni. Nawet w półmroku widać było, że jest ranny. Skóra z lewej strony jego twarzy zwisała w strzępach, lewego ucha nie było, a włosy po tej stronie głowy były całkowicie spalone. Ze sposobu, w jaki kulał, mogła wnosić, że odniósł również inne rany. Stanął przed nią niepewnie z twarzą wykrzywioną w próbie uśmiechu. - Miło cię znowu widzieć - wychrypiał. - Sierżancie Maganinny! - Odie zsiadła ze skutera i pomogła mu usiąść na ziemi. - Myślałem... myślałem, że dorwali wszystkich innych. Mój skuter... - Urwał, żeby zaczerpnąć tchu i gestem wskazał za siebie. - Myślałem, że wszystko dla nas skończo- ne, mała. - Sierżancie... Pokręcił głową. - Nie jest tak źle, jak na to wygląda, to tylko powierzchowne obrażenia. Zostaw mnie tutaj, możesz wezwać pomoc. Wracaj do sztabu. - Nie. - Odie stanowczo pokręciła głową. - Musi pan jechać ze mną, nie zostawię pana tutaj. - Słuchaj, żołnierzu - powiedział twardym tonem starego wiarusa. -Zrobisz to... al- bo... - Nie zrobię. - Wzięła go pod pachę i pomogła mu wstać. - Pojedziemy razem. Wkrótce zrobi się ciemno i będziemy mogli chować się w nierównościach terenu. Maganinny jęknął, częściowo z powodu bólu, ale również dlatego, że był zbyt sła- by, aby się sprzeczać. - Jeszcze jedna sprawa, żołnierzu - dodał. - Nie jadę z pętakiem, który nie ma kompletnego munduru. - Słucham? - Wkładaj kask - polecił. Odie przez chwile przyglądała mu się z niedowierzaniem, po czym oboje wybuch- nęli śmiechem. Generał Khamar obejrzał się na szefa sztabu. - Ruszamy. Możemy pokonać te roboty. Weź piechotę pancerną i artylerię i roz- staw ich tu. - Wskazał palcem trójwymiarową mapę terenu. - Okopcie się. Niech to oni do nas przyjdą. Walcie w nich z wszystkich myśliwców, które teraz nas osłaniają. - Odwrócił się do pozostałych członków sztabu. - Jeśli dotrzemy pierwsi na wzgórze, powstrzymamy ich. Oficerowie rozeszli się do swoich oddziałów, żeby wydać niezbędne rozkazy i wyprowadzić wojska.

David Sherman, Dan Cragg25 Odie stała na baczność, podczas gdy generał i jego sztab wykorzystywali zebrane przez nią informacje do planowania ataku. Zastanawiała się nad losem towarzyszy, z których żaden się nie zameldował. Poczuła nagły ucisk w gardle, kiedy zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie wszyscy nie żyją. Czasem ktoś, przechodząc, pozdrawiał ją skinieniem głowy albo uniesionym do góry kciukiem - te przyjazne gesty pomagały jej opanować smutek, jaki ją ogarnął, i zmęczenie fizyczne, które właśnie zaczęło brać górę na dumą, która mimo wszystko rozpierała jej pierś. Wreszcie Khamar zwrócił się do niej. - Spocznij, żołnierzu. Jesteś dzielną dziewczyną i masz mnóstwo szczęścia. Odie do tej pory nigdy nie miała okazji obserwować przy pracy oficerów wyż- szych rang i profesjonalizm, z jakim przygotowywali plany bitwy, wywarł na niej ogromne wrażenie. A teraz generał zwracał się bezpośrednio do niej! Nie miała czasu się ogarnąć, twarz miała brudną od kurzu i potu, włosy zwisały w lepkich kosmykach wokół policzków. Głos odmawiał jej posłuszeństwa, ale nie zawahała się odpowie- dzieć: - Przez cały czas się bałam, sir, a poza tym nie potrzebowałam szczęścia. Sierżant Maganinny pomógł mi wtedy, kiedy było trzeba. Generał przyglądał jej się przez chwilę, wreszcie skinął głową. - No cóż - rzekł. - Wiesz już teraz, jak działa armia. Próba Jedi 26 R O Z D Z I A Ł 5 Generał Khamar i kilku jego oficerów sztabowych obserwowali najeźdźców z tego samego szczytu, z którego Odie spoglądała na nich zaledwie kilka godzin wcześniej. Khamarowi udało się dotrzeć na miejsce, zanim wróg rozstawił i przygotował silne stanowiska obronne. Na razie wojska najeźdźcy jedynie ostrzeliwały siły Khamara, nie próbowały go atakować. Jesteśmy zbyt dobrze okopani - zauważył jeden z oficerów. - To i tak tylko roboty, nie dorównują naszym żołnierzom – odparł drugi. Generał Khamar spojrzał na nich. Nie dorównują? Ten oficer najwyraźniej nie miał pojęcia, jak zabójcze potrafią być te maszyny. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zastąpić go kimś innym, ale zdał sobie sprawę, że to nie czas na zabawę w zastęp- stwa. Wrócił myślami do bieżącej sytuacji. W tym wszystkim było coś dziwnego. Ar- mia licząca szacunkowo około pięćdziesięciu tysięcy robotów siedzi w dołku i nie pró- buje atakować? Na co oni czekają? - Sir, oni nie mogą nas otoczyć... mamy z obu stron potężne siły - zauważył jeden z oficerów. - Gdyby mieli atakować, musieliby ruszyć prosto pod górę. A wtedy rozbi- jemy ich w pył. Muszą czekać na posiłki. Generał Khamar zadumał się nad tymi słowami, pocierając zarost na podbródku. Nie spał od czterdziestu ośmiu godzin. To było najgorsze na wojnie - żadnej szansy na to, aby się wyspać. Wiele razy prosił Coruscant o posiłki, jak również o duże okręty, które chroniłyby Praesitlyn z orbity, ale nigdy się nie doczekał zgody. Republika, jak dobrze o tym wiedział, była zaangażowana w konflikt na ogromną skalę, a siły, jakich według niego potrzebował Praesitlyn, podobno potrzebne były na innych polach walki. Kiedy tłumaczył, że Centrum Łączności Intergalaktycznej ma znaczenie strategicznie, usłyszał tylko, że musi sobie poradzić i przygotować plany obronne, korzystając z sił, które ma do swojej dyspozycji. Nie pomogą mu nawet Sluissanie, którzy dysponują statkami, bo oni także potrzebują każdej jednostki, aby chronić swoje stocznie. Wyglądało to prawie tak, jakby Republika chciała, by separatyści zaatakowali Pra- esitlyn. Generał zachował tę myśl dla siebie, oczywiście i tak nikt by mu nie uwierzył. Wszyscy wiedzieli, jak ważnym obiektem jest Praesitlyn. Wszyscy wiedzieli, jak nie- bezpiecznie cienka jest sieć sił Republiki. Ale...

David Sherman, Dan Cragg27 Nagle generał z absolutną jasnością zrozumiał, co się za chwilę zdarzy. Zwrócił się ku holograficznej mapie swoich pozycji i położył palec na potężnej, postrzępionej formacji skalnej, około dziesięciu kilometrów poza swoją linią obrony. - Chcę tu ustawić szaniec - zdecydował. - Zacznijcie przemieszczać wojska. Szyb- ko, ale niewielkimi oddziałami. Najpierw piechota i jednostki pomocnicze. Jeśli wróg zorientuje się w ruchach naszych wojsk i zaatakuje, nie chciałbym, aby większość mo- ich sił znalazła się na otwartej przestrzeni. Niech oddziały inżynieryjne idą jako pierw- sze i ufortyfikują obszar. Oddziały pancerne i lekka artyleria mają utrzymywać ogień zaporowy, żeby nieprzyjaciel nie wystawił głowy za wysoko. Pójdą jako ostatni, aby utrzymać grań możliwie jak najdłużej, dopóki nie zabezpieczymy tamtego obszaru, a potem dopiero się przemieszczą. Ile mamy myśliwców? - Cały klucz jest sprawny, sir, ale... - Dobrze! Wykorzystamy siły napowietrzne, aby osłonić nasze wycofywanie się. - Ależ sir - zaprotestował oficer - tu, gdzie jesteśmy, również mamy klasyczną po- zycję defensywną. Nie mogą się przez nas przebić. - Inni członkowie sztabu potwier- dzili to lekkimi pomrukami, nerwowo porozumiewając się wzrokiem i rzucając pytają- ce spojrzenia w kierunku dowódcy. - Nie będą się przez nas przebijać, bo to nie jest ich główna siła -spokojnie odparł generał. - Zostaliśmy wystrychnięci na dudka. Główne siły jeszcze nie wylądowały. A kiedy wylądują, znajdą się za nami, pomiędzy tą pozycją a centrum. Ta grupa - rzekł, wskazując dolinę -to kowadło. Młot uderzy za chwilę... zza naszych pleców. W sztabie generała Khamara zapadła na chwilę martwa cisza. Znaczenie jego słów powoli docierało do obecnych. - O, nie - szepnął ktoś. Generał Khamar westchnął. - Posłuchajcie uważnie. Nie da się ukryć, my po prostu się wycofujemy, ale na- zwijcie to, jak chcecie, byle zachować morale. - Generale - odezwał się jeden z oficerów. - Powiedzmy lepiej, że się nie wycofu- jemy, lecz że przemieszczamy nasze pozycje do ataku z innego kierunku. Generał Khamar uśmiechnął się i klepnął oficera w ramię. - Świetnie! Do roboty. Zamierzam ocalić z tej armii, ile się da, a jeśli już separaty- stom uda się opanować tę planetę, co jest nieuniknione, jeśli choć trochę się na tym znam, przynajmniej drogo za to zapłacą. Miejmy tylko nadzieję, że zdążymy do tych skałek. Pors Tonith nawet nie zaszczycił spojrzeniem Karakska Vet'lyi, szefa sztabu, kie- dy ten przyniósł mu nowiny z frontu. - Więc nie jest aż tak głupi, jak mi się zdawało - zauważył, a jego poplamione fio- letem wargi wykrzywiły się w kwaśnym uśmiechu. - Od jak dawna się wycofują? Futro Karakska zafalowało łagodnie, gdy szukał odpowiednich słów, aby przed- stawić prawdę w możliwie najlepszym świetle, - Około godziny, sir, ale... my... Próba Jedi 28 - Ach! - Tonith wreszcie spojrzał na Karakska, uniesionym palcem nakazując mu milczenie. - My, powiadasz? My? Może masz dianogę w kieszeni. Co to za „my" po- dejmują decyzje w moich oddziałach? Karaksk nerwowo przełknął ślinę. - Chodziło mi o to, że nasz sztab obserwował ten manewr wycofywania wojsk przez obrońców i my... to znaczy sztab i ja, postanowiliśmy przez jakiś czas obserwo- wać je, żeby określić plany nieprzyjaciela. - Doprawdy? - Tonith ostrożnie odstawił filiżankę na spodeczek. -Plan obejmował wycofywanie się, a może mi się zdaje? - Uśmiechnął się i nagle wrzasnął: - Ty idioto! - Z ust poleciała mu ślina i na futrze Karakska pojawiła się mokra plama. - Zorientowali się w naszych planach. Przenoszą się na pozycję, z której mogą się skuteczniej bronić! Robot by się tego domyślił! - Tonith opanował się z trudem. – Jaka część ich armii pozostaje na poprzedniej pozycji? Jak daleko są główne siły od centrum łączności? Karaksk, nieco pewniejszy siebie, odpowiedział szybko: - Lekka artyleria i siły pancerne przeciwnika pozostają na miejscu. Na nową pozy- cję przemieściły się jedynie piechota i inżynieria. To naturalna bariera znajdująca się o jakieś dziesięć kilometrów za pierwotną linią frontu. Reszta wojsk chyba jest w drodze, około stu pięćdziesięciu kilometrów od centrum. Tonith wyczuł wyzwanie. - Interesujące. Będziemy kontynuować działania na moście. Wydam rozkaz, aby główne siły wylądowały natychmiast. Mam dwie możliwości. Mogę pozwolić, aby ten garnizon się kopał, a potem odciąć go, przesuwając resztę armii i zajmując centrum... albo najpierw zniszczyć garnizon, a potem zająć centrum. - Cóż, sir, jeśli można coś poradzić, to lepiej odciąć tamtych i ruszyć na Centrum Łączności Intergalaktycznej. Niepotrzebna nam cała armia, żeby zająć to miejsce. Pań- ski plan działa wspaniale, sir! - I pozostawić nieprzyjacielskie siły na tyłach? Naprawdę? - Ale... - Martwy wróg nie może się bronić. Zniszczymy doszczętnie całą armię, a dopiero potem zaatakujemy centrum. Mamy siły, mamy czas. A teraz precz stąd. - Spojrzał groźnie na szefa sztabu. Tonith uśmiechnął się na widok błyskawicznie oddalającego się Karakska. Botha- nie byli fałszywi, oportunistyczni i zachłanni - cechy, które doskonale rozumiał i któ- rymi umiał manipulować. A falowanie ich futra pozwalało sprytnym obserwatorom bez trudu odczytywać ich nastroje. - Mam dla ciebie misję. Odie stała na baczność przed dowódcą plutonu zwiadowców i jeszcze jednym ofi- cerem, którego specjalność inżynieryjną rozpoznała po wypustkach na kołnierzu. - To pułkownik Kreen, dowódca naszego batalionu inżynieryjnego. Chodzi o tę formację skalną, gdzie spotkałaś sierżanta Maganinny'ego. Chciałbym, abyś zaprowa- dziła tam pułkownika Kreena. Zaraz. - Tak jest, sir - odparła Odie.

David Sherman, Dan Cragg29 - Idziemy, żołnierzu - oznajmił pułkownik Kreen. Wyszedł, lekkim skinieniem głowy żegnając porucznika. Po drodze do obozowiska batalionu inżynierii zwięźle poinformował Odie o celach ich misji. - Mam konwój skiffów towarowych, wszystkie są załadowane i gotowe do wyjaz- du. Chcę, żebyś mnie zaprowadziła do tych skał, gdzie można je będzie rozładować i przygotować kolejną linię obrony. Uśmiechnął się do Odie, ale jej serce zamarło na chwilę, bo natychmiast prawidłowo zinterpretowała naturę posunięcia, jakie mieli wła- śnie wykonać. - Nie wycofujemy się - zapewnił Kreen, widząc jej wyraz twarzy. - Po prostu two- rzymy nowe zaplecze na tyłach. - Uśmiechnął się krzepiąco. - Jesteś gotowa wyruszyć natychmiast? Jego pewność siebie była naprawdę pocieszająca, ale jaka naprawdę była sytuacja? - Tak jest, sir! - entuzjastycznie odparła Odie. W tej chwili nie była potrzebna na żadnej misji zwiadowczej, więc przeniesiono ją do polowego centrum łączności, gdzie wykonywała obowiązki wynikające ze swej drugiej specjalności i nudziła się śmiertel- nie. Zwiadowca Odie Subu wsiadła na skuter i obserwowała trzysta pojazdów batalio- nu inżynieryjnego, ustawiających się w formację do wyjazdu na tyły, w kierunku przy- gotowywanego zaplecza. Były tam spychacze, urządzenia do budowania mostów, zgar- niacze, koparki, zamiatarki i wiele innych dziwacznych maszyn, których zastosowania nie umiała się nawet domyślić. Najwięcej jednak było transporterów towarowych, z których większość oznaczono symbolami, którymi -jak pamiętała - opatruje się zwykle materiały wybuchowe. Uznała, że konwój wiezie ze sobą dość materiałów wybuchowych, aby zmieść z powierzchni planety cała armię. Zastanawiała się przez chwilę, czy generał Khamar nie wpadł przypadkiem na pomysł, aby zniszczyć w ten sposób armię robotów. Zdała sobie jednak sprawę, że nie istnieje możliwość umieszczenia materiałów pośrodku armii ro- botów bez poświęcenia życia osoby, która podjęłaby się tego zadania. Pomyślała, że w takim razie dobrze byłoby umieścić parę ładunków na drodze robotów, aby zniszczyć ich możliwie jak najwięcej, nim dotrą do wycofującej się armii. No cóż, pomyślała, generał Khamar musi wiedzieć, co robi. Zresztą, skąd pew- ność, że saperzy nie rozmieścili już materiałów wybuchowych, aby zniszczyć roboty na tym obszarze? - Halo, zwiadowca. - Głos pułkownika Kreena rozległ się przez komunikator. - Tu zwiadowca, sir - odparła do mikrofonu. - Jesteśmy gotowi. Ruszaj. Odie po raz ostatni spojrzała na konwój. Musiała wybrać taką trasę, aby zmieściły się na niej nawet największe z pojazdów. Pokręciła głową, choć pod hełmem nie było tego widać. Jedna z maszyn okazała się tak ogromna, że będzie musiała poprowadzić ich okrężną drogą. - Wyruszam, sir - zameldowała i uruchomiła skuter. Próba Jedi 30 Nie mogła przyspieszyć konwoju nawet do tych nędznych dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, co bez kłopotu wyciągał jej skuter. Na tak nierównym terenie nie byli w stanie przekroczyć pięćdziesięciu kilometrów, bo tylko tyle osiągał najwol- niejszy pojazd w kolumnie. Czasem musiała zwalniać prawie do połowy tej prędkości, aby mogli ją dogonić, a za chwilę jeszcze bardziej, gdyż pułkownik Kreen twierdził, że wzniecają za dużo kurzu. Odległość, jaką musieli pokonać, wynosiła około dziesięciu kilometrów. Cel znajdował się właściwie w zasięgu wzroku, ale Odie musiała krążyć tam i z powrotem, czasem wracając po własnych śladach; w ten sposób czas, jaki był potrzebny do pokonania tej odległości, wzrósł ponad czterokrotnie. Wreszcie jednak dotarli na miejsce. Odie zatrzymała się i skręciła w bok, aby przepuścić konwój. Pułkownik Kreen zatrzymał swój pojazd obok niej. - Dobra robota, żołnierzu - pochwalił. - Załatwię, żeby generał Khamar i twój do- wódca plutonu dowiedzieli się, jak dobrze ci poszło. Teraz lepiej już wracaj. - Dziękuję, sir. - Odie zasalutowała i odczekała, aż dowódca wojsk inżynieryjnych ruszy. Dopiero potem zawróciła skuter i wystrzeliła przed siebie. Wracała na najwyż- szej prędkości. Porucznik Erk H'Arman wiedział, że spada, ale nawet koziołkując w kierunku ziemi, zachowywał spokój, panując nad każdym włóknem swego ciała i przywołując wszystkie umiejętności, aby uratować swój myśliwiec. Strzał nieprzyjaciela uderzył w niego jak młot i wprowadził w niekontrolowany korkociąg. Erk mógłby ustabilizować maszynę dopiero na tysiącu kilometrów nad ziemią. System hydrauliczny błyskawicz- nie tracił sprawność i pilot wiedział, że ma tylko dwie możliwości: albo się katapulto- wać, albo spaść razem z myśliwcem. Na razie w kabinie nie było ognia, a najgorszym koszmarem pilota była możliwość spłonięcia żywcem. Roztrzaskanie maszyny było uważane za znacznie lepsze - przynajmniej szybko i prawie bezboleśnie. Erk ani jego koledzy nigdy do tej pory nie widzieli tylu celów naraz. Nawet w se- sjach symulacyjnych nikomu nie przychodziło do głowy zaprogramować tak wielu przeciwników. Trzej piloci w kluczu Erka już zginęli w zderzeniu z nieprzyjacielskimi myśliwcami - po prostu dlatego, że tamtych było zbyt wielu. Trudno było przelecieć przez tę chmarę, nie wpadając na żadnego robota. Walka toczyła się wysoko, wysoko w górze nad jego głową. Wróg miał przewagę, lecz Erk H'Arman myślał w tej chwili tylko o jednym -jak uratować własną skórę, a jeśli to możliwe, również statek. Pod nim znów rozpętała się burza piaskowa, zasłaniając teren. Kombinezon Erka był wewnątrz mokry od potu; wiedział, że w czasie tej walki stracił pewnie ze dwa litry płynów. Z powodu odwodnienia zaczęło mu się chcieć pić. Nie miał jednak wyboru - musiał lądować w tej burzy. - No, staruszku - mruknął, z trudem utrzymując myśliwiec w poziomie. - Nie zo- stawię cię. Najwyżej zginie wraz ze swoim statkiem.

David Sherman, Dan Cragg31 Odie zaprowadziła oddziały inżynieryjne do formacji skalnej, gdzie mieli się oko- pywać na nowych pozycjach defensywnych. Była w połowie powrotnej drogi do sztabu głównego, kiedy rozpętała się burza piaskowa. Nagłość i gwałtowność tego zjawiska była typowa dla Praesitlynu. Wiatr wzmógł się szybko do pięćdziesięciu czy sześćdzie- sięciu kilometrów na godzinę, miotając nią na wszystkie strony i utrudniając kierowa- nie skuterem. Zatrzymała się i zapięła kombinezon. Zasypały ją miliony ziarenek pia- sku. Kiedy burza się skończy, co może nastąpić nawet za dziesięć minut, jej kask bę- dzie wyczyszczony do białości przez piasek. Teraz jednak nie widziała nic nawet na odległość dwóch metrów. Zsiadła i wyłączyła repulsory, położyła skuter na boku i sku- liła się obok niego, żeby przeczekać. Nagle rozległ się huk, od którego zadrżała ziemia; na moment zagłuszył nawet ryk burzy. Jakiś ogromny obiekt przeleciał parę metrów nad jej głową. Wielki snop pło- mieni, który wytrysnął z chmury piasku, był tak gorący, że czuła go nawet poprzez ochronne warstwy ubrania. Usłyszała zgrzytliwy rumor, jakby obok roztrzaskał się gigantyczny metalowy obiekt. W pewnej odległości pojawił się krótki, czerwonawy rozbłysk, natychmiast stłumiony przez chmurę piasku. Odie doszła do wniosku, że niedaleko od niej rozbił się myśliwiec. Nie słyszała eksplozji, więc uznała, że pojazd mógł spaść prawie nieuszkodzony. Czy pilot przeżył? Zaczęła się zastanawiać, co to za statek. Leżała nadal obok skutera, niepewna, czy powinna to sprawdzić. Wiatr trochę ucichł i Odie mogła już podnieść głowę zza osłony skutera. Ujrzała słaby blask pochodzący z silników zestrzelonego myśliwca. Znała wszystkie typy stat- ków separatystów - należało to do jej zadań jako zwiadowcy - ale z tej odległości i przy tak słabej widoczności nie potrafiła powiedzieć, do kogo może należeć rozbita maszy- na. Widziała tylko tyle, że nie eksplodowała i nie rozleciała się przy upadku. Postawiła skuter, wsiadła i ruszyła w tamtym kierunku. Posuwając się powoli, od- pięła kaburę i wyjęła miotacz. Kiedy znalazła się dość blisko, aby odczytać oznaczenia, stwierdziła, że maszyna należy do sił obronnych Praesitlynu. Pod zamkniętą owiewką nie było widać pilota; myśliwiec, którego elementy zaczęły już stygnąć, trzeszczał i pojękiwał jak żywa, cier- piąca istota. Nie było czasu do stracenia. Zeskoczyła ze skutera i wspięła się na statecz- nik myśliwca. Nadal nic nie widziała przez owiewkę. Walnęła w nią pięścią i pokrywa odskoczyła. Pilot, jeszcze w uprzęży, celował z miotacza wprost w jej twarz. - Nie strzelaj! - krzyknęła, instynktownie kierując na mężczyznę własny miotacz. Znieruchomieli oboje na długą chwilę, trzymając się wzajemnie na muszce. - W porządku - odezwał się wreszcie pilot, opuszczając miotacz. - Cieszę się, że cię widzę. Odie pomogła mu wyplątać się z pasów i oboje przycupnęli pod osłoną myśliwca. - Masz wodę? - zapytał pilot. - Wystartowałem w takim pośpiechu, że służby na- ziemne nawet nie zdążyły napełnić systemu nawadniającego. Odpięła dwulitrową manierkę zamocowaną do jej skutera i podała mu. Wypił po- woli parę łyków, po czym oddał manierkę z podziękowaniem. Przy okazji przyjrzał się swojej nowej towarzyszce. Była niewysoka, a sądząc z kształtu podbródka i ust pod kaskiem, mogła się nawet okazać ładna. Odie też przyglądała mu się uważnie. Facet z Próba Jedi 32 myśliwca! Piloci myśliwców byli jedynymi żołnierzami w całej armii, z którymi zwia- dowcy czuli się choć trochę związani emocjonalnie. Podobnie jak zwiadowcy, piloci myśliwców działali samotnie, przeżywając dzięki odwadze, zimnej krwi i umiejętno- ściom. Zorientowali się niemal w tej samej chwili, co myśli druga strona, i oboje parsknę- li śmiechem. - W porządku - rzekł pilot. - Zdaje się, że cokolwiek przyjdzie nam robić, będzie- my musieli robić to razem. Jestem Erk H'Arman. A ty kim jesteś? - Wyciągnął dłoń. Odie była zdumiona, że oficer zwraca się do niej tak swobodnie -nawet nie wy- mienił swojego stopnia - ale szybko odzyskała rezon. - Odie Subu, z plutonu zwiadowczego. - Ujęła jego dłoń i uścisnęła. - Zwiad? To dobrze, bardzo dobrze. Zaprowadzisz mnie z powrotem do bazy i bę- dę mógł wrócić do walki. Odie spodobał się jego głos. Na czole miał ranę od uderzenia w czasie upadku, ale krew, która ściekła mu z jednej strony twarzy, już zaschła. Krótkie ciemne włosy i zdumiewająco błękitne oczy, podkreślone jeszcze ciemną karnacją, sprawiały, że wy- glądał jak sportowiec wracający właśnie z długiej przebieżki. Wiatr osłabł już prawie zupełnie. Odie wstała. - Proszę za mną - powiedziała, wyciągając rękę, żeby pomóc mu wstać. W tym momencie świat wokół nich eksplodował.

David Sherman, Dan Cragg33 R O Z D Z I A Ł 6 Bitwa o Centrum Łączności Intergalaktycznej była zacięta, lecz krótka, jej wynik zaś nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Dzielny dowódca Llanmore i jego mie- szany batalion, składający się z ludzi i Sluissan, wiedzieli doskonale, że reszta ich ar- mii, nawet jeśli jeszcze walczy i nie została unicestwiona, nie będzie w stanie im po- móc. Wiedzieli też, że ich misja polegała na odwleczeniu w czasie przejęcia centrum na tyle długo, aby Reija Momen i jej technicy zdołali zniszczyć urządzenia komunikacyj- ne. Udało im się to tylko częściowo. - Stać! - rozkazała Reija technikom, kiedy do sali wbiegły pierwsze roboty bojo- we. - Nie stawiajcie oporu. Nie chcę, żeby ktokolwiek zginął. Ale nie zdołała uratować wszystkich. Trzech techników nie usłyszało jej rozkazu i dalej niszczyło sprzęt. Zginęli od strzałów robotów. - Myślę, proszę pani, że teraz wezmą nas do niewoli – mruknął Slith Skael. Stanął przed Reiją, aby ją osłonić przed nadchodzącymi robotami. Pozostali podnieśli ręce na znak kapitulacji. Bijąc i popychając, roboty zmusiły techników do przejścia na środek sterowni i otoczyły ich z wycelowanymi miotaczami. Androidy sprzątacze zaroiły się wokół ciał trzech zabitych techników, szorując za- brudzoną podłogę. Jeden z nich, zaprogramowany na przenoszenie małych ładunków śmieci, daremnie próbował przeciągnąć martwe ciało. Zirytowany warczał gniewnie, ale nie przestawał próbować. Gdyby sytuacja nie była tak rozpaczliwa, Reija uznałaby wysiłki robota za zabawne. - Co dalej? - odezwał się ktoś. - Spokój! - rozkazał jeden z robotów. - Żądam rozmowy z waszym dowódcą - odezwała się Reiją władczym głosem. Je- den z robotów odepchnął Slitha i wbił lufę miotacza w jej żołądek, przyprawiając ko- bietę o utratę tchu. Slith zdołał ją podeprzeć na czas, zanim upadła. Podniósł tylną mac- kę i opiekuńczo zasłonił nią Reiję. - Spokój - powtórzył robot. - To naprawdę wzruszające - odezwał się ktoś i do sterowni weszła wysoka, wid- mowa postać. Mężczyzna skłonił się lekko Reiji, która z trudem łapiąc oddech, zgięta w pół, zwisała z ramion Slitha. - Czy mogę się przedstawić? Jestem admirał Pors Tonith z Intergalaktycznego Klanu Bankierów, a teraz zarządzam tą nędzną skałą. -Skłonił się jeszcze raz i nonsza- Próba Jedi 34 lancko strzepnął z płaszcza nieistniejący pyłek. Uśmiechnął się do Reiji, ukazując pa- skudnie przebarwione zęby. - Przypuszczam, że to pani jest głównym administratorem tego miejsca. - Nie czekał na odpowiedź, lecz gestem nakazał robotom, żeby się cofnę- ły. Ciszę pomieszczenia zakłócało jedynie ciche powarkiwanie. - Co to za piekielny hałas? - Tonith rozejrzał się i zobaczył warczącego androida sprzątacza. - Te cholerne automaty wciąż plączą się pod nogami. Zniszczyć go - wark- nął do jednego z robotów bojowych. Ten natychmiast wykonał rozkaz, a fragmenty androida posypały się naokoło. Pozostałe androidy rzuciły się, żeby je usunąć. Tonith uśmiechnął się, wzruszył ramionami, jakby poprawiał płaszcz i wyciągnął rękę w kierunku Reiji. Slith syknął i groźnie podniósł mackę. - Co za dżentelmen - zadrwił Tonith, ale szybko się odsunął. -Postaw mi się jesz- cze raz, ty sluissański śmieciu, a zabiję. Chodź tu, kobieto! - Wskazał palcem miejsce na podłodze tuż przed sobą. - Generał... Khamar... - Reija z trudem chwytała oddech. - G... generał Khamar jest niedaleko i przyjdzie nam... Tonith pokręcił głową, udając smutek. - Niestety, nie przyjdzie. Wasza mała, nieskuteczna armia została zniszczona. A teraz chodź tutaj. - Pani... - odezwał się Slith, bojąc się wypuścić ją z ramion. - Nic mi nie będzie, przyjacielu - mruknęła Reija. Slith ją puścił, więc podeszła niepewnie i stanęła przed szeroko uśmiechniętym Tonithem. Była tak blisko, że czuła ohydny smród jego oddechu. Tonith zaśmiał się głośno i umyślnie chuchnął jej w twarz. - Zawsze nienawidziłam takich jak ty - syknęła Reija. Wiele lat temu jedna z ro- dzin klanu pomogła jej ojcu w załatwieniu hipoteki na farmę w okresie złych zbiorów, a kiedy nie zdołał w terminie spłacić pożyczki, klan przejął jego własność. Wszystko to całkiem legalnie i bardzo pechowo; w każdym razie staruszek stracił farmę. Momeno- wie musieli przenieść się do miasta, a utrata ukochanej farmy sprawiła, że ojciec Reiji popadł w depresję, która ostatecznie doprowadziła do jego śmierci. - Coś takiego? - Tonith pochylił się nisko nad Reiją. - Miłość? Nienawiść? Te uczucia nic dla mnie nie znaczą. Podobnie jak twoje życie, kobieto. Jestem tu po to, aby wykonać swoje zadanie, a ty jesteś dla mnie przedmiotem, niczym więcej. Reija miała dość. Jej dłoń niemal bez udziału woli podskoczyła, żeby wymierzyć policzek tej kreaturze, która przybyła, aby zrujnować jej życie i zabić jej ludzi. Odgłos uderzenia zaskoczył wszystkich, lecz najbardziej zaskoczony był sam Pors Tonith, który zachwiał się, cofnął o krok, wpadł na jednego ze swoich robotów i chwycił się za twarz z kompletnym osłupieniem w oczach. Miał tak głupią minę, że Reija, nie mając już nic do stracenia, parsknęła śmiechem. Tonith niespodziewanie szybko i zwinnie rzucił się do przodu, złapał Reiję za wło- sy i rzucił na podłogę. Slith skoczył na ratunek swojej szefowej, a admirał natychmiast zwrócił się ku niemu. - Zabijcie tego gada! - krzyknął. Najbliższy z robotów wycelował miotacz w kie- runku Slitha, a wystraszeni technicy uciekli z linii ognia.

David Sherman, Dan Cragg35 - Nie! Nie! - wrzasnęła Reija z podłogi. - Nie! Proszę, już dość! Tonith gestem nakazał robotowi opuścić broń. - Słuchajcie mnie wszyscy - zwrócił się do stojącej przed nim niewielkiej grupy. - Zostaliście opuszczeni przez Republikę, a Praesitlyn należy teraz do mnie. Jesteście moimi więźniami. Będziecie dobrze traktowani, jeśli posłuchacie moich rozkazów. Reija zdołała dźwignąć się na nogi. - Wysłałam sygnał alarmowy na Coruscant... - zaczęła, wiedząc, że to blef, ale ko- niecznie chciała wykazać się odwagą. Tonith uciszył ją machnięciem ręki. - Chciałaś powiedzieć, że próbowałaś wysłać taki sygnał - odparł. - Wiesz prze- cież, że nigdy nie został odebrany. Zablokowaliśmy wszystkie transmisje z Praesitlynu. Żadna wiadomość stąd nie dotrze na Coruscant, jeśli ja na to nie pozwolę. Zaśmiał się znowu. - Nikt nie wie, co się tu dzieje, a kiedy się dowiedzą, będzie już za późno. No cóż... - Skinął głową przerażonym technikom i skłonił się Reiji. - Ta króciutka rozmo- wa była wzruszającym doświadczeniem, ale muszę już wracać do moich wojsk. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi, ale u wyjścia zatrzymał się jeszcze na chwilę, jakby coś sobie przypomniał. Obejrzał się na Reiję. - Jeszcze jedna drobna sprawa, droga pani. Od tej chwili trzymaj na kłódkę tę swo- ją wielką buzię, albo oddam cię w ręce robotów. - Okręcił się na pięcie, aż płaszcz za- wirował wokół niego, i wyszedł. Burza piaskowa ucichła, ale teraz temperatura spadała na łeb, na szyję. Odie i po- rucznik Erk H'Arman znaleźli schronienie pod stertą głazów i dygocząc, kulili się pod skąpą osłoną, jaką dawała im plandeka, którą Odie wyjęła z plecaka. - Co teraz robimy, sir? - Hej, może najpierw wyjaśnijmy sobie jedno: żadnego protokołu wojskowego między nami, dobrze? Jestem Erk, a ty Odie. Jestem lotnikiem, nie oficerem sztabo- wym, pamiętasz? Poza tym, jeśli w ogóle z tego wyjdziemy, to tylko dzięki tobie. Co prawda gdybyśmy byli w myśliwcu... - Zaśmiał się i lekko szturchnął Odie. Potężny podmuch wiatru omal nie porwał plandeki, ale zdołali chwycić lekką tkaninę, zanim uleciała. Zmasowany atak statków Tonitha na armię generała Khamara zaskoczył ich na otwartej przestrzeni pomiędzy główną linią obrony a ufortyfikowanym zapleczem. Obie pozycje zostały zbombardowane, a potem zaatakowane przez piechotę. Nie mogli nic zrobić, więc ukryli się i czekali na wynik bitwy, który był od początku oczywisty. Kie- dy walki dobiegły końca, Odie daremnie szukała przez lornetkę jakichkolwiek oznak oporu w jednym czy drugim miejscu. - Roboty bojowe - wyszeptała drżącym głosem - Tysiące robotów. Na grani, tam, gdzie przedtem stacjonowała armia Khamara teren roił się od robo- tów. Jakby nawet pogoda trzymała z najeźdźcami, burza piaskowa rozpętała się na nowo i Odie z Erkiem znowu musieli szukać schronienia. - Ile mamy wody? - zapytał Erk. Odie sprawdziła manierkę. Próba Jedi 36 - Mniej niż litr. - Kapitulacja nie wchodzi w grę. - Nie. - Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie można się ukryć i przeczekać? - Owszem, ale czy nie powinniśmy wracać do centrum? Może się jeszcze trzymają. Erk pokręcił głową. - Może, ale centrum to z pewnością główny cel separatystów, więc chyba powin- niśmy trzymać się z daleka, dopóki się nie zorientujemy, kto właściwie okupuje to miejsce. Poza tym sama widziałaś, jaki duży jest ten desant. - Pokręcił głową. - Uwa- żam, że centrum już zostało zajęte. - O, nie! - Plecy Odie zaczęły drżeć, kiedy dotarło do niej, co się właściwie stało. - Wszyscy moi przyjaciele! Wszyscy... Erk położył jej dłoń na ramieniu. - Moi też, Odie. Moi też. To wojna, a na wojnie już tak bywa. Ech, byliśmy nie- samowitą ekipą - mruknął i odetchnął głęboko. - Ale my nadal żyjemy i chcę, żeby tak zostało - rzekł, żeby uspokoić zarówno siebie, jak i ją. - Wiesz, nie jestem dobrym pie- churem i nie przeżyję za długo, jeśli mnie tu zostawisz. - T-tak. Tak. To znaczy, nie. Nie zostawię cię tutaj. Pomyślmy. Jakieś siedemdzie- siąt pięć kilometrów stąd na południowy wschód są jaskinie - zaczęła. - Widywałam je podczas patroli. Możemy się tam ukryć. Nie wiem, co w nich jest, ale może znajdziemy nawet wodę. Mam na skuterze niewielki pakiet racji żywnościowych. Wytrzymamy trochę, jeśli będziemy nim oszczędnie gospodarować. - Możesz nas tam zawieźć... w takiej sytuacji? - Erk wskazał ruchem głowy na sza- lejącą burzę. - Hej, a ty potrafisz latać myśliwcem? Pewnie, że zawiozę! - Roześmiała się, ale bez wesołości. - Kiedy już się stąd wydostaniemy, może zgłosisz się na naukę pilotażu? - zapytał Erk. - Poważnie? - prychnęła. - Jasne, że poważnie. Masz odpowiednie podejście do sprawy. A teraz jazda. Może i jesteśmy zdani na siebie, ale dwa takie zuchy jak my, z twoimi umiejętnościami i z moją głową... - Moją głową i twoimi umiejętnościami! - No, teraz to naprawdę gadasz jak pilot myśliwca! - Erk zachichotał i uścisnęli sobie dłonie. Znalezienie jaskiń zabrało im dwa koszmarne dni. Niewielka ilość wody, jaką mie- li ze sobą, skończyła się na długo, zanim dotarli do schronienia; byli już bliscy odwod- nienia. Schronienie się w cienistym chłodzie pieczar zaoszczędziło im przynajmniej niszczycielskich skutków palącego słońca. - Musimy znaleźć wodę — wydyszała Odie.

David Sherman, Dan Cragg37 - Mnie to mówisz? - zachrypiał Erk. - Odpocznijmy przez chwilę w chłodzie, po- tem pójdziemy sprawdzić w jaskiniach. Musi tu być gdzieś jakaś woda. Czy wiesz, jak daleko sięgają te groty? Pokręciła głową. - Nie. Zatrzymaliśmy się tutaj raz, na rutynową misję zwiadowczą, ale nikt nie był zainteresowany eksploracją. Przez dłuższą chwilę leżeli i odpoczywali, żeby nabrać sił na poszukiwania. Odie wyjęła z kieszonki przy pasie jaskrawobiałą flarę i oświetlała nią drogę. - Pali się przez dwadzieścia minut - wyjaśniła Erkowi, oglądając się przez ramię, gdy ostrożnie kroczyli po zasypanym gruzem podłożu. - Potem trzeba będzie przełą- czyć na inny kolor. - Pamiętaj zostawić jedną na powrót. Jaskrawe światło rzucało ich ogromne cienie na ściany; wyglądały jak śledzące ich groteskowe istoty jaskiniowe. - Czekaj! - zawołał nagle Erk. - Poświeć no tutaj! - Wskazał fragment skały, który wydawał się ciemniejszy od reszty. Przesunął po nim ręką. - Wilgoć! Przez skały prze- siąka woda! No to znowu jesteśmy w grze. Nieco dalej wąskie przejście rozszerzyło się nagle w ogromną jaskinię. - Hej! - zawołała Odie. Jej głos odbił się echem od ścian groty. Podniosła flarę wy- soko nad głowę. - Nie widzę sklepienia! Ależ ona wielka! - Słuchaj uważnie! - powiedział Erk. - Słuchaj. Gdzieś tu płynie woda. Słyszysz, Odie? Tu jest podziemny strumień! Podłoga jaskini stopniowo opadała w dół. Powoli posuwali się w tamtym kierun- ku, a cudowny plusk dobiegał do nich gdzieś z przodu. Niebawem zobaczyli chłodny strumień zimnej wody, który przepływał przez głębokie jeziorko i znikał gdzieś w głębi jaskini. Odie wbiła flarę pomiędzy dwa kamienie i tak jak stała skoczyła do wody. Erk poszedł w jej ślady. Pili świeży, życiodajny płyn, aż zakręciło im się w głowach. Przez dwa dni odzyskiwali siły w jaskini. - Musimy ruszać - rzekła wreszcie Odie. - Jeśli nawet nie ma innego powodu, to skończyło nam się jedzenie. - Co powiesz, aby wyruszyć jutro o świcie? - zasugerował Erk. -Możemy jechać, dopóki nie zrobi się gorąco, a potem odpoczywać do późnego wieczora. Przez noc znowu przejedziemy kawałek, jeśli będzie dość jasno. Jak sądzisz, ile czasu potrzebu- jemy nam, żeby dotrzeć do centrum łączności? - Dwa, może trzy dni... Teren jest bardzo kamienisty, a my musimy trochę krążyć, zanim tam dotrzemy. Uda nam się przeżyć trzy dni na dwóch litrach wody? Bo mamy tylko tę manierkę, żeby jej nabrać. - Będziemy musieli. Mamy twój skuter, więc nie zużyjemy sił na chodzenie. Bę- dziemy jechać powoli, oszczędzać płyny ustrojowe, ile się da. Odie, wiesz, że nie ma rzeczy, jakiej razem byśmy nie dokonali! Objął ją ramieniem i lekko pocałował w policzek. Odie zarumieniła się jak zorza, ale zaraz odwróciła się i pocałowała Erka w same usta. Trzymali się w objęciach dłuż- szą chwilę. Próba Jedi 38 - Zaraz, zaraz - rzekł wreszcie Erk - co to ja mówiłem? Aha, jesteś najlepszym kompanem, jakiego może sobie wymarzyć pilot. Odie odezwała się dopiero po dłuższej chwili. - Ciekawe, czy ktoś z naszych przeżył... - Jestem tego pewien. Chodź, prześpimy się trochę. Leżeli przytuleni, nie rozmawiając, rozmyślając tylko o tym, co ich czeka. Zanim zasnęli, Erk odwrócił się do Odie. - Może jesteśmy ostatnimi żywymi istotami na tej cholernej kupie piachu, ale przeżyjemy, prawda? - Jasne - odparła Odie i przysunęła się bliżej do ciepłego ciała Erka.

David Sherman, Dan Cragg39 R O Z D Z I A Ł 7 Ale nie byli sami - nie całkiem. - To typowe dla tych skąpych idiotów - zauważył Zozridor Slayke, zwracając się do jednego ze swoich oficerów. - Senat Republiki zawsze był bandą głupców, jeśli chodzi o wydatki na obronę. Pozostawić taki strategiczny punkt pod ochroną niewiel- kiego garnizonu! Ciekawe, czego się spodziewali po separatystach? Że sami sobie da- dzą po łapach? - Siły Republiki są bardzo rozproszone, sir - odparł oficer, wzruszając ramionami. - Ruszamy już? - Uśmiechnął się do swojego dowódcy i wyczekująco pochylił naprzód. Nadszedł moment, na który czekał. Zozridor Slayke też się uśmiechnął. - Żeby ich zaskoczyć, i udowodnić, jak krótkie jest życie? Pewnie, ruszamy. Zbierz moich dowódców. W sali narad „Ploriooda Bodkina" panowała napięta atmosfera -jak zawsze przed walką, ale bez nerwowości. Oficerowie zebrali się wokół map strategicznych, skupieni i gotowi do działania, jak grupa cyborreańskich psów bojowych czekających na komen- dę. Sam Zozridor Slayke był jednak spokojny, jak zwykle zresztą. O całą głowę wyż- szy od pozostałych oficerów - mieszanej grupy ludzi i nieludzi, był uosobieniem władczego dowódcy. I nie chodziło tu o pozbawioną ozdób, wojskowego kroju tunikę z długimi rękawami i wysokim kołnierzem - standardowy mundur oficerski w armii, lecz głównie o zachowanie jego podwładnych: wszyscy pochylali się wyczekująco, łowiąc każde jego słowo. Slayke emanował pewnością siebie człowieka, który wie, że ma wła- dzę i wie, co robi, a jego oficerowie - podobnie jak każdy inny żołnierz floty, nawet najniższej rangi - również to wiedzieli. - Spory tłok tu dzisiaj. - Slayke gestem wskazał holograficzną mapę szlaków prze- strzennych wokół Praesitlyna i Sluis Van. Komentarz rozśmieszył oficerów. - Jest ich co najmniej cztery razy tyle co nas - rzucił takim tonem, jakby komento- wał jaskrawość gwiazd błyszczących na mapie. - No cóż, skoro już tu jesteśmy, czy ktoś ma jakiś plan? Rozejrzał się wyczekująco. - A-ależ, sir! Myśleliśmy, że to pan go ma! - wypalił mężczyzna stojący obok, udając przerażenie. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Wiedzieli, że Zozridor Próba Jedi 40 Slayke ma plan, i znali go dość dobrze, żeby nie musiał im mówić, na czym ów plan polega: atakować, atakować, atakować! Slayke pozwolił im się wyśmiać do woli, po czym uniesioną dłonią nakazał spo- kój. - Popatrzmy... w ostatnim raporcie meldowano o stu dwudziestu sześciu statkach otaczających kordonem Sluis Van, prawda? - Skinął głową pod adresem szefa wywia- du, który potwierdził tę liczbę. - To zły znak - ciągnął Slayke - ponieważ Sluissanie będą zajęci obroną swojego własnego świata. Z kolei flota separatystów również będzie miała robotę z tym kordo- nem. A to dobrze, ponieważ te statki nie będą w stanie nam przeszkodzić. Dowódca wrogiej armii podzielił swoje siły. To też dobrze. A separatyści nie wiedzą, gdzie jeste- śmy... przynajmniej na razie. To jeszcze lepiej. - Sposób, w jaki Slayke podkreślił sło- wa „na razie", wywołał kolejną falę śmiechu wśród oficerów. Wskazał palcem na fragment sektora Sluis. - Mają około dwustu statków na orbicie wokół Praesitlynu, wiele z nich to duże okręty. A to niedobrze. - Pogładził w zadumie krótką czarną bródkę, potarł palcem wskazującym miejsce pod nosem i pociągnął się za ucho, jakby nie wiedział, co powie- dzieć. Znów skinął na szefa wywiadu. - Wasza sonda rozpoznawcza donosi o wielkiej armii robotów tam, w dole. - Tak, sir. Zdaje się, że przełamali obronę i przejęli Centrum Łączności Intergalak- tycznej. Sądząc z liczby transporterów na ziemi i ilości sprzętu, ta armia liczy sobie ponad milion robotów bojowych. Oni chyba chcą tam posiedzieć jakiś czas, sir. - No cóż, jest ich sporo. To bardzo niedobrze - rzekł Slayke. - Ale to tylko roboty! A to całkiem nieźle. Znowu fala śmiechu. - Sir, zdołali zablokować całą łączność do i z Praesitlynu - zameldował główny oficer łącznościowy Slayke'a. Ten tylko skinął głową. -Musimy przyjąć - ciągnął oficer - że Republika nie wie, co się stało. Nie mam pojęcia, jak im się to udało... pewnie to ta nowa technologia. Przeklęta Federacja Handlowa utopiła miliardy kredytów w bada- niach, więc to nie jest niemożliwe. Przynajmniej nasza łączność jest w porządku, w każdym razie do czasu, kiedy znajdziemy się na Praesitlynie. - Ci idioci z senatu - mruknął Slayke jakby do siebie - w końcu tę wojnę przegra- ją... Oparł się obiema rękami na krawędzi ekranu i skupił wzrok na statkach nieprzyja- ciela otaczających Praesitlyn - małych jaskrawych kropkach, tak licznych, że wyglądały jak pas asteroidów wokół planety. - Jesteśmy jedyną grupą zbrojną w odległości umożliwiającej atak - rzekł w końcu. - Wiecie, jak ważny jest Praesitlyn dla Republiki, dla naszych rodzinnych światów, naszych przyjaciół i rodzin. - Urwał, poczym dodał cicho: - A zrobimy to tak... Flota Slayke'a była niewielka w porównaniu z szykującymi się do ataku siłami wroga; składała się z myśliwców CloakShape, holowników dział i lekkich statków klasy Phoenix Hawk. Miał też kilka lekkich krążowników klasy Carrack, koreliańskie korwety, kanonierki i dreadnaughty. Siły naziemne liczyły tylko pięćdziesiąt tysięcy

David Sherman, Dan Cragg41 żołnierzy, byli oni jednak doskonale wyszkoleni, znakomicie zmotywowani i wyposa- żeni w opancerzone pojazdy, dwukadłubowe wojskowe statki atmosferyczne typu Be- spin Motors Storm IV oraz całą baterię różnych środków wspierających. Ta niewielka armia miała jedną wielką zaletę: stanowiła ona połączenie piechoty, sił napowietrznych, pancernych i artylerii, działającej zgodnie ze starannie przygotowanym, ale elastycz- nym planem. W dodatku Slayke ufał w stu procentach dowódcom; wiedział, że przejmą inicjatywę taktyczną w zmiennych warunkach pola walki. Myśląca rozsądnie osoba uważałaby za całkowite szaleństwo użycie tak niewiel- kich sił jak oddział Slayke'a przeciwko armii Tonitha. Ale Zozridor Slayke nie zawsze był rozsądny, Zwrócił się ku swoim oficerom i wysoko uniósł pięść. - Wejdziemy nagle. - Pchnął ramię w kierunku mapy. - Niczym ogromna, opance- rzona pięść. Skoncentrujemy wszystkie nasze siły na jednym sektorze, uderzymy wszystkim, co mamy i wyrwiemy dziurę, przez którą będzie mogła przejść armia. Dla statków na orbicie to będzie gorący moment - dodał, patrząc na swoich dowódców - ale musimy zamieszać w ich flocie na orbicie. A kiedy już będziemy na dole, zbliżymy się do wroga i złapiemy go za kołnierz, a potem przygwoździmy do ziemi. W ten sposób jego flota nie będzie mogła nas zaatakować z obawy, że pozabijają swoich. Nasz pierw- szy atak będzie dla nich całkowitym zaskoczeniem; minie trochę czasu, zanim się po- zbierają. A my wykorzystamy ich zaskoczenie i przebijemy się na wylot. -Zawiesił głos. - Przekroczymy most, a potem spalimy go za sobą. Albo przejdziemy, albo umrzemy. Oficerowie dobrze o tym wiedzieli. Na dole armia Slayke'a nie będzie mogła li- czyć na posiłki, jeśli sprawy przybiorą zły obrót. Klęska w ogóle nie wchodziła w ra- chubę. Slayke nie był jednak zadufanym w sobie szaleńcem. - Wysłałem wiadomość na Coruscant - ciągnął - z żądaniem posiłków. - Wzruszył ramionami. - Może dadzą nam jednego lub dwóch Jedi. - To również wywołało falę śmiechu; wszyscy dobrze wiedzieli, jak Slayke gardził Jedi. - Spójrzmy na to z innej strony, sir - odezwał się oficer z tyłu pomieszczenia. - Nie będziemy musieli dzielić z nimi chwały! - Dobrze powiedziane! Zanim tu dotrą i narobią zamieszania, pobawimy się trochę z tymi metalowymi żołnierzykami na dole. Co o tym sądzicie? - Hurrrra! - wykrzyknęli oficerowie, tupiąc radośnie w płyty podłogi. - Zanim wrócicie na statki, dostaniecie rozkazy operacyjne - przypomniał Slayke. - Ale odprawa jeszcze się nie skończyła. To była wielka chwila dla Zozridora Slayke'a. Zaryzykował wszystko - nawet to, że stanie się banitą, za którego głowę wyznaczono cenę -aby znaleźć się na czele tej armii w tym właśnie kluczowym momencie. Widział się już jako oś, wokół której obra- ca się historia. Slayke wyprostował się na całą wysokość i zwrócił do swoich oficerów - zdawał sobie sprawę, że do niektórych po raz ostatni. Ci żołnierze byli rekrutowani z całej galaktyki, a zasłużyli sobie na zaufanie i władzę w tej niewielkiej armii dzięki odwadze, poświęceniu i zdolnościom. Próba Jedi 42 - Pamiętajcie, kim jesteście! - krzyknął. Ostatnie słowo rozległo się echem po sali. - Tego, czego macie zamiar się podjąć, nie robi się dla sławy, nagrody ani ambicji. Nie będziecie uczestniczyć w walce pod przymusem, jak niewolnicy! Idziemy w bój, po- nieważ tak nam nakazuje obowiązek wobec naszego ludu. Slayke zawiesił głos. W sali panowała kompletna cisza. Niektórzy mieli łzy w oczach, a wszyscy wpatrywali się w dowódcę. Slayke odetchnął głęboko. Kiedy znów przemówił, podniósł głos, aż jego słowa echem odbiły się do ścian: - Synowie i Córy Wolności oczekują, że każdy z was wypełni swój obowiązek! Odie i Erk nie odjechali daleko od jaskini, kiedy zadrżał grunt pod ich stopami i w powietrzu rozległy się odgłosy bitwy, tym razem jednak nieco bardziej oddalone. - Chyba generał Khamar kontratakuje - zauważyła Odie, zdejmując hełm. Erk odsunął chustę, którą osłaniał twarz przed niesionymi wiatrem ziarnami pisaku i spojrzał w niebo. - Nie sądzę. Patrz! - Wskazał palcem na północ, gdzie tuż nad horyzontem wy- strzelały jaskrawe słupy ognia. Niebo nagle eksplodowało w ognistych rozbłyskach, a po chwili rozległ się głęboki grzmot. Jeden z płomienistych słupów łączących niebo- skłon z ziemią rozkwitł nagle oślepiającą chryzantemą ognia. - Statki lądują- wykrzyknął Erk. - Jeden właśnie dostał. To posiłki... Coruscant przysłał posiłki! Objął Odie ramionami i impulsywnie ucałował w oba policzki. Odie była tak za- skoczona - mile zaskoczona - że nie wiedziała, jak zareagować, więc wyrzuciła z siebie: - Sierżant Manganinny twierdzi, że zwiadowcy zawsze jadą tam, gdzie słychać strzały. Jedziemy? - Zawracaj i w drogę! Odie wcisnęła gaz, ale silnik skutera tylko słabo zawył. - Zasilanie nawaliło? - Erk miał nadzieję, że po jego głosie nie można poznać, jak bardzo jest zmartwiony. Zeskoczył ze skutera, aby Odie mogła zajrzeć do akumulato- rów umieszczonych pod tylnym siedzeniem. - Nie - odparła z zatroskaną miną. - Te akumulatory są zazwyczaj bezobsługowe. - Hej, popatrz tutaj. - Erk wskazał niewielki otwór w obudowie. Pomacał go deli- katnie. - Dostałaś. Sądząc po krawędziach otworu... został wypalony. - No tak... miałam małe spotkanie z żołnierzami nieprzyjaciela -mruknęła, podno- sząc pokrywę. Skrzywiła się i odwróciła wzrok. W pojemniku pełno było żwiru, a ogniwo pokrywało szkło ze stopionego piasku. Przez chwilę wpatrywali się oboje w baterię, która wydała z siebie ciche pyknięcie i wypuściła cienki strumyczek dymu. - I to by było na tyle - mruknęła Odie. - Teraz możemy sobie iść na piechotę. Odstąpiła o krok, przez chwilę wpatrywała się w skuter i wybuchnęła płaczem. - Hej! - Erk położył jej dłoń na ramieniu. - Nam przecież nic nie jest. Wyjdziemy z tego. - Nie o to chodzi. - Odie pokręciła głową. - To... to był mój skuter!

David Sherman, Dan Cragg43 - Och - mruknął Erk, w duchu z całej siły kopiąc się w kostkę. -Powinienem był się domyślić. Zwiadowca i jego skuter, pilot i jego myśliwiec... - Wzruszył ramionami. - Chodź, żołnierzu, oboje owdowieliśmy. Odie uśmiechnęła się przez łzy. - To głupie, wiem, ale ten skuter i ja... - Rozłożyła ręce. - Jak sądzisz, daleko jesteśmy od centrum? - Siedemdziesiąt pięć... może sto kilometrów. - Damy radę na piechotę? Odie potrząsnęła manierką. - Jeśli będziemy oszczędzać wodę. - Przed wyruszeniem z jaskiń oboje wypili tyle wody, ile mogli zmieścić, starając się zrobić zapas na długą drogę, jaka ich czekała, ale nie spodziewali się, że będą musieli iść pieszo. - Nie wiesz, czy po drodze jest jakaś woda? Odie pokręciła głową. - Będziemy się rozglądać. - Otworzyła bagażnik pod siodełkiem i zaczęła wyjmo- wać wszystko, co mogło się im przydać w podróży. - Szczęście nam sprzyja, zauważyłaś? - ponuro zauważył Erk. - No cóż, mam nadzieję, że te pantofelki, które masz na nogach, jakoś wytrzymają. - Odie wskazała na własne ciężkie buty, standardowe wyposażenie zwiadowców, któ- rzy potrzebowali takiej właśnie osłony przed krzakami, kamieniami i gruzem. Buty Erka były znacznie lżejsze i nie wyglądały na trwałe. - Będę twoim drugim pilotem i jakoś to pójdzie - odparł i skłonił się nisko, prze- puszczając ją przodem. - Co takiego? - wrzasnął Tonith, zrywając się na równe nogi i oblewając herbatą przód białej szaty. Szef ekipy powiedział mu właśnie, że zostali zaatakowani. - Przez kogo? Podaj mi wszystkie szczegóły -zażądał, odzyskując nieco spokoju. - Sir, wygląda na to, że jesteśmy śledzeni przez jakiś oddział. Nie mógł przybyć ani ze Sluis Van, ani z Coruscant, musi to też być niewielka siła, skoro umknęła naszej uwadze... Tonith przerwał Karakskowi niecierpliwym machnięciem ręki. - Dalej, dalej... - Jego umysł pracował zawzięcie. Nie lubił niespodzianek, ale mu- siał sobie z nimi jakoś radzić. Kiedy Bothanin kończył raport, jego futro falowało bez przerwy, ale im gorsze były wieści, tym spokojniejszy był Tonith. - Sir - zaryzykował Karaksk. - Uważam, że powinien pan był pozostać z flotą. Statki tracą koordynację działań. Zaledwie dokończył te słowa, już pożałował, że je wypowiedział. Aż się skurczył w sobie, aby znieść spodziewany wybuch wściekłości. Tonith uniósł dłoń. - Nad tą sprawą trzeba się zastanowić tu, nie na orbicie - powiedział, a Karaksk odetchnął z ulgą, że admirał puścił jego uwagę mimo uszu. - Najważniejsze - ciągnął Tonith jakby do siebie - że jest ich znacznie mniej niż nas i że są z tyłu. Prawdopodob- nie będą się starali zbliżyć do nas jak najszybciej, tak aby nasze statki na orbicie musia- ły zaprzestać ognia z obawy, że ostrzelają przy okazji własne wojsko. Można się po Próba Jedi 44 nich spodziewać elastycznego planu bitwy i dużej inicjatywy indywidualnej... tego z pewnością im nie brakuje, podobnie jak bezczelności, skoro śmią nas atakować. - Uniósł kościsty palec wskazujący i pogroził nim Bothaninowi. - Istnieje delikatna gra- nica pomiędzy bezczelnością a głupotą. Zobaczmy, czy uda nam się obrócić ją prze- ciwko nim samym. Zacznij natychmiast fortyfikować nasze pozycje. Pozwolimy tam- tym atakować, ile chcą, a kiedy zabraknie im sił, rozpoczniemy kontratak. Tonith ostrożnie uniósł filiżankę. Wytrząsnął kilka pozostałych na dnie kropelek i metodycznie i nalał kolejną porcję parującej cieczy. Z oddali dobiegały odgłosy bitwy. Zaśmiał się, odsłaniając fioletowe zęby. - Nareszcie wyzwanie - rzekł, popijając herbatę. - Bardzo interesujące. Bardzo, bardzo interesujące. Jedynym czynnikiem, którego Zozridor Slayke nie wziął pod uwagę, był Pors To- nith.

David Sherman, Dan Cragg45 R O Z D Z I A Ł 8 Wielki Kanclerz Palpatine wykonał serię rozmów, w tym jedną z senator Paige- Tarkin. Senator Paige-Tarkin nigdy jeszcze nie widziała kanclerza tak zatroskanego; było to wyraźne nawet pomimo zakłóceń nadbiornika Holo-Netu. Jego włosy wydawały się jeszcze bardziej siwe, a twarz mocniej poorana zmarszczkami niż w rzeczywistości. Poczuła przypływ szczerego współczucia dla tego wspaniałego człowieka. Obserwowa- ła go bardzo uważnie od dnia, kiedy przyjął na siebie dodatkowe obowiązki, aby roz- prawić się z zagrożeniem ze strony separatystów. Przypuszczała, że troski służby pu- blicznej w stanie kryzysu zabijały go powoli. - To sprawa najwyższej wagi - rzekł. - Muszę się z panią zaraz zobaczyć. - Nie możemy porozmawiać o tym teraz? - zapytała. - Spodziewam się gości na kolacji. - Obawiam się, że ta metoda łączności nie jest dość bezpieczna dla spraw, które mamy do omówienia. - Obraz kanclerza uśmiechnął się smutno. - Przepraszam, że za- kłócam pani plany, pani senator. - Nic się nie stało, sir. Jestem do pańskiej dyspozycji. Ile czasu nam to zajmie? - Może chwilę potrwać, pani senator. Jeszcze raz przepraszam. Zawahała się. Paige-Tarkin była członkiem potężnego rodu Tarkinów i niezmien- nie podziwiała wielkiego kanclerza. I prywatnie i publicznie mówiła o nim jako o jedy- nej osobie, która może przeprowadzić Republikę przez kryzys do zwycięstwa. A teraz on, który całe swoje życie poświęcił sprawom publicznym, przepraszał ją za to, że przerwał jej wieczór spędzany w domu z przyjaciółmi, aby przedyskutować z nią kwestie dotyczące całej galaktyki. - Naprawdę głupstwo - powiedziała głosem łamiącym się z emocji. - Czy może mi pan jednak bodaj w skrócie powiedzieć, o co chodzi? - Mogę zdradzić tylko tyle, że sytuacja, jaka się wytworzyła, może mieć bardzo poważne konsekwencje dla mieszkańców sektora Seswenny, pani senator. Serce Paige-Tarkin zamarło na chwilę. Seswenna była sektorem, który reprezen- towała w senacie. - Gdzie się spotkamy? - W moim apartamencie, możliwie jak najszybciej. Muszę... - W pana apartamencie, panie kanclerzu? - wykrzyknęła. - Nie w gabinecie? Próba Jedi 46 Palpatine pokręcił głową. - To sprawa szczególnie delikatna... lepiej, aby nikt nie wiedział o naszym spotka- niu. Moje roboty ochroniarze nieustannie sprawdzają apartament, nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Muszę zaprosić jeszcze parę osób, więc na razie przepraszam. - Obraz znikł, zanim zdążyła zapytać, kim są ci pozostali. Paige-Tarkin szybko odwołała spotkanie, przebrała się i wezwała transport. Następne wezwanie odebrał Mas Amedda. Jako rzecznik senatu i lojalny zwolen- nik Wielkiego Kanclerza, Amedda znany był z tego, że trzyma buzię na kłódkę i ściśle przestrzega porządku podczas debat w senacie. Głosował również za przyznaniem kanclerzowi szczególnych uprawnień, jakie uważał za niezbędne, aby kanclerz mógł rozprawić się z separatystami. Palpatine wiedział, że może liczyć na Ameddę w czasie tego kryzysu, a jego pomoc będzie bezcenna, kiedy w senacie rozgorzeje nieuchronna debata. Następnie Palpatine wezwał Jannie Ha'Nook z Glithnosa, ważną figurę z Rady Bezpieczeństwa i Wywiadu. Ha'Nook widziała wszystko pod kątem własnego zysku lub straty. Miała dość niezależne poglądy, ale także głosowała za przyznaniem Palpat- ine'owi specjalnych uprawnień. Następny na liście był Armand Isard, szef Wywiadu Republiki, człowiek, który dużo wiedział, a mało mówił. Na koniec Palpatine wezwał Sate'a Pestage'a, członka prezydium senatu. Pestage był mistrzem perswazji. Od czasu, kiedy Palpatine przejął władzę, wiele razy zdarzało mu się przekonywać wahających się senatorów, aby przeszli na stronę Wielkiego Kanc- lerza. W ten sposób Wielki Kanclerz Palpatine zebrał swoich najzagorzalszych poplecz- ników, aby rozprawić się z wrogiem. Apartament Palpatine'a był wygodny, lecz nie wystawny, jak przystało na skrom- nego sługę własnego ludu. Nie wszyscy zjawili się jednocześnie, więc goście spędzali czas na błahych pogawędkach, czekając na pozostałych. Gdy już wszyscy zajęli miej- sca, kanclerz skinął głową Sly Moore, swojej asystentce. Na ten znak Sly włączyła system bezpieczeństwa, który dodatkowo zabezpieczał przed możliwością podsłuchania dyskusji. - Możemy zaczynać, sir - oznajmiła. - Jeszcze raz przepraszam, że zebrałem tu wszystkich bez uprzedzenia - zaczął Palpatine, kiedy goście zajmowali miejsca. - Przejdę od razu do rzeczy. Praesitlyn zo- stał przechwycony przez potężne siły separatystów. Znacznie mniejszy oddział... wła- ściwie nie całkiem legalny, odpiera najeźdźców, ale wynik tego oporu jest bardzo wąt- pliwy. Armandzie, przedstaw nam fakty. - Siły inwazyjne Federacji Handlowej... nie znamy ich liczebności i składu, ale na- leży uznać, że są bardzo duże... przejęły Praesitlyn. Łączność została przerwana, więc musimy przyjąć, że ich ofiarą padło również Centrum Łączności Intergalaktycznej. Prawdopodobnie nieprzyjaciel chce wykorzystać tę planetę jako trampolinę, z której będą mogli napadać na światy jądra galaktyki. Otrzymaliśmy tę informację w komuni-

David Sherman, Dan Cragg47 kacie, który przesłał nam dowódca sił, o których wspomniał Wielki Kanclerz. Ten do- wódca obserwuje flotę najeźdźców od dłuższego czasu. Paige-Tarkin jęknęła. - Więc o to chodziło! - wykrzyknęła, spoglądając na kanclerza. -Czy wykonali ja- kikolwiek ruch w kierunku sektora Seswenny? - Nic o tym nie wiemy - odparł Palpatine. - Ale mają sposoby, aby zablokować transmisje, więc wszystko jest możliwe. Wiemy natomiast, że napadli na Sluis Van z drugą flotą około stu dwudziestu pięciu statków różnych klas. Widać, że to raczej oblę- żenie niż bezpośrednia inwazja. Musimy przyjąć, że kiedy utwierdzą się na Praesitly- nie, zabiorę się za Seswennę, pani senator. Nie wiemy tylko, czy siłą, czy argumentami. - Na razie tylko się domyślamy. Skąd wiemy, że to prawdziwe informacje? - zapy- tała Jannie Ha'Nook, patrząc najpierw na Palpatine’a, a potem na Isarda. Kanclerz skinął głową na znak, że Isard może mówić dalej. - Otrzymaliśmy tę wiadomość od kapitana Zozridora Slayke'a. - Tego pirata? - wtrąciła Ha'Nook. Okręciła kosmyk włosów wokół palca i w za- dumie wydęła usta. Palpatine uśmiechnął się. - Już nie. Udzieliłem mu przebaczenia. - I dobrze pan zrobił - dodał Isard. - Teraz już tylko on i jego armia, Synowie i Có- ry Wolności, jak siebie nazywają, stawia opór siłom separatystów na Praesitlynie. - Kto dowodzi najeźdźcami? - zapytała Ha'Nook. - Z innych źródeł - odparł Isard z tajemniczym uśmiechem - dowiedzieliśmy się, że może to być Pors Tonith z Intergalaktycznego Klanu Bankierów. - Spojrzał na Pa- lpatine'a, który skinął głową, zezwalając, by szef wywiadu mówił dalej. - Niewiele wiemy na temat Tonitha, ale to nie żaden figurant. Jako finansista znany jest z bezlitos- nego sposobu działania; niszczy rywali z niemal wojskową precyzją i determinacją. Przypuszczalnie ma też na swoim koncie zwycięskie operacje wojskowe. W każdym razie, ostatnia wiadomość od Slayke'a mówiła o ich gotowości do ataku. - Jak duża jest armia Slayke'a? - zapytał Mas Amedda. - Nie jestem pewien, ile mają okrętów, ale wojsko liczy sobie około pięćdziesięciu tysięcy istot. - Na wielkie ogniste kule! - wykrzyknęła Paige-Tarkin. - Wyruszył przeciwko ca- łej armii separatystów z taką garstką? Niewiarygodne! Goście spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Palpatine ułożył palce w piramidkę i przytknął je do czubka nosa. - A zatem - rzekł - sytuacja jest rozpaczliwa. Jak wiecie, wszystkie nasze siły zbrojne walczą gdzieś w galaktyce. Nie wierzę, żeby kapitan Slayke, pomimo całej swojej dzielności i pomysłowości, był w stanie wypędzić najeźdźców. Może ich jedy- nie rozjuszyć czy opóźnić, a jeśli osiągnie choć tyle, Federacja Handlowa bez wątpienia wyśle kolejne oddziały, aby utrzymać Praesitlyn. - Dlaczego Slayke i jego armia w ogóle podjęli się tak szalonego kroku? - zapytała Ha'Nook. Palpatine wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Próba Jedi 48 - Slayke to idealista - rzekł po chwili. - Rzadki towar w dzisiejszych czasach. Uśmiechnął się znów i zrobił nieokreślony gest ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie rozumie takich ludzi. Odchrząknął i poruszył się niespokojnie. - Teraz rozumiecie, po co was tu zebrałem - ciągnął. - Nie chcę, aby nasi obywate- le odnieśli wrażenie, że pochopnie podejmuję decyzje, ale musimy działać szybko. To ważne, aby nasz lud zrozumiał powagę sytuacji i wspomógł nas w dążeniu do odbicia planety i wsparcia kapitana Slayke'a... lub uratowania go, jeśli będzie trzeba. Potrzebuję waszej pomocy, ponieważ wszyscy jesteście szanowanymi i wpływowymi obywatelami Republiki, i niewątpliwie potraficie przekonać innych, aby mnie poparli. Wiem, wiem, mam pełną władzę nad siłami zbrojnymi, ale panuje demokracja i nie chciałbym zostać później oskarżony o stosowanie dyktatury, ani też narażony po fakcie na złośliwe uwagi kuluarowych geniuszy. Liczę, że przekonacie swoich popleczników i podwładnych, że działałem w najlepszym interesie Republiki i że nie możemy zrezygnować z walki o wolność z powodu przejściowych trudności. - A ja dodałbym jeszcze - wtrącił Isard - że armia Slayke'a nie składa się z robotów i klonów. Jego żołnierze to sami ochotnicy, i do tego bardzo zaangażowani. Złoją Toni- thowi skórę. Wcale nie żartuję. - Czy mamy jeszcze jakieś siły, z których możemy zrezygnować tu na miejscu? - zapytała Ha'Nook. Palpatine poprawił się w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. - Garnizon z Centaksa Jeden, jakieś dwanaście tysięcy klonów. - Wzruszył ramio- nami. - Musimy ich wziąć, bo tylko oni są dostępni. Centax Jeden, drugi księżyc Coruscant, we wczesnym okresie obecnego kryzysu został przekształcony w tymczasową bazę dla operacji wojskowych. - A zatem, panie kanclerzu, nie zostanie nam żadna rezerwa na wypadek ataku? - wykrzyknęła Ha'Nook. - A jeśli będziemy potrzebowali żołnierzy tu, na Coruscant? Ja uważam - mruknęła, poważnie kręcąc głową - że to poważny błąd strategiczny. Kanclerz znów złożył palce w piramidkę i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Pozostali również milczeli, Wreszcie Isard pochylił się do przodu, żeby coś powiedzieć, ale Palpatine uciszył go spojrzeniem. - Musicie państwo zrozumieć, że jeśli separatyści umocnią swoje pozycje na Pra- esitlynie i powiększą swój garnizon, nigdy nie będziemy w stanie odzyskać planety. Zamiast pełnić rolę naszych oczu w tym niezwykle ważnym sektorze, stanie się sztyle- tem wymierzonym wprost w serce Republiki. Nie mamy wyboru. Musimy działać, i to jak najszybciej. - Kanclerzu... - Ha'Nook pochyliła się do przodu, wznosząc palec, by podkreślić wagę swoich słów. - Jeśli tak jest, dlaczego wcześniej nie wzmocniono obrony Praesi- tlynu? Palpatine wzruszył ramionami. - Mój błąd. Przyjmuję pełną odpowiedzialność za to, że nie przewidziałem takiej sytuacji. - Toipoca obiecała nam duże posiłki... - zaczął Isard. - Kiedy będą gotowi? - warknęła Ha'Nook.

David Sherman, Dan Cragg49 - Za dwa lub trzy miesiące. Ha'Nok prychnęła i odchyliła się w tył. - Muszę to przemyśleć, kanclerzu. Może będzie potrzebne głosowanie w senacie. W końcu nie możemy narażać... - Miałem właśnie nadzieję, że tego unikniemy, pani senator - przerwał jej Palpati- ne. - Oczywiście rozumiem, o co pani chodzi. Ale w chwilach zagrożenia trzeba szybko podejmować decyzje i to przywódcy muszą brać na siebie odpowiedzialność, angażując się... - I ponosić konsekwencje porażki - odparowała Ha'Nook. - Tak jest, pani senator - odparł Palpatine. Spodziewał się tego po Ha'Nook. Pra- wie niedostrzegalnie skinął głową Sly Moore, która pozostawała na uboczu przez cały czas trwania dyskusji. Jedynie wielki kanclerz dostrzegł jej uśmiech. Wstał. - Może powinniśmy się z tym przespać? Porozmawiajmy na ten temat rano. - A kto miałby dowodzić tą ekspedycją? - zapytała Paige-Tarkin. Palpatine wyprostował się, wygładził szatę, spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Mistrz Jedi - poinformował. Jannie Ha'Nook właściwie spodziewała się tej rozmowy, która nastąpiła mniej więcej w godzinę po rozejściu się uczestników spotkania u Palpatine'a. Fakt, że jej rozmówca ukrywał pod holopłaszczem swoją tożsamość, również jej nie zaskoczył. Technika ta była często stosowana na Coruscant, kiedy politycy, lobbyści albo informa- torzy chcieli zachować anonimowość. - Czy to ty, Isard? - zapytała ze śmiechem Ha'Nook. - Nie jestem Isardem, pani senator - odparł rozmówca głębokim, grobowym gło- sem, równie nierozpoznawalnym jak obraz tańczący przed oczami Ha'Nook. - No cóż, więc przejdź do rzeczy. Od wielu godzin nie miałam nic w ustach. - Jestem pani sojusznikiem, pani senator - zapewnił hologram. -Chciałbym pani pomóc. - Jak? - To brzmiało interesująco. - Uważamy panią za osobę zdolną do czegoś więcej niż drobne intrygi polityczne. Mogę wykorzystać swoje niemałe wpływy, aby przyspieszyć pani karierę w tempie, jakiego nie potrafi pani sobie nawet wyobrazić. W jego głosie było coś kuszącego, wręcz hipnotycznego. - Wytłumacz mi to jaśniej. - Jannie okręciła kosmyk włosów wokół palca i w za- dumie wydęła usta. Im dłużej mówił tajemniczy rozmówca, tym mocniej szarpała się za włosy. - W galaktyce wkrótce nastąpią ważne wydarzenia. Właśnie wróciła pani ze spo- tkania, na którym je omawiano. - Skąd... - Ha'Nook zdziwiła się, ale natychmiast się opanowała. Oczywiście, ktoś podsłuchiwał pomimo wszystkich wysiłków wielkiego kanclerza, aby zapobiec szpie- gowaniu. Na Coruscant każdy podsłuchiwał każdego i nie istniały sposoby, aby temu zapobiec. Całkowite zabezpieczenie nie było możliwe. Próba Jedi 50 - Inwazja na Praesitlyn jest jak zmarszczka na wielkiej fali historii, pani senator. Zamierzam zaofiarować pani przejażdżkę na tej fali. - Mów dalej, proszę. - Ha'Nook zaczęła się podobać ta rozmowa. - Kłopoty, jakie teraz mają miejsce w sektorze Sluis, wkrótce zostaną rozwiązane. A kiedy to się stanie, będzie potrzebny ktoś, kto dopilnuje tam interesów Republiki. Bądźmy szczerzy: stanowisko pełnomocnego ambasadora może być bardzo korzystne. - Naprawdę? - szepnęła Ha'Nook. - Ależ tak - zapewnił głos. - Możesz to załatwić? - Tak. - W jaki sposób? - Nieważne. Ale najpierw potrzebuję czegoś od ciebie. - Wiedziałam, że do tego dojdziemy - uśmiechnęła się Ha'Nook, ale była coraz bardziej zaintrygowana. Jej umysł pracował na pełnych obrotach. Pełnomocny ambasa- dor? To brzmiało całkiem nieźle. Praca zwykłego senatora, choćby nawet wpływowe- go, potrafiła być piekielnie nudna; mało ją interesowało podpisywanie faktur na moder- nizację systemu kanalizacyjnego na Coruscant lub niekończące się dyskusje nad rezo- lucją gwarantującą wolność wyznaniową jakiejś prymitywnej rasie na odległym o lata świetlne kawału kosmicznej skały. Po tak długim borykaniu się z rutynowymi działa- niami senatu nawet ważne sprawy przestawały być dla Ha'Nook wyzwaniami i traciły na atrakcyjności. I oto nagle pojawiła się szansa, by zdziałać coś naprawdę wielkiego. - Wielki kanclerz Palpatine prosił, żeby pani poparła wysłanie posiłków na Praesi- tlyn. Czy może liczyć na pani głos? - Naturalnie - odparła bez wahania. Jakie to ma dla mnie znaczenie, pomyślała, czy posiłki dotrą czy nie, czy separatyści pokonają Republikę? Jeśli nie będę ambasado- rem, mogę być choć sojusznikiem. Jakikolwiek będzie wynik tej wojny, Jannie Ha'Nook planowała znaleźć się po stronie zwycięzców. - Doskonale! Proszę dotrzymać obietnicy i okazać kanclerzowi poparcie, pani se- nator, a ja dotrzymam mojej i wynagrodzę panią za to. Nadbiornik zgasł. Po drugiej stronie linii Sly Moore wyprostowała się i uśmiechnęła. Nadszedł czas, aby wysłać wiadomość do Rady Jedi.