conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Traviss Karen - Potrójne zero

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

conan70
EBooki
Gwiezdne wojny

Traviss Karen - Potrójne zero.pdf

conan70 EBooki Gwiezdne wojny 024. Traviss Karen - Potrójne zero
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Karen Traviss Janko5 1 Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 2 Komandosi Republiki POTRÓJNE ZERO KAREN TRAVISS Przekład ANDRZEJ SYRZYCKI

Karen Traviss Janko5 3 Tytuł oryginału REPUBLIC COMMANDO. TRIPLE ZERO Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta RENATA KUK ELŻBIETA STEGLIŃSKA Ilustracja na okładce GREG KNIGHT Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2006 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2763-1 Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 4 Załodze okrętu HMS „Dunedin ", włącznie z moim wujem, Albertem Edwardem Travissem, który zginął podczas zatonięcia krążownika dwudziestego czwartego listopada 1941 roku. Miał wówczas siedemnaście lat i choć z powodu wady wzroku nie został przyjęty do Królewskiej Marynarki, bardzo chciał służyć chociaż jako pomocnik zaopatrzeniowca i oddał za ojczyznę życie, zanim na dobre się zaczęło

Karen Traviss Janko5 5 B O H A T E R O W I E P O W I E Ś C I Sierżant Kai Skirata najemnik (Mandalorianin) Sierżant Walon Vau najemnik (Mandalorianin) Żołnierz serii Zero Elitarnych Zwiadowców kapitan N-11 Ordo Żołnierz serii Zero Elitarnych Zwiadowców porucznik N-7 Mereel KOMANDOSI REPUBLIKI Drużyna Omega: RC-1309 Niner RC-1136 Darman RC-8015 Fi RC-3222 Atin Drużyna Delta: RC-1138 Boss RC-1162 Scorch RC-1140 Fixer RC-1107 Sev Sklonowany żołnierz CT-5108/8843 Corr Generał Bardan Jusik rycerz Jedi (mężczyzna) Kapitan Jaller Obrim strażnik senatu, oddelegowany do Jednostki Antyterrorystycznej Coruscańskich Sił Bezpieczeństwa (mężczyzna) Generał Etain Tur-mukan rycerz Jedi (kobieta) Generał Arligan Zey mistrz Jedi (mężczyzna) Enacca współpracownica Skiraty rasy Wookie Qibbu przedsiębiorca (Hutt) Laseema pracownica Qibbu (Twi’lekanka) Besany Wennen pracownica wydziału logistyki Wielkiej Armii Republiki (kobieta) Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 6 P R O L O G Tajna operacja komandosów Republiki na Feście, sektor Atrivisa, Odległe Rubieże, dziesięć miesięcy po bitwie o Geonosis Prywatny dziennik RC-8015, Fi W armii trzeba dostrzegać zabawne sytuacje. Podejrzewam, że ci z wydziału za- opatrzenia mają także olbrzymie poczucie humoru. - Kiedy złożyłeś prośbę o wydanie nam czarnych pancerzy, które nie rzucałyby się w oczy? - pytam. - Siedem standardowych miesięcy temu - mówi Darman, spoglądając na przysypa- ną nieskazitelnie białym śniegiem równinę przez otwarty właz pomieszczenia dla załogi kanonierki. Z podmuchami przenikliwego wichru wpadają do środka płatki śniegu. Białego śniegu. - Po powrocie z Qiilury. - I dopiero teraz nam je wydają, żebyśmy mogli wykonać zadanie na Feście? Prze- cież całą planetę od bieguna do bieguna pokrywa warstwa białego puchu! Słyszę przez komunikator wybuch śmiechu i domyślam się, że to pilot kanonierki nie wytrzymał. - Któryś z was chciałby może pożyczyć mój pancerz? - pyta. - Jest idealnie biały! Tak, właśnie dali nam czarne pancerze typu Katarn. Wprawdzie dopiero bezpo- średnie trafienie z laserowego działka mogłoby nam wyrządzić jakąś krzywdę, ale po wylądowaniu miło byłoby nie odróżniać się od otoczenia. Uśmiecha się nawet Atin, ale Darman, który stara się zastąpić sierżanta Kala, za- chowuje powagę. Zapewnia nas, że wszystko zakończy się pomyślnie, chociaż się tro- chę niepokoi, że podczas wykonywania tego zadania może nas opuścić szczęście. Ja też się tym martwię. Straty komandosów Republiki w pierwszym roku wojny sięgnęły pięćdziesięciu procent. Tym razem musimy się dostać do fabryki, w której Separatyści prowadzą prace nad nowym supermetalem, zwanym phrikiem - cokolwiek miałoby to oznaczać. Mamy im pokrzyżować szyki, co w naszym zawodzie oznacza wysadzenie fabryki w powietrze. Nasze zadanie nie jest skomplikowane... musimy tylko zmylić czujność robotów, wedrzeć się na teren placówki, rozmieścić ładunki wy- buchowe w newralgicznych punktach fabryki oraz odlewni, zmylić czujność robotów i się wycofać. A później przycisnąć detonator. Odkrycie kompleksu zawdzięczamy jednemu ze sklonowanych braci kapitana Or- da - komandosowi z serii Zero, który jest członkiem elitarnego oddziału zwiadowców. Nazywają ich Sklonowanymi Jednostkami Wywiadowczymi. Muszę kiedyś podzięko- wać temu di'kutowi. A zatem robię wszystko, żeby członkowie drużyny się śmiali, bo dzięki temu nie będą się zastanawiali nad szansami wykonania zadania. - W porządku - mówię. - Na czym zależy wam najbardziej w tej chwili?

Karen Traviss Janko5 7 - Na steku z roby - odpowiada bez namysłu pilot. - Na białym pancerzu - odzywa się Niner. - Na naprawdę dużym kawałku ciasta uj - wyznaje Atin. Darman waha się chwilę. - Na ponownym zobaczeniu osoby, z którą się zaprzyjaźniłem - mówi w końcu. A ja? Chciałbym wrócić do koszar kompanii Arca na Coruscant. Przed śmiercią powinienem zobaczyć planetę, bo do tej pory właściwie niczego na niej nie widziałem. Ktoś kiedyś obiecał, że postawi mi tam piwo. Pilot przelatuje kilka metrów nad powierzchnią zalegającego wąską przełęcz śnie- gu, żeby uniknąć wykrycia. Wszędzie wokół nas widać tylko góry i parowy. I śnieg. - Widzę fabrykę - melduje w pewnej chwili pilot. - Nie spodoba się wam to, co zobaczycie. - Dlaczego? - pyta Niner. - Bo wokół niej kręci się mnóstwo robotów bojowych. - Sporządzonych z phrika? - Chyba nie. - No to żaden problem - mówi Niner. - Pokrzyżujmy im szyki. Pilot kanonierki zwalnia na tyle, żebyśmy mogli wyskoczyć. Przedzieramy się przez sięgający kolan śnieg i zajmujemy pozycje za wystającą ze śniegu skałą. Szybko witamy się z robotami za pomocą wyrzutni rakiet typu Plex, które pokazują im, kto tu jest panem. Nie, roboty na pewno nie są wykonane z phrika. Przeładowuję wyrzutnię Pleksów i dalej zamieniam roboty w ogniste okruchy, a Darman i Atin wspinają się wyżej, żeby się wedrzeć do fabryki. Tak, na Coruscant, czyli na Potrójnym Zerze, mają świetne piwo. Podobne marze- nia nadają sens życiu. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 8 R O Z D Z I A Ł 1 Odszukajcie Skiratę. Tylko on może przemówić tym ludziom do rozumu. Nie zamierzam wysadzać w powietrze całego kwartału koszar, żeby zneutralizować sześciu komando- sów z elitarnego oddziału zwiadowców. Odnajdźcie Skiratę; na pewno nie odleciał daleko. generał Iri Camas, naczelny dowódca specjalnych oddziałów, do Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa, z wydziału dyscyplinarnego koszar kwatery głównej brygady do zadań specjalnych, Coruscant, pięć dni po bitwie o Geonosis Tipoca City, Kamino, osiem lat przed bitwą o Geonosis Kai Skirata miał na koncie wiele poważnych błędów, ale ten który popełnił, był największy. Atmosfera na Kamino była przesycona wilgocią, a wilgoć nie służyła najlepiej strzaskanej kostce jego nogi. Powietrze było tu nawet bardziej niż wilgotne. Od bieguna do bieguna unosiły się w nim wzbijane przez wichury drobniutkie kropelki morskiej wody. Mandalorianin żałował, że nie wziął tego pod uwagę, zanim zgodził się przyjąć ofertę Janga Fetta - propozycję świetnie płatnej, długoterminowej pracy w miejscu, którego nazwy jego dobry znajomy przezornie nie wymienił. W obecnej chwili nie to było jednak jego największym zmartwieniem. W powietrzu unosiły się zapachy bardziej odpowiednie dla szpitala niż bazy woj- skowej. Samo miejsce także nie wyglądało jak koszary. Skirata oparł się o wypolero- waną poręcz, która zabezpieczała przed runięciem z wysokości czterdziestu metrów na posadzkę pomieszczenia tak ogromnego, że mógłby się w nim zmieścić szturmowy krążownik. Kolebkowo sklepiony, podświetlony sufit nad jego głową ciągnął się równie dale- ko, jak otchłań w dole. Perspektywa spadnięcia nie martwiła go jednak ani w połowie tak bardzo, jak zrozumienie, na co właściwie spoglądają jego oczy. Nieskazitelnie czystą, zbudowaną z permaszkła i wypolerowanej durastali, gigan- tyczną pieczarę wypełniały ciągnące się jak okiem sięgnąć konstrukcje, które niemal przypominały fraktale. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak wzniesione na kolumnach

Karen Traviss Janko5 9 ogromne toroidy, ale kiedy Skirata na nie patrzył, rozdzieliły się na mniejsze pierście- nie permaszklanych zbiorników, w których zobaczył inne pojemniki, a w nich... Nie, to nie mogło się dziać naprawdę. W przezroczystych rurach, napełnionych jakimś płynem, coś się poruszało. Dopiero po kilku minutach wpatrywania się, kiedy udało mu się skupić spojrzenie na jednej rurze, Skirata uświadomił sobie, że widzi w niej ciało żywej osoby. Prawdę mówiąc, ciało znajdowało się w każdym zbiorniku. Widział ciągnące się w nieskończo- ność rzędy rur z ciałami małych dzieci. Nie, nie dzieci. Niemowląt. - Fierfek - mruknął do siebie. Dotąd przypuszczał, że przyleciał do tej zapomnianej przez Moc dziury, aby szko- lić komandosów, ale nagle uświadomił sobie, że wdepnął w senny koszmar. Usłyszał dobiegający z pomostu suwnicy za jego plecami odgłos kroków. Odwrócił się i zoba- czył idącego powoli w jego stronę Janga. Mandalorianin miał spuszczoną głowę, jakby był niezadowolony. - Jeżeli myślisz, żeby stąd zwiać... znasz warunki umowy -odezwał się Fett. Pod- szedł do Skiraty i także oparł się o poręcz. - Mówiłeś...-zaczął Kai. - Powiedziałem, że będziesz się zajmował szkoleniem żołnierzy z oddziałów spe- cjalnych i będziesz ich szkolił - odparł Fett. - Tak się składa, że właśnie ich hodują. - Co takiego? - żachnął się Skirata. - To klony. - Jakim cudem, fierfek, pozwoliłeś się wplątać w coś takiego? - wybuchnął Kai. - Za równe pięć milionów i kilka dodatkowych za podarowanie genów - oznajmił Jango. - Dlaczego wyglądasz na oburzonego? Na moim miejscu postąpiłbyś tak samo. Dopiero wówczas wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Ski- rata uświadomił sobie, że prawda nim wstrząsnęła. Wojna była zupełnie czymś innym niż towarzyszące jej upiorne badania naukowe. - No cóż, dotrzymam swojej części umowy. - Poprawił piętnastocentymetrowej długości trójstronny nóż, który zawsze nosił w rękawie kurtki. Zauważył, że pomiesz- czenie w dole przecinają bez pośpiechu dwaj kaminoańscy technicy. Nikt go nie zrewi- dował, dzięki czemu czuł się pewniej, bo miał przy sobie kilka sztuk broni, z której mógł łatwo zrobić użytek. Należał do nich także używany podczas napadów mały bla- ster, tkwiący za cholewą buta. A te wszystkie małe dzieci w zbiornikach... W końcu stracił obu Kaminoan z oczu. - Co te potworki mają wspólnego z armią? - zapytał. - Oni? Absolutnie nic - zapewnił Fett. - Zresztą nie musisz w tej chwili wiedzieć wszystkiego. - Gestem zachęcił go, żeby podążył za nim. - A poza tym już nie żyjesz, zapomniałeś? - I tak też się czuję - burknął Skirata. Był Cuy'val Darem - dosłownie jednym z „tych, którzy już nie istnieją" -jednym z setki doświadczonych żołnierzy i specjalistów z dziesiątków dziedzin, którzy, skuszeni perspektywą zarobienia mnóstwa kredytów, odpowiedzieli na tajne wezwanie Janga. Musieli się jednak zgodzić, że całkowicie znikną z galaktyki. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 10 Podążył za Fettem korytarzami o nieskazitelnie białych duraplastowych ścianach. Od czasu do czasu mijał Kaminoan o długich szarych szyjach i głowach płaskich jak wężowe łby. Spędził cztery standardowe dni, spoglądając przez okno kwatery na bez- kresny ocean, z którego wzburzonej powierzchni wznosiły się aiwhy. Dzięki dźwię- koszczelnym materiałom nie słyszał huku grzmotów, ale nie potrafił przestać rejestro- wać kątem oka drażniąco nieregularnego rytmu błysków wyładowań atmosferycznych. Od pierwszego dnia uświadomił sobie także, że nigdy nie polubi Kaminoan. Nie znosił widoku ich zimnych żółtych oczu i nie cierpiał ich arogancji. Utykał, a istoty pytały go, czy mu nie przeszkadza, że jest „niezupełnie sprawny". Zaopatrzony w okna korytarz ciągnął się chyba przez całą długość miasta. Na dworze trudno byłoby dostrzec, gdzie kończy się horyzont, a zaczynają deszczowe chmury. W pewnej chwili Jango obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Skirata dotrzymuje mu kroku. - Nie martw się, Kału - powiedział. - Mówiono mi, że w lecie panuje tu dobra po- goda... przynajmniej kilka dni. Jasne, pomyślał Skirata. Najbardziej posępna planeta w galaktyce, a on nie mógł z niej odlecieć. Na dobitkę dokuczała mu strzaskana kostka nogi. Powinien był wyłożyć konieczną sumę i dać ją zoperować. Kiedy -jeżeli - się stąd wydostanie, będzie miał dość kredytów na opłacenie najlepszego chirurga w galaktyce. Jango taktownie zwolnił. - A zatem Ilippi cię rzuciła? - zapytał. - Tak - mruknął Skirata. Jego żona nie była Mandalorianką. Miał nadzieję, że Ilip- pi dostosuje się do zwyczajów jego ludu, ale ona nie miała takiego zamiaru. Wściekała się, ilekroć mąż wyruszał na wojnę, którą toczyły zupełnie obce strony. Do szczególnie ostrej sprzeczki między nimi doszło, kiedy chciał zabrać na wojnę obu synów. Mieli po osiem lat i byli wystarczająco dorośli, żeby zacząć się uczyć zawodu. Ilippi się na to nie zgodziła i wkrótce ona i dzieci - dwaj chłopcy i córka - przestali oczekiwać na jego powrót z kolejnej wojny. Żona rozwiodła się z nim w końcu na sposób Mando... tak samo, jak go poślubiła, podczas krótkiej, uroczystej, choć prywatnej ceremonii. Kon- trakt był kontraktem, bez względu na to, czy spisano go, czy też nie. - Dobrze, że dosta- łem inne zlecenie, które dawało mi zajęcie. - Powinieneś był poślubić dziewczynę Mando - zwrócił mu uwagę Jango. - Aru- etiise nie rozumieją stylu życia najemnika. - Urwał, jakby spodziewał się sprzeciwu, ale Kai zachował milczenie. - Czy to prawda, że twoi synowie już się do ciebie nie odzy- wają? - Niezbyt często - przyznał Skirata. Wiem, zawiodłem także jako ojciec, pomyślał ponuro. Nie znęcaj się nade mną. - Widocznie, podobnie jak ich matka, nie podzielają mojego poglądu na styl życia Mando. - No cóż, od tej pory w ogóle nie będą z tobą rozmawiali - stwierdził Fett. - Nie tu- taj. Może nigdy. Chyba nikogo by nie obeszło, gdyby naprawdę zniknął. Wszyscy mogli go uważać za zmarłego. Jango przeszedł resztę drogi w milczeniu. W końcu obaj dotarli do

Karen Traviss Janko5 11 ogromnego okrągłego pomieszczenia, z którego odchodziło promieniście wiele poko- jów. - Ko Sai oznajmiła, że z pierwszą, próbną grupą klonów jest coś nie w porządku - odezwał się Fett, przepuszczając Skiratę pierwszego do wybranego pokoju. - Kami- noańscy technicy poddali ich testom i stwierdzili, że nie zdadzą egzaminu. Powiedzia- łem Orunowi Wa, że osobiście się im przyjrzymy i zademonstrujemy mu korzyści pły- nące z naszego wojskowego doświadczenia. Mandalorianin przywykł do oceniania walczących, zarówno mężczyzn, jak i ko- biet. Wiedział, jakie wymagania powinno się stawiać żołnierzowi. Znał się na swoim fachu, bo żołnierka była całym jego życiem, podobnie jak była życiem wszystkich Ma- ndo'ade, wszystkich synów i córek Mandalory. To było coś znajomego, co podtrzymy- wało go na duchu na tej niegościnnej, oceanicznej planecie. Miał tylko jeden problem: jak tu się trzymać jak najdalej od Kaminoan. - Panowie - odezwał się na ich widok łagodnym tonem Orun Wa, witając ich w swoim gabinecie łaskawym kiwnięciem głowy. Skirata zauważył wystającą z jego cza- szki podłużną kościaną płetwę, co mogło oznaczać, że Kaminoanin jest stary albo pełni jakąś ważną funkcję. Na pewno nie wyglądał jak inne egzemplarze przynęt dla aiwh, które Skirata widywał do tej pory. - Zawsze twierdziłem, że należy uczciwie przyzna- wać się do porażek w programie. Szanujemy Radę Jedi i uważamy ją za ważnego klien- ta. - Nie mam nic wspólnego z Jedi - zastrzegł pospiesznie Jango. - Jestem tylko kon- sultantem do spraw wojskowych. Oho, Jedi, pomyślał Skirata. Coś wspaniałego. - Mimo to byłbym szczęśliwszy, gdybyście potwierdzili, że pierwsza seria wyho- dowanych jednostek nie osiągnęła akceptowanego standardu - podjął Kaminoanin. - Proszę ich zatem wprowadzić - zdecydował Fett. Skirata włożył ręce do kieszeni kurtki i zastanowił się, z jaką wadą będzie miał do czynienia: kiepską celnością, niedostateczną wytrzymałością czy może brakiem agresji. Nic takiego nie powinno było się wydarzyć, jeśli chodziło o klony Janga Fetta. Był ciekaw, co pokpili Kaminoanie, produkując wojowników na podstawie takiego wzorni- ka. O transpastalowe okna rozbijały się strugi ulewnego deszczu. Napływały falami, między którymi zdarzały się spokojniejsze chwile. Orun Wa cofnął się i zatoczył zama- szyście rękami prawie taneczny łuk. Drzwi jego gabinetu się otworzyły. Do pokoju weszło sześciu identycznych małych chłopców. Mogli mieć po cztery, najwyżej pięć lat. Skirata nie uważał się za osobę uczuciową, ale widok chłopców nie mógł nie poru- szyć jakiejś struny w jego sercu. Miał przed sobą dzieci. Nie żołnierzy, nie roboty ani jednostki. Po prostu małe dzieci. Chłopcy mieli kręcone czarne włosy i byli ubrani w identyczne ciemnoniebie- skie tuniki oraz spodnie. Skirata spodziewał się, że zobaczy dorosłych mężczyzn, cho- ciaż ich widok także chwyciłby go za serce. Usłyszał, że Jango głęboko odetchnął. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 12 Chłopcy stłoczyli się w gromadkę, co wzruszyło Skiratę bardziej, niż mógłby się spodziewać. Chwycili się za ręce i skierowali na niego wielkie ciemne oczy. Jeden przeszedł powoli i stanął przed pozostałymi, zupełnie jakby chciał uniemożliwić Ora- nowi Wa dostęp do swoich braci. On naprawdę zamierzał ich bronić. Skirata poczuł się zdruzgotany. - Te jednostki są wadliwe, a ja przyznaję, że chyba popełniliśmy błąd, starając się udoskonalić genetyczny materiał oryginału - stwierdził Oran Wa, zupełnie nieporuszo- ny widokiem bezbronnych chłopców. Skirata szybko się zorientował, że Kaminoanie gardzą wszystkim, co nie pasuje do uznawanych przez ich nietolerancyjne, aroganckie społeczeństwo ideałów doskonało- ści. Widocznie doszli do wniosku, że genom Janga nie jest najdoskonalszym modelem żołnierza, i usiłowali dokonać w nim ulepszeń czy poprawek. Może chodziło o to, że Jango był samotnikiem i indywidualistą, wskutek czego jego klony nie mogłyby służyć ani walczyć w grupach? A może Kaminoanie nie wiedzieli, że często właśnie drobne niedoskonałości za- pewniały przewagę istotom ludzkim? Dzieci przenosiły spojrzenia ze Skiraty na Janga, a z nich na drzwi i ściany gabine- tu, jakby szukały drogi ucieczki albo błagały Mandalorian o pomoc. - Naczelna badaczka Ko Sai i ja chcielibyśmy was przeprosić - odezwał się Orun Wa. - Sześć jednostek nie przeżyło okresu inkubacji, ale te, które widzicie, rozwijały się normalnie. Wyglądało na to, że spełniają wymagania, więc poddaliśmy je przyspie- szonemu szkoleniu i niezbędnym próbom. Niestety testy psychologiczne wskazują, że jednostki są po prostu zbyt zawodne i nie spełniają wymagań stawianych profilowi osobowości. - O co właściwie chodzi? - zainteresował się Jango. - O to, żeby mogły wykonywać rozkazy. - Oran Wa szybko zamrugał, jakby był zakłopotany tym niepowodzeniem. - Zapewniam was, że w obecnie hodowanej serii produkcyjnej Alfa zaradzimy tym problemom. Naturalnie widoczne tu jednostki zosta- ną poddane procesowi renowacji. Czy chcecie wiedzieć coś więcej? - Tak - burknął Skirata. - Co właściwie masz na myśli, mówiąc, że zostaną podda- ne procesowi renowacji? - W ich przypadku to oznacza, że zostaną skasowane. W pozbawionym wszelkiego wyrazu białym gabinecie zapadła długa cisza. Zło powinno mieć barwę czarną, czarną jak noc, a przynajmniej nie powinno się o nim mówić cichym, beznamiętnym głosem. Kiedy Skirata uświadomił sobie prawdziwe znaczenie słowa „skasowane", jego instynkt zareagował szybciej niż umysł. Sekundę później grzmotnął zaciśniętą pięścią w pierś Orana Wa tak silnie, że gło- wa nikczemnej nieczułej istoty odskoczyła do tyłu. - Tylko tknij któregoś z tych malców, ty szaroskóry potworze, a obedrę cię żyw- cem ze skóry i rzucę na pożarcie aiwhom... - Uspokój się - odezwał się Jango, chwytając Kala za rękę. Oran Wa, mrugając paskudnymi żółtymi gadzimi oczami, spoglądał na Mandalo- rianina.

Karen Traviss Janko5 13 - To było zupełnie niepotrzebne - odezwał się w końcu. - Zależy nam tylko, żeby nasi klienci byli zadowoleni. Skirata słyszał łomot pulsu w skroniach. Cóż, jemu zależało tylko na rozszarpaniu Orana Wa na strzępy. Zabijanie kogoś podczas walki było zupełnie czymś innym niż pozbawianie życia bezbronnych dzieci. Wyszarpnął rękę z uścisku Fetta i podszedł do gromadki malców. Do tej pory żadne dziecko nie odezwało się ani słowem, ale Mandalorianin nie ośmielił się spojrzeć im w oczy. Wbił pałający wzrok w Orana Wa. Jango chwycił go za ramię i ścisnął na tyle mocno, że Skirata poczuł ból. Oczy Fetta mówiły: „Daj spokój, zostaw to mnie". Jego gest miał stanowić ostrzeżenie, ale Kai był zbyt wściekły i wstrząśnięty, żeby zwracać uwagę na gniew kolegi. - Przyda się nam kilku niezdyscyplinowanych wojowników -oznajmił z namysłem Fett, stając między Kaminoaninem a Skiratą. - Warto mieć w zanadrzu kilka niespo- dzianek dla nieprzyjaciół. Kim właściwie są ci chłopcy? Ile czasu żyją? - Niemal dwa standardowe lata - odparł Orun Wa. - Są niezwykle inteligentni, ale zarazem niezdyscyplinowani i niezdolni do wykonywania rozkazów. - Mogą się doskonale nadawać do pracy wywiadowczej - zauważył Fett. Natural- nie blefował... Skirata domyślił się tego, widząc delikatne drżenie mięśni jego szczęki. Łowca nagród także musiał być wstrząśnięty tym, co usłyszał, i nie potrafił tego ukryć przed byłym kolegą. - Uważam, że trzeba dać im szansę. Dwa lata, pomyślał Kai. Chłopcy wyglądali na starszych. Odwrócił się, żeby na nich spojrzeć, i stwierdził, że wszyscy wlepiają w niego oczy. W ich spojrzeniach zo- baczył coś... chyba oskarżenie. Odwrócił głowę i zerknął w inną stronę, a potem cofnął się o krok, ukrył rękę za plecami i dyskretnie położył dłoń na głowie malca, który starał się chronić pozostałych braci, jakby chciał go pocieszyć tym bezradnym gestem. Poczuł, że wokół jego palców zaciska się mała dłoń. Z wysiłkiem przełknął ślinę. Dwa lata, pomyślał. - Mogę się podjąć ich szkolenia - powiedział. - Jak się nazywają? - Te jednostki mają tylko numery - wyjaśnił Orun Wa. - Muszę z naciskiem przy- pomnieć, że nie wykonują rozkazów. - Dobitnie wymawiał słowa, jakby zwracał się do szczególnie tępego Weequaya. - Nasza kontrola jakości zaliczyła ich do serii Zero i chciałaby rozpocząć... - Zero? - przerwał zdumiony Skirata. - Jakby byli do niczego nieprzydatnymi, di'kutla niezdarami? Jango dyskretnie, ale słyszalnie westchnął. - Zostaw to mnie, Kału - powtórzył. - To nie są żadne jednostki. - Mała dłoń ściskała jego palce, jakby chłopczyk wal- czył o przeżycie. Skirata ukrył za plecami drugą rękę i inny malec przytulił się do jego nogi. Mandalorianin poczuł, że robi mu się ich jeszcze bardziej żal. -A ja potrafię ich wyszkolić. - To nierozsądne - stwierdził Orun Wa. Kaminoanin postąpił krok naprzód. Istoty umiały się poruszać z wdziękiem, ale były zarazem odrażające w sposób, którego Skirata po prostu nie potrafił zrozumieć. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 14 Sekundę później obejmujący nogę Skiraty chłopczyk niespodziewanie wyłuskał z cholewy jego buta mały blaster. Zanim Mandalorianin zdążył zareagować, malec rzucił broń bratu, który, pozornie przerażony, ściskał go za rękę. Chłopiec puścił palce Skiraty, zręcznie chwycił broń oburącz i wymierzył lufę w pierś Oruna Wa. - Fierfek - westchnął Jango. - Odłóż ją, chłopcze. Dzieciak jednak nie zamierzał go usłuchać. Stanął przed Skiratą i spokojnie skie- rował pod właściwym kątem lufę blastera. Ułożył nawet palce w taki sposób, żeby lewa dłoń wspomagała prawą. Wyglądał na skupionego i śmiertelnie poważnego. Skirata uświadomił sobie, że jego szczęka opadła przynajmniej o centymetr. Jango zamarł, ale zaraz zachichotał. - To chyba dowodzi słuszności moich racji - powiedział, nie odrywając spojrzenia od małego zabójcy. Chłopczyk pstryknął dźwigienką bezpiecznika. Chyba chciał się upewnić, że broń jest gotowa do strzału. - Spokojnie, synku - odezwał się Skirata tak łagodnie, jak potrafił. Nie bardzo by się przejął, gdyby malec usmażył Kaminoanina, ale chłopczyk musiałby później po- nieść konsekwencje swojego czynu. Mandalorianin poczuł, że jest dumny nie tylko z niego, ale także ze wszystkich pozostałych. - Nie musisz otwierać ognia. Nie pozwolę mu tknąć żadnego z was. A teraz oddaj mi blaster. Malec go nie usłuchał, a broń w jego dłoniach nawet nie drgnęła. W tak młodym wieku powinien się raczej interesować pluszowymi zabawkami niż troszczyć o celność strzału. Starając się nie sprowokować chłopca, Skirata kucnął powoli za jego plecami. Chłopczyk się nie obejrzał... nadal stał odwrócony do niego tyłem. To chyba ozna- czało, że mu ufa, prawda? - Daj spokój... odłóż broń. Bądź grzecznym chłopcem. Zwróć mi blaster. - Manda- lorianin starał się mówić tak cicho i łagodnie, jak potrafił, chociaż korciło go, żeby pochwalić dzieciaka albo samemu strzelić do Kaminoanina. - Jesteś bezpieczny. Obie- cuję, że nie stanie się ci nic złego. Dopiero wówczas chłopczyk się odprężył, ale nie przestał wpatrywać się w Oruna Wa ani kierować lufy blastera w jego pierś. - Tak jest, proszę pana - odezwał się w końcu i opuścił rękę z bronią wzdłuż ciała. Skirata położył dłoń na ramieniu malca i delikatnie przyciągnął go do siebie. - Grzeczne dziecko. - Wyłuskał blaster z małych palców, objął chłopczyka i zniżył głos do szeptu. - Doskonała robota. Kaminoanin nie okazał gniewu, demonstrował tylko dezaprobatę mruganiem po- zbawionych wyrazu żółtych oczu. - Jeżeli to nie dowodzi braku ich stabilności... - zaczął. - Zabieram ich ze sobą- przerwał Skirata. - Decyzja nie należy do pana - zastrzegł Orun Wa. - Ale ja mogę ją podjąć - wtrącił Jango. - A te dzieci mają wszystko, co potrzebne. Kału, zabierz je stąd, a ja załatwię sprawę z Orunem Wa.

Karen Traviss Janko5 15 Starając się pozostawać cały czas między Kaminoaninem a chłopcami, Skirata po- kuśtykał do drzwi. Wyszedł na korytarz i pokonał w towarzystwie małych odmieńców połowę odległości do kwatery, zanim malec w jego ramionach podjął pierwszą próbę uwolnienia się z jego objęć. - Mogę sam iść, proszę pana - powiedział. Wysławiał się zwięźle jak mały żołnierz... o wiele za poważnie jak na swój wiek. - Dobrze, synku. Kiedy Mandalorianin postawił go na posadzce, dziwnie cichy i zdyscyplinowany malec zajął miejsce za jego plecami obok pozostałych. Oprócz tego jednego przejawu braku dyscypliny, jakim było wydobycie broni zza cholewy buta Skiraty i wymierzenie jej w Kaminoanina, chłopcy nie stwarzali wrażenia, że są niebezpieczni czy niestabilni. Skirata wcale tak nie uważał. Malcy po prostu starali się przeżyć, co było obowiązkiem każdego żołnierza. Wyglądali na cztery albo pięć lat, a jednak Orun Wa twierdził, że przeżyli tylko dwa. Skirata chciał ich zapytać, ile czasu spędzili w paskudnych, dusznych transpasta- lowych kadziach... zimnych, twardych zbiornikach, które w niczym nie przypominały matczynego łona. Musieli się czuć, jakby się topili. Czy widzieli się nawzajem, unosząc się w płynie? Czy rozumieli, co się z nimi dzieje? Starając się nad tym nie zastanawiać, otworzył drzwi i wprowadził chłopców do skromnie urządzonej kwatery. Zanim cokolwiek zdążył im powiedzieć, stanęli pod ścianą, zapletli dłonie za ple- cami i zamarli nieruchomo. Wychowałem dwóch synów, pomyślał Mandalorianin. Jaką trudność może mi sprawić kilkudniowa opieka nad szóstką podobnych chłopców? Czekał, że może jakoś zareagują, ale chłopcy po prostu wpatrywali się w niego, jakby czekali na rozkazy. Żaden rozkaz nie przychodził mu jednak do głowy. O ze- wnętrzną taflę zajmującego całą szerokość okna siekły raz po raz fale ulewnego desz- czu. W pewnej chwili mrok za oknem rozjaśniła błyskawica. Wszyscy chłopcy się wzdrygnęli. Mimo to nadal stali pod ścianą w absolutnej ciszy. - Coś wam powiem - odezwał się w końcu zakłopotany Kai, wskazując kanapę. - Usiądźcie tam, a ja przyniosę wam coś do jedzenia, zgoda? Chłopcy stali jeszcze chwilę, ale wreszcie usiedli na kanapie tak blisko jeden dru- giego, że prawie przytulili się do siebie. Wyglądali tak rozczulająco bezbronnie, że Mandalorianin musiał szybko wyjść do kuchni, aby zebrać myśli. Nałożył na talerz dużą porcję ciasta uj i pokroił je na sześć mniej więcej równych kawałków. Jeżeli tak miało wyglądać jego życie w ciągu najbliższych lat... Wpadłeś, chłopie, pomyślał. Przyjąłeś kredyty. Taki będzie cały twój świat w możliwej do przewidzenia przyszłości... a może do końca życia. Na planecie nigdy nie przestawał padać deszcz, a on utkwił tu w towarzystwie istot, do których poczuł niechęć od pierwszego spojrzenia... Nie znosił ich za to, że nie Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 16 miały nic przeciwko pozbywaniu się .jednostek", które przypadkiem były żyjącymi, mówiącymi i czującymi małymi dziećmi. Przeczesał palcami włosy, zamknął oczy i popadł w przygnębienie, dopóki nie poczuł na sobie czyjegoś spojrzenia. - Proszę pana? - zapytał jeden z chłopców. Skirata otworzył oczy i spojrzał na od- ważnego małego strzelca wyborowego. Malec może wyglądał identycznie jak jego bracia, ale odróżniał się od nich manierami. Miał zwyczaj zaciskania w piąstkę palców opuszczonej wzdłuż boku jednej ręki, podczas gdy drugą trzymał rozluźnioną. - Czy możemy skorzystać z toalety? Skirata kucnął, żeby jego twarz znalazła się na wysokości oczu chłopczyka. - Naturalnie - powiedział. Malcy byli po prostu żałośni. W niczym nie przypomi- nali jego żywych, niesfornych synów. - I nie jestem żadnym panem. Nie jestem nawet oficerem. Mam stopień sierżanta. Możecie mnie tak tytułować, jeżeli chcecie, albo możecie mówić do mnie po prostu Kai. Wszyscy inni właśnie tak się do mnie zwracają. - Dobrze... Kału - odparł chłopiec. - Toaleta jest tam. Dasz sobie sam radę? - Tak, Kału. - Wiem, że nie dano wam imion, ale naprawdę powinniście się jakoś nazywać. - Jestem Zero Jedenaście - przedstawił się malec. - En-jeden--jeden. - Co byś powiedział na to, żeby przyjąć imię Ordo? - zaproponował Skirata. - Tak nazywał się kiedyś pewien mandaloriański wojownik. - Czy jesteśmy mandaloriańskimi wojownikami? - zagadnął malec. - Jasne, że tak. - Chłopiec był urodzonym wojownikiem. -W każdym znaczeniu te- go słowa. - Podoba mi się to imię. - Mały Ordo wpatrywał się chwilę w wyłożoną białymi płytkami posadzkę, jakby starał się ocenić, czy nie stanowi dla niego zagrożenia. - Co to znaczy Mandalorianin? - zapytał w końcu. Z jakiegoś powodu właśnie to pytanie sprawiło sierżantowi największy ból. Jeżeli ci chłopcy nie znali swojej cywilizacji i powodów, dla których ktoś był Mando, nie mieli celu w życiu, dumy ani niczego, co by łączyło ich z pozostałymi członkami klanu, dla których kawałek gruntu nie był domem. Kiedy się było nomadą, twój naród wędro- wał z tobą w twoim sercu. A jeżeli ktoś nie miał serca Mando, nie zachowywał niczego - nawet duszy - gdyby po śmierci miał nastąpić kolejny podbój. Skirata uświadomił sobie, co ma robić. Nie mógł dopuścić, żeby chłopcy stali się dar'manda, wiekuistymi Trupami, mężczyznami pozbawionymi duszy Mando. - Wynika stąd, że będę was musiał wiele nauczyć - powiedział. Tak, właśnie na tym polegał jego obowiązek. - Ja także jestem Mandalorianinem. Jesteśmy żołnierzami, nomadami. Wiesz, co oznaczają te słowa? - Tak. - Mądry chłopak - mruknął Skirata. - No dobrze, idź teraz i skorzystaj z toalety, bo za dziesięć minut chcę was widzieć znów na kanapie, żebyśmy mogli się razem zasta- nowić nad imionami dla pozostałych. Zrozumiałeś? - Tak, Kału.

Karen Traviss Janko5 17 A zatem Kai Skirata - najemnik, skrytobójca i ojciec, który nie zdał egzaminu - spędził ten wieczór na Kamino, nie przejmując się szalejącą na dworze burzą. Dzielił się ciastem uj z sześcioma niebezpiecznie mądrymi małymi chłopcami, którzy mówili jak dorośli i umieli obchodzić się z bronią. Uczył ich, że pochodzą z rodu wojowników i że mają język oraz dziedzictwo, z którego powinni być dumni. Wyjaśnił im także, że nie istnieje mandaloriańskie słowo oznaczające bohatera. Jeżeli jednak ktoś nim nie był, zasługiwał na miano hufuun. W galaktyce roiło się od hufuune, a Skirata zaliczał do nich także wszystkich Ka- minoan. Malcy, którzy starali się przyzwyczaić do imion Ordo, A'den, Kom'rk, Prudii, Me- reel i Jaing, siedzieli na kanapie, chłonąc odnalezione dziedzictwo i zajadając się lep- kim, słodkim ciastem. Nie odrywali oczu od Skiraty, który recytował im mandaloriań- skie słowa i wymagał, żeby je chórem powtarzali. Wytężając pamięć, wybierał najbardziej pospolite wyrazy. Nie miał pojęcia, jak uczyć obcego języka dzieci, umiejące mówić płynnie w basicu, więc tylko wyszukiwał zwroty, które zdołał sobie przypomnieć i które mogły się im przydać. Mali sklonowani zwiadowcy z serii Zero słuchali z posępnymi minami i kulili się za każdym razem, gdy ciemności za oknem rozjaśniał blask kolejnej błyskawicy. Po mniej więcej godzinie Skirata doszedł do wniosku, że tylko miesza w głowach bardzo przerażonym i samot- nym dzieciom, które siedziały na kanapie i na niego patrzyły. - No dobrze, czas na powtórkę - zdecydował w końcu, wyczerpany paskudnym dniem i przekonaniem, że w przyszłości może liczyć na wiele takich samych. Skubnął grzbiet nosa, żeby się skupić. - Czy potraficie policzyć od jednego do dziesięciu? Prudii - N-5 - rozchylił usta, żeby nabrać powietrza, i wszyscy sześcioro wyrecy- towali zgodnym chórem: - Solus, t'ad, ehn, cuir, rayshe'a, resol, e'tad, sh'ehn, she'cu, ta 'raysh. Skirata poczuł się, jakby jego żołądek wywrócił się na nice. Siedział jakiś czas, zupełnie osłupiały. Te dzieci chłonęły wszystko, co im mówił, niczym gąbki! A prze- cież wymieniłem im te cyfry tylko raz, pomyślał. Tylko raz! Jego podopieczni byli zatem obdarzeni doskonałą, absolutną pamięcią. Doszedł do wniosku, że w przyszłości musi uważać na to, co przy nich mówi. - Bardzo dobrze - powiedział. - Jesteście niesamowitymi chłopcami, prawda? - Orun Wa stwierdził, że nie potrafi nas zmierzyć - odezwał się Mereel tonem po- zbawionym wszelkiej chełpliwości. Przycupnął na skraju kanapy i zaczął machać no- gami, zupełnie jak normalny czterolatek. Możliwe, że malcy wyglądali identycznie, ale na pewno różnili się charakterami. Skirata nie był pewny, czy da radę ich czegoś na- uczyć, lecz spoglądał na nich i widział, że mają także różny wyraz twarzy, wykonują inne gesty, inaczej marszczą brwi, nawet ton głosu mają różny. Sam wygląd jeszcze niczego nie dowodził. - Chcesz powiedzieć, że mieliście zbyt dobre wyniki, aby mógł was ocenić? - za- pytał. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 18 Mereel pokiwał poważnie głową. Kolejna błyskawica przecięła niebo nad wznie- sionym na platformie miastem. Skirata poczuł ją, jeszcze zanim usłyszał. Mereel szyb- ko złączył nogi i w mgnieniu oka przytulił się do pozostałych braci. Nie, Skirata nie potrzebował, aby jakiś hufuunla Kaminoanin mówił mu, że ma do czynienia z niezwykłymi dzieciakami. Umiały się posługiwać blasterem, chłonęły wszystko, co im mówił, i aż za dobrze rozumiały intencje Kaminoan... Nic dziwnego, że te przynęty dla aiwh się ich bały. Co więcej, chłopcy mogli kiedyś zostać fantastycznymi żołnierzami... gdyby tylko nauczyli się wykonywać rozkazy. Kai postanowił się tym zająć. - Chcecie jeszcze trochę ciasta uj? - zapytał. Z ulgą zauważył, że wszyscy entuzjastycznie pokiwali głowami. Pomyślał, że przynajmniej kilku minut nie spędzą w tym w stanie bezlitośnie skupionej uwagi. Je- dząc, wyglądali jednak nadal jak miniaturowi dorośli. Nie rozmawiali ze sobą ani nie okazywali radości. I kulili się na widok każdej błyskawicy. - Boicie się? - zapytał. - Tak, Kału - odparł Ordo. - Czy to źle? - Nie, synu - zapewnił sierżant. - Wcale a wcale. - Pomyślał, że to pora równie do- bra jak każda inna na przekazanie im tej informacji. Żadna lekcja, jakiej zamierzał im udzielić, nie miała pójść na marne. - Strach nie jest niczym niewłaściwym. To stan, w którym wasze ciało przygotowuje się do obrony. Musicie to tylko wykorzystać i nie dopuścić, żeby strach nad wami zapanował. Rozumiecie? - Nie - odparł Ordo. - No dobrze, pomyślcie o tym, co czujecie, kiedy się boicie. Ordo stracił ostrość spojrzenia, jakby wpatrywał się w obraz na osobistym wy- świetlaczu projekcyjnym, którego przecież nie miał. - Chłód - odezwał się w końcu. - Chłód? - powtórzył zaskoczony Mandalorianin. Do rozmowy przyłączyli się A'- den i Kom'rk. - I jakby coś nas kłuło- stwierdzili. - No dobrze... dobrze. - Skirata usiłował wyobrazić sobie, co chcą przez to powie- dzieć. Chyba opisywali uczucie nagłego przypływu adrenaliny. -To świetnie. Musicie tylko pamiętać, że to sygnały waszego systemu alarmowego, na które powinniście zwracać uwagę. - W wieku tych malców dzieci na Coruscant nieporadnie usiłowały stawiać pierwsze litery na kawałku flimsiplastu. Tymczasem on usiłował przekazywać im informacje z dziedziny psychologii na polu bitwy. Czuł w ustach dziwną suchość. - Musicie tylko powiedzieć sobie, że dacie sobie z tym radę. Nie ma w tym niczego nie- właściwego. Ilekroć to poczujecie, wasze ciała będą gotowe biec szybciej i walczyć mężniej. Będziecie także widzieli i słyszeli tylko to, co najważniejsze, żeby przeżyć. Ordo, który miał cały czas szeroko otwarte oczy, na chwilę znów stracił ostrość spojrzenia. W końcu pokiwał głową. Skirata przeniósł spojrzenie na pozostałych i za- uważył na ich twarzach to samo niepokojące skupienie. Stwierdził także, że malcy

Karen Traviss Janko5 19 ustawili talerze w równy stos na blacie stojącego obok kanapy niskiego stołu. Nie za- uważył, kiedy to zrobili. - Postarajcie się pomyśleć o swoim strachu, kiedy zobaczycie następną błyskawicę - powiedział. - Wykorzystajcie to, co wam powiedziałem. Wrócił do kuchni i zaczął szukać czegoś do jedzenia, co pozwoliłoby im się uczyć dalej, bo chłopcy sprawiali wrażenie wygłodniałych. Kiedy wrócił do salonu z tacą pełną pokrojonych kromek, które wyglądały jeszcze mniej apetycznie niż sama taca, rozległ się dzwonek do drzwi. Zera natychmiast przygotowały się do obrony. Ordo i Jaing stanęli po obu stronach drzwi, przyklejeni plecami do ściany, a pozostali czterej malcy ukryli się za skromnymi meblami. Skirata był ciekaw, czego właściwie się dowiedzieli w ramach programu przyspieszonego szkolenia... Przynajmniej miał nadzieję, że to było przyspieszone szkolenie. Gestem zachęcił ich, żeby odeszli od drzwi. Mimo to obaj wahali się do chwili, kiedy wyjął verpiński karabin rozpryskowy. Dopiero wówczas doszli chyba do wniosku, że ich nauczyciel - przynajmniej do pewnego stopnia - panuje nad sytuacją. - Przerażacie mnie - powiedział łagodnie. - A teraz się cofnijcie. Jeżeli ktokolwiek przyszedł po was, będzie musiał rozprawić się przedtem ze mną a ja nie zamierzam pozwolić, żeby stała się wam jakaś krzywda. Mimo to ich reakcja skłoniła go do zajęcia miejsca obok drzwi. Dopiero wówczas przycisnął otwartą dłonią guzik, żeby się otworzyły. Na korytarzu stał Jango Fett z małym, śpiącym chłopczykiem w ramionach. Porośnięta kręconymi włosami główka chłopca spoczywała na ramieniu Mandalorianina. Malec wyglądał na młodszego niż Zera, ale miał taką samą twarz, takie same włosy i taką samą małą dłoń, którą ściskał brzeg tuniki Janga. - Jeszcze jeden? - domyślił się Skirata. Fett przeniósł spojrzenie na verpina. - Stajesz się nerwowy, prawda? - zapytał - Kaminoanie nie poprawili mojego samopoczucia - odparł Skirata. - Mam wziąć pod opiekę jeszcze jednego? Wcisnął karabin rozpryskowy za pas i wyciągnął ręce po chłopczyka. Jango zmarszczył lekko brwi. - To mój syn - powiedział. - Ma na imię Boba. - Odchylił głowę i spojrzał czule na twarzyczkę śpiącego dziecka. W niczym nie przypominał tego Janga, którego znał Ski- rata. Na twarzy Fetta malowała się czysta ojcowska pobłażliwość. - Chciałbym, żeby się trochę ustatkował. Dogadałeś się już z nimi? Powiedziałem Orunowi Wa, żeby trzymał się od ciebie z daleka. - Radzimy sobie doskonale - odparł Skirata. Zastanawiał się, w jaki sposób o to zahaczyć, i doszedł do wniosku, że prawdopodobnie najlepiej będzie zagadnąć prosto z mostu. - Boba wygląda zupełnie tak samo jak oni. - Powinien tak wyglądać - oznajmił Jango. - On także jest moim klonem. - Jasny gwint - zdumiał się Mandalorianin. - Jasny gwint. - Stanowi część mojego honorarium - ciągnął Fett. - Jest dla mnie wart więcej niż kredyty. - Boba poruszył się i Jango ostrożnie zmienił ułożenie rąk, którymi obejmował malca. - Wrócę za miesiąc. Orun Wa mówi, że do tej pory będzie miał dla nas goto- Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 20 wych kandydatów na komandosów, żebyśmy się nimi zajęli, a także resztę serii Alfa. Twierdzi, że dołożył starań, aby byli odrobinę bardziej... niezawodni. Skirata miał więcej pytań, ale nie uważał za roztropne zadać je w tych okoliczno- ściach. Nie było w tym nic dziwnego, że Mando'ad chciał mieć za wszelką cenę spad- kobiercę. Adopcje zdarzały się dosyć często, a klonowanie... no cóż, niewiele różniło się od adopcji. Kai musiał jednak zadać jeszcze jedno pytanie. - Dlaczego te dzieciaki wyglądają na starsze? Jango zacisnął wargi, przez co na jego twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty. - Kaminoanie przyspieszają proces starzenia tamtych dzieci - powiedział. - Och, fierfek - mruknął Skirata. - Twoja kompania będzie liczyła ostatecznie stu czterech komandosów, ale powin- ni ci sprawiać mniej kłopotów niż Zera. - Świetnie - odparł Mandalorianin. Zastanowił się, czy będzie mógł liczyć na jaką- kolwiek pomoc. Czy kaminoańscy nadzorcy zamierzali się zatroszczyć o zaspokojenie podstawowych potrzeb, jak na przykład wyżywienie klonów? I w jaki sposób mieli sobie radzić z klonami szkolący ich sierżanci, którzy nie byli Mandalorianami? Skirata poczuł, że w jego żołądku gotuje się jak kotle, ale zrobił dziarską minę. - Dam sobie z nimi radę. Tak, ja także odwalę swój kawałek roboty - oznajmił Fett. - Będę musiał wyszko- lić równą setkę. - Przeniósł spojrzenie na Zera, które obserwowały go nieufnie z kana- py, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi. - Mam tylko nadzieję, że nie staną się po- dobni do mnie, kiedy byłem w ich wieku. Skirata przycisnął guzik na ścianie i drzwi z cichym szmerem się zamknęły. - No dobrze, chłopcy - powiedział. - Pora spać. - Ściągnął poduszki z kanapy, po- rozkładał je na podłodze i przykrył najróżniejszymi kocami. Malcy pomagali mu w tym z ponurą powagą dorosłych osób. Skirata wiedział, że ten widok będzie go prześlado- wał do końca życia. - Jutro postaramy się dla was o przyzwoite kwatery, zgoda? Praw- dziwe łóżka. Odnosił wrażenie, że gdyby wydał chłopcom taki rozkaz, spaliby na dworze, na smaganej przez ulewę płycie lądowiska. Nie wyglądało na to, żeby nie potrafił sobie z nimi poradzić. W końcu usiadł na krześle i oparł stopy na stołku. Kaminoanie postarali się, żeby miał meble odpowiednie dla ludzi, co było z ich strony rzadkim ustępstwem, zważywszy na dobrze znaną ksenofobię i arogancję tej rasy. Zmniejszył natężenie oświetlenia, ale go nie wyłączył zupełnie, żeby nie budzić obaw u podopiecznych. Kiedy Zera ułożyły się na spoczynek, naciągnęły koce na głowy. Skirata obser- wował malców, dopóki nie doszedł do wniosku, że zasnęli. Położył verpina na półce obok krzesła, zamknął oczy i pozwolił, żeby zawładnął nim sen. Kilkakrotnie się budził ze skurczem mięśni, co było najlepszym dowodem, że jego zmęczenie przerodziło się już w wyczerpanie. W końcu wpadł do bezdennej czarnej studni. Zasnął... a przynajmniej tak mu się wydawało. Poczuł, że przyciska się do niego ciepły ciężar. Raptownie otworzył oczy i przy- pomniał sobie, że znajduje się na wiecznie zachmurzonej planecie, której chyba nawet

Karen Traviss Janko5 21 nie umieszczono na gwiezdnych mapach, a zamieszkujące ją istoty uważają zabijanie ludzkich dzieci za coś w rodzaju kontroli jakości. Ujrzał przed sobą przerażoną buzię Orda. - Kału... - Boisz się, synku? - zapytał Skirata. - Tak. - Więc chodź. - Mandalorianin zmienił ułożenie ciała, a Ordo wdrapał się mu na kolana i ukrył twarz w jego tunice, jakby nigdy w życiu nikt go nie obejmował ani nie przytulał. Co zresztą się zgadzało - nikt tego przedtem nie robił. Wyglądało na to, że szalejąca za oknem burza przybiera na sile. - Błyskawice nie zrobią ci tu żadnej krzywdy - obiecał Skirata. - Wiem, Kału. - Ordo miał głos stłumiony, bo nie oderwał twarzy od jego tuniki. - Ale to zupełnie jak eksplozje bomb. Skirata zamierzał go zapytać, co chce przez to powiedzieć, ale zrozumiał, że po usłyszeniu odpowiedzi wpadłby w taką wściekłość, iż mógłby zrobić coś niemądrego. Przytulił Orda do piersi i poczuł, że serduszko przerażonego malca bije przyspieszonym rytmem. Ordo radził sobie bardzo dobrze jak na czteroletniego żołnierza. Następnego dnia chłopcy mogli się nauczyć, jak zostać bohaterami, ale tego dnia musieli być po prostu dziećmi, pewnymi, że burza za oknem to nie pole bitwy i że nie muszą się niczego obawiać. Kolejna błyskawica rozjaśniła na chwilę pokój upiornym blaskiem i Ordo znów się skulił. Skirata położył dłoń na główce chłopca i pieszczotliwie rozwichrzył mu włosy. - Wszystko w porządku, Ord'ika - odezwał się łagodnie. - Jestem tutaj, synku. Je- stem przy tobie. Osiem lat później: koszary kwatery głównej brygady do zadań specjalnych, Coruscant, pięć dni po bitwie o Geonosis Skiratę zatrzymali funkcjonariusze Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa, a on chyba pierwszy raz w życiu nie stawiał oporu. Oficjalnie został aresztowany, lecz był najbardziej odprężonym i najszczęśliw- szym człowiekiem w galaktyce. Wyskoczył z kabiny policyjnego śmigacza patrolowe- go, ale kiedy wylądował na powierzchni gruntu, poczuł ostry ból w kostce nogi. Skrzywił się i pomyślał, że kiedyś wreszcie będzie musiał dać ją zoperować. Na razie nie miał na to czasu. - Coś takiego, spójrzcie na to - odezwał się pilot. - Ściągnęli tyle drużyn oddziałów do specjalnych zadań. - Przeniósł spojrzenie na Mandalorianina. - Na pewno jest ich tylko sześciu? - zapytał. - Tak, sześciu... ale to i tak zbyt wielu - odparł Skirata, ukradkiem poklepując kie- szenie i rękawy, aby się upewnić, że rozmaite narzędzia konieczne do uprawiania jego zawodu znajdują się na swoich miejscach i są gotowe do użycia. Sprawdził to niemal machinalnie. -Ale prawdopodobnie są przerażeni. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 22 - Kto, oni? - prychnął pilot. - Hej, słyszał pan, że Fett nie żyje? Załatwił go Windu. - Słyszałem - odparł Skirata, zmagając się z chęcią zapytania, czy pilot wie także, co stało się z małym Boba. Jeżeli dzieciak przeżył, powinien mieć kogoś, kto zastąpi mu ojca. - Miejmy nadzieję, że Jedi nie będą mieli problemów ze wszystkimi spośród nas, Mando'ade. Pilot zamknął klapę włazu, a Skirata pokuśtykał po płycie koszarowego lądowiska. Na widok Mandalorianina generał Jedi Iri Camas ujął się pod boki i nie zwracając uwa- gi na to, że poły jego brązowego płaszcza łopoczą w podmuchach wiatru, wbił w sier- żanta spojrzenie, które wojownik uznał za zdecydowanie podejrzliwe. Obok rycerza Jedi stali dwaj sklonowani żołnierze. Skirata doszedł do wniosku, że generał powinien kazać sobie obciąć te długie siwe włosy. Nie było przyzwoite ani praktyczne, żeby żołnierz nosił włosy do ramion. - Dziękuję, że zechciał pan przylecieć, sierżancie - odezwał się Camas. - I przepra- szam za sposób, w jaki wrócił pan na Coruscant. Rozumiem, że pański kontrakt dobiegł końca, więc właściwie nie jest pan zobowiązany do wyświadczania nam żadnych przy- sług. - Zawsze do usług - mruknął nieobowiązująco Skirata. Zauważył, że przed głównym wejściem ustawiono blasteroodporne zapory sztur- mowe. Za nimi zobaczył czterech republikańskich komandosów z gotowymi do strzału karabinami typu DC-17. Spojrzał na dach i za przedpiersiem dostrzegł rozstawionych w pewnych odstępach żołnierzy z dwóch oddziałów strzelców wyborowych. Pomyślał, że jeżeli grupa elitarnych zwiadowców serii Zero nie pali się do współpracy, potrzeba naprawdę wielu równie twardych, jak oni mężczyzn, żeby przemówili im do rozsądku. Wiedział także, że żaden z komandosów nie będzie zachwycony, jeżeli zostanie zmu- szony do wykonania takiego rozkazu. Wszyscy oni uważali się za braci, nawet jeżeli żołnierze z elitarnych oddziałów zwiadowców różnili się od pozostałych. Skirata wsu- nął dłonie do kieszeni kurtki i spojrzał na drzwi. - A zatem jak do tego doszło? - zapytał. Camas pokręcił głową. - Kiedy wrócili z Geonosis, powiedziano im, że zostaną zamrożeni, bo nie mieli- śmy nikogo, kto mógłby wydawać im rozkazy - powiedział. - Ja mogę im rozkazywać - zaproponował Mandalorianin. - Wiem. Proszę, niech pan ich przekona, żeby się poddali. - Jest ich nawet mniej niż regularnych zwiadowców z serii Alfa, prawda? - upew- nił się Skirata. - Owszem, sierżancie. - Więc chciał pan, żeby z nieprzyjacielem rozprawili się najlepsi żołnierze, jakich da się kupić, a kiedy okazali się zbyt twardzi, stracił pan do nich zaufanie, tak? - domy- ślił się podoficer. - Sierżancie... - zaczął rycerz Jedi. - Prawdę mówiąc, teraz już jestem cywilem - przypomniał Skirata. Camas głęboko odetchnął.

Karen Traviss Janko5 23 - Potrafi pan ich namówić do poddania? - zapytał. - Zdezorganizowali życie w ca- łych koszarach. - Naturalnie. - Mandalorianin zastanowił się, czy sklonowani żołnierze zerkają ką- tem oka na niego, czy też patrzą prosto przed siebie. Nigdy nie był tego pewny, jeśli mieli hełmy na głowach. - Ale tego nie zrobię. - Naprawdę nie chcę tu żadnych ofiar - stwierdził rycerz Jedi. -A może powodem pańskiej odmowy jest niedostatecznie wysokie honorarium? Skirata był najemnikiem, ale sugestię Camasa uznał za zniewagę. Rycerz Jedi nie mógł wiedzieć, co jego rozmówca czuje do podwładnych. Mandalorianin zrobił spory wysiłek, żeby nie okazać irytacji. - Proszę powołać mnie do Wielkiej Armii Republiki i zwrócić mi moich chłopców - powiedział. - Później zobaczymy. - Co takiego? - Są przerażeni perspektywą zamrożenia, to wszystko - wyjaśnił podoficer. - Musi pan zrozumieć, co im się przydarzyło, kiedy byli dziećmi. - Zauważył, że Camas obrzu- cił go dziwnym spojrzeniem. - I niech pan nawet nie próbuje wpływać na mój umysł, generale - zastrzegł po chwili. W najmniejszym stopniu nie interesował się wysokością honorarium. W ciągu ośmiu miesięcy, jakie spędził na Kamino, szkoląc żołnierzy specjalnych oddziałów sklonowanej armii Republiki, stał się bogatym człowiekiem. Naturalnie nie miałby nic przeciwko temu, gdyby ktoś chciał mu wcisnąć więcej kredytów, bo wiedział, jaki zro- bić z nich użytek. Najbardziej zależało mu jednak na czymś innym i dlatego z radością wrócił pod eskortą funkcjonariuszy Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa, zamiast zademonstrować im, z jaką wprawą umie się posługiwać wojskowym nożem. Po prostu nie czuł się bezpieczny w świecie cywilów, zwłaszcza kiedy jego podwładni brali udział w krwawej wojnie. I musiał znów być z nimi. Nie miał nawet okazji się pożegnać, kiedy niespodzie- wanie wysłano ich na Geonosis. Przeżył wówczas pięć koszmarnych dni... dni bez celu, dni bez rodziny. - Zgoda - odezwał się w końcu Camas. - Dostaje pan status specjalnego doradcy. Mam nadzieję, że mogę to panu zaproponować. Skirata nie widział twarzy komandosów za przesłonami hełmów, ale był pewny, że uważnie go obserwują. Rozpoznawał niektóre znaki namalowane na ich pancerzach typu Katarn i wiedział, że jednym z żołnierzy jest Jez z Drużyny Aiwha-3, a drugim Stoker z Gammy. A na dachu stał Ram z Drużyny Bravo. Nie widział innych członków ich drużyn i poczuł skurcz serca, kiedy sobie uświadomił, jak ciężkie straty ponieśli komandosi podczas walk na Geonosis. Ruszył przed siebie. Kiedy dotarł do blasteroodpornej zapory, Jez przyłożył prawą rękawicę do boku hełmu. - Cieszę się, że pan tak szybko wrócił, sierżancie - powiedział. - Nie wyobrażałem sobie życia bez was - mruknął na poły żartobliwie Skirata. - Wszystko w porządku? - Śmiechu warte to zadanie - odparł komandos. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 24 - Sierżancie? Sierżancie! - zawołał Camas. -A co będzie, jeżeli pańscy podwładni otworzą ogień? - No to otworzą ogień. - Skirata dotarł do drzwi i nie okazując żadnych obaw, na kilka chwil odwrócił się do wszystkich plecami. - Mamy umowę czy nie? - zapytał. - A może pan chce, żebym tam z nimi został? Bo nie zamierzam wyjść, dopóki pan nie zagwarantuje, że nie zostaną podjęte wobec nich żadne kroki dyscyplinarne. W tej samej chwili uświadomił sobie, że rozkaz otwarcia ognia do niego może wydać rycerz Jedi. Zastanowił się, czy jego komandosi wykonaliby taki rozkaz, gdyby go dostali. Nie miałby im tego za złe. Sam wyszkolił ich do wykonywania rozkazów... bez względu na to, co przy tym czują. - Ma pan na to moje słowo - odkrzyknął Camas. - Może pan się uważać za przyję- tego do Wielkiej Armii. Porozmawiamy później, w jaki sposób wykorzystać pana i pańskich ludzi. Przedtem jednak proszę się postarać, żeby sytuacja w koszarach wróciła do normy, dobrze? - Mam nadzieję, generale, że dotrzyma pan słowa - odparł Mandalorianin. Stał jeszcze chwilę przed drzwiami, czekając, aż dwie zbrojone durastalowe płyty powoli się rozsuną. Kiedy wszedł do środka, poczuł ulgę, bo znalazł się znów w domu. Camas naprawdę powinien zrozumieć, co przydarzyło się tym ludziom, kiedy byli małymi chłopcami. Musiał to zrozumieć, jeżeli chciał sobie poradzić podczas tej wojny. Nie miała się toczyć tylko na powierzchni obcej planety. Walki miały objąć każdy zakątek galaktyki, każde miasto, każdy dom. W tej wojnie nie chodziło o zdobycie terytoriów, ale o zwycięstwo konkretnej ideologii. Takie pojęcie wykraczało poza mandaloriańską filozofię życia Skiraty, ale to była jego wojna, skoro bez względu na to, czyjego podwładnym się to podobało, czy też nie, byli w niej narzędziami. Przysiągł sobie, że któregoś dnia zwróci tym chłopcom to, co ukradli im Kamino- anie i Republika. - Ord'ika! - zawołał. - Ordo! Znów byłeś niegrzecznym chłopcem, prawda? Chodź do mnie...

Karen Traviss Janko5 25 R O Z D Z I A Ł 2 Wiem, że powinnam kierować bitwą z pokładu okrętu. Wiem, że mogliśmy zbombardo- wać powierzchnię Dinla z orbity i przemienić ją w żużel. Możemy jednak ewakuować ponad tysiąc ludzi, a to coś, o co warto zabiegać. Prosiłam, żeby zgłosili się ochotnicy. Wystąpiła cała załoga okrętu i wszyscy żołnierze z kompanii Improcco, i wcale nie dla- tego, że są ślepo posłuszni. Przynajmniej dajcie mi szansę. pani generał Tur-Mukan w meldunku do generała Iriego Camasa, naczelnego dowódcy grupy szturmowej, Coruscant, do wiadomości generała Vaasa Ga, dowódcy batalionów Sarlacc, Czterdziesta Pierwsza Elitarna Jednostka Piechoty, Dinlo Republikański okręt szturmowy „Nieustraszony", kierujący się do Dinlo, między Rejonem Ekspansji a granicą przestworzy Bothan, 367 dni po bitwie o Geonosis Pani generał Etain Tur-Mukan oglądała wiadomości HoloNetu z mieszanymi uczuciami. Wieści z domu ją zasmuciły, ale także przypomniały jej, o co się toczy ta wojna. „W dzisiejszym wybuchu drugiej bomby, która tym razem eksplodowała w bazie wydziału logistycznego Wielkiej Armii Republiki, śmierć poniosło piętnastu żołnierzy i dwunastu pracowników cywilnego personelu pomocniczego. Na razie żadne ugrupo- wanie nie wzięło na siebie odpowiedzialności za ten atak, ale rzecznik służby bezpie- czeństwa oświadczył dzisiaj, że nie bez znaczenia jest przypadająca jutro pierwsza rocznica bitwy o Geonosis. Całkowita liczba śmiertelnych ofiar w tym roku we wszyst- kich terrorystycznych atakach, za którymi prawdopodobnie stoją Separatyści, wzrosła więc do trzech tysięcy czterdziestu. Zgodnie z uchwałą senatu siatki terrorystów mają zostać unicestwione..." Obok Etain stał z rękami splecionymi za plecami sklonowany komandor Gett. Oboje czekali na repulsorowej platformie, przy użyciu której transportowano skrzynki z amunicją z magazynu na pokład hangaru. - Paskudna śmierć - zagadnął komandor. Etain odwróciła się i powiodła spojrzeniem po otaczających ich żołnierzach. - Ich czeka nie lepsza - powiedziała. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 26 Byli gotowi do akcji. „Nieustraszonego" dzieliła od Dinlo mniej więcej godzina lotu, a piloci kanonierek, którzy uczestniczyli w odprawie, kierowali się już do swoich maszyn, żeby wykonać niezbędne procedury przedstartowe. Szli, przyciskając ręką do ciała hełm z żółtymi znakami. Pani generał Etain Tur-Mukan zauważyła, że wszyscy trzymają go dokładnie w taki sam sposób, co było niewątpliwie zasługą żmudnych ćwiczeń. Cofnęła się od włazu, żeby pozwolić im przejść. Każdy mijający ją pilot salutował. Jeden zerknął na przewieszoną przez jej ramię dość niekonwencjonalną broń i wyszcze- rzył zęby w porozumiewawczym uśmiechu. Wskazał na potężny karabin udarowy typu LJ--50, przy którym młoda Jedi wyglądała niemal jak karzełek. - Czy ta broń oświetla na niebiesko, pani generał? - zapytał. - Tylko jeżeli ktoś stoi po niewłaściwej stronie wylotu lufy, żołnierzu - odparła Etain i obdarzyła go życzliwym uśmiechem. Wiedziała, że podwładni się boją, bo kiedyś komandos o imieniu Darman nauczył ją, że tylko idioci nie czują strachu przed walką. Strach był zaletą, podnietą, narzę- dziem. Etain wiedziała obecnie, jak go wykorzystać, nawet jeżeli nie pochwalała tego uczucia. Tego dnia musiała opowiedzieć o strachu żołnierzom z kompanii Improcco. Jej podwładni musieli już o nim wiedzieć, ale to było pierwsze zadanie, jakie wspólnie z nimi wykonywała. Do tej pory zdążyła się nauczyć, że odrobina szczerości w rozmo- wach z żołnierzami prawie zawsze pomaga przełamywać lody. Chciała także dać im do zrozumienia, że uważa ich za istoty ludzkie, nie automaty. Kiedy pierwszy raz zobaczy- ła na Qiilurze komandosów Republiki, uświadomienie sobie tej prawdy było dla niej prawdziwym zaskoczeniem. - Da pani sobie radę z tym karabinem, pani generał? - zapytał Gett, jakby cały czas odgadywał jej myśli. Etain zastanowiła się, czy w genach klonów nie zapisano także talentu do telepatii. Później jednak przypomniała sobie, że tacy identycznie wyglądają- cy mężczyźni stają się wyjątkowo wrażliwi na najdrobniejsze oznaki, pozwalające od- gadnąć czyjeś uczucia albo myśli. - Mamy DC-piętnastkę, gdyby go pani wolała. To wspaniała broń. Karabin typu LJ-50 był okropnie ciężki. W ciągu ostatniego roku Etain wyrobiła sobie wprawdzie mięśnie rąk, ale noszenie karabinu wciąż jeszcze ją męczyło. - Pewni bardzo kompetentni goście nauczyli mnie posługiwać się karabinem uda- rowym - powiedziała. - Przekonali mnie, że powinnam zachować świetlny miecz na sytuacje, kiedy wróg znajdzie się w bezpośredniej odległości. A poza tym LJ daje czte- rometrowy rozrzut podczas strzałów na odległość trzydziestu metrów, a dla mnie liczy się bardziej skuteczność niż styl. Gett się uśmiechnął. Słyszał opowieści o tym, jak Etain radziła sobie na Qiilurze. Wszystko wskazywało, że inni żołnierze też je znają. W zamkniętej społeczności plotki szerzyły się chyba z prędkością światła i były powtarzane dość czasu, żeby wszyscy mogli je usłyszeć. - Mówiono mi, że Omegi radzą sobie świetnie - stwierdził Gett. - W tej chwili zajmują się OPIN-ami na obszarze Odległych Rubieży.

Karen Traviss Janko5 27 To miło, że zdobył pan dla mnie tę informację, komandorze - podziękowała młoda Jedi. Musiała jednak zapytać: - Właściwie na czym polegają OPIN-y? - Kapitan Ordo dba o to, żeby pani sprawy miały pierwszeństwo - odparł Gett i dodał trochę ciszej: - To Operacje Interdykcyjne. Chodzi o wdzieranie się na pokłady przechwyconych jednostek nieprzyjaciół. - Dziękuję - odparła Etain. - Nigdy nie widziałam Orda, ale on chyba troszczy się o mnie najlepiej, jak umie. - To komandos serii Zero z elitarnego oddziału zwiadowców, jeden z podwład- nych Kala Skiraty - wyjaśnił żołnierz. - Och, znów ten Kai... - westchnęła Etain. - Nigdy się pani z nim nie spotkała, prawda? Nie, ale mam nadzieję, że wcześniej czy później go poznam - odparła Etain. - Czu- ję się, jakby od dawna za mną chodził. - Powiodła spojrzeniem po hangarze i zauważy- ła, że na lądowisku wciąż jeszcze brakuje jednego plutonu. Musiała zaczekać. Chciała, żeby wszyscy usłyszeli, co ma im do powiedzenia. - Zazdroszczę mu umiejętności in- spirowania podopiecznych. Gett nie odpowiedział. Może chciał okazać się taktowny, a może po prostu nie miał niczego do dodania. Etain obawiała się, że wciąż jeszcze jej wątpliwości udzielają się innym osobom. Była obecnie rycerzem Jedi. Przeszła próby na Qiilurze pod okiem mistrza Arligana Zeya. Współdziałając z nim w ścisłej tajemnicy, mobilizowała tamtej- szych kolonistów przeciwko resztkom okupujących planetę Neimoidian i Trandoshan. Wykonywała trudne, tajne zadania, ale chociaż na planecie stacjonował obecnie garni- zon Republiki, młoda Jedi nadal odnosiła wrażenie, że malejąca populacja Gurlan i żyjący z rolnictwa ludzie nie potrafią znaleźć ze sobą wspólnego języka. Republika obiecała Gurlanom, że zlikwiduje kolonie ludzi, którzy się osiedlili na ich planecie. Na razie ich nie zlikwidowała. Sytuację na Qiilurze można byłoby uznać za jeszcze jeden przypadek niedotrzy- manej obietnicy, jakich wiele miało miejsce w historii galaktyki, gdyby Gurlanie nie byli rasą zmiennokształtnych drapieżników i nie służyli jako szpiedzy Republiki. Zo- bowiązali się do zbierania tajnych informacji, jeżeli farmerzy przestaną tępić zwierzęta, którymi Gurlanie się żywili. Zmiennokształtne istoty były przekonane, że będzie to równoznaczne z usunięciem osad ludzi z Qiilury. Etain wiedziała, że Gurlanie bywają straszliwymi przeciwnikami. Potrafili zabijać farmerów, co udowodnili, wywierając krwawą zemstę na zamieszkującej Qiilurę rodzi- nie donosiciela. Dla Republiki najważniejsza była jednak wojna, a dyplomacja musiała zaczekać na lepsze czasy. - Wszyscy obecni i zdatni do walki, pani generał - zameldował Gett. Pstryknął dźwigienkami przełączników mechanizmu kontrolnego i repulsorowa platforma, na której stali, uniosła się metr nad płytę lądowiska, żeby stu czterdziestu czterech tworzą- cych kompanię sklonowanych żołnierzy mogło wyraźnie widzieć Etain i słyszeć jej słowa. W hangarze panowała cisza, jeżeli nie liczyć mącącego ją co jakiś czas cichego chrząkania i klekotu płytek pancerzy, kiedy któryś z żołnierzy ocierał się o stojącego obok kolegę. Klony nie rozmawiały. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 28 Gett postanowił przypomnieć sobie reguły musztry. - Kompania, ba-a-a... czność! - rozkazał. Chrzęst pancerzy i szczęk karabinów w zetknięciu z płytami napierśników za- brzmiały w hangarze niczym wystrzał. Etain odczekała kilka sekund i skupiła się, żeby jej głos dotarł do każdego zakątka podobnego do ogromnej pieczary pomieszczenia. Nie przeszła oficerskiego przeszkolenia i nie urodziła się z umiejętnością przemawia- nia. Podobnie jak Darman, który był przekonany, że wszyscy Jedi są kompetentnymi dowódcami, jej podwładni chcieli w niej widzieć dobrego oficera. Etain nabrała powoli powietrza i poczuła, że jej głos unosi się z głębin brzucha i przepływa przez pierś. - Spocznij - rozkazała. - I zdjąć kubły. Klekot hełmów i syk uszczelek trwał trochę dłużej niż poprzednio odgłosy towa- rzyszące stawaniu na baczność. Widocznie żołnierze nie spodziewali się takiego rozka- zu. Wodząc spojrzeniem po identycznych twarzach, Etain wysłała myśli w głąb Mocy, żeby - podobnie jak w przypadku komandosów z Drużyny Omega -poznać, kim są jej nowi podwładni i jaki jest stan ich umysłów. Odebrała skomplikowaną mozaikę uczuć, pośród których dominował strach. Wyczuła także całkiem wyraźnie świadomość przy- należności do grupy i skupienie. Nie odkryła jednak deprymującej obecności optymi- stycznie nastawionego dziecka, która wywołała w jej głowie taki zamęt, kiedy pierwszy raz wyczuła osobowość Darmana - na długo zanim go zobaczyła. Klony dorastały szybko i uczyły się jeszcze szybciej, a po roku udziału w wojnie - prawdziwej wojnie, nie tylko śmiertelnie realistycznym szkoleniu - nabrały o wiele większego doświadczenia i odrzuciły idealistyczne mrzonki. - W zasadzkę na Dinlo wpadły dwa nasze bataliony - zaczęła Jedi. - Wiecie, na czym polega wasze zadanie. Mamy zapewnić im drogę odwrotu. Oznacza to koniecz- ność przedarcia się przez linie robotów, żeby wasi koledzy mogli dotrzeć do punktu ewakuacyjnego. Możecie liczyć na wsparcie z powietrza, ale przede wszystkim musicie polegać na swoich umiejętnościach jako żołnierzy piechoty. - Urwała. Do tej pory podwładni słuchali jej przemówienia ze zwykłej uprzejmości. Ich uwagę przykuwały nie słowa, ale coś, co kryło się w nich samych. - Nie będę mąciła wam w głowach fra- zesami o sławie, bo najważniejsze jest, żebyście przeżyli. To moja pierwsza zasada jako rycerza Jedi. Przeżycie. To samo powinno być także waszą naczelną zasadą. Nie wy- magam od was żadnego bezsensownego poświęcenia. Chcę, żeby was i żołnierzy Czterdziestkijedynki wróciło najwięcej jak to możliwe, i wcale nie dlatego, że jesteście cennym sprzętem, który nadaje się do ponownego wykorzystania. Po prostu nie chcę, żebyście zginęli. Charakter panującej ciszy uległ zmianie. Żołnierze uświadomili sobie prawdę, któ- ra wywoływała niemal niewyczuwalne drżenie w Mocy. Nie przywykli dotąd uważać siebie za istoty ludzkie. - My także nie tłoczyliśmy się w kolejce chętnych do wykonania tego zadania, pa- ni generał - odezwał się jeden z pilotów, który opierał jedną nogę na szczeblu drabinki prowadzącej do kabiny. Rozległ się wybuch śmiechu. Etain także się roześmiała.

Karen Traviss Janko5 29 - A więc postaram się uważać, dokąd lecą moje strzały - powiedziała i poklepała stoukera. Spojrzała z ukosa na rękę Getta, który odwrócił przegub, żeby mogła zoba- czyć wyświetlacz chronometru. - Do opadnięcia ramp macie dwadzieścia cztery minuty - oznajmiła. - Możecie się rozejść. Żołnierze złamali szyk i włożyli hełmy. Ustawili się w drużyny i plutony, żeby w porządku dotrzeć do wyznaczonych jednostek. Z pokładów eskadry kanonierek typu LAAT/c usunięto zbędny sprzęt, by żołnierze mogli się pomieścić w ładowniach, w których zazwyczaj transportowano towary. Trzymając hełm w obu rękawicach, Gett zaglądał w jego wnętrze. - Czy nie powinna pani wyrazić życzenia, żeby Moc była z nimi, pani generał? - zapytał. Etain lubiła sklonowanego komandora. Gett nie uważał jej za wszystkowiedzącego geniusza wojskowego, ale traktował jak zwykłą istotę ludzką, zmagającą się z trudnymi warunkami i praktycznie pozbawioną możliwości wyboru. W pewnej chwili młoda Jedi usłyszała ciche dźwięki, wydobywające się z miniaturowej słuchawki jego hełmu. Nad- stawiła ucha i stwierdziła, że to śpiew. Wyciągnęła rękę po hełm podwładnego. Włoży- ła kiedyś „kubeł" Atina i osłupiała, słysząc bogactwo informacji, jakie hełm przekazy- wał noszącemu go komandosowi. Kiedy zbliżyła do ucha hełm Getta, usłyszała chór męskich głosów. Żołnierze śpiewali hymn, którego urywki znała, ale rzadko miała oka- zję słyszeć w całości: VodeAn. Korzystając z prywatności, jaką dawały im komunikatory hełmów, żołnierze po- grążali się we własnym świecie, podobnie jak zdarzało się to członkom Drużyny Ome- ga. Poza hełm nie wydostawały się żadne dźwięki i Etain czuła się dziwnie, jakby nie dopuszczono jej do tajemnicy. Podwładni nie byli jednak jej braćmi, bez względu na to, jak usilnie starała się stać częścią większego organizmu, czegoś więcej niż nawet zakon Jedi. Żołnierze przygotowywali się do bitwy. Bal kote, darasuum kote, Jorso 'ran kando a tome... Dawniej te słowa brzmiały mniej wojowniczo, raczej elegijnie. Etain pomyślała, że musi poprosić generała Jusika, żeby wyjaśnił jej ich znacze- nie. Z każdym dniem rycerz Jedi władał lepiej językiem mando'a. Zwróciła Gettowi hełm i podziękowała mu kiwnięciem głowy. - Nie tylko Moc musi być dzisiaj z nami, komandorze - powiedziała. - Potrzebu- jemy także niezawodnego sprzętu i wiarygodnych informacji o nieprzyjacielu. - Zawsze tego potrzebujemy, pani generał - stwierdził oficer. - W każdej sytuacji. Włożył hełm i uszczelnił kołnierz. Etain wiedziała bez pytania, że także zaczął śpiewać. Nie słyszała jego głosu, ale była pewna, że przyłączył się do chóru braci. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 30 Kwatera główna brygady do zadań specjalnych, Coruscant, dwadzieścia minut po eksplozji w magazynie Bravo Osiem, 367 dni po bitwie o Geonosis Kapitan Ordo musiał się skontaktować z generałem Bardanem Jusikiem, i to szyb- ko. Kłopot w tym, że rycerz Jedi nie odpowiadał na wezwania przez komunikator. Or- do czuł narastającą irytację, bo jego zdaniem oficer powinien zawsze utrzymywać otwarty kanał łączności. W przekonaniu o słuszności tego twierdzenia utwierdzała go obecna, naprawdę wyjątkowa sytuacja. Ordo zostawił dwumiejscowy skuter rakietowy typu Aratech obok głównych drzwi -jak wymagały tego przepisy bezpieczeństwa, na tyle z boku, żeby nikomu nie prze- szkadzał - i ruszył głównym korytarzem wiodącym do pomieszczeń operacyjnych i sal odpraw. - Proszę mi wskazać miejsce pobytu generała Jusika - odezwał się do pełniącego służbę w westybulu administracyjnego androida, który obsługiwał urządzenia przekazu- jące sygnały komunikatorów. - Pan generał przebywa w tej chwili w gabinecie naczelnego dowódcy, panie kapi- tanie. Bierze udział w spotkaniu z generałem Arliganem Zeyem i oficerem z elitarnego oddziału zwiadowców, kapitanem Mazem - odparł android. - Omawiają niezwykłą sytuację, wynikłą po detonacji ładunku wybuchowego... - Dziękuję - przerwał Ordo, zastanawiając się, dlaczego android nie powiedział po prostu, że chodzi o eksplozję bomby. - Ja także przyszedłem w tej sprawie. - Nie może pan... - zaczął automat. Ordo mógł i nie wahał się ani chwili. - Rejestruję twój sprzeciw - powiedział. Czerwona lampka nad drzwiami gabinetu informowała, że generał nie chce, aby mu przeszkadzano. Ordo miał nadzieję, że wrażliwy na oddziaływanie Mocy dowódca wyczuje jego nadejście i otworzy drzwi, ale przeliczył się w rachubach. Płyty drzwi się nie rozsunęły, więc oficer skorzystał z listy zawierającej pięć tysięcy kodów bezpie- czeństwa, które zapamiętał właśnie na taką okazję. Za nic nie powierzyłby ich wyłącz- nie pamięci podręcznego notatnika. Skirata nauczył go, że czasami trzeba wyruszać do walki tylko z własnym mózgiem i ciałem. Ordo zdjął hełm - ten kurtuazyjny gest wpoił mu także Skirata - i wystukał kod na umieszczonym obok drzwi panelu. Kiedy płyty się rozsunęły, Ordo podszedł do stołu, wykonanego z lśniącego grana- towego kamienia. Przy stole siedzieli Zey, Jusik i towarzyszący Zeyowi bardzo zdu- miony kapitan z elitarnego oddziału zwiadowców. - Witam panów - odezwał się Ordo. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę natychmiast porozmawiać z generałem Jusikiem. Na zakończonej rzadką jasną bródką, pociągłej, bladej twarzy młodego rycerza Je- di malowała się mieszanina zakłopotania i przerażenia. Ordo uważał, że wszyscy Jedi

Karen Traviss Janko5 31 umieją wyczuwać, kiedy nadchodzi, ale chyba zawsze okazywali zdumienie, ilekroć pojawiał się przed nimi w ważnej sprawie. Jusik nie zareagował wystarczająco szybko na jego słowa, więc zniecierpliwiony Ordo wskazał mu drzwi. - Panie kapitanie, nie mamy tu zwyczaju przeszkadzania w ważnych spotkaniach - odezwał się ostrożnie Zey. - Generał Jusik jest naszym specjalistą od materiałów wybu- chowych i... - Właśnie dlatego jest mi w tej chwili bardzo potrzebny, panie generale - przerwał Ordo. - Sierżant Skirata przesyła pozdrowienia i prosi, żeby generał dołączył do niego na miejscu incydentu. Umiejętności rycerza Jedi jako eksperta od materiałów wybu- chowych przydadzą się bardziej w praktyce niż podczas dyskusji. - Wydaje mi się, że pański sierżant powinien zostawić rozwikłanie tej zagadki funkcjonariuszom Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa - stwierdził kapitan Maże, który widocznie nie dość jasno rozumiał powagę sytuacji. Typowy żołnierz z elitarnego oddziału zwiadowców, pomyślał Ordo. Po prostu uparty komandos. - Nie - powiedział. - To niemożliwe. - Przeniósł spojrzenie na Jusika. - Gdyby pan zechciał się pospieszyć, panie generale, przed wejściem czeka gotowy do lotu skuter. A w przyszłości proszę pamiętać, żeby nie wyłączać komunikatora. Musi istnieć możli- wość nawiązania z panem łączności w każdej chwili. Maże spojrzał na Zeya, ale mistrz Jedi pokręcił dyskretnie głową. Ordo złapał Ju- sika za łokieć i prawie wyciągnął go na korytarz. - Przepraszam, że zwróciłem panu uwagę w obecności Zeya, panie generale - po- wiedział. Roztrącając na boki androidy i sklonowanych żołnierzy, szli szybko koryta- rzem w stronę wyjścia z budynku. - Ale sierżant Skirata kipi ze złości. - Wiem, nie powinienem był wyłączać komunikatora... - Chce pan kierować skuterem, panie generale? - zapytał Ordo. - Słyszałem, że pan to lubi. - Bardzo chętnie... Ordo usłyszał dobiegający zza pleców odgłos szybkich kroków. Przystanął i od- wrócił się w tej samej chwili, kiedy kapitan Maże wyciągnął rękę, żeby poklepać go po ramieniu. Ordo odtrącił na bok dłoń komandosa. Maże stanął w pozycji do walki na pięści. - Posłuchaj... Zero - wycedził pogardliwie. - Nie mam pojęcia, za kogo twój sier- żant się uważa, ale kiedy mówi do ciebie generał, to się go słucha... - Nie mam na to czasu. - Ordo zacisnął dłoń w pięść i bez ostrzeżenia grzmotnął Maze'a w podbródek. Zwiadowca zatoczył się pod ścianę. Zaklął, ale ustał na nogach, więc Ordo wymierzył mu następny cios, tym razem w nos. Zazwyczaj to wystarczało, żeby powstrzymać zapędy przeciwnika, a przy okazji nie wyrządzić mu żadnej krzyw- dy ani nie zadać silnego bólu. Ordo przenigdy nie skrzywdziłby brata, jeżeli nie musiał. - A ja słucham rozkazów tylko Kala Skiraty. Pragnąc nadrobić stracony czas, Jusik i Ordo przebiegli resztę drogi do wyjścia. - Ordo... - wydyszał w pewnej chwili rycerz Jedi. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 32 - Tak? - Ordo, właśnie pobiłeś żołnierza z elitarnego oddziału zwiadowców. - Usiłował nas powstrzymać. - Ale ty mu przyłożyłeś. I to dwa razy. - Nie wyrządziłem mu większej krzywdy - zapewnił Ordo. Przełożył kamę przez tylne siodełko rakietowego skutera za plecami Jusika i uszczelnił hełm. - Nie da się przekonać do czegoś żołnierza serii Alfa z elitarnego oddziału zwiadowców za pomocą wyłącznie racjonalnych argumentów. Są równie uparci i porywczy jak Fett. Może mi pan wierzyć. Włączając silnik, Jusik wyglądał na zakłopotanego. Niemal pionowo wzbił się w powietrze i kiedy uznał, że osiągnął wystarczający pułap, zawrócił. Jego związane w kitkę włosy smagały raz po raz przesłonę hełmu Orda. Za każdym razem zwiadowca, zachowując pełne irytacji milczenie, odgarniał je na bok. Najwyższa pora, żeby chłopak zaplótł je w warkocz albo kazał obciąć, pomyślał. - Dokąd lecimy, Ordo? - zapytał w pewnej chwili rycerz Jedi. - Manarai. - Zapoznaj mnie z sytuacją- rozkazał Jusik. - Funkcjonariusze CSB nie bardzo rozumieją, co się stało - zaczął komandos. - Je- żeli pojawi się pan tam szybko i posłuży Mocą, zanim od chwili eksplozji zdąży upły- nąć dużo czasu, może dowiemy się czegoś więcej. Jusik skręcił w prawo, żeby uniknąć kolizji ze smukłą iglicą, i przygryzł dolną wargę. Pilotował skuter, nie poświęcając tej czynności zbytniej uwagi. - Przeglądałem dane sześć czy siedem razy, ale nie zauważyłem jakiegokolwiek związku między poszczególnymi incydentami - powiedział. - Za każdym razem używa- no innych materiałów wybuchowych, różne były konstrukcje bomb, miejsca eksplozji... Za wspólny mianownik można uznać najwyżej to, że wszystkie ładunki wybuchowe były bardzo skomplikowane i trudne do zdetonowania. Ordo zamrugał, żeby system foniczny jego hełmu wyeliminował świst wiatru. Po- stanowił, że następnym razem zarekwiruje powietrzny śmigacz z owiewką kabiny. - No i zawsze używano materiałów wybuchowych - powiedział. - Słucham? Ordo dostosował natężenie głosu. - Powiedziałem, że zawsze używano materiałów wybuchowych - powtórzył. - Chemiczna i biologiczna broń ma ograniczone zastosowanie na planecie za- mieszkanej przez istoty ponad tysiąca ras - doszedł do wniosku rycerz Jedi. - W prze- ciwieństwie do nich coś, co eksploduje, na pewno wyrządzi krzywdę istotom każdej rasy. - Zgodziłbym się z tym, gdyby te urządzenia wykorzystano w sposób przypadko- wy, ale tak nie było - stwierdził Ordo. - Za każdym razem użyto ich przeciwko celom Wielkiej Armii... ludziom. - Na pewno potrzebujesz do tego właśnie mnie? - zapytał rycerz Jedi. - Nie umiem równie zręcznie, jak inni władać żyjącą Mocą. - Chce pan tam wrócić i znów brać udział w bardzo miłym spotkaniu?

Karen Traviss Janko5 33 - Nie chcę. - Jusik obejrzał się przez ramię i wyszczerzył zęby w szerokim uśmie- chu. Ordo już dawno nauczył się nie przypominać generałowi, że powinien patrzeć prosto przed siebie. Mimo to zawsze się denerwował, kiedy widział, jak Jedi pilotuje pojazd wyłącznie dzięki wrażliwości zmysłów na działanie Mocy. - Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek w taki sposób odpowiedział Zeyowi. - Starałem się tylko wykonać rozkaz, panie generale. Bez urazy. - Czy mogę cię o coś spytać, Ordo? - Naturalnie. - Dlaczego właściwie mnie tolerujesz? Nie okazujesz najmniejszego szacunku Ze- yowi ani Camasowi... czy komukolwiek innemu, jeżeli już o tym mowa. - Skirata pana szanuje, a ja ufam jego osądowi. - Aha. - Jusik chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi. - Ja... cóż, także mam bardzo wysokie mniemanie o naszym sierżancie. Ordo zwrócił uwagę na słowo „naszym". Właśnie to odróżniało Jusika od pozosta- łych. Tak przynajmniej uważał Kal'buir, Tata Kai. Jusika obchodził los podwładnych, ale, jak twierdził prywatnie Kal’buir, można było postawić na czele armii klonów we- equayańskiego oficera i mieć pewność, że mimo to żołnierze nie zawiodą podczas wal- ki. Dowodzona przez garstkę oficerów Jedi trzymilionowa armia musiała się umieć kierować własną oceną sytuacji. Ordo przywykł ufać własnemu rozsądkowi. Jusik nie zapytał, czy Ordo uważa go za swojego dowódcę. Prawdopodobnie nie chciał, aby mu przypominać, że zwiadowca słucha rozkazów tylko jednego człowieka, który ocalił go od śmierci, i to więcej razy niż dało się zliczyć: Kala Skiraty. Ordo ro- zumiał, że bezstronni, pozbawieni uczuć oficerowie wygrywają wojny i nie szafują rozrzutnie życiem żołnierzy, ale serce podpowiadało mu, że sierżant, który jest gotów zginąć w obronie swoich ludzi, może zażądać od nich ostatniej kropli krwi i potu, a oni oddadzą mu je z radością. - Obawiam się, że tym razem Zey może napytać ci biedy, Ordo - ostrzegł rycerz Jedi. - Jak pan myśli, co mi może zrobić? - Nie boisz się? - Nie po tym, co przeżyliśmy na Kamino. Nawet jeżeli Jusik zrozumiał, co Ordo chce mu powiedzieć, nie dał tego poznać żadnym gestem czy słowem. - Czy to prawda, że twój brat Mereel porwał transportowiec i odleciał nim na Ka- mino? - zapytał. - To metoda, którą nazywamy uodpornianiem celów, panie generale - wytłumaczył komandos. - Rzucamy wyzwanie siłom bezpieczeństwa, żeby poprawić skuteczność ich działania. Od czasu do czasu właśnie tym się zajmujemy. To było kłamstwo, ale nie do końca... Zera starały się nie zabierać kosztownego sprzętu Wielkiej Armii Republiki z pola walki, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. W tym przypadku jednak Kal’buir powiedział, że nie ma innego wyjścia. Dowództwo Jedi przymykało oko na podobne nieprawidłowości, nawet jeżeli się o nich dowiadywa- Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 34 ło, bo drużyna Zer osiągała niewiarygodne rezultaty. Nie, ze strony Zeya nie zagrażało mu żadne niebezpieczeństwo. Nawet jeżeli generał będzie na tyle głupi, żeby spróbo- wać, dostanie nauczkę, którą pewnie zapamięta do końca życia. - Panie generale, pamięta pan, jak zabierano pana od krewnych? - zapytał Ordo. Jusik spojrzał w lewo i po chwili z boku wyłonił się patrolowiec Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa. Pilot zakołysał na powitanie skrzydłami maszyny i zanurko- wał. - Identyfikują nas, aby się upewnić, że jesteśmy naprawdę tymi, za kogo nas uwa- żają - oznajmił rycerz Jedi, uprzedzając pytanie. - Ostatnio nie można ufać nikomu i niczemu. - Rzeczywiście. - Mam nadzieję, że ci z CSB nie będą nam mieli za złe naszej interwencji na miej- scu incydentu. Ordo zacisnął pięść. - To nie ich wina, że nie potrafią sobie z tym poradzić - powiedział. - Są bardzo kompetentni. - Bardzo kompetentni, jeżeli chodzi o obronę - uściślił komandos. - Nie są przy- zwyczajeni do radzenia sobie w sytuacjach, w których ktoś ich atakuje. My umiemy lepiej niż oni myśleć jak nieprzyjaciel. - Ty umiesz - sprostował Jusik. - Jeżeli chodzi o mnie, chyba nigdy nie opanuję tej sztuki. - Szkolono mnie, żebym zabijał i niszczył w każdy możliwy sposób - odparł Ordo. - Pana prawdopodobnie uczono, żeby stosował się pan do pewnych zasad. - Prawdę mówiąc, tak. - Co takiego? Stosuje się pan do zasad? - Nie. Pamiętam, jak zabierano mnie od krewnych - odparł młody Jedi. - Po prostu kazano im, żeby mnie oddali. Tyle że to nie byli moi krewni. - A zatem dlaczego tak bardzo przywiązał się pan do nas? - zapytał komandos. Starannie dobierał słowa, bo wiedział, co takie uczucie oznacza dla rycerza Jedi. I tak zresztą znał odpowiedź. - Czy to pana nie niepokoi? Jusik jakiś czas milczał, a kiedy się odwrócił, na jego zakłopotanej twarzy malo- wał się nieśmiały uśmiech. Jedi nie powinni ulegać silnym emocjom w rodzaju miłości, nienawiści czy żądzy zemsty. Ordo codziennie widział podobną rozterkę na twarzy tego chłopca. Bo Jusik był chłopcem. Pod względem fizycznym Ordo miał dwadzieścia dwa lata - tyle samo co generał Jedi - ale czuł się o całe pokolenie starszy, chociaż urodził się zaledwie przed jedenastu laty. Jedi czerpali siłę z tego samego, co rozdzierało jego serce, podobnie jak rozdzierało serce Kala Skiraty. On i Jusik różnili się pod wieloma względami, ale pod wieloma innymi byli po- dobni do siebie. - Łączy was mocna więź i jesteście tego świadomi - odezwał się w końcu rycerz Jedi. - Nigdy nie narzekacie na sposób, w jaki jesteście wykorzystywani.

Karen Traviss Janko5 35 - Proszę zachować współczucie dla żołnierzy - odparł Ordo. - Nikt nas nie wyko- rzystuje, a świadomość sensu istnienia stanowi naszą siłę. Południowa strona magazynu wydziału logistycznego wyglądała jak rumowisko zasypane gruzem i odłamkami poskręcanego metalu. Oglądany z powietrza, teren przy- pominał otoczony różnokolorowym płotem, porzucony plac budowy. Kiedy Jusik obni- żył pułap lotu, płot przemienił się w tłum gapiów, powstrzymywanych przez kordon funkcjonariuszy Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa. Baza zaopatrzeniowa Wielkiej Armii Republiki graniczyła z terenem zamieszkanym przez cywilów. Oddzielał ją od niego tylko pasek platform ładowniczych i usytuowanych pod nimi kilkupoziomowych składów, obsługiwanych przez automaty. Od pierwszej chwili było jasne, że to musiał być potężny ładunek wybuchowy. Gdyby taka sama bomba eksplodowała w cywilnym centrum Coruscant, liczba ofiar sięgnęłaby tysięcy. - Co takiego tam znaleźli, że stoją i się gapią? - zapytał zirytowany rycerz Jedi. Miał kłopoty ze znalezieniem miejsca do lądowania i musiał posadzić rakietowy skuter poza ochronnym kordonem. Obecność gapiów raziła go do tego stopnia, że nawet nie chciał czekać, aż Ordo utoruje mu ścieżkę przez tłum. Jak na człowieka, który nigdy nie podnosił głosu, Jusik umiał mówić tak, żeby go wszyscy słyszeli. - Obywatele! - ode- zwał się. - Jeżeli nie macie tu nic do roboty, radzę wam opuścić to miejsce, bo nigdy nie wiadomo, czy za chwilę nie eksploduje następny ładunek wybuchowy. Ordo był zaskoczony, jak szybko stopniał tłum gapiów. Wkrótce pozostali tylko skupieni w niewielkie grupki najbardziej ciekawscy i wytrwali. - Nie chcecie tego oglądać - zwrócił się do nich Jusik. Postali jeszcze jakiś czas, ale w końcu i oni odeszli. Nad paskiem platform ładow- niczych przeleciał pojazd pomocniczy Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa. Pilot unieruchomił maszynę w powietrzu obok Jusika i wychylił się z kabiny. - Nigdy przedtem nie widziałem skutków wpływania na umysły, proszę pana - za- gadnął. - Dziękuję. - Nie posługiwałem się Mocą- odparł Jusik. Ordo zyskał jeszcze jeden powód, żeby czuć coraz większą sympatię dla rycerza Jedi. Jusik podobnie jak Kal’buir traktował wojnę jak sprawę osobistą. Od strony wewnętrznego kordonu, za którym zgromadziła się duża grupa cywilów z repulsorowymi kamerami, pomachał do nich zwalisty mężczyzna w szarej tunice. Kapitan Jaller Obrim już nie nosił fantazyjnego munduru komendanta senackiej straży. Ordo znał tego człowieka od czasu, kiedy razem z Drużyną Omega brał udział w akcji uwalniania zakładników z terenu kosmoportu. Od tamtej pory coraz więcej czasu Ob- rima pochłaniały obowiązki związane z działalnością antyterrorystyczną. Kapitan był obecnie oddelegowany do Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa, ale dowódcy oddzia- łów CSB najwyraźniej nie zdołali nakłonić go do noszenia niebieskiego munduru. - Da pan radę wpłynąć na przedstawicieli środków masowego przekazu, żeby so- bie stąd poszli, panie generale? - zapytał Ordo. -A może woli pan, żebym ja to zrobił... własnymi rękami? Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 36 Kiedy Ordo i Jusik dotarli do kordonu, pracownicy ekipy dochodzeniowej CSB wciąż jeszcze mozolnie przedzierali się przez rumowisko uniemożliwiające dostęp do bramy magazynu Bravo Osiem. Dziesięć metrów za wewnętrznym kordonem ustawio- no ekran z białego plastoidu z powtarzającym się na powierzchni godłem CSB. Ukła- dano za nim szczątki ofiar, których nie powinny oglądać obiektywy holokamer ani wścibskie oczy. Funkcjonariusze cywilnej policji mieli przed sobą ponure zadanie. Ordo wiedział, że nie mają dość ludzi ani koniecznego doświadczenia, żeby poradzić sobie z tym, co się wydarzyło. A zresztą jak mieli się z tym uporać, jeżeli - w przeciwieństwie do niego - nie byli od dzieciństwa szkoleni do rozwiązywania podobnych problemów? Na chwilę zrobiło mu się ich żal. Zaraz jednak uświadomił sobie, że czeka go praca. Szybko zamrugał i przełączył aparaturę hełmu na projekcję głosu. - Proszę zrobić przejście - powiedział. Pracownicy działu wiadomości i rozrywki HoloNetu oraz przedstawiciele kilkuna- stu innych środków przekazu - zarówno mokrzaki, jak Skirata określał organiczne for- my życia, jak i blaszaki, czyli androidy - przekazywali ponure relacje z miejsca eksplo- zji. Od razu się rozstąpili, zanim jeszcze się obejrzeli i zobaczyli idącego szybko w ich stronę zwiadowcę. Na jego widok zrobili jeszcze szersze przejście. Komandos z elitar- nego oddziału zwiadowców zawsze sprawiał imponujące wrażenie, a jeżeli tym żołnie- rzem jest kapitan - którego jaskrawe szkarłatne znaki na pancerzu podświadomie koja- rzyły się istotom wielu człekokształtnych ras z niebezpieczeństwem - należy się trzy- mać od niego jak najdalej. Obrim zdezaktywował część kordonu, żeby rycerz Jedi i komandos mogli przejść. - To generał Bardan Jusik - przedstawił Ordo. - Jest jednym z nas. Czy może się tu pokręcić i rzucić okiem na miejsce eksplozji? Obrim obejrzał Jusika od stóp do głów jak mężczyzna, który ufa bardziej zebra- nym dowodom niż Mocy. - Naturalnie - powiedział. - Tylko proszę uważać na znaczniki dowodów. - Będę ostrożny - obiecał rycerz Jedi. Złączył dłonie przed sobą i wykonał nie- znaczny ukłon, który zawsze tak bardzo fascynował komandosa. Czasami Jusik wyglą- dał na równego gościa, a kiedy indziej sprawiał wrażenie mądrego, sędziwego starca. - Nie zatrę ani nie zanieczyszczę żadnych śladów. Obrim zaczekał, aż Jusik odejdzie, po czym odwrócił się do Orda. - I tak nie miałoby to żadnego znaczenia - powiedział. - Eksperci kryminalistyczni nie potrafią rozwiązać tego problemu. Może naprawdę potrzeba nam tłumu mistyków, żebyśmy dokonali jakiegoś przełomu. A przy okazji jak się czujesz? - Jestem skoncentrowany - odparł Ordo. - Nawet bardzo. - Tak, twój szef też jest bardzo skoncentrowany - zauważył Obrim. - Do tego stop- nia, że jednym przekleństwem potrafiłby zgarnąć warstwę śluzu ze skóry Hutta. - Obawiam się, że wszystkie ofiary to dla niego sprawa osobista. - Wiem, co chcesz powiedzieć - oznajmił Obrim. -A przy okazji, przykro mi z po- wodu waszych chłopaków, ale tak to już bywa, prawda? Raz na wozie, raz pod wozem.

Karen Traviss Janko5 37 Skirata był pogrążony w rozmowie z funkcjonariuszem Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa. Obaj mówili cicho, ale podnieconym głosem, i stali tak blisko siebie, że ich głowy niemal się stykały. Kiedy Ordo podszedł do Skiraty, sierżant się odwrócił. Na jego poszarzałej twarzy malował się hamowany gniew. - Piętnastu zabitych - powiedział. Wyglądało na to, że nie przejmuje się ofiarami wśród cywilów, zakłóceniami w ruchu ani zniszczeniami. Gniewnym gestem pokazał spory fragment białej płytki nagolennika, wystającej ze stosu szczątków zniszczonej wartowni. - Kiedyś wyrwę za to bebechy jakiemuś chakaarowi. - Kiedy ich odnajdziemy, dopilnuję, żebyś się znalazł na czele kolejki - obiecał Obrim. Na razie żaden nie mógł zrobić nic oprócz umożliwienia złożonemu przeważnie z Sullustanek zespołowi specjalistów badających miejsca przestępstw wykonywania swo- jej pracy. Skirata, żując energicznie gorzko-słodki korzeń ruik, co od jakiegoś czasu weszło mu w nawyk, stał z pięściami zaciśniętymi w kieszeniach kurtki i obserwował Jusika, który ostrożnie krążył po rumowisku. Od czasu do czasu nieruchomiał, zamykał oczy i stał zupełnie nieruchomo. Skirata nie odrywał od niego oczu, w których malowała się chłodna aprobata. - To dobry chłopak - odezwał się w pewnej chwili. Ordo pokiwał głową. - Chcesz, żebym się nim zaopiekował? - zapytał. - Dobrze, byle nie kosztem własnego bezpieczeństwa - odparł Mandalorianin. Po kilku następnych minutach Jusik wrócił do kordonu i zaplótł ręce na piersi. - Niczego pan nie znalazł, hm? - domyślił się Skirata, jakby spodziewał się, że ry- cerz Jedi niczym polujący strill pochwyci trop, zacznie ujadać i popędzi za sprawcami. - Wręcz przeciwnie, bardzo dużo. - Jusik zamknął na sekundę oczy. - Nadal wy- czuwam zakłócenie w Mocy. Czuję oddziaływanie niszczącej siły, ból i strach. Prawdę mówiąc, zupełnie jak na polu bitwy. - No i? - przynaglił go Skirata. - Niepokoi mnie jednak to, czego nie wyczuwam. - To znaczy? - Wrogości - odparł młody Jedi. - Nie wyczuwam tu nieprzyjaciela. Jestem pewny, że w ogóle go tu nie było. Jednostka do operacji interdykcyjnych (JOI) Z590/1 Grupy Ochronnej Floty Republiki, pełniąca służbę obok skrzyżowania szlaków Koreliańskiego i Perlemiańskiego, 367 dni po bitwie o Geonosis Fi nie znosił wykonywania zadań przy zerowej sile ciążenia. Starając się nie robić raptownych ruchów, powoli zdjął hełm i zacisnął palce na zamocowaniu sieci, która nie pozwalała mu odpłynąć od grodzi ładowni anonimowego statku, tak zmodyfikowanego, żeby mogły nim podróżować uzbrojone oddziały aborda- żowe. Jeżeli Fi ruszał się zbyt szybko, pływał w powietrzu po całej ładowni... no i od- czuwał mdłości. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 38 Wszystko jednak wskazywało, że stan nieważkości nie przeszkadza Damianowi, Ninerowi i Atinowi, a także pilotowi, który, z powodów nieznanych Fi, nosił przydo- mek Sicko. Sicko wyłączył dopływ energii do jednostek napędowych. Mała JOI, nieoznako- wana i wyglądająca zupełnie niepozornie - ot, zwykła balia, jak ochrzcili ją piloci - unosiła się w pobliżu punktu wyjściowego nadprzestrzennego szlaku. Jej silniki praco- wały wprawdzie na jałowym biegu, ale błyskające światełka na kontrolnych pulpitach w sterowni dowodziły, że wyposażono ją w dziesiątki systemów uzbrojenia. Na pierwszy rzut oka można by ją uznać za poobijany towarowy wahadłowiec. Pod rdzą kryła się jednak masywna platforma szturmowa, która mogła bez trudu prze- bić burtę niemal każdego statku. Fi pomyślał, że „operacje interdykcyjne" to czarujący eufemizm na określenie stopowania i wdzierania się na pokłady przechwytywanych jednostek. - Chciałbym, żeby ten dzień zaczął się od zwykłego nieregulaminowego abordażu - westchnął Sicko. - Dobrze się czujesz, Fi? - Radzę sobie - skłamał komandos. - Chyba nie zamierzasz zwymiotować, co? - zaniepokoił się pilot. - Dopiero co skończyłem sprzątać tę balię. - Jeżeli nie zwracam racji żywnościowych, daję sobie radę z każdym problemem - odciął się Fi. ( - Coś ci poradzę, kolego. - Sicko nie dawał za wygraną. - Załóż na głowę kubeł, to niczego nie zabrudzisz. - Potrafię wziąć się w garść. Fi opanował sztukę wykonywania manewrów przy zerowej sile ciążenia stosun- kowo późno, kiedy ukończył osiem, czyli szesnaście lat, a zatem na krótko przed bitwą o Geonosis. Nie przychodziło mu to równie łatwo jak żołnierzom, specjalnie wyszkolo- nym do wykonywania zadań w głębi przestworzy. Czasami komandos się zastanawiał, dlaczego inni, którzy przeszli to samo szkolenie, wykazywali większą odporność na oddziaływanie nieważkości. Niner, najwyraźniej obojętny na wszelkie komplikacje, może z wyjątkiem widoku nieodpowiednio ubranych członków swojej drużyny, raz po raz zerkał na wnętrze rę- kawicy. Prawdopodobnie się zastanawiał, czy nie włączyć zainstalowanego na przegu- bie odbiornika holograficznych sygnałów. Omegi miały obecnie na sobie matową czarną wersję pancerza typu Katarn, dzięki której jeszcze bardziej różniły się od pozostałych drużyn komandosów Republiki. Niner uznał to rozwiązanie za „sensowne", chociaż komandosi nie mogliby stanowić lepszego celu na pokrytym śniegiem Feście. Fi uznał, że czarny kolor pancerza podoba mu się bardziej niż szary, bo nadaje komandosom poważniejszy i groźniejszy wygląd. Roboty i tak nie zwracały na kolor żadnej uwagi, ale mokrzaki - cele organiczne - na widok czarnego pancerza szybciej traciły ochotę do walki. Naturalnie jeżeli zdążyły go zobaczyć. Zazwyczaj nie miały na to dużej szansy. Od czasu do czasu Niner kłapał zębami, co dowodziło, że jest zdenerwowany. Ski- rata też miał taki zwyczaj, kiedy się irytował.

Karen Traviss Janko5 39 - Ordo nigdy się nie spóźnia - odezwał się Fi, próbując nie zwracać uwagi na żołą- dek, który usiłował stanąć dęba. - Nie martw się, sierżancie, zaraz się zgłosi. - Twój kumpel... - zaczął żartobliwym tonem Darman. - Cieszę się, że jest moim przyjacielem, a nie wrogiem - przerwał mu Fi. - Daj spokój, naprawdę cię lubi. Zadajesz się z oficerami z Drużyny Wariatów eli- tarnego oddziału zwiadowców, hm? - Zawarliśmy układ - odparł komandos. - Ja nie nabijam się z jego spódniczki, a on nie urywa mi głowy. Tak, chyba naprawdę Ordo darzył go szczególnymi względami. Fi nie do końca rozumiał powody, dopóki Skirata nie odprowadził go kiedyś na bok i nie wyjaśnił, co przydarzyło się na Kamino Zerom, gdy były małymi dziećmi. A zatem kiedy podczas jakiejś operacji antyterrorystycznej Fi rzucił się na bombę zegarową żeby przyjąć na pancerz siłę eksplozji, Ordo uznał go za kogoś gotowego na najwyższe ryzyko, byle tylko ocalić towarzyszy. Zera były osobnikami psychotycznymi - wariatami, jak okre- ślał ich Skirata - ale zarazem bezgranicznie lojalnymi, jeśli oczywiście miały odpo- wiedni nastrój. Bo kiedy go nie miały, były gorsze niż śmierć. Fi przypuszczał, że Ordo jest śmiertelnie znudzony tym, że prawie cały ostatni rok musi tkwić w kwaterze głównej na Coruscant, nie mając niczego do zabicia oprócz czasu. Fi zapatrzył się w rękawicę Ninera i czekał, aż jego żołądek się uspokoi. Dokład- nie o godzinie dziewiątej zero zero czasu Potrójnego Zera, jak wcześniej ustalono, z dłoni sierżanta wystrzelił stożek błękitnego światła. - RC-jeden-trzy-zero-dziewięć gotów do odbioru, panie kapitanie - wyrecytował Niner. Zaszyfrowany sygnał był przejrzysty jak kryształ. W stożku niebieskiego blasku iskrzył się hologram Orda, który siedział chyba w kabinie policyjnego patrolowca sam, bo położył hełm na sąsiednim fotelu. Oficer nie wyglądał jednak na znudzonego. Raz po raz zaciskał i rozginał palce jednej dłoni. - Su 'cuy, Omegi - powiedział. - Jak leci? - Gotowi do akcji, panie kapitanie. - Sierżancie, z ostatnich informacji wywiadu wynika, że podejrzana jednostka opuściła Cularinę z zamiarem dotarcia na Denona. W tej chwili kieruje się w stronę waszej pozycji. Niestety wszystko wskazuje, że leci w towarzystwie kilku legalnych jednostek, które wykorzystuje jako zasłonę dymną. Nie ma w tym nic niezwykłego, bo w obawie przed atakami piratów kapitanowie frachtowców starają się latać w konwo- jach. - Znajdziemy i wyrwiemy chwast - stwierdził Niner. - Byłoby bardzo niezręcznie, gdybyście w obecnej sytuacji spowodowali dekom- presję na pokładzie cywilnego frachtowca - ostrzegł Ordo. - To będzie Gizer L-sześć. - Zrozumiałem. - Musimy wziąć tych di'kute żywcem - ciągnął kapitan. - Żadnych ran, żadnych trupów, żadnych wypadków przy pracy. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 40 - Co, nie możemy im nawet porządnie dać po głowie? - zmartwił się Fi. - Posłużcie się laserem impulsowo-plazmowym typu PEP i postarajcie się, bardzo proszę, żeby nie było żadnych ofiar - polecił Ordo. - Ktoś bardzo by chciał uciąć sobie z nimi szczerą pogawędkę. - Urwał i przekrzywił głowę. - Wrócił Vau. Fi nie mógł się powstrzymać i zerknął na Atina. Zauważył, że to samo zrobił Dar- man. Atin oparł podbródek na wyściełanej górnej krawędzi płytki napierśnika i z obo- jętną miną drapał bliznę, która zaczynała się pod prawym okiem, przecinała usta i koń- czyła po lewej stronie podbródka. Obecnie wyglądała jak cienka biała linia i w niczym nie przypominała szerokiej czerwonej pręgi, którą komandos miał na twarzy, kiedy pozostali członkowie Drużyny Omega pierwszy raz go zobaczyli. Fi nagle uświadomił sobie coś, co wcześniej nie przyszło mu do głowy. Chyba wiem, w jaki sposób Atin zdobył tę bliznę, pomyślał. Kompanię, w której skład wchodził Atin, szkolił sierżant Walon Vau, nie Skirata. W ciągu następnych miesięcy, kiedy rosła liczba ofiar, a do niekompletnych drużyn przydzielano uzupełnienia z innych kompanii, żołnierze wymieniali się opowieściami. Te, których bohaterem był Vau, nie skłaniały nikogo do śmiechu. - Dobrze się czujesz, ner vodl - zapytał Ordo. - Świetnie - odparł Atin, zacisnął zęby i uniósł głowę. - No to ilu bandytów nie wolno nam ranić, rozpylić na atomy ani nawet urazić nieuprzejmym słowem, panie kapitanie? - Z informacji wywiadu wynika, że pięciu - odparł Ordo. - W takim razie powinniśmy założyć, że dziesięciu - wtrącił Niner. Kapitan milczał, chyba niezadowolony, że Niner pozwala sobie na sarkazm. Fi domyślił się tego po sposobie, w jaki oficer się zgarbił. Ordo chyba nie miał poczucia humoru, ale Niner po prostu mówił, co myśli. Zazwyczaj tak robił w trudnych sytu- acjach. Twierdził, że nigdy nie dość ostrożności. Ordo chyba to wiedział, bo nie wpadł w złość. - Jeżeli już o tym mowa, w pobliżu Sektora Bothan działa także pani generał Tur- Mukan - powiedział. - Chyba zresztą nieźle sobie radzi, jeżeli wierzyć słowom koman- dora Getta. I nadal nosi ten karabin udarowy, więc wasza lekcja nie poszła na marne. - To lepsze niż wymachiwanie świetlnym kijem - odparł Fi, mrugając porozumie- wawczo do Darmana. - Miło byłoby ją znów zobaczyć, nie, Dar? Komandos uśmiechnął się zagadkowo. Atin, którego spojrzenie trochę straciło ostrość, zacisnął zęby i wpatrywał się w grodź. Fi pomyślał, że najwyższy czas, żeby wreszcie z nadprzestrzeni wyskoczyli złoczyńcy i odwrócili ich uwagę od wszystkich indywidualnych problemów, do których zaliczał się także jego żołądek. - Ordo przerywa połączenie - oznajmił błękitny hologram i w rękawicy Ninera po- zostało tylko powietrze. Damian sprawdził hełm i jednym ruchem wskazującego palca wyzerował projek- cyjny wyświetlacz. - Biedny Ord'ika - powiedział, używając pieszczotliwego przydomka, którym po- sługiwał się Skirata w prywatnych rozmowach. Zwrot był imieniem dziecinnym i ozna- czał „mały Ordo". Naturalnie kiedy obaj rozmawiali oficjalnie, zawsze używali stopni

Karen Traviss Janko5 41 wojskowych. Można było określić brata mianem vod'ika, jak mawiali do siebie Manda- lorianie, ale zwrotu tego nie mógł użyć nikt obcy i nigdy w obecności innych osób. - Kto chciałby porządkować dokumenty, kiedy pozostałe Zera wyruszyły na wyprawę, żeby ocalić galaktykę? - No cóż, podobno Kom'rk jest na Utapau, a Jaing chyba nabrał do kogoś wyjąt- kowych uprzedzeń, bo poleciał jak wariat na wyprawę do sektora Bakury - odparł Fi. - Fierfek. - O ile go znam, robi to dla zabawy. A jeżeli chodzi o Mereela... właściwie dlacze- go Kai wysłał go na Kamino? Zirytowany Niner znów uderzył górnymi zębami o dolne. - Komu jeszcze zamierzasz zdradzać tajne informacje, Fi? - zapytał. - Przepraszam, sierżancie. W ładowni zapadła cisza. Fi włożył hełm, uszczelnił kołnierz i skupił spojrzenie na sztucznym horyzoncie projekcyjnego wyświetlacza, żeby uświadomić żołądkowi, gdzie dół, a gdzie góra. Pancerze typu Katarn III miały różne nowe udoskonalenia, a jednym z nich było uodpornienie ich na strzały ze wszystkich blasterów niosących mniejszą energię niż lekkie działka. Podczas każdej operacji wydział zaopatrzenia Wielkiej Armii Republiki dostarczał komandosom nowych niespodzianek... w charak- terze urodzinowych prezentów, jak mawiał Skirata, chociaż ani Fi, ani jego bracia nig- dy nie obchodzili urodzin. Obecnie karabiny typu DC-17, w które wyposażono komandosów, miały nawet la- sery impulsowo-plazmowe typu PEP. Wystrzeliwane ładunki nie zabijały celów, ale na pewno powodowały łzawienie oczu. Broń była używana przez policjantów do rozpra- szania tłumów demonstrantów i składała się z deuterowo-fluorkowego lasera, który prawdopodobnie tylko rozdrażniłby Wookiego, ale szybko przywoływał do porządku istoty innych ras człekokształtnych. Fi spojrzał na symbole na obrzeżach projekcyjnego wyświetlacza w polu widzenia i szybkim mruganiem pobudził jeden do życia. Od razu poczuł na twarzy strumień lo- dowatego powietrza, który trochę uśmierzył jego mdłości. Wybrał kanał akustyczny i zaczął słuchać rytmicznej muzyki glimmik. Niner skorzystał z kanału komunikatora, który umożliwiał mu wydawanie rozka- zów. - Czego słuchasz? - zapytał. - Kalamariańskiej opery - odparł komandos. - Doskonalę umysł. - Kłamczuch - stwierdził sierżant. - Widzę przecież, że kiwasz głową w rytm mu- zyki. Odpuść sobie, sierżancie, pomyślał Fi. - Chcesz też posłuchać? - zapytał. - Nie, dziękuję, jestem wystarczająco podbudowany - zapewnił Niner. Darman pokręcił głową, a Atin spojrzał na miłośnika muzyki. - Później, Fi - powiedział. Sicko obejrzał się przez ramię. Nie słyszał rozmowy członków Drużyny Omega, bo prowadzili ją przez komunikatory hełmów, ale z ich ruchów wynikało, że o czymś Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 42 rozmawiają. Fi spojrzał na czujnik przesłony hełmu i kilkoma mrugnięciami przełączył komunikator na częstotliwość, z której korzystał pilot statku. - A ty, ner vod? - zagadnął. - Chcesz posłuchać muzyki? - Nie, dzięki. - Sicko mówił z takim samym neutralnym akcentem jak większość sklonowanych żołnierzy oddziałów piechoty, którzy opanowali basie podczas przyspie- szonego szkolenia i rzadko mieli okazję rozmawiać z pozaświatowcami mówiącymi z oryginalnym akcentem. - Ale to miło z twojej strony, że pamiętasz o mnie. - Zawsze do usług - mruknął Fi. Komandosi wiedzieli, że zawdzięczają życie odwadze pilotów. Członkom Druży- ny Omega udało się kilka razy wyrwać spod silnego ostrzału tylko dzięki zdumiewają- cym umiejętnościom pilotów kanonierek, a piloci jednostek biorących udział w opera- cjach interdykcyjnych cieszyli się opinią najodważniejszych. Jeżeli między sklonowa- nymi żołnierzami, specjalistami i komandosami z elitarnych oddziałów istniała kiedyś jakaś przepaść, zasypał ją wspólny udział w tych samych bitwach. Byli obecnie an vo- de, wszyscy braćmi. Fi nie miał nic przeciwko temu, żeby spełniać zachcianki pilotów. Przestał słuchać muzyki i przełączył komunikator na kanał otwarty. Bezczynność zaczynała dawać mu się we znaki. - Jeżeli... -zaczął. - Mam dla was zajęcie - przerwał Sicko. - Lada chwila z nadprzestrzeni powinni wyskoczyć bandyci. Trzy kontakty. - Przełączył sygnał z urządzenia śledzącego z pul- pitu konsolety na wyświetlacz hologramów, żeby komandosi mogli zobaczyć pulsujące barwne kropki, które oznaczały obce statki. Na razie nie było widać ich sylwetek ani kształtów i tylko z boku mrugały jakieś liczby i kody. Miały tak mrugać do czasu iden- tyfikacji nadlatujących jednostek. - Przechwycenie za dwie minuty. Powinni się poja- wić w odstępach niespełna sześćdziesięciu sekund jeden od drugiego. - Zajmij taką pozycję, żebyśmy znaleźli się po ich sterburtach - rozkazał Niner. - Proszę bardzo - odparł Sicko. - Pierwsza wyskakuje L-szóstka. - Przycisnął guzik na pulpicie konsolety i Fi usłyszał odgłos pracy ramion chwytaka, które rozłożyły się i złożyły niczym ręce przygotowującego się do udziału w zawodach zapaśnika. Chwilę później promienie skanerów pochwyciły drugi statek, a zaraz potem następny. - Profil drugiego wskazuje, że to też L-szóstka. Wywiad twierdził... - Podobno wywiad słynie z tego, że od czasu do czasu jego informacje nie są w stu procentach ścisłe... Atin sapnął pogardliwie. - Tak uważasz? - zapytał. Fi zorientował się, że kolega sprawdza na projekcyjnym wyświetlaczu swojego hełmu dane na temat szyku statków. - Na szczęście jestem uod- porniony na wszelkie niespodzianki. - Przecież lubimy informacje wywiadu - powiedział Fi. O nie, tylko nie to, pomy- ślał. Niech tym razem będą wiarygodne. - Sierżant Kai nigdy nam nie czytał bajek na dobranoc, więc informacje wywiadu zaspokajają naszą wrodzoną chłopięcą potrzebę heroicznych fantazji. - Czy on zawsze tak się zachowuje? - zaniepokoił się Sicko.

Karen Traviss Janko5 43 - Nie zawsze. Dzisiaj jest wyjątkowo małomówny. - Darman przycisnął do napier- śnika magnetyczny detonator do wyważania klap zamkniętych włazów... poskramiacz włazów, jak go lubił nazywać. - To jak, wdzieramy się na pokład pierwszej balii? - Zorientujemy się na miejscu, jak to rozegrać - zdecydował Niner, który w trud- nych chwilach chyba zawsze starał się mówić jak Skirata. Przycisnął guzik zwalniający zaczepy ochronnej sieci. - Przekonajmy się, jak zareaguje, kiedy się do niego zbliżymy. Panowie, uszczelnić hełmy. Zabieramy się do pracy. - Zajmuję pozycję - zameldował Sicko. - Jeżeli nie dam rady unieruchomić jego jednostki napędowej, wysadźcie w powietrze kabel zasilający urządzenie umożliwiają- ce nawigację. Dostęp do tego kabla powinien się znajdować na zewnątrz sekcji inżynie- ryjnej, ale czasami umieszcza się go w bakburcie, mniej więcej trzy metry od włazu. Przerwijcie ten przeklęty kabel, bo inaczej dadzą nogę i będą nas ciągnęli przez dzie- sięć gwiezdnych systemów. Sicko obrócił jednostkę do operacji interdykcyjnych o dziewięćdziesiąt stopni i gwiazdozbiory, które dotąd świeciły nieruchomo przed oczami Fi, wywinęły kozła. Komandos od razu skojarzył przydomek pilota z mdłościami. Odruchowo zacisnął palce na uchwycie ograniczającym swobodę ruchów, ale i tak jego plecak zderzył się z grodzią. - Och ,fierfek... - Spokojnie! - Uch... Kiedy w końcu Fi znieruchomiał obok grodzi, spojrzał przez iluminator sterowni. Z czarnej pustki wyłonił się kanciasty frachtowiec. Tak, to był Gizer L-6. - Ciekaw jestem, czy damy radę go przechwycić - mruknął Niner. Fi sięgnął do urządzeń sterujących pracą silniczków manewrowych plecaka i znie- ruchomiał obok Darmana. Sicko przesłał energię do jednostek napędowych i cały czas obracając JOI w locie, powoli skierował ją do nadlatującego frachtowca. Zapalił światła ładownicze i manew- rował w taki sposób, żeby otwór włazu znalazł się po stronie bakburty obcego statku. Pilot frachtowca także zwolnił. Damian stał, gotów do akcji, przebierając palcami w okolicy pasa, gdzie znajdowały się przyciski kontrolne silniczków manewrowych ple- caka. Czekał, aż blasteroodporna zrębnica złączy się z kadłubem celu, żeby wylecieć w próżnię. Miał wysadzić urządzenia kontrolne klapy włazu i usunąć się na bok, aby przez otwór mogli wlecieć pozostali komandosi. Jednak kiedy JOI przemieszczała się statecznie obok burty frachtowca, w blasku świateł ładowniczych ukazał się wymalo- wany na kadłubie jaskrawopomarańczowy napis: „Kontenery Voshana". - A niech to! - odezwał się Sicko. - Wygląda, że to legalny statek. - W takim razie zarządzam odwrót - rozkazał Niner. - Jeżeli zobaczy nas pilot dru- giego frachtowca, będziemy mieli przechlapane... W następnej sekundzie uwagę wszystkich przyciągnął ostry błysk. W ich stronę leciał następny statek. - Kolejna L-szóstka - oznajmił Sicko. - Dobrze by było, żeby przynajmniej trzeci był innego typu. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 44 Pilot pierwszego frachtowca niespodziewanie zmienił kurs i raptownie przyspie- szył. Prawdopodobnie wyciągnął niewłaściwe wnioski co do tożsamości poobijanego małego statku, który czekał na niego w odwiedzanym przez piratów punkcie przestwo- rzy. Jedna z jego rej zatoczyła błyskawicznie dziewięćdziesięcio-stopniowy łuk i poja- wiła się przed iluminatorem JOI. - Odwrót, odwrót, odwrót! - wrzasnął Sicko. - Trzymać się, trzymać się, trzymać... Resztę zagłuszył zgrzyt rozdzieranego stopu metalu. Kadłub małej JOI zadygotał i nagle uniesienie, jakie wszyscy odczuwali z powodu oczekiwanego abordażu, przero- dziło się w rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Siła uderzenia wprawiła mały statek w ruch ' obrotowy, a ostatnim widokiem, jaki zobaczył Fi, zanim wywinął w ładowni przymusowego kozła, był Sicko, który ciągnął rękojeść drążka sterowniczego i wciskał guzik stabilizującego silniczka, żeby zlikwidować wirowanie. Komandosi nie mogli zrobić nic, żeby pomóc pilotowi. Obecnie wszystko zależało od jego umiejętności. Za każdym razem Fi nienawidził chwili, kiedy to sobie uświada- miał. Obraz na projekcyjnym wyświetlaczu w polu jego widzenia drżał jak tani, podra- biany holo-wideogram. W końcu komandos zderzył się ze ścianą z większym impetem, niż powinno to być możliwe w stanie nieważkości. - Nadlatuje! - wykrzyknął pilot. - Odpowiada ogniem. Rzeczywiście za iluminatorem sterowni pojawiło się jaskrawe błękitnobiałe świa- tło, a o kadłub JOI zabębnił deszcz rozżarzonych odłamków. Sicko zneutralizował nad- latujący pocisk. Pilot drugiej L-szóstki raptownie przyspieszył i wrócił do nadprze- strzeni z rozbłyskiem światła. - Załatajmy to - odezwał się Sicko i z całej siły grzmotnął pięścią w pulpit kontrol- nej konsolety. - Pianka uwolniona... otwór w kadłubie uszczelniony. - Co to było? - zainteresował się chłodnym tonem Fi. Wyglądał na skupionego, jakby nagle przestały go dręczyć kłopoty z żołądkiem. - WCG - odparł pilot. - Słucham? - Wielki Czerwony Guzik - wyjaśnił Sicko. - Awaryjne uszczelnianie otworu w kadłubie. Szczątki wystrzelonego przez pilota frachtowca pocisku, wlokąc warkocz dymu i powoli koziołkując, w końcu zniknęły w oddali. Pilot wykorzystał jeden ze sposobów samoobrony, do jakiego musiało się ostatnio uciekać wielu kapitanów, bo wojna stwa- rzała mnóstwo okazji dla bandytów i piratów. Niner westchnął. - Och, fierfek, teraz już wszyscy wiedzą o naszej obecności w tym miejscu - po- wiedział. - Czy ktoś zapisał jego numer rejestracyjny? - zażartował Fi. - To jakiś wariat. - Tak, wkrótce z nadprzestrzeni wyskoczy więcej takich wariatów. - Sicko odwró- cił głowę w kierunku wyświetlacza skanerów. - Następny powinien się pojawić za sześćdziesiąt sekund... a kolejny mniej więcej dwie minuty po nim. Mam nadzieję, że pilot pierwszego nie wyśle wołania o ratunek, bo w przeciwnym razie będziemy musieli się stąd zmywać naprawdę szybko.

Karen Traviss Janko5 45 - Powiedz mi, że nie zauważą tego małego zamieszania. - Nie zauważą tego małego zamieszania. - Vor'e, bracie. - Nie ma za co - odparł Sicko, ale nie oderwał spojrzenia od wyświetlacza skanera. - Zawsze mogę skłamać koledze, jeżeli poprawi mu to samopoczucie... Już go mamy. Następny frachtowiec wyskoczył z nadprzestrzeni półtora kilometra od dziobu JOI po stronie bakburty. Naturalnie jego pilot od razu ich zauważył. Fi nie mógł mieć co do tego wątpliwości, bo o zainstalowany na dziobie JOI maszt niemal otarł się oślepiająco jasny łuk strzału z laserowego działka. W tej samej chwili Sicko zaczął ostrzeliwać ciągłym ogniem umieszczoną pod śródokręciem jednostkę napędową. Nie czekając, aż przestanie się z niej sypać deszcz ognistych odłamków, zmienił kurs małego statku i przeleciał pod kadłubem frachtowca. Zawrócił po stronie ster-burty i wykonał manewr, po którym JOI zaczęła lecieć równolegle do unieruchomionego statku. Wkrótce potem włazy obu jednostek znalazły się naprzeciwko siebie. Pilot przechwyconego statku nie mógł na to nic poradzić. Sicko leciał zbyt blisko, żeby mógł chybić przeciwnika z laserowego działka, i niczym rozjuszony ralltiirański tygrys przygotowywał się do akcji. - Nadszedł czas na wysiadkę - oznajmił. Komandosi zauważyli, że jego głos lekko drży. - Koniec jazdy. - Na miejsca! - rozkazał Niner. Z framugi włazu JOI wystrzeliła osłona zrębnicy, która przywarła ściśle do kadłuba przechwyconego frachtowca. Ramiona chwytaków unieruchomiły ją i zabezpieczyły we właściwej pozycji. Zapaliła się czerwona lampka na znak, że ciśnienia się wyrównały. Po następnych kilku sekundach otworzyła się najpierw blasteroodporna wewnętrzna klapa włazu, a potem wewnętrzna. - Dar, do dzieła! Darman przytwierdził ładunki framugowe na klapie włazu frachtowca. Kiedy za jego plecami zatrzasnęła się wewnętrzna klapa, rozległ się stłumiony łoskot, od którego zadygotał kadłub JOI. Fi nigdy nie miał zrozumieć, w jaki sposób Sicko zajął pozycję obok kadłuba przechwyconego frachtowca, nie taranując go i nie uszkadzając własnego statku, ale sklonowani piloci słynęli z podobnych sztuczek, więc komandos mógł ich za to tylko podziwiać. Wewnętrzna klapa znów się otworzyła. Przez wyrwę w kadłubie frachtowca Darman wrzucił dwa granaty ogłuszająco-oślepiające i usunął się na bok, żeby pierw- szy do środka mógł wskoczyć Niner. - Naprzód, naprzód, naprzód... Czując przypływ adrenaliny, Fi wskoczył zaraz za sierżantem z karabinem typu DC-17 nastawionym na posyłanie blasterowych błyskawic. Zapomniał jednak o JOI i pilocie w chwili, kiedy mu się wydało, że czas przestał się stosować do wszelkich reguł. Dzięki sztucznemu ciążeniu powoli, łagodnie opadł na pokład frachtowca, aż poczuł siłę uderzenia przez podeszwy butów. Mimo to dopiero po przebiegnięciu kilkunastu metrów jego system reagowania na bodźce zewnętrzne uświadomił mu istnienie ciąże- nia, a ciało zorientowało się, że już kiedyś przebywało w takim stanie. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 46 Na pokładzie frachtowca typu L-6 nie było jednak wielu miejsc, w których można by się ukryć, jeżeli nie liczyć sterowni i kilku kabin przynitowanych do durastalowego szkieletu. Idąc naprzód, Atin otworzył więc ogień z zainstalowanego na swoim dece lasera PEP. Kiedy ze sterburtowej kabiny wyskoczyli dwaj mężczyźni i odpowiedzieli strzałami z blasterów, po prostu powalił ich niosącymi potężną energię impulsami dźwięku i światła. Antybłyskowa przesłona Fi natychmiast ściemniała. Podobnie jak pozostali, ko- mandos poczuł przez pancerz wstrząs wywołany uwolnieniem przez laser PEP dużej ilości energii. Przeskoczył nad Atinem, który przyklęknął, żeby skuć i przeszukać mężczyzn od stóp do głów. Obaj leżeli bez ruchu, cicho jęcząc i oddychając z wysiłkiem. Strzał z lasera PEP działał nie tylko jak granat ogłuszająco-oślepiający, ale jego skutki przypo- minały trafienie przeciwnika w pierś kilkoma plastoidowymi pociskami naraz. Zazwyczaj nie powodowało to niczyjej śmierci. Zazwyczaj. Dwaj przeciwnicy unieszkodliwieni, trzej inni prawdopodobnie gdzieś ukryci. Ni- ner podszedł do włazu sterowni, ale kiedy wcisnął guzik panelu kontrolnego na ścianie, płyta się nie otworzyła. Atin stanął obok Fi i jakiś czas obaj tylko miarowo oddychali. Sierżant polecił gestem, żeby Darman zajął stanowisko obok klapy włazu sterow- ni. - Jaka szkoda, że strzały z lasera PEP nie działają przez przegrody - powiedział. - Potwierdzam, trzech w środku - stwierdził Dar, który przesunął wrażliwym na podczerwień czujnikiem w rękawicy w górę i w dół spoiny w płycie włazu. - Sterbur- towa kabina pusta. Oznaczało to, że przynajmniej tym razem funkcjonariusze wywiadu się nie pomy- lili. Rzeczywiście na pokładzie przechwyconego statku leciało tylko pięciu bandytów. - Namów ich, żeby stamtąd wyszli, Dar - powiedział Niner, sprawdzając poziom energii w zasobniku impulsowo-plazmowego lasera. - Prawdę mówiąc, ta broń mnie przeraża. Darman odwinął kawałek samoprzylepnej taśmy termicznego ładunku wybucho- wego i przykleił ją wokół słabych punktów klapy włazu. Wcisnął detonator w miękki materiał i przekrzywił głowę, jakby coś obliczał. - Zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby się wedrzeć na pokład, a teraz mamy ich po prostu stamtąd wykurzyć... - odezwał się w końcu. - Taką sytuację można określić tylko jednym słowem: rozczarowanie. Z oddali napłynęło echo stłumionego huku i zgrzyt metalu, po którym kadłub stat- ku zadrżał. W pierwszej chwili Fi pomyślał, że to odgłos przedwczesnej eksplozji deto- natora, zniekształcony z powodu wpływu adrenaliny na jego system reagowania. Uznał, że może już nie żyje, chociaż jeszcze tego nie wie. Tym razem jednak powodem nie był detonator. Fi spojrzał na Ninera, a Niner na Atina. Darman nie odrywał spojrzenia od kawał- ka flimsiplastu, który przelatywał obok nich, porwany silnym prądem powietrza.

Karen Traviss Janko5 47 Uciekającego powietrza. Fi poczuł, że zaczyna mu się poddawać. Reagując in- stynktownie, każdy z komandosów chwycił się czegoś, co było przytwierdzone na stałe do przegrody albo burty, żeby nie wylecieć w próżnię. - Przebicie kadłuba - stwierdził Fi, obejmując ramionami wspornik pokładu. - Sprawdzić szczelność kombinezonów. Komandosi machinalnie przystąpili do wielokrotnie ćwiczonej kontroli stanu kombinezonów. Pancerze typu Katarn były odporne na oddziaływanie próżni. Czujnik w rękawicy Fi poinformował go, że jego kombinezon jest szczelny, a odgięte ku górze kciuki pozostałych członków drużyny dały mu do zrozumienia, że tak samo zachowują się kombinezony. Stopniowo siła prądu uciekającego powietrza osłabła. - Sicko, słyszysz mnie? - zapytał Niner. Fi pomyślał o tym samym, a sądząc po przyspieszonym oddechu pozostałych ko- mandosów, dochodzącym z komunikatorów hełmów, podobna myśl przyszła także do głowy Damianowi i Atinowi. Atmosfera uciekała przez właz przechwyconego frach- towca, a to oznaczało, że połączenie z JOI zostało rozhermetyzowane. Ze słuchawek komunikatorów dochodził tylko cichy szum wraz z odgłosami prze- łykania śliny i oddychania pozostałych komandosów. - Fierfek - odezwał się w końcu Atin. - Cokolwiek się tam stało, Sicko odleciał. Niner polecił ruchem głowy Darmanowi, żeby został obok klapy włazu sterowni, i gestem rozkazał Fi, by mu towarzyszył. - Przekonajmy się, czy da się to naprawić - powiedział, spoglądając na Darmana i Atina. - Wy dwaj zostańcie tu. - No cóż, prawdopodobnie ukatrupiliśmy dwóch więźniów - stwierdził Dar. - Po- starajmy się nie stracić pozostałych. Trudno było powiedzieć, z jakiego powodu JOI odleciała i czy ktoś nie zamierza się wedrzeć na pokład frachtowca, żeby się rozprawić z komandosami. Niner i Fi od- bezpieczyli DC-siedemnastki i udali się do głównego włazu. Nie zauważyli nigdzie dwójki skutych więźniów ani nikogo innego. Właz o wymiarach dwa metry na dwa był otwarty na oścież, a przez otwór było widać tylko usianą punkcikami gwiazd czerń przestworzy. Fi złapał się przytwierdzonej po jednej stronie poręczy i wychylił się na zewnątrz. Ryzykował, że ktoś mu odstrzeli głowę, ale uznał, że powinien się zorientować w sytu- acji. Nigdzie nie zobaczył ani śladu JOI. Zresztą nie było widać absolutnie niczego. Wyprostował się i cofnął o krok od progu włazu. Dobrze chociaż, że wciąż jeszcze działało sztuczne ciążenie. Niner sprawdził wskazania czujników na płytce przedramienia. - Uciekła cała atmosfera - stwierdził ponuro. - Muszą mieć gdzieś na pokładzie zbiornik z uszczelniającą pianką- powiedział Fi. - Tak... ale gdybyśmy się wdarli na pokład twojego statku, czy uszczelniłbyś ka- dłub, żeby nam pomóc? - Czy sterownia jest szczelna? - zainteresował się Fi. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 48 - Nie dowiemy się, dopóki kryjący się tam bandyci nie zmarzną do tego stopnia, że przestaniemy ich widzieć w promieniach czujników wrażliwych na podczerwień - po- wiedział sierżant. Włączył reflektor hełmu i zaczął omiatać skupionym strumieniem światła ścianę przegrody, czy nie zobaczy na niej jakiegoś panelu. - A do tej pory sami przemienimy się w bryły lodu. Pancerze typu Katarn, nawet wersja III, pozwalały na spędzenie zaledwie dwu- dziestu minut w idealnej próżni, jeżeli właściciel nie miał rezerwowego zbiornika po- wietrza. Tymczasem komandosi z Drużyny Omega nie spodziewali się, że będą wysta- wieni tak długo na oddziaływanie zerowego ciśnienia. Z jakiegoś powodu Fi nie mógł się skupić. Cały czas martwił się losem, jaki spo- tkał Sieka. Dziwił się, że o tym myśli, skoro i jemu mogło pozostawać najwyżej dwa- dzieścia minut życia. Pamiętał jednak słowa pilota, który powiedział, że kable energe- tyczne przechodzą przez panel trzy metry od... Tutaj. Wysunął wibroostrze z płytki kłykciowej i podważył płytę czołową panelu. Niner stanął za plecami kolegi i skierował snop światła w głąb otworu, w którym biegły przewody, kable i rury. - Na tym widnieje napis „próżnioszczelna grodź" - zauważył. - Tak, ale dokąd biegnie? - zainteresował się sierżant. Skierowali spojrzenia na su- fit i zaczęli szukać gniazd próżnioszczelnych grodzi. Wypatrzyli przynajmniej trzy na odcinku korytarza między otwartym włazem a sterownią. - Najbezpieczniej będzie się wycofać poza tę, która znajduje się najbliżej sterowni - zdecydował Niner. - Moglibyśmy wysadzić w powietrze cały panel, żeby opadły wszystkie - zapropo- nował podwładny. Ale wtedy zanikłoby także sztuczne ciążenie, pomyślał ponuro. Coś cudownego. - Odcięcie zasilania zazwyczaj wywołuje takie skutki. Niner przyłożył rękawicę do boku hełmu. Zaczynało mu to wchodzić w nawyk, podobnie jak ostatnio drażniła go obecność Fi, ilekroć miał do rozwiązania trudny pro- blem. - Dar, słyszałeś wszystko, co tu mówiliśmy? - zapytał. - Już do was idę, sierżancie - usłyszał w odpowiedzi. Wyświetlacz chronometru Fi twierdził, że mają jeszcze kwadrans na wykonanie tego zadania. - No dobrze, jeżeli Dar wysadzi ten panel w powietrze za pomocą zdalnie wyzwa- lanego detonatora i rzeczywiście awaryjne grodzie opadną, znajdziemy się na korytarzu między najdalszą grodzią a włazem sterowni - powiedział komandos. - I co dalej? - Jeżeli nadal jest tam atmosfera, będziemy musieli otworzyć klapę i zaprzyjaźnić się z trzema hufuune, którzy tam przebywają - odparł Niner. - A jeżeli i tam panuje próżnia, będziemy mogli tylko czekać na śmierć - dodał Fi. - Ale na pewno się jej doczekamy, jeżeli tego nie zrobimy -oznajmił Darman, któ- ry stanął obok kolegi z taśmą termicznego detonatora w dłoni. - Do dzieła. Wracajcie tam i czekajcie, aż nastawię czas eksplozji. - Powinniśmy wysłać Czerwone Zero.

Karen Traviss Janko5 49 - Najpierw się upewnijmy, czy cokolwiek z nas zostanie, żeby warto było przysy- łać kogoś na ratunek - stwierdził Niner. Odwrócił się i truchtem pobiegł w głąb koryta- rza. Fi obserwował go jakiś czas, ale w końcu wzruszył ramionami i poklepał pokrywę otwartego na oścież panelu. - Dzięki, Sicko - powiedział. Komandosi Republiki – Potrójne zero Janko5 50 R O Z D Z I A Ł 3 NTN (Niestety, To Niemożliwe). Jestem w trakcie wykonywania innego rozkazu. odpowiedź przesłana przez dowódcę okrętu Floty Republiki „Nieustraszony" po otrzymaniu rozkazu wycofa- nia się do przestworzy planety Skuuma i przerwania akcji ratunkowej, której celem była ewakuacja batalio- nów Sarlacc Podmuchy lodowatego wichru, które wpadały przez otwarty właz do ładowni lecą- cej z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę kanonierki typu LAAT/c, mogły za- mrozić krew w żyłach. Uszy atakował ogłuszający ryk wlatującego powietrza, a zmysł równowagi zmagał się z nieustannymi zmianami kursu i pułapu lotu, jakich dokonywał pilot, żeby nie dopuścić do namierzenia kanonierki przez artylerzystów naziemnych stanowisk baterii przeciwlotniczych. Etain uświadomiła sobie, dlaczego żołnierze wkładają uszczelnione kombinezony i pancerze. Miała na sobie tylko płaszcz Jedi i uzasadnione w takich sytuacjach fragmen- ty zbroi, które osłaniały górną część ciała, ale nie chroniły przez dojmującym chłodem. Wezwała Moc, żeby pomogła jej stawić czoło lodowatemu wichrowi, i upewniła się, że opasująca jej ciało linka bezpieczeństwa jest przypięta do klamry grodzi. - Będzie pani oszołomiona po powrocie do kwatery głównej, pani generał - ode- zwał się do niej sklonowany żołnierz w stopniu sierżanta, szczerząc zęby w porozu- miewawczym uśmiechu. Włożył hełm i uszczelnił kołnierz. Miał przydomek Clanky. Młoda Jedi nie omieszkała go o to zapytać. - Naprawdę nie widziałam tego rozkazu - stwierdziła z namysłem. -A przynajm- niej zapoznałam się z nim trochę zbyt późno. - To zabawne, że dowódca użył skrótu NTN, prawda? - zapytał sierżant. Jego głos wydobywał się z głośnika anonimowego hełmu. - Zabawne? Dlaczego? - zainteresowała się Etain. Zapadła krótka cisza. - Właśnie w ten sposób odmawia się przyjęcia zaproszenia do wzięcia udziału w spotkaniu towarzyskim, pani generał - wyjaśnił w końcu Clanky. - UPP, Uprzejmie Proszę o Przybycie. NTN, Niestety, To Niemożliwe. Tak, Etain już się czuła oszołomiona, jak przewidywał komandos. Nie dość szyb- ko przyswajała sobie żargonowe zwroty i akronimy, jakie słyszała w ciągu ostatniego