cursedchild1

  • Dokumenty90
  • Odsłony25 538
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów487.1 MB
  • Ilość pobrań12 393

2 Zgnilizna - Siri Pettersen

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

2 Zgnilizna - Siri Pettersen.pdf

cursedchild1 EBooki
Użytkownik cursedchild1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 307 stron)

Dla was, którzy pokochaliście Dziecko Odyna i po prostu nie potrafiliście siedzieć cicho. I tobie. Tobie, który kochasz tę Ziemię. Który walczysz sam, ponieważ przepaść pomiędzy twoimi marzeniami a naszą rzeczywistością jest zbyt wielka. Który chcesz pozostawić ten świat w lepszym stanie, niż był w chwili, gdy się na nim zjawiłeś. Który zawsze wiedziałeś, że zmierzamy w niewłaściwym kierunku. To jest książka dla ciebie.

PROLOG Siedział w tunelu na peronie, z kartonową tabliczką opartą o kolana. Przetłuszczone włosy zasłaniały mu twarz, ale nie było żadnych wątpliwości. To był on. A drzwi metra właśnie zaczęły się zamykać. Stefan odepchnął jakiegoś dzieciaka i przecisnął się przez tłum. Cieszył się, że ma słuchawki w uszach. Zagłuszały protesty. Jakieś babsko otworzyło i zamknęło usta jak złota rybka, ale on słyszał tylko Trenta Reznora. You had all of them on your side, didn’t you? Musiał się wydostać. Teraz. Przegapił tego sukinsyna już dwa razy i nie zamierzał dopuścić, by stało się to po raz kolejny. Stefan gwałtownie rzucił się do drzwi. Ręka utknęła w szparze, ale w końcu zdołał się przecisnąć. Wypadł na peron, zanim wagon z piskiem ruszył dalej. Nieprzebrany tłum ludzi. Podziemne oświetlenie wysysało całe życie z ich twarzy. Przypominali zombi, ale nie byli na tyle martwi, by nie zareagować, gdyby zrobił to tutaj, na dole. Musiał znaleźć inny sposób. Inne miejsce. You believed in all your lies, didn’t you? Wszedł do tunelu. Żebrak wyciągnął rękę, nie patrząc na niego. Stefan wyszczerzył zęby. – Cześć, Roast. Roast podniósł głowę. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Zerwał się na nogi, błyskawicznie. Rzucił się w głąb tunelu. Ubrany na czarno i obszarpany przywodził na myśl wronę. Stefan pobiegł za nim. Stukot butów. Echo odbijające się od wyłożonych kafelkami ścian. Otarł się o automat z biletami, w trzech susach pokonał schody i wypadł na ulicę. Deszcz smagający po twarzy. Ciemno. Roast znajdował się zaledwie kilka metrów przed nim, ale rzucił się na jezdnię. Wpadł między samochody, które próbowały go omijać. Stefan nie wahał się. Instynkt popychał go naprzód. Piszczały hamulce. Odbił się od mokrej maski i pobiegł dalej. Wycie klaksonów mieszało się z muzyką. The Ruiner is your only friend, he’s the living end, to the cattle he deceives. Przeciął na ukos Soho Square, zyskał kilka metrów. Ludzie oglądali się za nimi, ale nikt się nie przejmował. Nie, skoro ściganym był bezdomny. The raping of the innocent, you know the Ruiner ruins everything he sees. Roast roztrącał ludzi, przebijał się przez St. Ann’s Court, skręcił w lewo i minął Flat White, kawiarnię, w której pierwszy raz się spotkali. Płuca paliły, ale Stefan stawiał wszystko na to, że z Roastem jest gorzej. Nie pomylił się. Żebrak zwolnił. Rozejrzał się bezradnie i zniknął w jakimś nocnym klubie. Now the only pure thing left in my fucking world is wearing your disease.

Stefan rozpychał ludzi, wpadł za nim do środka. Roasta łatwo było wypatrzyć. Zapuszczony dzikus wśród obcisłych sukienek i głębokich dekoltów. How did it get so hard? How did it get so long? Roast pobiegł do wyjścia awaryjnego. Szarpnął drzwi i zniknął. Zanim drzwi się zatrzasnęły, Stefan był już za nim. Wypadł w uliczkę. Ślepy zaułek. Żebrak stał przy kontenerze na śmieci. Prychał jak schwytane zwierzę. The Ruiner’s a collector, he’s an infector, serving his shit to his flies. – Game over, Roast. – Stefan podszedł do niego. Roast wcisnął się w ścianę obok rynny. Tynk obluzował się wokół uchwytów i posypał na jego ramiona. Deszcz spłukiwał go na wyblakły płaszcz. – Nic nie zrobiłem! Nic nie zrobiłem! – wrzasnął histerycznie. To było kłamstwo. Ksywa Roast nie wzięła się znikąd, ale Stefan nie pofatygował się, żeby odpowiedzieć. Nie pozostało nic ludzkiego, z czym warto by dyskutować. Maybe it’s a part of me you took to a place I hoped it would never go. Stefana ogarnęło przyjemne uczucie, że ma przewagę. Nie musiał sięgać do biodra po glocka. Szkoda kuli. Zamiast tego wyjął obcęgi. And maybe that fucked me up much more than you’ll ever know. Roast wytrzeszczył oczy. Gorączkowo rozglądał się za czymś, czym mógłby się bronić. Oderwał metalowy uchwyt od rynny. Śruby posypały się na asfalt. Zaczął rąbać uchwytem we własne zęby. Rozciął sobie wargę. Pozorny brak bólu świadczył o tym, że nie tylko adrenalina krążyła w jego żyłach. And what you gave to me, my perfect ring of scars. Roast splunął na dłoń i wyciągnął do niego rękę. – Weź je! Weź je! Nie możesz mnie tknąć, wtedy cię znajdą! Gliny cię znajdą! – Kiedy wrzeszczał, z jego ust tryskał czerwony deszcz krwi. Stefan spojrzał na dwa zęby. Białe grudki w brudnym łapsku. Krople deszczu wokół nich zabarwiły się krwią. – Ty idioto – odparł. – Gliny mają gdzieś, na co umrzesz. Nikt nie poświęci złamanego grosza, żeby się tego dowiedzieć. Nikt cię nie będzie pamiętał. Zapomniałeś o tym? Stefan nie czekał na reakcję. Uderzył go łokciem w nos. Głowa odskoczyła i walnęła o ścianę. Złapał zęby, zanim Roast osunął się na ziemię. Potem zataszczył bezwładne ciało w ciemny kąt przy kontenerze. Śmieci wystawały spod wieka, jakby kontener rzygał. Smród. Gnijące jedzenie. Krew. I ostry odór, który zdradzał, że Roast od dawna nie dbał o higienę. I pewnie można to było zrozumieć po ponad stu latach. Stefan skręcił mu kark. Roast miał solidne kości. Potrzebował dwóch podejść, zanim usłyszał chrupnięcie. Wsunął zęby do kieszeni i rozejrzał się uważnie. Żadnych okien. Żadnych kamer. Nikogo w pobliżu. Wszystko gra. Mokry asfalt lśnił. Deszcz bębnił o wieko kontenera. Stefan przeczesał ręką mokre włosy. Schował obcęgi z powrotem do torby. Poprawił kurtkę i podgłośnił muzykę. You didn’t hurt me, nothing can stop me now.

DZIURA – Prosimy tylko o spokój ducha – powiedziała Telja Vanfarinn, kładąc dłoń na piersi. Łańcuch owinięty wokół jej szyi zabrzęczał kilka razy. Rime omal nie wybuchnął śmiechem. Każdy by się połapał w tym przedstawieniu, nawet gdyby nie dorastał w Mannfalli. Odziana była w dramatyczną, czarną jak noc suknię, której rękawy sięgały do podłogi. Ubrała się jak wdowa, choć mąż stał u jej boku, tryskający zdrowiem. Żałoba była wyłącznie dekoracją. Tłem mającym zapewnić jej przychylność Rady, którą przebiegle nakłoniła do tego spotkania. – Ból rozrywa nam serca, fadri Rime. Ta niewiedza. To, że nie rozumiemy śmierci Urda. Rime czuł, że drga mu kącik ust. Na dźwięk imienia Urda wciąż robiło mu się niedobrze i nic nie świadczyło o tym, że to się wkrótce skończy. Nie, dopóki jego miejsce w Radzie pozostawało puste. Było jak otwarta rana w kręgu tych, którzy zasiadali przy tym stole. Niebezpieczne. Groźne. Nie sposób było o nim mówić, nie robiąc przy tym hałasu, który mógłby zbudzić połowę Slokny. – Złożyliśmy wam kondolencje – odparł Rime. – Osobiście odwiedziłem głowę rodu Vanfarinnów. Ona wie, co się stało. Jesteś… córką jej siostry? – Zmierzył wzrokiem Telję, która nieproszona zbliżyła się do stołu. – Powierniku Kruka, nasza matka jest stara – odrzekła, unikając odpowiedzi na pytanie. – Pamięć nie służy jej tak jak niegdyś. Uczyniłeś nam zaszczyt, odwiedzając ją, ale… Ponoć powiedziałeś jej rzeczy, które są… No cóż… – Telja poprawiła łańcuch na szyi. – Niewiarygodne – dokończył za nią Darkdaggar. – Na tyle niewiarygodne, że musimy się liczyć z tym, iż ród będzie chciał usłyszeć potwierdzenie z ust tego, który był przy śmierci Urda. Rime wyczuwał zbliżający się atak, nie spodziewał się jednak, że będzie tak otwarty. Spojrzał na członka Rady. – Chcesz mnie postawić przed tingiem, Darkdaggar? – Ależ bynajmniej, Powierniku Kruka. Ród Vanfarinnów pragnie jedynie ostatecznie załatwić tę sprawę. – Uśmiech Darkdaggara wydawał się martwy. Na jego twarz padało ostre światło. Sprawiało, że wydawał się bezkrwisty. Zasuszony. Jaskrawie kontrastowało to ze złotymi ścianami sali. Były podzielone na panele, z drzewami genealogicznymi dwunastu rodów. Drzewa rozgałęziały się na sklepieniu kopuły. Rime czuł się tutaj jak w klatce. Oparcie krzesła za jego plecami wydawało się ścianą. Unieruchamiało go przy tym stole. Był więźniem. Przykutym do miejsca, które nigdy nie będzie mu się wydawać

własnym. To było miejsce Ilume. Matki jego matki. I poprzysiągł, że nigdy na nim nie zasiądzie. Ale oto tu siedział. Członek Rady. Fadri Rime. Powiernik Kruka. Otoczony wrogami, którzy wykorzystywali każdą chwilę na planowanie jego upadku. – Ostatecznie załatwić? – Sigra Kleiv skrzyżowała męskie ramiona na piersi. – Urda zamordowano w Kruczym Dworze i dopóki te dzikusy za to nie odpowiedzą, sprawa nigdy nie zostanie zapomniana. Rime czuł narastającą irytację. Zmusił się, by nie zerwać się z miejsca. – Mówię to po raz ostatni, Sigro. Wojny nie będzie. Pogódź się z tym. Nie można Kruczego Dworu postawić przed tingiem za coś, co zrobili ślepi. Sigra wciągnęła powietrze, by odpowiedzieć, ale Darkdaggar ją uprzedził: – Ale ślepych też nie możemy postawić przed tingiem, prawda? – Upił łyk wina z pucharu. Zgromadzeni przy stole wybuchnęli śmiechem. Rime spojrzał na Telję Vanfarinn. Jej twarz płonęła rumieńcem. Wyczuła zmianę nastroju na sali. To ją ośmieliło. Maska żałoby spadła. – Moglibyśmy, tyle że nikt ich nie widział. – Uśmiechnęła się. Rime wstał. – Nikt? Uśmiech zamarł na ustach Telji. Zerknęła błagalnie na Darkdaggara. Rime nie był zaskoczony. To Darkdaggar przyzwolił na tę wizytę i Rime zdawał sobie sprawę, że spotkanie poprzedziło wiele rozmów. Pozostawało tylko obserwować, ile prób ataku podejmą. – Nie traktuj tego osobiście, Powierniku Kruka – powiedział Darkdaggar. – Telja wskazuje jedynie na to, o czym wszyscy wiemy. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą martwo urodzonych jest ich całkowita nieobecność. Któż może stwierdzić, że ich widział? Garstka Ciemnych Cieni? Czyż można się dziwić, że lud gada o urojeniach? Albo o zatruciu? Może zjedliście coś, co wam nie posłużyło? Albo padliście ofiarą… czarów? Siedzący przy stole wybuchnęli śmiechem. Rime zacisnął pięści. Podszedł to Telji. Cofnęła się kilka kroków. Suknią zamiatała podłogę. Rime wskazał na nią palcem. – Stoicie w tej sali, bo wielu tu obecnych pozostaje lojalnych rodowi Vanfarinnów. Ale nie ja. Nie pomoże wam nazywanie mnie i moich ludzi kłamcami. Telja spoglądała to na Rimego, to na Darkdaggara. – Nigdy bym… Nie powiedziałam… Umysł można zwieść, Powierniku Kruka. Mówi się, że wielu naprawdę silnych widywało trolle we mgle, a my… – Trolle we mgle? – Rime podchwycił jej spojrzenie. Zmierzył ją wzrokiem. Zmarszczki wokół oczu zdradzały, że jest starsza, niż w pierwszej chwili mogło się wydawać. Może to stąd płynęła jej odwaga. Wiedziała, że nie będzie miała kolejnej szansy. – Krew tych, których uważasz za mit, ściekała z mojego miecza. Przebijałem ich stalą i widziałem, jak życie gaśnie w ich białych oczach. Czułem ich oddech. Słyszałem ich warczenie. I czułem smród unoszący się ze stosu, na którym ich spaliliśmy. Tę woń zabrałabyś ze sobą do Slokny, Teljo. Śmiechy ucichły. Telja przełknęła i spuściła oczy. – Na Widzącego! – odezwał się Darkdaggar. – Naprawdę musimy być aż tacy dramatyczni? Ten ród prosi jedynie o ukojenie bólu. Stracili członka Rady, Powierniku Kruka.

Spojrzenia wszystkich spoczęły na pustym miejscu. Nie było żadnych wątpliwości, na czym miałoby polegać to ukojenie bólu. Rime znów spojrzał na Telję. – Doprawdy? Czy to miejsce dałoby ci odpowiedzi, których tak pragniesz? Przestałabyś się zastanawiać, jak zginął, bo jeden z was zasiadałby przy tym stole? Telja się zawahała, ale zaraz bezwstydnie pokiwała głową. – Oczywiście, że nie – odezwał się Darkdaggar. – Ale to przynajmniej byłoby gwarancją, że Urd nie został zabity z powodu tego miejsca. W komnacie zapanowała cisza. Padło otwarte oskarżenie o morderstwo, i to w obecności postronnych. Rime wodził wzrokiem po zgromadzonych. Po mężczyznach i kobietach trzykrotnie, a nawet czterokrotnie starszych od niego. Milczeli. Większość dlatego, że popierali Darkdaggara. Nieliczni dlatego, że nie chcieli pogarszać sprawy. Telja Vanfarinn postąpiła o krok w stronę Rimego. – Powierniku Kruka, musisz nam wybaczyć, przemawiamy pogrążeni w żałobie! Całe to gadanie o ślepych i kamiennych bramach… dla nas to niepojęte. Nikt nie widział dowodów na to, że… – Brednie – przerwał jej Jarladin. – Sala rytuału była wypełniona po brzegi, gdy Ciemne Cienie przedarły się przez kamienne wrota, burząc ściany. Jeśli chcesz dowodów, możesz kupić sobie na dole w porcie fragmenty czerwonej kopuły! Telja skwapliwie skorzystała z okazji, jakby chodziło o negocjacje. – Wypełniona po brzegi sala rytuału oznacza mnóstwo różnych historii, fadri Jarladinie. Wybaczcie nam, nie było nas tam. Słyszeliśmy tylko, że budynek zatrząsł się w posadach. Są tacy, którzy twierdzą, że kopuła osłabiła ściany. Inni mówią, że zadrżała ziemia. Darkdaggar splótł ręce na karku. – To tragedia, że nie możemy ukoić waszego bólu. To by było nieskończenie łatwe. Ale prawdą jest, że brama wciąż pozostaje martwa, jak przez ostatnie tysiąc lat, zgadza się, Powierniku Kruka? – Spojrzał na Rimego; nie uśmiechał się. Tylko oczy zdradzały, jak napawał się triumfem. Rime zacisnął zęby. To zaszło za daleko. Uchylił lekko drzwi, a teraz wilki chciały wedrzeć się do środka. Dyplomacja już mu nie pomoże. – Lud może gadać, póki nie zgnije w Sloknie – odparł. – Zawsze tak było. To niczego nie zmienia. Byłem tam. Wiem, co się stało. Urd sam zbudował swój pogrzebowy stos. Był szalonym psem. Sigra przesadnie głośno wciągnęła powietrze. Oczy Telji błysnęły. Udało jej się jednak powstrzymać uśmiech. Chwyciła czarne zawiniątko, które trzymał jej mąż. Podniosła je. To była szata, przedziurawiona. Na piersi, w miejscu, gdzie powinien znajdować się znak Widzącego, widniał wyszarpany otwór. Ziejąca dziura na wysokości serca. – To należało do augura, Powierniku Kruka. Widziano go, jak wyszedł na Orę, kiedy lód był cienki. Od tej pory już go nie ujrzano. Mówią, że postradał rozum. I że nie on pierwszy. Przyznaję, fadri Rime, że Urd był osobliwy, ale nigdy nie był szalony. Może to utrata Widzącego wpędziła go w czarną rozpacz? Może to dlatego postąpił tak, jak postąpił? I jeśli tak na to spojrzeć, być może trzeba by powiedzieć, że to wszystko było… No cóż… Rime nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Wpatrywał się w nią.

– Moją winą? Zagryzła wargę. Mierzyła go spojrzeniem. Poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Wpatrywał się w szatę. Ta dziura zdawała się go pochłaniać. Pożerać go żywcem. Mroczna nicość. Podszedł do Telji. Jej mąż wyciągnął rękę, by ją osłonić. Bezradny odruch. Rime chwycił go za nadgarstek i zmusił do cofnięcia ręki, nie poświęcając mu nawet spojrzenia. Telja chwyciła mocniej szatę, jakby szykowała się do ucieczki. Rime pochylił się nad nią. – Urd na moich oczach zamordował Ilume. Matkę mojej matki. Siłą otworzył krucze pierścienie. Wpuścił martwo urodzonych do krain Ym. Własne dzieło ślepych doprowadziło go do obłędu. Nie, nie zabiłem go. Ale zapewniam cię, że gdybym tylko miał okazję, zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Dobrze się przyjrzyj temu miejscu, Teljo, bo widzisz je po raz ostatni. – Dość tego! – Sigra uderzyła pięścią w stół. Siedzący obok niej Leivlugn Taid wzdrygnął się, jego podwójny podbródek zadrżał. Niechcący przewrócił puchar z winem. Starzec drzemał przez całe spotkanie i prawie nie tknął napoju. Ciemny płyn rozlał się na blacie. Krzesła zaszurały o podłogę, wszyscy zerwali się, by ratować szaty. – To spotkanie jest zakończone – ogłosił Rime. Otworzył drzwi wychodzące na krużganek, wpuszczając chłód do środka. Wciągnął w płuca mroźne powietrze. Wyszedł na most i zatrzymał się. To był jeden z najstarszych mostów w Eisvaldrze. Kiedyś wiódł do sali rytuału. Teraz sterczał w próżni jak zamarznięty język. Wyrzeźbione na nim węże zwisały na końcu, jakby wczepiły się w niego, by nie spaść. Rime zdał sobie sprawę, że zrobił to samo, i puścił balustradę. Pokrywała ją warstewka białego szronu. Stopił się w miejscach, gdzie ściskał poręcz. W dole widniał kruczy pierścień. Blade kamienne kolumny widziały swoją pierwszą zimę po tym, jak przez tysiąc lat pozostawały ukryte w ścianach. Były martwe. Bezużyteczne. Spędzał całe noce, stojąc przy nich i czerpiąc. Czerpał Evnę tak intensywnie, że niemal pękały mu skronie, ale brama nie chciała się przed nim otworzyć. Równie dobrze mogło mu się przyśnić, że kiedykolwiek się otworzyła. Darkdaggar powiedział prawdę. Brama umarła tego dnia, gdy ona odeszła. Tak jak cała reszta. Usłyszał ciężkie kroki za plecami. Jarladin dołączył do niego i spojrzał na koniec mostu. – Jeśli tylko pójdziesz dalej, oszczędzisz im fatygi – powiedział. Wiatr rozwiewał jego białą brodę. Rime zaśmiał się krótko. – Nie dam im tej satysfakcji. Jeśli pragną mojej śmierci, będą musieli sami się namęczyć. Jarladin westchnął. – Wykorzystałeś już swój głos, Rime. Nie możesz ich dalej uciszać. Inaczej obudzisz się w kajdanach, wleczony na ting. Darkdaggar przekroczył granicę, ale ty nawet nie próbujesz zgromadzić Rady wokół siebie. Jeśli nie odłożysz na bok nienawiści, ona doprowadzi do upadku i ciebie, i nas. Rime już miał odpowiedzieć, że nie czuje do nikogo nienawiści, ale to by było

kłamstwem. Nienawidził ich za to, że rządzili, powołując się na fałszywego widzącego. Za to, jak potrafili naginać rzeczywistość do własnej woli. Za intrygi. Kłamstwa. Gorzka prawda była taka, że nikt z nich nie miał żadnych planów związanych z możliwościami, jakie dawało zasiadanie w Radzie. Jarladin mocno poklepał Rimego po plecach, jakby chciał go pocieszyć. – Poza tym mają trochę racji. Opuściło nas wielu augurów, a to ma swoje konsekwencje. – Nikt ci nigdy nie powiedział, że nie możesz odmówić komuś prawa, by cię opuścił? – Rime poczuł, jak bardzo obnażyły go własne słowa. Oderwał wzrok od kamiennego kręgu. Uderzył pięściami w poręcz. – To nie ma sensu! Sami to widzieli! Widzieli, jak odpadają ściany. Jak pojawiają się kamienie. Wiedzą, że ślepi tu byli. Znają prawdę równie dobrze jak ja, ale zgłaszają wątpliwości, bo to służy interesom Rady. Jarladin popatrzył na niego. – To jest twoją motywacją? Mieć rację? Brednie! Nigdy nie dbałeś o własną pozycję. Gdyby było inaczej, wzmocniłbyś własny ród. Rime odwrócił się do niego plecami. Ten silny jak byk mężczyzna był jego jedynym przyjacielem w Radzie. Ale to bynajmniej nie oznaczało, że łatwiej było z nim sobie radzić. – Powiedziałem już w tej sprawie wszystko, co miałem do powiedzenia. Jestem Ciemnym Cieniem. Nie bierzemy sobie żon. – Zasady, Rime? Mógłbyś się przekopać przez całą bibliotekę i nie znalazłbyś ani jednej, której już nie złamałeś. Podaj przynajmniej jakiś powód, w który będę w stanie uwierzyć. – Masz mnie za głupca? Rada chce, żebym założył rodzinę, bo to ich wzmocni. Nie mnie. Jarladin położył mu rękę na ramieniu. Stanowczo niczym ojciec. – Rime… To powinno być jedno i to samo. – Rime zamknął oczy. Słyszał tuż przy uchu głos białobrodego byka. – Posłuchaj mnie. Nie możesz pozwolić, żeby to ona decydowała o wszystkim, co robisz. Jesteś Ciemnym Cieniem. Jesteś Rimem An-Elderinem. Na Widzącego, jesteś Powiernikiem Kruka. Nie możesz pozwolić, żeby o wszystkim, co robisz, decydowało bezogoniaste dziecko Odyna, którego już nigdy nikt nie zobaczy. Używaj głowy, chłopcze! Jeśli chcesz dać ludowi nadzieję i pozbierać tę Radę do kupy, weź sobie żonę. Wypraw wesele. Pokaż im, że rody są silne. A jeśli koniecznie musisz się im przeciwstawić, wybierz dziewczynę spoza rodów zasiadających w Radzie. Wykorzystaj tę okazję, żeby związać Północ z Południem. Przecież tego chcesz. Znajdź sobie dziewczynę z Północy. Wiem, że Sylja z Błyszczącej Góry nie miałaby nic przeciwko temu. – Jarladin nie czekał na odpowiedź. Puścił Rimego i zawrócił w stronę sali. – Kamienie są martwe – zawołał jeszcze. – Ale my wciąż żyjemy! – Wszedł do sali i zamknął za sobą drzwi. Rime stał dalej przy balustradzie, ociężały i zniechęcony. Mróz przenikał jego palce. Wsunął rękę do kieszeni i wyjął kruczy dziób. Hlosnian zabrał go z Bromfjell. Zanim ogień pochłonął kamienie. Tylko tyle zostało po Urdzie. Dziób. Nawet zaklinacz kamieni nie wiedział, co to oznacza. Dziób prezentował się ponuro. Obco. Kość zaczynała stopniowo czernieć na końcu. W rysach zakrzepła krew.

Rime czuł w dłoni jego ciężar. Ważył więcej, niż wskazywał na to jego rozmiar. Przeszył go dreszcz. A jednak ten dziób w jakiś sposób go przyciągał. Tylko on wydawał się rzeczywisty. Dawał mu poczucie, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. I że to był dopiero początek.

WIKING – Norwegia? – Nie. – Finlandia? – Już to mówiłaś. Nie. – Islandia! Musisz być z Islandii! Masz taki akcent… jak wikingowie. Thhhh. – Jay spróbowała wydać z siebie taki dźwięk. – Nie słyszałam o żadnych wikingach – odparła Hirka i nacisnęła punkt na ramieniu Jay. Dziewczyna cała się skuliła. – Au! Au! Au! Nie, nie przestawaj! Nigdy nie słyszałaś o wikingach? Hirka milczała i dalej masowała jej ramiona. – Norwegowie, którzy żyli tysiąc lat temu? Łodzie? Grabieże? Berserkerzy? Słowo berserker brzmiało znajomo, ale Hirka się nie odezwała. Słowa często wydawały się znajome, choć to nic nie oznaczało. Przestała już szukać podobieństw. Niemal zawsze okazywały się ślepym zaułkiem i tylko robiło jej się przykro. Poza tym nauczyła się nigdy nie być szczera. Nie mówić, że przybyła przez kamienną bramę. I nie próbować sprzedawać ludziom w kawiarni herbaty z innego świata. Wtedy właściciel dzwonił na policję, a jedyną drogą ucieczki było okno w toalecie. – Możesz to wyjąć? – Hirka dotknęła słuchawek w uszach Jay. Chodziła z nimi wszędzie; wyglądały jak cieniutkie strużki mleka wypływające z uszu. Jay je wysunęła, zawisły jej na piersi. – Musisz przestać… Jak to się mówi? Wisieć. Wisieć plecami – powiedziała Hirka. – Garbić się, wiem. Mam to po mamie. Mówi, że tam, skąd pochodzimy, ludzie za bardzo się przyzwyczaili spuszczać głowy. Musieli to robić, żeby przetrwać. – Przetrwać? – Przetrwać. Przeżyć. Poradzić sobie. No wiesz… nie umrzeć? Hirka kiwnęła głową. Słyszała już wcześniej to słowo, ale je zapomniała. Jay przeciągnęła się jak kotka. Wyjęła komórkę z etui zawieszonego na szyi na błyszczącym sznureczku. – To czego poszukamy? – Innym razem – odparła Hirka i zerknęła na stertę brudnych talerzy i szklanek. – Musimy tu posprzątać i zamknąć. – Nie, nie. Umowa to umowa. Ty pomagasz mnie, a ja pomagam tobie. Czego mam poszukać? – Zobacz, czy znajdziesz jakąś z żółtymi dzwonkami. Prawie nie ma liści. – Hirka

spłukała resztki ciasta z talerza i wstawiła go do zmywarki. – Dobra, żółte dzwonki coming up. – Jay włączyła komórkę. Ciemne włosy opadły jej na twarz, jak zawsze pod koniec dnia, kiedy spinki już tak mocno ich nie trzymały. Zwłaszcza kiedy gwałtownie poruszyła głową. Tak jak teraz. Na zewnątrz rozległy się radosne okrzyki. Hirka wyjrzała przez okno. Para ustawiła się na kościelnych schodach, ich oczy lśniły, policzki były rumiane. Otoczyła ich rodzina i przyjaciele, wszyscy robili zdjęcia. Obrazki, które zostaną w telefonach. Chwile zastygłe w czasie. Hirka wiele by dała, by mieć takie obrazki z Ym. Smutek ścisnął jej serce. Szybko skupiła się na brudnych naczyniach. Nie było sensu myśleć o rzeczach i osobach, których już nigdy więcej nie zobaczy. Ostatni talerz ledwie zmieścił się w zmywarce. Zamknęła drzwiczki i dwa razy wcisnęła przycisk. Patrzenie, jak światełko zapala się i gaśnie, zwykle poprawiało jej humor. – Patrz. – Jay odwróciła wyświetlacz w jej stronę. – Rośliny z żółtymi dzwonkami. Której szukasz? Hirka spojrzała na obrazki. Kilka wyglądało podobnie, ale żadna z tych roślin nie była złotym dzwonkiem. Poczuła ukłucie zawodu. Zaskoczyło ją to. Myślała, że przestała już mieć nadzieję. – To musi być któraś z nich – powiedziała Jay. – Wygooglowałam wszystkie rośliny z żółtymi dzwonkami, a jestem całkiem niezła w wyszukiwaniu i takich tam. Powinnaś się tego nauczyć, Hirko. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto by nie umiał korzystać z telefonu. – Nigdy nie będzie mi potrzebny – odparła Hirka, z bolesną świadomością, że nie miałaby do kogo zadzwonić. – Rany! Już skończyłaś? – Jay wstała i strzepnęła fartuch. – No to pozostaje nam tylko pozamykać i wyjść. Ale ty jesteś szybka. Hirka uśmiechnęła się. To było zwykle najbezpieczniejsze rozwiązanie, kiedy nie potrafiła się odnaleźć w sytuacji. – Lepiej poczekajmy, aż sobie pójdą, Jay. Nie przeszkadzajmy im. Zerknęła przez okno na tłum. Kobiety i mężczyźni w błyszczących butach, ze łzami szczęścia w oczach. Zapełnili plac między kawiarenką a kościołem. Kawiarnia była dziwną przybudówką przy kościele. W zupełnie innym stylu. Nowe skrzydło z miejscem dla tych, którzy najbardziej tego potrzebowali. Tak jak niedawno ona sama. Bezdomni mogli tu przespać kilka nocy. Biedni mogli dostać coś do jedzenia i nie musieli za to płacić. Był tu też pokój, w którym pomagano chorym, ale Hirka zaglądała tam już wiele razy i nie zobaczyła ani jednej rośliny. – I tak czekamy, więc możemy je posortować – oświadczyła Hirka i wysypała na stół ubrania z worka. Pachniały kurzem i potem, ale dobrze wyglądały. Z początku zupełnie nie pojmowała, jakich rzeczy ludzie gotowi byli się pozbyć, ale Jay jej wyjaśniła, że to tylko śmieci. Rzeczy, których i tak nikt nie chce. Trudno było to pojąć. Hirka położyła sweter na stercie rzeczy do naprawy. – Zapomnij – roześmiała się Jay. – Jesteś w tym niezła, ale tego nawet ty nie naprawisz. – Ma mniej dziur niż ten, który ty nosisz. Jay popatrzyła na własny sweter.

– Hej, to zupełnie inna sprawa! On specjalnie ma te dziury. Bo tak jest fajnie, prawda? – No to możemy powycinać więcej dziur w tym drugim. Też będzie fajny. Jay uniosła brew i przyjrzała się Hirce. Miała oczy umalowane czarną kredką. Potrząsnęła głową. – Nie jesteś do końca stąd, co? Och, a to co? Hirka chwyciła ją za rękę. – Zostaw! – Odebrała Jay koszulę. Na rękawie widniała zakrwawiona dziura. Poskładała ubranie i odłożyła je na stertę do wyrzucenia. – Krew może przenosić choroby – wyjaśniła. – Nie powinnyśmy jej dotykać. – Boże, jak ja nienawidzę tej roboty! Nie masz nawet pojęcia. Hirka uśmiechnęła się. – Tak bardzo, że prawie codziennie tu przychodzisz? – Tylko dlatego, że mama mnie zmusza! Potrzebuje jakiejś wymówki, żeby sama mogła tu być. I gapić się na ojca Brody’ego. Nie masz pojęcia, jakie to żenujące. Halo, on jest przecież księdzem! Nie może się nawet ożenić, a ona wymięka, jeśli ojciec Brody ignoruje ją choćby przez dwie minuty. Jak myślisz, dlaczego jest na ciebie taka zła? Bo tu ciągle mieszkasz, prawda? – Jay pochyliła się w stronę Hirki. – Mama mówi, że nie wolno ci tu być. Że on powinien cię oddać opiece społecznej albo coś takiego. Hirka wzruszyła ramionami. W sumie nic dziwnego, że matka Jay związała się z ojcem Brodym. Dilipa od wielu lat mieszkała w kościele. W pokoju w piwnicy. Kiedy się tutaj zjawiła, Jay była noworodkiem. Teraz była w wieku Hirki i miała pięcioletnią siostrzyczkę. Bały się wracać do domu, choć Hirka nie wiedziała, gdzie to jest ani przed czym uciekły. Ale wiedziała, że teraz jest w porządku. Dokąd by mnie odesłali, gdyby wiedzieli, kim jestem? Gdzie jest mój dom? – Nic z tego nie będzie – oświadczyła Jay, krzywiąc się i patrząc na parę na kościelnych schodach. – Tak myślisz? – Ee tam. Spójrz na niego. Jest co najmniej o dwadzieścia lat starszy od niej. Pewnie tylko chciała mieć ślubną suknię. I kasę. Kiedy on skończy pięćdziesiątkę, zaświta jej w głowie, że jest dla niej za stary. – Jay rzuciła fartuch na krzesło. – Zbierają się. Spadam. Do jutra, Hirko. Wyszła, wsuwając słuchawki z powrotem do uszu, i zaczęła kiwać głową w rytm muzyki. Hirka wiedziała, że nikt prócz niej tej muzyki nie słyszy. Zachowane dźwięki. Tak jak te obrazki. Przetarła stoliki, odwiesiła na wieszak fartuchy, swój i Jay. Zamknęła drzwi wejściowe i drzwiami na tyłach przeszła do kościoła. Pod wieloma względami przypominał salę widzącego. Kamienna budowla, która ma robić wrażenie. Ojciec Brody już wyszedł. Hirka poruszała się między rzędami ławek. Otaczały ją wysokie okna z barwnymi motywami. Obrazki z legend, których nie znała. Bogowie i ludzie. Nigdzie ani jednego ætlinga. Żadnych ogonów. I żadnych martwo urodzonych. Sto pięćdziesiąt cztery dni. Odkąd przybyła tu z Ym. Z Mannfalli. Odkąd odeszłam od Rimego. Za ołtarzem otworzyła drzwi prowadzące do dzwonnicy. Wspięła się na samą górę. Mogła tutaj zamieszkać, choć to nie był pokój dla ludzi. Ksiądz powiedział, że jest tu jak na placu budowy, bez światła i bez ogrzewania. Hirce żadnej z tych rzeczy nie

brakowało. Próbował ją zakwaterować w pokoju w piwnicy. Tam, gdzie mieszkała Jay z matką. Ale piwnice przywodziły Hirce na myśl lochy Eisvaldru. Musiała być wyżej. Wysoko. Wspinać się tam, gdzie nikt nie będzie jej mógł dosięgnąć. Więc przychodziła tutaj co wieczór, aż w końcu ojciec Brody ustąpił. Pościerała najgorsze kurze. Posprzątała odchody nietoperzy. Teraz było dobrze. Jeśli tylko była gdzie indziej, kiedy dzwoniły dzwony. Hirka rozejrzała się po miejscu, które stało się jej domem w nowym świecie. Większość przestrzeni zajmowały schody. Kiedy spoglądała w górę, widziała nad sobą dzwony. Właściwie to wisiały na tym samym piętrze, ale ktoś dorobił przy nich prowizoryczną podłogę. To pewnie miało być tymczasowe rozwiązanie, żeby było na czym stać podczas prac remontowych, ale podłoga już została. Między schody a ścianę wcisnęła materac. I poduszkę z pokracznym łabędziem, wyhaftowanym przez kogoś, kto pewnie nigdy nie widział łabędzia. Miała filiżankę, która wyglądała jak połówka filiżanki, z napisem „Przecież chciałeś tylko pół filiżanki”. Kiedy wyjaśnili jej ten dowcip, uznała, że to całkiem zabawne. Do tego wąska szafka z trzema szufladami. Ta najniższa się zacinała, więc mieszkał w niej Kuro. Miała też piecyk, który ojciec Brody przyniósł jej tu na górę. Ciepło płynęło z małych dziurek w ścianie na dole i biegło długim przewodem aż tutaj. Hirka kilka razy włączała go i wyłączała i teraz już nie działał. Ale nie szkodzi. Nie marzła. Miała przecież mnóstwo świec. Miała też książkę do nauki języka. Od Jay. Ledwie była w stanie przeczytać tytuł. Książki były tutaj na porządku dziennym. Niepojęty dostatek. Ale byli tutaj też bezdomni. I, co gorsza, tacy jak ona. Ludzie bez numeru. Wszyscy mieli tu jakiś numer. Bez niego się nie istniało. Hirka równie dobrze mogłaby być duchem. Oparła się o mur w głębokiej wnęce przy oknie. Mniejsza z tym, czy była duchem, ale przynajmniej miała własne okno z prawdziwym szkłem. U góry było spiczaste i miało lufcik, który zwykle pozostawał otwarty. Hirka przesunęła dłońmi po chłodnej szybie. Szkło było dobre. I kamień. To były materiały, które potrafiła zrozumieć. W przeciwieństwie do tak wielu innych, które tutaj widziała. Spojrzała na York, bo tak nazywali to miasto. Kościół miał za patrona Świętego Tomasza i znajdował się blisko centrum. Domy stały blisko siebie, tak jak w Mannfalli. Jedyny kawałek wolnej przestrzeni, jaki widziała, znajdował się tuż poniżej. Ten obrzydliwy ogród, w którym kamienie sterczały spod śniegu jak zepsute zęby. Pod każdym z kamieni leżały zwłoki. Nie palili tutaj zmarłych. Zakopywali ich po prostu w ziemi i zostawiali ich, by tak leżeli i gnili. To było nie w porządku. Tylko mordercy tak postępują. Ale tutaj nikomu to nie przeszkadzało. Pytała, czy nigdy nie oddają tu zmarłych krukom, ale to była jedna z wielu rzeczy, o które nie zamierzała ponownie pytać. Pomyśleć tylko, co by tam mogła zrobić, gdyby nie wykorzystywali tego miejsca do swoich perwersyjnych rytuałów. Mogłaby uprawiać ziemne bulwy, może nawet złoty dzwonek, łzy słońca i… Rośliny, których tutaj nie ma. Rośliny, o których nikt nie słyszał. Tutaj nikt niczego nie uprawiał. Nawet jedzenia, którego sami potrzebowali. Hirka dotknęła jednej z roślin stojących na parapecie. Ojciec Brody zawiózł ją do

szklarni przy szkole i kupił jej trzy kiełki. Rosły powoli, każdy w swoim papierowym kubku. Nie miała pojęcia, co to za rośliny ani na co pomagają. Wszystkiego musiała się nauczyć od nowa. Absolutnie wszystkiego. Szukała wzrokiem czegoś, co dałoby jej poczucie bezpieczeństwa. Daleko w dole dojrzała mężczyznę na ławce. Strzepnął śnieg w miejscu, gdzie siedział, ale na reszcie ławki już nie. Zerknął w górę, ale natychmiast odwrócił głowę. Udał, że jej nie zauważył. Miał szarą bluzę z kapturem i skórzaną kurtkę. Widziała go już wcześniej. Przechodził tędy poprzedniego dnia. Była tego pewna. I widziała go niedaleko sklepu spożywczego. Czego chciał? Dlaczego tutaj był? Był z policji? Miał ją zabrać, bo nie miała numerka? Ogarnął ją strach. Zrobiło jej się zimno. Nagle mężczyzna wstał. Przeciął cmentarz i wyszedł furtką z kutego żelaza. Spoglądała za nim, ale zniknął. Widziała tylko przemykające samochody. W tym świecie nie było ciszy. Gdziekolwiek się poszło, otaczały cię dźwięki. Nieustanny szum maszyn. Tyle obcych rzeczy. Tyle rzeczy, których trzeba się nauczyć. Tyle błędów, które można popełnić. Hirka przycisnęła dłonie do uszu i stała tak, dopóki jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, stał się szum krwi krążącej w jej żyłach. Serce biło coraz szybciej. Nie mogła uspokoić oddechu. Czuła, że się dusi. Przytłoczyło ją poczucie, że to wszystko jest nierzeczywiste. Trzęsły jej się ręce. Zaczęła zdzierać z siebie ubranie. Szarpała się z suwakiem u spodni. Czuła, że musi je jak najszybciej zrzucić. Wysypała rzeczy ze swojego worka. Rozsypały się po kamiennej posadzce. Stare rzeczy. Znajome rzeczy. Jej rzeczy. Zioła. Tak niewiele ich już zostało. Zielony sweter. Dalej rozchodził się w szwach. Włożyła go. I spodnie. Wzięła do ręki kieszonkowy nożyk. Nikt nie chodził tutaj z nożem. To było zabronione. Opadła na materac i objęła się ramionami. Dotknęła wisiorków na piersi. Muszla i wilczy kieł. Z wyrytymi małymi znaczkami. Każdy z nich oznaczał coś prawdziwego. Coś, co się wydarzyło. Zwycięstwa w pojedynkach z Rimem. Rime… Przyzwyczaiła się do tych nagłych ataków. Do tego, że to ją przytłacza. Ale do tęsknoty nigdy się nie przyzwyczai. Do tej dziury w piersi, która codziennie ją pożerała. Od stu pięćdziesięciu czterech dni. Pocieszało ją tylko to, że krainy Ym są bezpieczne. Teraz, gdy ona odeszła, są bezpieczne przed ślepymi. Przed zgnilizną. Ale miała pamiątki. Podarunki. Serce zaczęło bić spokojniej. Już łatwiej było oddychać. Była Hirką. Była prawdziwa. Jej rzeczy były prawdziwe. Po prostu tutaj nie pasowały. Tutaj też nie. Wsunęła rękę do kieszeni. Wyjęła trzy krwawe kamienie. Podarunek od Jarladina. Przed jej odejściem członek Rady ukrył je w płaszczu. W Mannfalli mogłyby jej zapewnić byt na całe życie. Tutaj, trudno powiedzieć. Nie widziała żadnego miejsca, w którym kupowano by i sprzedawano kamienie. W żadnym sklepie ich nie chcieli. I miała jeszcze książkę od Hlosniana. Podarunek, który musiał kosztować zaklinacza kamieni więcej, niż była w stanie sobie wyobrazić. Rime dał jej tę książkę tej nocy, gdy odeszła.

Hirka usłyszała szum skrzydeł. Kuro usiadł na parapecie i przecisnął się przez lufcik. Sfrunął na dół i ułożył się w szufladzie. Ostatnio działo się z nim coś dziwnego. Tak rzadko podskakiwał. Tylko chodził. Widziała nawet raz, jak się przewrócił. Wydawał się po prostu przygnębiony. Może krukowi było tu ciężko, tak jak i jej. Nie mógł znaleźć pożywienia w tym martwym, pozbawionym Evny świecie. Ale przynajmniej mieli siebie. Bez niego nie poradziłaby sobie chyba w tych ostatnich miesiącach. Hirka położyła na kolanach książkę od Hlosniana. Była gruba. Z brązową, skórzaną oprawą i rzemykami, które można było związać. Do okładki Hirka przymocowała okrągłą płytkę. Ojciec Brody jej wyjaśnił, że to stary kompas. Znalazła go na cmentarzu. Igła zawsze wskazywała północ i gdy świat przyprawiał ją o zawrót głowy, mogła się w nią wpatrywać. To trochę pomagało. Otworzyła książkę. Nigdy nie była dobra w czytaniu i pisaniu. Tylko odrobinkę lepsza niż ojciec. Mimo to zapełniła wiele stron słowami i rysunkami wyrażającymi bezradność. Mapa okolicy. Rysunki roślin. Obrazki, które znalazła na ulicy. Uschnięty liść. Papierek po dropsach. Małe kawałki tkaniny. Na początku zbierała wszystko. Każda najdrobniejsza rzecz była nowa i tak piękna, że aż ściskało się serce. Zapisywała też rzeczy, o których chciała opowiedzieć Rimemu, ale to za bardzo bolało. Z każdym kolejnym dniem było coraz gorzej. A więc przestała. Ciągle jednak zapisywała nowe słowa. Po jakimś czasie wypracowała sobie system. Osobne strony dla słów, które znała wcześniej. Krzesło. Okno. Chleb. Deszcz. I osobne dla tych, których istnienia nigdy by się nie domyśliła. Telefon. Czekolada. Asfalt. Okulary przeciwsłoneczne. Pralka. Benzyna. Wyjęła ołówek i zapisała nowe słowo, którego nauczyła się od Jay. Wiking: ktoś, kto żył na łodzi tysiąc lat temu. Spojrzała na Kuro. Zasnął w szufladzie. Drobne piórka na głowie drżały, kiedy oddychał. Podniosła ołówek i znów zaczęła pisać. Przetrwać: przeżyć. Poradzić sobie. Nie umrzeć.

OBCY Większość rzeczy uchodzi ci na sucho, jeśli jesteś pożyteczny. Właściwie to nikt nie powinien mieszkać w kościele, tyle Hirka rozumiała. W każdym razie nie ktoś taki jak ona. Mówili, że to dom Boży, ale odkąd Hirka się zjawiła, Bóg nigdy tu nie zaglądał, więc przypuszczała, że rzadko go używa. Ojciec Brody mógł ją wyrzucić dawno temu. Albo wezwać policję. Jak to powiedziała matka Jay? Oddać ją opiece społecznej. Ale tego nie zrobił. Nie, dopóki Hirka prała ubrania, pilnowała dzieci, odgarniała śnieg i robiła zakupy. Nigdy jej nie prosił, by robiła te rzeczy, ale po prostu zaczęła, tak jak w herbaciarni Lindriego. Po kilku dniach nikt już nie pytał. Ani skąd się wzięła, ani co tutaj robi. Mimo to nie pojawiło się uczucie, za którym tęskniła. Uczucie, że jest w domu. Że ma rodzinę. Tak się nie stało. Było tu zbyt wielu ludzi i żaden z nich nie wiedział, kto jest jej rodziną. Wciąż była obca w oszalałym świecie. Kiedy te wrażenia zaczynały ją przytłaczać, skupiała się na tym, co znała. Na liście zakupów, którą trzymała w ręce. Na dotyku papieru. Był prawie taki sam, jak w domu. Na ogołoconych z liści drzewach w małych ogródkach w tym szalonym mieście. Albo na rzeczach, które były nowe, ale które jej się podobały. Odgłos butów na mokrym śniegu. Buty były dobre. Nie rozpadały się w szwach i nigdy nie przemakały. Ojciec Brody dał jej parę żółtych butów. Żółte buty. Co za świat. Wzięła głęboki oddech i weszła do sklepu. Światło raziło w oczy. Ludzie mieli je w niepojętych ilościach. Latarnie przy drogach. Światła w oknach. Otaczał ich ogień bez płomieni. Podeszła do lady i uśmiechnęła się szeroko do tej pani, która ostatnio jej pomogła. Trzeba być miłym. I zbyt wiele nie potrzebować. Nic tak skutecznie nie zamyka różnych drzwi, jak desperacja. Kobieta odpowiedziała jej uśmiechem. Miała bujne kształty i pasek w talii, co sprawiało, że przypominała klepsydrę. Hirka nauczyła się listy zakupów na pamięć, ale na wszelki wypadek wzięła ze sobą karteczkę. Kobieta pomogła jej znaleźć kawę, herbatniki, papier toaletowy i inne rzeczy, których potrzebowali w kościele. I wstrętną herbatę. Hirka jej raz spróbowała i nie podałaby jej nawet swojemu najgorszemu wrogowi. To takie się wszystko staje bez Evny? Kobieta wsunęła kwitek z kasy do zeszytu i zapisała coś. Hirka mogła zabrać swoje zakupy. Na zewnątrz pociemniało i zaczęło wiać. Śnieg oblepiał uliczne latarnie. Naciągnęła kaptur na głowę. Miała coś w rodzaju peleryny. Niezbyt ciepłej, ale absolutnie nic nie ważyła i nigdy nie przemakała. I gdyby Hirka ją zrolowała, mogłaby

ją zmieścić w ustach. Spróbowała tylko po to, by przekonać się, czy się uda. Nikt w domu by jej nie uwierzył. Nagle przystanęła. W kawiarni na wprost dostrzegła znajomą postać. Przywarła do ściany i zajrzała przez okno. Mężczyzna z kawiarni jej nie widział. To był ten, który wcześniej siedział na ławce. W skórzanej kurtce i szarej bluzie z kapturem. Był odwrócony do niej plecami. Hirka obeszła róg i przysunęła się do drugiego okna. Teraz widziała go lepiej. W jednej ręce trzymał kubek, w drugiej telefon. Był jakieś dwa razy starszy od niej. Krótko ostrzyżony i nieogolony. Siedział na wysokim stołku i kiwał nogą. Odstawiła torbę na ziemię i zbliżyła się do szyby. Para z jej ust skropliła się na szkle. Odwrócił się i spojrzał prosto na nią. Hirka aż odskoczyła od okna. Czuła gorąco na policzkach. Przez chwilę się zastanawiała, czy powinna mu pomachać, czy uciec. Uciekła. Buty chlupały w mokrym śniegu w rytm uderzeń serca. Czy był jedyny? Nie widziała też innych? Ludzi, którzy przyglądali jej się ukradkiem na ulicy? Kręcili się przy kościele, ale nie wchodzili do środka? Czy naprawdę aż tak się wyróżniała, żeby się na nią gapili? Zobaczyła dzwonnicę i przypomniała sobie o torbie z zakupami. Została pod kawiarnią. Hirka przystanęła. Pomyślała, że już kiedyś tak było. Powróciło wspomnienie. Ojciec na wózku. Chata. Wtedy Hirka przystanęła przy drzwiach i przypomniała sobie o koszyku z ziołami, który został nad Otchłanią. Przy powalonym świerku. Tam, gdzie Rime ją uratował. Punkt dla mnie, jeśli cię wyciągnę. Obrazy były tak żywe, że ścisnęło jej się gardło. Przełknęła. To było w innym życiu. W innych czasach. W świecie, którego już nigdy nie zobaczy. Zawróciła do kawiarni. Próbowała na nikogo nie patrzeć. Utkwiła wzrok w swoich żółtych butach, na wypadek gdyby się na niego natknęła. Na tego mężczyznę w bluzie z kapturem. Torba z zakupami dalej stała tam, gdzie ją odstawiła. Tuż pod oknem. Osiadła na niej cienka warstewka śniegu. Hirka zajrzała do kawiarni. Już go tam nie było. Na szczęście. Z ulgą podniosła torbę. Ruszyła w stronę kościoła. Ktoś ją chwycił. Gwałtownie pociągnął do tyłu. W boczną uliczkę. Chciała krzyknąć, ale wydała z siebie tylko zduszony dźwięk. Zasłaniał jej usta ręką. Przycisnął ją do ściany przy kontenerze na śmieci. Jego ręką śmierdziała tytoniem. Hirka była jak sparaliżowana. Zrobiło jej się zimno. Serce waliło w piersi, nie mogła złapać tchu. Torba wysunęła jej się z ręki. Upadła na ziemię. Herbatniki i jabłka wysypały się na śnieg. Mężczyzna z kawiarni wpatrywał się w nią jak dzikie zwierzę. Powiedział coś, ale nie była w stanie zrozumieć słów. Kopnęła go. Zsunął dłoń i zacisnął ją na jej gardle. Ściskał, póki nie przestała się szarpać. Wtedy znów pozwolił jej oddychać. Zerknęła w stronę głównej ulicy. Stali w niszy w murze, więc niewiele widziała. Ludzie przechodzili obok. Nic nie zauważali. Nie mogli jej pomóc. Wychyliła się do przodu i krzyknęła. Znów mocniej chwycił ją za gardło. Jakaś kobieta w futrze zerknęła na nich i przyspieszyła kroku. Jakby zupełnie nic nie widziała. Ale widziała. Hirka była tego pewna. Tyle że kobieta i tak sobie poszła. W miejsce nadziei pojawiła się czarna rozpacz. Mężczyzna sięgnął po coś przy pasku i przycisnął jej to do skroni. Coś zimnego. Ale nie

nóż, to było najważniejsze. Trochę jej ulżyło. Znów coś warknął. Zabrzmiało to jak pytanie, ale mówił o wiele za szybko, by była w stanie go zrozumieć. Hirka przełknęła. Czuła, jak mięśnie szyi ustępują pod jego uściskiem. – Nie rozumiem… Słabo mówię. Wydawało się, że nagle stracił pewność siebie. Zauważyła niewielką bliznę, która sprawiała, że jego usta unosiły się lekko z jednej strony. Puścił jej szyję i uniósł kciukiem jej wargę. – Nie! – Hirka odrzuciła głowę, ale odwrócił ją siłą. Był silny. Znów odchylił jej kciukiem górną wargę. Wpatrywał się w jej zęby. Teraz nie wydawał się już taki groźny. Raczej zdezorientowany. To było takie dziwne, że Hirka na chwilę zapomniała o strachu. Poczuła się jak koń na targu. Wsunęła rękę do kieszeni i zacisnęła palce na krwawych kamieniach. Nie mogła ich stracić. Wtedy nie zostanie jej już nic. Nic, co by mogła zamienić na pieniądze. Nic wartościowego. Ten ruch przykuł jego uwagę. Wyszarpnął jej rękę z kieszeni. Hirka próbowała zaciskać palce na kamieniach, ale już je wyrwał. Nie tracił czasu na to, by się im przyglądać, wepchnął je tylko do własnej kieszeni. Rozejrzał się, jakby nie wiedział, gdzie jest. Potem puścił Hirkę. Cofnął się. Przypadkiem nadepnął na opakowanie herbatników i aż podskoczył, kiedy trzasnęły pod jego butem. – Nic nie szkodzi! – zapewniła go pospiesznie. – Mamy ich dużo. Przyjrzał jej się, marszcząc czoło. Wycofał się. Potem się odwrócił i zniknął na drugim końcu uliczki. Hirka stała pod ścianą i oddychała. Strach wydawał się zimny. Nie chciał odejść. Przypomniała sobie. Lochy w Eisvaldrze. Mężczyzna, który chciał ją wziąć siłą. Wtedy nie miała żadnych wątpliwości, o co mu chodziło. Ale teraz nie miała pojęcia, co się właśnie stało. To było jeszcze gorsze. Nic nie wiedziała. A w tym nowym świecie wszystko było możliwe. Absolutnie wszystko. Pośliznęła się. Upadła na mokry asfalt. Przed nią leżało opakowanie herbatników. Zmiażdżone na jednym końcu. Z kontenera biła woń skwaśniałego mleka. Hirka chciała do domu. Po prostu do domu. Do Ym. Do Elveroi. Do ojca. Ojciec nie żyje. Chata spłonęła. Wszystko skończone. Dlaczego tu przybyła? Nie pasowała tutaj. Nienawidziła tego miejsca. Nienawidziła go. Tego światła. Tych zapachów. Zamieszania. Tyle hałasu. A mimo to było takie martwe. Miejsce bez Evny. Zimny świat, zimny i przerażający.

POKUSA Kiedyś była otwarta. Brama. Rime widział krajobraz prześwitujący między kamieniami. Widział trawę pochylającą się w podmuchu, który przychodził z nieznanego miejsca. Pochłonęła go pustka, gdy świat przestał istnieć. I wyszedł z sali rytuału. Wszedł w jednym miejscu, wyszedł w innym. Wtedy brama się przebudziła i na pewno dało się ją obudzić ponownie. Chociaż na krótką chwilę. To przecież nikomu nie zaszkodzi. Trzeba to zrobić, by dowieść, że to możliwe. Dla wiedzy. Dla niej. Rime szedł wzdłuż regałów w bibliotece i szukał odpowiedzi. Uderzyła go myśl, że jeśli ktoś chciałby ukryć tajemnice Rady, wystarczyłoby, że umieściłby je tutaj. W całkowicie publicznym miejscu. Odnalezienie ich i tak trwałoby całe pokolenia. Rozmawiano tu rzadko i ściszonym głosem. Przez uchylone drzwi dobiegały odgłosy skrobania piór o papier. Zastanawiał się, co takiego się pisze i czy jest to prawdą. Rime dotarł do galerii otaczającej słup dziennego światła, które padało spod sufitu. Odziani na szaro pasterze przemieszczali się między piętrami po długich drabinach, te zaś przesuwały się na szynach wzdłuż owalnych ścian. Miał nadzieję, że któryś z nich będzie w stanie go właściwie skierować, powiedzieć mu, gdzie są księgi o Evnie. Podniósł rękę, żeby zapytać, i wtedy zwrócił uwagę na kobietę na najniższym piętrze. Wyróżniała się, nosiła płomiennie czerwoną spódnicę. Rozglądała się; jej ruchy były miękkie i pełne wdzięku. Przykuwała wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Było w niej coś znajomego. Rime zdał sobie sprawę, że się na nią gapi, i odwrócił się do stolika przy balustradzie. Leżała tam Księga Widzącego. Bezwstydnie otwarta. Głosiła kłamstwa, jakby nic się nie wydarzyło. Poczuł ukłucie zawodu na myśl, że wciąż ktoś chce ją czytać. Ale oczywiście, że tak jest. Przesunął palcami po oprawie, która niemal się rozpadała. Ta księga była tu na długo przed jego urodzeniem. Na długo przed Ilume. Jedynym życzeniem babki było zobaczyć go zasiadającego w Radzie. Wiedzieć, że związał przeszłość z przyszłością, zajmując przeznaczone mu miejsce. Ale bynajmniej nie w ten sposób. Zmiany nigdy jej nie pociągały. Wolałaby go wydziedziczyć, niż być świadkiem upadku Widzącego. Tego wyobrażenia boskości, które rządziło światem od tysiąca lat. Ilu fałszywych bogów istniało przed krukiem? Ilu nowych nadejdzie? Księga go kusiła, zaczął czytać. Jakby miało się w niej objawić coś innego niż wcześniej. Rime pamiętał z dzieciństwa każde słowo.

Tak wielkie było serce tego, który widział, że pomieściło ich wszystkich w swojej łasce. I tak bardzo opłakiwał poległych, że obmył ich swoimi łzami i zostali oczyszczeni. Byli bez winy, gdy ujrzeli swego widzącego, a on powiedział im: „Cała moc tej ziemi została mi dana”. Bez winy? Kiepski dowcip… I nietrudno było zgadnąć, komu ta moc przypadła po wojnie. Rime przewrócił stronę. I drzewo wyrosło ku niebu, czarne jak krew i potężne dzięki wszystkim tym, którzy oddali życie. I ukształtował je wedle swej woli i wedle serca swego, by służyło mieszkańcom Ym, i powiedział: „Oto tron mój”. Rime się rozejrzał. Poczuł, że ktoś go obserwuje. Nieoczekiwanie dopadło go poczucie winy. Zniszczył to drzewo. Tron Widzącego. Wspomnienie było bezlitośnie żywe. Czarny deszcz odłamków szkła. Ilume osuwająca się na podłogę. Bicie własnego serca. Urd. I Hirka… Zatrzasnął księgę. Miał już dość kłamstw. Teraz potrzebował prawdy. Znalazł pasterza, siwą kobietę o palcach poplamionych atramentem, i zapytał ją o księgi o Evnie. – Dwa piętra wyżej – odparła, wskazując ręką. – Południowo-zachodnia część, dwunasty regał. Chętnie przyniosę ci księgi, których szukasz. – Dziękuję, ale lubię szukać sam – odparł. Uśmiechnęła się ciepło, jakby coś ich łączyło. Rime wszedł po schodach. Odnalazł dwunasty regał i zaczął się wzdłuż niego przesuwać. Była tu głównie poezja. O Evnie, o przyrodzie, o miłości. Ale też inne rzeczy… Wysunął księgę w zielonej oprawie. Początki, brzmiał tytuł. Poczuł mrowienie w całym ciele. Oczekiwanie. Nadzieja. Stronice były tak cienkie, że bał się, iż rozpadną mu się w palcach. Zaczął czytać. Niecierpliwie. Evna, źródło życia… Była tu przed wszystkim… Przybyła z pierwszymi. Z mocą stworzenia… Równowaga. Przeskakiwał słowa, ustępy, całe strony. Nic nowego. I nagle… …Nábyrni pożądali Evny tak bardzo i kosztowało to tak wiele istnień, że powstało powiedzenie „zwłoki dla każdego kruka”. Jestem jednak przekonany, że szerzona przez nich śmierć była również tym, co dało nam siłę, jakiej potrzebowaliśmy, by ich pokonać. Śmierć zwalcza śmierć. Widzący sam jest ślepym i kształtuje Evnę w sposób, w jaki nie potrafi tego czynić żaden z mieszkańców Ym. Mimo to jest to dzieło ślepych, pogardzane i budzące lęk w każdym zakątku Ym. Evna używana w sposób, w jaki czynili to ślepi, uważana jest za bluźnierstwo. Zbyt silnie jest z nimi związana. Ze zgnilizną i spustoszeniem. A nawet z utratą własnej duszy, jak twierdzi lud z Północy, zamieszkujący pod lodem. Rime zamknął księgę. Dzieło ślepych. Evna używana w sposób, w jaki czynili to ślepi… Widział to na własne oczy. Jak szybko się poruszali. I wodospad, który zmienił się w piach. Przesypywał się przez krawędź jak piasek w klepsydrze. Czymże to było, jeśli nie dziełem ślepych? Czary. Czy tylko dzieło ślepych mogło sprawić, by kamienie znów się przebudziły? Urd tego dokonał… Rime usłyszał huk za plecami i się wzdrygnął. Odwrócił się. To była ona. Kobieta, którą widział wcześniej. Upuściła księgę na podłogę. Co z niego za Ciemny Cień, jeśli już nawet nie wyczuwa, co się dzieje wokół niego? Podniósł księgę i podał jej. Uśmiechnęła się i spojrzała na niego spod ciężkich powiek. Znał to spojrzenie. Pewne siebie.

Przykuwające uwagę. Ale w tym flircie nie było nic sztucznego. Wydawało się, jakby po prostu taka była. Miała niezwykle pełne usta. Jakby domagały się dotyku. Trudno było oderwać od nich wzrok. – Widziałem cię już wcześniej – powiedział. Przyjęła od niego księgę. Położyła ją na stercie innych, które niosła, i minęła go. Musnęła go łokciem. Poczuł zapach kwiatów. Ruszyła w stronę galerii. Jej ogon kołysał się przy każdym kroku. Ozdabiały go pobrzękujące pierścienie. Włosy opadały jej swobodnie na plecy. Gęste i lśniące. Barwy węgla. Obejrzała się przez ramię. – Tańczyłam dla ciebie, Powierniku Kruka – powiedziała to tak miękko, że słowa zabrzmiały jak początek wiersza. Ruszył za nią, doskonale wiedząc, że tego właśnie chciała. Odłożyła księgi na stolik. Dwie o tańcu i jedną, której tytułu nie udało mu się dostrzec. – Nikt dla mnie nie tańczył od czasu, gdy byłem chłopcem – odparł. – Zapomniałeś własną ceremonię przekazania laski, Powierniku Kruka? Miała rację. Ten dzień, gdy został powiernikiem kruka. Uczta. Tancerki na schodach. – Rime. Mam na imię Rime. – Tak, nie mamy już przecież żadnego kruka, którego mógłbyś nosić… – Jej słowa były wyzwalająco bezpośrednie. Włosy zsunęły jej się na ramiona i odgarnęła je szczupłą dłonią. Ten drobny ruch sam w sobie był tańcem. Wszystko, co robiła, opowiadało własną historię. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego mężczyźni gotowi byli wiele zapłacić, by zobaczyć jej taniec. Jej bluzka była rozpięta pod szyją i podkreślała kształt piersi w taki sposób, że nie dało się nie zwrócić na nie uwagi. Przełożyła książki na stercie. Ta, której tytułu nie dostrzegł, teraz znalazła się na samej górze. Sztuka radości, głosił tytuł, a poniżej widniał rysunek mężczyzny i kobiety w nieprawdopodobnej pozycji. Nagle Rime poczuł się nieswojo. Tak jak podczas walki, w chwili, gdy przeciwnik zyskuje przewagę. Odchrząknął. Odwrócił się, żeby odejść. Powstrzymała go, dotykając ciepłą dłonią jego ramienia. – Jestem Damayanti – powiedziała. – Ale to już wiesz. Znów na nią spojrzał. – Nie – odparł. – Wybacz mi, jeśli powinienem. Przesunęła palcem po ustach, jakby chciała go ugryźć. Ale nie zrobiła tego. – Doprawdy? Jeśli tak, wiele to o tobie mówi. – Jej spojrzenie padło na księgę, którą trzymał w ręce. – Ale słyszałam o tobie, Powierniku Kruka. Tego, czego szukasz, nie znajdziesz w żadnej księdze. A ci, którzy wiedzą, nie ośmielą się o tym wspomnieć nawet szeptem. – Zebrała swoje księgi. Przycisnęła je do piersi i odwróciła się. – Ale to nie dotyczy wszystkich. Przyjdź kiedyś zobaczyć, jak tańczę… Rime. Odeszła. Śledził ją wzrokiem. Słyszała o nim. Tak jak wszyscy, ale rzadko zastanawiał się nad tym, co dokładnie słyszeli. Teraz mimowolnie poczuł ciekawość. Rada chciała, by założył rodzinę. Wziął sobie żonę. Co by powiedzieli, gdyby wybrał taką kobietę, jak Damayanti? Tancerkę? Byliby wściekli. Szaleliby z gniewu. Groziliby. Powyrywaliby sobie te mizerne resztki włosów z głów. Rime uśmiechnął się pod nosem.

SZKODNIK Jabłko było świeże i zielone. Bez najmniejszej zmarszczki na skórce. Żadnej pleśni ani śladu gnicia. Od jak wielu tygodni? Od wielu… Hirka nacisnęła palcem skórkę, ale ta się nie ugięła. Drzewa na cmentarzu wyciągały nagie gałęzie ku niebu, a mimo to miała jabłko, które wyglądało, jakby zostało zerwane wczoraj. Odłożyła je na parapet. Niech inni robią, co chcą, ale ona nie zamierzała wbić zębów w coś, co nie chciało umrzeć. Nie była głupia. W legendach takie rzeczy zawsze były zatrute. Kuro podrapał pazurkami dno szuflady. Spał. Ostatnio nic oprócz tego nie robił. I jadł też niewiele. Tak jak ona. Uklękła na materacu i szturchnęła lekko jego dziób. – Nie możesz tak po prostu tu leżeć – powiedziała, niepewna, czy mówi do siebie, czy do kruka. Upłynęło kilka dni, odkąd ostatnio wychodziła z kościoła. Miała zbyt świeżo w pamięci tego mężczyznę w bluzie z kapturem. Jego rękę, która śmierdziała tytoniem. Siłę. Ten głos. Owszem, wyszła z tego cała. I zdarzyło jej się przeżyć gorsze rzeczy. O wiele gorsze. Ale to nic nie pomagało. Nie była sobą w tym bezsensownym świecie. Czuła się taka samotna. Taka bezbronna. Svarteld umarłby ze śmiechu, gdyby zobaczył ją w tej uliczce. „I ty to nazywasz kopniakiem?” – zapytałby. Uśmiechnęła się pod nosem. Następnym razem, kiedy zobaczy tego mężczyznę w bluzie z kapturem, złamie mu nos łokciem. – Wiem, że nic tutaj nie jest takie samo, ale musimy wyciągnąć z tego, ile się da, prawda? – Kuro się nie poruszył. – Mamy dach nad głową. Mamy co jeść. I pracę, za którą dostajemy pieniądze. Rozumiesz, co to znaczy? Nie głodujemy. – Postawiła buty na podłodze przed ptakiem. – Popatrz tylko na nie. Spójrz, jaki kolor! – Kuro nawet nie uniósł powieki. Wstała i włożyła buty. – Jeśli się rozchorujesz, nigdy ci nie wybaczę. Żeby to było dla ciebie jasne, ty kupo pierza! Słowa uwięzły jej w gardle. Nie było sensu dłużej ukrywać lęku. Musiała poprosić ojca Brody’ego o pomoc. Był miły. I na pewno pomoże jej znaleźć kogoś, kto zna się na krukach. Hirka zeszła z dzwonnicy. W niektórych miejscach kamienne stopnie popękały i wykruszyły się; naprawiono te miejsca z pomocą desek. Podobało jej się to. Drewno i kamień. Sposób, w jaki zbudowano kościół. To była jedna z nielicznych rzeczy tutaj, które wydawały się właściwe. Jak wspomnienie domu. To jest teraz twój dom. Usłyszała kroki dobiegające z nawy i przywarła do ściany. Nawyk, którego nigdy nie uda jej się pozbyć. Potrząsnęła głową, zła na siebie. Otworzyła drzwi prowadzące za