cursedchild1

  • Dokumenty90
  • Odsłony25 538
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów487.1 MB
  • Ilość pobrań12 393

Gardell Jonas - Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek 03 - Śmierć

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Gardell Jonas - Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek 03 - Śmierć.pdf

cursedchild1 EBooki
Użytkownik cursedchild1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Jonas Gardell NIGDY NIE OCIERAJ ŁEZ BEZ RĘKAWICZEK 3. Śmierć Przekład: Katarzyna Tubylewicz Kiedy umiłowany przez Boga Dawid był królem Izraela, pokonał Moabitów.

Zwyciężonym kazał się położyć na ziemi i zaczął ich odmierzać sznurem. Rząd dwóch długości sznura – zgładzić, rząd jednej długości – oszczędzić. Tak zrobił umiłowany przez Boga król Dawid. Mierzył pokonanych Moabitów, a oni leżeli na ziemi. Sznurem odmierzano tych, których życie dobiegło już końca. Tych, dla których nadeszła chwila śmierci. Sznurem mierzono tych, co mieli przeżyć. Tak mierzone jest życie wszystkich ludzi. Zarówno twoje, jak i moje. Nie wiemy, do którego rzędu jesteśmy przypisani. Za to umiemy lepiej żyć, jeśli rozumiemy, że nasz czas jest odmierzony. Że leżymy na ziemi. A sznur się napręża. *

Już jako dziecko wiedział, że w życiu musi być coś więcej poza jeżdżeniem w tę i z powrotem ciągnikiem własnej konstrukcji po ulicy Centralgatan. Co takiego mógłby robić w Hammarstrand? Raz w roku wycieczka szkolna autokarem zawsze w to samo miejsce, do wyschniętego wodospadu dziesięć kilometrów od domu. To osobliwe, że w XVIII wieku zmieniono bieg rzeki i wysuszono całe jezioro, na którego dnie powstało Hammarstrand. Nad wyschniętym wodospadem można było popatrzeć na kamienie i skały, po których kiedyś spływała woda. Raz w roku jeździli to obejrzeć. Co poza tym? Jeden raz w ciągu semestru jechało się też do Stugun, była tam pływalnia. Tyle że w wodzie nie dało rady posiedzieć dłużej niż godzinę, bo trzeba było jakoś zdążyć z powrotem do domu. Tak, generalnie byłoby to na tyle. Tyle miał w Hammarstrand. Choć i tak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy Bengt dorastał, w jego miejscowości czuło się wiarę w przyszłość. Stawiano na turystykę. Hammarstrand jest przecież pięknie położone, co do tego wszyscy byli zgodni, miało też dobre stoki narciarskie, a przede wszystkim jeden z najlepszych na świecie torów saneczkowych. Organizowano tu wielkie międzynarodowe zawody. Mieli własnego kierownika do spraw turystyki i reklamowali się jako „Szwedzka Cortina”. Problem polegał na tym, że Hammarstrand leżało aż za rzeką Indal, na zupełnym pustkowiu, sto dziesięć kilometrów do Sundsvall i sto kilometrów do Östersund. Innymi słowy, nie do końca w pobliżu czegokolwiek. Zachęcenie turystów do tak długiej wyprawy nie było łatwe, mimo toru saneczkowego i atrakcji w postaci wyschniętego wodospadu. Gdyby ktoś zapytał o to Bengta, odpowiedziałby, że Hammarstrand naprawdę nie jest miejscem, do którego warto się wybrać. Było to miejsce, z którego się uciekało. Bez względu na jego urodę. Choć rzeczywiście natura w Hammarstrand jest piękna. Temu nie można zaprzeczyć. Co do tego wszyscy są zgodni. Miejscowość ma imponujące położenie, na samym dnie doliny. Znajduje się tam elektrownia – zakład energetyczny Hammarforsen – i są też zabudowania mieszkalne. Po tej samej stronie rzeki Pålgård znajdują się także dwa kościoły, jeden stary, drugi nowy, a wyżej wieś Kullsta z położonymi na zboczach gospodarstwami. Przez Hammarstrand prowadzi właściwie tylko jedna ulica. Centralgatan. To przy niej znajduje się dom starców, w którym pracowała mama Bengta, to tam są sklepy, salony fryzjerskie, banki i cała reszta tego, co zazwyczaj znajduje się w niewielkich miejscowościach. Zatem co można zrobić ze swoim życiem, jeśli się dorasta w Hammarstrand? Kim zostałby Bengt, gdyby stamtąd nie wyjechał? Mieli klub saneczkarski i jeszcze klub Magnusa Hussa1 organizujący biegi na orientację. Poza tym oczywiście polowania, zbieranie jagód w sezonie oraz jeżdżenie ciągnikami własnej konstrukcji, a także motorowerami, w tę i z powrotem po Centralgatan, od kiosku z hot dogami na jednym końcu ulicy do jej drugiego końca, gdzie znajdowało się „Centrum” – spory budynek z kinem i salami tanecznymi.

Ale poza tym? Bengt od zawsze wiedział, że wyjedzie z Hammarstrand.Dlatego już w gimnazjum rozpoczął niecierpliwe odliczanie. Zastanawiał się, co będzie lepiej liczyć – semestry czy lata? Sześć semestrów albo trzy lata. Lepiej odfajkowywać każdy semestr, bo wtedy robi się to częściej i szybciej. Dorastający w Hammarstrand chodzili do liceum w Östersund. Wprawdzie IKEA była w Sundsvall, ale i tak Świat znajdował się w Östersund. Do Świata jeździło się autobusem pocztowym. Samorząd wojewódzki zapewniał internaty dla dojeżdżających uczniów. Ten, w którym mieszkał Bengt, nazywał się Łania. Bengt mieszkał w pokoju z Thomasem, swoim najlepszym przyjacielem. Chodzili obaj do szkoły Wargentinskolan, dwuletniej o profilu społecznym. Czy Thomas był jego pierwszym chłopakiem? Na pewno całowali się ze sobą i wspólnie walili konia. Östersund także nie było tym, na co czekał Bengt, chociaż przez cały okres dorastania było dla niego Światem. Zrozumiał to krótko po rozpoczęciu semestru zimowego pierwszej klasy. Czekał na coś innego. Na miejsce, do którego nie dojeżdżał lokalny, pocztowy autobus. Czekał, aż zostanie odkryty. I został. Odkryty. Jak nieznany kontynent. Jak coś, co wcześniej nie istniało. Któregoś popołudnia w czasie przerwy między zajęciami siedzieli razem z Thomasem w kawiarni i uczyli się do klasówki z historii, i wtedy do Bengta podszedł jakiś mężczyzna, który powiedział, że zwrócił na niego uwagę, bo poszukuje młodych ludzi do nowego filmu i ciekaw jest, czy Bengt mógłby wziąć udział w zdjęciach próbnych. Najdziwniejsze było chyba to, że tak naprawdę Bengt nie był nawet zaskoczony. Zawsze umiał rozpoznawać, w których dokładnie momentach zmienia się jego życie, i kiedy obcy mężczyzna podszedł do niego i jego kolegi z klasy w kawiarni Wedman, natychmiast zrozumiał, że to właśnie jedna z takich chwil. Obcy mężczyzna dał mu szansę wyjechania z Hammarstrand i Östersund, zostawienia za sobą na zawsze dzieciństwa. Bengt nie wahał się ani sekundy. * Ostatnie dni czerwca, a bzy już przekwitły. Czasem tak się zdarza, gdy ciepła, letnia pogoda zaskoczy i skusi rośliny, by zakwitły trochę za wcześnie i trochę zbyt bujnie, co przypomina bardziej zaciekłość niż szczęście. W tym roku wiosna tak szybko uciekła, wybuchła, a potem zniknęła, zostawiając po sobie brązowe, suche kiście po kwiatach na krzakach bzu i kożuch płatków na ziemi, jak konfetti. Jak wspomnienie po zakończonym przyjęciu. W kościele, na przedzie w przejściu do ołtarza stoi samotna trumna z jasnego drewna udekorowana jedną różą. Przed nią, na sztaludze znajduje się zdjęcie radosnego, młodego mężczyzny, oszałamiająco pięknego i z ujmującym uśmiechem.

Pięknego mężczyzny, którego wszyscy kochali. Kim mógłby zostać, gdyby tylko zdążył. Obok trumny stoi żelazny lichtarz, płonie w nim samotna świeca. Jest jakaś bezbronność w tym pojedynczym płomieniu i pozbawionej ozdób trumnie. Jakby coś nie zostało dokończone. Coś, co znajdowało się jeszcze na etapie tworzenia. Drzwi do kościoła są otwarte na oścież, ze wszystkich stron nadciągają ludzie, samotni, w parach, w grupach. Mogłoby to być uroczyste zakończenie roku szkolnego lub letni ślub, ale na kamiennych schodkach prowadzących do drzwi kościoła stoją poważni celebransi w ciemnych garniturach i rozdają program, a ludzie, którzy zbierają się w środku, mają blade, zacięte twarze i sprawiają wrażenie, jakby marzli, chociaż to taki ciepły i słoneczny letni dzień. Większość z nich jest bardzo młoda, bo i sam zmarły miał tylko dwadzieścia parę lat, znajdował się dopiero na samym początku, ledwie na progu życia. Dopiero otwierała się przed nim droga w świat. Brązowy, drewniany kościół przypomina z wyglądu wiejską kaplicę. Mówi się, że to celowe. Kościół został tak zaprojektowany, żeby nikogo nie odstraszać. W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku do stolicy masowo napływali w poszukiwaniu pracy biedacy ze wsi. Oni także potrzebowali miejsca, w którym mogliby wysłuchać Słowa Bożego i przyjąć sakramenty, a okazały kościół Świętej Katarzyny parę kilometrów dalej był może zbyt przytłaczający, zbyt miejski w swej majestatycznej kubaturze i z ogromnym wnętrzem z kamienia. Za to kościoła Wszystkich Świętych nie trzeba było się bać. Został wybudowany tak, żeby zachęcać do wejścia do środka; wznosi się nad południową częścią Götgatan na górce przy parku Helgalunden, otacza go przyjazna zieleń. Mały i skromny, z drewnianą podłogą, prostymi freskami na ścianach i wielkimi oknami, które wpuszczają dzienne światło, naprawdę nie przytłacza. Mimo to mała rodzina, która siedzi w niewielkim przedsionku na prawo od wejścia, jest przestraszona. Przyjechali tu pociągiem z Hammarstrand. Odkąd są w mieście, wszyscy są dla nich tacy mili. Reżyser filmowy, który tamtego razu odkrył ich najdroższego w kawiarni w Östersund, pozwolił im się zatrzymać w swoim pięknym, drewnianym domu na Södermalm, a sam przeniósł się na ten czas do hotelu, żeby nie przeszkadzać. Rektor Wyższej Szkoły Teatralnej, do której Bengt uczęszczał przez trzy lata, zaprosił ich na długą rozmowę w cztery oczy i mówił o ich Bengcie tak ciepło i z takim uznaniem – powiedział, że to straszna strata, to straszna strata, mówił. O ich Bengcie. Pokazał im też wycinki z gazet, recenzje przedstawienia dyplomowego studentów z roku Bengta, we wszystkich podkreślano, że Bengt zagrał doskonale. We wszystkich! Pozwolił im zabrać wycinki do domu. Matka zachowa je w albumie, w którym ma też wzmianki o filmach i serialach, w których jej syn zdążył zagrać w krótkich latach swojej kariery. Kiedy wychodzili z budynku szkoły, wpadli na bardzo znanego aktora, jednego z największych, a kiedy ten dowiedział się, kim są, chwycił ich za ręce – tak, dłonie matki Bengta ściskał w

nieskończoność, nie puszczał – i wiele razy powtórzył, jak rzadko spotykanym talentem był jej syn i jak ogromnie cenił sobie możliwość współpracy z nim, ów bardzo sławny aktor także używał słowa strata, w oczach zbierały mu się przy tym łzy i głos się łamał. I wszyscy razem płakali. Stali w wielkim hallu Wyższej Szkoły Teatralnej i płakali. Ci zupełnie obcy im ludzie naprawdę rozpaczali z powodu śmierci ich najdroższego! Dlatego w całej ich boleści znalazło się też miejsce na poczucie dumy. Na dumę z ich zdolnego, pięknego syna i brata. Postanowiono więc, że pogrzeb odbędzie się tu, w stolicy, którą Bengt niejako zdobył, uczynił swoim miastem, w dodatku niemal obok szkoły, tej, o studiowaniu w której kiedyś marzył. Z udziałem wszystkich ludzi, którzy tak wyraźnie go kochali. Kochali go, Bengta. Bengt by sobie tego życzył, tak sobie powiedzieli. Dlatego teraz siedzą w małym przedsionku, wystraszeni, właściwie przerażeni, a kościół wypełnia się do ostatniego miejsca. Dochodzą do nich stłumione szmery z głównej nawy. Ubrani na czarno, zalęknieni, jak ciemne, mokre plamy czekają, aż pani pastor da im znak, żeby i oni weszli do środka, między tych wszystkich obcych. Między ludzi, którzy na pewno się ze sobą znają, ale dla nich są nieznajomymi – między pracowników teatrów, aktorów, artystów, którzy wszyscy mieli coś wspólnego z Bengtem. Ich niezwykłym Bengtem. Utraconym. Dwójka starszego rodzeństwa i matka. Zmarły był w domu najmłodszy. Był oczkiem w głowie całej rodziny. Przeprowadził się do Sztokholmu, żeby zostać gwiazdą. Starsza siostra obejmuje ramieniem matkę, której podano leki na uspokojenie, więc siedzi apatyczna, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Siostra w ciągu ostatnich tygodni poobgryzała do krwi paznokcie. Skórki wokół nich są czerwone, zaognione. Płakała tak dużo, że łzy podrażniły skórę wokół oczu. Otwierają się drzwi, wślizguje się przez nie, najdyskretniej, jak to możliwe, starszy brat, który mówi bardzo łagodnym tonem, że wygląda na to, iż kościół jest już zapełniony, i cała rodzina próbuje wspólnie znaleźć pociechę w tym, że najmłodszy z nich, ich Bengt, był tutaj, daleko od domu, tak bardzo lubiany. – Był taki kochany – mówi raz po raz matka, ściskając rękę córki i szukając w jej wzroku potwierdzenia. Oczy córki wypełniają się łzami, kiwa głową potakująco. – Najlepszy na świecie! Dyskretne pukanie do drzwi. Wchodzi pani pastor, żeby ich poinformować, że czas zacząć. Jeżeli rodzina czuje się gotowa, można zacząć bić w dzwony. Czy czują się gotowi? Jak mogą być na to przygotowani? Dziecko nie powinno umierać przed rodzicami. To wbrew naturze. Wbrew wszystkiemu. Wszystkiemu! Jej najmłodszy, jej promyczek. Jej najukochańszy, najbardziej rozpieszczany! W końcu matka wstaje, bo przecież trzeba, podnosi się jej ciało, jest niemal tak, jakby unosiła

się w górze i przyglądała samej sobie, bezwiednie kiwa głową do duchownej i jednocześnie wydmuchuje nos w papierową chusteczkę. Gotowi? Nie da się już tego dalej odsuwać. Mimo to patrzy na swoje dzieci bezradnie, jakby to one miały jej powiedzieć, co począć. Córka nerwowo obgryza skórki wokół paznokci, niemal zdziera je zębami. Czuje pieczenie, widzi krew. Szybko, niemal jakby się wstydziła, sięga po wygniecioną chusteczkę do nosa, której wcześniej użyła, żeby się wysmarkać, i przyciska ją do krwawiącego palca. W tym samym momencie wstaje z krzesła, jest w tym coś szorstkiego, niecierpliwego. To już idźmy, myśli, na tę cholerną egzekucję. Kiedy pani pastor pyta, czy są gotowi, starszy brat zamiera. Chciałby krzyczeć. Wstrzymać czas. Odwrócić bieg zdarzeń. Ma ochotę pobić duchowną. Zmiażdżyć ją! Nadchodzi jednak to, co jest nieuniknione. Zaciśnięte szczęki pracują jak maszyna do miażdżenia kamieni. – W takim razie idziemy! – szepcze do matki i on też wstaje, a kiedy to robi, wali się cały jego świat, to niemal zabawne, że wszystko dzieje się naraz, w jednym momencie, wszystko się rozpada, a on wstaje z miejsca. Biją dzwony kościelne. Rodzeństwo prowadzi matkę między sobą do głównej nawy kościoła. Wszyscy goście pogrzebowi odwracają się do nich i wstają z miejsc, wszyscy ci, których nie znają, ci przerażający obcy, ci piękni, szczęśliwi ludzie sukcesu, wszyscy oni, którzy nie mają syna ani młodszego brata, który umarł. Wpatrują się w nich setki oczu, widzą, że kilka osób już płacze, czują niemal fizycznie współudział owych nieznajomych, to, że oni też żegnają kogoś, kogo kochają, robi się tak, jakby mała rodzina z Hammarstrand wędrowała wzdłuż muru rozpaczy. Otoczona szacunkiem. I empatią. Ale bezbronna. Wszyscy razem toną. Nie ma kół ratunkowych. Nie widać lądu. Matka zdąża pomyśleć: Tylu ludzi przyszło! Bengt cieszyłby się z tego, dodaje. Że tak go kochano. I że cały kościół jest zapełniony, jak widownia. Potem widzi stojącą na przedzie trumnę. Piętrzy się jak groźba. Matka Bengta nic z tego nie rozumie. Nic! Kto tam leży? Ona nie wie, kto tam jest! To wszystko to jakaś pomyłka. Jej ciało zaczyna stawiać opór. Nie chce podchodzić do tej koszmarnej trumny, która stoi tuż obok prezbiterium. Nie chce! Dwójka jej dzieci musi ją ciągnąć na siłę. Dlaczego jej to robią? Ściskają ją coraz mocniej. Zmuszają, żeby podchodziła bliżej i bliżej tej okropnej trumny. Chciałaby krzyczeć, wyrwać się, drapać, szarpać! Z jej ust wydobywa się zawodzenie. Ale to nie ona krzyczy. To jakiś głos w niej woła: Nie znałam go! Nie znałam go! *

Zdarzyło się to, kiedy po raz pierwszy był w Sztokholmie. Reżyser, który miał zrobić film, po castingu, w którym wziął udział, zabrał go do Teatru Miejskiego w Sztokholmie. Nigdy wcześniej nie był w teatrze. Zetknął się z nim tylko raz, kiedy do Hammarstrand przyjechał objazdowy Riksteatern i dał przedstawienie w sali gimnastycznej. Znajdująca się przed nim scena. Opuszczona kurtyna, która pilnuje czegoś, jakby skrywała i chroniła wielką tajemnicę. Najpierw myślał, że ogromna widownia nigdy się nie zapełni. Spektakl miał się już wkrótce zacząć, a całe rzędy były nadal puste. Kiedy publiczność zajmowała miejsca, rozglądał się zadziwiony dookoła i czuł tremę, chociaż to nie on miał przecież występować, miał być widzem, jak wszyscy inni. W końcu wydarzył się cud: doszła jeszcze masa ludzi i kiedy w salonie zgasły światła, i nawet spóźnialscy wślizgnęli się na miejsca, widownia była wypełniona. Zaskoczony Bengt kręcił głową we wszystkie strony, gdziekolwiek spojrzał, widział ludzi, którzy ze skupieniem wpatrywali się w scenę, wyczekując mającego się zaraz zacząć przedstawienia. Zawsze wiedział, w których chwilach zmienia się jego życie, i wieczór, w którym odkrył teatr, był taką chwilą. Kurtyna poszła w górę. Wyłoniła się wielka, pozbawiona dekoracji scena. Potężna przestrzeń. Pośrodku samotna kobieta patrząca wprost na Bengta. Mówiła do niego, jej słowa przeszywały jego nastoletni organizm. Jest taka chwila o świcie kiedy można popatrzeć prosto w słońce. Popatrzeć i nie oślepnąć. Wielkie oko otwiera się tuż nad pustynią wody. Błyszczy matowo i prawie życzliwie i nie jest niebezpieczne. To tak, jakby przez mgnienie oka patrzyło się prosto w oko życia i widziało kawałek tajemnicy i nagle człowiek przestaje się bać.2 Bengt wstrzymał oddech. Serce niemal przestało mu bić. Potem miał jeszcze kilkakrotnie zobaczyć ten sam spektakl. Tęsknić za chwilą, kiedy podnosi się kurtyna, a samotna kobieta ponownie zaczyna do niego mówić.

Wkrótce umiał już na pamięć jej monolog. Jego wargi poruszały się po cichu wraz z ustami aktorki na scenie: „mgnienie oka… prosto w oko życia… i nagle człowiek przestaje się bać”. Przestaje się bać. Co za obietnica! Na myśl o tym drżał. Potem na scenie pojawił się młody mężczyzna, stał na podeście, górował nad nimi wszystkimi, w koszulce z obciętymi rękawami i grającymi pod skórą mięśniami ramion. Stał profilem, w samotnym snopie z reflektora, jego wzrok błądził po nocnym niebie. Tęskny i smutny zarazem. Jakby to było o świcie w ostatnim dniu życia. Doskonały dzień dla dezerterów! Siedzący w ciemnościach widowni Bengt ciężko oddychał. Coś było w tym młodym mężczyźnie na scenie – jego uroda, smutek, tęsknota za przyszłością inną niż ta, która była mu przypisana, podjęta przez niego decyzja i to, że teraz obawiał się jej konsekwencji. Kiedy zaczynał mówić, Bengt miał wrażenie, że z jego ust wydobywa się jego własny głos, i on sam także podjął w tym momencie dwie rozstrzygające dla jego życia decyzje. Będzie aktorem i za wszelką cenę musi zamieszkać w Sztokholmie. Rozświetlone choć bez gwiazd. Dzień dla dezerterów. Po zakończeniu nagrań do filmu nie wrócił do swojej rodziny w Hammarstrand ani do liceum w Östersund, tylko przeprowadził się do reżysera, który lubił się otaczać młodymi, bardzo pięknymi mężczyznami. Został jego asystentem opłacanym z funduszu na praktyki zawodowe w Urzędzie Pośrednictwa Pracy. Kiedy po fakcie opowiadał o tym układzie Paulowi, ten był szczerze poruszony, że tak oto społeczeństwo wspiera finansowo fizyczną bliskość między pokoleniami. Utrzymywany w ten sposób Bengt na początku pędził niemal co wieczór do teatru, a kiedy spektakl dobiegał końca, spieszył na dwór, żeby ustawić się na chodniku koło wyjścia dla aktorów i dyskretnie ich podglądać. Ci sami ludzie, których przed chwilą widział na scenie, w świetle reflektorów, wychodzili z teatru tylnymi drzwiami, już bez makijażu i w zwykłych ubraniach, ale nadal w aurze wyjątkowości i – nie mógł na to znaleźć innego słowa – czegoś nadludzkiego. Uwielbiał im się przyglądać, kiedy nie wiedzieli, że są obserwowani. Ukryty w cieniu starał się usłyszeć, co do siebie mówią, a jeśli wychodzili w grupach, czasem szedł za którąś z nich, serce biło mu przyspieszonym rytmem z niepokoju i szczęścia, podchodził najbliżej, jak tylko się odważył, tak by móc wręcz poudawać, że jest jednym z nich.

Zaczął też odwiedzać bar o nazwie Grants Taverna, który mieścił się tuż obok teatru Dramaten3 . Lokal albo raczej knajpa mająca niesamowicie ekscentryczny wystrój była zawsze prawie pusta, mimo że znajdowała się w centrum, ale to tu bywała młodsza generacja aktorów Dramaten, czyli dokładnie ci, których chciał spotkać: Lakke Magnusson, Johan Hedenberg, Rolf Skoglund, Peter Stormare. To, że siedział samotnie zaledwie kilka stolików od nich, było czymś tak wyjątkowym, że brakowało mu słów. Tych samych młodych aktorów można było zobaczyć w świetle reflektorów na dużej scenie Dramaten w sztuce Wróg klasowy, jednym z największych sukcesów tego roku. Po premierze na małej scenie od razu została przeniesiona na dużą, a bilety i tak zawsze się rozchodziły. Na młodych aktorów spływały zachwyty i popularność, byli jak bogowie, ale mimo to zaledwie chwilę po przedstawieniu mogli siedzieć w Grants Taverna i wydawać się niemal realni. Nie mógł tego pojąć. Było to zupełnie magiczne. Któregoś dnia będzie jednym z nich. *

Związek z reżyserem nie trwał zbyt długo. Zerwali ze sobą rok później, po podróży do Nowego Jorku. Bengt wylądował na bruku. W Nowym Jorku pozwolił sobie na zgubienie się towarzyszowi podróży i odkrywanie na własną rękę dzielnicy gejowskiej. Znikał na całe noce. Późnym ranem wracał pijany i dobrze wydymany do pokoju hotelowego, w którym obrażony i zazdrosny reżyser czekał na niego jak jakaś pieprzona mamuśka. Marudził, że to on zapłacił za całą podróż, że to on wydaje na jedzenie i drinki, i że w ogóle Bengta utrzymuje. W końcu Bengt miał już dosyć, powiedział reżyserowi, żeby spierdalał, i wyprowadził się z hotelu, zobaczyli się ponownie dopiero na lotnisku przed odlotem do domu. Gdziekolwiek ów dom się znajdował. Reżyser dał mu wyraźnie do zrozumienia, że z całą pewnością nie w jego mieszkaniu. Zamiast wrócić z podkulonym ogonem do mamy w Hammarstrand, Bengt zaczął regularnie bywać w zapyziałych okolicach Dworca Centralnego i na Klara Norra Kyrkogata, gdzie bezustannie krążyły samochody prowadzone przez samotnych kierowców, którzy wyłapywali oczekujących tam na podryw chłopaków. Rodowity Jämtlandczyk Bengt, ten zagubiony nastolatek z Hammarstrand, szybko zamienił się w „Thomasa”, najpiękniejszego i najpewniejszego siebie spośród wszystkich, którzy kiedykolwiek sprzedawali swoje ciało na tej ulicy pedałów i sex shopów. To była jego pierwsza rola. Faceci stanowili jego pierwszą publiczność. Niektórzy zabierali Bengta do domu. Inni jechali z nim do jakiegoś odosobnionego miejsca i uprawiali z nim seks w samochodzie. Zaskakująco wielu z nich to żonaci mężczyźni, z małą kawalerką gdzieś na Gärdet czy Söder. Jeśli nie było żadnego mieszkania, do którego mogli pójść, dało się wynająć pokój w jednym z najtańszych hoteli w okolicach dworca kolejowego, uprawiać seks w zaułkach wokół sztokholmskiego ratusza albo w okolicy dawnego szpitala Serafinek po drugiej stronie kanału. W najgorszym razie zawsze można było zrobić komuś błyskawiczną laskę w jednej z cuchnących moczem wind przy stacji metra na ulicy Vasagatan, których niemal nigdy nie używano. Po zaledwie kilku miesiącach na Klara Norra Bengt zebrał sobie kilku dżentelmenów w średnim wieku, do których mógł zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, którzy chętnie udostępniali mu miejsce w swoim łóżku, wypożyczali kawalerki lub płacili Bengtowi za pokój w hotelu, jeśli, jak by to powiedzieć, mogli za to odrobinkę „się nim nacieszyć”. Na co im pozwalał. Już pierwszego razu na Klara Norra poczuł się jak w domu. Nie jak w realnym świecie, ale jak w filmie, w którym odgrywał główną rolę. Kamera pokazuje panoramiczny obraz Klara Norra Kyrkogata. Na chodniku w przejmującym wietrze stoi młody mężczyzna. Zatrzymuje się jakiś samochód. Młody mężczyzna podchodzi do niego z absolutną obojętnością. Opuszcza się szyba. Z okna wychyla się starszy mężczyzna. Dialog. Młody mężczyzna wsiada do samochodu, który odjeżdża. Cięcie. W samochodzie. Starszy pyta młodszego, jak ma na imię.

Jego najlepszy przyjaciel z podstawówki miał na imię Thomas. W całym Hammarstrand tylko Thomas wiedział, że Bengt lubi chłopaków. Idolem dla nich obu był David Bowie, a Bowie jest przecież biseksualny – oni też mówili sobie, że tacy są. Starszy mężczyzna: Jak masz na imię? Młody mężczyzna: Thomas. Starszy mężczyzna: Skąd jesteś? Młody mężczyzna patrzy przed siebie, przez szybę samochodową, mruży oczy. Młody mężczyzna: Tu się urodziłem! Fade to black4 . Na pytanie skąd jest, Bengt zawsze odpowiadał, że tu się urodził. I była to prawda. Urodził się w chwili, w której to powiedział. Wszedł do królestwa, w którym potajemnie był księciem. Najpiękniejszym, najmłodszym, najbardziej pożądanym. Każdej nocy na Klara Norra oddawano mu cześć i składano go w ofierze, jego ciało dzielono na kawałki i zjadano, a następnego dnia odradzał się na nowo cały i pełen życia. Kiedy Bengt miał siedemnaście lat, na Klara Norra najbardziej pociągało go właśnie to, że go tam uwielbiano. Wszyscy faceci byli jego poddanymi. Myśleli, że to oni go wybierają, ale to on wybierał ich. Pozwalał, by robili z nim różne rzeczy: żeby go rozbierali, obnażali jego młodzieńczą sylwetkę, żeby wyciągali mu ze spodni jego nastoletniego penisa, na którego widok niemal mdleli, napalone byczki! Och, uwielbiał widzieć ich takich: zmienionych pożądaniem, chciwych! Dosłownie ślinili się na jego widok, nie wiedzieli, co począć z rękami. Wiedzieli, że wylosowali główną nagrodę, pochłaniali go! Lizali, ssali, całowali, szczypali, ściskali, drapali, pchali, walili, uwielbiali, pożądali, zabijali. Za każdym razem go zabijali. Mocno zaciskał powieki. Myślał: kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, a obrzydzenie było niemal tak silne jak wstyd, jednak najcięższa ze wszystkiego była pustka. I to ją czuł, pustkę. Pozwalał, żeby mu fundowali. Papierosy, drinki, taksówki, jedzenie, ubrania, więcej drinków, więcej papierosów, czasem dostawał tylko pieniądze. Chociaż nie był żadną dziwką czy czymś takim. Pozwalał im tylko, żeby dawali mu różne rzeczy i forsę, skoro sami tak się z tym napraszali. Przecież nic nie czuł, dlaczego miałby się przejmować, że brał od nich to, czego akurat było mu potrzeba. Poza tym Thomas miał własny głos, styl i pozy. – Cześć, mam na imię Thomas i myślę, że byłoby cudownie, gdybyś chciał być ze mną dziś wieczorem. Sto pięćdziesiąt za walenie konia, trzysta za laskę, a za pięćset możesz zrobić, co zechcesz. Nigdy by nie zgadli, że zrobiłby to z nimi także za darmo. Byle tylko go uwielbiali.

To było całe jego marzenie. Być kochanym. Być tym, którego się pragnie. Wszyscy muszą gdzieś zacząć. Dla Bengta zaczęło się to w ten sposób. A przy tym marzył, żeby któregoś razu spojrzeć życiu prosto w twarz i już się nie bać. Jest zima i pada deszcz. Przedstawienie już dawno się skończyło, ale Bengt nie chce jeszcze iść do domu. Do domu, który obecnie znajduje się najczęściej u ćpających siostrzyczek w Bagarmossen, poznanych w okolicach Klara Norra, albo u dwóch facetów w średnim wieku w ich mieszkaniu na Sibyllegatan, gdzie wolno mu nocować w pokoju gościnnym, pod warunkiem że pozwoli im się trochę pomacać. To znaczy nie tak znowu trochę: jeden na niego włazi, a drugi chce mu tylko lizać odbyt, co jest zresztą dość wygodne, bo wystarczy leżeć, myśleć o czymś innym i pilnować się, żeby nie pierdnąć. Pogrążony w ciemnościach i opustoszały Sztokholm przypomina nocą pozostawione swemu losowi miasto po ewakuacji. Puste chodniki, zamknięte bary, niedługo przestanie też jeździć metro. Szklana rzeźba na Sergels torg mieni się fioletem i błękitem na tle bezgwiezdnego nieba. Piękna i melancholijnie podświetlona na tle pustki, w rzeczywistości znajduje się w samym centrum karuzeli ruchu, na której nie kręcą się teraz żadne samochody. Wyciągnięte wokół ronda ramiona ulic: Sveavägen jest tak szeroka, by mogła pomieścić parady, ciągnie się aż do Norrtull, Hamngatan, na której znajduje się dom towarowy NK, stanowi drugie ramię ronda, trzecim jest Klarabergsgatan. To ulica, która biegnie obok Dworca Centralnego w stronę dzielnicy Kungsholmen, ale zanim dotrze do stacji kolejowej, mija Klara kyrka, kościół Świętej Klary, który dał także imię krótkiej, poprzecznej ulicy ciągnącej się od Klarabergsgatan do Tunnelgatan i dalej w stronę szkoły Norra Latin. Klara Norra Kyrkogata. Prowincjonalna, sztokholmska wersja kopenhaskiej ulicy Istedgade czy Reeperbahn w Hamburgu. Tylko że Klara Norra nie jest już tym, czym była kiedyś – została wyczyszczona i wyremontowana, po to by wypędzić z niej szwendający się wszędzie motłoch. Wskaźnik moralności też się przesunął, co przyniosło sporo ograniczeń dla klubów porno, które nie mogą już pokazywać stosunków płciowych ani pettingu. Zmniejszona oferta zmieniła charakter lokali i na Klara Norra Kyrkogata zostało zaledwie kilka klitek na ich tyłach, które są nadal wykorzystywane do pokazów na żywo. W pozostałych kabinach można zamiast tego oglądać filmy pornograficzne na wideo, to nowość, która nie dotarła jeszcze do domów, ale z której można już tu skorzystać. W największym pomieszczeniu przy samym wejściu nadal królują magazyny. Panuje tu cisza. Mężczyźni przerzucają pisemka ze wstydem, żądzą i udawaną obojętnością. Bezgłośnie poruszają się między półkami, prześlizgują się dyskretnie, wstrzymując oddech i – jakby w ramach jakiejś milczącej, wspólnej umowy – nie patrząc sobie w oczy. Przez pozbawioną gwiazd noc wędrują ludzie, których nikt nie chce. Najczęściej są brzydcy i zawsze sami. Schronieni w ciemności mogą udawać, że znajdują się w drodze dokądś. Ale nigdy nie są, bo nikt ich nie chce. Trwają.

W tym świecie brzydkich i niechcianych ludzi Bengt ze swoją siłą i urodą podobny jest do jakiejś boskiej istoty. Jest jak ktoś, kto zstąpił na ziemię. Podążają za nim jak psy na smyczy, skomlące, śliniące się, obwąchujące. Bengt stoi bez ruchu. A oni uwijają się wokół niego. Czasami wygląda to komicznie. Jak wtedy, gdy mały brodaty facecik przechodzi obok niego raz, dwa, trzy razy, aż w końcu niepewnie staje tuż przy nim i rozpoczyna coś, co ma być rozmową. – Cześć – mówi mały brodaty. – Cześć – odpowiada Bengt. – No tak – mówi mały brodaty i odchrząkuje. – No tak – mówi Bengt, ale nie chrząka. Mały brodaty milknie na chwilę. – To co tu robisz? – Stoję sobie – mówi Bengt. – A ty? – Spaceruję tylko – tłumaczy mały brodaty. – Zimny wieczór. – No tak – mówi Bengt. – Świeże powietrze – kontynuuje ten drugi i Bengt musi się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. Przez chwilę stoją obok siebie w milczeniu. Bengt patrzy w inną stronę. – Mieszkam niedaleko stąd – mówi w końcu facet. – Może chcesz wpaść na kawę? – Okej – mówi Bengt i ruszają razem w drogę. Dlaczego? Dlaczego niedługo potem mały brodaty facet, trzęsąc się jak w gorączce, może mu rozpiąć rozporek i wyciągnąć jego obwisłego penisa? Bengt odchyla głowę do tyłu i próbuje zwalczyć mdłości, które rosną w żołądku jak pleśniowy ser. Po włoskach wokół przyrodzenia cieknie ślina dziada. Mokry język małego brodatego ślizga się po nim, ale kiedy próbuje wcisnąć go Bengtowi między wargi, Bengt zaciska je na amen. Mały brodaty może mu obciągnąć, tyle może mieć. Bengtowi przyspiesza puls, jego penis sztywnieje, zaraz wystrzeli w usta brodatego dziada, a ten połknie wszystko, wysiorbie i wyliże. A potem już dość. Na twarzy Bengta nie widać żadnych uczuć, wciska z powrotem penis w spodnie, zapala papierosa i prosi małego brodatego kretyna o pieniądze „na taksówkę do domu”. Cokolwiek można teraz nazwać domem. Do domu z powrotem na Klara Norra. Skąd nigdy nie da się dostrzec gwiazd. Kiedy Bengt wraca, jest już późno. Ostatni samochód robi jeszcze kilka rund, opustoszały chodniki. Bengt odwraca się na pięcie i odchodzi. Dokąd idzie? Czy powinien spróbować zdążyć na któryś z ostatnich pociągów do Bagarmossen, z nadzieją, że któraś z sióstr jest w domu?

Czy raczej zadzwonić do facetów na Sibyllegatan? Czy może zawrócić jeszcze raz i wskoczyć do ostatniego samochodu, który tu krąży, licząc na to, że siedzi w nim ktoś, u kogo mógłby się przespać? Będzie, co będzie. Jest, jak jest. Już niedługo skończy osiemnaście lat. Mamie powiedział, że pracuje w McDonaldzie. Zmyślił też historyjkę o pracy fotomodela, żeby wyjaśnić, skąd miał pieniądze na nowe ciuchy. Od czasu pierwszej wizyty w Teatrze Miejskim, kiedy miał szesnaście lat, nie zbliżył się nawet o krok do teatru. Nadal staje w cieniu kilka metrów od wyjścia dla pracowników i zazdrośnie podgląda z ukrycia wychodzących z teatru aktorów. Wie tylko jedno. Dłużej się tak nie da. Coś musi się wydarzyć. Nie może już więcej stać na zewnątrz i się przyglądać. Musi znaleźć sposób, żeby dostać się do środka. *

I nagle to po prostu się dzieje. – No nie, spójrz na tę babę! Ja pierdolę, wygląda, jakby pokazywała Heil Hitler! – Przestań, po prostu trzyma torebkę i macha ręką! – Trzyma torebkę w nazistowski sposób, wybacz, ale całe moje żydowskie DNA burzy się na widok tego babska. Samo zło! Paul siedzi przy zastawionym śniadaniem stole, paląc papierosa obok mężczyzny z przerzedzonymi włosami i w spranej podkoszulce z napisem „Nie dla energii atomowej” na piersi. Między nimi leży dziennik „Dagens Nyheter” otwarty na wiadomościach z zagranicy. Kiedy do kuchni wchodzi Bengt, obaj podnoszą wzrok znad gazety. – Wspaniale, że się obudziłeś – skrzeczy radośnie Paul. – Seppo, to jest… Bożeż ty mój, jakże masz, chłopcze, na imię, e, no, Bengt, prawda? Bengt zmieszany kiwa głową. – Tak, mam na imię Bengt. – Bengt, to jest Seppo! Wymieniają uścisk dłoni, a Paul podrywa się, żeby nastawić dla Bengta wodę na herbatę. Jest goły i jego gigantyczny penis zwisa luźno, dyndając jak trąba słonia. Bengt nie może przestać się na niego gapić. Seppo potrząsa głową. – Dokładnie o to mu chodzi – mruczy pod nosem. – Paul wykorzystuje to, że wszyscy lewicowcy muszą być cały czas tak cholernie naturalni i wyzwoleni. – No jasne, to przecież oczywiste! – woła Paul, klepiąc się po przyrodzeniu. – To nie jest fiut, tylko czynnik władzy! – Jest taki wielki, że to aż przerażające, Paul! – wzdycha Seppo, a potem tłumaczy Bengtowi: – Paul zawsze chodzi nago. Przyzwyczaj się do tego. Bez względu na to, czy masz na to ochotę, czy nie, wciśnie ci przed nos swojego końskiego chuja. – Herbata lapsang, melonowa czy jaśminowa? Paul otworzył właśnie szafkę i wylicza gatunki herbat. – Nigdy nie piłem melonowej – mówi Bengt, siadając na wolnym krześle. – Chętnie spróbuję. – Gdybyś był ciekawy, to rozmawiamy właśnie o Thatcher – wyjaśnia Seppo, odnosząc się do wcześniejszej wymiany zdań. Podnosi do góry gazetę rozłożoną na dużym zdjęciu nowo wybranej premier Wielkiej Brytanii. Na fotografii Margaret Thatcher rzeczywiście wygląda tak, jakby podnosiła rękę w nazistowskim geście pozdrowienia, ale zarazem widać, że na jej przedramieniu dynda czarna torebka. – Baba wzbudza mieszane uczucia – dodaje Seppo. – Z jednej strony to genialne, że po raz pierwszy w Europie kobieta została wybrana na szefa rządu, ale z drugiej strony strach człowieka oblatuje, bo to przecież konserwatywna małpa. – W tej kwestii w pełni się z Seppem zgadzamy – przejmuje pałeczkę Paul, który stawia właśnie przed Bengtem ceramiczny kubek z parującą, gorącą herbatą. – A swoją drogą zabawnie będzie zobaczyć, co powiedzą teraz wszystkie feministki, które zawsze twierdziły, że gdyby światem rządziły kobiety, nie byłoby przemocy ani konfliktów, bo kobiety takie nie są. – Co oznacza jedynie, że członkinie Grupy 85 nigdy nie były na lesbijskim przyjęciu – mruczy Seppo. – Jak lesby wpadną w dziki szał, to w lokalu nie zostaje ani jedno całe krzesło! Seppo i Paul głośno rechoczą. Bengtowi trochę trudno za nimi nadążyć. Nie ma pojęcia o ruchu wyzwolenia kobiet, jego lewicowych odłamach ani o przyjęciach dla lesbijek. Ma już otworzyć usta, żeby powiedzieć coś o Margaret Thatcher, ale w tym momencie wchodzi jeden po drugim trzech mężczyzn: pierwszy, Lars-Åke, jest najwyraźniej

chłopakiem Seppa, bo się całują, Gunnar, jak tylko widzi Bengta, idzie po dodatkowe krzesło, na końcu dołącza do nich nieśmiały chłopak w jego wieku, który wyszedł z małej służbówki obok kuchni. – Reine jest z zachodniego wybrzeża – wyjaśnia Paul. – To najświeższy nabytek w naszym pedalskim kolektywie. – Pedalskim kolektywie? – Pedalskim kolektywie Ptaszek – dopowiada ten, który ma na imię Lars-Åke, wyjmując na stół upieczony w domu chleb i coś do niego z lodówki. – Może widziałeś rysunek na drzwiach? To ja go zrobiłem. – Lars-Åke jest artystą – precyzuje Seppo. – Gunnar jest bibliotekarzem. Paul pracuje w telewizji, ja w opiece społecznej, a mały Reine właśnie zaczął się uczyć, przypomnij gdzie? – W Wyższej Szkole Dziennikarstwa imienia Poppiusa – mówi chłopak o imieniu Reine i zaczerwieniony spuszcza wzrok. – Tak czy owak, rozmawiamy o Thatcher – informuje nowo przybyłych Seppo. – A, o the milk snatcher? – wyrywa się Reinemu, po którym widać, że natychmiast żałuje, że w ogóle coś powiedział. – The milk snatcher? – pyta Lars-Åke. – Przepraszam, ale tak ją przecież nazywają – kontynuuje Reine. – „Margaret Thatcher – the milk snatcher”. To dlatego, że chce wprowadzić darmowe mleko dla wszystkich uczniów. – O proszę! – woła triumfującym głosem Paul do Seppa. – No totalna ciotka nazistowska! – Ależ z ciebie kochający teorie spiskowe Żyd. To nie można już być świnią, nie będąc przy tym nazistą? – prycha Seppo. – Słyszeliście tego Fina?! – rechocze Paul. – Jesteś takim antysemitą, że brak mi słów! Rozbawiony Paul wznosi oczy do nieba, a potem szuka wsparcia u Bengta. – Ale jaki z ciebie Żyd? – odgryza się Seppo. – Nawet nie jesteś obrzezany! Paul zerka na swojego penisa i ten jeden raz zwleka kilka sekund z odpowiedzią. To wystarcza, by cały pedalski kolektyw Ptaszek wybuchnął głośnym śmiechem, przez co Paul po raz pierwszy – pewnie w całym życiu – zaczyna się rumienić. Zirytowany usiłuje zakrzyczeć resztę: – Halo, przepraszam! Czy to moja wina, że moi biedni, zsekularyzowani, żydowscy rodzice w Eskilstunie uważali, że powinniśmy być tak cholernie zasymilowani, iż nawet nie obrzezali swoich synów? Lars-Åke klepie go pocieszająco po ramieniu. – Nie martw się, będzie dobrze. Idź załóż gacie, a zobaczysz, że wszystko się poukłada. Paul zapala kolejnego papierosa, zaciąga się i wydmuchuje dym, a że wpływa to na niego uspokajająco, wzdycha i wybucha śmiechem. – W sumie to masz rację, Seppo, naprawdę powinienem coś z tym zrobić. Obrzezani są najlepsi, czy jak to się mówi. Spogląda prosto w oczy Bengta i bezwstydnie do niego mruga. Bengt nie wie, co odpowiedzieć, ale ponieważ nikt nie reaguje, on też uznaje, że nie musi nic odpowiadać. Pije herbatę i słucha, jak inni sprzeczają się o to czy tamto. Z jakiegoś powodu bardzo podoba mu się dziwny sposób, w jaki został naturalnie włączony do wspólnoty tych chłopaków – to, że go całkowicie ignorują. Przyniosło się dodatkowe krzesło, ukroiło jeszcze jedną pajdę chleba, wyciągnęło kolejny kubek na herbatę i już, nie ma sprawy.

Tylko ten nieśmiały chłopak, ten Reine. Tylko on rzuca co jakiś czas ukradkowe spojrzenia, gdy wydaje mu się, że Bengt go nie widzi, a wtedy Bengt odpowiada na nie uśmiechem. Bengt i Paul spotkali się poprzedniego wieczora na Klara Norra Kyrkogata. Bengt był smutny i pijany. Po południu, kiedy się obudził, Caro i Chantal uczciły jego urodziny tubką sera o smaku krewetkowym, bo wiedziały, że go uwielbia. Potem wyruszyli we trójkę z Bagarmossen do miasta, ale po drodze się pokłócili i rozstali, więc Bengt został zupełnie sam. Co za kurewski sposób obchodzenia osiemnastych urodzin! Próbował zadzwonić z budki telefonicznej do domu w Hammarstrand, ale nikt nie odbierał. A mama nie mogła do niego zadzwonić, bo nie miał ani stałego adresu, ani telefonu. Łaził po mieście aż do wieczora, kiedy reżyser, ten sam, który dał mu rolę w filmie, zaprosił go na kolację urodzinową w restauracji Vickan. Z tego też gówno wyszło, bo reżyser upił się na sentymentalnie i w zasadzie chciał tylko, żeby Bengt znów się do niego wprowadził, a kiedy Bengt zgodził się, żeby obmacywał go przy tym pod stołem, zrobił się zgryźliwy i oskarżył Bengta, że go wykorzystał, aż w końcu Bengt wstał i wrzasnął: – Kto tu, kurwa, kogo wykorzystał, ty pierdolony pedziu! – Potem wybiegł z restauracji. Wściekły poszedł na Klara Norra Kyrkogata, mając tylko jedną ambicję, żeby znaleźć faceta, im bardziej będzie brutalny, tym lepiej, najchętniej jakś typ z Bliskiego Wschodu z wielkim fiutem, który mógłby go tak mocno pieprzyć, że ból sprawi, iż już nic innego nie będzie miało znaczenia i wtedy świat, chociaż ten jeden pierdolony raz, stanie się prawdziwy. No i znalazł Paula. Albo raczej to Paul znalazł Bengta. Zwyczajowo użył swojej stałej gadki rozpoczynającej wszelkie znajomości, podszedł do stojącego na chodniku Bengta, machnął przed nim papierosem i zapytał: – Przepraszam, masz ogień? Kiedy okazało się, że nie ma, Paul beztrosko wyjął swoją zapalniczkę, zapalił papierosa i rozmowa już się potoczyła. Czy może raczej to Paul kontynuował konwersację, nie przejmując się ani trochę tym, że Bengt demonstracyjnie się od niego odwraca i na wszelkie sposoby usiłuje pokazać, że go ignoruje. – Bożeż ty mój, rozumiem! – wrzasnął Paul. – Gdybym był choć trochę wrażliwy, powinienem cię natychmiast zostawić w spokoju, ale wiesz, słoneczko, wrażliwość to cholernie przeceniana cecha charakteru, więc sobie nie idę, tylko dalej gadam, jakby się nic nie stało. A tak swoją drogą to jak masz na imię? W tym momencie Bengt zrobił coś, co jego samego zaskoczyło. Powiedział, że na imię mu Bengt. Nie Thomas. Bengt. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Potem Paul nie potrzebował już dużo więcej czasu, żeby przełamać opory Bengta i wydobyć z niego wszystko na temat nieudanej osiemnastki, kłótni z koleżankami i awantury z reżyserem, łącznie z informacją, że teraz nie ma się gdzie podziać. Paul aż złożył ręce z zachwytu.

– Och, to wszystko idealnie się składa, żebym mógł wykorzystać sytuację oraz twoją słabość, oferując ci pociechę i miejsce w moim łóżku w zamian za to, że dosiądę twego z pewnością boskiego tyłka! Bengt nie wiedział, co odpowiedzieć, ale przecież mniej więcej tak miał się rozwinąć ten wieczór. Miał zostać wykorzystany przez jakiegoś faceta i sam miał go w zamian wykorzystać. – No to na cóż czekamy, serdeńko? Paul wziął Bengta pod ramię i pociągnął go za sobą. – Zanim dojdziemy do pieprzenia w zamian za miejsce do spania, musimy się napić trochę szampana! Przecież robisz się, kurwa, pełnoletni! Paul zaciągnął Bengta do klubu After Dark na David Bagares gata, żeby napić się z nim czegoś musującego, i przedstawił swojego nowego znajomego wszystkim przyjaciołom, mówiąc, że to wschodząca gwiazda, bo oczywiście wydobył z Bengta informację o jego marzeniu, by grać w teatrze. Mówiąc dokładniej, Bengt wykrzyczał, żeby zagłuszyć muzykę: – Będę aktorem! A Paul odwrzasnął: – Oczywiście, serdeńko, jasne, że będziesz! Na zdrowie! W tej chwili zapadła decyzja. A życie Bengta ponownie uległo zmianie. Tej nocy spał na łyżeczkę z Paulem, który wcześniej zrobił mu po pijanemu laskę, ponieważ stwierdził, że musi być sprawiedliwie i jeśli ktoś miał kogoś wykorzystać, powinien to móc zrobić. Bengt nie miał wytrysku, więc w końcu Paul powiedział, że mogą to w sumie olać, i położyli się spać. Paul otoczył Bengta ramieniem, a Bengt w jego objęciach poczuł spokój. Od razu następnego dnia Bengt wprowadza się do pedalskiego kolektywu. Ma materac w salonie. Nikt nie podejmuje oficjalnej decyzji w tej kwestii, Bengt po prostu zostaje. Czasem śpi na materacu, czasem z Paulem, a czasem z Reinem w jego służbówce. Pozostali uznają go od razu za swojego i gdyby ktoś o to pytał, to Paul, Reine, Seppo, Lars-Åke i Gunnar są teraz jego rodziną. Kiedy kończy się lato, Bengt chodzi na warsztaty teatralne przygotowujące do Wyższej Szkoły Teatralnej, żyje ze stypendium i swojej urody, żywi się ryżem. Zaledwie rok później dostaje większą rolę w filmie telewizyjnym i może się przeprowadzić do własnej kawalerki na Lundagatan, wprawdzie to jedynie dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, ale z balkonem i widokiem na zatokę Riddarfjärden. Poza tym to dopiero początek. Bengt dokładnie wie, co się jeszcze wydarzy, jak będzie wyglądało jego życie. Będzie największym aktorem swojego pokolenia. Nie tylko on tego pragnie. Tak twierdzą też wszyscy wokół niego, wręcz mu to obiecują. Ma jedno życie i jedno marzenie, już nic i nigdy go nie powstrzyma. Nigdy więcej nie mówi o sobie „Thomas”. Nie chodzi na Klara Norra. Co według Paula stanowi przesadę. Czasem mija na ulicy jakiegoś faceta i poznaje, że to jeden z tych, z którymi uprawiał seks.

Kiedy go widzą, aż podskakują, dziady, ale nigdy nie mają odwagi się do niego odezwać, podejść czy zaczepić. Bengt wie, kim są i co ich kręci. Mógłby ich zdemaskować. Wydać. Poza tym jest nieosiągalny. Nie mogą się przebić przez jego urodę, uśmiech, równe, białe zęby, lśniące oczy. To nie do pomyślenia, żeby ktoś taki jak on poniżył się kiedyś do tego stopnia, by uprawiać seks z takimi jak oni. Teraz Bengt uprawia seks tylko i wyłącznie z chłopakami w swoim wieku. Chłopakami, którzy są przynajmniej tak piękni, jak on sam. Tak już jest i zawsze tak będzie. Najpiękniejsi dostają najwięcej miłości. Bardziej na nią zasługują. Przystojni pierwsi wybierają, z kim się pieprzyć. Bengt może się pieprzyć, z kim tylko zechce. Nadal jest bogiem, który zstąpił na ziemię, ale od swoich osiemnastych urodzin trzyma się z dala od Klara Norra i uprawia seks w bezpieczniejszych i bardziej dyskretnych gejowskich saunach. I tylko czasem zdarza mu się tak upić, że płacze, rzyga i krzyczy, jak bardzo boi się życia, a wtedy Paul tuli go i kołysze do snu. Tylko czasem. A czasem to prawie jak nigdy. *

I zamieszka, w domu Pana, po najdłuższe czasy. Odśpiewali wszystkie strofy psalmu. Organy milkną. Natychmiast robi się zupełnie cicho. Ludzie w kościele wstrzymują oddech. Pastorka wstaje i podchodzi do trumny. Nabiera powietrza i zaczyna powoli przemawiać. – Skupmy się teraz na naszych uczuciach i przemyśleniach, które wywołała śmierć Bengta, stojąca tu trumna. To czas na tęsknotę i na smutek, ale także na wdzięczność i spokój. Wszystko może się zmieścić w tej chwili. Potem opowiada zebranym o Bengcie. O tym, jak dorastał w Hammarstrand jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Jak zostali opuszczeni przez ojca, kiedy Bengt miał zaledwie pięć lat, i od tej pory mieli z nim tylko sporadyczny kontakt. Matka, która musiała utrzymać dzieci, pracowała w domu starców, żyli w czynszowym mieszkaniu w Stiftelsegården, na ulicy Hammarvägen, ukochana babcia Bengta mieszkała na tym samym osiedlu – pastorka bardzo często zerka do swoich notatek, wszystkie informacje o dzieciństwie Bengta dostała przez telefon od jego mamy i rodzeństwa. Nie wspomina o jego homoseksualizmie. Wprawdzie mówi o „miłości”, ale tylko tej do teatru i do wszystkich ludzi w Wyższej Szkole Teatralnej, których nazywa „jego najbliższymi i najdroższymi przyjaciółmi”. Ani słowa o Paulu, Seppie, Larsie-Åkem czy którymś innym z homoseksualnych przyjaciół Bengta, o tych, którzy się nim zaopiekowali, kiedy tego najbardziej potrzebował, i którzy przez wszystkie lata byli jego sztokholmską rodziną. Wszyscy oni siedzą w kościele, gdzieś pośrodku, ale zostali właśnie wymazani i unicestwieni. Nawet Paul, który wziął ze sobą na pogrzeb kota należącego do Bengta. Ściska go teraz w ramionach, usiłując utrzymać na miejscu. – Wziąłeś ze sobą Moppsan? – szepnął zdziwiony Rasmus, kiedy jeszcze przed pogrzebem zobaczył transporter dla kota. Paul odpowiedział również szeptem: – Bożeż ty mój, oczywiście! Przecież to bliska mu istota, która też jest w żałobie! I żeby uprzedzić krytykę, dodał: – Nie martwcie się, wrzuciłem mu rano do jedzenia ćwiartkę valium, będzie grzeczny. – Kłamiesz! – wyrwało się nieco zbyt głośno oburzonemu Benjaminowi. – Jasne, że tak. Nie będę marnował valium na jakiegoś cholernego kota, kiedy sam potrzebuję czegoś na uspokojenie. W tej samej chwili zaczęły bić dzwony i Seppo, który zawsze był z nich najbardziej poukładany, odwrócił się, żeby ich uciszyć. Zgromadzeni wstali z miejsc. Paul z kotem w ramionach. Pastorka skończyła podsumowującą życie Bengta mowę, z której wyłączyła wszystko, co tyczyło się jego seksualności czy powodów jego śmierci. Obok trumny płonie pojedyncza świeca. Przy pianinie siada młody mężczyzna. Bardzo blada młoda kobieta wstaje i podchodzi do mikrofonu. To Madde, z którą Bengt miał razem podbić świat, tak się umówili. Tak było, odkąd spotkali się na pierwszym roku studiów. Wszystko robili razem.

Teraz wydaje się, jakby w samym środku przerwano im rozmowę telefoniczną, pozostał tylko jeden głos mówiący coś w pustą przestrzeń. Nikogo już nie ma, z nikim już nie rozmawiasz, ale jeszcze kontynuujesz, aż w końcu wołasz „Halo, jesteś tam?”, jakbyś nie miał pojęcia, chociaż przecież wiesz. Wołasz, mimo że wiesz. Krzyczysz w pustkę. Może to dlatego jest jej tak nieznośnie trudno. Ma zaśpiewać dla kogoś, kogo już nie ma. Głos jej się łamie. Nie wie, jak to wytłumaczyć, co zrobić, żeby inni zrozumieli. Kilkakrotnie odchrząkuje. – Bengt i ja, my… Bengt i ja… my… Musi przerwać, żeby wydmuchać nos w ściskaną w ręku papierową chusteczkę. Ponownie odkasłuje. Kiedy znowu się odzywa, jej głos jest zaledwie szeptem: – Bengt i ja, my… byliśmy kolegami z roku, graliśmy razem, tu niemal obok kościoła w… Mewie, to było nasze przedstawienie dyplomowe, zaledwie parę tygodni temu… co można, cholera, powiedzieć… chodzi o to, że Konstanty się zastrzelił… Ostatnie słowa nie były zaplanowane, wydobywają się z niej jak krzyk, z taką rozpaczą, że zaczyna się śmiać, zostają ciśnięte w przestrzeń, są jednocześnie pytaniem i potworną konstatacją i jako takie unoszą się bez odpowiedzi pod sufitem kościoła. Teraz wszyscy już płaczą. Większość z zebranych tu ludzi nigdy nie przeżyła czyjejś śmierci, są w szoku, bo wydawało im się, że nie mogą umrzeć, że jest na to jakieś prawo, a tu nagle najpiękniejszy i najlepszy z nich po prostu sobie umarł. To była obietnica, którą żyli. Że to oni podbiją świat. – Chciałabym teraz zaśpiewać dla Bengta – szepcze Madde i ostrożnie, niemal pieszczotliwie sięga po mikrofon, po raz kolejny chrząka, żeby oczyścić gardło – piosenkę, która opowiada o tym, że już nigdy więcej nie trzeba będzie czuć strachu. Wnętrze kościoła wypełniają pierwsze dźwięki pianina, wciskają się w każdy kąt, docierają do ołtarza i do ostatnich rzędów, potem Madde zaczyna śpiewać. Uśnij w moich ramionach! Niech skrzydło nocy schowa Twój rozgrzany policzek 6 . „Strachu”. Tak powiedziała, tak brzmiały jej słowa. Tak, Madeleine wie, że Bengt zawsze się bał. Bał się porażki, bał się, że nie osiągnie celów, które sobie postawił. Bał się, że nie zostanie dostrzeżony i uznany. Ale może najbardziej ze wszystkiego bał się zdemaskowania. Nie, żeby krył się ze swoją seksualnością, w każdym razie nie od początku. Przecież wszyscy i tak wiedzą, twierdził. Przynajmniej tu w Sztokholmie. Zarówno w szkole, jak i w różnych teatrach. Zupełnie inaczej to wyglądało, kiedy wchodził w sferę publiczną, udzielał wywiadu jakiejś

gazecie lub pojawiał się na premierze. Wtedy miał zawsze ze sobą Madeleine albo inną z dziewczyn, a na pytania dziennikarzy odpowiadał bez mrugnięcia powieką, że ma dziewczynę. Nawet wtedy, gdy „Aftonbladet” dało mu całą stronę, a robiący z nim wywiad dziennikarz był jednym z jego byłych kochanków. Jeśli Paul, Seppo lub Lars-Åke naciskali na niego w tej sprawie, irytował się i syczał, że nie rozumie, dlaczego miałoby kogokolwiek interesować, z kim chodzi do łóżka. To, co robisz w sypialni, jest w końcu twoją prywatną sprawą. Im dłużej studiował, tym bardziej krył się ze swoją seksualnością i tym ważniejsze stawało się dla niego, żeby nie robić coming outu. W końcu stało się to kluczowe. Spróbował nawet uwieść Madde. Przecież się kochali, czy nie? Przecież, kurwa, byli prawie jak małżeństwo. Powtarzał jej to, kiedy był pijany, a pijany bywał często. Gdy po krótkim czasie studiowania zaczął dostawać role i nawet odniósł pewien sukces większą, drugoplanową kreacją w filmie fabularnym, a magazyn „Vecko-revyn” napisał o nim jako o nowym idolu i umieścił go na liście dziesięciu najseksowniejszych chłopaków w Szwecji, miał nawet okres, kiedy starał się, by nie widywano go w kawiarni z takimi jak Paul. Tak, był dwulicowy. W tym samym czasie, kiedy nie wahał się udawać hetero, gdy tylko nadarzała się okazja, chętnie stał nago na Långholmen, machając do przepływających obok łodzi z turystami i śpiewając Sing if you’re glad to be gay. Upierał się, żeby iść na premierę swojego filmu pod rękę z Madde, ale jednocześnie potrafił flirtować i wręcz uwieść niemal wszystkich chłopaków ze swojego roku w Wyższej Szkole Teatralnej. Można pewnie powiedzieć, że dopasowywał się do każdej sytuacji, że był tym, kim było mu najwygodniej w danym momencie. A może należy na to spojrzeć tak, jak widziała to Madde – że tylko się bał. Ogrzany i szczęśliwy zaraz zaśniesz, uciekniesz ode mnie w sen jak fala ucieka przed wiatrem. Możliwe, że to strach sprawiał, że miał setki kochanków, ale nikogo do kochania. Po ciemnym, czerwonym korytarzu wyłożonym cienką płytą izolacyjną, wzdłuż którego ciągną się pootwierane i zamknięte drzwi do małych boksów, chodzą nadzy mężczyźni, są owinięci ręcznikami jedynie wokół krocza. Jest druga lub trzecia nad ranem, ale tutaj, w mroku, nie ma czasu, nie ma ani dziennego światła, ani nocnych ciemności, jest tylko korytarz, mężczyźni i drzwi, które są dyskretnie zamykane lub otwierane. Bengt też tu jest, przemierza korytarz tak jak pozostali. Wszyscy mężczyźni chcą pochwycić jego spojrzenie i uwierzyć, że mogą być wzięci pod uwagę, wszyscy pragną, żeby na nich popatrzył, żeby ich wybrał.

Na korytarzu jest chłodno, Bengt ma zesztywniałe sutki, włoski na przedramionach stanęły dęba, cały drży. Pod jego skórą nie ma ani grama tłuszczu, na młodym ciele widać każdy najmniejszy mięsień. Jego oczy nie muszą nikogo poszukiwać. W wejściu do każdego boksu stoją mężczyźni, którzy kiwają głową, pokazując, żeby właśnie do nich zajrzał, wystawiają się jak towar na bazarze, proponują mu swoje usługi, swoje usta, swoje tyłki, fiuty. Bengt nawet na nich nie spogląda. Jakby ich nie zauważał. Aż gdzieś znajdzie się drugi samiec jego pokroju. Ich spojrzenia spotykają się we wzajemnym rozpoznaniu, a wtedy pozostali, ci odrzuceni i nie tak godni pożądania, mogą sobie tylko popatrzeć, przytaknąć i pogratulować tym dwóm, którzy są najpiękniejsi i przez to najwięcej warci, którzy decydują się na siebie. Bez skrępowania wchodzą do wolnego boksu i zamykają drzwi na klucz. W środku będą się pieprzyć – ci, których pieprzyć chcieliby wszyscy inni, a pozostali muszą się otrząsnąć z upokorzenia i zadowolić sobą nawzajem. W boksie znajduje się ławka, pudełko z chusteczkami higienicznymi i pojemnik z żelem nawilżającym. Bengt i nieznajomy mu mężczyzna przytulają się i całują, jakby byli zakochani, jakby przez całe życie czekali właśnie na siebie. Ręczniki spadają na ziemię. Znowu schwytany. Dyszysz. Walczysz. Nie chcesz i pragniesz kolejnego pocałunku. W chwili, w której Bengt wychodzi z sauny Wiking, czas ponownie zaczyna płynąć. Jest piąta nad ranem. Świt. Bengt wychodzi na ulicę i rozgląda się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś go nie widzi. To czysty odruch. Gdyby ktoś zobaczył go w chwili, gdy opuszcza gejowską saunę, mógłby zawołać z pogardą: „Patrzcie, pedał!”, a on nie miałby jak się bronić. Zaledwie parę kroków dalej nie jest już pedałem. Z każdym oddalającym go od sauny krokiem staje się w mniejszym stopniu homoseksualistą i jego wina również się kurczy. Tuż za rogiem ulicy wszystko zostanie wymazane. To nie do pojęcia, żeby taki męski, atrakcyjny młody mężczyzna jak on, upadł tak nisko, by pieprzyć się z kompletnie obcym mu chłopakiem, którego imienia nawet nie zna i którego nigdy więcej nie spotka. Wschodzi słońce. Nowy dzień i nowe możliwości. Wszystko, co było, zniknęło. Nigdy nie istniało. Wrzask mew. Po drugiej stronie ulicy ciągnie swój wózek roznosiciel gazet. Po drodze do nocnego autobusu przy Odenplan Bengt mija zamknięty kiosk. W oknach nadal wiszą okładki wczorajszych gazet.

„PEDALSKA ZARAZA”, głosi jeden z tytułów. Bengt odczytuje tylko te dwa słowa, dalej nie patrzy. To go przecież nie dotyczy. Przez krótką chwilę coś ściska go jednak za serce, zmusza się, żeby patrzeć przed siebie, a nie na boki. Nic się nie stało. A skoro nic się nie stało, to oczywiście nic strasznego, niewyobrażalnego i nieodwołalnego nie może być tego konsekwencją. Zaśnij, mój przyjacielu, nadeszła już noc, miłość czuwa nad tobą, czule i cicho. Kiedy Madde kończy śpiewać, zebrani w ławkach otwarcie płaczą. Nie da się tego powstrzymać. Może właśnie na to czekali, może tego im było potrzeba. Bezgranicznego smutku i czułości. Sama Madde też jest poruszona. Kiwa szybko głową w stronę matki Bengta, a potem siada w ławce tuż za nią. Pastorka niczego nie przyspiesza, czeka. Potem ostrożnie, ale zdecydowanie zwraca się do zebranych łagodnym, pełnym empatii głosem osoby duchownej. – Dziękujemy dziewczynie Bengta za tę piękną pieśń… Paul prostuje gwałtownie plecy obok przyjaciół, z którymi siedzi gdzieś w samym środku kościoła, wytrzeszcza oczy. – Co? – syczy. – Co powiedziała ta cholerna kleryczka? – Dziewczynie! – odszeptuje Rasmus, kręcąc głową. – Powiedziała dziewczynie! Madde ciężko oddycha, ma ochotę się roześmiać. Nie wie, co ze sobą począć. *