cursedchild1

  • Dokumenty90
  • Odsłony25 006
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów487.1 MB
  • Ilość pobrań12 213

Maciej Frączyk - Zeznania Niekrytego Krytyka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :15.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Maciej Frączyk - Zeznania Niekrytego Krytyka.pdf

cursedchild1 EBooki
Użytkownik cursedchild1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Zakaz reuploadu - własność: chomik Adam001d!

Zakaz reuploadu - własność: chomik Adam001d!

W Y D A W N I C T W O Z I E L O N A S O W A

Wydawca Joanna Salak Redaktor prowadzący Monika Koch Ilustracje Virus Group Projekt graficzny okładki i wnętrza oraz DTP Bernard Ptaszyński © Copyright by Maciej Frączyk © Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.. Warszawa 2012 ISBN 978-83-265-0467-9 Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. Al. Jerozolimskie 96 00-807 Warszawa tel. 22 576 25 50 fax 22 576 25 51 wydawnictwo@zielonasowa.pl www.zielonasowa.pl

Gra wstępna Dobra, lecimy. Witam. W kolejnym odcinku Przemyśleń Niekrytego Kry­ tyka obejrzymy... Chwila, co ja tu mam na dziś zapisane w kalendarzu do zrobienia? Napisać książkę? Matko, pa­ miętam, że na jakiś tekst się zgodziłem, ale to chyba miał być scenariusz filmu dla dorosłych, wiecie, coś w stylu:

FADE IN Fragment muzyczki w klimatach Isaaca Hayesa, dom jedno­ rodzinny, hydraulik puka do drzwi. - Dzień dobry, przyjechałem przetkać. - Dobrze się składa, akurat mam coś do przetkania. Muzyczka głośniej, zaczynamy od bidżeja z użyciem techniki dwóch... Cholera, telefon dzwoni, chwila. - Maciek, to ja. Asia, mój wydawca. To ona jest odpowiedzialna za wro­ bienie mnie w książkę. Jeśli się skompromituję, to właśnie jej wysypię śmieci z całego tygodnia na wycieraczkę. Jestem do­ rosły i dojrzały emocjonalnie, potrafię mścić się z klasą. - No cześć, co tam słychać? - zagajam, że niby nie wiem, po co dzwoni, a dzwoni po to, żeby mnie zapytać, jak tam książka. - Jak tam książka? Madafakin Nostradamus. - Dobrze, właśnie piszę o kuriozach edukacji młodzieży w wieku licealnym. - Maciek, mam bieżący podgląd tego, co piszesz. O w dupę. Najwyraźniej nie wszedłem w układ z Zieloną Sową, tylko z diabłem, jak Keanu Reeves i Al Pacino w wia-

domym filmie. Tylko czekam, aż moja dziewczyna się po- chlasta i pójdzie do kościoła. Już nie wiem, co gorsze z dwojga. Chlastanie chyba. - Nie możesz na pierwszej stronie pisać o bidżejach. Twoi czytelnicy muszą coś wynieść z tej książki. Coś pożytecz­ nego. Gdybyś nie miał nic ciekawego do powiedzenia, to nie zaproponowałabym ci wydania książki i miliona dolarów w gotówce. No dobra, ten milion sam sobie dopisałem. Nie oceniajcie mnie. Nie ocenia się książki po okładce, a już na pewno nie po pierwszej stronie. I po drugiej. Swoją drogą, wie, co to jest bidżej. Przygotowała się. - No dobra, ale o czym mam pisać? - O czym chcesz. - Chcę pisać scenariusze filmów dla dorosłych. Dialogi proste jak główny rekwizyt na planie, mało bajdurzenia i tego cholernego zamulania nery w stylu kina europej­ skiego. Wiesz, w co drugim filmie ciężka patologia i dramaty rodzinne. - Takie jest życie. - Skoro takie jest życie, to w ramach oderwania od ta­ kiego życia mamy oglądać filmy o takim życiu? Do pudełek DVD z tymi filmami powinni dodawać pistolet i kulę. Albo

cały magazynek, bo dla kogoś zabraknie, jak we Mgle, i będzie klops. - Widzisz, masz dobre podejście. Napisz coś swojego, iro­ nicznego, z dystansem. W twoim stylu. Ktoś musi dać mło­ dym kopa. No tak, napisałem już szesnaście tysięcy książek i napie- przam swoim stylem, kiedy tylko najdzie mnie na to ochota. - O, sarkazm, bardzo dobrze. Teraz wybierz kilka tema­ tów, które interesują twoich widzów, siadaj i pisz. Już zapomniałem, że Asia monitoruje także moją narrację. Bosko. - Ale ta książka będzie o niczym! - Będzie o czymś. O pewnym sposobie myślenia. To właś­ nie za to ludzie cię lubią, więc bądź sobą. Pisz, co myślisz. - Myślę o finale tego filmu z hydraulikiem. Wiesz, majo­ nez na twa... - Maciek! - No dobra, postaram się, chociaż myślałem, że ludzie po­ lubili moje filmy, bo dawałem w tagach „cycki" i „hot teen webcam". - Polubili cię, bo gdzieś między tymi „cyckami" i „hot teen webcam" jest coś więcej. Potrafisz mówić językiem młodzieży. Oni nie chcą czytać poradników profesorów i pedagogów.

Wydawcy wiedzą, jak w delikatny i prawie niezauważalny sposób powiedzieć ci, że jesteś jednocześnie wystarczająco mądry i wystarczająco głupi, żeby coś napisać. Cholera, teraz już wiem, jak do tego doszło, że się zgodziłem. Po próż­ ności mnie połechtali, cwaniaki wycwaniakowane. - Oprócz tego jesteś też bardzo błyskotliwy i megaprzystojny, masz miliard fanów i niedługo dostaniesz swój pomnik i ulicę. No dobra, tego nie powiedziała, ale skoro to moja książka, to mogę zaklinać rzeczywistość, ile tylko zechcę. Podkreślam, miliard fanów. Dziewięć zer. - Spróbujesz chociaż? Zresztą, nie masz już wyjścia, bo podpisaliśmy umowę. Pamiętasz? - Pamiętam tequilę. - Siadaj i pisz. Postaraj się tylko nie nadużywać wulga­ ryzmów, bo jesteś na wstępie, a już wyrobiłeś normę. - Mam swoją teorię na temat używania wulgaryzmów. Dość zajebistą wręcz. - No to masz już pierwszy temat. Dobra jest. - Asiu, a masz może jakiś poradnik, jak napisać książkę, albo jakiś przyspieszony kurs dla początkujących? Wiesz, coś, co magicznie sprawi, że taki dekiel jak ja zapełni puste strony w Wordzie i się nie zbłaźni?

- Czy każdym swoim filmem nie narażasz się na wyśmianie? Masz, jak każdy artysta, ludzi, którzy nie są twoimi kibicami - czasem dlatego, bo nie trafia do nich to, co robisz, a czasem dla­ tego, że w ogóle odważyłeś się to robić. Nie wyglądasz na kogoś, kto się boi negatywnego przyjęcia. Pisz dla tych, którzy cię po­ dziwiają i chcą słuchać. Przecież nie muszę ci tego tłumaczyć. Mówiłem, że jest dobra? Oni w tych wydawnictwach może jednak nie dostają kasy za pierdzenie w stołek. Mój pry­ watny Charlie Runkle, ale jaja. Betewu, zauważyłem, że ar­ tystą nazywa się każdego, kto jest życiowo nieprzystosowany do wykonywania uczciwej, systematycznej i ciężkiej pracy. To taki eufemizm od „nierób, któremu się pofarciło". - Podejdź do tego tekstu tak, jak do filmów: rób swoje i nie oglądaj się za siebie. To będzie hit jesieni, zobaczysz. Mhm, ktoś tu chyba zapomniał dodać „s" w odpowiednim miejscu. - Nie potrzebujesz poradników. Zaufaj swojej intuicji. - Dobra, zaufam. Idę pisać. - Powodzenia! Dobra, poradzę sobie. Przecież niektórzy robią to na co dzień. Żyją z tego. Stephen King pisze trzytomową powieść na kiblu, jak ma większe rozwolnienie i laptopa pod ręką. To nie może być aż takie skomplikowane.

google.pl „jak napisać książkę" Pyk. Ta intuicja to jednak pożyteczna rzecz. Dwa kliknię­ cia i mam kilka tysięcy pomysłów na sekundę. Teraz to jest dobrze. Kiedy ja miałem małego siusiaka... (Ha! W jednej chwili przekazałem dwie treści: „Kiedy ja byłem mały" i „Teraz mam dużego siusiaka" - i co, słaba zagrywka języ­ kowa? Mickiewicz może się bujać z tym swoim niezrozumia­ łym trzynastozgłoskowcem, cholerny dziewiętnastowieczny hip-hopowiec, dziś OSTR by go zjadł na freestyle'u). Przeglą­ dam kolejne wyniki wyszukiwarki i jestem załamany, bo te wszystkie mądrości są równie ogólnikowe, co nieprzydatne. Wiecie, coś w stylu książeczek z aforyzmem na każdy dzień. Codziennie rano popatrz w lustro i powiedz sobie coś miłego. Bomba. Mogę jeszcze zaśpiewać jakąś piosenkę z Pięknej i bestii i upiec ciasto ze świeżego rabarbaru. Kiedy wstaję rano i wiem, że czeka mnie dzień, który określiłbym jednym ze słów, jakich mam nie nadużywać, to wolę się nie oszukiwać. zeskanuj kod

Dziś po raz kolejny będziesz się bał iść do szefa o podwyżkę, którą ci obiecuje od trzech miesięcy. Zamiast tego dostaniesz od niego ope-er za spóźnienie (a spóźniłeś się, bo jakiś debil wjechał ci w tyłek i bynajmniej nie chodzi o intymne zbliżenie w stylu Tajemnicy Brokeback MountainJ, a potem będzie już tylko gorzej. Jeśli przetrwasz ten dzień, to będzie cud, a przypominam, że jest dopiero wtorek. Taki żarcik, jest po­ niedziałek. Aha, zdejmij to lustro, bo wyglądasz, jakbyś przed chwilą nie wstał z łóżka, tylko z grobu. Albo wersja „kilka lat wcześniej", bardzo bliska mojemu sercu: Jesteś w pierwszej klasie liceum. To jeden z najniższych szczebli na drabinie ewolucji. Nawet ameba jest wyżej (może dlatego, że podobnie jak Terminator T-1000, nie ma stałego kształtu, tak strzelam). Za chwilę jedziesz do miejsca, w któ­ rym każdy walczy o przetrwanie towarzyskie za pomocą ta­ kich środków, jak na przykład fajne (czytaj: drogie) buty albo telefon z kamerą HD, ale to nie największy problem. Czeka cię kartkówka z chemii, odpytka z fizyki (bo zwykle na od- pytkę idą ci, którzy mają już armię pał) i rozdanie klasówek z matmy. Przypominam, że przedmioty ścisłe to coś, czego

twój mózg nie ogarnia. Jesteś na to po prostu za głupi. Jeszcze dziś poczujesz się jak dwunastoletnia dziewczynka, która ze skakanką w dłoni jedzie na wojnę do Iraku i będzie walczyć na pierwszym froncie z uzbrojonymi po zęby zawodowymi mordercami. Potem będzie już tylko gorzej. Aha, zdejmij lu­ stro, bo na tym etapie życia wyglądasz jak ostatni kretyn, a cery Justina Biebera też raczej nie masz.

Chcecie dalej czytać o życiowych radach za 19,99? Da­ rujmy sobie. Chociaż... Chyba mam już „pomysła", jak to mówi jeden z największych praktykujących filozofów, Ferdek Kiepski, na wstęp do dalszych felietonów. Ha! Kawa zrobiona. Papieros zapalony. Wprawdzie nie piję kawy, a papierosy przestałem regularnie jarać, kiedy prze­ stało mnie regularnie jarać przypodobywanie się kolegom z klasy, ale to taka moja wizja pisarza. Nieogolony, z posza­ rzałymi od wyżej wspomnianych atrakcji zębami, chodzący w jednej koszuli przez tydzień, żywiący się tym, co akurat jest w lodówce (a zwykłe jest to opróżniona do połowy butelka whisky). Siedzi i tłucze w te literki. No to tłuczmy dalej.

W imię zasad, zły hultaju, czyli o słowach dwa słowa

Pan Różowy: To była jakaś, kurczę blade, wsypa, czy co? Motyla noga! Po­ marańczowy oberwał? Pan Biały: W brzuch. Pan Różowy: Niech to dunder świśnie! Gdzie jest Brązowy? Pan Biały: Nie żyje. Pan Różowy: Jak zginął? Pan Biały: A jak, nie chcę się wyrażać, myślisz? Gliny go rozwaliły. Pan Różowy: Jest źle. Jest tak źle, że nie wiem, jak to ująć bez przeklinania. Jest źle? Pan Biały: W przeciwieństwie do „dobrze"? Pan Różowy: Rany, wszystko się zaczyna kochać ze sobą. Wszystko się poszło kochać. Ktoś nas wprowadził w maliny w wielkim stylu, chłopie. Pan Biały: Naprawdę myślisz, że ktoś nas wsypał? Pan Różowy: Chłopie, ty w to w ogóle wątpisz, kurka blaszka? Ja nie myślę, że nas wsypano, ja wiem, że nas wsy­ pano! To znaczy, serio, tak poważnie, skąd się wzięli ci wszyscy niegrzeczni gliniarze, co? W jednej chwili ich nie ma, a w następnej chwili są? Nie słyszałem żadnych brzyd­ kich syren. Odpalono alarm, okej. Jeśli odpali się alarm. zeskanuj kod

masz średnio cztery minuty, zanim będziesz mógł odczuć jego niemiłe skutki. W jednej chwili zjawiło się tam siedem­ nastu zdenerwowanych niebieskich. Wszyscy uzbrojeni po zęby, wszyscy wiedzą, po co, motyla noga, przyszli i sobie tak po prostu tam stali! Pamiętasz tę drugą falę w radiowo­ zach? Oni odpowiedzieli na alarm, ale tamte pierwsze ko­ biety dobrych obyczajów już tam były, czekały na nas. Nie pomyślałeś, kurczę, o tym? Rany Olek!

Mniej więcej tak wyglądałby jeden z dialogów Wściekłych psów mojego osobistego Jezusa, Quentina Tarantino, gdyby wulgaryzmy zastąpić „cywilizowanymi" słowami. Brzmi nieźle. Zresztą, gdyby wyrzucić wszystkie kombinacje słowa fuck z tego kultowego filmu, scenariusz byłby krótszy o 272 wyrazy. Lekkie przegięcie? Pewnie tak. Da się uniknąć wulgaryzmów, aby przekazać tę samą treść? Być może. Czy Wściekłe psy byłyby wtedy tym samym filmem? Nie ma prącia we wsi. Aby zrozumieć wszystkie komunikacyjne funkcje wulga­ ryzmów, należałoby przeczytać kilka cegieł poświęconych właśnie temu zagadnieniu. Jako absolwent filologii angiel­ skiej mogę jedynie powiedzieć, że temat jest obszerny i cie­ kawszy niż 90 procent rzeczy, które robi się na tych studiach (fajnie, że kiedyś słowo knight czytało się inaczej, później jeszcze inaczej, a później jeszcze inaczej - wow, emocje się­ gają zenitu, dajcie mi ten pistolet, jeśli ktoś go dostał do tego cholernego DVD z europejskim dramatem o ojcu, który za­ kochał się w sześcioletniej córce sąsiada gwałciciela). Tak czy siak, pointa jest taka, że wulgaryzmy są integralną czę­ ścią sztuki, nieważne czy wysokiej, czy niskiej, i jakiekolwiek próby odłączenia jej od szeroko rozumianej komunikacji są

z góry skazane na porażkę, a po drodze narażają się na śmieszność. Poświęciłem temu jedną z audycji w Radiu Zet (kolejna epicka zagrywka - niby tutaj nawijam o fluganiu na lewo i prawo, a podprogowo chwalę się, że ktoś gdzieś tam popełnił kiedyś faila i dał mi czas na antenie jednej z naj­ większych stacji w Polsce - i co, słabo jest? Paszport Polityki jest mój, goddammit!). Otóż jakiś czas temu Kościół opubli­ kował listę wyrażeń zakazanych (kto ich użyje, będzie obra­ cany nad szatańskim grillem z szaszłykowym szpikulcem w odbycie - nie ironizuję, tak słyszałem) oraz listę wyrażeń zastępczych (kto ich będzie używał, dostanie harfę i kilo­ gram najlepszego weedu, jaki Bóg stworzył - nie ironizuję, to przecież też roślina, bluźniercy). I tak, zamiast „kurde!" (cytuję, to się nie liczy jako grzech! Tere fere!), należy mówić „motyla noga". „Ja nie mogę!" to nowe „Jezus Maria!" - cho­ ciaż tu akurat wszystko zależy od intencji... Chwila, chwila, wszystko zależy od intencji? To znaczy, że jeśli jeden z moich równie dziecinnych i skretyniałych kole­ gów, jak ja, wyśle mi dla zwały jakiś obleśny fisting w wyko­ naniu gościa przebranego za Boba Budowniczego, a moją reakcją będzie „Jezus Maria!", to jest to zastosowanie nie­ właściwe? Rozumiem, że określenia „Jezus Maria!" można

użyć, kiedy na spalonej grzance, albo zalanej ścianie, zoba­ czę podobiznę Dżizesa? Oczywiście przesadzani, aby wydo­ być absurd i nie mam zamiaru urazić nikogo, kogo spotkało błogosławieństwo Przypalonej Grzanki - nic z tych rzeczy. I'm a lover, not a fighter, jak to mawia Hank Moody. Przycho­ dzę w pokoju. Przykłady kreatywnego i pożytecznego z punktu widzenia sztuki zastosowania słów brzydkich można mnożyć jak cho­ roby weneryczne na drodze wylotowej z Łodzi do Poznania,

ale myślę, że każdy się z tym spotkał (z wulgaryzmami, nie chorobami - o te zapytajcie tatę, gdy w pobliżu nie będzie mamy) i czai, o co bangla. Dla mnie, jako twórcy czegoś po­ między kloaczną satyrą, infantylnym kabaretem i interneto­ wym stand-upem najniższych lotów, przekleństwa mają swój cel i nie są rzucane ot tak. Nie chcę wynosić każdej „kurwy" i „chuja" do majestatu narzędzia tworzenia sztuki, bo moje nabijanie się (delikatne i czułe!) z tej całej grzanki zacznie śmierdzieć hipokryzją. Chodzi o to, że wszyscy twórcy, których szanuję i podziwiam (czytaj: wszyscy twórcy, z których zrzy- nam, ile wlezie, bo są znacznie lepsi ode mnie, i im zazdrosz­ czę, ale się nie przyznam - tylko cicho!), na przykład genialni Eddie Izzard, George Carlin czy Jeff Dunham, opanowali za­ stosowanie przekleństw do perfekcji. To nadaje ich występom dynamiki, rytmiki i dodatkowej siły stricte humorystycznej, podnosząc koniec końców jakość skeczu. Z drugiej strony, David Shore, twórca najbłyskotliwiej napisanego serialu, jakie dane mi było oglądać, stworzył postać, która przez osiem bitych sezonów nie wyrzuciła z siebie chyba ani jed­ nego „faka". Dr House to mistrz riposty, sarkazmu i wielopoziomowych wrzut - facet porusza się w rozmowie jak Leo Messi po boisku i nie musi w tym celu zeskanuj kod

ubarwiać swojej komunikacji wulgaryzmami. Dla tej postaci to pewnie pójście na łatwiznę, zejście na niższy poziom, banał. Z mojego punktu widzenia to najwyższy stopień ewo­ lucji zawodowego ironisty - czysty pocisk, pozbawiony zbęd­ nych ozdobników, gdzie każde słowo, jego znaczenie, miejsce i forma są idealnie zgrane. Oczywiście, aby w pełni docenić walory majstersztyków językowych scenarzystów Dr House'a, należy doskonale znać język angielski, bo odda­ nie tej złożoności jest możliwe tylko w języku natywnym. Kto go nie zna, ten dupa. Proszę bardzo, mamy wniosek numer jeden - warto uczyć się języków obcych. Nie po to, żeby dostać dobrą pracę (bo do tego trzeba mieć rodziców z pomocnymi znajomymi - przez „pomocnych" mam na myśli tych z długiem wdzięcz­ ności), tylko po to, żeby nawrzucać komuś z klasą. Jestem urodzonym nauczycielem - mam rację, czy może mam rację? Jeśli już o tym mowa - przez pewien, nie za długi, nie za krótki (jak to mówią mi dziewczyny, żebym się nie poczuł ura­ żony) czas byłem nauczycielem angielskiego i wychowawcą- -opiekunem kolonijnym. Za przekleństwa nie rozstawiałem