cursedchild1

  • Dokumenty90
  • Odsłony25 180
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów487.1 MB
  • Ilość pobrań12 267

Michael Gerber - 1 - Barry Trotter i bezczelna parodia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Gerber - 1 - Barry Trotter i bezczelna parodia.pdf

cursedchild1 EBooki
Użytkownik cursedchild1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Barry Trotter I Bezczelna Parodia OD AUTORA Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramatyki czy interpunkcji uznaje się niniejszym za zamierzone i winny być traktowane jako dowcippy.

SPIS TREŚCI Rozdział 1: Kłopot z Gumolami Rozdział 2: Rzeźnik z Hokpoku Rozdział 3: Szaleńcza przejażdżka pana Barry'ego Rozdział 4: Co trzy głowy, to nie jedna Rozdział 5: Pierwszy nos w chmurach Rozdziało 6: Sztuka i polityka Rozdział 7: W brzuchu bestii Rozdział 8: Z jakiejś przyczyny w tym rozdziale ważną rolę odgrywają psy Rozdział 9: Więzień Aztalanu Rozdział 10: Fantastic! Rozdział 11: Charlie i zakurzony antykwariat książkowy Rozdział 12: Wielka ucieczka Rozdział 13: Wzloty i upadki Rozdział 14: Pociąg pod specjalnym nadzorem Rozdział 15: Koszmary senne kryją w sobie wiele cennych informacji (zwłaszcza w kiepskich książkach, takich jak ta) Rozdział 16: Spokojnie, jest później niż sądzisz Rozdział 17: Owszem, dorosłość jest do kitu, ale pomyślcie o alternatywie Epilog Specjalny tajny dodatek

ROZDZIAŁ 1 KŁOPOT Z GUMOLAMI Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty. Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspólnej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także nauczycieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało się słowo „zabić", była u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada. „Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczytał Barry. Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem. Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla początkujących, wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta). Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko. -Colibri. Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela. -Super - mruknął Barry. Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi.

Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka — przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze mniejszy portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem. Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny -z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszywającą serce strzałą i diabelskimi rogami. Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by niniejsza książka dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić. — Niech to szlag. — Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wypalona dziura. — Cholera — mruknął Barry. — Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę. Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książkę w ogień. Była magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o-patrzcie-to-ten-słynny- dzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Alle- gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie. W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciągnący móżdżek i rdzeń kręgowy niczym dziecko samochodzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z siebie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy. — Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill. Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać. Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wieczoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi?

Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stłoczonych ciasno i pozbawionych dostępu do toalet, lecz natrętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem pozostawionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mieszankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się niesmaku. Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedziała, już nigdy nie umyłaby głowy! Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie stał Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego świata. Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. Nigdy mu się to nie nudziło. * Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z eliksirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciągnął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmiertelność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.

No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kochaniutki? — spytał Komeda. Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze? Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. - Komeda spojrzał znad okularów na Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz. Czas spadać, laseczki - dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo. Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego. -Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją upuścił. - Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym bogartom*. Hamgryz podniósł monetę i ugryzł. -Dzięki, Barry - rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni zawiniętą w gazetę butelkę. Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fankami. Barry'ego już dawno znudziła ta rutyna, lecz w pewien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w duchu) fanom także coś się należy. -W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do zaklęcia odwszawiającego i zaczynamy — rzekł. — Pamiętałyście, żeby wziąć kąpiel? * Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej, ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora.

Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczególnie oburzona uczennica piątej klasy, Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swędzączki, zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele. Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszystkim. Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? - podsunął Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej. Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę. Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrektora zabierz ze sobą tego nicponia Lona. Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i wyćwiczonym gestem. Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w istocie nicponiem, a już na pewno bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu quidkitu - Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wielką prędkością wbił się w głowę Lona i wkręcił na amen. Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbijała się głębiej. W końcu wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety (przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pom-mefritte sprokurowała mu nowy mózg, korzystając z niezbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. W efekcie Łon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo zdecydowanie psich skłonności. - Chodź — rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. - Stara Broda chce się z nami widzieć. — Lon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wytarzałeś się w kupach szopa? — Lon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny. Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki Swędzączki. -Świnie! - wrzasnęła Penelopa. *** -Pfft. - Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominające mu Woodstock. Wybrał jedną z talii. - Aspałek? Nie, do diabła.

Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątkowo mało atrakcyjne morze namiotów. Stało tam od kilku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu" ktoś opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to na nakład, chyba, że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcber. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro, chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt" i uwielbiających Barry'ego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do jeziora. Wymamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w intymną część ciała winowajcy. — To go nauczy — powiedział głośno Bubeldor. Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod Hokpokiem z częstotliwością pięciu osób na godzinę. Miejscowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tabliczkę: skaczcie. Niestety, w żaden sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości - z każdym dniem przybywali nowi fani. Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o dwóch okładkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół, nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze szukające łatwej zdobyczy. -No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. — Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie. Czy tu chodzi o dziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? - zastanawiał się Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali się po kruszących się schodach wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kretyński interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za prawo do opowiedzenia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli - w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim zakątku tego świata — wymagało wielu papierosów i jeszcze więcej piwa. Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek. — W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie - zagrzmiał. — Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ta sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magicznego śmierdziela. Zrób nam tę grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie! Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto

mógłby mieć do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu sa- mochody, robiących pranie i spełniających każde życzenie wielkiego Barry'ego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w dół. Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwyczajnie. Nie tylko dostał niezłą sumkę za mapę, ale na trawniku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecnos'ci pięciotysięcznej protrotterowskiej armii. Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki uwielbienia idealnie uzupełniały w warstwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i śmierdzieli — a potem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się prawdziwe awantury. Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Hamgryzowych zapasów trunków, bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber. Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowe-go koniaku załagodziła sprawę, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie znosił Gumoli, a oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie. Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie. — Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry. Lon zaskomlił aprobująco. Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado przyczajonych wśród cieni nietoperzy-kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, który próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon natomiast był ulubionym celem, bo często nosił w kieszeniach cuchnące zakąski. Rozpaczliwie wymachując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie. -Trotter... Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi. -Profesorze — wydyszał Barry — chcę, żeby pan wiedział, że po prostu przeprowadzałem z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki. Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego. -Trotter, wiesz doskonale, że nie mamy szkolnej gazetki. A jeśli gumolskie dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego. Podejdźcie do okna. Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy zabłoconych Gumoli. Były ich tysiące i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smród unoszący się nad nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą.

-Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwent - warknął Bubeldor. - Wiecie, że dziś rano musiałem przyjąć poród? Porody gumolskie to paskudna sprawa. Oczywiście nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, że o mało na niego nie zwymiotowałem. Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektryzowało tłum. Zebrani zaczęli wznosić okrzyki, rozwijając transparenty pełne błędów ortograficznych. Wynocha! - ryknął Barry. Powiedział „co za radocha"! - zawołał któryś z Gumoli. Hurra! Niech żyje Barry Trotter! Idiota - rzucił Bubeldor. - Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy - chwycił Barry'ego za łokieć. - Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód. Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'ego i potarł bliznę na jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka* stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry stoczył w dzieciństwie z lordem Vielokontem. Stanowiła też dowód jego wspaniałych magicznych zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę. - Odwal się! - Barry odepchnął na bok pachnącego paczulą i naftaliną starego maga. Odwrócili się i ujrzeli Lona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora. Od dnia wypadku Lon uwielbiał gryźć najróżniejsze przedmioty. - Lon, nie! Zaskoczony Lon przewrócił puszkę magicznych mrówek, które wysypały się na podłogę i zaczęły układać w nieprzyzwoite wyrazy. Stary dyrektor z najwyższym trudem zapanował nad sobą. -Posłuchajcie, wy dwaj. Skupcie się, żebyście mogli jak najszybciej opuścić ten pokój. * W świecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak interpunkcyjny, w połowie pytajnik, w połowie wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to było, do diabła?!", albo: „Co ja zjadłem?!". Matka Barryego, osoba chronicznie zagubiona i łatwo wpadająca w entuzjazm, miała skłonność do pytakrzyków, stąd właśnie kształt blizny Barry'ego. W kącie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepotał skrzydłami, dziobiąc od niechcenia karmę z mielonych azbestowych muszelek. Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu". -Ktoś, podejrzewam, że ostatni pomiot klanu Malgnoyów snujących się po domu Slizgorybu - Barry miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza gwałtownej ulgi - przekazał tej gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. — Z rozmachem cisnął gazetę do kosza. - Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje. Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem po tytułach książek w biblioteczce Bubeldora

- Nosiła żółty bat, Gabinet tortur Lady Harriet, zauważył też swoją ulubioną pozycję Więzień w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa Banta-ma-Pulleta, Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry był wstrząśnięty. Jedenaście lat później czuł wyłącznie rozbawienie. Bubeldor miał dość osobliwe upodobania, ale też kto ich nie ma? Szelest papieru lądującego w koszu wyrwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora: Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru. Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odrobiny pieniędzy. - Barry parsknął wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. - Życie to nie tylko pieniądze, zawsze to powtarzam. Prawda, Lon? Ano. - Po podbródku Łona spłynęła strużka śliny. Boże, ale z ciebie osioł, Gwizzley. - Bubeldor przez moment milczał, przymykając oczy. Ścisnął palcami nasadę nosa. - Przepraszam, od tych upiornych zawodzeń dostałem strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej, jeśli sprawdzi się to, co piszą w dzisiejszym „Wróżbicie Codziennym". - Zgarnął gazetę z biurka i wręczył Barry'emu. pupa — wypisały mrówki. O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim"? - spytał Barry, odczytując nagłówek. Nie, niżej - odparł Bubeldor. „Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi"? Pokaż to! - krzyknął Bubeldor, wyrywając mu gazetę. Na próżno przebiegał ją wzrokiem; Barry wymyślił ten. tytuł na poczekaniu. — Uważasz, że to śmieszne? - warknął stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. — O, tu. „Magiczny chłopiec wkracza do kin" - odczytał Barry. - „W Mieście Snów aż szumi na temat filmu Barry Trot-ter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia Wagner rozpoczęli produkcję wielkobudżetowej biografii z nadzieją, że promocyjne i marketingowe szaleństwo uczyni z filmu olbrzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż wcześniejszy fenomen książkowy". Nie rozumiem — przyznał Barry. - Przecież to tylko pomoże Hokpokowi. Wie pan, co mówią. Grunt to reklama. Bubeldor aż klepnął się w czoło, słysząc te słowa, i z fałd jego szaty wyleciał z trzepotem błękitny mól. -Trotter, jesteś durniem. Iłe dzieci czyta książki w dzisiejszych czasach? Jedno na dziesięć, na sto? A przecież spójrz na zewnątrz. - Gdy odsunął zasłonę, o szybę uderzyła pecyna czegoś (nie było to błoto). - Chcemy Barry'ego! - ryknął tłum. Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy. -Masz pojęcie, ilu ludzi zjawi się tu po filmie? Biorąc pod uwagę wpływy z zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów

ludzi. To oznacza, że pięć set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając, walcząc, krwawiąc i Bóg jeden wie co jeszcze robiąc. uh-oh - wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie h. Gdy ta potworna perspektywa w pełni dotarła do Barry'ego, spłynęła mu po czole strużka potu. Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie? Nie możemy - odparł Bubeldor. - To kwestia ubezpieczenia. Nasi prawnicy z firmy Wiedźmin i Wyvern twierdzą, że przeprowadzka oznaczałaby bankructwo. Równie dobrze moglibyśmy od razu zamknąć szkołę i wrócić do kursów korespondencyjnych. Uznałem zatem, że skoro to wszystko dzieje się przez ciebie, ty masz to naprawić. Powstrzymaj ten film, Barry Trotterze albo Hokpok przejdzie do historii. -Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... - zaprotestował bezwstydnie Barry. -Jego rodzice są w radzie nadzorczej — uciął Bubeldor. - Twoi rodzice są w grobie. -No dobra, dobra. To może być moja następna książka, pomyślał Barry i w jego głowie odezwał się dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... - nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty. Czy Lon może mi pomóc? I Herbina? Lon to nasz jedyny uczeń specjalnej troski, wątpię zatem, by ktokolwiek za nim tęsknił. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wy- łącznie od niej. Ktoś zapukał do drzwi i do środka wpadł Hamgryz. Jak zawsze, miał na głowie sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków. Psorze Bubeldor, paru Gumoli znów włamało się do mojej chaty. Grzebią mi w drobiazgach. - Drobiazgi Ham-gryza były wielkości namiotu. — Mogę ich zabić? Wiedźmisyny—mruknął Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. - Podszedł do drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: — Barry, los całej szkoły jest w twoich rękach. Jeśli znajdziesz się w tarapatach i uznasz, że nie zdołasz powstrzymać realizacji filmu, przypomnij sobie jedno. - Położył dłoń na ramieniu Barry'ego. - Jeżeli zamkniemy Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pracy. - To rzekłszy, odszedł z gajowym. Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne szła. Błe. - Otrząsnął się, wystawiając język. Sam nie ująłbym tego lepiej — odparł Barry.

ROZDZIAŁ 2 RZEŹNIK Z HOKPOKU Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu. Bubeldora. Sprawdzili czy dokładnie zamknęli drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka wydostał się na zewnątrz, niemal z całego domu Pufpifpaf pozostały zwęglone zgliszcza. Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia. Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nietoperzy zapadła w lekki sen. Te nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napinaniem mięśni i napaściami na swoich kompanów. Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii. Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy Barry'ego. Dyrektor wystawił swój nocnik na korytarz, by domowe skrzaty mogły go opróżnić. Niczym naprowadzona radarem, łydka Łona trafiła wprost w naczynie, zrzucając je ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim. -Biegiem! - wrzasnął Barry. W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi. -Szybko, tutaj! — krzyknął. Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali. -O Boże — jęknął Barry. - Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to... Znaleźli się w budzącej grozę południowej łazience na piętrze, siedzibie jednego z najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny. Kto tam? — dobiegł z jednej z kabin drżący, wysoki głosik. W powietrzu wisiała dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. — Och — jęknęła Fanny, wstrząśnięta kolejną salwą gastryczną. - Idźcie sobie. Niedobrze mi. Błe. - Lon ścisnął palcami nos. Buu - odparła Fanny. Fanny, cokolwiek jesz, przestań. Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nietoperze tłukły drobnymi ciałkami o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie

Morse'a. -Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidzą. [Purk!]. Ale to nie moja wina - odparła słabo Fanny. — Cierpię na nietolerancję laktozy. [Brip]. Fanny była pierwszoroczniaczką, która zginęła w 1952 po tym, jak grupa ślizgorybskich trzecioroczniaków pewnego wieczoru doprawiła jej kolację mnóstwem sera. Gdy w skurczach wyruszyła na spotkanie Stwórcy, poprzysięgła im zemstę i wkrótce tajemniczy, niemal namacalny smród, towarzyszący jej prześladowcom, doprowadził ich wszystkich do szaleństwa. Żaden powiew nie był w stanie go przegnać, żadne mydło nie zdołało usunąć siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny. Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny zamieszkała w łazience, w której dokonała żywota. O ironio, wkrótce zamykanie pierwszoroczniaków w łazience Fanny stało się ulubioną rozrywką hokpockich łobuzów. Powoli hurgot nietoperzy ustał. Barry uchylił drzwi, wpuszczając do środka strumyczek słodkiego, świeżego powietrza. Droga była wolna. -Dobra, Lon, idziemy — rzekł. — Na razie, Fanny. -Nikt mnie nie lubi — poskarżyła się Fanny. Resztę jej zdania pochłonęła erupcja z jelit. Gdy Lon i Barry skręcili za róg, ujrzeli nagle jedną z najbarwniejszych mieszkanek Hokpoku, zwierzęcą profesor McGoogle. Niegdyś przełożona Grafittonu i przykładna członkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spektakularnie zaniedbana, McGoogle padła ofiarą całej serii dramatycznych wydarzeń, które ściągnęli na szkołę Trotter i jego kumple. Po latach chaosu - począwszy od nieustannych żałosnych prób lorda Vielokonta pozbycia się Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów, aż po pojawienie się niedomytych tłumów u bram szkoły — jej niezwykle uporządkowany umysł trzasnął. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieniła się w wariatkę światowej klasy, krążącą po szkole w sukience z worka po mące i żywiącą się wyłącznie odpadkami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można nazwać fakt, że przetrwała tak długo. Ludzie szeptali mię- dzy sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać słowami. McGoogle, niegdyś potężna czarownica, obecnie zamieniała się w kota tylko podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęs'cie zbyt często. -Sio — wydyszał Barry. Znękana kobieta syknęła, obryzgując go cuchnąca śliną, i odwróciła się na pięcie. Odbiegła, klikając długimi paznokciami o kamienną posadzkę. Nietoperze skręciły gwałtownie i poleciały za nią - durny wybór, biorąc pod uwagę, że nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym. Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki. Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego.

-Barry, jak długo nas nie będzie? - spytał Lon. -Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem. -Bo chcę wziąć z pokoju czapkę. Doskonały pomysł - przytaknął Barry. Czapka Lona, dwustożkowy, wełniany model ozdobiony podobizną renifera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc wesołe poświstywanie wiatru. - Nim jednak to zrobimy — dodał - chciałbym odwiedzić Zeda. Zed Gromgar był zbrojmistrzem Hokpoku, byłym Zerorem zwolnionym przez ministerstwo po zabiciu zbyt wielu Gumoli w wojnie przeciw Śmieciożercom*. Miał za złe Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek. Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji. Barry nie dziwił się J.G. Rollins, że nie uwzględniła Zeda w swych powieściach - zbrój mistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę. Brutalny, stale skłonny do bójki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknęłaby z bibliotek szkolnych całego świata. Do diabła, Zed był za ostry nawet dla Barry'ego, gościa, który regularnie skopywał tyłek lorda Ciemniaków. W wersji książkowej seria o Trotterze nadawała się dla wszystkich, bez ograniczeń wiekowych. Obecność starego Zeda natychmiast podniosłaby poprzeczkę na poziom od lat 18 (przemoc, słownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć. Po co mamy się spotykać z Zedem? - spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Lonowi przychodziło to łatwiej niż innym. Ponieważ, jeśli powiemy mu co robimy, może da nam coś przydatnego - wyjaśnił Barry. — Albo coś, co będziemy mogli sprzedać. Za gumę? - Lon uwielbiał gumę do żucia. Możliwe. * Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w dowód wierności pożerać wielkie ilości śmieci i ziemi.

-Super. - Lon zawahał się. - Ale co my właściwie robimy, Barry? -Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film. -Jak? - spytał Lon. -Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił. -Porwiemy J.G. Rollins — rzekł. -Och - mruknął Lon. Słuch nie zawiódł Barry'ego i Lona. Pani McGoogle wpadła na nawiedzoną zbroję, której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem. -Cholerne cieleśniaki, myślą, że mogą tak wpadać na ludzi... żadnego szacunku dla zmarłych... Za plecami ducha widniały drzwi z mosiężną tabliczką z napisem Zed Gromgar, zbrojmistrz. Przepraszam. — Barry odsunął stopą lekkie kawałki dekoracyjnej zbroi. Uważaj - zaprotestował nadąsany duch, - To, co kopiesz, to mój dom! Panie Gromgar? - Barry zastukał do drzwi. - Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. - Odpowiedziały mu maszynowe jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w drzwi pięścią. - Panie Gromgar! Usłyszeli, jak machina zatrzymuje się gwałtownie. Rozległ się wysoki, dziewczęcy głosik Zeda: -Cofnijcie się, diablęta! Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponaddwumetrowym, włochatym mężczyzną o długiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost miał tak bujny, że obok niego kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz rozdwojonej brody Gromgar miał też rozdwojone bokobrody. Włosy na głowie rozdzielił na liczne kępki, każdą przewiązaną wstążką, sterczące na wszystkie strony niczym dziecięcy rysunek słońca. Dawało to efekt zawadiacko- pijacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet nie myśleć. Zed był ubrany w wypaprany smarem dżinsowy fartuch, jedną piegowatą ręką oganiał się przed rojem przejrzystych chochlików. Chochliki uskakiwały z łatwością, chichocząc i naśmiewając się z niego. -A niech mnie, to przecież Trotter. I Lon. Wejdźcie, wejdźcie. - Zed podał im wytłuszczoną rękę i zmiażdżył dłoń Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W drugiej ręce trzymał różową miotełkę z piór, najwyraźniej stanowiącą źródło wszystkich hałasów. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowił ducha - widzę, że była tu Wichura McGoogle. Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał - odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. - Są na to zbyt nieodpowiedzialni. Owszem - przytaknął Zed, zamykając drzwi. - Cienias - mruknął pod nosem. - Nie przejmujcie się chochlikami — dodał, zwracając się do chłopców. - Cholerne przekleństwo. — Cisnął im dwie pary plastikowych okularów ochronnych. - Nałóżcie je - polecił. - Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach.

Ach. - Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i pośpiesznie nałożyli okulary. Parę lat wcześniej profesor Snajper, złośliwy nauczyciel elokwencji, po jakiejś sprzeczce zaraził Zeda chroniczną chochlikozą. Nikt nie chciał zdjąć klątwy w obawie, że narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły po- wodzenie Zeda u płci pięknej. Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak do tego przywykał, że niemal przestawał je dostrzegać. - Widzę, że wciąż nosisz szkła, Barry - zauważył Zed. - Czemu nie pozwolisz mi czegoś z tym zrobić? Zed wiele razy proponował Barry'emu nową parę magicznych metalowych oczu. Barry, jakże rozsądnie, odmówił. Gromgar stał skąpany w blasku jarzeniówek w warsztacie o betonowej podłodze, zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywał domowe skrzaty i zlecał im kolejne naprawy, ale ponieważ ich związek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczyli się znosić niespłukujące się toalety i niewielkie pożary instalacji elektrycznej - a także niespłukujące się iskrzące toalety - i traktować je jako część codziennego życia)*. * Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim zdolnościom dyploma tycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szkoły i tak było niezwykle trudne, bo większość członków rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da się zgromadzić sporej fortuny, przynajmniej w części nie będąc Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do pokazywania gdzie się zgina dziób pingwina co bardziej irytującym oponentom sprawiała, że rada nadzorcza pozostawała wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywała fundusze mysim rewolucjonistom.

Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością tak to wyglądało), że w efekcie ubrudził się jeszcze bardziej. Pośrodku warsztatu leżała na stole całkowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex shopu. Nie imponowała jakością; Barry był gotów założyć się, że nie wytrzyma nawet trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapłą gumową rękę. -Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? - spytał. - Odkurzasz ją? — Odłóż to — rzucił gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwycił lalkę i schował do pudełka. - Naprawdę nie uważałeś na zajęciach. Mam rację, Trotter? To nie jest miotełka, to zaklęciomat. - Wyjął zza ucha różdżkę i wetknął w końcówkę miotełki. - Skupia moc magiczną. Bierzesz przedmiot, który chcesz zaczarować. - "wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole. - Unosisz tuż nad nim zaklęciomat i... - Błysnęło, w powietrzu rozszedł się zapach ozonu. — Jest zaczarowany. Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając niczym usta. Zed zmiażdżył go mięsistą pięścią. Kapsel pisnął i przestał się poruszać. Lon pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać Pinokia wobec złaknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepszą tradycją szkół publicznych, w samych murach Hokpoku kryło się coś zachęcającego do seksualnych wybryków. Mnóstwo przepisów, kipiące hormony nastolatków... Uczniowie zwykle z tego wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym. Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję. Chcemy kogoś porwać. Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego. -Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Ameryki, żeby nie pozwolić pewnym ludziom nakręcić o mnie filmu - oznajmił Barry. Zed, stuprocentowo pewien, że także w tym projekcie nie znalazło się dla niego miejsce, natychmiast stracił wszelką chęć do pomocy. -Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrojmistrz mógłby ci w tym pomóc - rzekł. - A teraz wybaczcie, muszę rozbroić tego lizaka. Podniósł coś, co przypominało zwykły lizak kulkowy, pokryty obcojęzycznymi napisami. Przez szczelinę w opakowaniu Barry dostrzegł, że cukierek ma barwę ognistego oranżu. Oczy Lona pojaśniały. O, mogę go dostać? Nie, Lon. - Zed uśmiechnął się. - Mógłby okazać się śmiertelny. Twoi nieznośni bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok Żelaznej Marii na drugim piętrze. Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim stało. Barry zgodził się z tym w duchu. Zjedzenie jakiegokolwiek cukierka, który

przeszedł przez ręce Ferda i Jorgego Gwizzleyów było naprawdę kiepskim pomysłem. Przypomniał sobie słodycze, które parę lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle zamieniły się w jelitach w jajeczka wielobarwnych admirałów i wkrótce z tyłków pierwszoroczniaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom. I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale... Proszę zaczekać, panie Gromgar. Proszę posłuchać. -Barry na poczekaniu wymyślił odpowiednie kłamstwo. -Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. - Zed rozpromienił się. - I zamierzamy dopilnować, by się w nim znaleźli, żeby cały świat poznał ich zasługi. Hm, w takim razie... - Zed próbował ukryć nagły wzrost zainteresowania, napinając mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze magiomechaniki był okropnie wkurzający. Czym mogę wam służyć? Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk. Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam w naszej misji, zwłaszcza gdyby zrobiło się niebezpiecznie. Co powiesz na tę piłę? — Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę. - Naciskasz przełącznik, o tutaj i... - Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. — Najlepsza piła na świecie, przecina wszystko! - krzyknął Zed. - To z pewnością przekona tych typków z Hollywood. Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przyciskając dłonie do uszu. Głośne dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela. -Nie, dziękuję! - krzyknął. - Potrzebujemy czegoś mniejszego! Łatwiejszego do ukrycia! -Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej. Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę, wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed uniósł gwałtownie piłę i wyłączył. Przepraszam! — ryknął. Włącz ją, włącz! — wrzasnął Lon. Zbrój mistrz zignorował jego prośby. Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć? Mam kaburę zakładaną na udo, do różdżki. Jest przydatna, gdyby chcieli cię przeszukać. Bierzesz? Jasne - odparł Barry. Zed cisnął mu kaburę. Uszyto ją ze skóry i ozdobiono prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety. A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest? Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę gumy do żucia. Co powiesz na to?

Bomba! — huknął Lon. - Teraz nie będziemy musieli sprzedawać... Zamknij się, Lon - warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. - W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego? Nie, niestety. — Zed rzucił gumę Barry'emu. Wyglądała jak guma, pachniała miętą. — Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy pożuć i chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko. Barry'ego zachwycił ten pomysł; od razu dostrzegł w nim potencjał do wspaniałych psot. -Świetnie. Masz coś jeszcze? Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać. Mamy dopiero początek semestru, więc nie zebrałem jeszcze zbyt wielu rzeczy... Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki? Sliniaki? - spytał z nadzieją Barry. Może przynajmniej nauczyłyby Lona lepszych manier przy jedzeniu. Nie, ślimaki, takie zwykłe. A co robią? - zdumiał się Barry. -Wypisują twoje imię śluzem, bardzo wolno. To nawet zabawne, jeśli masz wolny wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit. - Odwrócił się i cisnął Barry'emu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nieśmiało polizał. Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmiany superczułych pszczół. Ten kit zrobi dla ciebie wszystko. Ale co właściwie może zrobić? Zatykać dziury, chronić skórę przed gorącem bądź zimnem. Powiedzmy, że musisz wyciągnąć z tostera grzankę. Wystarczy wycisnąć trochę wiernego kitu na dłoń. Kit z radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha. Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Barry schował go do kieszeni. -Dzięki, Zed. Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach obwąchiwał mysią norę. Nagle z dziury wyleciała igła ciągnąca za sobą nitkę i przyczepiła się do obroży Łona. Z nory dobiegły ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwał się z ziemi i cofnął. Z norki wyjechała staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem. Co jeszcze masz? - spytał Barry. — Wezmę wszystko, czego nie potrzebujesz. Oczywiście dobrze się tym zaopiekujemy. Aaa! - wrzeszczał Lon, przebiegając obok i ciągnąc za sobą wrotkę pełną wiwatujących myszy. Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. - Zed roześmiał się. Wciąż biegając po pokoju, Lon uświadomił sobie w końcu, że wrotka jest

przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące ze strachu, skręciły gwałtownie, zderzając się ze ścianą. Kilka odniosło obrażenia, lecz niezbyt poważne. Wkrótce pozbierały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą wrotkę. Zed nadal grzebał w poobijanej komódce. -Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. - Rzucił Barry'emu okrągłą, brązowo-srebrną puszkę z napisem: „Flegmerrowska czekolada z katarami". Obrócił ją w palcach i obejrzał etykiet- kę. - „W tej puszce kryje się najlepsza czekolada z katarami. Ten pyszny napój sporządzany według sekretnego przepisu rodziny Flegmerry łączy w sobie najdoskonalsze, drobno mielone kakao z niewiarygodnie silnym wyciągiem tabakowym. Jeden łyk wystarczy, by poczuć miły ciężar w zatokach i w rozkosznym kichaniu godzinami wyrzucać z siebie całe garście kremowego śluzu. Rozkosz dla nosa. Czekolada z katarami". Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygodnie obrzydliwe, Zed. Ale do czego właściwie służy? Zed nawet nie uniósł głowy. Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę. Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż. -Nie, Lon. - Barry pacnął lekko Łona w nos. - Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić uwagi Gumola, tylko rozwalić jakiegoś na strzępy? Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o przemocy wobec Gumoli rozpaliła mu serce. -Mam coś w sam raz. - Otworzył górną szufladę i wyciągnął z niej złowrogi, metalowy pistolet. Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić. Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę. Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbezpieczył broń. Ostrożnie, jest nabity. — Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski pomysł. Chwycił pistolet i wszyscy odskoczyli gwałtownie, słysząc strzał. Pocisk zrykoszetował i - szansa jedna na milion - przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w podłodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera. -Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, że nikomu nie wolno dać się postrzelić w mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów. Zed wychylił się przez dziurę. - Jeszcze raz przepraszam! - krzyknął i skrzywił się. -Auć, wygląda na to, że czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie. Dzięki, Zed. - Barry pośpiesznie zebrał łupy. - Życz nam szczęścia. Co się stało? - spytał Lon, nie wychylając się z kryjówki. - Nic, Lon, miłego porywania - powiedział Zed. - I Barry... - Tak?

- Jeśli nie uda ci się go powstrzymać i nakręcą film... mógłbyś dopilnować, żeby zagrał mnie George Clooney?

ROZDZIAŁ 3 Szaleńcza przejażdżka pana Barry'ego Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło. -Posłuchaj no, Gromgar, nie możesz strzelać do moich uczniów! - huknął poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy. Zdjęli okulary i położyli je przy progu. -Istny dom wariatów — mruknął Barry do Łona. Lon nie był pewien co znaczy słowo „wariat", więc uśmiechnął się i przytaknął. Zdumiewające, jak bardzo odgrywanie głupka może pomóc w życiu. Pokazał Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda. Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie jadł. Przecież mogę - rzekł z oburzeniem Lon. W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać coś z pokoju, nim ruszymy w drogę? Tylko czapkę - odparł Lon. -Jasne, jasne - mruknął Barry. Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Łona była wyposażona w sznureczki, które można zawiązać pod brodą, aby ogrzać porośnięte miękkim puchem policzki tego pół dziecka, pół psa. Owszem, biorąc pod uwagę, że był dopiero wrzesień, wyglądałoby to dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu. -W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz zabrać i spotkamy się pod portretem za pięć minut - polecił Barry. Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze poczucie celowości. Barry skierował się do swego pokoju. W korytarzu minął go pierwszoklasista, Basil Basingstoke, niosąc okrągły pojemnik. Na jego widok Barry'emu wpadł do głowy pewien pomysł. Hej ty, jak się nazywasz? B-Basil - wyjąkał Basil, wstrząśnięty faktem, że wielki Barry Trotter zwrócił się wprost do niego. Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze? Och, jasne Barry, z rozkoszą. Basil natychmiast wysypał na podłogę zawartość — zbiór guzików — i wręczył mu puszkę. Zaczarowane guziki od-turlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim

zdoła je pozbierać. -Dzięki, mały. Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil będzie miesiącami przechwalał się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem. Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nędzy i rozpaczy: rozkopane łóżko śmierdzące potem, niedbale przyklejone taśmą do ściany plakaty Wściekłych psów, Boba Marleya i oczywiście portret Kena Vorodiota, wokalisty zespołu Vbjna Totalnej Agresji wielkości naturalnej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami starych zadań domowych, listów z pogróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa sią nad otchłanią piekieł, 5 km). Było tam też kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse — nigdy nieczytani; Salinger, Kerouac, Vonnegut - przerzuceni, Brautigan, z czasów gdy Barry podejrzewał, że jest dość głęboki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika" (którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybryda, huśtająca się z nadąsaną miną w klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Draga Malgnoya, siedziała uwięziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatkę miała okropnie brudną. Podstawowa zasada Barry'ego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy". Trzymając w dłoni otwartą puszkę, podszedł do klatki Hybrydy. Otworzył drzwi, zagiął brzegi ciężkiej od odchodów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do puszki. Stos odchodów okazał się nieco wyższy od niej, Barry'emu jednak udało się wbić przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą. Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drobnych przyj emnostek? Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego - w końcu parę lat temu gumolski sąd zakazał mu zbliżania się do ofiary. Machnął zatem ręką, mamrocząc pradawne zaklęcie przywołania. -Chono! Z biurka podniosło się magiczne pióro i podleciało do Barry'ego. Zastygło tuż nad paczką, czekając na polecenie. -Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia. W błyskotliwym przebłysku podał jako zwrotny adres szefa wuja Vermona. Barry uśmiechnął się na myśl o szkodach psychicznych, jakie wyrządzi jego przesyłka. Nagle z niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko niczym bezbronnego chochlika. Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadził do obłędu ich podłego,