Prolog
To zabawne, pomyślał Vasher, że tak wiele historii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrącają
mnie do więzienia.
Wartownicy zaśmiali się rubasznie i z głośnym brzękiem zamka zatrzasnęli celę. Vasher podniósł się
z podłogi i otrzepał z kurzu. Poruszył ramieniem i skrzywił się. Dolna połowa drzwi była wykonana
z twardego drewna, ale nieco wyżej widniała w nich stalowa krata, przez którą zobaczył, jak trzej straż-
nicy otwierają jego worek i przeglądają zawartość.
Jeden z nich zauważył spojrzenie Vashera. Był potężny, przerośnięty do prawdziwie zwierzęcych roz-
miarów, miał ogoloną głowę i brudny mundur, na którym ledwie tylko można było rozpoznać jaskrawą
żółć i błękit, barwy straży miejskiej T’Telir.
Te jasne, intensywne barwy, przemknęło Vasherowi przez głowę. Znów muszę się do nich przyzwy-
czaić. W każdym innym mieście, w dowolnym innym królestwie, aż tak żywe kolory wyglądałyby na żoł-
nierzach niedorzecznie. Teraz jednak był w Hallandren, w Krainie Bogów, którzy Powrócili, ziemi Nie-
żywych, badań nad BioChromą i – oczywiście – kolorów.
Barczysty strażnik zostawił zabawę rzeczami Vashera towarzyszom i podszedł do celi.
– Mówią, że niezły z ciebie twardziel – zagaił, mierząc więźnia spojrzeniem.
Vasher nie zareagował.
– Karczmarz twierdzi, że sam jeden pokonałeś dwudziestu chłopa – wartownik podrapał się po bro-
dzie. – Na moje oko nie wyglądasz na takiego. Tak czy inaczej, powinieneś wiedzieć, że na kapłana nie
wolno podnosić ręki. Wszyscy pozostali spędzą noc w ciupie. Ale ty, no cóż… zawiśniesz. Bezbarwny
głupcze.
Vasher odwrócił się od drzwi. Cela była urządzona jak wszystkie inne, które widział w życiu. Bez po-
lotu. Światło wpadało do środka przez cienką szczelinę otwierającą się u góry jednej ze ścian. Porośnięte
mchem mury ociekały wodą. W kącie leżało naręcze przegniłej słomy.
– Ignorujesz mnie? – rzucił strażnik i podszedł bliżej kraty.
Barwy na jego mundurze nabrały intensywności, jakby nagle go zalało mocniejsze światło. Zmiana
jednak nie była wyraźna. Vasherowi nie pozostało wiele Oddechów, więc jego aura nie wpływała zbyt
silnie na kolory otaczających go przedmiotów. Wartownik nic nie zauważył – podobnie, jak nie zwrócił
uwagi na to zjawisko w karczmie, w której razem z kolegami zgarnął Vashera z podłogi, po czym razem
wrzucili go do swojego wózka. Zmiana intensywności barw była na tyle słaba, że wyłowienie jej okiem
przeciętnego człowieka graniczyło z niemożliwością.
– A to co znowu? – odezwał się jeden z mężczyzn przetrząsających worek.
Vasherowi od zawsze wydawało się niezwykle ciekawe, że faceci strzegący lochów okazywali się za-
zwyczaj równie źli lub nawet gorsi od tych, których pilnowali. Istniała oczywiście możliwość, że był to
element większego planu. Społeczeństwu jako całości nie sprawiało różnicy, czy tego pokroju ludzie sie-
dzą w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w więzieniach, z dala od uczciwych ludzi.
O ile ci ostatni w ogóle istnieją.
Strażnik wyciągnął z worka Vashera długi, owinięty w białą lnianą płachtę przedmiot. Odwinął go i aż
zagwizdał ze zdumienia. Spod materiału wyjrzał smukły miecz o wąskim ostrzu, ukryty w srebrnej po-
chwie. Rękojeść była jednolicie czarna.
– Jak myślicie, komu on to ukradł?
Dowódca wartowników obrzucił więźnia uważnym spojrzeniem, prawdopodobnie zastanawiając się,
czy ma do czynienia z arystokratą. W samym Hallandren arystokracja nie istniała, ale w wielu sąsiednich
królestwach aż się roiło od lordów i szlachetnie urodzonych dam. Tylko jaki lord paradowałby po T’Te-
lir w znoszonym brązowym płaszczu, z niechlujną brodą i butach noszących ślady wieloletnich wędró-
wek? Strażnik odwrócił się wreszcie, zapewne dochodząc do wniosku, że Vasher nie jest lordem.
Miał rację. I jednocześnie bardzo się mylił.
– Pokaż mi to – rzucił dowódca i odebrał koledze miecz. Mruknął cicho, wyraźnie zaskoczony cięża-
rem ostrza. Obrócił broń w dłoni i zauważył zatrzask zabezpieczający klingę przed wysunięciem z po-
chwy. Otworzył go.
Barwy w pomieszczeniu nabrały głębi i wyrazu. Nie stały się jaśniejsze – nie w ten sposób, w jaki
pojaskrawiały kolory na kamizelce wartownika, kiedy podszedł do celi Vashera. Zrobiły się po prostu
silniejsze. Ciemniejsze. Czerwienie przeobraziły się w karmazynowe plamy. Żółć zhardziała i przemieni-
ła się w złoto. Błękity zbliżyły się do odcieni granatu.
– Ostrożnie, przyjacielu – przestrzegł Vasher. – Ta zabawka potrafi być niebezpieczna.
Strażnik podniósł wzrok. Zawahał się, po czym prychnął niewyraźnie pod nosem i odszedł od celi, nie
wypuszczając miecza z dłoni. Pozostała dwójka wartowników zabrała ze sobą worek i ruszyli korytarzem
za dowódcą. Zniknęli w wartowni.
Rozległ się trzask zamykanych drzwi. Vasher natychmiast uklęknął przy słomianym posłaniu, z którego
wybrał kilka mocnych i długich ździebeł. Ze swojego płaszcza – który u dołu zaczynał się miejscami pruć
– wysnuł kilka nici i związał słomę na kształt niewielkiej, wysokiej może na trzy cale figurki o prostych
ramionach i nogach. Wyrwał sobie włos i przyłożył do głowy słomianego człowieczka, po czym sięgnął
do buta i wyciągnął z cholewy wspaniały, czerwony szal.
Uwolnił swój Oddech.
Wypłynął z niego – rozchodząc się, rosnąc w powietrzu, przejrzysty, choć jednocześnie lśniący, przy-
pominający nieco oświetloną słonecznymi promieniami plamę oliwy, rozlewającą się na powierzchni
wody. Vasher wyraźnie czuł, jak opuszcza jego ciało: BioChromatyczny Oddech, jak nazywali go uczeni.
Większość ludzi mówiła po prostu Oddech. Każdy takim dysponował. Przynajmniej w większości wy-
padków – jedna osoba, jeden Oddech.
Vasher miał ich około pięćdziesięciu, co stanowiło liczbę ledwie pozwalającą mu osiągnąć poziom
Pierwszego Wywyższenia. Teraz, z tak niewieloma Oddechami czuł się ubogi w porównaniu z ilością,
jaką miał do dyspozycji dawniej, choć wielu innych uznałoby posiadanie pięćdziesięciu za wielki skarb.
Niestety, nawet proste Przebudzenie niewielkiej figurki sporządzonej z organicznego materiału – z wyko-
rzystaniem części własnego ciała jako ogniska – wyczerpało około połowy jego Oddechów.
Mały, słomiany ludzik drgnął i zaczął wchłaniać w siebie BioChromę. Połowa trzymanego przez Va-
shera czerwonego szala spłowiała, stała się szara. Vasher pochylił się – skupił na poleceniu, które zamie-
rzał wydać figurce – i dokończył całości, wypowiadając Rozkaz.
– Przynieś klucze – rzucił wyraźnie.
Ludzik wstał i unosząc jedyną brew, spojrzał na swego twórcę.
Vasher wskazał palcem na wartownię, z której dobiegły go zaskoczone okrzyki.
Nie zostało mi już wiele czasu, pomyślał.
Figurka rozpędziła się po posadzce celi, wybiła w powietrze i wyskoczyła na zewnątrz pomiędzy prę-
tami zakratowanego okienka w drzwiach. Vasher zdjął płaszcz i rozłożył go na podłodze. Materiał był
skrojony na kształt ludzkiego ciała – poznaczonego teraz rozcięciami pasującymi do blizn na ciele wła-
ściciela. Otwory w kapturze odpowiadały oczom Vashera. Im bardziej materiał przypominał człowieka,
tym mniej Oddechów potrzeba było do jego Przebudzenia.
Vasher pochylił się i próbował nie przypominać sobie czasów, kiedy miał tyle Oddechów, by nie
przejmować się kształtem czy skupieniem przy Przebudzeniu. To było bardzo dawno temu. Skrzywił się,
wyrwał z głowy jeszcze jeden włos i przytknął go do kaptura.
Znów wypuścił BioChromę.
Ta czynność wyczerpała wszystkie jego pozostałe Oddechy. Płaszcz zadrżał, szal stał się już zupełnie
szary – sam Vasher poczuł się… bezbarwny. Utrata Oddechu nie była śmiertelna. Co więcej, dodatkowe
Oddechy, z których właśnie skorzystał, też kiedyś należały do innych ludzi. Vasher nie miał pojęcia kim
byli; nie zebrał tej BioChromy samodzielnie. Dostał ją. Jak zawsze. Oddechu nie można było nikomu ode-
brać przemocą.
A jednak utrata BioChromy zmieniła sposób, w jaki postrzegał świat. Barwy nie wydawały się już tak
jaskrawe. Przestał wyczuwać tłumy przechadzających się ludzi w mieście leżącym powyżej, co zazwy-
czaj było dlań stanem normalnym. Była to ta sama świadomość obecności innego człowieka, jaką odczu-
wają wszyscy – taka jak ostrzegawcze przeczucie, które otrzymujemy we śnie, gdy ktoś wchodzi do poko-
ju. Tego rodzaju zmysł Vasher miał zwykle pięćdziesiąt razy silniejszy.
A teraz go stracił. Wraz z Oddechem wessanym przez słomianą figurkę i płaszcz, udzielającym im siły.
Płaszcz zadrżał. Vasher się pochylił.
– Chroń mnie – rozkazał i płaszcz znieruchomiał. Vasher wstał i włożył go na powrót.
Pod celą pojawił się słomiany człowieczek. Niósł ze sobą wielkie koło z kluczami. Nogi figurki były
splamione czerwienią. Szkarłatna barwa krwi wydawała się teraz Vasherowi niecodziennie przytłumiona.
Zabrał klucze.
– Dziękuję – powiedział. Zawsze im dziękował. Nie wiedział dlaczego, zwłaszcza że chwilę potem
zrobił coś jeszcze.
– Twój Oddech do mnie – polecił i dotknął piersi słomianego ludzika, który pozbawiony życia natych-
miast padł na podłogę.
Vasher odzyskał swój Oddech. Znajomy zmysł świadomości obecności innych, powrócił, wraz z wra-
żeniem bycia połączonym, dopasowanym do świata. Oddech mógł odebrać figurce jedynie dlatego, iż
sam ją stworzył, sam ją Przebudził. Przebudzeń tego rodzaju rzadko dokonywało się na stałe. Najczęściej
oddawał swoją BioChromę przedmiotom, a potem ją odbierał.
Jeśli wziąć pod uwagę potęgę, jaką dysponował kiedyś, dwadzieścia pięć Oddechów stanowiło śmie-
chu wartą liczbę. Niemniej w porównaniu z niczym, wydawało się niezmiernym skarbem. Zadrżał z emo-
cji, jakie towarzyszyły przyjęciu BioChromy.
Krzyki z wartowni umilkły. W lochu zapadła cisza. Wiedział, że musi działać szybko.
Vasher przełożył rękę przez kraty i przekręcił klucz w zamku. Pchnął grube drzwi i szybko wyszedł na
korytarz, zostawiając za sobą zapomnianą figurkę. Nie udał się do wartowni – ani do widniejącego za nią
wyjścia – skręcił na południe, zmierzając w głąb lochu.
Ta część jego planu była obarczona największym stopniem ryzyka. Odnalezienie tawerny uczęszczanej
przez kapłanów Opalizujących Odcieni okazało się proste. Sprowokowanie karczemnej burdy – i zaata-
kowanie wspomnianego przez strażnika kapłana – było równie łatwe. W Halladren osoby duchowne trak-
towano bardzo poważnie, przez co Vasher nie trafił do podrzędnego aresztu, ale zasłużył sobie na wy-
cieczkę do lochu Króla-Boga.
Gatunek ludzi, jakich przeznaczano do pilnowania więźniów znał na tyle dobrze, że był niemal pe-
wien, że spróbują wyciągnąć Krew Nocy z pochwy. A tego właśnie potrzebował, by odwrócić ich uwagę
i zdobyć klucze.
Teraz jednak czekała go niemożliwa do przewidzenia część planu.
Zatrzymał się. Przebudzony płaszcz cicho szeleścił. Odszukanie właściwej celi nie było trudne –
większa część otaczających ją kamiennych murów była wyprana z kolorów. Zarówno drzwi, jak i ściany
pokrywała mdła szarość. W takich miejscach trzymano Rozbudzających – brak koloru wykluczał możli-
wość dokonania Przebudzenia. Vasher podszedł do celi i zajrzał do środka. Pod sufitem kołysał się za-
wieszony za ręce mężczyzna. Nagi i skuty łańcuchami. Jego opalenizna wydawała się Vasherowi niezwy-
kle intensywna, sińce na ciele wyglądały jak jaskrawe plamy fioletu i błękitu.
Więzień był zakneblowany. Kolejne zabezpieczenie. Aby przeprowadzić udane Przebudzenie, potrzeb-
ne były trzy rzeczy: Oddech, barwa i Rozkaz. Niektórzy zwali to Harmoniką i Odcieniami. Opalizujące
Odcienie, wzajemna relacja pomiędzy dźwiękiem i barwą. Rozkaz należało wypowiedzieć głośno i wy-
raźnie w ojczystym języku Rozbudzającego – wszelkie zająknięcia lub niestarannie wyartykułowany
dźwięk udaremniłyby Przebudzenie. Oddech wydostałby się na zewnątrz, lecz przedmiot pozostałby mar-
twy.
Vasher otworzył celę kluczem z kółka i wszedł do środka. Gdy zbliżył się do więźnia, aura wiszącego
rozjaśniła kolory jego stroju. Tak silną aurę dostrzegłby każdy, choć dla człowieka, który dostąpił Pierw-
szego Wywyższenia było to jeszcze łatwiejsze.
Nie była to najmocniejsza BioChromatyczna aura, jaką Vasher widział w swym życiu – silniejsze na-
leżały do Powracających, czczonych w Hallandren jak bogowie. Niemniej BioChroma wiszącego robiła
duże wrażenie i była o wiele silniejsza niż ta, która otaczała Vashera. Więzień dysponował wieloma Od-
dechami. Setkami setek Oddechów.
Wisiał, delikatnie kołysząc się na łańcuchach. Przyglądał się Vasherowi. Zakneblowane usta krwawiły
wskutek odwodnienia. Vasher wahał się tylko przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i wyjął knebel z ust
mężczyzny.
– Ty… – szepnął więzień i zakaszlał. – Przyszedłeś mnie uwolnić?
– Nie, Vahr – odpowiedział cicho Vasher. – Przyszedłem, żeby cię zabić.
Vahr prychnął. Niewola odbiła się na nim mocnym piętnem. Gdy Vasher widział go ostatnio, wydawał
się o wiele bardziej mięsisty. Sądząc po jego wychudłym wysuszonym ciele musiał być przez dłuższy
czas przetrzymywany o głodzie. Całe jego ciało pokrywały świeże rany, sińce i oparzenia. Zarówno cier-
pienie, jak i niepokój w podkrążonych oczach Vahra świadczyły o jego poważnym stanie. Oddech można
było przekazać jedynie dobrowolnie, za pomocą świadomie wydanego Rozkazu. Nikt jednak nie powie-
dział, że nie można kogoś do wydania takiego Rozkazu odpowiednio zachęcić.
– A więc – wychrypiał więzień – osądziłeś mnie. Tak samo jak wszyscy.
– Nie interesuje mnie twój nieudany bunt. Chcę od ciebie tylko Oddechu.
– Ty i cały dwór Hallandren.
– Owszem. Ale nie oddasz go jednemu z Powracających. Przekażesz go mnie. W zamian za to, że cię
zabiję.
– To raczej kiepski interes. – W głosie Vahra zabrzmiała wyzuta z emocji hardość, której Vasher nie
słyszał, kiedy się ostatnio spotkali.
To dziwne, przemknęło mu przez myśl, że wreszcie, po tym wszystkim, dostrzegłem w nim coś, z czym
potrafię się identyfikować.
Vasher trzymał się od Vahra na bezpieczną odległość. Teraz, kiedy więzień mógł już mówić, był też
w stanie wydawać Rozkazy. Choć z drugiej strony dotykał jedynie metalowych łańcuchów, a metal nieła-
two było Przebudzić. Nigdy nie był żywy, a kajdany były dalekie kształtem od człowieka. Nawet u szczy-
tu swej mocy, Vasherowi udało się Przebudzić metal jedynie kilka razy. Oczywiście bardzo potężni Roz-
budzający potrafili budzić przedmioty, których nie dotykali, a które znajdowały się w zasięgu ich głosu.
To jednak wymagało Dziewiątego Wywyższenia, a tylu Oddechów nie posiadał nawet Vahr. Co więcej,
Vasher wiedział o tylko jednej osobie, która miała ich wystarczająco wiele: sam Król-Bóg.
Najprawdopodobniej zatem był bezpieczny. Vahr dysponował olbrzymią liczbą Oddechów, ale nie
miał czego Przebudzić. Vasher spokojnie okrążył wiszącego. Nie potrafił wzbudzić w sobie ani cienia
współczucia dla więźnia. Vahr zasłużył na ten los. Kapłani nie chcieli pozwolić mu umrzeć. Miał w sobie
zbyt wiele Oddechów. Gdyby zginął, całe to bogactwo odeszłoby wraz z nim. Na zawsze i nieodwracal-
nie.
I nawet władcy Hallandren – w którym panowały bardzo surowe prawa dotyczące przekazywania
i sprzedaży Oddechów – nie chcieli zmarnować takiego skarbu. Pragnęli tej BioChromy do tego stopnia,
że odłożyli nawet egzekucję tak znanego przestępcy, jakim był Vahr. Teraz było jednak zupełnie możliwe,
że wkrótce zaczną żałować, iż nie pozostawili przy nim silniejszej straży.
A Vasher czekał na podobną okazję od dwóch lat.
– No więc? – spytał Vahr.
– Daj mi Oddech, Vahr – rzucił Vasher i zbliżył się o krok.
Vahr mruknął coś pod nosem i powiedział:
– Wątpię, żebyś był równie zdolny jak kaci Króla-Boga, Vasher, a im opieram się już od dwóch tygo-
dni.
– Zdziwiłbyś się. Ale to nie ma znaczenia. Oddasz mi swój Oddech. Wiesz, że masz tylko dwie możli-
wości. Albo dostanę go ja, albo dostaną go oni.
Vahr wisiał na łańcuchach. Obracał się wolno. Milczał.
– Nie masz wiele czasu do namysłu – podjął Vasher. – W każdej chwili ktoś może znaleźć martwych
wartowników. Podniosą alarm. Zostawię cię tutaj i znów poddadzą cię torturom i kiedyś w końcu złamią.
I cała twoja moc przejdzie na własność ludzi, których przysięgałeś zniszczyć.
Vahr wpatrywał się w podłogę. Vasher pozwolił mu się zastanawiać przez kilka chwil w ciszy, obser-
wował, jak do więźnia dociera prawdziwy obraz sytuacji. Wreszcie Vahr uniósł wzrok na Vashera.
– Ta… rzecz, którą nosisz. Jest tu? W mieście?
Vasher skinął głową.
– Te wrzaski sprzed chwili? To ona je spowodowała?
Vasher skinął raz jeszcze.
– Jak długo zostaniesz w T’Telir?
– Jakiś czas. Może rok.
– Użyjesz tego przeciwko nim?
– To, co zrobię, to moja sprawa, Vahr. Dobijemy targu czy nie? Szybka śmierć w zamian za twój Od-
dech. Mogę obiecać ci jedno. Twoi wrogowie go nie dostaną.
Vahr umilkł.
– Jest twój – powiedział wreszcie.
Vasher wyciągnął rękę i dotknął dłonią czoła więźnia – uważał przy tym, by nie dotknąć ciała Vahra
żadną częścią swego stroju, z którego Vahr mógłby zaczerpnąć potrzebny do Przebudzenia kolor.
Vahr przestał się ruszać. Wyglądał na zupełnie zrezygnowanego. Po chwili, gdy Vasher zaczynał się już
niepokoić, że więzień zmienił zdanie, ten uwolnił swoją BioChromę. Opuściły go barwy. Piękna Opaliza-
cja, aura, która sprawiała, że mimo ran i siniaków wyglądał majestatycznie, wypłynęła z jego ust i zawi-
sła w powietrzu, migocząc jak poranna mgła. Vasher zamknął oczy i wchłonął ją w siebie.
– Moje życie do twojego – rozkazał Vahr. W jego głosie zamajaczyła rozpacz. – Mój Oddech staje się
twoim.
Oddech wpłynął w Vashera i wszystko znów stało się jaskrawe i żywe. Brązowy płaszcz nabrał głębi,
nasyciły go kolory. Krew na podłodze stała się intensywnie czerwona, płonęła niczym ogień. Nawet skó-
ra Vahra wydawała się teraz malarskim arcydziełem – jej powierzchnia, poznaczona czarnymi włosami,
błękitnymi otarciami i czerwonymi ranami. Wiele lat upłynęło od ostatniego razu, kiedy Vasher doświad-
czył tak głębokiego poczucia… życia.
Jęknął i osunął się na kolana, czując przepełniającą go energię. Żeby nie upaść na kamienną podłogę,
musiał podeprzeć się ręką. Jak mogłem bez tego żyć? – pomyślał.
Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę jego zmysły nie wyostrzyły się ani trochę, stał się po prostu
o wiele bardziej świadomy i uważny. Uwrażliwiony. Docierało do niego potężne piękno doznań. Gdy do-
tknął kamienia, zachwycił się jego szorstką fakturą. A szum wiatru dolatujący przez wąskie okno więzie-
nia? Czy zawsze był tak melodyjny? Jak mógł tego nie słyszeć?
– Dotrzymaj swojej części umowy – powiedział Vahr.
Vasher docenił dźwięk jego głosu, piękno każdej głoski, ich wewnętrzną harmonię. Czuł się doskonale
nastrojony, jak instrument. Był to dar dla każdego, kto osiągał Drugie Wywyższenie. Dobrze będzie znów
z nim żyć.
Oczywiście, gdyby chciał, mógł w każdej chwili osiągnąć nawet i Piąte Wywyższenie, ale wymagało
to kilku ofiar, których nie chciał ponosić. Zmuszał się więc, by zrobić to w staromodny sposób, zbierając
Oddechy od ludzi takich jak Vahr.
Podniósł się i wyciągnął odbarwiony szal, z którego skorzystał przedtem. Zarzucił go na szyję Vahra
i wypuścił BioChromę.
Nie bawił się w nadawanie materiałowi ludzkiego kształtu, nie musiał też używać własnych włosów
czy skóry w charakterze ogniska – musiał jednak zaczerpnąć koloru ze swojej koszuli.
Spojrzał w pełne rezygnacji oczy więźnia.
– Dusić rzeczy – rozkazał Vasher, dotykając drgającego szala.
Materiał skręcił się natychmiast, wykorzystując przy tym dużą – choć teraz już nieistotną – liczbę Od-
dechów. Owinął się wokół szyi Vahra i zacisnął, dławiąc ofiarę. Vahr nie walczył, nawet nie jęknął. Po
prostu patrzył nienawistnie na Vashera, aż oczy wyszły mu z orbit, i umarł.
Nienawiść. W swoim czasie Vasher zaznał jej wiele. Wyciągnął rękę i odzyskał Oddech z szala, po
czym zostawił w celi kołyszące się ciało więźnia. Cicho przeszedł przez loch, wciąż podziwiając barwę
drewna i kamieni. Po kilku chwilach zauważył w korytarzu nowy kolor. Czerwień.
Ominął kałużę krwi, która ciekła po nierównej podłodze lochu, i wszedł do wartowni. Trzej strażnicy
już nie żyli. Jeden z nich siedział na krześle. Krew Nocy, wciąż w większej części ukryty w swej po-
chwie tkwił w piersi trupa. Spod srebra było widać mniej więcej cal czarnego ostrza.
Vasher ostrożnie wsunął broń do pochwy i zapiął zatrzask.
Sprawiłem się dziś bardzo dobrze, rozległo się w jego myślach.
Nie odpowiedział.
Zabiłem ich wszystkich, ciągnął Krew Nocy. Nie jesteś ze mnie dumny?
Przyzwyczajony do niecodziennego ciężaru ostrza Vasher podniósł broń jedną ręką. Zabrał też swą
torbę i zarzucił ją na ramię.
Wiedziałem, że będziesz zachwycony, dodał z zadowoleniem miecz.
1
Bycie osobą nieważną wiązało się z wieloma korzyściami.
Rzecz jasna, jeśli wziąć pod uwagę standardy większości ludzi, Siri wcale nie była nieważna – była
przecież córką króla. Na szczęście jednak jej ojciec miał aż czworo dzieci, a siedemnastoletnia Siri była
spośród nich najmłodsza. Fafen, starsza od Siri, wypełniła rodowy obowiązek i została mniszką. Następ-
ny w kolejności był Ridger, chłopak starszy z kolei od Fafen, najstarszy syn władcy. Dziedzic tronu.
No i była jeszcze Vivenna. Siri westchnęła i zawróciła ścieżką do miasta. Vivenna, pierworodna króla
była… no cóż… była Vivenną. Piękna, wytworna, idealna niemal pod każdym względem. Co także stano-
wiło szczęśliwy zbieg okoliczności, zwłaszcza że to jej ręka została obiecana bogu. Tak czy inaczej, Siri
jako czwarte dziecko króla była raczej zbędna. Vivenna i Ridger musieli się skupiać na nauce; Fafen cięż-
ko pracowała, pomagając innym w domach i na pastwiskach. Siri jednak uniknęła tego wszystkiego, po-
nieważ była nieważna. Co między innymi oznaczało, że mogła znikać w górach na całe godziny.
Oczywiście za każdym razem ktoś to w końcu zauważał i miała przez te swoje wycieczki bezustanne
kłopoty, ale nawet jej ojciec musiał przyznać, że zniknięcia córki nikomu nie przysparzały większych pro-
blemów. Miasto pod jej nieobecność nie cierpiało – co więcej, wydawało się, że bez Siri ma się nieco
lepiej.
Nieważność. Dla kogoś innego stanowiłaby obrazę i dyshonor. Dla Siri była błogosławieństwem.
Uśmiechnęła się i przeszła przez bramę. W nieunikniony sposób od razu przyciągnęła ludzkie spojrze-
nia. Bevalis było co prawda największym miastem i stolicą Idris, ale nie było szczególnie wielkie
i wszyscy mieszkańcy wiedzieli, kim dziewczyna jest. Sądząc po zasłyszanych od wędrowców opowie-
ściach, jej rodzinne Bevalis było ledwie wsią w porównaniu z olbrzymimi metropoliami, jakie rozkwita-
ły w innych królestwach.
Jej się jednak bardzo podobało, lubiła jego błotniste ulice, kryte strzechą chaty i te nudne – choć so-
lidne – kamienne mury. Kobiety goniące uciekające gęsi, mężczyzn szarpiących się z osłami ciągnącymi
wozy wypełnione wiosennymi zbiorami. Dzieci prowadzące stada owiec na hale. Możliwe, że wspaniałe
miasta w Xace, Hudres, czy nawet Hallandren, oferowały egzotyczne widoki, ale były jednocześnie pełne
obcych twarzy, rozkrzyczanych, przepychających się tłumów i wyniosłych arystokratów. To by się Siri nie
podobało; w zasadzie nawet Bevalis wydawało się jej trochę zbyt rojne.
Niemniej, pomyślała przyglądając się swojej prostej i praktycznej szarej sukience, założę się, że
w tamtych miastach mają więcej kolorów. I to akurat mogłabym chyba polubić.
W barwnym miejscu nie wyróżniałaby się tak bardzo odcieniem swych włosów. Jej długie loki, jak
zwykle podczas wycieczki na pola, pojaśniały z radości. Skupiła się, próbując je opanować, ale jedyne,
co była w stanie osiągnąć, to mdły brąz. A gdy rozproszyła uwagę, fryzura natychmiast znów przybrała
piękną jasną barwę. Nigdy nie nauczyła się nad nimi panować. W odróżnieniu od Vivenny.
W miarę jak szła przez miasto, zbierał się za nią niewielki pochód. Uśmiechnęła się i udawała, że nie
zauważa dzieci, do chwili, gdy jedno z nich zebrało się na odwagę, podbiegło i pociągnęło ją za sukien-
kę. Dziewczyna odwróciła się z uśmiechem. Maluchy popatrzyły na nią niezwykle poważnie. Wszyscy
w Idris byli od dziecka uczeni, by opanowywać wstydliwe, raptowne wybuchy emocji. Doktryna Austre
nie uznawała uczuć za coś złego, niemniej, srodze ganiła pretensjonalne zwracanie na siebie uwagi przez
publiczne ich okazywanie.
Siri nie była szczególnie pobożna. Uważała, że to nie jej wina, skoro Austre tworząc jej duszę, obda-
rzył ją jednocześnie całkowitą niezdolnością do posłuszeństwa. Dzieci cierpliwie czekały, a dziewczyna
sięgnęła do fartucha, z którego wydostała kilka jaskrawo ubarwionych kwiatów. Oczy maluchów otwo-
rzyły się szeroko i wpatrzyły w wibrujące, rozedrgane kolory płatków. Trzy kielichy były niebieskie, je-
den żółty.
Wszystkie kwiaty odcinały się wyraźnie od wszechogarniającej szarości miasta. Poza kolorami skóry
i oczu mieszkańców, Bevalis było całkowicie bezbarwne. Kamienne ściany bielono wapnem, stroje sta-
rannie spierano do szarości lub nudnego beżu. Wszystko po to, by trzymać kolory z daleka.
A to dlatego, że bez kolorów nie było Rozbudzających.
Mała dziewczynka, która wcześniej szarpnęła za sukienkę, chwyciła kwiaty i umknęła wraz z innymi
dziećmi. Siri zauważyła naganne spojrzenia kilkorga przechodniów. Nikt jednak nie powiedział jej sło-
wa. Bycie księżniczką – nawet zupełnie nieważną – miało jednak parę zalet.
Ruszyła dalej w stronę pałacu. Niski jednopiętrowy budynek z przestronnym dziedzińcem o ubitej zie-
mi. Siri ominęła tłumy handlujących przy głównej bramie ludzi, okrążyła pałac i weszła do kuchni. Mab,
kuchenna posługaczka, na dźwięk otwieranych drzwi przestała śpiewać i przyjrzała się dziewczynie
uważnie.
– Ojciec cię szukał, dziecko – powiedziała, po czym odwróciła się i nucąc pod nosem, zaatakowała
nożem kilka cebul.
– Można się było tego spodziewać. – Siri podeszła bliżej i powąchała zawartość garnka. Wyczuła
woń gotujących się ziemniaków.
– Znów poszłaś w góry, prawda? Uciekłaś z lekcji.
Dziewczyna się uśmiechnęła i wyciągnęła z kieszeni jeszcze jeden żółty kwiatek. Obróciła go w pal-
cach.
Mab wywróciła oczyma.
– I znów niszczysz miasto. Naprawdę, dziewczyno, w twoim wieku takie rzeczy nie przystoją. Już oj-
ciec się z tobą rozmówi. Nie podoba mu się, że unikasz swych obowiązków.
– Lubię słowa – odparła Siri rezolutnie – i zawsze uczę się kilku nowych, kiedy ojciec na mnie krzy-
czy. A przecież nie powinnam zaniedbywać edukacji, prawda?
Mab prychnęła, poszatkowała kilka kiszonych ogórków i zmieszała je z cebulą.
– Szczerze mówiąc, Mab – ciągnęła Siri, bawiąc się kwiatkiem i czując, jak jej włosy przybierają
nieco rudawy odcień – nie rozumiem w czym problem. To przecież Austre stworzył kwiaty, nie mam ra-
cji? I to on nadał im barwy, więc nie może w nich być nic złego. W końcu sami nazywamy go Bogiem
Kolorów!
– Kwiaty nie są złe – odparła Mab, dodając do potrawy czegoś, co wyglądało na trawę – ale tylko
wtedy, jeśli zostawia się je tam, gdzie umieścił je Austre. Nie powinniśmy wykorzystywać jego piękna
po to, żeby samemu wydawać się ważniejszymi.
– Przez kwiaty wcale nie wydaję się ważniejsza.
– Czyżby? – rzuciła Mab i cisnęła trawę, ogórki i cebulę do garnka z wrzącą wodą. Uderzyła ściankę
naczynia płazem noża, posłuchała, skinęła głową i w poszukiwaniu kolejnych warzyw zanurkowała pod
blat. – Sama powiedz – ciągnęła stłumionym głosem – czy naprawdę uważasz, że paradując po Bevalis
z kwiatem w dłoni, nie zwracasz na siebie uwagi?
– Ale tylko dlatego, że to miasto jest takie ponure. Gdyby wokół było więcej barw, nikt nie zauważył-
by jednego małego kwiatka.
Mab wyprostowała się, dźwigając w rękach pudło pełne różnorakich bulw.
– Wolałabyś, żebyśmy ozdobili nasze miasto jak Hallandren? Może powinniśmy też zacząć zapraszać
do siebie Rozbudzających? Co ty na to? Te diabły wysysają dusze dzieciom i duszą ludzi ich własnymi
ubraniami. Trzeba ci też wiedzieć, że wskrzeszają umarłych i wykorzystują ich jako tanią siłę roboczą.
Nie mówiąc o tym, że składają na swoich heretyckich ołtarzach ofiary z kobiet.
Siri poczuła, jak jej włosy bieleją lekko na skutek ogarniającego ją niepokoju. Przestańcie! – pomy-
ślała. Jej fryzura żyła własnym życiem i reagowała na emocje w niekontrolowany sposób.
– Historie z poświęcaniem dziewic są wyssane z palca – stwierdziła dziewczyna. – Oni tego wcale
nie robią.
– Bez powodu nikt by tego nie powtarzał.
– Moim zdaniem wymyślają je stare kobiety, grzejące zimą przy ogniu swoje kości. Nie sądzę, żeby-
śmy musieli się aż tak bać. Niech sobie ci z Hallandren robią, co im się żywnie podoba, przynajmniej do-
póki zostawiają nas w spokoju.
Mab, nie podnosząc wzroku, siekała warzywa.
– Podpiszemy nowy traktat, Mab – dodała Siri. – Ojciec i Vivenna dopilnują naszego bezpieczeństwa,
a Hallandren nic nam nie zrobi.
– A jeśli nie?
– Zobaczysz. Nie ma się czym martwić.
– Mają silniejszą armię – zauważyła Mab, siekając, ze wzrokiem wbitym w blat. – Lepszą stal, więcej
jedzenia i te… te rzeczy. Ludzie się niepokoją. Może nie ty, ale ci rozsądniejsi, owszem.
Trudno było tak od razu zaprzeczyć słowom kucharki. Mab, poza wyjątkowym instynktem do gotowa-
nia rosołów i mieszania przypraw, dysponowała swoistą mądrością. Z drugiej jednak strony stanowczo
zbyt często zrzędziła.
– Zamartwiasz się bez potrzeby, Mab, przekonasz się.
– Mówię tylko, że to nie jest czas na to, żeby księżniczka biegała po mieście z kwiatami, ani żeby się
wyróżniała, ściągając na siebie gniew Austre.
Siri westchnęła.
– No dobrze – powiedziała i cisnęła ostatni kwiatek do garnka z potrawką. – Teraz wyróżnimy się
wszyscy.
Mab zmartwiała, po czym wzniosła oczy ku niebu, nie przerywając szatkowania warzyw.
– To był kwiat vanavel?
– Oczywiście – odpowiedziała dziewczyna i powąchała unoszącą się nad garnkiem parę. – Przecież
nie zniszczyłabym czegoś tak smacznego. I wciąż uważam, że przesadzasz.
Mab pociągnęła nosem.
– Masz – rzuciła, podając księżniczce drugi nóż. – Przydaj się do czegoś. Ktoś musi to wszystko po-
siekać.
– A nie powinnam iść do ojca? – spytała Siri, łapiąc za gruby i nierówny korzeń vanavel. Zaczęła
szatkować.
– Przecież on i tak za karę odeśle cię do kuchni i każe ze mną pracować – stwierdziła Mab i znów
uderzyła w garnek nożem. Od zawsze uważała, że potrafi stwierdzić po dźwięku naczynia, kiedy potrawa
jest gotowa.
– Austre, dopomóż, jeśli ojciec się kiedyś dowie, że ja to lubię.
– Ty po prostu lubisz być blisko jedzenia – rzuciła Mab. Wyłowiła z garnka kwiat i cisnęła go na bok.
– Tak czy inaczej, nie możesz się teraz z nim widzieć. Naradza się z Yardą.
Siri nie zareagowała, dalej siekała warzywa. Włosy jednak pojaśniały jej z emocji. Narady ojca
z Yardą zwykle ciągną się godzinami, pomyślała. Nie ma sensu czekać, aż skończy…
Mab odwróciła się, sięgając po coś ze stołu, a gdy ponownie stanęła przed blatem, Siri była już za
drzwiami i biegła ku stajniom. Kilka minut potem odjechała z pałacu galopem, w swym ulubionym brązo-
wym płaszczu. Czuła upojne emocje. Jej włosy znów przybrały złocisty odcień. Szybka przejażdżka to
doskonały sposób na zwieńczenie dnia.
W końcu i tak przecież zostanie ukarana.
Dedelin, król Idris, odłożył list na stół. Czytał go już zbyt wiele razy. Nadeszła pora, by wreszcie pod-
jął decyzję, czy posłać swą najstarszą córkę na śmierć.
Mimo że wiosna rozpoczęła się już jakiś czas temu, w pomieszczeniu wciąż było chłodno. Na wyży-
nach Idris ciepło nie było częstym gościem; wszyscy go pragnęli i cieszyli się z jego nadejścia, ponieważ
lato zazwyczaj trwało tu krótko. Komnaty pałacu były bardzo skąpo umeblowane. W prostocie kryło się
piękno. I nawet król Idris nie miał prawa pokazywać ostentacyjnej arogancji ani pretensjonalności.
Dedelin wstał z miejsca i wyjrzał przez okno na dziedziniec. Według światowych standardów jego pa-
łac był mały – miał tylko jedno piętro, spadzisty drewniany dach i niskie kamienne ściany. Jak na panują-
ce w Idris warunki był jednak duży i niebezpiecznie graniczył z luksusem. To jednak można mu było wy-
baczyć, ponieważ budynek ten służył również za miejsce zgromadzeń i administracyjne centrum króle-
stwa.
Kątem oka władca widział generała Yardę. Krzepki mężczyzna czekał z rękami zaplecionymi na ple-
cach. Grubą brodę miał przewiązaną w trzech miejscach rzemykami. Poza królem był jedyną osobą w po-
mieszczeniu.
Dedelin ponownie spojrzał na list. Papier był jasnoróżowy i krzykliwa barwa odznaczała się na jego
biurku niczym kropla krwi na śniegu. Róż był kolorem, którego w Idris nigdy się nie widywało. W Hal-
landren jednakże – w ośrodku światowego przemysłu farbiarskiego – tak pozbawione smaku odcienie
były na porządku dziennym.
– Cóż więc, stary przyjacielu – zapytał Dedelin – masz dla mnie jakąś radę?
Generał Yarda pokręcił głową.
– Zbliża się wojna, Wasza Wysokość. Mogę to wyczytać w wietrze nad naszymi głowami, a także z ra-
portów naszych szpiegów. Hallandren wciąż uważa nas za rebeliantów, a nasze północne przełęcze kuszą
ich niepomiernie. Zaatakują.
– W takim razie powinienem ją wysłać – stwierdził król i na powrót wyjrzał przez okno. Na dziedziń-
cu zaroiło się od odzianych w płaszcze i futra ludzi zmierzających na targ.
– Wasza Wysokość, tej wojnie nie uda się nam zapobiec – podjął Yarda. – Możemy jednak… opóźnić
jej wybuch.
Dedelin odwrócił się ku żołnierzowi.
Generał podszedł o krok bliżej.
– To nie jest dobry czas na wojnę – powiedział cicho. – Nasi żołnierze wciąż jeszcze nie doszli do
siebie po najazdach Vendis zeszłej jesieni i po zimowych pożarach spichrza… – Yarda pokręcił głową. –
Nie stać nas na tak poważny, rozstrzygający konflikt jeszcze tego lata. Naszym najlepszym sprzymierzeń-
cem w walce z Hallandren jest śnieg. Nie możemy dopuścić, by ta wojna potoczyła się na ich warunkach.
Jeśli na to pozwolimy, to już jesteśmy martwi.
Trudno było odmówić mu racji.
– Wasza Wysokość – ciągnął Yarda – oni tylko czekają, aż złamiemy traktat. Wtedy ich atak będzie
usprawiedliwiony. Jeśli zrobimy to pierwsi, uderzą.
– Ale nawet jeśli dotrzymamy postanowień traktatu, uderzą i tak – zauważył Dedelin.
– Tak, choć później. Może nawet kilka miesięcy później. Dobrze wiesz, jak powoli działają tryby po-
lityki w Hallandren. Jeżeli dochowamy ustalonych w traktacie zasad, będą debatować i spierać się bez
końca. Gdyby zamarudzili do pierwszych śniegów, dostalibyśmy to, na czym zależy nam najbardziej.
Wszystko to brzmiało sensownie. Uczciwie, brutalnie i sensownie. Przez wiele lat Dedelin starał się
nie dopuścić do konfliktu, obserwując jednocześnie, jak na dworze w Hallandren narasta agresja, jak
władcy sąsiedniego królestwa stają się coraz bardziej niespokojni. Z każdym rokiem pojawiały się głosy
nawołujące do ataku na wyżyny zamieszkane przez „rebelianckich Idrian”. I z każdym rokiem głosy te sta-
wały się głośniejsze i bardziej liczne. Z każdym rokiem pokojowa, negocjacyjna polityka Dedelina spra-
wiała, że armie zostawały w domach. Być może król miał nadzieję, że przywódca rebeliantów Vahr
i jego dysydenci z Pahn Kahl odwrócą uwagę od Idris, ale Vahr został schwytany, a jego tak zwana armia
rozbita. Skutkiem jego buntu zaś było to tylko, że Hallandren zwróciło baczniejszą uwagę na swych daw-
nych wrogów.
Pokoju nie można było utrzymać. Nie, skoro Idris miało tak żyzne ziemie, nie wówczas, kiedy kontro-
lowało tak cenne szlaki handlowe. I nie, kiedy Hallandren było rządzone przez bogów, którzy wydawali
się jeszcze mniej obliczalni od swych poprzedników. Władca to wszystko rozumiał. Ale zdawał sobie
również sprawę, że zerwanie traktatu byłoby postępkiem głupim. Kiedy ktoś trafia do leża dzikiej bestii,
nie powinien prowokować jej gniewu.
Yarda stanął u jego boku przy oknie i wyjrzał na zewnątrz, opierając się łokciami o framugę. Generał
był twardym człowiekiem, zrodzonym z surowych idriańskich zim. Był zarazem jednym z najlepszych lu-
dzi, jakich kiedykolwiek poznał Dedelin – co więcej, król zastanawiał się czasem, czy nie powinien wy-
dać Vivenny za syna wiernego oficera.
To były jednak głupie, nierozsądne myśli. Przecież Dedelin od zawsze wiedział, że ten dzień nadej-
dzie. Sam przygotował traktat, w którego myśl musiał wysłać córkę, by poślubiła Króla-Boga. Hallan-
dren potrzebowało kobiety z królewską krwią w żyłach, by odnowić i uprawomocnić swą monarchię. Ci
próżni, żądni chwały ludzie z nizin pragnęli tego od dawna, a Idris mogło się cieszyć spokojem przez
ostatnie dwadzieścia lat tylko i wyłącznie dzięki temu jednemu postanowieniu układu.
Traktat był pierwszym oficjalnym dokumentem podpisanym za rządów Dedelina, jego treść wynego-
cjowano w nabrzmiałej wściekłością atmosferze, jaka zapanowała po zabójstwie jego ojca. Król zaci-
snął zęby. Jakże szybko ugiął się przed kaprysami wrogów! A jednak wiedział, że zrobiłby to raz jeszcze;
jako władca Idris uczyniłby dla swych poddanych wszystko. Na tym właśnie polegała wielka różnica po-
między Idris i Hallandren.
– Yarda, jeśli ją tam wyślemy – odezwał się król – poślemy ją na śmierć.
– Może jej nie skrzywdzą – powiedział po dłuższej chwili generał.
– Dobrze wiesz, jak będzie. Gdy tylko wybuchnie wojna, wykorzystają ją przeciwko mnie. Mówimy
przecież o Hallandren. Na Austre, przecież oni zapraszają Rozbudzających do swych pałaców!
Yarda umilkł. Wreszcie pokręcił głową.
– Według ostatnich doniesień w skład ich armii wchodzi już jakieś czterdzieści tysięcy Nieżywych.
Panie Kolorów, pomyślał Dedelin, raz jeszcze rzucając okiem na list. Język, jakim posługiwał się jego
autor, był prosty. Nadeszły dwudzieste urodziny Vivenny, a traktat stanowił, że Dedelin nie może czekać
już ani roku dłużej.
– Wysłanie im Vivenny to niedobry pomysł, ale nie mamy innych atutów – zauważył Yarda. – Jeśli zy-
skamy więcej czasu, mógłbym przeciągnąć na naszą stronę Tedradel. Oni nienawidzą Hallandren jeszcze
od czasów Wielowojnia. Może mógłbym też podburzyć niedobitki buntowników Vahra w samym Hallan-
dren. Wtedy zyskalibyśmy przynajmniej czas, by rozbudować fortyfikacje, przygotować zaopatrzenie,
przeżyć jeszcze rok. – Yarda spojrzał na władcę. – Jeśli Hallandren nie dostanie od nas księżniczki, woj-
na wybuchnie z naszej winy. Tak pomyślą wszyscy, i kto nas wtedy poprze? Zaczną się pytania: dlaczego
nasz władca złamał traktat, który sam napisał?
– Ale jeśli oddamy Vivennę, jej krew sprawi, że ich pretensje dotyczące gór i przełęczy będą mieć
jeszcze mocniejsze podstawy!
– Możliwe – przyznał Yarda – tyle że skoro obaj zdajemy sobie sprawę, że oni zaatakują tak czy ina-
czej, to dlaczego przejmować się ugruntowaniem ich żądań? A tak przynajmniej poczekają z najazdem do
chwili narodzin spadkobiercy.
Czas. Generał zawsze prosił o więcej czasu. Tylko co począć, jeśli ten czas ma zostać zyskany kosz-
tem własnego dziecka?
Yarda nie wahałby się przed posłaniem żołnierza na śmierć, gdyby dzięki temu cała armia mogła zy-
skać czas na zajęcie lepszej pozycji, pomyślał król. – Jesteśmy Idrianami. Jak mogę nie prosić własnej
córki o coś, czego bez zastanowienia oczekiwałbym od żołnierza?
Ale myśl o Vivennie w ramionach Króla-Boga, o Vivennie zmuszonej do noszenia dziecka tego potwo-
ra… przez to Dedelin niemal siwiał. Jej dziecko urodziłoby się jako kolejny martwy noworodek potwór,
który stałby się następnym Powracającym Bogiem.
Jest jeszcze inny sposób… – pomyślał ze wstydem w głębi ducha. Nie musisz posyłać tam Vivenny…
Ktoś zapukał do drzwi sali. Obaj z Yardą odwrócili się i Dedelin zaprosił przybysza do wejścia. Od
razu wiedział kto to taki.
Vivenna miała na sobie stonowaną, szarą sukienkę. W oczach króla wciąż wyglądała bardzo młodo.
Z drugiej strony była doskonałym ucieleśnieniem Idrianki – włosy związane w skromny kok, brak makija-
żu, który przyciągałby uwagę do jej twarzy. Nie była przy tym miękka ani nieśmiała jak niektóre inne ary-
stokratki z królestw północy. Była po prostu spokojna. Opanowana, prosta, twarda i wytrzymała. Idrian-
ka.
– Ojcze, naradzacie się tu w zamknięciu już kilka godzin – odezwała się dziewczyna, z szacunkiem
kłaniając się Yardzie. – Słudzy mówili mi o kolorowej kopercie, którą przyniósł ze sobą generał. Wydaje
mi się, że wiem, co się w niej znajdowało.
Dedelin spojrzał córce w oczy i gestem zaprosił ją do zajęcia miejsca. Dziewczyna zamknęła cicho
drzwi i usiadła na jednym z drewnianych krzeseł stojących pod ścianą komnaty. Yarda, jak mężczyźnie
przystało, wciąż stał. Vivenna spojrzała na leżący na biurku list. Niezmiennie spokojna, panowała nad
swymi włosami, które ani na chwilę nie zmieniały odcienia i wciąż miały barwę szacownej czerni. Była
dwakroć tak nabożna jak jej ojciec i w odróżnieniu od swojej młodszej siostry nigdy nie poddawała się
nagłym wybuchom emocji.
– Rozumiem więc, że powinnam się przygotować do drogi – odezwała się, składając dłonie na kola-
nach.
Dedelin otworzył usta, ale nie potrafił zaprzeczyć. Rzucił okiem na Yardę, który pełnym rezygnacji ge-
stem pokręcił głową.
– Ojcze, przygotowywałam się do tego całe życie – podjęła Vivenna. – Jestem gotowa. Wiem jednak,
że Siri nie przyjmie tego dobrze. Godzinę temu wyjechała na przejażdżkę. Powinnam opuścić miasto jesz-
cze zanim wróci. W ten sposób unikniemy nieprzystojnych scen, jakie mogłaby urządzić.
– Za późno. – Yarda skrzywił się i skinął głową w stronę okna. Zebrani na dziedzińcu ludzie pierzcha-
li na wszystkie strony, uciekając przed jeźdźcem, który galopem wpadł przez bramę. Jeździec miał na so-
bie intensywnie brązowy płaszcz – niemal zbyt kolorowy – i oczywiście rozpuszczone włosy.
Złote włosy.
Dedelin poczuł, jak narasta w nim gniew i frustracja. Tylko Siri potrafiła doprowadzić go do utraty
panowania nad sobą i – jakby w ironicznym kontrapunkcie wobec powodu swego wzburzenia – poczuł,
jak zmienia się kolor jego własnej fryzury. Obserwatorzy mogli zauważyć, jak kilka loków na jego gło-
wie przeszło z czerni w krwawiącą czerwień. Była to cecha wyróżniająca osoby z królewskiego rodu,
którego członkowie uciekli na wyżyny Idris w szczytowej fazie Wielowojnia. Pozostali mogli ukrywać
emocje. Głowy członków rodziny Dedelina jednak wszem wobec obwieszczały, co się dzieje w ich ser-
cach.
Vivenna przyglądała się ojcu, nieskazitelna jak zawsze. Siła i opanowanie dziewczyny pomogły wład-
cy, który zmusił włosy do przybrania na powrót ciemniejszego odcienia. Kontrolowanie zdradzieckich
Królewskich Loków wymagało większej siły woli, niż się to większości ludzi zdawało. Dedelin sam nie
był pewien, w jaki sposób Vivennie udało się tak doskonale opanować tę umiejętność.
Biedna dziewczyna, nie miała nawet dzieciństwa, przemknęło mu przez głowę. Życie Vivenny od uro-
dzenia zmierzało ku temu jednemu wydarzeniu. Jego pierworodna, dziecko, które wydawało mu się czę-
ścią jego osoby. Dziewczyna stanowiąca niewyczerpane źródło dumy; kobieta, która już teraz zyskała so-
bie miłość i szacunek poddanych. Oczyma duszy widział, jak wspaniałą stałaby się królową, silniejszą
zapewne nawet od niego. Byłaby kimś, kto zdołałby przeprowadzić Idris przez czekające królestwo
mroczne czasy.
Pod warunkiem, że udałoby się jej tego wszystkiego dożyć.
– Przygotuję się do drogi – oświadczyła Vivenna i wstała z miejsca.
– Nie – rzucił Dedelin.
Oboje, Yarda i Vivenna unieśli wzrok.
– Ojcze – przypomniała dziewczyna – jeśli złamiemy traktat, wybuchnie wojna. Jestem gotowa po-
święcić się dla naszego ludu. Sam mnie tego uczyłeś.
– Nie pojedziesz – powiedział z naciskiem Dedelin i odwrócił się do okna.
Na dworze Siri zaśmiewała się z czegoś w towarzystwie stajennych. Władca słyszał wybuchy jej chi-
chotu nawet z tej odległości: włosy młodszej córki przybrały barwę ognistej czerwieni.
Panie Kolorów, wybacz mi, pomyślał. To dla ojca najcięższy z wyborów. Traktat stanowi jednak do-
kładnie: Kiedy Vivenna skończy dwudziesty rok życia, muszę odesłać córkę do Hallandren. W tekście
umowy nie ma jednak słowa o tym, którą córkę mam wyprawić w drogę.
Gdyby Dedelin nie wysłał do Hallandren córki, południowi sąsiedzi zaatakowaliby natychmiast. Jeśli
pośle nie tę, której się spodziewają, mogą się rozgniewać, ale nie rozpętają wojny. Tego był pewien. Za-
czekają do przyjścia na świat dziedzica Idris. Dziecka z królewską krwią w żyłach. A to oznacza co naj-
mniej dziewięć miesięcy.
Poza tym… – myślał. Gdyby mnie szantażowali, używając jako zakładniczki Vivenny, nie poradziłbym
sobie i poddał się od razu.
Czuł wstyd na tę myśl, ale tak naprawdę to właśnie dlatego podjął taką decyzję.
Dedelin spojrzał na zebranych.
– Vivenno, nie pojedziesz tam i nie poślubisz boga tyrana naszych wrogów. Zamiast ciebie poślę im
Siri.
2
Oszołomiona Siri siedziała w trzęsącym się powozie. Jej ojczysta ziemia z każdym podskokiem kół
oddalała się coraz bardziej.
Minęły już dwa dni, a ona wciąż nie rozumiała. Przecież to była rola Vivenny. Wszyscy o tym wie-
dzieli. Kiedy przyszła na świat, w Idris hucznie świętowano. Król uczył ją wszystkiego od dnia, w któ-
rym postawiła pierwszy krok: studiowała zasady życia dworskiego i reguły polityki. Fafen, druga córka
Dedelina, także się tego wszystkiego uczyła, na wypadek gdyby Vivenna umarła przed dniem swego ślu-
bu. Ale nie Siri. Ona przecież od zawsze była zbędna. Nieważna.
I to się właśnie skończyło.
Wyjrzała za okno. Ojciec wybrał dla niej najładniejszy powóz królestwa – wraz z eskortą honorową
składającą się z dwudziestu żołnierzy. Jechali na południe. Razem z namiestnikiem i kilkoma posługacza-
mi tworzyli najwspanialszy orszak, jaki Siri kiedykolwiek widziała. Graniczyło to z ostentacją, która za-
pewne by dziewczynę zachwyciła, gdyby tylko nie oznaczała dla niej rozstania z Idris.
Nie tak miało być, myślała. Zupełnie nie tak.
A jednak stało się.
Nic nie miało sensu. Powóz trząsł wściekle, ale Siri siedziała zupełnie zobojętniała. Mogli chociaż,
narzekała w myślach, wysłać mnie konno, a nie zmuszać do więdnięcia w tym powozie.
Niestety, wjazd wierzchem nie był odpowiednio godnym sposobem wkroczenia do Hallandren.
Hallandren.
Siri poczuła, jak włosy bieleją jej ze strachu. Wysłano ją do Hallandren! Do królestwa, którego
mieszkańcy przeklinają co drugi oddech. Swego ojca nie zobaczy przez długi czas, albo i wcale. Nie bę-
dzie już mogła rozmawiać z Vivenną, nie posłucha nauczycieli, nie złaja jej Mab, nie będzie jeździć na
wierzchowcach z królewskiej stajni, nie poszuka kwiatków w dziczy, nie pomoże w kuchni. Za to…
Za to poślubi Króla-Boga. Demona z Hallandren, potwora, który nigdy nie zaczerpnął żywego odde-
chu. W Hallandren jego władza nie była niczym ograniczona. Mógł wydać rozkaz stracenia dowolnej
osoby wiedziony choćby tylko przelotnym kaprysem.
Ale ja będę bezpieczna, prawda? – przemknęło jej przez myśl. Będę przecież jego żoną.
Żoną. Wychodzę za mąż. Och, Austre, Boże Kolorów… – pomyślała, czując się coraz gorzej. Zwinęła
się, podciągnęła kolana pod brodę – jej włosy stały się tak białe, że niemal lśniły – i położyła się na sie-
dzeniu. Nie była pewna, czy tak bardzo trzęsie się niepowstrzymanie zmierzający na południe powóz, czy
ona sama.
– Myślę, że powinieneś się jeszcze raz nad tym zastanowić, ojcze – powiedziała spokojnie Vivenna,
siedząc obyczajnie – tak jak ją nauczono – z dłońmi na kolanach.
– Zastanawiałem się nad tym nie raz, Vivenno – odparł król Dedelin i machnął ręką. – Decyzja już za-
padła.
– Siri nie ma odpowiedniego przygotowania.
– Poradzi sobie – odpowiedział ojciec, przeglądając leżące na biurku dokumenty. – Tak naprawdę
musi tylko urodzić dziecko. Jestem pewien, że akurat do tego ma odpowiednie przygotowanie.
Co wobec tego z moimi naukami? – zastanowiła się Vivenna. Dwadzieścia dwa lata przygotowań? Po
co było to wszystko, skoro tak naprawdę chodziło jedynie o zapewnienie odpowiedniej macicy?
Jej włosy pozostały czarne, głos opanowany, twarz spokojna.
– Siri jest zapewne zrozpaczona – zauważyła. – Nie wiem, czy będzie w stanie poradzić sobie z tym
emocjonalnie.
Dedelin podniósł wzrok – jego włosy pojaśniały nieco, poczerwieniały – czerń umykała z nich, jak
spływająca z płótna farba. Wyraźne świadectwo irytacji.
Jej wyjazd bardziej go martwi, niż sam to przyznaje, przemknęło Vivennie przez myśl.
– Tak będzie najlepiej dla naszych poddanych, Vivenno – powiedział król, z wyraźnym wysiłkiem
walcząc o przywrócenie czerni swej fryzurze. – Jeśli wybuchnie wojna, będziesz naszemu królestwu po-
trzebna tutaj, na miejscu. W Idris.
– A co się stanie z Siri? Jeśli wybuchnie wojna?
Ojciec umilkł.
– Może jednak nie wybuchnie – odezwał się po chwili.
Austre… – pomyślała wstrząśnięta Vivenna. On sam w to nie wierzy. Jest przekonany, że posłał ją na
śmierć.
– Wiem, o czym myślisz – odezwał się władca, na powrót przykuwając jej uwagę. Patrzyła tak poważ-
nie. – Jak mogłem dokonać takiego wyboru? Jak mogłem posłać ją na śmierć, a ciebie zachować przy ży-
ciu? Nieważne, co myślą inni. Nie wybierałem, kierując się względami osobistymi. Podjąłem decyzję,
która okaże się najlepszą dla Idris, jeśli dojdzie do wojny.
Kiedy dojdzie do wojny, przemknęło Vivennie przez myśl. Spojrzała Dedelinowi w oczy.
– To ja miałam tej wojnie zapobiec, ojcze! Miałam zostać żoną Króla-Boga! Miałam z nim mówić,
przekonać go. To mnie nauczono tajników polityki, to ja poznałam ich obyczaje, ja…
– Zapobiec wojnie? – Ojciec przerwał jej pytaniem. Do księżniczki dopiero teraz dotarło, jak aro-
gancko musiały zabrzmieć jej słowa. Odwróciła wzrok.
– Vivenna, dziecko moje – ciągnął Dedelin. – Tej wojnie nie można zapobiec. Do tej pory powstrzy-
mywała ich tylko obietnica córki z królewskiego rodu. Odesłanie Siri może zyskać nam nieco czasu.
Może… może jednak nic się jej nie stanie, nawet, kiedy rozgorzeje wojna. Może uznają, że jej krew jest
na tyle cenna, że zostawią ją przy życiu, na wypadek, gdyby jej pierworodne dziecko umarło. – Na twarzy
władcy odmalowało się wahanie. – Tak, może to wcale nie o Siri powinniśmy się bać, tylko…
„O siebie”, dokończyła w duchu Vivenna. Nie była wtajemniczona we wszystkie szczegóły wojennych
przygotowań ojca, ale wiedziała dosyć. Idris nie było w nadchodzącym starciu faworytem. W razie
otwartego konfliktu z Hallandren nie istniała zbyt duża szansa zwycięstwa. Wojna przyniesie katastrofę
dla ich ludu i ich sposobu życia.
– Ojcze, ja…
– Proszę, Vivenno… – przerwał jej cicho. – Nie jestem już w stanie o tym mówić. Odejdź. Porozma-
wiamy później.
Później. Kiedy Siri będzie już daleko i nie uda się jej sprowadzić z powrotem. A jednak Vivenna
wstała. Była posłuszna, tak ją wychowano i nauczono. Tym właśnie różniła się od młodszej siostry.
Wyszła z gabinetu ojca, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez drewniany pałac, udając, że nie widzi
wokół siebie spojrzeń i nie słyszy szeptów. Poszła do swojej komnaty – małej i pozbawionej ozdób –
gdzie usiadła na łóżku, z rękami na kolanach.
Nie zgadzała się ze swoim ojcem. Wiedziała, że mogła mieć wpływ na sytuację. Miała przecież zostać
żoną Króla-Boga. To oznaczało pewne wpływy na dworze. Wszyscy dobrze wiedzieli, że jeśli chodzi
o politykę wobec własnych poddanych Król-Bóg jest nieprzejednany, ale jego żona z pewnością mogła
odegrać pewną rolę w obronie interesów swego ludu.
I jej ojciec z tego wszystkiego zrezygnował?
On naprawdę musi wierzyć, że nic nie jest w stanie powstrzymać inwazji, uznała. Wskutek tego ode-
słanie Siri stało się tylko kolejnym manewrem politycznym, mającym na celu zyskanie czasu. Idris od
dziesięcioleci nie robiło nic innego. Tak czy inaczej, jeśli poświęcenia królewskiej córki nie można było
uniknąć, to i tak była to rola, którą powinna była odegrać Vivenna. To przecież ona od zawsze szykowała
się do poślubienia Króla-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna.
Nie czuła wdzięczności za ocalenie. Nie wydawało się jej też, że bardziej przysłuży się Idris, zostając
w Bevalis. W razie śmierci ojca, o wiele lepszym przywódcą na czas wojny byłby Yarda, nie ona. Poza
tym Ridger – młodszy brat Vivenny – od lat przygotowywał się do przejęcia tronu po Dedelinie.
Została ocalona bez powodu. W pewien sposób zabolało ją to jak kara. Przez całe życie słuchała,
przygotowywała się, uczyła i ćwiczyła. Wszyscy chwalili, wszyscy powtarzali, że jest doskonała. Dla-
czego więc nie pozwolono jej służyć Idris zgodnie z planem?
Na te pytania nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Siedziała z rękami na kolanach i martwiła się, myśląc
o straszliwej prawdzie. Najważniejszy cel życia został jej skradziony i oddany w cudze ręce. Ona stała
się teraz zbędna. Bezużyteczna.
Nieważna.
– Co on sobie myśli? – syknęła Siri, wychylając się do połowy z okna powozu, który turkotał na bitej
drodze.
Obok pojazdu maszerował młody żołnierz. W popołudniowym świetle wyglądał na zawstydzonego.
– No pomyśl tylko – ciągnęła Siri. – Wysłał mnie, żebym wyszła za króla Hallandren. To głupie,
prawda? Z pewnością słyszałeś o tym, jak ja się zachowuję. Uciekam, kiedy nikt nie patrzy. Unikam lek-
cji. Wściekam się, do jasnych Kolorów!
Strażnik rzucił jej przelotne spojrzenie, ale poza tym nie zareagował. Siri to nie przeszkadzało. Nie
wściekała się na niego. Wściekała się po prostu. Wisiała za oknem niebezpiecznie wychylona, czuła, jak
wiatr igra z jej włosami – długimi, prostymi, czerwonymi – i podsycała swój gniew. Wściekłość poma-
gała jej powstrzymać płacz.
Dni mijały i zielone wiosenne wzgórza Wyżyny Idris z wolna znikały w oddali. Prawdopodobnie byli
już w Hallandren – granica pomiędzy królestwami nie była ściśle wyznaczona, co zresztą nie zaskakiwa-
ło. Przed Wielowojniem oba stanowiły jeden organizm.
Przyjrzała się biednemu strażnikowi, którego jedynym sposobem radzenia sobie z wściekłą księżnicz-
ką było ignorowanie jej. Wreszcie cofnęła się do powozu i opadła na siedzenie. Nie powinna była go tak
traktować, ale cóż, właśnie została sprzedana niczym kawałek baraniny – sprzedana wskutek klątwy do-
kumentu spisanego wiele lat temu, zanim przyszła na świat. Zatem, jeśli ktokolwiek miał w tej chwili pra-
wo do wpadania w szał, to właśnie Siri.
Może to właśnie dlatego? – przyszło jej do głowy, gdy oparła skrzyżowane ręce na oknie. Może ojciec
miał po prostu dość moich szaleństw i postanowił się mnie pozbyć?
To jednak wydało się jej zbyt daleko idącym podejrzeniem. W końcu istniały prostsze sposoby radze-
nia sobie z jej nastrojami – sposoby niewymagające wysyłania jej na obcy dwór, na którym miała repre-
zentować Idris. Ale w takim razie, dlaczego? Czy naprawdę uznał, że dziewczyna sobie poradzi? Zasta-
nowiła się. To jednak śmieszna myśl. Niemożliwe, by ojciec spodziewał się, że będzie w tej roli lepsza
od Vivenny. Nikt nie robił niczego lepiej od Vivenny.
Siri westchnęła i poczuła, jak jej włosy oblewają się refleksyjnym brązem. Przynajmniej widoki oka-
zały się ciekawe i, by nie czuć narastającej frustracji, poświęciła się oglądaniu okolicy. Hallandren było
krainą nizinną, porośniętą tropikalnymi lasami i pełną dziwnych wielobarwnych zwierząt. Siri słyszała
od wędrowców opowieści o tym królestwie, a nawet potwierdzała te historie w kilku książkach, do któ-
rych lektury została zmuszona. Wydawało się jej więc, że wie, czego powinna się spodziewać. A mimo
to, kiedy wzgórza ustąpiły rozległym trawiastym równinom, a potem obok drogi zacieśniała się dżungla,
Siri zaczęła rozumieć, że jest na świecie coś, czego żadne opasłe tomisko ani nawet najciekawsza opo-
wieść nie są w stanie opisać.
Kolory. W jej górach kwiaty rosły w luźno rozrzuconych nieśmiałych kępkach, jakby same próbowały
dostosować się do panującej w Idris filozofii. Tutaj pyszniły się wszędzie. Maleńkie kielichy pokrywały
ziemię kolorowymi miękkimi dywanami. Wielkie różowe kwiaty zwieszały się z drzew niczym kiście
owoców, rosły jedne na drugich puszystymi bukietami. W tej krainie kwitły nawet chwasty. Gdyby nie
przyglądający się im z wielką nieufnością żołnierze, Siri chętnie by je zebrała.
Jeśli ja się tak boję, stwierdziła w duchu, to oni muszą czuć się jeszcze gorzej. Nie była jedyną osobą
odesłaną nagle z dala od rodziny i przyjaciół. Czy ci gwardziści będą mogli powrócić? Nagle ogarnęły ją
jeszcze większe wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki potraktowała młodego żołnierza.
Po przybyciu odeślę ich z powrotem, zdecydowała. I natychmiast poczuła, jak jej włosy pokrywają się
bielą. Jeśli wyśle swą straż do domu, zostanie sama w mieście pełnym Nieżywych, Rozbudzających,
i pogan.
Ale czy dwudziestu żołnierzy zdołałoby ją przed tym wszystkim ochronić? Lepiej będzie, jeśli choć
komuś uda się wrócić do domu.
– A można by pomyśleć, że się ucieszysz – zauważyła Fafen – w końcu już nie musisz wychodzić za
tyrana.
Vivenna wrzuciła siną jagodę do koszyka i podeszła do następnego krzewu. Fafen pracowała przy są-
siednim. Miała na sobie białą szatę mniszki. Jej głowa była ogolona do nagiej skóry. Fafen była średnią
siostrą niemal pod każdym względem – w pół drogi między Siri i Vivenną jeśli chodzi o wzrost, mniej
dostojna niż Vivenna, ale nie tak beztroska jak Siri. Była również nieco bardziej zaokrąglona w pewnych
miejscach, co przykuwało spojrzenia pokaźnej liczby młodych mężczyzn. Niemniej fakt, że chcąc ją po-
ślubić, sami musieliby zostać mnichami, trzymał ich na dystans. Jeśli Fafen zdawała sobie sprawę ze
swej popularności, to nigdy tego nie okazywała. Decyzję o włożeniu mniszej szaty podjęła przed swymi
dziesiątymi urodzinami, co jej ojciec poparł z całego serca. Każdy arystokratyczny lub po prostu bogaty
ród w Idris był zobligowany mocą tradycji do odesłania jednej osoby do klasztoru. Egoizm, nawet jeśli
chodziło o własną rodzinę, był niezgodny z Pięcioma Wizjami.
Siostry zbierały jagody, które Fafen miała potem rozdać potrzebującym. Palce mniszki nabrały lekko
fioletowego odcienia. Vivenna pracowała w rękawiczkach. Tyle koloru na skórze byłoby poważną nie-
stosownością.
– Tak – mówiła dalej Fafen – wydaje mi się, że źle do tego wszystkiego podchodzisz. Zachowujesz
się tak, jakbyś chciała tam pojechać i poślubić tego Nieżywego potwora.
– On nie jest Nieżywy – zauważyła Vivenna. – Susebron jest Powracającym, a to wielka różnica.
– Owszem, ale jest fałszywym bóstwem. Poza tym wszyscy wiedzą jaka z niego odrażająca kreatura.
– Ale to była moja rola. To ja miałam zostać jego żoną. Fafen, to sens całego mojego życia. Bez tego
jestem nikim.
– Bzdura. – Fafen pokręciła głową. – Za to teraz zamiast Ridgera ty obejmiesz tron po ojcu.
Co tylko jeszcze bardziej zakłóci naturalny porządek rzeczy, pomyślała Vivenna. Jakie mam prawo od-
bierać bratu ten zaszczyt?
Pozwoliła jednak dyskusji wygasnąć. Rozmawiała o tym już od dobrych kilkunastu minut i nie miała
siły ciągnąć tego dalej. Postąpiła jak należy. Przedtem rzadko się zdarzało, by Vivenna czuła taką frustra-
cję, musząc zachowywać się według zasad. Jej emocje stawały się… niestosowne.
– A co z Siri? – wyrwało się jej nagle. – Podoba ci się to, co ją spotkało?
Fafen podniosła wzrok i nieznacznie zmarszczyła brwi. Zwykle nie zastanawiała się nad sprawami,
które nie dotyczyły jej bezpośrednio. Vivenna poczuła się nieco winna, nie chciała bowiem zadać tego
pytania tak otwarcie, ale z Fafen nie można było rozmawiać inaczej.
– Tu masz rację – przyznała Fafen. – Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogóle kogoś trzeba było tam
posyłać.
– To z powodu traktatu – przypomniała Vivenna. – Żeby chronić naszych poddanych.
– Naszych poddanych chroni Austre – zauważyła Fafen i podeszła do następnego krzaka.
Tylko, czy ochroni Siri? – zastanowiła się Vivenna. Biedna, niewinna, kapryśna Siri. Nigdy nie na-
uczyła się nad sobą panować; na Dworze Bogów w Hallandren zjedzą ją żywcem. Siri nie pojmie wymo-
gów polityki, nie nauczy się wbijać noży w plecy, nie zrozumie fałszywych uśmiechów i kłamstw. Zosta-
nie też zmuszona do urodzenia następnego Króla-Boga Hallandren. Ten konkretny obowiązek nie był
czymś, czego Vivenna wyczekiwała szczególnie ochoczo. Byłoby to z jej strony poświęcenie, ale jej wła-
sne poświęcenie, dobrowolne, złożone w ofierze poddanym.
Tego rodzaju myśli dręczyły Vivennę, gdy razem z Fafen kończyły zbieranie jagód. Potem obie dziew-
czyny zeszły ze wzgórza i skierowały się ku osadzie. Fafen, podobnie jak wszyscy mnisi, całą swą pracę
poświęcała dobru innych ludzi. Pasała zwierzęta, zbierała jedzenie i sprzątała domy tych, którzy nie byli
w stanie zrobić tego sami.
Vivenna, pozbawiona swego celu, nie wiedziała, co powinna robić. Mimo to po zastanowieniu doszła
do wniosku, że istnieje ktoś, komu jest jeszcze potrzebna. Ktoś, kto wyjechał tydzień temu, we łzach, wy-
straszony, rzucając starszej siostrze pełne rozpaczy spojrzenia.
Bez względu na to, co powiedział jej ojciec, Vivenna nie była potrzebna w Idris. Tutaj była bezuży-
teczna, ale znała przecież mieszkańców, kulturę i społeczeństwo Hallandren. Gdy szła drogą w ślad za
Fafen, w jej głowie zaczął się kształtować pewien plan.
Plan, którego żadną miarą nie można było nazwać spokojnym i opanowanym.
3
Dar Pieśni nie pamiętał swej śmierci.
Kapłani zapewniali go jednak, że jego umieranie było wydarzeniem niezwykle inspirującym. Szlachet-
nym. Wspaniałym. Heroicznym. Nikt nie Powracał, o ile nie umarł w sposób będący ucieleśnieniem któ-
rejś z najwspanialszych cnót rodzaju ludzkiego. Dlatego właśnie Opalizujące Odcienie odsyłały Powra-
cających; mieli służyć jako chodzące przykłady i bóstwa dla tych, którzy jeszcze żyli.
Każdy bóg reprezentował coś innego. Stanowili ideał cechy symbolizowanej przez sposób, w jaki za-
kończyło się ich życie. Dar Pieśni zginął, dokonując czynu wymagającego niebywałej odwagi. Tak przy-
najmniej powtarzali mu jego kapłani. Samego wydarzenia nie pamiętał, podobnie jak nie pamiętał życia
poprzedzającego początek jego boskiej egzystencji.
Nie mogąc już dłużej spać, jęknął cicho. Przewrócił się na bok i usiadł na swym majestatycznym łożu.
Poczuł się słabo. Jego umysł nawiedzały liczne wizje i wspomnienia. Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się
z niej resztek mglistego snu.
Do sali wkroczyli słudzy, bez słów reagując na potrzeby swego pana. Dar Pieśni był jednym z młod-
szych bóstw. Powrócił ledwie pięć lat temu. Na Dworze Bogów przebywało ich około dwóch tuzinów
i wielu było o wiele ważniejszych – a także o wiele bardziej zaprawionych w politycznych rozgrywkach
– niż on. A wszystkimi nimi rządził Susebron, Król-Bóg Hallandren.
Owszem, był młody, ale mieszkał w olbrzymim pałacu. Spał w komnacie udrapowanej jedwabiami,
ufarbowanymi na jaskrawe odcienie czerwieni i złota. Takich komnat były tu dziesiątki, wszystkie udeko-
rowane i umeblowane zgodnie z jego kaprysami i zachciankami. Jego potrzeby zaspokajały setki sług
i kapłanów – bez względu na to, czy tego chciał, czy nie.
I wszystko to dlatego, pomyślał wstając, że nie miałem lepszego pomysłu na własną śmierć.
Podniósł się i zakręciło mu się nieco w głowie. Był dzień jego karmienia i wiedział, że sił będzie mu
brakować, póki nie dopełni rytuału.
Podeszli służący. Nieśli w rękach wspaniałe złoto-czerwone szaty. Gdy wchodzili w jego aurę, ich
skóra, włosy, stroje wybuchały przesadnie intensywnymi barwami. Oczyszczone odcienie wyglądały
pyszniej niż mogłyby to sprawić jakakolwiek farba czy barwnik. Tak działała wrodzona BioChroma bó-
stwa: Oddechu miał dość, by wypełnić tysiące ludzi. Nie cenił go jednak zbytnio. Nie mógł go wykorzy-
stać do ożywiania ciał lub innych przedmiotów; był bogiem, lecz nie Rozbudzającym. Nie mógł też oddać
– ani nawet wypożyczyć – swojego boskiego Oddechu nikomu innemu.
Chociaż mógł, ale tylko raz. Wtedy musiałby umrzeć. Ostatecznie.
Słudzy kontynuowali swą posługę, oblekając go we wspaniałą tkaninę. Dar Pieśni był o dobre półto-
rej głowy wyższy od wszystkich pozostałych w komnacie. Miał też szerokie bary i umięśniony tors, na
który zupełnie nie zasługiwał, biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki trawił na bezczynności.
– Czy dobrze spałeś, Wasza Miłość? – spytał ktoś.
Dar Pieśni odwrócił się. Llarimar, jego wysoki kapłan był rosłym korpulentnym mężczyzną w okula-
rach i o spokojnej powierzchowności. Dłonie miał niemal w całości ukryte pod długimi rękawami czer-
wono-złotej szaty. Trzymał w nich grubą księgę. Gdy wkroczył w aurę boga, zarówno tom, jak i płaszcz
buchnęły kolorami.
– Spałem fantastycznie, Wiercipięto. – Dar Pieśni ziewnął. – Miałem noc pełną koszmarów i maka-
brycznych snów. Jak zawsze. Strasznie wypocząłem.
– Wiercipięto? – Kapłan uniósł brew.
– Tak. – Dar Pieśni skinął głową. – Postanowiłem nadać ci nowy przydomek. Wiercipięta pasuje, bo
zawsze i wszędzie cię pełno, i w każdą sprawę wtykasz swój nos.
– To dla mnie zaszczyt, Wasza Miłość – podziękował Llarimar i usiadł na krześle.
Na Kolory, pomyślał Dar Pieśni Czy on się nigdy nie zdenerwuje?
– Zaczniemy? – Llarimar otworzył księgę.
– Skoro musimy – odparł Dar Pieśni. Służący zawiązali już wszystkie wstążki, zapięli każdą haftkę,
udrapowali ostatnią jedwabną połę. Każdy z nich ukłonił się i odsunęli się pod ścianę komnaty.
Llarimar wziął do ręki gęsie pióro.
– Co zatem pamiętasz ze snów?
– No, wiesz… – Dar Pieśni opadł na jedną ze swych kanap i wyciągnął się wygodnie. – Nic tak na-
prawdę ważnego.
Llarimar wydął z niezadowoleniem usta. W komnacie pojawiło się wielu innych służących. Nieśli ta-
lerze z rozmaitymi potrawami. Przyziemna, ludzka strawa. Jako jeden z Powracających, Dar Pieśni nie
potrzebował jeść czegoś takiego – od zwykłego jedzenia nie przybywało mu energii ani nie ubywało zmę-
czenia. Robił to wyłącznie dla przyjemności. Niemniej już niedługo miał zjeść coś o wiele bardziej…
boskiego. Coś, co miało obdarzyć go siłą na cały nadchodzący tydzień.
– Wasza Miłość, proszę. Spróbuj sobie przypomnieć sny – poprosił Llarimar uprzejmie, lecz z naci-
skiem. – Bez względu na to, jak nieistotne mogą się teraz wydawać.
Dar Pieśni westchnął i wzniósł oczy ku powale. Sufit także – oczywiście – był pokryty barwnymi fre-
skami. Ten konkretny nad jego głową ukazywał trzy pola otoczone kamiennymi murami. Była to wizja,
której doświadczył jeden z jego poprzedników. Dar Pieśni zamknął oczy i spróbował się skupić.
– Szedłem… spacerowałem plażą – powiedział. – Statek wypływał beze mnie. Nie wiem dokąd się
udawał.
Pióro Llarimara zaczęło skrobać po pergaminie. Kapłan zapewne przywoływał właśnie w pamięci
wszystkie znane listy symboli.
– Czy pamiętasz jakieś kolory? – spytał.
– Statek płynął pod czerwonymi żaglami – odpowiedział Dar Pieśni. – Piasek był oczywiście jasno-
brązowy, a drzewa zielone. I wydaje mi się, że z jakiegoś dziwnego powodu woda w oceanie była czer-
wona, tak samo jak żagiel.
Llarimar zapamiętale pisał – zawsze bardzo się ekscytował, kiedy jego bóg przypominał sobie barwy.
Dar Pieśni otworzył oczy i spojrzał w sufit, na jego żywe kolory. Roztargnionym gestem wyciągnął rękę
i wziął z trzymanej przez sługę tacy kilka wiśni.
Dlaczego miałby żałować ludziom swych snów? Nawet jeśli uważał wróżenie z nich za zwykłą głupo-
tę. Musiał przyznać, że spotkało go niezwykłe szczęście, nie miał powodów do narzekań. Otaczała go bo-
ska BioChromatyczna aura, żył w ciele, jakiego pozazdrościłby mu każdy mężczyzna i cieszył się luksu-
sem godnym dziesięciu władców naraz. Ze wszystkich ludzi na świecie, akurat on miał najmniejsze pra-
wo do sprawiania komukolwiek przykrości.
Problem polegał jedynie na tym, że… cóż… Dar Pieśni był prawdopodobnie jedynym bogiem na
świecie, który nie wierzył w samego siebie.
– Wasza Miłość, czy we śnie pojawiło się cokolwiek innego? – spytał Llarimar unosząc wzrok znad
księgi.
– Ty się tam pojawiłeś, Wiercipięto.
Llarimar zamarł i nieco zbladł.
– Ja… ja tam byłem?
Dar Pieśni skinął głową.
– Przepraszałeś za bezustanne zawracanie mi głowy i powstrzymywanie mnie przed rozpustą. Potem
przyniosłeś wielką butlę wina i zatańczyłeś. Muszę przyznać, że było na co popatrzeć.
Llarimar spojrzał na niego karcąco.
– Nie, naprawdę nie było w tym śnie nic więcej. Tylko ten statek. A i to wspomnienie powoli już zani-
ka.
Llarimar pochylił głowę, wstał i odgonił służących – choć ci ostatni, rzecz jasna, nie opuścili komnaty,
tylko stanęli ze swymi paterami i tacami z orzechami, winem i owocami pod ścianą, na wypadek, gdyby
któryś był jeszcze potrzebny.
– Czy możemy więc kontynuować porządek dnia, Wasza Miłość?
Dar Pieśni westchnął i wstał. Był wyczerpany. Sługa natychmiast rzucił się do jego szaty, by poprawić
jedną ze starannie upiętych fałd, która rozluźniła się wskutek ruchu.
Bóg ruszył za kapłanem. Górował nad nim co najmniej o stopę. Meble i drzwi były jednak zbudowane
z uwzględnieniem jego nietypowych rozmiarów, przez co kapłani i służący wyglądali w pałacu dziwnie
nie na miejscu. Przechodzili z komnaty do komnaty, nie korzystając z korytarzy. Korytarze były przezna-
czone dla służby i biegły wzdłuż zewnętrznych ścian kwadratowego budynku. Dar Pieśni kroczył po
miękkich, pochodzących z północnych królestw dywanach, mijał najwspanialsze dzieła sztuki ceramicz-
nej zza Morza Wewnętrznego. Każda sala była obwieszona malowidłami, starannie wykaligrafowanymi
wierszami, wszystko to były dzieła najbardziej utalentowanych artystów Hallandren.
W samym centrum pałacu znajdowało się niewielkie pomieszczenie, odbiegające od zwykłych barw
złota i czerwieni, sztandarowych barw boga. Tutaj skrzyło się od wstążek w ciemniejszych kolorach – in-
tensywnych błękitów, zieleni i szkarłatów. Każdy z nich był prawdziwym kolorem, dokładnie w odpo-
wiednim odcieniu, co mogła zauważyć jedynie osoba, która dostąpiła Trzeciego Wywyższenia.
Gdy Dar Pieśni wszedł do salki, kolory ożyły. Pojaśniały, stały się jeszcze bardziej wyraziste, choć
jednocześnie pozostały ciemne. Rdzawa czerwień przeobraziła się w prawdziwszą rdzawą czerwień,
granat stał się mocniejszym granatem. Ciemne, acz jasne – kontrast, który mógł powstać jedynie dzięki
Oddechowi.
Na środku małej komnaty stało dziecko.
Dlaczego to zawsze musi być dziecko? – przemknęło przez myśl Darowi Pieśni.
Llarimar i służący czekali. Bóg ruszył naprzód i mała dziewczynka odsunęła się lękliwie na bok, ku
kilku kapłanom w złoto-czerwonych szatach. Zachęcająco skinęli głowami. Dziewczynka, wyraźnie zde-
nerwowana, odwróciła się z powrotem ku Powracającemu.
– No, chodź – odezwał się, starając się, by jego głos brzmiał przekonująco. – Nie ma się czego bać.
Dziewczynka, mimo wszystko, wciąż się trzęsła.
W głowie Daru Pieśni zabrzmiały wszystkie liczne wykłady Llarimara – który twierdził, że nie były
wcale wykładami, bo boga nie można nauczać. Powracających bóstw Hallandren nie należało się bać.
Bogowie, ich obecność to błogosławieństwo. Dzięki nim królestwo zyskuje wizje przyszłości, przywódz-
two i mądrość. A w zamian potrzebowali tylko jednej, jedynej rzeczy.
Oddechu.
Dar Pieśni zawahał się, ale słabość znów uderzyła mu do głowy. Świat zawirował. Przeklął się w du-
chu, ukląkł na jedno kolano i ujął twarz dziewczynki w swoje przerośnięte dłonie. Rozpłakała się, ale
głośno i wyraźnie wypowiedziała słowa, których ją nauczono.
– Moje życie do twojego. Mój Oddech staje się twoim.
Oddech dziecka wypłynął na zewnątrz, skłębił się w powietrzu. Jego pasma przesunęły się wzdłuż ra-
mienia Powracającego – dotyk był niezbędny – i bóg zaczerpnął go. Słabość zniknęła, zawroty głowy
ustały. Zamiast nich pojawiła się rześka jasność. Poczuł przypływ sił, energii, życia.
Dziewczynka zmatowiała. Lekko spłowiały kolory jej ust i oczu. Brązowe włosy utraciły nieco swego
połysku; policzki zbielały.
To nic, myślał. Większość ludzi nawet nie potrafi stwierdzić, że nie ma już Oddechu. Ta dziewczynka
Dla Emily, która powiedziała „tak”.
Prolog To zabawne, pomyślał Vasher, że tak wiele historii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrącają mnie do więzienia. Wartownicy zaśmiali się rubasznie i z głośnym brzękiem zamka zatrzasnęli celę. Vasher podniósł się z podłogi i otrzepał z kurzu. Poruszył ramieniem i skrzywił się. Dolna połowa drzwi była wykonana z twardego drewna, ale nieco wyżej widniała w nich stalowa krata, przez którą zobaczył, jak trzej straż- nicy otwierają jego worek i przeglądają zawartość. Jeden z nich zauważył spojrzenie Vashera. Był potężny, przerośnięty do prawdziwie zwierzęcych roz- miarów, miał ogoloną głowę i brudny mundur, na którym ledwie tylko można było rozpoznać jaskrawą żółć i błękit, barwy straży miejskiej T’Telir. Te jasne, intensywne barwy, przemknęło Vasherowi przez głowę. Znów muszę się do nich przyzwy- czaić. W każdym innym mieście, w dowolnym innym królestwie, aż tak żywe kolory wyglądałyby na żoł- nierzach niedorzecznie. Teraz jednak był w Hallandren, w Krainie Bogów, którzy Powrócili, ziemi Nie- żywych, badań nad BioChromą i – oczywiście – kolorów. Barczysty strażnik zostawił zabawę rzeczami Vashera towarzyszom i podszedł do celi. – Mówią, że niezły z ciebie twardziel – zagaił, mierząc więźnia spojrzeniem. Vasher nie zareagował. – Karczmarz twierdzi, że sam jeden pokonałeś dwudziestu chłopa – wartownik podrapał się po bro- dzie. – Na moje oko nie wyglądasz na takiego. Tak czy inaczej, powinieneś wiedzieć, że na kapłana nie wolno podnosić ręki. Wszyscy pozostali spędzą noc w ciupie. Ale ty, no cóż… zawiśniesz. Bezbarwny głupcze. Vasher odwrócił się od drzwi. Cela była urządzona jak wszystkie inne, które widział w życiu. Bez po- lotu. Światło wpadało do środka przez cienką szczelinę otwierającą się u góry jednej ze ścian. Porośnięte mchem mury ociekały wodą. W kącie leżało naręcze przegniłej słomy. – Ignorujesz mnie? – rzucił strażnik i podszedł bliżej kraty. Barwy na jego mundurze nabrały intensywności, jakby nagle go zalało mocniejsze światło. Zmiana jednak nie była wyraźna. Vasherowi nie pozostało wiele Oddechów, więc jego aura nie wpływała zbyt silnie na kolory otaczających go przedmiotów. Wartownik nic nie zauważył – podobnie, jak nie zwrócił uwagi na to zjawisko w karczmie, w której razem z kolegami zgarnął Vashera z podłogi, po czym razem wrzucili go do swojego wózka. Zmiana intensywności barw była na tyle słaba, że wyłowienie jej okiem przeciętnego człowieka graniczyło z niemożliwością. – A to co znowu? – odezwał się jeden z mężczyzn przetrząsających worek. Vasherowi od zawsze wydawało się niezwykle ciekawe, że faceci strzegący lochów okazywali się za- zwyczaj równie źli lub nawet gorsi od tych, których pilnowali. Istniała oczywiście możliwość, że był to element większego planu. Społeczeństwu jako całości nie sprawiało różnicy, czy tego pokroju ludzie sie- dzą w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w więzieniach, z dala od uczciwych ludzi. O ile ci ostatni w ogóle istnieją. Strażnik wyciągnął z worka Vashera długi, owinięty w białą lnianą płachtę przedmiot. Odwinął go i aż zagwizdał ze zdumienia. Spod materiału wyjrzał smukły miecz o wąskim ostrzu, ukryty w srebrnej po- chwie. Rękojeść była jednolicie czarna. – Jak myślicie, komu on to ukradł?
Dowódca wartowników obrzucił więźnia uważnym spojrzeniem, prawdopodobnie zastanawiając się, czy ma do czynienia z arystokratą. W samym Hallandren arystokracja nie istniała, ale w wielu sąsiednich królestwach aż się roiło od lordów i szlachetnie urodzonych dam. Tylko jaki lord paradowałby po T’Te- lir w znoszonym brązowym płaszczu, z niechlujną brodą i butach noszących ślady wieloletnich wędró- wek? Strażnik odwrócił się wreszcie, zapewne dochodząc do wniosku, że Vasher nie jest lordem. Miał rację. I jednocześnie bardzo się mylił. – Pokaż mi to – rzucił dowódca i odebrał koledze miecz. Mruknął cicho, wyraźnie zaskoczony cięża- rem ostrza. Obrócił broń w dłoni i zauważył zatrzask zabezpieczający klingę przed wysunięciem z po- chwy. Otworzył go. Barwy w pomieszczeniu nabrały głębi i wyrazu. Nie stały się jaśniejsze – nie w ten sposób, w jaki pojaskrawiały kolory na kamizelce wartownika, kiedy podszedł do celi Vashera. Zrobiły się po prostu silniejsze. Ciemniejsze. Czerwienie przeobraziły się w karmazynowe plamy. Żółć zhardziała i przemieni- ła się w złoto. Błękity zbliżyły się do odcieni granatu. – Ostrożnie, przyjacielu – przestrzegł Vasher. – Ta zabawka potrafi być niebezpieczna. Strażnik podniósł wzrok. Zawahał się, po czym prychnął niewyraźnie pod nosem i odszedł od celi, nie wypuszczając miecza z dłoni. Pozostała dwójka wartowników zabrała ze sobą worek i ruszyli korytarzem za dowódcą. Zniknęli w wartowni. Rozległ się trzask zamykanych drzwi. Vasher natychmiast uklęknął przy słomianym posłaniu, z którego wybrał kilka mocnych i długich ździebeł. Ze swojego płaszcza – który u dołu zaczynał się miejscami pruć – wysnuł kilka nici i związał słomę na kształt niewielkiej, wysokiej może na trzy cale figurki o prostych ramionach i nogach. Wyrwał sobie włos i przyłożył do głowy słomianego człowieczka, po czym sięgnął do buta i wyciągnął z cholewy wspaniały, czerwony szal. Uwolnił swój Oddech. Wypłynął z niego – rozchodząc się, rosnąc w powietrzu, przejrzysty, choć jednocześnie lśniący, przy- pominający nieco oświetloną słonecznymi promieniami plamę oliwy, rozlewającą się na powierzchni wody. Vasher wyraźnie czuł, jak opuszcza jego ciało: BioChromatyczny Oddech, jak nazywali go uczeni. Większość ludzi mówiła po prostu Oddech. Każdy takim dysponował. Przynajmniej w większości wy- padków – jedna osoba, jeden Oddech. Vasher miał ich około pięćdziesięciu, co stanowiło liczbę ledwie pozwalającą mu osiągnąć poziom Pierwszego Wywyższenia. Teraz, z tak niewieloma Oddechami czuł się ubogi w porównaniu z ilością, jaką miał do dyspozycji dawniej, choć wielu innych uznałoby posiadanie pięćdziesięciu za wielki skarb. Niestety, nawet proste Przebudzenie niewielkiej figurki sporządzonej z organicznego materiału – z wyko- rzystaniem części własnego ciała jako ogniska – wyczerpało około połowy jego Oddechów. Mały, słomiany ludzik drgnął i zaczął wchłaniać w siebie BioChromę. Połowa trzymanego przez Va- shera czerwonego szala spłowiała, stała się szara. Vasher pochylił się – skupił na poleceniu, które zamie- rzał wydać figurce – i dokończył całości, wypowiadając Rozkaz. – Przynieś klucze – rzucił wyraźnie. Ludzik wstał i unosząc jedyną brew, spojrzał na swego twórcę. Vasher wskazał palcem na wartownię, z której dobiegły go zaskoczone okrzyki. Nie zostało mi już wiele czasu, pomyślał. Figurka rozpędziła się po posadzce celi, wybiła w powietrze i wyskoczyła na zewnątrz pomiędzy prę- tami zakratowanego okienka w drzwiach. Vasher zdjął płaszcz i rozłożył go na podłodze. Materiał był skrojony na kształt ludzkiego ciała – poznaczonego teraz rozcięciami pasującymi do blizn na ciele wła- ściciela. Otwory w kapturze odpowiadały oczom Vashera. Im bardziej materiał przypominał człowieka, tym mniej Oddechów potrzeba było do jego Przebudzenia. Vasher pochylił się i próbował nie przypominać sobie czasów, kiedy miał tyle Oddechów, by nie przejmować się kształtem czy skupieniem przy Przebudzeniu. To było bardzo dawno temu. Skrzywił się,
wyrwał z głowy jeszcze jeden włos i przytknął go do kaptura. Znów wypuścił BioChromę. Ta czynność wyczerpała wszystkie jego pozostałe Oddechy. Płaszcz zadrżał, szal stał się już zupełnie szary – sam Vasher poczuł się… bezbarwny. Utrata Oddechu nie była śmiertelna. Co więcej, dodatkowe Oddechy, z których właśnie skorzystał, też kiedyś należały do innych ludzi. Vasher nie miał pojęcia kim byli; nie zebrał tej BioChromy samodzielnie. Dostał ją. Jak zawsze. Oddechu nie można było nikomu ode- brać przemocą. A jednak utrata BioChromy zmieniła sposób, w jaki postrzegał świat. Barwy nie wydawały się już tak jaskrawe. Przestał wyczuwać tłumy przechadzających się ludzi w mieście leżącym powyżej, co zazwy- czaj było dlań stanem normalnym. Była to ta sama świadomość obecności innego człowieka, jaką odczu- wają wszyscy – taka jak ostrzegawcze przeczucie, które otrzymujemy we śnie, gdy ktoś wchodzi do poko- ju. Tego rodzaju zmysł Vasher miał zwykle pięćdziesiąt razy silniejszy. A teraz go stracił. Wraz z Oddechem wessanym przez słomianą figurkę i płaszcz, udzielającym im siły. Płaszcz zadrżał. Vasher się pochylił. – Chroń mnie – rozkazał i płaszcz znieruchomiał. Vasher wstał i włożył go na powrót. Pod celą pojawił się słomiany człowieczek. Niósł ze sobą wielkie koło z kluczami. Nogi figurki były splamione czerwienią. Szkarłatna barwa krwi wydawała się teraz Vasherowi niecodziennie przytłumiona. Zabrał klucze. – Dziękuję – powiedział. Zawsze im dziękował. Nie wiedział dlaczego, zwłaszcza że chwilę potem zrobił coś jeszcze. – Twój Oddech do mnie – polecił i dotknął piersi słomianego ludzika, który pozbawiony życia natych- miast padł na podłogę. Vasher odzyskał swój Oddech. Znajomy zmysł świadomości obecności innych, powrócił, wraz z wra- żeniem bycia połączonym, dopasowanym do świata. Oddech mógł odebrać figurce jedynie dlatego, iż sam ją stworzył, sam ją Przebudził. Przebudzeń tego rodzaju rzadko dokonywało się na stałe. Najczęściej oddawał swoją BioChromę przedmiotom, a potem ją odbierał. Jeśli wziąć pod uwagę potęgę, jaką dysponował kiedyś, dwadzieścia pięć Oddechów stanowiło śmie- chu wartą liczbę. Niemniej w porównaniu z niczym, wydawało się niezmiernym skarbem. Zadrżał z emo- cji, jakie towarzyszyły przyjęciu BioChromy. Krzyki z wartowni umilkły. W lochu zapadła cisza. Wiedział, że musi działać szybko. Vasher przełożył rękę przez kraty i przekręcił klucz w zamku. Pchnął grube drzwi i szybko wyszedł na korytarz, zostawiając za sobą zapomnianą figurkę. Nie udał się do wartowni – ani do widniejącego za nią wyjścia – skręcił na południe, zmierzając w głąb lochu. Ta część jego planu była obarczona największym stopniem ryzyka. Odnalezienie tawerny uczęszczanej przez kapłanów Opalizujących Odcieni okazało się proste. Sprowokowanie karczemnej burdy – i zaata- kowanie wspomnianego przez strażnika kapłana – było równie łatwe. W Halladren osoby duchowne trak- towano bardzo poważnie, przez co Vasher nie trafił do podrzędnego aresztu, ale zasłużył sobie na wy- cieczkę do lochu Króla-Boga. Gatunek ludzi, jakich przeznaczano do pilnowania więźniów znał na tyle dobrze, że był niemal pe- wien, że spróbują wyciągnąć Krew Nocy z pochwy. A tego właśnie potrzebował, by odwrócić ich uwagę i zdobyć klucze. Teraz jednak czekała go niemożliwa do przewidzenia część planu. Zatrzymał się. Przebudzony płaszcz cicho szeleścił. Odszukanie właściwej celi nie było trudne – większa część otaczających ją kamiennych murów była wyprana z kolorów. Zarówno drzwi, jak i ściany pokrywała mdła szarość. W takich miejscach trzymano Rozbudzających – brak koloru wykluczał możli- wość dokonania Przebudzenia. Vasher podszedł do celi i zajrzał do środka. Pod sufitem kołysał się za- wieszony za ręce mężczyzna. Nagi i skuty łańcuchami. Jego opalenizna wydawała się Vasherowi niezwy-
kle intensywna, sińce na ciele wyglądały jak jaskrawe plamy fioletu i błękitu. Więzień był zakneblowany. Kolejne zabezpieczenie. Aby przeprowadzić udane Przebudzenie, potrzeb- ne były trzy rzeczy: Oddech, barwa i Rozkaz. Niektórzy zwali to Harmoniką i Odcieniami. Opalizujące Odcienie, wzajemna relacja pomiędzy dźwiękiem i barwą. Rozkaz należało wypowiedzieć głośno i wy- raźnie w ojczystym języku Rozbudzającego – wszelkie zająknięcia lub niestarannie wyartykułowany dźwięk udaremniłyby Przebudzenie. Oddech wydostałby się na zewnątrz, lecz przedmiot pozostałby mar- twy. Vasher otworzył celę kluczem z kółka i wszedł do środka. Gdy zbliżył się do więźnia, aura wiszącego rozjaśniła kolory jego stroju. Tak silną aurę dostrzegłby każdy, choć dla człowieka, który dostąpił Pierw- szego Wywyższenia było to jeszcze łatwiejsze. Nie była to najmocniejsza BioChromatyczna aura, jaką Vasher widział w swym życiu – silniejsze na- leżały do Powracających, czczonych w Hallandren jak bogowie. Niemniej BioChroma wiszącego robiła duże wrażenie i była o wiele silniejsza niż ta, która otaczała Vashera. Więzień dysponował wieloma Od- dechami. Setkami setek Oddechów. Wisiał, delikatnie kołysząc się na łańcuchach. Przyglądał się Vasherowi. Zakneblowane usta krwawiły wskutek odwodnienia. Vasher wahał się tylko przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i wyjął knebel z ust mężczyzny. – Ty… – szepnął więzień i zakaszlał. – Przyszedłeś mnie uwolnić? – Nie, Vahr – odpowiedział cicho Vasher. – Przyszedłem, żeby cię zabić. Vahr prychnął. Niewola odbiła się na nim mocnym piętnem. Gdy Vasher widział go ostatnio, wydawał się o wiele bardziej mięsisty. Sądząc po jego wychudłym wysuszonym ciele musiał być przez dłuższy czas przetrzymywany o głodzie. Całe jego ciało pokrywały świeże rany, sińce i oparzenia. Zarówno cier- pienie, jak i niepokój w podkrążonych oczach Vahra świadczyły o jego poważnym stanie. Oddech można było przekazać jedynie dobrowolnie, za pomocą świadomie wydanego Rozkazu. Nikt jednak nie powie- dział, że nie można kogoś do wydania takiego Rozkazu odpowiednio zachęcić. – A więc – wychrypiał więzień – osądziłeś mnie. Tak samo jak wszyscy. – Nie interesuje mnie twój nieudany bunt. Chcę od ciebie tylko Oddechu. – Ty i cały dwór Hallandren. – Owszem. Ale nie oddasz go jednemu z Powracających. Przekażesz go mnie. W zamian za to, że cię zabiję. – To raczej kiepski interes. – W głosie Vahra zabrzmiała wyzuta z emocji hardość, której Vasher nie słyszał, kiedy się ostatnio spotkali. To dziwne, przemknęło mu przez myśl, że wreszcie, po tym wszystkim, dostrzegłem w nim coś, z czym potrafię się identyfikować. Vasher trzymał się od Vahra na bezpieczną odległość. Teraz, kiedy więzień mógł już mówić, był też w stanie wydawać Rozkazy. Choć z drugiej strony dotykał jedynie metalowych łańcuchów, a metal nieła- two było Przebudzić. Nigdy nie był żywy, a kajdany były dalekie kształtem od człowieka. Nawet u szczy- tu swej mocy, Vasherowi udało się Przebudzić metal jedynie kilka razy. Oczywiście bardzo potężni Roz- budzający potrafili budzić przedmioty, których nie dotykali, a które znajdowały się w zasięgu ich głosu. To jednak wymagało Dziewiątego Wywyższenia, a tylu Oddechów nie posiadał nawet Vahr. Co więcej, Vasher wiedział o tylko jednej osobie, która miała ich wystarczająco wiele: sam Król-Bóg. Najprawdopodobniej zatem był bezpieczny. Vahr dysponował olbrzymią liczbą Oddechów, ale nie miał czego Przebudzić. Vasher spokojnie okrążył wiszącego. Nie potrafił wzbudzić w sobie ani cienia współczucia dla więźnia. Vahr zasłużył na ten los. Kapłani nie chcieli pozwolić mu umrzeć. Miał w sobie zbyt wiele Oddechów. Gdyby zginął, całe to bogactwo odeszłoby wraz z nim. Na zawsze i nieodwracal- nie. I nawet władcy Hallandren – w którym panowały bardzo surowe prawa dotyczące przekazywania
i sprzedaży Oddechów – nie chcieli zmarnować takiego skarbu. Pragnęli tej BioChromy do tego stopnia, że odłożyli nawet egzekucję tak znanego przestępcy, jakim był Vahr. Teraz było jednak zupełnie możliwe, że wkrótce zaczną żałować, iż nie pozostawili przy nim silniejszej straży. A Vasher czekał na podobną okazję od dwóch lat. – No więc? – spytał Vahr. – Daj mi Oddech, Vahr – rzucił Vasher i zbliżył się o krok. Vahr mruknął coś pod nosem i powiedział: – Wątpię, żebyś był równie zdolny jak kaci Króla-Boga, Vasher, a im opieram się już od dwóch tygo- dni. – Zdziwiłbyś się. Ale to nie ma znaczenia. Oddasz mi swój Oddech. Wiesz, że masz tylko dwie możli- wości. Albo dostanę go ja, albo dostaną go oni. Vahr wisiał na łańcuchach. Obracał się wolno. Milczał. – Nie masz wiele czasu do namysłu – podjął Vasher. – W każdej chwili ktoś może znaleźć martwych wartowników. Podniosą alarm. Zostawię cię tutaj i znów poddadzą cię torturom i kiedyś w końcu złamią. I cała twoja moc przejdzie na własność ludzi, których przysięgałeś zniszczyć. Vahr wpatrywał się w podłogę. Vasher pozwolił mu się zastanawiać przez kilka chwil w ciszy, obser- wował, jak do więźnia dociera prawdziwy obraz sytuacji. Wreszcie Vahr uniósł wzrok na Vashera. – Ta… rzecz, którą nosisz. Jest tu? W mieście? Vasher skinął głową. – Te wrzaski sprzed chwili? To ona je spowodowała? Vasher skinął raz jeszcze. – Jak długo zostaniesz w T’Telir? – Jakiś czas. Może rok. – Użyjesz tego przeciwko nim? – To, co zrobię, to moja sprawa, Vahr. Dobijemy targu czy nie? Szybka śmierć w zamian za twój Od- dech. Mogę obiecać ci jedno. Twoi wrogowie go nie dostaną. Vahr umilkł. – Jest twój – powiedział wreszcie. Vasher wyciągnął rękę i dotknął dłonią czoła więźnia – uważał przy tym, by nie dotknąć ciała Vahra żadną częścią swego stroju, z którego Vahr mógłby zaczerpnąć potrzebny do Przebudzenia kolor. Vahr przestał się ruszać. Wyglądał na zupełnie zrezygnowanego. Po chwili, gdy Vasher zaczynał się już niepokoić, że więzień zmienił zdanie, ten uwolnił swoją BioChromę. Opuściły go barwy. Piękna Opaliza- cja, aura, która sprawiała, że mimo ran i siniaków wyglądał majestatycznie, wypłynęła z jego ust i zawi- sła w powietrzu, migocząc jak poranna mgła. Vasher zamknął oczy i wchłonął ją w siebie. – Moje życie do twojego – rozkazał Vahr. W jego głosie zamajaczyła rozpacz. – Mój Oddech staje się twoim. Oddech wpłynął w Vashera i wszystko znów stało się jaskrawe i żywe. Brązowy płaszcz nabrał głębi, nasyciły go kolory. Krew na podłodze stała się intensywnie czerwona, płonęła niczym ogień. Nawet skó- ra Vahra wydawała się teraz malarskim arcydziełem – jej powierzchnia, poznaczona czarnymi włosami, błękitnymi otarciami i czerwonymi ranami. Wiele lat upłynęło od ostatniego razu, kiedy Vasher doświad- czył tak głębokiego poczucia… życia. Jęknął i osunął się na kolana, czując przepełniającą go energię. Żeby nie upaść na kamienną podłogę, musiał podeprzeć się ręką. Jak mogłem bez tego żyć? – pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę jego zmysły nie wyostrzyły się ani trochę, stał się po prostu o wiele bardziej świadomy i uważny. Uwrażliwiony. Docierało do niego potężne piękno doznań. Gdy do- tknął kamienia, zachwycił się jego szorstką fakturą. A szum wiatru dolatujący przez wąskie okno więzie- nia? Czy zawsze był tak melodyjny? Jak mógł tego nie słyszeć?
– Dotrzymaj swojej części umowy – powiedział Vahr. Vasher docenił dźwięk jego głosu, piękno każdej głoski, ich wewnętrzną harmonię. Czuł się doskonale nastrojony, jak instrument. Był to dar dla każdego, kto osiągał Drugie Wywyższenie. Dobrze będzie znów z nim żyć. Oczywiście, gdyby chciał, mógł w każdej chwili osiągnąć nawet i Piąte Wywyższenie, ale wymagało to kilku ofiar, których nie chciał ponosić. Zmuszał się więc, by zrobić to w staromodny sposób, zbierając Oddechy od ludzi takich jak Vahr. Podniósł się i wyciągnął odbarwiony szal, z którego skorzystał przedtem. Zarzucił go na szyję Vahra i wypuścił BioChromę. Nie bawił się w nadawanie materiałowi ludzkiego kształtu, nie musiał też używać własnych włosów czy skóry w charakterze ogniska – musiał jednak zaczerpnąć koloru ze swojej koszuli. Spojrzał w pełne rezygnacji oczy więźnia. – Dusić rzeczy – rozkazał Vasher, dotykając drgającego szala. Materiał skręcił się natychmiast, wykorzystując przy tym dużą – choć teraz już nieistotną – liczbę Od- dechów. Owinął się wokół szyi Vahra i zacisnął, dławiąc ofiarę. Vahr nie walczył, nawet nie jęknął. Po prostu patrzył nienawistnie na Vashera, aż oczy wyszły mu z orbit, i umarł. Nienawiść. W swoim czasie Vasher zaznał jej wiele. Wyciągnął rękę i odzyskał Oddech z szala, po czym zostawił w celi kołyszące się ciało więźnia. Cicho przeszedł przez loch, wciąż podziwiając barwę drewna i kamieni. Po kilku chwilach zauważył w korytarzu nowy kolor. Czerwień. Ominął kałużę krwi, która ciekła po nierównej podłodze lochu, i wszedł do wartowni. Trzej strażnicy już nie żyli. Jeden z nich siedział na krześle. Krew Nocy, wciąż w większej części ukryty w swej po- chwie tkwił w piersi trupa. Spod srebra było widać mniej więcej cal czarnego ostrza. Vasher ostrożnie wsunął broń do pochwy i zapiął zatrzask. Sprawiłem się dziś bardzo dobrze, rozległo się w jego myślach. Nie odpowiedział. Zabiłem ich wszystkich, ciągnął Krew Nocy. Nie jesteś ze mnie dumny? Przyzwyczajony do niecodziennego ciężaru ostrza Vasher podniósł broń jedną ręką. Zabrał też swą torbę i zarzucił ją na ramię. Wiedziałem, że będziesz zachwycony, dodał z zadowoleniem miecz.
1 Bycie osobą nieważną wiązało się z wieloma korzyściami. Rzecz jasna, jeśli wziąć pod uwagę standardy większości ludzi, Siri wcale nie była nieważna – była przecież córką króla. Na szczęście jednak jej ojciec miał aż czworo dzieci, a siedemnastoletnia Siri była spośród nich najmłodsza. Fafen, starsza od Siri, wypełniła rodowy obowiązek i została mniszką. Następ- ny w kolejności był Ridger, chłopak starszy z kolei od Fafen, najstarszy syn władcy. Dziedzic tronu. No i była jeszcze Vivenna. Siri westchnęła i zawróciła ścieżką do miasta. Vivenna, pierworodna króla była… no cóż… była Vivenną. Piękna, wytworna, idealna niemal pod każdym względem. Co także stano- wiło szczęśliwy zbieg okoliczności, zwłaszcza że to jej ręka została obiecana bogu. Tak czy inaczej, Siri jako czwarte dziecko króla była raczej zbędna. Vivenna i Ridger musieli się skupiać na nauce; Fafen cięż- ko pracowała, pomagając innym w domach i na pastwiskach. Siri jednak uniknęła tego wszystkiego, po- nieważ była nieważna. Co między innymi oznaczało, że mogła znikać w górach na całe godziny. Oczywiście za każdym razem ktoś to w końcu zauważał i miała przez te swoje wycieczki bezustanne kłopoty, ale nawet jej ojciec musiał przyznać, że zniknięcia córki nikomu nie przysparzały większych pro- blemów. Miasto pod jej nieobecność nie cierpiało – co więcej, wydawało się, że bez Siri ma się nieco lepiej. Nieważność. Dla kogoś innego stanowiłaby obrazę i dyshonor. Dla Siri była błogosławieństwem. Uśmiechnęła się i przeszła przez bramę. W nieunikniony sposób od razu przyciągnęła ludzkie spojrze- nia. Bevalis było co prawda największym miastem i stolicą Idris, ale nie było szczególnie wielkie i wszyscy mieszkańcy wiedzieli, kim dziewczyna jest. Sądząc po zasłyszanych od wędrowców opowie- ściach, jej rodzinne Bevalis było ledwie wsią w porównaniu z olbrzymimi metropoliami, jakie rozkwita- ły w innych królestwach. Jej się jednak bardzo podobało, lubiła jego błotniste ulice, kryte strzechą chaty i te nudne – choć so- lidne – kamienne mury. Kobiety goniące uciekające gęsi, mężczyzn szarpiących się z osłami ciągnącymi wozy wypełnione wiosennymi zbiorami. Dzieci prowadzące stada owiec na hale. Możliwe, że wspaniałe miasta w Xace, Hudres, czy nawet Hallandren, oferowały egzotyczne widoki, ale były jednocześnie pełne obcych twarzy, rozkrzyczanych, przepychających się tłumów i wyniosłych arystokratów. To by się Siri nie podobało; w zasadzie nawet Bevalis wydawało się jej trochę zbyt rojne. Niemniej, pomyślała przyglądając się swojej prostej i praktycznej szarej sukience, założę się, że w tamtych miastach mają więcej kolorów. I to akurat mogłabym chyba polubić. W barwnym miejscu nie wyróżniałaby się tak bardzo odcieniem swych włosów. Jej długie loki, jak zwykle podczas wycieczki na pola, pojaśniały z radości. Skupiła się, próbując je opanować, ale jedyne, co była w stanie osiągnąć, to mdły brąz. A gdy rozproszyła uwagę, fryzura natychmiast znów przybrała piękną jasną barwę. Nigdy nie nauczyła się nad nimi panować. W odróżnieniu od Vivenny. W miarę jak szła przez miasto, zbierał się za nią niewielki pochód. Uśmiechnęła się i udawała, że nie zauważa dzieci, do chwili, gdy jedno z nich zebrało się na odwagę, podbiegło i pociągnęło ją za sukien- kę. Dziewczyna odwróciła się z uśmiechem. Maluchy popatrzyły na nią niezwykle poważnie. Wszyscy w Idris byli od dziecka uczeni, by opanowywać wstydliwe, raptowne wybuchy emocji. Doktryna Austre nie uznawała uczuć za coś złego, niemniej, srodze ganiła pretensjonalne zwracanie na siebie uwagi przez publiczne ich okazywanie. Siri nie była szczególnie pobożna. Uważała, że to nie jej wina, skoro Austre tworząc jej duszę, obda-
rzył ją jednocześnie całkowitą niezdolnością do posłuszeństwa. Dzieci cierpliwie czekały, a dziewczyna sięgnęła do fartucha, z którego wydostała kilka jaskrawo ubarwionych kwiatów. Oczy maluchów otwo- rzyły się szeroko i wpatrzyły w wibrujące, rozedrgane kolory płatków. Trzy kielichy były niebieskie, je- den żółty. Wszystkie kwiaty odcinały się wyraźnie od wszechogarniającej szarości miasta. Poza kolorami skóry i oczu mieszkańców, Bevalis było całkowicie bezbarwne. Kamienne ściany bielono wapnem, stroje sta- rannie spierano do szarości lub nudnego beżu. Wszystko po to, by trzymać kolory z daleka. A to dlatego, że bez kolorów nie było Rozbudzających. Mała dziewczynka, która wcześniej szarpnęła za sukienkę, chwyciła kwiaty i umknęła wraz z innymi dziećmi. Siri zauważyła naganne spojrzenia kilkorga przechodniów. Nikt jednak nie powiedział jej sło- wa. Bycie księżniczką – nawet zupełnie nieważną – miało jednak parę zalet. Ruszyła dalej w stronę pałacu. Niski jednopiętrowy budynek z przestronnym dziedzińcem o ubitej zie- mi. Siri ominęła tłumy handlujących przy głównej bramie ludzi, okrążyła pałac i weszła do kuchni. Mab, kuchenna posługaczka, na dźwięk otwieranych drzwi przestała śpiewać i przyjrzała się dziewczynie uważnie. – Ojciec cię szukał, dziecko – powiedziała, po czym odwróciła się i nucąc pod nosem, zaatakowała nożem kilka cebul. – Można się było tego spodziewać. – Siri podeszła bliżej i powąchała zawartość garnka. Wyczuła woń gotujących się ziemniaków. – Znów poszłaś w góry, prawda? Uciekłaś z lekcji. Dziewczyna się uśmiechnęła i wyciągnęła z kieszeni jeszcze jeden żółty kwiatek. Obróciła go w pal- cach. Mab wywróciła oczyma. – I znów niszczysz miasto. Naprawdę, dziewczyno, w twoim wieku takie rzeczy nie przystoją. Już oj- ciec się z tobą rozmówi. Nie podoba mu się, że unikasz swych obowiązków. – Lubię słowa – odparła Siri rezolutnie – i zawsze uczę się kilku nowych, kiedy ojciec na mnie krzy- czy. A przecież nie powinnam zaniedbywać edukacji, prawda? Mab prychnęła, poszatkowała kilka kiszonych ogórków i zmieszała je z cebulą. – Szczerze mówiąc, Mab – ciągnęła Siri, bawiąc się kwiatkiem i czując, jak jej włosy przybierają nieco rudawy odcień – nie rozumiem w czym problem. To przecież Austre stworzył kwiaty, nie mam ra- cji? I to on nadał im barwy, więc nie może w nich być nic złego. W końcu sami nazywamy go Bogiem Kolorów! – Kwiaty nie są złe – odparła Mab, dodając do potrawy czegoś, co wyglądało na trawę – ale tylko wtedy, jeśli zostawia się je tam, gdzie umieścił je Austre. Nie powinniśmy wykorzystywać jego piękna po to, żeby samemu wydawać się ważniejszymi. – Przez kwiaty wcale nie wydaję się ważniejsza. – Czyżby? – rzuciła Mab i cisnęła trawę, ogórki i cebulę do garnka z wrzącą wodą. Uderzyła ściankę naczynia płazem noża, posłuchała, skinęła głową i w poszukiwaniu kolejnych warzyw zanurkowała pod blat. – Sama powiedz – ciągnęła stłumionym głosem – czy naprawdę uważasz, że paradując po Bevalis z kwiatem w dłoni, nie zwracasz na siebie uwagi? – Ale tylko dlatego, że to miasto jest takie ponure. Gdyby wokół było więcej barw, nikt nie zauważył- by jednego małego kwiatka. Mab wyprostowała się, dźwigając w rękach pudło pełne różnorakich bulw. – Wolałabyś, żebyśmy ozdobili nasze miasto jak Hallandren? Może powinniśmy też zacząć zapraszać do siebie Rozbudzających? Co ty na to? Te diabły wysysają dusze dzieciom i duszą ludzi ich własnymi ubraniami. Trzeba ci też wiedzieć, że wskrzeszają umarłych i wykorzystują ich jako tanią siłę roboczą. Nie mówiąc o tym, że składają na swoich heretyckich ołtarzach ofiary z kobiet.
Siri poczuła, jak jej włosy bieleją lekko na skutek ogarniającego ją niepokoju. Przestańcie! – pomy- ślała. Jej fryzura żyła własnym życiem i reagowała na emocje w niekontrolowany sposób. – Historie z poświęcaniem dziewic są wyssane z palca – stwierdziła dziewczyna. – Oni tego wcale nie robią. – Bez powodu nikt by tego nie powtarzał. – Moim zdaniem wymyślają je stare kobiety, grzejące zimą przy ogniu swoje kości. Nie sądzę, żeby- śmy musieli się aż tak bać. Niech sobie ci z Hallandren robią, co im się żywnie podoba, przynajmniej do- póki zostawiają nas w spokoju. Mab, nie podnosząc wzroku, siekała warzywa. – Podpiszemy nowy traktat, Mab – dodała Siri. – Ojciec i Vivenna dopilnują naszego bezpieczeństwa, a Hallandren nic nam nie zrobi. – A jeśli nie? – Zobaczysz. Nie ma się czym martwić. – Mają silniejszą armię – zauważyła Mab, siekając, ze wzrokiem wbitym w blat. – Lepszą stal, więcej jedzenia i te… te rzeczy. Ludzie się niepokoją. Może nie ty, ale ci rozsądniejsi, owszem. Trudno było tak od razu zaprzeczyć słowom kucharki. Mab, poza wyjątkowym instynktem do gotowa- nia rosołów i mieszania przypraw, dysponowała swoistą mądrością. Z drugiej jednak strony stanowczo zbyt często zrzędziła. – Zamartwiasz się bez potrzeby, Mab, przekonasz się. – Mówię tylko, że to nie jest czas na to, żeby księżniczka biegała po mieście z kwiatami, ani żeby się wyróżniała, ściągając na siebie gniew Austre. Siri westchnęła. – No dobrze – powiedziała i cisnęła ostatni kwiatek do garnka z potrawką. – Teraz wyróżnimy się wszyscy. Mab zmartwiała, po czym wzniosła oczy ku niebu, nie przerywając szatkowania warzyw. – To był kwiat vanavel? – Oczywiście – odpowiedziała dziewczyna i powąchała unoszącą się nad garnkiem parę. – Przecież nie zniszczyłabym czegoś tak smacznego. I wciąż uważam, że przesadzasz. Mab pociągnęła nosem. – Masz – rzuciła, podając księżniczce drugi nóż. – Przydaj się do czegoś. Ktoś musi to wszystko po- siekać. – A nie powinnam iść do ojca? – spytała Siri, łapiąc za gruby i nierówny korzeń vanavel. Zaczęła szatkować. – Przecież on i tak za karę odeśle cię do kuchni i każe ze mną pracować – stwierdziła Mab i znów uderzyła w garnek nożem. Od zawsze uważała, że potrafi stwierdzić po dźwięku naczynia, kiedy potrawa jest gotowa. – Austre, dopomóż, jeśli ojciec się kiedyś dowie, że ja to lubię. – Ty po prostu lubisz być blisko jedzenia – rzuciła Mab. Wyłowiła z garnka kwiat i cisnęła go na bok. – Tak czy inaczej, nie możesz się teraz z nim widzieć. Naradza się z Yardą. Siri nie zareagowała, dalej siekała warzywa. Włosy jednak pojaśniały jej z emocji. Narady ojca z Yardą zwykle ciągną się godzinami, pomyślała. Nie ma sensu czekać, aż skończy… Mab odwróciła się, sięgając po coś ze stołu, a gdy ponownie stanęła przed blatem, Siri była już za drzwiami i biegła ku stajniom. Kilka minut potem odjechała z pałacu galopem, w swym ulubionym brązo- wym płaszczu. Czuła upojne emocje. Jej włosy znów przybrały złocisty odcień. Szybka przejażdżka to doskonały sposób na zwieńczenie dnia. W końcu i tak przecież zostanie ukarana.
Dedelin, król Idris, odłożył list na stół. Czytał go już zbyt wiele razy. Nadeszła pora, by wreszcie pod- jął decyzję, czy posłać swą najstarszą córkę na śmierć. Mimo że wiosna rozpoczęła się już jakiś czas temu, w pomieszczeniu wciąż było chłodno. Na wyży- nach Idris ciepło nie było częstym gościem; wszyscy go pragnęli i cieszyli się z jego nadejścia, ponieważ lato zazwyczaj trwało tu krótko. Komnaty pałacu były bardzo skąpo umeblowane. W prostocie kryło się piękno. I nawet król Idris nie miał prawa pokazywać ostentacyjnej arogancji ani pretensjonalności. Dedelin wstał z miejsca i wyjrzał przez okno na dziedziniec. Według światowych standardów jego pa- łac był mały – miał tylko jedno piętro, spadzisty drewniany dach i niskie kamienne ściany. Jak na panują- ce w Idris warunki był jednak duży i niebezpiecznie graniczył z luksusem. To jednak można mu było wy- baczyć, ponieważ budynek ten służył również za miejsce zgromadzeń i administracyjne centrum króle- stwa. Kątem oka władca widział generała Yardę. Krzepki mężczyzna czekał z rękami zaplecionymi na ple- cach. Grubą brodę miał przewiązaną w trzech miejscach rzemykami. Poza królem był jedyną osobą w po- mieszczeniu. Dedelin ponownie spojrzał na list. Papier był jasnoróżowy i krzykliwa barwa odznaczała się na jego biurku niczym kropla krwi na śniegu. Róż był kolorem, którego w Idris nigdy się nie widywało. W Hal- landren jednakże – w ośrodku światowego przemysłu farbiarskiego – tak pozbawione smaku odcienie były na porządku dziennym. – Cóż więc, stary przyjacielu – zapytał Dedelin – masz dla mnie jakąś radę? Generał Yarda pokręcił głową. – Zbliża się wojna, Wasza Wysokość. Mogę to wyczytać w wietrze nad naszymi głowami, a także z ra- portów naszych szpiegów. Hallandren wciąż uważa nas za rebeliantów, a nasze północne przełęcze kuszą ich niepomiernie. Zaatakują. – W takim razie powinienem ją wysłać – stwierdził król i na powrót wyjrzał przez okno. Na dziedziń- cu zaroiło się od odzianych w płaszcze i futra ludzi zmierzających na targ. – Wasza Wysokość, tej wojnie nie uda się nam zapobiec – podjął Yarda. – Możemy jednak… opóźnić jej wybuch. Dedelin odwrócił się ku żołnierzowi. Generał podszedł o krok bliżej. – To nie jest dobry czas na wojnę – powiedział cicho. – Nasi żołnierze wciąż jeszcze nie doszli do siebie po najazdach Vendis zeszłej jesieni i po zimowych pożarach spichrza… – Yarda pokręcił głową. – Nie stać nas na tak poważny, rozstrzygający konflikt jeszcze tego lata. Naszym najlepszym sprzymierzeń- cem w walce z Hallandren jest śnieg. Nie możemy dopuścić, by ta wojna potoczyła się na ich warunkach. Jeśli na to pozwolimy, to już jesteśmy martwi. Trudno było odmówić mu racji. – Wasza Wysokość – ciągnął Yarda – oni tylko czekają, aż złamiemy traktat. Wtedy ich atak będzie usprawiedliwiony. Jeśli zrobimy to pierwsi, uderzą. – Ale nawet jeśli dotrzymamy postanowień traktatu, uderzą i tak – zauważył Dedelin. – Tak, choć później. Może nawet kilka miesięcy później. Dobrze wiesz, jak powoli działają tryby po- lityki w Hallandren. Jeżeli dochowamy ustalonych w traktacie zasad, będą debatować i spierać się bez końca. Gdyby zamarudzili do pierwszych śniegów, dostalibyśmy to, na czym zależy nam najbardziej. Wszystko to brzmiało sensownie. Uczciwie, brutalnie i sensownie. Przez wiele lat Dedelin starał się nie dopuścić do konfliktu, obserwując jednocześnie, jak na dworze w Hallandren narasta agresja, jak władcy sąsiedniego królestwa stają się coraz bardziej niespokojni. Z każdym rokiem pojawiały się głosy nawołujące do ataku na wyżyny zamieszkane przez „rebelianckich Idrian”. I z każdym rokiem głosy te sta-
wały się głośniejsze i bardziej liczne. Z każdym rokiem pokojowa, negocjacyjna polityka Dedelina spra- wiała, że armie zostawały w domach. Być może król miał nadzieję, że przywódca rebeliantów Vahr i jego dysydenci z Pahn Kahl odwrócą uwagę od Idris, ale Vahr został schwytany, a jego tak zwana armia rozbita. Skutkiem jego buntu zaś było to tylko, że Hallandren zwróciło baczniejszą uwagę na swych daw- nych wrogów. Pokoju nie można było utrzymać. Nie, skoro Idris miało tak żyzne ziemie, nie wówczas, kiedy kontro- lowało tak cenne szlaki handlowe. I nie, kiedy Hallandren było rządzone przez bogów, którzy wydawali się jeszcze mniej obliczalni od swych poprzedników. Władca to wszystko rozumiał. Ale zdawał sobie również sprawę, że zerwanie traktatu byłoby postępkiem głupim. Kiedy ktoś trafia do leża dzikiej bestii, nie powinien prowokować jej gniewu. Yarda stanął u jego boku przy oknie i wyjrzał na zewnątrz, opierając się łokciami o framugę. Generał był twardym człowiekiem, zrodzonym z surowych idriańskich zim. Był zarazem jednym z najlepszych lu- dzi, jakich kiedykolwiek poznał Dedelin – co więcej, król zastanawiał się czasem, czy nie powinien wy- dać Vivenny za syna wiernego oficera. To były jednak głupie, nierozsądne myśli. Przecież Dedelin od zawsze wiedział, że ten dzień nadej- dzie. Sam przygotował traktat, w którego myśl musiał wysłać córkę, by poślubiła Króla-Boga. Hallan- dren potrzebowało kobiety z królewską krwią w żyłach, by odnowić i uprawomocnić swą monarchię. Ci próżni, żądni chwały ludzie z nizin pragnęli tego od dawna, a Idris mogło się cieszyć spokojem przez ostatnie dwadzieścia lat tylko i wyłącznie dzięki temu jednemu postanowieniu układu. Traktat był pierwszym oficjalnym dokumentem podpisanym za rządów Dedelina, jego treść wynego- cjowano w nabrzmiałej wściekłością atmosferze, jaka zapanowała po zabójstwie jego ojca. Król zaci- snął zęby. Jakże szybko ugiął się przed kaprysami wrogów! A jednak wiedział, że zrobiłby to raz jeszcze; jako władca Idris uczyniłby dla swych poddanych wszystko. Na tym właśnie polegała wielka różnica po- między Idris i Hallandren. – Yarda, jeśli ją tam wyślemy – odezwał się król – poślemy ją na śmierć. – Może jej nie skrzywdzą – powiedział po dłuższej chwili generał. – Dobrze wiesz, jak będzie. Gdy tylko wybuchnie wojna, wykorzystają ją przeciwko mnie. Mówimy przecież o Hallandren. Na Austre, przecież oni zapraszają Rozbudzających do swych pałaców! Yarda umilkł. Wreszcie pokręcił głową. – Według ostatnich doniesień w skład ich armii wchodzi już jakieś czterdzieści tysięcy Nieżywych. Panie Kolorów, pomyślał Dedelin, raz jeszcze rzucając okiem na list. Język, jakim posługiwał się jego autor, był prosty. Nadeszły dwudzieste urodziny Vivenny, a traktat stanowił, że Dedelin nie może czekać już ani roku dłużej. – Wysłanie im Vivenny to niedobry pomysł, ale nie mamy innych atutów – zauważył Yarda. – Jeśli zy- skamy więcej czasu, mógłbym przeciągnąć na naszą stronę Tedradel. Oni nienawidzą Hallandren jeszcze od czasów Wielowojnia. Może mógłbym też podburzyć niedobitki buntowników Vahra w samym Hallan- dren. Wtedy zyskalibyśmy przynajmniej czas, by rozbudować fortyfikacje, przygotować zaopatrzenie, przeżyć jeszcze rok. – Yarda spojrzał na władcę. – Jeśli Hallandren nie dostanie od nas księżniczki, woj- na wybuchnie z naszej winy. Tak pomyślą wszyscy, i kto nas wtedy poprze? Zaczną się pytania: dlaczego nasz władca złamał traktat, który sam napisał? – Ale jeśli oddamy Vivennę, jej krew sprawi, że ich pretensje dotyczące gór i przełęczy będą mieć jeszcze mocniejsze podstawy! – Możliwe – przyznał Yarda – tyle że skoro obaj zdajemy sobie sprawę, że oni zaatakują tak czy ina- czej, to dlaczego przejmować się ugruntowaniem ich żądań? A tak przynajmniej poczekają z najazdem do chwili narodzin spadkobiercy. Czas. Generał zawsze prosił o więcej czasu. Tylko co począć, jeśli ten czas ma zostać zyskany kosz- tem własnego dziecka?
Yarda nie wahałby się przed posłaniem żołnierza na śmierć, gdyby dzięki temu cała armia mogła zy- skać czas na zajęcie lepszej pozycji, pomyślał król. – Jesteśmy Idrianami. Jak mogę nie prosić własnej córki o coś, czego bez zastanowienia oczekiwałbym od żołnierza? Ale myśl o Vivennie w ramionach Króla-Boga, o Vivennie zmuszonej do noszenia dziecka tego potwo- ra… przez to Dedelin niemal siwiał. Jej dziecko urodziłoby się jako kolejny martwy noworodek potwór, który stałby się następnym Powracającym Bogiem. Jest jeszcze inny sposób… – pomyślał ze wstydem w głębi ducha. Nie musisz posyłać tam Vivenny… Ktoś zapukał do drzwi sali. Obaj z Yardą odwrócili się i Dedelin zaprosił przybysza do wejścia. Od razu wiedział kto to taki. Vivenna miała na sobie stonowaną, szarą sukienkę. W oczach króla wciąż wyglądała bardzo młodo. Z drugiej strony była doskonałym ucieleśnieniem Idrianki – włosy związane w skromny kok, brak makija- żu, który przyciągałby uwagę do jej twarzy. Nie była przy tym miękka ani nieśmiała jak niektóre inne ary- stokratki z królestw północy. Była po prostu spokojna. Opanowana, prosta, twarda i wytrzymała. Idrian- ka. – Ojcze, naradzacie się tu w zamknięciu już kilka godzin – odezwała się dziewczyna, z szacunkiem kłaniając się Yardzie. – Słudzy mówili mi o kolorowej kopercie, którą przyniósł ze sobą generał. Wydaje mi się, że wiem, co się w niej znajdowało. Dedelin spojrzał córce w oczy i gestem zaprosił ją do zajęcia miejsca. Dziewczyna zamknęła cicho drzwi i usiadła na jednym z drewnianych krzeseł stojących pod ścianą komnaty. Yarda, jak mężczyźnie przystało, wciąż stał. Vivenna spojrzała na leżący na biurku list. Niezmiennie spokojna, panowała nad swymi włosami, które ani na chwilę nie zmieniały odcienia i wciąż miały barwę szacownej czerni. Była dwakroć tak nabożna jak jej ojciec i w odróżnieniu od swojej młodszej siostry nigdy nie poddawała się nagłym wybuchom emocji. – Rozumiem więc, że powinnam się przygotować do drogi – odezwała się, składając dłonie na kola- nach. Dedelin otworzył usta, ale nie potrafił zaprzeczyć. Rzucił okiem na Yardę, który pełnym rezygnacji ge- stem pokręcił głową. – Ojcze, przygotowywałam się do tego całe życie – podjęła Vivenna. – Jestem gotowa. Wiem jednak, że Siri nie przyjmie tego dobrze. Godzinę temu wyjechała na przejażdżkę. Powinnam opuścić miasto jesz- cze zanim wróci. W ten sposób unikniemy nieprzystojnych scen, jakie mogłaby urządzić. – Za późno. – Yarda skrzywił się i skinął głową w stronę okna. Zebrani na dziedzińcu ludzie pierzcha- li na wszystkie strony, uciekając przed jeźdźcem, który galopem wpadł przez bramę. Jeździec miał na so- bie intensywnie brązowy płaszcz – niemal zbyt kolorowy – i oczywiście rozpuszczone włosy. Złote włosy. Dedelin poczuł, jak narasta w nim gniew i frustracja. Tylko Siri potrafiła doprowadzić go do utraty panowania nad sobą i – jakby w ironicznym kontrapunkcie wobec powodu swego wzburzenia – poczuł, jak zmienia się kolor jego własnej fryzury. Obserwatorzy mogli zauważyć, jak kilka loków na jego gło- wie przeszło z czerni w krwawiącą czerwień. Była to cecha wyróżniająca osoby z królewskiego rodu, którego członkowie uciekli na wyżyny Idris w szczytowej fazie Wielowojnia. Pozostali mogli ukrywać emocje. Głowy członków rodziny Dedelina jednak wszem wobec obwieszczały, co się dzieje w ich ser- cach. Vivenna przyglądała się ojcu, nieskazitelna jak zawsze. Siła i opanowanie dziewczyny pomogły wład- cy, który zmusił włosy do przybrania na powrót ciemniejszego odcienia. Kontrolowanie zdradzieckich Królewskich Loków wymagało większej siły woli, niż się to większości ludzi zdawało. Dedelin sam nie był pewien, w jaki sposób Vivennie udało się tak doskonale opanować tę umiejętność. Biedna dziewczyna, nie miała nawet dzieciństwa, przemknęło mu przez głowę. Życie Vivenny od uro- dzenia zmierzało ku temu jednemu wydarzeniu. Jego pierworodna, dziecko, które wydawało mu się czę-
ścią jego osoby. Dziewczyna stanowiąca niewyczerpane źródło dumy; kobieta, która już teraz zyskała so- bie miłość i szacunek poddanych. Oczyma duszy widział, jak wspaniałą stałaby się królową, silniejszą zapewne nawet od niego. Byłaby kimś, kto zdołałby przeprowadzić Idris przez czekające królestwo mroczne czasy. Pod warunkiem, że udałoby się jej tego wszystkiego dożyć. – Przygotuję się do drogi – oświadczyła Vivenna i wstała z miejsca. – Nie – rzucił Dedelin. Oboje, Yarda i Vivenna unieśli wzrok. – Ojcze – przypomniała dziewczyna – jeśli złamiemy traktat, wybuchnie wojna. Jestem gotowa po- święcić się dla naszego ludu. Sam mnie tego uczyłeś. – Nie pojedziesz – powiedział z naciskiem Dedelin i odwrócił się do okna. Na dworze Siri zaśmiewała się z czegoś w towarzystwie stajennych. Władca słyszał wybuchy jej chi- chotu nawet z tej odległości: włosy młodszej córki przybrały barwę ognistej czerwieni. Panie Kolorów, wybacz mi, pomyślał. To dla ojca najcięższy z wyborów. Traktat stanowi jednak do- kładnie: Kiedy Vivenna skończy dwudziesty rok życia, muszę odesłać córkę do Hallandren. W tekście umowy nie ma jednak słowa o tym, którą córkę mam wyprawić w drogę. Gdyby Dedelin nie wysłał do Hallandren córki, południowi sąsiedzi zaatakowaliby natychmiast. Jeśli pośle nie tę, której się spodziewają, mogą się rozgniewać, ale nie rozpętają wojny. Tego był pewien. Za- czekają do przyjścia na świat dziedzica Idris. Dziecka z królewską krwią w żyłach. A to oznacza co naj- mniej dziewięć miesięcy. Poza tym… – myślał. Gdyby mnie szantażowali, używając jako zakładniczki Vivenny, nie poradziłbym sobie i poddał się od razu. Czuł wstyd na tę myśl, ale tak naprawdę to właśnie dlatego podjął taką decyzję. Dedelin spojrzał na zebranych. – Vivenno, nie pojedziesz tam i nie poślubisz boga tyrana naszych wrogów. Zamiast ciebie poślę im Siri.
2 Oszołomiona Siri siedziała w trzęsącym się powozie. Jej ojczysta ziemia z każdym podskokiem kół oddalała się coraz bardziej. Minęły już dwa dni, a ona wciąż nie rozumiała. Przecież to była rola Vivenny. Wszyscy o tym wie- dzieli. Kiedy przyszła na świat, w Idris hucznie świętowano. Król uczył ją wszystkiego od dnia, w któ- rym postawiła pierwszy krok: studiowała zasady życia dworskiego i reguły polityki. Fafen, druga córka Dedelina, także się tego wszystkiego uczyła, na wypadek gdyby Vivenna umarła przed dniem swego ślu- bu. Ale nie Siri. Ona przecież od zawsze była zbędna. Nieważna. I to się właśnie skończyło. Wyjrzała za okno. Ojciec wybrał dla niej najładniejszy powóz królestwa – wraz z eskortą honorową składającą się z dwudziestu żołnierzy. Jechali na południe. Razem z namiestnikiem i kilkoma posługacza- mi tworzyli najwspanialszy orszak, jaki Siri kiedykolwiek widziała. Graniczyło to z ostentacją, która za- pewne by dziewczynę zachwyciła, gdyby tylko nie oznaczała dla niej rozstania z Idris. Nie tak miało być, myślała. Zupełnie nie tak. A jednak stało się. Nic nie miało sensu. Powóz trząsł wściekle, ale Siri siedziała zupełnie zobojętniała. Mogli chociaż, narzekała w myślach, wysłać mnie konno, a nie zmuszać do więdnięcia w tym powozie. Niestety, wjazd wierzchem nie był odpowiednio godnym sposobem wkroczenia do Hallandren. Hallandren. Siri poczuła, jak włosy bieleją jej ze strachu. Wysłano ją do Hallandren! Do królestwa, którego mieszkańcy przeklinają co drugi oddech. Swego ojca nie zobaczy przez długi czas, albo i wcale. Nie bę- dzie już mogła rozmawiać z Vivenną, nie posłucha nauczycieli, nie złaja jej Mab, nie będzie jeździć na wierzchowcach z królewskiej stajni, nie poszuka kwiatków w dziczy, nie pomoże w kuchni. Za to… Za to poślubi Króla-Boga. Demona z Hallandren, potwora, który nigdy nie zaczerpnął żywego odde- chu. W Hallandren jego władza nie była niczym ograniczona. Mógł wydać rozkaz stracenia dowolnej osoby wiedziony choćby tylko przelotnym kaprysem. Ale ja będę bezpieczna, prawda? – przemknęło jej przez myśl. Będę przecież jego żoną. Żoną. Wychodzę za mąż. Och, Austre, Boże Kolorów… – pomyślała, czując się coraz gorzej. Zwinęła się, podciągnęła kolana pod brodę – jej włosy stały się tak białe, że niemal lśniły – i położyła się na sie- dzeniu. Nie była pewna, czy tak bardzo trzęsie się niepowstrzymanie zmierzający na południe powóz, czy ona sama. – Myślę, że powinieneś się jeszcze raz nad tym zastanowić, ojcze – powiedziała spokojnie Vivenna, siedząc obyczajnie – tak jak ją nauczono – z dłońmi na kolanach. – Zastanawiałem się nad tym nie raz, Vivenno – odparł król Dedelin i machnął ręką. – Decyzja już za- padła. – Siri nie ma odpowiedniego przygotowania. – Poradzi sobie – odpowiedział ojciec, przeglądając leżące na biurku dokumenty. – Tak naprawdę musi tylko urodzić dziecko. Jestem pewien, że akurat do tego ma odpowiednie przygotowanie. Co wobec tego z moimi naukami? – zastanowiła się Vivenna. Dwadzieścia dwa lata przygotowań? Po
co było to wszystko, skoro tak naprawdę chodziło jedynie o zapewnienie odpowiedniej macicy? Jej włosy pozostały czarne, głos opanowany, twarz spokojna. – Siri jest zapewne zrozpaczona – zauważyła. – Nie wiem, czy będzie w stanie poradzić sobie z tym emocjonalnie. Dedelin podniósł wzrok – jego włosy pojaśniały nieco, poczerwieniały – czerń umykała z nich, jak spływająca z płótna farba. Wyraźne świadectwo irytacji. Jej wyjazd bardziej go martwi, niż sam to przyznaje, przemknęło Vivennie przez myśl. – Tak będzie najlepiej dla naszych poddanych, Vivenno – powiedział król, z wyraźnym wysiłkiem walcząc o przywrócenie czerni swej fryzurze. – Jeśli wybuchnie wojna, będziesz naszemu królestwu po- trzebna tutaj, na miejscu. W Idris. – A co się stanie z Siri? Jeśli wybuchnie wojna? Ojciec umilkł. – Może jednak nie wybuchnie – odezwał się po chwili. Austre… – pomyślała wstrząśnięta Vivenna. On sam w to nie wierzy. Jest przekonany, że posłał ją na śmierć. – Wiem, o czym myślisz – odezwał się władca, na powrót przykuwając jej uwagę. Patrzyła tak poważ- nie. – Jak mogłem dokonać takiego wyboru? Jak mogłem posłać ją na śmierć, a ciebie zachować przy ży- ciu? Nieważne, co myślą inni. Nie wybierałem, kierując się względami osobistymi. Podjąłem decyzję, która okaże się najlepszą dla Idris, jeśli dojdzie do wojny. Kiedy dojdzie do wojny, przemknęło Vivennie przez myśl. Spojrzała Dedelinowi w oczy. – To ja miałam tej wojnie zapobiec, ojcze! Miałam zostać żoną Króla-Boga! Miałam z nim mówić, przekonać go. To mnie nauczono tajników polityki, to ja poznałam ich obyczaje, ja… – Zapobiec wojnie? – Ojciec przerwał jej pytaniem. Do księżniczki dopiero teraz dotarło, jak aro- gancko musiały zabrzmieć jej słowa. Odwróciła wzrok. – Vivenna, dziecko moje – ciągnął Dedelin. – Tej wojnie nie można zapobiec. Do tej pory powstrzy- mywała ich tylko obietnica córki z królewskiego rodu. Odesłanie Siri może zyskać nam nieco czasu. Może… może jednak nic się jej nie stanie, nawet, kiedy rozgorzeje wojna. Może uznają, że jej krew jest na tyle cenna, że zostawią ją przy życiu, na wypadek, gdyby jej pierworodne dziecko umarło. – Na twarzy władcy odmalowało się wahanie. – Tak, może to wcale nie o Siri powinniśmy się bać, tylko… „O siebie”, dokończyła w duchu Vivenna. Nie była wtajemniczona we wszystkie szczegóły wojennych przygotowań ojca, ale wiedziała dosyć. Idris nie było w nadchodzącym starciu faworytem. W razie otwartego konfliktu z Hallandren nie istniała zbyt duża szansa zwycięstwa. Wojna przyniesie katastrofę dla ich ludu i ich sposobu życia. – Ojcze, ja… – Proszę, Vivenno… – przerwał jej cicho. – Nie jestem już w stanie o tym mówić. Odejdź. Porozma- wiamy później. Później. Kiedy Siri będzie już daleko i nie uda się jej sprowadzić z powrotem. A jednak Vivenna wstała. Była posłuszna, tak ją wychowano i nauczono. Tym właśnie różniła się od młodszej siostry. Wyszła z gabinetu ojca, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez drewniany pałac, udając, że nie widzi wokół siebie spojrzeń i nie słyszy szeptów. Poszła do swojej komnaty – małej i pozbawionej ozdób – gdzie usiadła na łóżku, z rękami na kolanach. Nie zgadzała się ze swoim ojcem. Wiedziała, że mogła mieć wpływ na sytuację. Miała przecież zostać żoną Króla-Boga. To oznaczało pewne wpływy na dworze. Wszyscy dobrze wiedzieli, że jeśli chodzi o politykę wobec własnych poddanych Król-Bóg jest nieprzejednany, ale jego żona z pewnością mogła odegrać pewną rolę w obronie interesów swego ludu. I jej ojciec z tego wszystkiego zrezygnował? On naprawdę musi wierzyć, że nic nie jest w stanie powstrzymać inwazji, uznała. Wskutek tego ode-
słanie Siri stało się tylko kolejnym manewrem politycznym, mającym na celu zyskanie czasu. Idris od dziesięcioleci nie robiło nic innego. Tak czy inaczej, jeśli poświęcenia królewskiej córki nie można było uniknąć, to i tak była to rola, którą powinna była odegrać Vivenna. To przecież ona od zawsze szykowała się do poślubienia Króla-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna. Nie czuła wdzięczności za ocalenie. Nie wydawało się jej też, że bardziej przysłuży się Idris, zostając w Bevalis. W razie śmierci ojca, o wiele lepszym przywódcą na czas wojny byłby Yarda, nie ona. Poza tym Ridger – młodszy brat Vivenny – od lat przygotowywał się do przejęcia tronu po Dedelinie. Została ocalona bez powodu. W pewien sposób zabolało ją to jak kara. Przez całe życie słuchała, przygotowywała się, uczyła i ćwiczyła. Wszyscy chwalili, wszyscy powtarzali, że jest doskonała. Dla- czego więc nie pozwolono jej służyć Idris zgodnie z planem? Na te pytania nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Siedziała z rękami na kolanach i martwiła się, myśląc o straszliwej prawdzie. Najważniejszy cel życia został jej skradziony i oddany w cudze ręce. Ona stała się teraz zbędna. Bezużyteczna. Nieważna. – Co on sobie myśli? – syknęła Siri, wychylając się do połowy z okna powozu, który turkotał na bitej drodze. Obok pojazdu maszerował młody żołnierz. W popołudniowym świetle wyglądał na zawstydzonego. – No pomyśl tylko – ciągnęła Siri. – Wysłał mnie, żebym wyszła za króla Hallandren. To głupie, prawda? Z pewnością słyszałeś o tym, jak ja się zachowuję. Uciekam, kiedy nikt nie patrzy. Unikam lek- cji. Wściekam się, do jasnych Kolorów! Strażnik rzucił jej przelotne spojrzenie, ale poza tym nie zareagował. Siri to nie przeszkadzało. Nie wściekała się na niego. Wściekała się po prostu. Wisiała za oknem niebezpiecznie wychylona, czuła, jak wiatr igra z jej włosami – długimi, prostymi, czerwonymi – i podsycała swój gniew. Wściekłość poma- gała jej powstrzymać płacz. Dni mijały i zielone wiosenne wzgórza Wyżyny Idris z wolna znikały w oddali. Prawdopodobnie byli już w Hallandren – granica pomiędzy królestwami nie była ściśle wyznaczona, co zresztą nie zaskakiwa- ło. Przed Wielowojniem oba stanowiły jeden organizm. Przyjrzała się biednemu strażnikowi, którego jedynym sposobem radzenia sobie z wściekłą księżnicz- ką było ignorowanie jej. Wreszcie cofnęła się do powozu i opadła na siedzenie. Nie powinna była go tak traktować, ale cóż, właśnie została sprzedana niczym kawałek baraniny – sprzedana wskutek klątwy do- kumentu spisanego wiele lat temu, zanim przyszła na świat. Zatem, jeśli ktokolwiek miał w tej chwili pra- wo do wpadania w szał, to właśnie Siri. Może to właśnie dlatego? – przyszło jej do głowy, gdy oparła skrzyżowane ręce na oknie. Może ojciec miał po prostu dość moich szaleństw i postanowił się mnie pozbyć? To jednak wydało się jej zbyt daleko idącym podejrzeniem. W końcu istniały prostsze sposoby radze- nia sobie z jej nastrojami – sposoby niewymagające wysyłania jej na obcy dwór, na którym miała repre- zentować Idris. Ale w takim razie, dlaczego? Czy naprawdę uznał, że dziewczyna sobie poradzi? Zasta- nowiła się. To jednak śmieszna myśl. Niemożliwe, by ojciec spodziewał się, że będzie w tej roli lepsza od Vivenny. Nikt nie robił niczego lepiej od Vivenny. Siri westchnęła i poczuła, jak jej włosy oblewają się refleksyjnym brązem. Przynajmniej widoki oka- zały się ciekawe i, by nie czuć narastającej frustracji, poświęciła się oglądaniu okolicy. Hallandren było krainą nizinną, porośniętą tropikalnymi lasami i pełną dziwnych wielobarwnych zwierząt. Siri słyszała od wędrowców opowieści o tym królestwie, a nawet potwierdzała te historie w kilku książkach, do któ- rych lektury została zmuszona. Wydawało się jej więc, że wie, czego powinna się spodziewać. A mimo to, kiedy wzgórza ustąpiły rozległym trawiastym równinom, a potem obok drogi zacieśniała się dżungla,
Siri zaczęła rozumieć, że jest na świecie coś, czego żadne opasłe tomisko ani nawet najciekawsza opo- wieść nie są w stanie opisać. Kolory. W jej górach kwiaty rosły w luźno rozrzuconych nieśmiałych kępkach, jakby same próbowały dostosować się do panującej w Idris filozofii. Tutaj pyszniły się wszędzie. Maleńkie kielichy pokrywały ziemię kolorowymi miękkimi dywanami. Wielkie różowe kwiaty zwieszały się z drzew niczym kiście owoców, rosły jedne na drugich puszystymi bukietami. W tej krainie kwitły nawet chwasty. Gdyby nie przyglądający się im z wielką nieufnością żołnierze, Siri chętnie by je zebrała. Jeśli ja się tak boję, stwierdziła w duchu, to oni muszą czuć się jeszcze gorzej. Nie była jedyną osobą odesłaną nagle z dala od rodziny i przyjaciół. Czy ci gwardziści będą mogli powrócić? Nagle ogarnęły ją jeszcze większe wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki potraktowała młodego żołnierza. Po przybyciu odeślę ich z powrotem, zdecydowała. I natychmiast poczuła, jak jej włosy pokrywają się bielą. Jeśli wyśle swą straż do domu, zostanie sama w mieście pełnym Nieżywych, Rozbudzających, i pogan. Ale czy dwudziestu żołnierzy zdołałoby ją przed tym wszystkim ochronić? Lepiej będzie, jeśli choć komuś uda się wrócić do domu. – A można by pomyśleć, że się ucieszysz – zauważyła Fafen – w końcu już nie musisz wychodzić za tyrana. Vivenna wrzuciła siną jagodę do koszyka i podeszła do następnego krzewu. Fafen pracowała przy są- siednim. Miała na sobie białą szatę mniszki. Jej głowa była ogolona do nagiej skóry. Fafen była średnią siostrą niemal pod każdym względem – w pół drogi między Siri i Vivenną jeśli chodzi o wzrost, mniej dostojna niż Vivenna, ale nie tak beztroska jak Siri. Była również nieco bardziej zaokrąglona w pewnych miejscach, co przykuwało spojrzenia pokaźnej liczby młodych mężczyzn. Niemniej fakt, że chcąc ją po- ślubić, sami musieliby zostać mnichami, trzymał ich na dystans. Jeśli Fafen zdawała sobie sprawę ze swej popularności, to nigdy tego nie okazywała. Decyzję o włożeniu mniszej szaty podjęła przed swymi dziesiątymi urodzinami, co jej ojciec poparł z całego serca. Każdy arystokratyczny lub po prostu bogaty ród w Idris był zobligowany mocą tradycji do odesłania jednej osoby do klasztoru. Egoizm, nawet jeśli chodziło o własną rodzinę, był niezgodny z Pięcioma Wizjami. Siostry zbierały jagody, które Fafen miała potem rozdać potrzebującym. Palce mniszki nabrały lekko fioletowego odcienia. Vivenna pracowała w rękawiczkach. Tyle koloru na skórze byłoby poważną nie- stosownością. – Tak – mówiła dalej Fafen – wydaje mi się, że źle do tego wszystkiego podchodzisz. Zachowujesz się tak, jakbyś chciała tam pojechać i poślubić tego Nieżywego potwora. – On nie jest Nieżywy – zauważyła Vivenna. – Susebron jest Powracającym, a to wielka różnica. – Owszem, ale jest fałszywym bóstwem. Poza tym wszyscy wiedzą jaka z niego odrażająca kreatura. – Ale to była moja rola. To ja miałam zostać jego żoną. Fafen, to sens całego mojego życia. Bez tego jestem nikim. – Bzdura. – Fafen pokręciła głową. – Za to teraz zamiast Ridgera ty obejmiesz tron po ojcu. Co tylko jeszcze bardziej zakłóci naturalny porządek rzeczy, pomyślała Vivenna. Jakie mam prawo od- bierać bratu ten zaszczyt? Pozwoliła jednak dyskusji wygasnąć. Rozmawiała o tym już od dobrych kilkunastu minut i nie miała siły ciągnąć tego dalej. Postąpiła jak należy. Przedtem rzadko się zdarzało, by Vivenna czuła taką frustra- cję, musząc zachowywać się według zasad. Jej emocje stawały się… niestosowne. – A co z Siri? – wyrwało się jej nagle. – Podoba ci się to, co ją spotkało? Fafen podniosła wzrok i nieznacznie zmarszczyła brwi. Zwykle nie zastanawiała się nad sprawami, które nie dotyczyły jej bezpośrednio. Vivenna poczuła się nieco winna, nie chciała bowiem zadać tego
pytania tak otwarcie, ale z Fafen nie można było rozmawiać inaczej. – Tu masz rację – przyznała Fafen. – Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogóle kogoś trzeba było tam posyłać. – To z powodu traktatu – przypomniała Vivenna. – Żeby chronić naszych poddanych. – Naszych poddanych chroni Austre – zauważyła Fafen i podeszła do następnego krzaka. Tylko, czy ochroni Siri? – zastanowiła się Vivenna. Biedna, niewinna, kapryśna Siri. Nigdy nie na- uczyła się nad sobą panować; na Dworze Bogów w Hallandren zjedzą ją żywcem. Siri nie pojmie wymo- gów polityki, nie nauczy się wbijać noży w plecy, nie zrozumie fałszywych uśmiechów i kłamstw. Zosta- nie też zmuszona do urodzenia następnego Króla-Boga Hallandren. Ten konkretny obowiązek nie był czymś, czego Vivenna wyczekiwała szczególnie ochoczo. Byłoby to z jej strony poświęcenie, ale jej wła- sne poświęcenie, dobrowolne, złożone w ofierze poddanym. Tego rodzaju myśli dręczyły Vivennę, gdy razem z Fafen kończyły zbieranie jagód. Potem obie dziew- czyny zeszły ze wzgórza i skierowały się ku osadzie. Fafen, podobnie jak wszyscy mnisi, całą swą pracę poświęcała dobru innych ludzi. Pasała zwierzęta, zbierała jedzenie i sprzątała domy tych, którzy nie byli w stanie zrobić tego sami. Vivenna, pozbawiona swego celu, nie wiedziała, co powinna robić. Mimo to po zastanowieniu doszła do wniosku, że istnieje ktoś, komu jest jeszcze potrzebna. Ktoś, kto wyjechał tydzień temu, we łzach, wy- straszony, rzucając starszej siostrze pełne rozpaczy spojrzenia. Bez względu na to, co powiedział jej ojciec, Vivenna nie była potrzebna w Idris. Tutaj była bezuży- teczna, ale znała przecież mieszkańców, kulturę i społeczeństwo Hallandren. Gdy szła drogą w ślad za Fafen, w jej głowie zaczął się kształtować pewien plan. Plan, którego żadną miarą nie można było nazwać spokojnym i opanowanym.
3 Dar Pieśni nie pamiętał swej śmierci. Kapłani zapewniali go jednak, że jego umieranie było wydarzeniem niezwykle inspirującym. Szlachet- nym. Wspaniałym. Heroicznym. Nikt nie Powracał, o ile nie umarł w sposób będący ucieleśnieniem któ- rejś z najwspanialszych cnót rodzaju ludzkiego. Dlatego właśnie Opalizujące Odcienie odsyłały Powra- cających; mieli służyć jako chodzące przykłady i bóstwa dla tych, którzy jeszcze żyli. Każdy bóg reprezentował coś innego. Stanowili ideał cechy symbolizowanej przez sposób, w jaki za- kończyło się ich życie. Dar Pieśni zginął, dokonując czynu wymagającego niebywałej odwagi. Tak przy- najmniej powtarzali mu jego kapłani. Samego wydarzenia nie pamiętał, podobnie jak nie pamiętał życia poprzedzającego początek jego boskiej egzystencji. Nie mogąc już dłużej spać, jęknął cicho. Przewrócił się na bok i usiadł na swym majestatycznym łożu. Poczuł się słabo. Jego umysł nawiedzały liczne wizje i wspomnienia. Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się z niej resztek mglistego snu. Do sali wkroczyli słudzy, bez słów reagując na potrzeby swego pana. Dar Pieśni był jednym z młod- szych bóstw. Powrócił ledwie pięć lat temu. Na Dworze Bogów przebywało ich około dwóch tuzinów i wielu było o wiele ważniejszych – a także o wiele bardziej zaprawionych w politycznych rozgrywkach – niż on. A wszystkimi nimi rządził Susebron, Król-Bóg Hallandren. Owszem, był młody, ale mieszkał w olbrzymim pałacu. Spał w komnacie udrapowanej jedwabiami, ufarbowanymi na jaskrawe odcienie czerwieni i złota. Takich komnat były tu dziesiątki, wszystkie udeko- rowane i umeblowane zgodnie z jego kaprysami i zachciankami. Jego potrzeby zaspokajały setki sług i kapłanów – bez względu na to, czy tego chciał, czy nie. I wszystko to dlatego, pomyślał wstając, że nie miałem lepszego pomysłu na własną śmierć. Podniósł się i zakręciło mu się nieco w głowie. Był dzień jego karmienia i wiedział, że sił będzie mu brakować, póki nie dopełni rytuału. Podeszli służący. Nieśli w rękach wspaniałe złoto-czerwone szaty. Gdy wchodzili w jego aurę, ich skóra, włosy, stroje wybuchały przesadnie intensywnymi barwami. Oczyszczone odcienie wyglądały pyszniej niż mogłyby to sprawić jakakolwiek farba czy barwnik. Tak działała wrodzona BioChroma bó- stwa: Oddechu miał dość, by wypełnić tysiące ludzi. Nie cenił go jednak zbytnio. Nie mógł go wykorzy- stać do ożywiania ciał lub innych przedmiotów; był bogiem, lecz nie Rozbudzającym. Nie mógł też oddać – ani nawet wypożyczyć – swojego boskiego Oddechu nikomu innemu. Chociaż mógł, ale tylko raz. Wtedy musiałby umrzeć. Ostatecznie. Słudzy kontynuowali swą posługę, oblekając go we wspaniałą tkaninę. Dar Pieśni był o dobre półto- rej głowy wyższy od wszystkich pozostałych w komnacie. Miał też szerokie bary i umięśniony tors, na który zupełnie nie zasługiwał, biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki trawił na bezczynności. – Czy dobrze spałeś, Wasza Miłość? – spytał ktoś. Dar Pieśni odwrócił się. Llarimar, jego wysoki kapłan był rosłym korpulentnym mężczyzną w okula- rach i o spokojnej powierzchowności. Dłonie miał niemal w całości ukryte pod długimi rękawami czer- wono-złotej szaty. Trzymał w nich grubą księgę. Gdy wkroczył w aurę boga, zarówno tom, jak i płaszcz buchnęły kolorami. – Spałem fantastycznie, Wiercipięto. – Dar Pieśni ziewnął. – Miałem noc pełną koszmarów i maka- brycznych snów. Jak zawsze. Strasznie wypocząłem.
– Wiercipięto? – Kapłan uniósł brew. – Tak. – Dar Pieśni skinął głową. – Postanowiłem nadać ci nowy przydomek. Wiercipięta pasuje, bo zawsze i wszędzie cię pełno, i w każdą sprawę wtykasz swój nos. – To dla mnie zaszczyt, Wasza Miłość – podziękował Llarimar i usiadł na krześle. Na Kolory, pomyślał Dar Pieśni Czy on się nigdy nie zdenerwuje? – Zaczniemy? – Llarimar otworzył księgę. – Skoro musimy – odparł Dar Pieśni. Służący zawiązali już wszystkie wstążki, zapięli każdą haftkę, udrapowali ostatnią jedwabną połę. Każdy z nich ukłonił się i odsunęli się pod ścianę komnaty. Llarimar wziął do ręki gęsie pióro. – Co zatem pamiętasz ze snów? – No, wiesz… – Dar Pieśni opadł na jedną ze swych kanap i wyciągnął się wygodnie. – Nic tak na- prawdę ważnego. Llarimar wydął z niezadowoleniem usta. W komnacie pojawiło się wielu innych służących. Nieśli ta- lerze z rozmaitymi potrawami. Przyziemna, ludzka strawa. Jako jeden z Powracających, Dar Pieśni nie potrzebował jeść czegoś takiego – od zwykłego jedzenia nie przybywało mu energii ani nie ubywało zmę- czenia. Robił to wyłącznie dla przyjemności. Niemniej już niedługo miał zjeść coś o wiele bardziej… boskiego. Coś, co miało obdarzyć go siłą na cały nadchodzący tydzień. – Wasza Miłość, proszę. Spróbuj sobie przypomnieć sny – poprosił Llarimar uprzejmie, lecz z naci- skiem. – Bez względu na to, jak nieistotne mogą się teraz wydawać. Dar Pieśni westchnął i wzniósł oczy ku powale. Sufit także – oczywiście – był pokryty barwnymi fre- skami. Ten konkretny nad jego głową ukazywał trzy pola otoczone kamiennymi murami. Była to wizja, której doświadczył jeden z jego poprzedników. Dar Pieśni zamknął oczy i spróbował się skupić. – Szedłem… spacerowałem plażą – powiedział. – Statek wypływał beze mnie. Nie wiem dokąd się udawał. Pióro Llarimara zaczęło skrobać po pergaminie. Kapłan zapewne przywoływał właśnie w pamięci wszystkie znane listy symboli. – Czy pamiętasz jakieś kolory? – spytał. – Statek płynął pod czerwonymi żaglami – odpowiedział Dar Pieśni. – Piasek był oczywiście jasno- brązowy, a drzewa zielone. I wydaje mi się, że z jakiegoś dziwnego powodu woda w oceanie była czer- wona, tak samo jak żagiel. Llarimar zapamiętale pisał – zawsze bardzo się ekscytował, kiedy jego bóg przypominał sobie barwy. Dar Pieśni otworzył oczy i spojrzał w sufit, na jego żywe kolory. Roztargnionym gestem wyciągnął rękę i wziął z trzymanej przez sługę tacy kilka wiśni. Dlaczego miałby żałować ludziom swych snów? Nawet jeśli uważał wróżenie z nich za zwykłą głupo- tę. Musiał przyznać, że spotkało go niezwykłe szczęście, nie miał powodów do narzekań. Otaczała go bo- ska BioChromatyczna aura, żył w ciele, jakiego pozazdrościłby mu każdy mężczyzna i cieszył się luksu- sem godnym dziesięciu władców naraz. Ze wszystkich ludzi na świecie, akurat on miał najmniejsze pra- wo do sprawiania komukolwiek przykrości. Problem polegał jedynie na tym, że… cóż… Dar Pieśni był prawdopodobnie jedynym bogiem na świecie, który nie wierzył w samego siebie. – Wasza Miłość, czy we śnie pojawiło się cokolwiek innego? – spytał Llarimar unosząc wzrok znad księgi. – Ty się tam pojawiłeś, Wiercipięto. Llarimar zamarł i nieco zbladł. – Ja… ja tam byłem? Dar Pieśni skinął głową. – Przepraszałeś za bezustanne zawracanie mi głowy i powstrzymywanie mnie przed rozpustą. Potem
przyniosłeś wielką butlę wina i zatańczyłeś. Muszę przyznać, że było na co popatrzeć. Llarimar spojrzał na niego karcąco. – Nie, naprawdę nie było w tym śnie nic więcej. Tylko ten statek. A i to wspomnienie powoli już zani- ka. Llarimar pochylił głowę, wstał i odgonił służących – choć ci ostatni, rzecz jasna, nie opuścili komnaty, tylko stanęli ze swymi paterami i tacami z orzechami, winem i owocami pod ścianą, na wypadek, gdyby któryś był jeszcze potrzebny. – Czy możemy więc kontynuować porządek dnia, Wasza Miłość? Dar Pieśni westchnął i wstał. Był wyczerpany. Sługa natychmiast rzucił się do jego szaty, by poprawić jedną ze starannie upiętych fałd, która rozluźniła się wskutek ruchu. Bóg ruszył za kapłanem. Górował nad nim co najmniej o stopę. Meble i drzwi były jednak zbudowane z uwzględnieniem jego nietypowych rozmiarów, przez co kapłani i służący wyglądali w pałacu dziwnie nie na miejscu. Przechodzili z komnaty do komnaty, nie korzystając z korytarzy. Korytarze były przezna- czone dla służby i biegły wzdłuż zewnętrznych ścian kwadratowego budynku. Dar Pieśni kroczył po miękkich, pochodzących z północnych królestw dywanach, mijał najwspanialsze dzieła sztuki ceramicz- nej zza Morza Wewnętrznego. Każda sala była obwieszona malowidłami, starannie wykaligrafowanymi wierszami, wszystko to były dzieła najbardziej utalentowanych artystów Hallandren. W samym centrum pałacu znajdowało się niewielkie pomieszczenie, odbiegające od zwykłych barw złota i czerwieni, sztandarowych barw boga. Tutaj skrzyło się od wstążek w ciemniejszych kolorach – in- tensywnych błękitów, zieleni i szkarłatów. Każdy z nich był prawdziwym kolorem, dokładnie w odpo- wiednim odcieniu, co mogła zauważyć jedynie osoba, która dostąpiła Trzeciego Wywyższenia. Gdy Dar Pieśni wszedł do salki, kolory ożyły. Pojaśniały, stały się jeszcze bardziej wyraziste, choć jednocześnie pozostały ciemne. Rdzawa czerwień przeobraziła się w prawdziwszą rdzawą czerwień, granat stał się mocniejszym granatem. Ciemne, acz jasne – kontrast, który mógł powstać jedynie dzięki Oddechowi. Na środku małej komnaty stało dziecko. Dlaczego to zawsze musi być dziecko? – przemknęło przez myśl Darowi Pieśni. Llarimar i służący czekali. Bóg ruszył naprzód i mała dziewczynka odsunęła się lękliwie na bok, ku kilku kapłanom w złoto-czerwonych szatach. Zachęcająco skinęli głowami. Dziewczynka, wyraźnie zde- nerwowana, odwróciła się z powrotem ku Powracającemu. – No, chodź – odezwał się, starając się, by jego głos brzmiał przekonująco. – Nie ma się czego bać. Dziewczynka, mimo wszystko, wciąż się trzęsła. W głowie Daru Pieśni zabrzmiały wszystkie liczne wykłady Llarimara – który twierdził, że nie były wcale wykładami, bo boga nie można nauczać. Powracających bóstw Hallandren nie należało się bać. Bogowie, ich obecność to błogosławieństwo. Dzięki nim królestwo zyskuje wizje przyszłości, przywódz- two i mądrość. A w zamian potrzebowali tylko jednej, jedynej rzeczy. Oddechu. Dar Pieśni zawahał się, ale słabość znów uderzyła mu do głowy. Świat zawirował. Przeklął się w du- chu, ukląkł na jedno kolano i ujął twarz dziewczynki w swoje przerośnięte dłonie. Rozpłakała się, ale głośno i wyraźnie wypowiedziała słowa, których ją nauczono. – Moje życie do twojego. Mój Oddech staje się twoim. Oddech dziecka wypłynął na zewnątrz, skłębił się w powietrzu. Jego pasma przesunęły się wzdłuż ra- mienia Powracającego – dotyk był niezbędny – i bóg zaczerpnął go. Słabość zniknęła, zawroty głowy ustały. Zamiast nich pojawiła się rześka jasność. Poczuł przypływ sił, energii, życia. Dziewczynka zmatowiała. Lekko spłowiały kolory jej ust i oczu. Brązowe włosy utraciły nieco swego połysku; policzki zbielały. To nic, myślał. Większość ludzi nawet nie potrafi stwierdzić, że nie ma już Oddechu. Ta dziewczynka