cursedchild1

  • Dokumenty90
  • Odsłony24 697
  • Obserwuję28
  • Rozmiar dokumentów487.1 MB
  • Ilość pobrań12 085

Sanderson Brandon - Siewca Wojny - 1 - Rozjemca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Sanderson Brandon - Siewca Wojny - 1 - Rozjemca.pdf

cursedchild1 EBooki
Użytkownik cursedchild1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 393 stron)

Dla Emi​ly, któ​ra po​wie​dzia​ła „tak”.

Prolog To za​baw​ne, po​my​ślał Va​sher, że tak wie​le hi​sto​rii w moim ży​ciu za​czy​na się od tego, że wtrą​ca​ją mnie do wię​zie​nia. War​tow​ni​cy za​śmia​li się ru​basz​nie i z gło​śnym brzę​kiem zam​ka za​trza​snę​li celę. Va​sher pod​niósł się z pod​ło​gi i otrze​pał z ku​rzu. Po​ru​szył ra​mie​niem i skrzy​wił się. Dol​na po​ło​wa drzwi była wy​ko​na​na z twar​de​go drew​na, ale nie​co wy​żej wid​nia​ła w nich sta​lo​wa kra​ta, przez któ​rą zo​ba​czył, jak trzej straż​- ni​cy otwie​ra​ją jego wo​rek i prze​glą​da​ją za​war​tość. Je​den z nich za​uwa​żył spoj​rze​nie Va​she​ra. Był po​tęż​ny, prze​ro​śnię​ty do praw​dzi​wie zwie​rzę​cych roz​- mia​rów, miał ogo​lo​ną gło​wę i brud​ny mun​dur, na któ​rym le​d​wie tyl​ko moż​na było roz​po​znać ja​skra​wą żółć i błę​kit, bar​wy stra​ży miej​skiej T’Te​lir. Te ja​sne, in​ten​syw​ne bar​wy, prze​mknę​ło Va​she​ro​wi przez gło​wę. Znów mu​szę się do nich przy​zwy​- cza​ić. W każ​dym in​nym mie​ście, w do​wol​nym in​nym kró​le​stwie, aż tak żywe ko​lo​ry wy​glą​da​ły​by na żoł​- nier​zach nie​do​rzecz​nie. Te​raz jed​nak był w Hal​lan​dren, w Kra​inie Bo​gów, któ​rzy Po​wró​ci​li, zie​mi Nie​- ży​wych, ba​dań nad Bio​Chro​mą i – oczy​wi​ście – ko​lo​rów. Bar​czy​sty straż​nik zo​sta​wił za​ba​wę rze​cza​mi Va​she​ra to​wa​rzy​szom i pod​szedł do celi. – Mó​wią, że nie​zły z cie​bie twar​dziel – za​ga​ił, mie​rząc więź​nia spoj​rze​niem. Va​sher nie za​re​ago​wał. – Karcz​marz twier​dzi, że sam je​den po​ko​na​łeś dwu​dzie​stu chło​pa – war​tow​nik po​dra​pał się po bro​- dzie. – Na moje oko nie wy​glą​dasz na ta​kie​go. Tak czy ina​czej, po​wi​nie​neś wie​dzieć, że na ka​pła​na nie wol​no pod​no​sić ręki. Wszy​scy po​zo​sta​li spę​dzą noc w ciu​pie. Ale ty, no cóż… za​wi​śniesz. Bez​barw​ny głup​cze. Va​sher od​wró​cił się od drzwi. Cela była urzą​dzo​na jak wszyst​kie inne, któ​re wi​dział w ży​ciu. Bez po​- lo​tu. Świa​tło wpa​da​ło do środ​ka przez cien​ką szcze​li​nę otwie​ra​ją​cą się u góry jed​nej ze ścian. Po​ro​śnię​te mchem mury ocie​ka​ły wodą. W ką​cie le​ża​ło na​rę​cze prze​gni​łej sło​my. – Igno​ru​jesz mnie? – rzu​cił straż​nik i pod​szedł bli​żej kra​ty. Bar​wy na jego mun​du​rze na​bra​ły in​ten​syw​no​ści, jak​by na​gle go za​la​ło moc​niej​sze świa​tło. Zmia​na jed​nak nie była wy​raź​na. Va​she​ro​wi nie po​zo​sta​ło wie​le Od​de​chów, więc jego aura nie wpły​wa​ła zbyt sil​nie na ko​lo​ry ota​cza​ją​cych go przed​mio​tów. War​tow​nik nic nie za​uwa​żył – po​dob​nie, jak nie zwró​cił uwa​gi na to zja​wi​sko w karcz​mie, w któ​rej ra​zem z ko​le​ga​mi zgar​nął Va​she​ra z pod​ło​gi, po czym ra​zem wrzu​ci​li go do swo​je​go wóz​ka. Zmia​na in​ten​syw​no​ści barw była na tyle sła​ba, że wy​ło​wie​nie jej okiem prze​cięt​ne​go czło​wie​ka gra​ni​czy​ło z nie​moż​li​wo​ścią. – A to co zno​wu? – ode​zwał się je​den z męż​czyzn prze​trzą​sa​ją​cych wo​rek. Va​she​ro​wi od za​wsze wy​da​wa​ło się nie​zwy​kle cie​ka​we, że fa​ce​ci strze​gą​cy lo​chów oka​zy​wa​li się za​- zwy​czaj rów​nie źli lub na​wet gor​si od tych, któ​rych pil​no​wa​li. Ist​nia​ła oczy​wi​ście moż​li​wość, że był to ele​ment więk​sze​go pla​nu. Spo​łe​czeń​stwu jako ca​ło​ści nie spra​wia​ło róż​ni​cy, czy tego po​kro​ju lu​dzie sie​- dzą w ce​lach, czy poza nimi, byle tyl​ko tkwi​li w wię​zie​niach, z dala od uczci​wych lu​dzi. O ile ci ostat​ni w ogó​le ist​nie​ją. Straż​nik wy​cią​gnął z wor​ka Va​she​ra dłu​gi, owi​nię​ty w bia​łą lnia​ną płach​tę przed​miot. Od​wi​nął go i aż za​gwiz​dał ze zdu​mie​nia. Spod ma​te​ria​łu wyj​rzał smu​kły miecz o wą​skim ostrzu, ukry​ty w srebr​nej po​- chwie. Rę​ko​jeść była jed​no​li​cie czar​na. – Jak my​śli​cie, komu on to ukradł?

Do​wód​ca war​tow​ni​ków ob​rzu​cił więź​nia uważ​nym spoj​rze​niem, praw​do​po​dob​nie za​sta​na​wia​jąc się, czy ma do czy​nie​nia z ary​sto​kra​tą. W sa​mym Hal​lan​dren ary​sto​kra​cja nie ist​nia​ła, ale w wie​lu są​sied​nich kró​le​stwach aż się ro​iło od lor​dów i szla​chet​nie uro​dzo​nych dam. Tyl​ko jaki lord pa​ra​do​wał​by po T’Te​- lir w zno​szo​nym brą​zo​wym płasz​czu, z nie​chluj​ną bro​dą i bu​tach no​szą​cych śla​dy wie​lo​let​nich wę​dró​- wek? Straż​nik od​wró​cił się wresz​cie, za​pew​ne do​cho​dząc do wnio​sku, że Va​sher nie jest lor​dem. Miał ra​cję. I jed​no​cze​śnie bar​dzo się my​lił. – Po​każ mi to – rzu​cił do​wód​ca i ode​brał ko​le​dze miecz. Mruk​nął ci​cho, wy​raź​nie za​sko​czo​ny cię​ża​- rem ostrza. Ob​ró​cił broń w dło​ni i za​uwa​żył za​trzask za​bez​pie​cza​ją​cy klin​gę przed wy​su​nię​ciem z po​- chwy. Otwo​rzył go. Bar​wy w po​miesz​cze​niu na​bra​ły głę​bi i wy​ra​zu. Nie sta​ły się ja​śniej​sze – nie w ten spo​sób, w jaki po​ja​skra​wia​ły ko​lo​ry na ka​mi​zel​ce war​tow​ni​ka, kie​dy pod​szedł do celi Va​she​ra. Zro​bi​ły się po pro​stu sil​niej​sze. Ciem​niej​sze. Czer​wie​nie prze​obra​zi​ły się w kar​ma​zy​no​we pla​my. Żółć zhar​dzia​ła i prze​mie​ni​- ła się w zło​to. Błę​ki​ty zbli​ży​ły się do od​cie​ni gra​na​tu. – Ostroż​nie, przy​ja​cie​lu – prze​strzegł Va​sher. – Ta za​baw​ka po​tra​fi być nie​bez​piecz​na. Straż​nik pod​niósł wzrok. Za​wa​hał się, po czym prych​nął nie​wy​raź​nie pod no​sem i od​szedł od celi, nie wy​pusz​cza​jąc mie​cza z dło​ni. Po​zo​sta​ła dwój​ka war​tow​ni​ków za​bra​ła ze sobą wo​rek i ru​szy​li ko​ry​ta​rzem za do​wód​cą. Znik​nę​li w war​tow​ni. Roz​legł się trzask za​my​ka​nych drzwi. Va​sher na​tych​miast uklęk​nął przy sło​mia​nym po​sła​niu, z któ​re​go wy​brał kil​ka moc​nych i dłu​gich ździe​beł. Ze swo​je​go płasz​cza – któ​ry u dołu za​czy​nał się miej​sca​mi pruć – wy​snuł kil​ka nici i zwią​zał sło​mę na kształt nie​wiel​kiej, wy​so​kiej może na trzy cale fi​gur​ki o pro​stych ra​mio​nach i no​gach. Wy​rwał so​bie włos i przy​ło​żył do gło​wy sło​mia​ne​go czło​wiecz​ka, po czym się​gnął do buta i wy​cią​gnął z cho​le​wy wspa​nia​ły, czer​wo​ny szal. Uwol​nił swój Od​dech. Wy​pły​nął z nie​go – roz​cho​dząc się, ro​snąc w po​wie​trzu, przej​rzy​sty, choć jed​no​cze​śnie lśnią​cy, przy​- po​mi​na​ją​cy nie​co oświe​tlo​ną sło​necz​ny​mi pro​mie​nia​mi pla​mę oli​wy, roz​le​wa​ją​cą się na po​wierzch​ni wody. Va​sher wy​raź​nie czuł, jak opusz​cza jego cia​ło: Bio​Chro​ma​tycz​ny Od​dech, jak na​zy​wa​li go ucze​ni. Więk​szość lu​dzi mó​wi​ła po pro​stu Od​dech. Każ​dy ta​kim dys​po​no​wał. Przy​naj​mniej w więk​szo​ści wy​- pad​ków – jed​na oso​ba, je​den Od​dech. Va​sher miał ich oko​ło pięć​dzie​się​ciu, co sta​no​wi​ło licz​bę le​d​wie po​zwa​la​ją​cą mu osią​gnąć po​ziom Pierw​sze​go Wy​wyż​sze​nia. Te​raz, z tak nie​wie​lo​ma Od​de​cha​mi czuł się ubo​gi w po​rów​na​niu z ilo​ścią, jaką miał do dys​po​zy​cji daw​niej, choć wie​lu in​nych uzna​ło​by po​sia​da​nie pięć​dzie​się​ciu za wiel​ki skarb. Nie​ste​ty, na​wet pro​ste Prze​bu​dze​nie nie​wiel​kiej fi​gur​ki spo​rzą​dzo​nej z or​ga​nicz​ne​go ma​te​ria​łu – z wy​ko​- rzy​sta​niem czę​ści wła​sne​go cia​ła jako ogni​ska – wy​czer​pa​ło oko​ło po​ło​wy jego Od​de​chów. Mały, sło​mia​ny lu​dzik drgnął i za​czął wchła​niać w sie​bie Bio​Chro​mę. Po​ło​wa trzy​ma​ne​go przez Va​- she​ra czer​wo​ne​go sza​la spło​wia​ła, sta​ła się sza​ra. Va​sher po​chy​lił się – sku​pił na po​le​ce​niu, któ​re za​mie​- rzał wy​dać fi​gur​ce – i do​koń​czył ca​ło​ści, wy​po​wia​da​jąc Roz​kaz. – Przy​nieś klu​cze – rzu​cił wy​raź​nie. Lu​dzik wstał i uno​sząc je​dy​ną brew, spoj​rzał na swe​go twór​cę. Va​sher wska​zał pal​cem na war​tow​nię, z któ​rej do​bie​gły go za​sko​czo​ne okrzy​ki. Nie zo​sta​ło mi już wie​le cza​su, po​my​ślał. Fi​gur​ka roz​pę​dzi​ła się po po​sadz​ce celi, wy​bi​ła w po​wie​trze i wy​sko​czy​ła na ze​wnątrz po​mię​dzy prę​- ta​mi za​kra​to​wa​ne​go okien​ka w drzwiach. Va​sher zdjął płaszcz i roz​ło​żył go na pod​ło​dze. Ma​te​riał był skro​jo​ny na kształt ludz​kie​go cia​ła – po​zna​czo​ne​go te​raz roz​cię​cia​mi pa​su​ją​cy​mi do blizn na cie​le wła​- ści​cie​la. Otwo​ry w kap​tu​rze od​po​wia​da​ły oczom Va​she​ra. Im bar​dziej ma​te​riał przy​po​mi​nał czło​wie​ka, tym mniej Od​de​chów po​trze​ba było do jego Prze​bu​dze​nia. Va​sher po​chy​lił się i pró​bo​wał nie przy​po​mi​nać so​bie cza​sów, kie​dy miał tyle Od​de​chów, by nie przej​mo​wać się kształ​tem czy sku​pie​niem przy Prze​bu​dze​niu. To było bar​dzo daw​no temu. Skrzy​wił się,

wy​rwał z gło​wy jesz​cze je​den włos i przy​tknął go do kap​tu​ra. Znów wy​pu​ścił Bio​Chro​mę. Ta czyn​ność wy​czer​pa​ła wszyst​kie jego po​zo​sta​łe Od​de​chy. Płaszcz za​drżał, szal stał się już zu​peł​nie sza​ry – sam Va​sher po​czuł się… bez​barw​ny. Utra​ta Od​de​chu nie była śmier​tel​na. Co wię​cej, do​dat​ko​we Od​de​chy, z któ​rych wła​śnie sko​rzy​stał, też kie​dyś na​le​ża​ły do in​nych lu​dzi. Va​sher nie miał po​ję​cia kim byli; nie ze​brał tej Bio​Chro​my sa​mo​dziel​nie. Do​stał ją. Jak za​wsze. Od​de​chu nie moż​na było ni​ko​mu ode​- brać prze​mo​cą. A jed​nak utra​ta Bio​Chro​my zmie​ni​ła spo​sób, w jaki po​strze​gał świat. Bar​wy nie wy​da​wa​ły się już tak ja​skra​we. Prze​stał wy​czu​wać tłu​my prze​cha​dza​ją​cych się lu​dzi w mie​ście le​żą​cym po​wy​żej, co za​zwy​- czaj było dlań sta​nem nor​mal​nym. Była to ta sama świa​do​mość obec​no​ści in​ne​go czło​wie​ka, jaką od​czu​- wa​ją wszy​scy – taka jak ostrze​gaw​cze prze​czu​cie, któ​re otrzy​mu​je​my we śnie, gdy ktoś wcho​dzi do po​ko​- ju. Tego ro​dza​ju zmysł Va​sher miał zwy​kle pięć​dzie​siąt razy sil​niej​szy. A te​raz go stra​cił. Wraz z Od​de​chem we​ssa​nym przez sło​mia​ną fi​gur​kę i płaszcz, udzie​la​ją​cym im siły. Płaszcz za​drżał. Va​sher się po​chy​lił. – Chroń mnie – roz​ka​zał i płaszcz znie​ru​cho​miał. Va​sher wstał i wło​żył go na po​wrót. Pod celą po​ja​wił się sło​mia​ny czło​wie​czek. Niósł ze sobą wiel​kie koło z klu​cza​mi. Nogi fi​gur​ki były spla​mio​ne czer​wie​nią. Szkar​łat​na bar​wa krwi wy​da​wa​ła się te​raz Va​she​ro​wi nie​co​dzien​nie przy​tłu​mio​na. Za​brał klu​cze. – Dzię​ku​ję – po​wie​dział. Za​wsze im dzię​ko​wał. Nie wie​dział dla​cze​go, zwłasz​cza że chwi​lę po​tem zro​bił coś jesz​cze. – Twój Od​dech do mnie – po​le​cił i do​tknął pier​si sło​mia​ne​go lu​dzi​ka, któ​ry po​zba​wio​ny ży​cia na​tych​- miast padł na pod​ło​gę. Va​sher od​zy​skał swój Od​dech. Zna​jo​my zmysł świa​do​mo​ści obec​no​ści in​nych, po​wró​cił, wraz z wra​- że​niem by​cia po​łą​czo​nym, do​pa​so​wa​nym do świa​ta. Od​dech mógł ode​brać fi​gur​ce je​dy​nie dla​te​go, iż sam ją stwo​rzył, sam ją Prze​bu​dził. Prze​bu​dzeń tego ro​dza​ju rzad​ko do​ko​ny​wa​ło się na sta​łe. Naj​czę​ściej od​da​wał swo​ją Bio​Chro​mę przed​mio​tom, a po​tem ją od​bie​rał. Je​śli wziąć pod uwa​gę po​tę​gę, jaką dys​po​no​wał kie​dyś, dwa​dzie​ścia pięć Od​de​chów sta​no​wi​ło śmie​- chu war​tą licz​bę. Nie​mniej w po​rów​na​niu z ni​czym, wy​da​wa​ło się nie​zmier​nym skar​bem. Za​drżał z emo​- cji, ja​kie to​wa​rzy​szy​ły przy​ję​ciu Bio​Chro​my. Krzy​ki z war​tow​ni umil​kły. W lo​chu za​pa​dła ci​sza. Wie​dział, że musi dzia​łać szyb​ko. Va​sher prze​ło​żył rękę przez kra​ty i prze​krę​cił klucz w zam​ku. Pchnął gru​be drzwi i szyb​ko wy​szedł na ko​ry​tarz, zo​sta​wia​jąc za sobą za​po​mnia​ną fi​gur​kę. Nie udał się do war​tow​ni – ani do wid​nie​ją​ce​go za nią wyj​ścia – skrę​cił na po​łu​dnie, zmie​rza​jąc w głąb lo​chu. Ta część jego pla​nu była obar​czo​na naj​więk​szym stop​niem ry​zy​ka. Od​na​le​zie​nie ta​wer​ny uczęsz​cza​nej przez ka​pła​nów Opa​li​zu​ją​cych Od​cie​ni oka​za​ło się pro​ste. Spro​wo​ko​wa​nie kar​czem​nej bur​dy – i za​ata​- ko​wa​nie wspo​mnia​ne​go przez straż​ni​ka ka​pła​na – było rów​nie ła​twe. W Hal​la​dren oso​by du​chow​ne trak​- to​wa​no bar​dzo po​waż​nie, przez co Va​sher nie tra​fił do pod​rzęd​ne​go aresz​tu, ale za​słu​żył so​bie na wy​- ciecz​kę do lo​chu Kró​la-Boga. Ga​tu​nek lu​dzi, ja​kich prze​zna​cza​no do pil​no​wa​nia więź​niów znał na tyle do​brze, że był nie​mal pe​- wien, że spró​bu​ją wy​cią​gnąć Krew Nocy z po​chwy. A tego wła​śnie po​trze​bo​wał, by od​wró​cić ich uwa​gę i zdo​być klu​cze. Te​raz jed​nak cze​ka​ła go nie​moż​li​wa do prze​wi​dze​nia część pla​nu. Za​trzy​mał się. Prze​bu​dzo​ny płaszcz ci​cho sze​le​ścił. Od​szu​ka​nie wła​ści​wej celi nie było trud​ne – więk​sza część ota​cza​ją​cych ją ka​mien​nych mu​rów była wy​pra​na z ko​lo​rów. Za​rów​no drzwi, jak i ścia​ny po​kry​wa​ła mdła sza​rość. W ta​kich miej​scach trzy​ma​no Roz​bu​dza​ją​cych – brak ko​lo​ru wy​klu​czał moż​li​- wość do​ko​na​nia Prze​bu​dze​nia. Va​sher pod​szedł do celi i zaj​rzał do środ​ka. Pod su​fi​tem ko​ły​sał się za​- wie​szo​ny za ręce męż​czy​zna. Nagi i sku​ty łań​cu​cha​mi. Jego opa​le​ni​zna wy​da​wa​ła się Va​she​ro​wi nie​zwy​-

kle in​ten​syw​na, siń​ce na cie​le wy​glą​da​ły jak ja​skra​we pla​my fio​le​tu i błę​ki​tu. Wię​zień był za​kne​blo​wa​ny. Ko​lej​ne za​bez​pie​cze​nie. Aby prze​pro​wa​dzić uda​ne Prze​bu​dze​nie, po​trzeb​- ne były trzy rze​czy: Od​dech, bar​wa i Roz​kaz. Nie​któ​rzy zwa​li to Har​mo​ni​ką i Od​cie​nia​mi. Opa​li​zu​ją​ce Od​cie​nie, wza​jem​na re​la​cja po​mię​dzy dźwię​kiem i bar​wą. Roz​kaz na​le​ża​ło wy​po​wie​dzieć gło​śno i wy​- raź​nie w oj​czy​stym ję​zy​ku Roz​bu​dza​ją​ce​go – wszel​kie za​jąk​nię​cia lub nie​sta​ran​nie wy​ar​ty​ku​ło​wa​ny dźwięk uda​rem​ni​ły​by Prze​bu​dze​nie. Od​dech wy​do​stał​by się na ze​wnątrz, lecz przed​miot po​zo​stał​by mar​- twy. Va​sher otwo​rzył celę klu​czem z kół​ka i wszedł do środ​ka. Gdy zbli​żył się do więź​nia, aura wi​szą​ce​go roz​ja​śni​ła ko​lo​ry jego stro​ju. Tak sil​ną aurę do​strzegł​by każ​dy, choć dla czło​wie​ka, któ​ry do​stą​pił Pierw​- sze​go Wy​wyż​sze​nia było to jesz​cze ła​twiej​sze. Nie była to naj​moc​niej​sza Bio​Chro​ma​tycz​na aura, jaką Va​sher wi​dział w swym ży​ciu – sil​niej​sze na​- le​ża​ły do Po​wra​ca​ją​cych, czczo​nych w Hal​lan​dren jak bo​go​wie. Nie​mniej Bio​Chro​ma wi​szą​ce​go ro​bi​ła duże wra​że​nie i była o wie​le sil​niej​sza niż ta, któ​ra ota​cza​ła Va​she​ra. Wię​zień dys​po​no​wał wie​lo​ma Od​- de​cha​mi. Set​ka​mi se​tek Od​de​chów. Wi​siał, de​li​kat​nie ko​ły​sząc się na łań​cu​chach. Przy​glą​dał się Va​she​ro​wi. Za​kne​blo​wa​ne usta krwa​wi​ły wsku​tek od​wod​nie​nia. Va​sher wa​hał się tyl​ko przez chwi​lę, po czym wy​cią​gnął rękę i wy​jął kne​bel z ust męż​czy​zny. – Ty… – szep​nął wię​zień i za​kasz​lał. – Przy​sze​dłeś mnie uwol​nić? – Nie, Vahr – od​po​wie​dział ci​cho Va​sher. – Przy​sze​dłem, żeby cię za​bić. Vahr prych​nął. Nie​wo​la od​bi​ła się na nim moc​nym pięt​nem. Gdy Va​sher wi​dział go ostat​nio, wy​da​wał się o wie​le bar​dziej mię​si​sty. Są​dząc po jego wy​chu​dłym wy​su​szo​nym cie​le mu​siał być przez dłuż​szy czas prze​trzy​my​wa​ny o gło​dzie. Całe jego cia​ło po​kry​wa​ły świe​że rany, siń​ce i opa​rze​nia. Za​rów​no cier​- pie​nie, jak i nie​po​kój w pod​krą​żo​nych oczach Vah​ra świad​czy​ły o jego po​waż​nym sta​nie. Od​dech moż​na było prze​ka​zać je​dy​nie do​bro​wol​nie, za po​mo​cą świa​do​mie wy​da​ne​go Roz​ka​zu. Nikt jed​nak nie po​wie​- dział, że nie moż​na ko​goś do wy​da​nia ta​kie​go Roz​ka​zu od​po​wied​nio za​chę​cić. – A więc – wy​chry​piał wię​zień – osą​dzi​łeś mnie. Tak samo jak wszy​scy. – Nie in​te​re​su​je mnie twój nie​uda​ny bunt. Chcę od cie​bie tyl​ko Od​de​chu. – Ty i cały dwór Hal​lan​dren. – Ow​szem. Ale nie od​dasz go jed​ne​mu z Po​wra​ca​ją​cych. Prze​ka​żesz go mnie. W za​mian za to, że cię za​bi​ję. – To ra​czej kiep​ski in​te​res. – W gło​sie Vah​ra za​brzmia​ła wy​zu​ta z emo​cji har​dość, któ​rej Va​sher nie sły​szał, kie​dy się ostat​nio spo​tka​li. To dziw​ne, prze​mknę​ło mu przez myśl, że wresz​cie, po tym wszyst​kim, do​strze​głem w nim coś, z czym po​tra​fię się iden​ty​fi​ko​wać. Va​sher trzy​mał się od Vah​ra na bez​piecz​ną od​le​głość. Te​raz, kie​dy wię​zień mógł już mó​wić, był też w sta​nie wy​da​wać Roz​ka​zy. Choć z dru​giej stro​ny do​ty​kał je​dy​nie me​ta​lo​wych łań​cu​chów, a me​tal nie​ła​- two było Prze​bu​dzić. Ni​g​dy nie był żywy, a kaj​da​ny były da​le​kie kształ​tem od czło​wie​ka. Na​wet u szczy​- tu swej mocy, Va​she​ro​wi uda​ło się Prze​bu​dzić me​tal je​dy​nie kil​ka razy. Oczy​wi​ście bar​dzo po​tęż​ni Roz​- bu​dza​ją​cy po​tra​fi​li bu​dzić przed​mio​ty, któ​rych nie do​ty​ka​li, a któ​re znaj​do​wa​ły się w za​się​gu ich gło​su. To jed​nak wy​ma​ga​ło Dzie​wią​te​go Wy​wyż​sze​nia, a tylu Od​de​chów nie po​sia​dał na​wet Vahr. Co wię​cej, Va​sher wie​dział o tyl​ko jed​nej oso​bie, któ​ra mia​ła ich wy​star​cza​ją​co wie​le: sam Król-Bóg. Naj​praw​do​po​dob​niej za​tem był bez​piecz​ny. Vahr dys​po​no​wał ol​brzy​mią licz​bą Od​de​chów, ale nie miał cze​go Prze​bu​dzić. Va​sher spo​koj​nie okrą​żył wi​szą​ce​go. Nie po​tra​fił wzbu​dzić w so​bie ani cie​nia współ​czu​cia dla więź​nia. Vahr za​słu​żył na ten los. Ka​pła​ni nie chcie​li po​zwo​lić mu umrzeć. Miał w so​bie zbyt wie​le Od​de​chów. Gdy​by zgi​nął, całe to bo​gac​two ode​szło​by wraz z nim. Na za​wsze i nie​od​wra​cal​- nie. I na​wet wład​cy Hal​lan​dren – w któ​rym pa​no​wa​ły bar​dzo su​ro​we pra​wa do​ty​czą​ce prze​ka​zy​wa​nia

i sprze​da​ży Od​de​chów – nie chcie​li zmar​no​wać ta​kie​go skar​bu. Pra​gnę​li tej Bio​Chro​my do tego stop​nia, że odło​ży​li na​wet eg​ze​ku​cję tak zna​ne​go prze​stęp​cy, ja​kim był Vahr. Te​raz było jed​nak zu​peł​nie moż​li​we, że wkrót​ce za​czną ża​ło​wać, iż nie po​zo​sta​wi​li przy nim sil​niej​szej stra​ży. A Va​sher cze​kał na po​dob​ną oka​zję od dwóch lat. – No więc? – spy​tał Vahr. – Daj mi Od​dech, Vahr – rzu​cił Va​sher i zbli​żył się o krok. Vahr mruk​nął coś pod no​sem i po​wie​dział: – Wąt​pię, że​byś był rów​nie zdol​ny jak kaci Kró​la-Boga, Va​sher, a im opie​ram się już od dwóch ty​go​- dni. – Zdzi​wił​byś się. Ale to nie ma zna​cze​nia. Od​dasz mi swój Od​dech. Wiesz, że masz tyl​ko dwie moż​li​- wo​ści. Albo do​sta​nę go ja, albo do​sta​ną go oni. Vahr wi​siał na łań​cu​chach. Ob​ra​cał się wol​no. Mil​czał. – Nie masz wie​le cza​su do na​my​słu – pod​jął Va​sher. – W każ​dej chwi​li ktoś może zna​leźć mar​twych war​tow​ni​ków. Pod​nio​są alarm. Zo​sta​wię cię tu​taj i znów pod​da​dzą cię tor​tu​rom i kie​dyś w koń​cu zła​mią. I cała two​ja moc przej​dzie na wła​sność lu​dzi, któ​rych przy​się​ga​łeś znisz​czyć. Vahr wpa​try​wał się w pod​ło​gę. Va​sher po​zwo​lił mu się za​sta​na​wiać przez kil​ka chwil w ci​szy, ob​ser​- wo​wał, jak do więź​nia do​cie​ra praw​dzi​wy ob​raz sy​tu​acji. Wresz​cie Vahr uniósł wzrok na Va​she​ra. – Ta… rzecz, któ​rą no​sisz. Jest tu? W mie​ście? Va​sher ski​nął gło​wą. – Te wrza​ski sprzed chwi​li? To ona je spo​wo​do​wa​ła? Va​sher ski​nął raz jesz​cze. – Jak dłu​go zo​sta​niesz w T’Te​lir? – Ja​kiś czas. Może rok. – Uży​jesz tego prze​ciw​ko nim? – To, co zro​bię, to moja spra​wa, Vahr. Do​bi​je​my tar​gu czy nie? Szyb​ka śmierć w za​mian za twój Od​- dech. Mogę obie​cać ci jed​no. Twoi wro​go​wie go nie do​sta​ną. Vahr umilkł. – Jest twój – po​wie​dział wresz​cie. Va​sher wy​cią​gnął rękę i do​tknął dło​nią czo​ła więź​nia – uwa​żał przy tym, by nie do​tknąć cia​ła Vah​ra żad​ną czę​ścią swe​go stro​ju, z któ​re​go Vahr mógł​by za​czerp​nąć po​trzeb​ny do Prze​bu​dze​nia ko​lor. Vahr prze​stał się ru​szać. Wy​glą​dał na zu​peł​nie zre​zy​gno​wa​ne​go. Po chwi​li, gdy Va​sher za​czy​nał się już nie​po​ko​ić, że wię​zień zmie​nił zda​nie, ten uwol​nił swo​ją Bio​Chro​mę. Opu​ści​ły go bar​wy. Pięk​na Opa​li​za​- cja, aura, któ​ra spra​wia​ła, że mimo ran i si​nia​ków wy​glą​dał ma​je​sta​tycz​nie, wy​pły​nę​ła z jego ust i za​wi​- sła w po​wie​trzu, mi​go​cząc jak po​ran​na mgła. Va​sher za​mknął oczy i wchło​nął ją w sie​bie. – Moje ży​cie do two​je​go – roz​ka​zał Vahr. W jego gło​sie za​ma​ja​czy​ła roz​pacz. – Mój Od​dech sta​je się two​im. Od​dech wpły​nął w Va​she​ra i wszyst​ko znów sta​ło się ja​skra​we i żywe. Brą​zo​wy płaszcz na​brał głę​bi, na​sy​ci​ły go ko​lo​ry. Krew na pod​ło​dze sta​ła się in​ten​syw​nie czer​wo​na, pło​nę​ła ni​czym ogień. Na​wet skó​- ra Vah​ra wy​da​wa​ła się te​raz ma​lar​skim ar​cy​dzie​łem – jej po​wierzch​nia, po​zna​czo​na czar​ny​mi wło​sa​mi, błę​kit​ny​mi otar​cia​mi i czer​wo​ny​mi ra​na​mi. Wie​le lat upły​nę​ło od ostat​nie​go razu, kie​dy Va​sher do​świad​- czył tak głę​bo​kie​go po​czu​cia… ży​cia. Jęk​nął i osu​nął się na ko​la​na, czu​jąc prze​peł​nia​ją​cą go ener​gię. Żeby nie upaść na ka​mien​ną pod​ło​gę, mu​siał po​de​przeć się ręką. Jak mo​głem bez tego żyć? – po​my​ślał. Zda​wał so​bie spra​wę, że tak na​praw​dę jego zmy​sły nie wy​ostrzy​ły się ani tro​chę, stał się po pro​stu o wie​le bar​dziej świa​do​my i uważ​ny. Uwraż​li​wio​ny. Do​cie​ra​ło do nie​go po​tęż​ne pięk​no do​znań. Gdy do​- tknął ka​mie​nia, za​chwy​cił się jego szorst​ką fak​tu​rą. A szum wia​tru do​la​tu​ją​cy przez wą​skie okno wię​zie​- nia? Czy za​wsze był tak me​lo​dyj​ny? Jak mógł tego nie sły​szeć?

– Do​trzy​maj swo​jej czę​ści umo​wy – po​wie​dział Vahr. Va​sher do​ce​nił dźwięk jego gło​su, pięk​no każ​dej gło​ski, ich we​wnętrz​ną har​mo​nię. Czuł się do​sko​na​le na​stro​jo​ny, jak in​stru​ment. Był to dar dla każ​de​go, kto osią​gał Dru​gie Wy​wyż​sze​nie. Do​brze bę​dzie znów z nim żyć. Oczy​wi​ście, gdy​by chciał, mógł w każ​dej chwi​li osią​gnąć na​wet i Pią​te Wy​wyż​sze​nie, ale wy​ma​ga​ło to kil​ku ofiar, któ​rych nie chciał po​no​sić. Zmu​szał się więc, by zro​bić to w sta​ro​mod​ny spo​sób, zbie​ra​jąc Od​de​chy od lu​dzi ta​kich jak Vahr. Pod​niósł się i wy​cią​gnął od​bar​wio​ny szal, z któ​re​go sko​rzy​stał przed​tem. Za​rzu​cił go na szy​ję Vah​ra i wy​pu​ścił Bio​Chro​mę. Nie ba​wił się w nada​wa​nie ma​te​ria​ło​wi ludz​kie​go kształ​tu, nie mu​siał też uży​wać wła​snych wło​sów czy skó​ry w cha​rak​te​rze ogni​ska – mu​siał jed​nak za​czerp​nąć ko​lo​ru ze swo​jej ko​szu​li. Spoj​rzał w peł​ne re​zy​gna​cji oczy więź​nia. – Du​sić rze​czy – roz​ka​zał Va​sher, do​ty​ka​jąc drga​ją​ce​go sza​la. Ma​te​riał skrę​cił się na​tych​miast, wy​ko​rzy​stu​jąc przy tym dużą – choć te​raz już nie​istot​ną – licz​bę Od​- de​chów. Owi​nął się wo​kół szyi Vah​ra i za​ci​snął, dła​wiąc ofia​rę. Vahr nie wal​czył, na​wet nie jęk​nął. Po pro​stu pa​trzył nie​na​wist​nie na Va​she​ra, aż oczy wy​szły mu z or​bit, i umarł. Nie​na​wiść. W swo​im cza​sie Va​sher za​znał jej wie​le. Wy​cią​gnął rękę i od​zy​skał Od​dech z sza​la, po czym zo​sta​wił w celi ko​ły​szą​ce się cia​ło więź​nia. Ci​cho prze​szedł przez loch, wciąż po​dzi​wia​jąc bar​wę drew​na i ka​mie​ni. Po kil​ku chwi​lach za​uwa​żył w ko​ry​ta​rzu nowy ko​lor. Czer​wień. Omi​nął ka​łu​żę krwi, któ​ra cie​kła po nie​rów​nej pod​ło​dze lo​chu, i wszedł do war​tow​ni. Trzej straż​ni​cy już nie żyli. Je​den z nich sie​dział na krze​śle. Krew Nocy, wciąż w więk​szej czę​ści ukry​ty w swej po​- chwie tkwił w pier​si tru​pa. Spod sre​bra było wi​dać mniej wię​cej cal czar​ne​go ostrza. Va​sher ostroż​nie wsu​nął broń do po​chwy i za​piął za​trzask. Spra​wi​łem się dziś bar​dzo do​brze, roz​le​gło się w jego my​ślach. Nie od​po​wie​dział. Za​bi​łem ich wszyst​kich, cią​gnął Krew Nocy. Nie je​steś ze mnie dum​ny? Przy​zwy​cza​jo​ny do nie​co​dzien​ne​go cię​ża​ru ostrza Va​sher pod​niósł broń jed​ną ręką. Za​brał też swą tor​bę i za​rzu​cił ją na ra​mię. Wie​dzia​łem, że bę​dziesz za​chwy​co​ny, do​dał z za​do​wo​le​niem miecz.

1 By​cie oso​bą nie​waż​ną wią​za​ło się z wie​lo​ma ko​rzy​ścia​mi. Rzecz ja​sna, je​śli wziąć pod uwa​gę stan​dar​dy więk​szo​ści lu​dzi, Siri wca​le nie była nie​waż​na – była prze​cież cór​ką kró​la. Na szczę​ście jed​nak jej oj​ciec miał aż czwo​ro dzie​ci, a sie​dem​na​sto​let​nia Siri była spo​śród nich naj​młod​sza. Fa​fen, star​sza od Siri, wy​peł​ni​ła ro​do​wy obo​wią​zek i zo​sta​ła mnisz​ką. Na​stęp​- ny w ko​lej​no​ści był Rid​ger, chło​pak star​szy z ko​lei od Fa​fen, naj​star​szy syn wład​cy. Dzie​dzic tro​nu. No i była jesz​cze Vi​ven​na. Siri wes​tchnę​ła i za​wró​ci​ła ścież​ką do mia​sta. Vi​ven​na, pier​wo​rod​na kró​la była… no cóż… była Vi​ven​ną. Pięk​na, wy​twor​na, ide​al​na nie​mal pod każ​dym wzglę​dem. Co tak​że sta​no​- wi​ło szczę​śli​wy zbieg oko​licz​no​ści, zwłasz​cza że to jej ręka zo​sta​ła obie​ca​na bogu. Tak czy ina​czej, Siri jako czwar​te dziec​ko kró​la była ra​czej zbęd​na. Vi​ven​na i Rid​ger mu​sie​li się sku​piać na na​uce; Fa​fen cięż​- ko pra​co​wa​ła, po​ma​ga​jąc in​nym w do​mach i na pa​stwi​skach. Siri jed​nak unik​nę​ła tego wszyst​kie​go, po​- nie​waż była nie​waż​na. Co mię​dzy in​ny​mi ozna​cza​ło, że mo​gła zni​kać w gó​rach na całe go​dzi​ny. Oczy​wi​ście za każ​dym ra​zem ktoś to w koń​cu za​uwa​żał i mia​ła przez te swo​je wy​ciecz​ki bez​u​stan​ne kło​po​ty, ale na​wet jej oj​ciec mu​siał przy​znać, że znik​nię​cia cór​ki ni​ko​mu nie przy​spa​rza​ły więk​szych pro​- ble​mów. Mia​sto pod jej nie​obec​ność nie cier​pia​ło – co wię​cej, wy​da​wa​ło się, że bez Siri ma się nie​co le​piej. Nie​waż​ność. Dla ko​goś in​ne​go sta​no​wi​ła​by ob​ra​zę i dys​ho​nor. Dla Siri była bło​go​sła​wień​stwem. Uśmiech​nę​ła się i prze​szła przez bra​mę. W nie​unik​nio​ny spo​sób od razu przy​cią​gnę​ła ludz​kie spoj​rze​- nia. Be​va​lis było co praw​da naj​więk​szym mia​stem i sto​li​cą Idris, ale nie było szcze​gól​nie wiel​kie i wszy​scy miesz​kań​cy wie​dzie​li, kim dziew​czy​na jest. Są​dząc po za​sły​sza​nych od wę​drow​ców opo​wie​- ściach, jej ro​dzin​ne Be​va​lis było le​d​wie wsią w po​rów​na​niu z ol​brzy​mi​mi me​tro​po​lia​mi, ja​kie roz​kwi​ta​- ły w in​nych kró​le​stwach. Jej się jed​nak bar​dzo po​do​ba​ło, lu​bi​ła jego błot​ni​ste uli​ce, kry​te strze​chą cha​ty i te nud​ne – choć so​- lid​ne – ka​mien​ne mury. Ko​bie​ty go​nią​ce ucie​ka​ją​ce gęsi, męż​czyzn szar​pią​cych się z osła​mi cią​gną​cy​mi wozy wy​peł​nio​ne wio​sen​ny​mi zbio​ra​mi. Dzie​ci pro​wa​dzą​ce sta​da owiec na hale. Moż​li​we, że wspa​nia​łe mia​sta w Xace, Hu​dres, czy na​wet Hal​lan​dren, ofe​ro​wa​ły eg​zo​tycz​ne wi​do​ki, ale były jed​no​cze​śnie peł​ne ob​cych twa​rzy, roz​krzy​cza​nych, prze​py​cha​ją​cych się tłu​mów i wy​nio​słych ary​sto​kra​tów. To by się Siri nie po​do​ba​ło; w za​sa​dzie na​wet Be​va​lis wy​da​wa​ło się jej tro​chę zbyt roj​ne. Nie​mniej, po​my​śla​ła przy​glą​da​jąc się swo​jej pro​stej i prak​tycz​nej sza​rej su​kien​ce, za​ło​żę się, że w tam​tych mia​stach mają wię​cej ko​lo​rów. I to aku​rat mo​gła​bym chy​ba po​lu​bić. W barw​nym miej​scu nie wy​róż​nia​ła​by się tak bar​dzo od​cie​niem swych wło​sów. Jej dłu​gie loki, jak zwy​kle pod​czas wy​ciecz​ki na pola, po​ja​śnia​ły z ra​do​ści. Sku​pi​ła się, pró​bu​jąc je opa​no​wać, ale je​dy​ne, co była w sta​nie osią​gnąć, to mdły brąz. A gdy roz​pro​szy​ła uwa​gę, fry​zu​ra na​tych​miast znów przy​bra​ła pięk​ną ja​sną bar​wę. Ni​g​dy nie na​uczy​ła się nad nimi pa​no​wać. W od​róż​nie​niu od Vi​ven​ny. W mia​rę jak szła przez mia​sto, zbie​rał się za nią nie​wiel​ki po​chód. Uśmiech​nę​ła się i uda​wa​ła, że nie za​uwa​ża dzie​ci, do chwi​li, gdy jed​no z nich ze​bra​ło się na od​wa​gę, pod​bie​gło i po​cią​gnę​ło ją za su​kien​- kę. Dziew​czy​na od​wró​ci​ła się z uśmie​chem. Ma​lu​chy po​pa​trzy​ły na nią nie​zwy​kle po​waż​nie. Wszy​scy w Idris byli od dziec​ka ucze​ni, by opa​no​wy​wać wsty​dli​we, rap​tow​ne wy​bu​chy emo​cji. Dok​try​na Au​stre nie uzna​wa​ła uczuć za coś złe​go, nie​mniej, sro​dze ga​ni​ła pre​ten​sjo​nal​ne zwra​ca​nie na sie​bie uwa​gi przez pu​blicz​ne ich oka​zy​wa​nie. Siri nie była szcze​gól​nie po​boż​na. Uwa​ża​ła, że to nie jej wina, sko​ro Au​stre two​rząc jej du​szę, ob​da​-

rzył ją jed​no​cze​śnie cał​ko​wi​tą nie​zdol​no​ścią do po​słu​szeń​stwa. Dzie​ci cier​pli​wie cze​ka​ły, a dziew​czy​na się​gnę​ła do far​tu​cha, z któ​re​go wy​do​sta​ła kil​ka ja​skra​wo ubar​wio​nych kwia​tów. Oczy ma​lu​chów otwo​- rzy​ły się sze​ro​ko i wpa​trzy​ły w wi​bru​ją​ce, ro​ze​dr​ga​ne ko​lo​ry płat​ków. Trzy kie​li​chy były nie​bie​skie, je​- den żół​ty. Wszyst​kie kwia​ty od​ci​na​ły się wy​raź​nie od wszech​ogar​nia​ją​cej sza​ro​ści mia​sta. Poza ko​lo​ra​mi skó​ry i oczu miesz​kań​ców, Be​va​lis było cał​ko​wi​cie bez​barw​ne. Ka​mien​ne ścia​ny bie​lo​no wap​nem, stro​je sta​- ran​nie spie​ra​no do sza​ro​ści lub nud​ne​go beżu. Wszyst​ko po to, by trzy​mać ko​lo​ry z da​le​ka. A to dla​te​go, że bez ko​lo​rów nie było Roz​bu​dza​ją​cych. Mała dziew​czyn​ka, któ​ra wcze​śniej szarp​nę​ła za su​kien​kę, chwy​ci​ła kwia​ty i umknę​ła wraz z in​ny​mi dzieć​mi. Siri za​uwa​ży​ła na​gan​ne spoj​rze​nia kil​kor​ga prze​chod​niów. Nikt jed​nak nie po​wie​dział jej sło​- wa. By​cie księż​nicz​ką – na​wet zu​peł​nie nie​waż​ną – mia​ło jed​nak parę za​let. Ru​szy​ła da​lej w stro​nę pa​ła​cu. Ni​ski jed​no​pię​tro​wy bu​dy​nek z prze​stron​nym dzie​dziń​cem o ubi​tej zie​- mi. Siri omi​nę​ła tłu​my han​dlu​ją​cych przy głów​nej bra​mie lu​dzi, okrą​ży​ła pa​łac i we​szła do kuch​ni. Mab, ku​chen​na po​słu​gacz​ka, na dźwięk otwie​ra​nych drzwi prze​sta​ła śpie​wać i przyj​rza​ła się dziew​czy​nie uważ​nie. – Oj​ciec cię szu​kał, dziec​ko – po​wie​dzia​ła, po czym od​wró​ci​ła się i nu​cąc pod no​sem, za​ata​ko​wa​ła no​żem kil​ka ce​bul. – Moż​na się było tego spo​dzie​wać. – Siri po​de​szła bli​żej i po​wą​cha​ła za​war​tość garn​ka. Wy​czu​ła woń go​tu​ją​cych się ziem​nia​ków. – Znów po​szłaś w góry, praw​da? Ucie​kłaś z lek​cji. Dziew​czy​na się uśmiech​nę​ła i wy​cią​gnę​ła z kie​sze​ni jesz​cze je​den żół​ty kwia​tek. Ob​ró​ci​ła go w pal​- cach. Mab wy​wró​ci​ła oczy​ma. – I znów nisz​czysz mia​sto. Na​praw​dę, dziew​czy​no, w two​im wie​ku ta​kie rze​czy nie przy​sto​ją. Już oj​- ciec się z tobą roz​mó​wi. Nie po​do​ba mu się, że uni​kasz swych obo​wiąz​ków. – Lu​bię sło​wa – od​par​ła Siri re​zo​lut​nie – i za​wsze uczę się kil​ku no​wych, kie​dy oj​ciec na mnie krzy​- czy. A prze​cież nie po​win​nam za​nie​dby​wać edu​ka​cji, praw​da? Mab prych​nę​ła, po​szat​ko​wa​ła kil​ka ki​szo​nych ogór​ków i zmie​sza​ła je z ce​bu​lą. – Szcze​rze mó​wiąc, Mab – cią​gnę​ła Siri, ba​wiąc się kwiat​kiem i czu​jąc, jak jej wło​sy przy​bie​ra​ją nie​co ru​da​wy od​cień – nie ro​zu​miem w czym pro​blem. To prze​cież Au​stre stwo​rzył kwia​ty, nie mam ra​- cji? I to on nadał im bar​wy, więc nie może w nich być nic złe​go. W koń​cu sami na​zy​wa​my go Bo​giem Ko​lo​rów! – Kwia​ty nie są złe – od​par​ła Mab, do​da​jąc do po​tra​wy cze​goś, co wy​glą​da​ło na tra​wę – ale tyl​ko wte​dy, je​śli zo​sta​wia się je tam, gdzie umie​ścił je Au​stre. Nie po​win​ni​śmy wy​ko​rzy​sty​wać jego pięk​na po to, żeby sa​me​mu wy​da​wać się waż​niej​szy​mi. – Przez kwia​ty wca​le nie wy​da​ję się waż​niej​sza. – Czyż​by? – rzu​ci​ła Mab i ci​snę​ła tra​wę, ogór​ki i ce​bu​lę do garn​ka z wrzą​cą wodą. Ude​rzy​ła ścian​kę na​czy​nia pła​zem noża, po​słu​cha​ła, ski​nę​ła gło​wą i w po​szu​ki​wa​niu ko​lej​nych wa​rzyw za​nur​ko​wa​ła pod blat. – Sama po​wiedz – cią​gnę​ła stłu​mio​nym gło​sem – czy na​praw​dę uwa​żasz, że pa​ra​du​jąc po Be​va​lis z kwia​tem w dło​ni, nie zwra​casz na sie​bie uwa​gi? – Ale tyl​ko dla​te​go, że to mia​sto jest ta​kie po​nu​re. Gdy​by wo​kół było wię​cej barw, nikt nie za​uwa​żył​- by jed​ne​go ma​łe​go kwiat​ka. Mab wy​pro​sto​wa​ła się, dźwi​ga​jąc w rę​kach pu​dło peł​ne róż​no​ra​kich bulw. – Wo​la​ła​byś, że​by​śmy ozdo​bi​li na​sze mia​sto jak Hal​lan​dren? Może po​win​ni​śmy też za​cząć za​pra​szać do sie​bie Roz​bu​dza​ją​cych? Co ty na to? Te dia​bły wy​sy​sa​ją du​sze dzie​ciom i du​szą lu​dzi ich wła​sny​mi ubra​nia​mi. Trze​ba ci też wie​dzieć, że wskrze​sza​ją umar​łych i wy​ko​rzy​stu​ją ich jako ta​nią siłę ro​bo​czą. Nie mó​wiąc o tym, że skła​da​ją na swo​ich he​re​tyc​kich oł​ta​rzach ofia​ry z ko​biet.

Siri po​czu​ła, jak jej wło​sy bie​le​ją lek​ko na sku​tek ogar​nia​ją​ce​go ją nie​po​ko​ju. Prze​stań​cie! – po​my​- śla​ła. Jej fry​zu​ra żyła wła​snym ży​ciem i re​ago​wa​ła na emo​cje w nie​kon​tro​lo​wa​ny spo​sób. – Hi​sto​rie z po​świę​ca​niem dzie​wic są wy​ssa​ne z pal​ca – stwier​dzi​ła dziew​czy​na. – Oni tego wca​le nie ro​bią. – Bez po​wo​du nikt by tego nie po​wta​rzał. – Moim zda​niem wy​my​śla​ją je sta​re ko​bie​ty, grze​ją​ce zimą przy ogniu swo​je ko​ści. Nie są​dzę, że​by​- śmy mu​sie​li się aż tak bać. Niech so​bie ci z Hal​lan​dren ro​bią, co im się żyw​nie po​do​ba, przy​naj​mniej do​- pó​ki zo​sta​wia​ją nas w spo​ko​ju. Mab, nie pod​no​sząc wzro​ku, sie​ka​ła wa​rzy​wa. – Pod​pi​sze​my nowy trak​tat, Mab – do​da​ła Siri. – Oj​ciec i Vi​ven​na do​pil​nu​ją na​sze​go bez​pie​czeń​stwa, a Hal​lan​dren nic nam nie zro​bi. – A je​śli nie? – Zo​ba​czysz. Nie ma się czym mar​twić. – Mają sil​niej​szą ar​mię – za​uwa​ży​ła Mab, sie​ka​jąc, ze wzro​kiem wbi​tym w blat. – Lep​szą stal, wię​cej je​dze​nia i te… te rze​czy. Lu​dzie się nie​po​ko​ją. Może nie ty, ale ci roz​sąd​niej​si, ow​szem. Trud​no było tak od razu za​prze​czyć sło​wom ku​char​ki. Mab, poza wy​jąt​ko​wym in​stynk​tem do go​to​wa​- nia ro​so​łów i mie​sza​nia przy​praw, dys​po​no​wa​ła swo​istą mą​dro​ścią. Z dru​giej jed​nak stro​ny sta​now​czo zbyt czę​sto zrzę​dzi​ła. – Za​mar​twiasz się bez po​trze​by, Mab, prze​ko​nasz się. – Mó​wię tyl​ko, że to nie jest czas na to, żeby księż​nicz​ka bie​ga​ła po mie​ście z kwia​ta​mi, ani żeby się wy​róż​nia​ła, ścią​ga​jąc na sie​bie gniew Au​stre. Siri wes​tchnę​ła. – No do​brze – po​wie​dzia​ła i ci​snę​ła ostat​ni kwia​tek do garn​ka z po​traw​ką. – Te​raz wy​róż​ni​my się wszy​scy. Mab zmar​twia​ła, po czym wznio​sła oczy ku nie​bu, nie prze​ry​wa​jąc szat​ko​wa​nia wa​rzyw. – To był kwiat va​na​vel? – Oczy​wi​ście – od​po​wie​dzia​ła dziew​czy​na i po​wą​cha​ła uno​szą​cą się nad garn​kiem parę. – Prze​cież nie znisz​czy​ła​bym cze​goś tak smacz​ne​go. I wciąż uwa​żam, że prze​sa​dzasz. Mab po​cią​gnę​ła no​sem. – Masz – rzu​ci​ła, po​da​jąc księż​nicz​ce dru​gi nóż. – Przy​daj się do cze​goś. Ktoś musi to wszyst​ko po​- sie​kać. – A nie po​win​nam iść do ojca? – spy​ta​ła Siri, ła​piąc za gru​by i nie​rów​ny ko​rzeń va​na​vel. Za​czę​ła szat​ko​wać. – Prze​cież on i tak za karę ode​śle cię do kuch​ni i każe ze mną pra​co​wać – stwier​dzi​ła Mab i znów ude​rzy​ła w gar​nek no​żem. Od za​wsze uwa​ża​ła, że po​tra​fi stwier​dzić po dźwię​ku na​czy​nia, kie​dy po​tra​wa jest go​to​wa. – Au​stre, do​po​móż, je​śli oj​ciec się kie​dyś do​wie, że ja to lu​bię. – Ty po pro​stu lu​bisz być bli​sko je​dze​nia – rzu​ci​ła Mab. Wy​ło​wi​ła z garn​ka kwiat i ci​snę​ła go na bok. – Tak czy ina​czej, nie mo​żesz się te​raz z nim wi​dzieć. Na​ra​dza się z Yar​dą. Siri nie za​re​ago​wa​ła, da​lej sie​ka​ła wa​rzy​wa. Wło​sy jed​nak po​ja​śnia​ły jej z emo​cji. Na​ra​dy ojca z Yar​dą zwy​kle cią​gną się go​dzi​na​mi, po​my​śla​ła. Nie ma sen​su cze​kać, aż skoń​czy… Mab od​wró​ci​ła się, się​ga​jąc po coś ze sto​łu, a gdy po​now​nie sta​nę​ła przed bla​tem, Siri była już za drzwia​mi i bie​gła ku staj​niom. Kil​ka mi​nut po​tem od​je​cha​ła z pa​ła​cu ga​lo​pem, w swym ulu​bio​nym brą​zo​- wym płasz​czu. Czu​ła upoj​ne emo​cje. Jej wło​sy znów przy​bra​ły zło​ci​sty od​cień. Szyb​ka prze​jażdż​ka to do​sko​na​ły spo​sób na zwień​cze​nie dnia. W koń​cu i tak prze​cież zo​sta​nie uka​ra​na.

De​de​lin, król Idris, odło​żył list na stół. Czy​tał go już zbyt wie​le razy. Na​de​szła pora, by wresz​cie pod​- jął de​cy​zję, czy po​słać swą naj​star​szą cór​kę na śmierć. Mimo że wio​sna roz​po​czę​ła się już ja​kiś czas temu, w po​miesz​cze​niu wciąż było chłod​no. Na wy​ży​- nach Idris cie​pło nie było czę​stym go​ściem; wszy​scy go pra​gnę​li i cie​szy​li się z jego na​dej​ścia, po​nie​waż lato za​zwy​czaj trwa​ło tu krót​ko. Kom​na​ty pa​ła​cu były bar​dzo ską​po ume​blo​wa​ne. W pro​sto​cie kry​ło się pięk​no. I na​wet król Idris nie miał pra​wa po​ka​zy​wać osten​ta​cyj​nej aro​gan​cji ani pre​ten​sjo​nal​no​ści. De​de​lin wstał z miej​sca i wyj​rzał przez okno na dzie​dzi​niec. We​dług świa​to​wych stan​dar​dów jego pa​- łac był mały – miał tyl​ko jed​no pię​tro, spa​dzi​sty drew​nia​ny dach i ni​skie ka​mien​ne ścia​ny. Jak na pa​nu​ją​- ce w Idris wa​run​ki był jed​nak duży i nie​bez​piecz​nie gra​ni​czył z luk​su​sem. To jed​nak moż​na mu było wy​- ba​czyć, po​nie​waż bu​dy​nek ten słu​żył rów​nież za miej​sce zgro​ma​dzeń i ad​mi​ni​stra​cyj​ne cen​trum kró​le​- stwa. Ką​tem oka wład​ca wi​dział ge​ne​ra​ła Yar​dę. Krzep​ki męż​czy​zna cze​kał z rę​ka​mi za​ple​cio​ny​mi na ple​- cach. Gru​bą bro​dę miał prze​wią​za​ną w trzech miej​scach rze​my​ka​mi. Poza kró​lem był je​dy​ną oso​bą w po​- miesz​cze​niu. De​de​lin po​now​nie spoj​rzał na list. Pa​pier był ja​sno​ró​żo​wy i krzy​kli​wa bar​wa od​zna​cza​ła się na jego biur​ku ni​czym kro​pla krwi na śnie​gu. Róż był ko​lo​rem, któ​re​go w Idris ni​g​dy się nie wi​dy​wa​ło. W Hal​- lan​dren jed​nak​że – w ośrod​ku świa​to​we​go prze​my​słu far​biar​skie​go – tak po​zba​wio​ne sma​ku od​cie​nie były na po​rząd​ku dzien​nym. – Cóż więc, sta​ry przy​ja​cie​lu – za​py​tał De​de​lin – masz dla mnie ja​kąś radę? Ge​ne​rał Yar​da po​krę​cił gło​wą. – Zbli​ża się woj​na, Wa​sza Wy​so​kość. Mogę to wy​czy​tać w wie​trze nad na​szy​mi gło​wa​mi, a tak​że z ra​- por​tów na​szych szpie​gów. Hal​lan​dren wciąż uwa​ża nas za re​be​lian​tów, a na​sze pół​noc​ne prze​łę​cze ku​szą ich nie​po​mier​nie. Za​ata​ku​ją. – W ta​kim ra​zie po​wi​nie​nem ją wy​słać – stwier​dził król i na po​wrót wyj​rzał przez okno. Na dzie​dziń​- cu za​ro​iło się od odzia​nych w płasz​cze i fu​tra lu​dzi zmie​rza​ją​cych na targ. – Wa​sza Wy​so​kość, tej woj​nie nie uda się nam za​po​biec – pod​jął Yar​da. – Mo​że​my jed​nak… opóź​nić jej wy​buch. De​de​lin od​wró​cił się ku żoł​nie​rzo​wi. Ge​ne​rał pod​szedł o krok bli​żej. – To nie jest do​bry czas na woj​nę – po​wie​dział ci​cho. – Nasi żoł​nie​rze wciąż jesz​cze nie do​szli do sie​bie po na​jaz​dach Ven​dis ze​szłej je​sie​ni i po zi​mo​wych po​ża​rach spi​chrza… – Yar​da po​krę​cił gło​wą. – Nie stać nas na tak po​waż​ny, roz​strzy​ga​ją​cy kon​flikt jesz​cze tego lata. Na​szym naj​lep​szym sprzy​mie​rzeń​- cem w wal​ce z Hal​lan​dren jest śnieg. Nie mo​że​my do​pu​ścić, by ta woj​na po​to​czy​ła się na ich wa​run​kach. Je​śli na to po​zwo​li​my, to już je​ste​śmy mar​twi. Trud​no było od​mó​wić mu ra​cji. – Wa​sza Wy​so​kość – cią​gnął Yar​da – oni tyl​ko cze​ka​ją, aż zła​mie​my trak​tat. Wte​dy ich atak bę​dzie uspra​wie​dli​wio​ny. Je​śli zro​bi​my to pierw​si, ude​rzą. – Ale na​wet je​śli do​trzy​ma​my po​sta​no​wień trak​ta​tu, ude​rzą i tak – za​uwa​żył De​de​lin. – Tak, choć póź​niej. Może na​wet kil​ka mie​się​cy póź​niej. Do​brze wiesz, jak po​wo​li dzia​ła​ją try​by po​- li​ty​ki w Hal​lan​dren. Je​że​li do​cho​wa​my usta​lo​nych w trak​ta​cie za​sad, będą de​ba​to​wać i spie​rać się bez koń​ca. Gdy​by za​ma​ru​dzi​li do pierw​szych śnie​gów, do​sta​li​by​śmy to, na czym za​le​ży nam naj​bar​dziej. Wszyst​ko to brzmia​ło sen​sow​nie. Uczci​wie, bru​tal​nie i sen​sow​nie. Przez wie​le lat De​de​lin sta​rał się nie do​pu​ścić do kon​flik​tu, ob​ser​wu​jąc jed​no​cze​śnie, jak na dwo​rze w Hal​lan​dren na​ra​sta agre​sja, jak wład​cy są​sied​nie​go kró​le​stwa sta​ją się co​raz bar​dziej nie​spo​koj​ni. Z każ​dym ro​kiem po​ja​wia​ły się gło​sy na​wo​łu​ją​ce do ata​ku na wy​ży​ny za​miesz​ka​ne przez „re​be​lianc​kich Idrian”. I z każ​dym ro​kiem gło​sy te sta​-

wa​ły się gło​śniej​sze i bar​dziej licz​ne. Z każ​dym ro​kiem po​ko​jo​wa, ne​go​cja​cyj​na po​li​ty​ka De​de​li​na spra​- wia​ła, że ar​mie zo​sta​wa​ły w do​mach. Być może król miał na​dzie​ję, że przy​wód​ca re​be​lian​tów Vahr i jego dy​sy​den​ci z Pahn Kahl od​wró​cą uwa​gę od Idris, ale Vahr zo​stał schwy​ta​ny, a jego tak zwa​na ar​mia roz​bi​ta. Skut​kiem jego bun​tu zaś było to tyl​ko, że Hal​lan​dren zwró​ci​ło bacz​niej​szą uwa​gę na swych daw​- nych wro​gów. Po​ko​ju nie moż​na było utrzy​mać. Nie, sko​ro Idris mia​ło tak ży​zne zie​mie, nie wów​czas, kie​dy kon​tro​- lo​wa​ło tak cen​ne szla​ki han​dlo​we. I nie, kie​dy Hal​lan​dren było rzą​dzo​ne przez bo​gów, któ​rzy wy​da​wa​li się jesz​cze mniej ob​li​czal​ni od swych po​przed​ni​ków. Wład​ca to wszyst​ko ro​zu​miał. Ale zda​wał so​bie rów​nież spra​wę, że ze​rwa​nie trak​ta​tu by​ło​by po​stęp​kiem głu​pim. Kie​dy ktoś tra​fia do leża dzi​kiej be​stii, nie po​wi​nien pro​wo​ko​wać jej gnie​wu. Yar​da sta​nął u jego boku przy oknie i wyj​rzał na ze​wnątrz, opie​ra​jąc się łok​cia​mi o fra​mu​gę. Ge​ne​rał był twar​dym czło​wie​kiem, zro​dzo​nym z su​ro​wych idriań​skich zim. Był za​ra​zem jed​nym z naj​lep​szych lu​- dzi, ja​kich kie​dy​kol​wiek po​znał De​de​lin – co wię​cej, król za​sta​na​wiał się cza​sem, czy nie po​wi​nien wy​- dać Vi​ven​ny za syna wier​ne​go ofi​ce​ra. To były jed​nak głu​pie, nie​roz​sąd​ne my​śli. Prze​cież De​de​lin od za​wsze wie​dział, że ten dzień na​dej​- dzie. Sam przy​go​to​wał trak​tat, w któ​re​go myśl mu​siał wy​słać cór​kę, by po​ślu​bi​ła Kró​la-Boga. Hal​lan​- dren po​trze​bo​wa​ło ko​bie​ty z kró​lew​ską krwią w ży​łach, by od​no​wić i upra​wo​moc​nić swą mo​nar​chię. Ci próż​ni, żąd​ni chwa​ły lu​dzie z ni​zin pra​gnę​li tego od daw​na, a Idris mo​gło się cie​szyć spo​ko​jem przez ostat​nie dwa​dzie​ścia lat tyl​ko i wy​łącz​nie dzię​ki temu jed​ne​mu po​sta​no​wie​niu ukła​du. Trak​tat był pierw​szym ofi​cjal​nym do​ku​men​tem pod​pi​sa​nym za rzą​dów De​de​li​na, jego treść wy​ne​go​- cjo​wa​no w na​brzmia​łej wście​kło​ścią at​mos​fe​rze, jaka za​pa​no​wa​ła po za​bój​stwie jego ojca. Król za​ci​- snął zęby. Jak​że szyb​ko ugiął się przed ka​pry​sa​mi wro​gów! A jed​nak wie​dział, że zro​bił​by to raz jesz​cze; jako wład​ca Idris uczy​nił​by dla swych pod​da​nych wszyst​ko. Na tym wła​śnie po​le​ga​ła wiel​ka róż​ni​ca po​- mię​dzy Idris i Hal​lan​dren. – Yar​da, je​śli ją tam wy​śle​my – ode​zwał się król – po​śle​my ją na śmierć. – Może jej nie skrzyw​dzą – po​wie​dział po dłuż​szej chwi​li ge​ne​rał. – Do​brze wiesz, jak bę​dzie. Gdy tyl​ko wy​buch​nie woj​na, wy​ko​rzy​sta​ją ją prze​ciw​ko mnie. Mó​wi​my prze​cież o Hal​lan​dren. Na Au​stre, prze​cież oni za​pra​sza​ją Roz​bu​dza​ją​cych do swych pa​ła​ców! Yar​da umilkł. Wresz​cie po​krę​cił gło​wą. – We​dług ostat​nich do​nie​sień w skład ich ar​mii wcho​dzi już ja​kieś czter​dzie​ści ty​się​cy Nie​ży​wych. Pa​nie Ko​lo​rów, po​my​ślał De​de​lin, raz jesz​cze rzu​ca​jąc okiem na list. Ję​zyk, ja​kim po​słu​gi​wał się jego au​tor, był pro​sty. Na​de​szły dwu​dzie​ste uro​dzi​ny Vi​ven​ny, a trak​tat sta​no​wił, że De​de​lin nie może cze​kać już ani roku dłu​żej. – Wy​sła​nie im Vi​ven​ny to nie​do​bry po​mysł, ale nie mamy in​nych atu​tów – za​uwa​żył Yar​da. – Je​śli zy​- ska​my wię​cej cza​su, mógł​bym prze​cią​gnąć na na​szą stro​nę Te​dra​del. Oni nie​na​wi​dzą Hal​lan​dren jesz​cze od cza​sów Wie​lo​woj​nia. Może mógł​bym też pod​bu​rzyć nie​do​bit​ki bun​tow​ni​ków Vah​ra w sa​mym Hal​lan​- dren. Wte​dy zy​ska​li​by​śmy przy​naj​mniej czas, by roz​bu​do​wać for​ty​fi​ka​cje, przy​go​to​wać za​opa​trze​nie, prze​żyć jesz​cze rok. – Yar​da spoj​rzał na wład​cę. – Je​śli Hal​lan​dren nie do​sta​nie od nas księż​nicz​ki, woj​- na wy​buch​nie z na​szej winy. Tak po​my​ślą wszy​scy, i kto nas wte​dy po​prze? Za​czną się py​ta​nia: dla​cze​go nasz wład​ca zła​mał trak​tat, któ​ry sam na​pi​sał? – Ale je​śli od​da​my Vi​ven​nę, jej krew spra​wi, że ich pre​ten​sje do​ty​czą​ce gór i prze​łę​czy będą mieć jesz​cze moc​niej​sze pod​sta​wy! – Moż​li​we – przy​znał Yar​da – tyle że sko​ro obaj zda​je​my so​bie spra​wę, że oni za​ata​ku​ją tak czy ina​- czej, to dla​cze​go przej​mo​wać się ugrun​to​wa​niem ich żą​dań? A tak przy​naj​mniej po​cze​ka​ją z na​jaz​dem do chwi​li na​ro​dzin spad​ko​bier​cy. Czas. Ge​ne​rał za​wsze pro​sił o wię​cej cza​su. Tyl​ko co po​cząć, je​śli ten czas ma zo​stać zy​ska​ny kosz​- tem wła​sne​go dziec​ka?

Yar​da nie wa​hał​by się przed po​sła​niem żoł​nie​rza na śmierć, gdy​by dzię​ki temu cała ar​mia mo​gła zy​- skać czas na za​ję​cie lep​szej po​zy​cji, po​my​ślał król. – Je​ste​śmy Idria​na​mi. Jak mogę nie pro​sić wła​snej cór​ki o coś, cze​go bez za​sta​no​wie​nia ocze​ki​wał​bym od żoł​nie​rza? Ale myśl o Vi​ven​nie w ra​mio​nach Kró​la-Boga, o Vi​ven​nie zmu​szo​nej do no​sze​nia dziec​ka tego po​two​- ra… przez to De​de​lin nie​mal si​wiał. Jej dziec​ko uro​dzi​ło​by się jako ko​lej​ny mar​twy no​wo​ro​dek po​twór, któ​ry stał​by się na​stęp​nym Po​wra​ca​ją​cym Bo​giem. Jest jesz​cze inny spo​sób… – po​my​ślał ze wsty​dem w głę​bi du​cha. Nie mu​sisz po​sy​łać tam Vi​ven​ny… Ktoś za​pu​kał do drzwi sali. Obaj z Yar​dą od​wró​ci​li się i De​de​lin za​pro​sił przy​by​sza do wej​ścia. Od razu wie​dział kto to taki. Vi​ven​na mia​ła na so​bie sto​no​wa​ną, sza​rą su​kien​kę. W oczach kró​la wciąż wy​glą​da​ła bar​dzo mło​do. Z dru​giej stro​ny była do​sko​na​łym ucie​le​śnie​niem Idrian​ki – wło​sy zwią​za​ne w skrom​ny kok, brak ma​ki​ja​- żu, któ​ry przy​cią​gał​by uwa​gę do jej twa​rzy. Nie była przy tym mięk​ka ani nie​śmia​ła jak nie​któ​re inne ary​- sto​krat​ki z kró​lestw pół​no​cy. Była po pro​stu spo​koj​na. Opa​no​wa​na, pro​sta, twar​da i wy​trzy​ma​ła. Idrian​- ka. – Oj​cze, na​ra​dza​cie się tu w za​mknię​ciu już kil​ka go​dzin – ode​zwa​ła się dziew​czy​na, z sza​cun​kiem kła​nia​jąc się Yar​dzie. – Słu​dzy mó​wi​li mi o ko​lo​ro​wej ko​per​cie, któ​rą przy​niósł ze sobą ge​ne​rał. Wy​da​je mi się, że wiem, co się w niej znaj​do​wa​ło. De​de​lin spoj​rzał cór​ce w oczy i ge​stem za​pro​sił ją do za​ję​cia miej​sca. Dziew​czy​na za​mknę​ła ci​cho drzwi i usia​dła na jed​nym z drew​nia​nych krze​seł sto​ją​cych pod ścia​ną kom​na​ty. Yar​da, jak męż​czyź​nie przy​sta​ło, wciąż stał. Vi​ven​na spoj​rza​ła na le​żą​cy na biur​ku list. Nie​zmien​nie spo​koj​na, pa​no​wa​ła nad swy​mi wło​sa​mi, któ​re ani na chwi​lę nie zmie​nia​ły od​cie​nia i wciąż mia​ły bar​wę sza​cow​nej czer​ni. Była dwa​kroć tak na​boż​na jak jej oj​ciec i w od​róż​nie​niu od swo​jej młod​szej sio​stry ni​g​dy nie pod​da​wa​ła się na​głym wy​bu​chom emo​cji. – Ro​zu​miem więc, że po​win​nam się przy​go​to​wać do dro​gi – ode​zwa​ła się, skła​da​jąc dło​nie na ko​la​- nach. De​de​lin otwo​rzył usta, ale nie po​tra​fił za​prze​czyć. Rzu​cił okiem na Yar​dę, któ​ry peł​nym re​zy​gna​cji ge​- stem po​krę​cił gło​wą. – Oj​cze, przy​go​to​wy​wa​łam się do tego całe ży​cie – pod​ję​ła Vi​ven​na. – Je​stem go​to​wa. Wiem jed​nak, że Siri nie przyj​mie tego do​brze. Go​dzi​nę temu wy​je​cha​ła na prze​jażdż​kę. Po​win​nam opu​ścić mia​sto jesz​- cze za​nim wró​ci. W ten spo​sób unik​nie​my nie​przy​stoj​nych scen, ja​kie mo​gła​by urzą​dzić. – Za póź​no. – Yar​da skrzy​wił się i ski​nął gło​wą w stro​nę okna. Ze​bra​ni na dzie​dziń​cu lu​dzie pierz​cha​- li na wszyst​kie stro​ny, ucie​ka​jąc przed jeźdź​cem, któ​ry ga​lo​pem wpadł przez bra​mę. Jeź​dziec miał na so​- bie in​ten​syw​nie brą​zo​wy płaszcz – nie​mal zbyt ko​lo​ro​wy – i oczy​wi​ście roz​pusz​czo​ne wło​sy. Zło​te wło​sy. De​de​lin po​czuł, jak na​ra​sta w nim gniew i fru​stra​cja. Tyl​ko Siri po​tra​fi​ła do​pro​wa​dzić go do utra​ty pa​no​wa​nia nad sobą i – jak​by w iro​nicz​nym kon​tra​punk​cie wo​bec po​wo​du swe​go wzbu​rze​nia – po​czuł, jak zmie​nia się ko​lor jego wła​snej fry​zu​ry. Ob​ser​wa​to​rzy mo​gli za​uwa​żyć, jak kil​ka lo​ków na jego gło​- wie prze​szło z czer​ni w krwa​wią​cą czer​wień. Była to ce​cha wy​róż​nia​ją​ca oso​by z kró​lew​skie​go rodu, któ​re​go człon​ko​wie ucie​kli na wy​ży​ny Idris w szczy​to​wej fa​zie Wie​lo​woj​nia. Po​zo​sta​li mo​gli ukry​wać emo​cje. Gło​wy człon​ków ro​dzi​ny De​de​li​na jed​nak wszem wo​bec ob​wiesz​cza​ły, co się dzie​je w ich ser​- cach. Vi​ven​na przy​glą​da​ła się ojcu, nie​ska​zi​tel​na jak za​wsze. Siła i opa​no​wa​nie dziew​czy​ny po​mo​gły wład​- cy, któ​ry zmu​sił wło​sy do przy​bra​nia na po​wrót ciem​niej​sze​go od​cie​nia. Kon​tro​lo​wa​nie zdra​dziec​kich Kró​lew​skich Lo​ków wy​ma​ga​ło więk​szej siły woli, niż się to więk​szo​ści lu​dzi zda​wa​ło. De​de​lin sam nie był pe​wien, w jaki spo​sób Vi​ven​nie uda​ło się tak do​sko​na​le opa​no​wać tę umie​jęt​ność. Bied​na dziew​czy​na, nie mia​ła na​wet dzie​ciń​stwa, prze​mknę​ło mu przez gło​wę. Ży​cie Vi​ven​ny od uro​- dze​nia zmie​rza​ło ku temu jed​ne​mu wy​da​rze​niu. Jego pier​wo​rod​na, dziec​ko, któ​re wy​da​wa​ło mu się czę​-

ścią jego oso​by. Dziew​czy​na sta​no​wią​ca nie​wy​czer​pa​ne źró​dło dumy; ko​bie​ta, któ​ra już te​raz zy​ska​ła so​- bie mi​łość i sza​cu​nek pod​da​nych. Oczy​ma du​szy wi​dział, jak wspa​nia​łą sta​ła​by się kró​lo​wą, sil​niej​szą za​pew​ne na​wet od nie​go. By​ła​by kimś, kto zdo​łał​by prze​pro​wa​dzić Idris przez cze​ka​ją​ce kró​le​stwo mrocz​ne cza​sy. Pod wa​run​kiem, że uda​ło​by się jej tego wszyst​kie​go do​żyć. – Przy​go​tu​ję się do dro​gi – oświad​czy​ła Vi​ven​na i wsta​ła z miej​sca. – Nie – rzu​cił De​de​lin. Obo​je, Yar​da i Vi​ven​na unie​śli wzrok. – Oj​cze – przy​po​mnia​ła dziew​czy​na – je​śli zła​mie​my trak​tat, wy​buch​nie woj​na. Je​stem go​to​wa po​- świę​cić się dla na​sze​go ludu. Sam mnie tego uczy​łeś. – Nie po​je​dziesz – po​wie​dział z na​ci​skiem De​de​lin i od​wró​cił się do okna. Na dwo​rze Siri za​śmie​wa​ła się z cze​goś w to​wa​rzy​stwie sta​jen​nych. Wład​ca sły​szał wy​bu​chy jej chi​- cho​tu na​wet z tej od​le​gło​ści: wło​sy młod​szej cór​ki przy​bra​ły bar​wę ogni​stej czer​wie​ni. Pa​nie Ko​lo​rów, wy​bacz mi, po​my​ślał. To dla ojca naj​cięż​szy z wy​bo​rów. Trak​tat sta​no​wi jed​nak do​- kład​nie: Kie​dy Vi​ven​na skoń​czy dwu​dzie​sty rok ży​cia, mu​szę ode​słać cór​kę do Hal​lan​dren. W tek​ście umo​wy nie ma jed​nak sło​wa o tym, któ​rą cór​kę mam wy​pra​wić w dro​gę. Gdy​by De​de​lin nie wy​słał do Hal​lan​dren cór​ki, po​łu​dnio​wi są​sie​dzi za​ata​ko​wa​li​by na​tych​miast. Je​śli po​śle nie tę, któ​rej się spo​dzie​wa​ją, mogą się roz​gnie​wać, ale nie roz​pę​ta​ją woj​ny. Tego był pe​wien. Za​- cze​ka​ją do przyj​ścia na świat dzie​dzi​ca Idris. Dziec​ka z kró​lew​ską krwią w ży​łach. A to ozna​cza co naj​- mniej dzie​więć mie​się​cy. Poza tym… – my​ślał. Gdy​by mnie szan​ta​żo​wa​li, uży​wa​jąc jako za​kład​nicz​ki Vi​ven​ny, nie po​ra​dził​bym so​bie i pod​dał się od razu. Czuł wstyd na tę myśl, ale tak na​praw​dę to wła​śnie dla​te​go pod​jął taką de​cy​zję. De​de​lin spoj​rzał na ze​bra​nych. – Vi​ven​no, nie po​je​dziesz tam i nie po​ślu​bisz boga ty​ra​na na​szych wro​gów. Za​miast cie​bie po​ślę im Siri.

2 Oszo​ło​mio​na Siri sie​dzia​ła w trzę​są​cym się po​wo​zie. Jej oj​czy​sta zie​mia z każ​dym pod​sko​kiem kół od​da​la​ła się co​raz bar​dziej. Mi​nę​ły już dwa dni, a ona wciąż nie ro​zu​mia​ła. Prze​cież to była rola Vi​ven​ny. Wszy​scy o tym wie​- dzie​li. Kie​dy przy​szła na świat, w Idris hucz​nie świę​to​wa​no. Król uczył ją wszyst​kie​go od dnia, w któ​- rym po​sta​wi​ła pierw​szy krok: stu​dio​wa​ła za​sa​dy ży​cia dwor​skie​go i re​gu​ły po​li​ty​ki. Fa​fen, dru​ga cór​ka De​de​li​na, tak​że się tego wszyst​kie​go uczy​ła, na wy​pa​dek gdy​by Vi​ven​na umar​ła przed dniem swe​go ślu​- bu. Ale nie Siri. Ona prze​cież od za​wsze była zbęd​na. Nie​waż​na. I to się wła​śnie skoń​czy​ło. Wyj​rza​ła za okno. Oj​ciec wy​brał dla niej naj​ład​niej​szy po​wóz kró​le​stwa – wraz z eskor​tą ho​no​ro​wą skła​da​ją​cą się z dwu​dzie​stu żoł​nie​rzy. Je​cha​li na po​łu​dnie. Ra​zem z na​miest​ni​kiem i kil​ko​ma po​słu​ga​cza​- mi two​rzy​li naj​wspa​nial​szy or​szak, jaki Siri kie​dy​kol​wiek wi​dzia​ła. Gra​ni​czy​ło to z osten​ta​cją, któ​ra za​- pew​ne by dziew​czy​nę za​chwy​ci​ła, gdy​by tyl​ko nie ozna​cza​ła dla niej roz​sta​nia z Idris. Nie tak mia​ło być, my​śla​ła. Zu​peł​nie nie tak. A jed​nak sta​ło się. Nic nie mia​ło sen​su. Po​wóz trząsł wście​kle, ale Siri sie​dzia​ła zu​peł​nie zo​bo​jęt​nia​ła. Mo​gli cho​ciaż, na​rze​ka​ła w my​ślach, wy​słać mnie kon​no, a nie zmu​szać do więd​nię​cia w tym po​wo​zie. Nie​ste​ty, wjazd wierz​chem nie był od​po​wied​nio god​nym spo​so​bem wkro​cze​nia do Hal​lan​dren. Hal​lan​dren. Siri po​czu​ła, jak wło​sy bie​le​ją jej ze stra​chu. Wy​sła​no ją do Hal​lan​dren! Do kró​le​stwa, któ​re​go miesz​kań​cy prze​kli​na​ją co dru​gi od​dech. Swe​go ojca nie zo​ba​czy przez dłu​gi czas, albo i wca​le. Nie bę​- dzie już mo​gła roz​ma​wiać z Vi​ven​ną, nie po​słu​cha na​uczy​cie​li, nie zła​ja jej Mab, nie bę​dzie jeź​dzić na wierz​chow​cach z kró​lew​skiej staj​ni, nie po​szu​ka kwiat​ków w dzi​czy, nie po​mo​że w kuch​ni. Za to… Za to po​ślu​bi Kró​la-Boga. De​mo​na z Hal​lan​dren, po​two​ra, któ​ry ni​g​dy nie za​czerp​nął ży​we​go od​de​- chu. W Hal​lan​dren jego wła​dza nie była ni​czym ogra​ni​czo​na. Mógł wy​dać roz​kaz stra​ce​nia do​wol​nej oso​by wie​dzio​ny choć​by tyl​ko prze​lot​nym ka​pry​sem. Ale ja będę bez​piecz​na, praw​da? – prze​mknę​ło jej przez myśl. Będę prze​cież jego żoną. Żoną. Wy​cho​dzę za mąż. Och, Au​stre, Boże Ko​lo​rów… – po​my​śla​ła, czu​jąc się co​raz go​rzej. Zwi​nę​ła się, pod​cią​gnę​ła ko​la​na pod bro​dę – jej wło​sy sta​ły się tak bia​łe, że nie​mal lśni​ły – i po​ło​ży​ła się na sie​- dze​niu. Nie była pew​na, czy tak bar​dzo trzę​sie się nie​po​wstrzy​ma​nie zmie​rza​ją​cy na po​łu​dnie po​wóz, czy ona sama. – My​ślę, że po​wi​nie​neś się jesz​cze raz nad tym za​sta​no​wić, oj​cze – po​wie​dzia​ła spo​koj​nie Vi​ven​na, sie​dząc oby​czaj​nie – tak jak ją na​uczo​no – z dłoń​mi na ko​la​nach. – Za​sta​na​wia​łem się nad tym nie raz, Vi​ven​no – od​parł król De​de​lin i mach​nął ręką. – De​cy​zja już za​- pa​dła. – Siri nie ma od​po​wied​nie​go przy​go​to​wa​nia. – Po​ra​dzi so​bie – od​po​wie​dział oj​ciec, prze​glą​da​jąc le​żą​ce na biur​ku do​ku​men​ty. – Tak na​praw​dę musi tyl​ko uro​dzić dziec​ko. Je​stem pe​wien, że aku​rat do tego ma od​po​wied​nie przy​go​to​wa​nie. Co wo​bec tego z mo​imi na​uka​mi? – za​sta​no​wi​ła się Vi​ven​na. Dwa​dzie​ścia dwa lata przy​go​to​wań? Po

co było to wszyst​ko, sko​ro tak na​praw​dę cho​dzi​ło je​dy​nie o za​pew​nie​nie od​po​wied​niej ma​ci​cy? Jej wło​sy po​zo​sta​ły czar​ne, głos opa​no​wa​ny, twarz spo​koj​na. – Siri jest za​pew​ne zroz​pa​czo​na – za​uwa​ży​ła. – Nie wiem, czy bę​dzie w sta​nie po​ra​dzić so​bie z tym emo​cjo​nal​nie. De​de​lin pod​niósł wzrok – jego wło​sy po​ja​śnia​ły nie​co, po​czer​wie​nia​ły – czerń umy​ka​ła z nich, jak spły​wa​ją​ca z płót​na far​ba. Wy​raź​ne świa​dec​two iry​ta​cji. Jej wy​jazd bar​dziej go mar​twi, niż sam to przy​zna​je, prze​mknę​ło Vi​ven​nie przez myśl. – Tak bę​dzie naj​le​piej dla na​szych pod​da​nych, Vi​ven​no – po​wie​dział król, z wy​raź​nym wy​sił​kiem wal​cząc o przy​wró​ce​nie czer​ni swej fry​zu​rze. – Je​śli wy​buch​nie woj​na, bę​dziesz na​sze​mu kró​le​stwu po​- trzeb​na tu​taj, na miej​scu. W Idris. – A co się sta​nie z Siri? Je​śli wy​buch​nie woj​na? Oj​ciec umilkł. – Może jed​nak nie wy​buch​nie – ode​zwał się po chwi​li. Au​stre… – po​my​śla​ła wstrzą​śnię​ta Vi​ven​na. On sam w to nie wie​rzy. Jest prze​ko​na​ny, że po​słał ją na śmierć. – Wiem, o czym my​ślisz – ode​zwał się wład​ca, na po​wrót przy​ku​wa​jąc jej uwa​gę. Pa​trzy​ła tak po​waż​- nie. – Jak mo​głem do​ko​nać ta​kie​go wy​bo​ru? Jak mo​głem po​słać ją na śmierć, a cie​bie za​cho​wać przy ży​- ciu? Nie​waż​ne, co my​ślą inni. Nie wy​bie​ra​łem, kie​ru​jąc się wzglę​da​mi oso​bi​sty​mi. Pod​ją​łem de​cy​zję, któ​ra oka​że się naj​lep​szą dla Idris, je​śli doj​dzie do woj​ny. Kie​dy doj​dzie do woj​ny, prze​mknę​ło Vi​ven​nie przez myśl. Spoj​rza​ła De​de​li​no​wi w oczy. – To ja mia​łam tej woj​nie za​po​biec, oj​cze! Mia​łam zo​stać żoną Kró​la-Boga! Mia​łam z nim mó​wić, prze​ko​nać go. To mnie na​uczo​no taj​ni​ków po​li​ty​ki, to ja po​zna​łam ich oby​cza​je, ja… – Za​po​biec woj​nie? – Oj​ciec prze​rwał jej py​ta​niem. Do księż​nicz​ki do​pie​ro te​raz do​tar​ło, jak aro​- ganc​ko mu​sia​ły za​brzmieć jej sło​wa. Od​wró​ci​ła wzrok. – Vi​ven​na, dziec​ko moje – cią​gnął De​de​lin. – Tej woj​nie nie moż​na za​po​biec. Do tej pory po​wstrzy​- my​wa​ła ich tyl​ko obiet​ni​ca cór​ki z kró​lew​skie​go rodu. Ode​sła​nie Siri może zy​skać nam nie​co cza​su. Może… może jed​nak nic się jej nie sta​nie, na​wet, kie​dy roz​go​rze​je woj​na. Może uzna​ją, że jej krew jest na tyle cen​na, że zo​sta​wią ją przy ży​ciu, na wy​pa​dek, gdy​by jej pier​wo​rod​ne dziec​ko umar​ło. – Na twa​rzy wład​cy od​ma​lo​wa​ło się wa​ha​nie. – Tak, może to wca​le nie o Siri po​win​ni​śmy się bać, tyl​ko… „O sie​bie”, do​koń​czy​ła w du​chu Vi​ven​na. Nie była wta​jem​ni​czo​na we wszyst​kie szcze​gó​ły wo​jen​nych przy​go​to​wań ojca, ale wie​dzia​ła do​syć. Idris nie było w nad​cho​dzą​cym star​ciu fa​wo​ry​tem. W ra​zie otwar​te​go kon​flik​tu z Hal​lan​dren nie ist​nia​ła zbyt duża szan​sa zwy​cię​stwa. Woj​na przy​nie​sie ka​ta​stro​fę dla ich ludu i ich spo​so​bu ży​cia. – Oj​cze, ja… – Pro​szę, Vi​ven​no… – prze​rwał jej ci​cho. – Nie je​stem już w sta​nie o tym mó​wić. Odejdź. Po​roz​ma​- wia​my póź​niej. Póź​niej. Kie​dy Siri bę​dzie już da​le​ko i nie uda się jej spro​wa​dzić z po​wro​tem. A jed​nak Vi​ven​na wsta​ła. Była po​słusz​na, tak ją wy​cho​wa​no i na​uczo​no. Tym wła​śnie róż​ni​ła się od młod​szej sio​stry. Wy​szła z ga​bi​ne​tu ojca, za​mknę​ła za sobą drzwi i ru​szy​ła przez drew​nia​ny pa​łac, uda​jąc, że nie wi​dzi wo​kół sie​bie spoj​rzeń i nie sły​szy szep​tów. Po​szła do swo​jej kom​na​ty – ma​łej i po​zba​wio​nej ozdób – gdzie usia​dła na łóż​ku, z rę​ka​mi na ko​la​nach. Nie zga​dza​ła się ze swo​im oj​cem. Wie​dzia​ła, że mo​gła mieć wpływ na sy​tu​ację. Mia​ła prze​cież zo​stać żoną Kró​la-Boga. To ozna​cza​ło pew​ne wpły​wy na dwo​rze. Wszy​scy do​brze wie​dzie​li, że je​śli cho​dzi o po​li​ty​kę wo​bec wła​snych pod​da​nych Król-Bóg jest nie​prze​jed​na​ny, ale jego żona z pew​no​ścią mo​gła ode​grać pew​ną rolę w obro​nie in​te​re​sów swe​go ludu. I jej oj​ciec z tego wszyst​kie​go zre​zy​gno​wał? On na​praw​dę musi wie​rzyć, że nic nie jest w sta​nie po​wstrzy​mać in​wa​zji, uzna​ła. Wsku​tek tego ode​-

sła​nie Siri sta​ło się tyl​ko ko​lej​nym ma​new​rem po​li​tycz​nym, ma​ją​cym na celu zy​ska​nie cza​su. Idris od dzie​się​cio​le​ci nie ro​bi​ło nic in​ne​go. Tak czy ina​czej, je​śli po​świę​ce​nia kró​lew​skiej cór​ki nie moż​na było unik​nąć, to i tak była to rola, któ​rą po​win​na była ode​grać Vi​ven​na. To prze​cież ona od za​wsze szy​ko​wa​ła się do po​ślu​bie​nia Kró​la-Boga. Nie Siri, nie Fa​fen. Ona. Vi​ven​na. Nie czu​ła wdzięcz​no​ści za oca​le​nie. Nie wy​da​wa​ło się jej też, że bar​dziej przy​słu​ży się Idris, zo​sta​jąc w Be​va​lis. W ra​zie śmier​ci ojca, o wie​le lep​szym przy​wód​cą na czas woj​ny był​by Yar​da, nie ona. Poza tym Rid​ger – młod​szy brat Vi​ven​ny – od lat przy​go​to​wy​wał się do prze​ję​cia tro​nu po De​de​li​nie. Zo​sta​ła oca​lo​na bez po​wo​du. W pe​wien spo​sób za​bo​la​ło ją to jak kara. Przez całe ży​cie słu​cha​ła, przy​go​to​wy​wa​ła się, uczy​ła i ćwi​czy​ła. Wszy​scy chwa​li​li, wszy​scy po​wta​rza​li, że jest do​sko​na​ła. Dla​- cze​go więc nie po​zwo​lo​no jej słu​żyć Idris zgod​nie z pla​nem? Na te py​ta​nia nie po​tra​fi​ła so​bie od​po​wie​dzieć. Sie​dzia​ła z rę​ka​mi na ko​la​nach i mar​twi​ła się, my​śląc o strasz​li​wej praw​dzie. Naj​waż​niej​szy cel ży​cia zo​stał jej skra​dzio​ny i od​da​ny w cu​dze ręce. Ona sta​ła się te​raz zbęd​na. Bez​u​ży​tecz​na. Nie​waż​na. – Co on so​bie my​śli? – syk​nę​ła Siri, wy​chy​la​jąc się do po​ło​wy z okna po​wo​zu, któ​ry tur​ko​tał na bi​tej dro​dze. Obok po​jaz​du ma​sze​ro​wał mło​dy żoł​nierz. W po​po​łu​dnio​wym świe​tle wy​glą​dał na za​wsty​dzo​ne​go. – No po​myśl tyl​ko – cią​gnę​ła Siri. – Wy​słał mnie, że​bym wy​szła za kró​la Hal​lan​dren. To głu​pie, praw​da? Z pew​no​ścią sły​sza​łeś o tym, jak ja się za​cho​wu​ję. Ucie​kam, kie​dy nikt nie pa​trzy. Uni​kam lek​- cji. Wście​kam się, do ja​snych Ko​lo​rów! Straż​nik rzu​cił jej prze​lot​ne spoj​rze​nie, ale poza tym nie za​re​ago​wał. Siri to nie prze​szka​dza​ło. Nie wście​ka​ła się na nie​go. Wście​ka​ła się po pro​stu. Wi​sia​ła za oknem nie​bez​piecz​nie wy​chy​lo​na, czu​ła, jak wiatr igra z jej wło​sa​mi – dłu​gi​mi, pro​sty​mi, czer​wo​ny​mi – i pod​sy​ca​ła swój gniew. Wście​kłość po​ma​- ga​ła jej po​wstrzy​mać płacz. Dni mi​ja​ły i zie​lo​ne wio​sen​ne wzgó​rza Wy​ży​ny Idris z wol​na zni​ka​ły w od​da​li. Praw​do​po​dob​nie byli już w Hal​lan​dren – gra​ni​ca po​mię​dzy kró​le​stwa​mi nie była ści​śle wy​zna​czo​na, co zresz​tą nie za​ska​ki​wa​- ło. Przed Wie​lo​woj​niem oba sta​no​wi​ły je​den or​ga​nizm. Przyj​rza​ła się bied​ne​mu straż​ni​ko​wi, któ​re​go je​dy​nym spo​so​bem ra​dze​nia so​bie z wście​kłą księż​nicz​- ką było igno​ro​wa​nie jej. Wresz​cie cof​nę​ła się do po​wo​zu i opa​dła na sie​dze​nie. Nie po​win​na była go tak trak​to​wać, ale cóż, wła​śnie zo​sta​ła sprze​da​na ni​czym ka​wa​łek ba​ra​ni​ny – sprze​da​na wsku​tek klą​twy do​- ku​men​tu spi​sa​ne​go wie​le lat temu, za​nim przy​szła na świat. Za​tem, je​śli kto​kol​wiek miał w tej chwi​li pra​- wo do wpa​da​nia w szał, to wła​śnie Siri. Może to wła​śnie dla​te​go? – przy​szło jej do gło​wy, gdy opar​ła skrzy​żo​wa​ne ręce na oknie. Może oj​ciec miał po pro​stu dość mo​ich sza​leństw i po​sta​no​wił się mnie po​zbyć? To jed​nak wy​da​ło się jej zbyt da​le​ko idą​cym po​dej​rze​niem. W koń​cu ist​nia​ły prost​sze spo​so​by ra​dze​- nia so​bie z jej na​stro​ja​mi – spo​so​by nie​wy​ma​ga​ją​ce wy​sy​ła​nia jej na obcy dwór, na któ​rym mia​ła re​pre​- zen​to​wać Idris. Ale w ta​kim ra​zie, dla​cze​go? Czy na​praw​dę uznał, że dziew​czy​na so​bie po​ra​dzi? Za​sta​- no​wi​ła się. To jed​nak śmiesz​na myśl. Nie​moż​li​we, by oj​ciec spo​dzie​wał się, że bę​dzie w tej roli lep​sza od Vi​ven​ny. Nikt nie ro​bił ni​cze​go le​piej od Vi​ven​ny. Siri wes​tchnę​ła i po​czu​ła, jak jej wło​sy ob​le​wa​ją się re​flek​syj​nym brą​zem. Przy​naj​mniej wi​do​ki oka​- za​ły się cie​ka​we i, by nie czuć na​ra​sta​ją​cej fru​stra​cji, po​świę​ci​ła się oglą​da​niu oko​li​cy. Hal​lan​dren było kra​iną ni​zin​ną, po​ro​śnię​tą tro​pi​kal​ny​mi la​sa​mi i peł​ną dziw​nych wie​lo​barw​nych zwie​rząt. Siri sły​sza​ła od wę​drow​ców opo​wie​ści o tym kró​le​stwie, a na​wet po​twier​dza​ła te hi​sto​rie w kil​ku książ​kach, do któ​- rych lek​tu​ry zo​sta​ła zmu​szo​na. Wy​da​wa​ło się jej więc, że wie, cze​go po​win​na się spo​dzie​wać. A mimo to, kie​dy wzgó​rza ustą​pi​ły roz​le​głym tra​wia​stym rów​ni​nom, a po​tem obok dro​gi za​cie​śnia​ła się dżun​gla,

Siri za​czę​ła ro​zu​mieć, że jest na świe​cie coś, cze​go żad​ne opa​słe to​mi​sko ani na​wet naj​cie​kaw​sza opo​- wieść nie są w sta​nie opi​sać. Ko​lo​ry. W jej gó​rach kwia​ty ro​sły w luź​no roz​rzu​co​nych nie​śmia​łych kęp​kach, jak​by same pró​bo​wa​ły do​sto​so​wać się do pa​nu​ją​cej w Idris fi​lo​zo​fii. Tu​taj pysz​ni​ły się wszę​dzie. Ma​leń​kie kie​li​chy po​kry​wa​ły zie​mię ko​lo​ro​wy​mi mięk​ki​mi dy​wa​na​mi. Wiel​kie ró​żo​we kwia​ty zwie​sza​ły się z drzew ni​czym ki​ście owo​ców, ro​sły jed​ne na dru​gich pu​szy​sty​mi bu​kie​ta​mi. W tej kra​inie kwi​tły na​wet chwa​sty. Gdy​by nie przy​glą​da​ją​cy się im z wiel​ką nie​uf​no​ścią żoł​nie​rze, Siri chęt​nie by je ze​bra​ła. Je​śli ja się tak boję, stwier​dzi​ła w du​chu, to oni mu​szą czuć się jesz​cze go​rzej. Nie była je​dy​ną oso​bą ode​sła​ną na​gle z dala od ro​dzi​ny i przy​ja​ciół. Czy ci gwar​dzi​ści będą mo​gli po​wró​cić? Na​gle ogar​nę​ły ją jesz​cze więk​sze wy​rzu​ty su​mie​nia z po​wo​du spo​so​bu, w jaki po​trak​to​wa​ła mło​de​go żoł​nie​rza. Po przy​by​ciu ode​ślę ich z po​wro​tem, zde​cy​do​wa​ła. I na​tych​miast po​czu​ła, jak jej wło​sy po​kry​wa​ją się bie​lą. Je​śli wy​śle swą straż do domu, zo​sta​nie sama w mie​ście peł​nym Nie​ży​wych, Roz​bu​dza​ją​cych, i po​gan. Ale czy dwu​dzie​stu żoł​nie​rzy zdo​ła​ło​by ją przed tym wszyst​kim ochro​nić? Le​piej bę​dzie, je​śli choć ko​muś uda się wró​cić do domu. – A moż​na by po​my​śleć, że się ucie​szysz – za​uwa​ży​ła Fa​fen – w koń​cu już nie mu​sisz wy​cho​dzić za ty​ra​na. Vi​ven​na wrzu​ci​ła siną ja​go​dę do ko​szy​ka i po​de​szła do na​stęp​ne​go krze​wu. Fa​fen pra​co​wa​ła przy są​- sied​nim. Mia​ła na so​bie bia​łą sza​tę mnisz​ki. Jej gło​wa była ogo​lo​na do na​giej skó​ry. Fa​fen była śred​nią sio​strą nie​mal pod każ​dym wzglę​dem – w pół dro​gi mię​dzy Siri i Vi​ven​ną je​śli cho​dzi o wzrost, mniej do​stoj​na niż Vi​ven​na, ale nie tak bez​tro​ska jak Siri. Była rów​nież nie​co bar​dziej za​okrą​glo​na w pew​nych miej​scach, co przy​ku​wa​ło spoj​rze​nia po​kaź​nej licz​by mło​dych męż​czyzn. Nie​mniej fakt, że chcąc ją po​- ślu​bić, sami mu​sie​li​by zo​stać mni​cha​mi, trzy​mał ich na dy​stans. Je​śli Fa​fen zda​wa​ła so​bie spra​wę ze swej po​pu​lar​no​ści, to ni​g​dy tego nie oka​zy​wa​ła. De​cy​zję o wło​że​niu mni​szej sza​ty pod​ję​ła przed swy​mi dzie​sią​ty​mi uro​dzi​na​mi, co jej oj​ciec po​parł z ca​łe​go ser​ca. Każ​dy ary​sto​kra​tycz​ny lub po pro​stu bo​ga​ty ród w Idris był zo​bli​go​wa​ny mocą tra​dy​cji do ode​sła​nia jed​nej oso​by do klasz​to​ru. Ego​izm, na​wet je​śli cho​dzi​ło o wła​sną ro​dzi​nę, był nie​zgod​ny z Pię​cio​ma Wi​zja​mi. Sio​stry zbie​ra​ły ja​go​dy, któ​re Fa​fen mia​ła po​tem roz​dać po​trze​bu​ją​cym. Pal​ce mnisz​ki na​bra​ły lek​ko fio​le​to​we​go od​cie​nia. Vi​ven​na pra​co​wa​ła w rę​ka​wicz​kach. Tyle ko​lo​ru na skó​rze by​ło​by po​waż​ną nie​- sto​sow​no​ścią. – Tak – mó​wi​ła da​lej Fa​fen – wy​da​je mi się, że źle do tego wszyst​kie​go pod​cho​dzisz. Za​cho​wu​jesz się tak, jak​byś chcia​ła tam po​je​chać i po​ślu​bić tego Nie​ży​we​go po​two​ra. – On nie jest Nie​ży​wy – za​uwa​ży​ła Vi​ven​na. – Su​se​bron jest Po​wra​ca​ją​cym, a to wiel​ka róż​ni​ca. – Ow​szem, ale jest fał​szy​wym bó​stwem. Poza tym wszy​scy wie​dzą jaka z nie​go od​ra​ża​ją​ca kre​atu​ra. – Ale to była moja rola. To ja mia​łam zo​stać jego żoną. Fa​fen, to sens ca​łe​go mo​je​go ży​cia. Bez tego je​stem ni​kim. – Bzdu​ra. – Fa​fen po​krę​ci​ła gło​wą. – Za to te​raz za​miast Rid​ge​ra ty obej​miesz tron po ojcu. Co tyl​ko jesz​cze bar​dziej za​kłó​ci na​tu​ral​ny po​rzą​dek rze​czy, po​my​śla​ła Vi​ven​na. Ja​kie mam pra​wo od​- bie​rać bra​tu ten za​szczyt? Po​zwo​li​ła jed​nak dys​ku​sji wy​ga​snąć. Roz​ma​wia​ła o tym już od do​brych kil​ku​na​stu mi​nut i nie mia​ła siły cią​gnąć tego da​lej. Po​stą​pi​ła jak na​le​ży. Przed​tem rzad​ko się zda​rza​ło, by Vi​ven​na czu​ła taką fru​stra​- cję, mu​sząc za​cho​wy​wać się we​dług za​sad. Jej emo​cje sta​wa​ły się… nie​sto​sow​ne. – A co z Siri? – wy​rwa​ło się jej na​gle. – Po​do​ba ci się to, co ją spo​tka​ło? Fa​fen pod​nio​sła wzrok i nie​znacz​nie zmarsz​czy​ła brwi. Zwy​kle nie za​sta​na​wia​ła się nad spra​wa​mi, któ​re nie do​ty​czy​ły jej bez​po​śred​nio. Vi​ven​na po​czu​ła się nie​co win​na, nie chcia​ła bo​wiem za​dać tego

py​ta​nia tak otwar​cie, ale z Fa​fen nie moż​na było roz​ma​wiać ina​czej. – Tu masz ra​cję – przy​zna​ła Fa​fen. – Nie bar​dzo ro​zu​miem, dla​cze​go w ogó​le ko​goś trze​ba było tam po​sy​łać. – To z po​wo​du trak​ta​tu – przy​po​mnia​ła Vi​ven​na. – Żeby chro​nić na​szych pod​da​nych. – Na​szych pod​da​nych chro​ni Au​stre – za​uwa​ży​ła Fa​fen i po​de​szła do na​stęp​ne​go krza​ka. Tyl​ko, czy ochro​ni Siri? – za​sta​no​wi​ła się Vi​ven​na. Bied​na, nie​win​na, ka​pry​śna Siri. Ni​g​dy nie na​- uczy​ła się nad sobą pa​no​wać; na Dwo​rze Bo​gów w Hal​lan​dren zje​dzą ją żyw​cem. Siri nie poj​mie wy​mo​- gów po​li​ty​ki, nie na​uczy się wbi​jać noży w ple​cy, nie zro​zu​mie fał​szy​wych uśmie​chów i kłamstw. Zo​sta​- nie też zmu​szo​na do uro​dze​nia na​stęp​ne​go Kró​la-Boga Hal​lan​dren. Ten kon​kret​ny obo​wią​zek nie był czymś, cze​go Vi​ven​na wy​cze​ki​wa​ła szcze​gól​nie ocho​czo. By​ło​by to z jej stro​ny po​świę​ce​nie, ale jej wła​- sne po​świę​ce​nie, do​bro​wol​ne, zło​żo​ne w ofie​rze pod​da​nym. Tego ro​dza​ju my​śli drę​czy​ły Vi​ven​nę, gdy ra​zem z Fa​fen koń​czy​ły zbie​ra​nie ja​gód. Po​tem obie dziew​- czy​ny ze​szły ze wzgó​rza i skie​ro​wa​ły się ku osa​dzie. Fa​fen, po​dob​nie jak wszy​scy mni​si, całą swą pra​cę po​świę​ca​ła do​bru in​nych lu​dzi. Pa​sa​ła zwie​rzę​ta, zbie​ra​ła je​dze​nie i sprzą​ta​ła domy tych, któ​rzy nie byli w sta​nie zro​bić tego sami. Vi​ven​na, po​zba​wio​na swe​go celu, nie wie​dzia​ła, co po​win​na ro​bić. Mimo to po za​sta​no​wie​niu do​szła do wnio​sku, że ist​nie​je ktoś, komu jest jesz​cze po​trzeb​na. Ktoś, kto wy​je​chał ty​dzień temu, we łzach, wy​- stra​szo​ny, rzu​ca​jąc star​szej sio​strze peł​ne roz​pa​czy spoj​rze​nia. Bez wzglę​du na to, co po​wie​dział jej oj​ciec, Vi​ven​na nie była po​trzeb​na w Idris. Tu​taj była bez​u​ży​- tecz​na, ale zna​ła prze​cież miesz​kań​ców, kul​tu​rę i spo​łe​czeń​stwo Hal​lan​dren. Gdy szła dro​gą w ślad za Fa​fen, w jej gło​wie za​czął się kształ​to​wać pe​wien plan. Plan, któ​re​go żad​ną mia​rą nie moż​na było na​zwać spo​koj​nym i opa​no​wa​nym.

3 Dar Pie​śni nie pa​mię​tał swej śmier​ci. Ka​pła​ni za​pew​nia​li go jed​nak, że jego umie​ra​nie było wy​da​rze​niem nie​zwy​kle in​spi​ru​ją​cym. Szla​chet​- nym. Wspa​nia​łym. He​ro​icz​nym. Nikt nie Po​wra​cał, o ile nie umarł w spo​sób bę​dą​cy ucie​le​śnie​niem któ​- rejś z naj​wspa​nial​szych cnót ro​dza​ju ludz​kie​go. Dla​te​go wła​śnie Opa​li​zu​ją​ce Od​cie​nie od​sy​ła​ły Po​wra​- ca​ją​cych; mie​li słu​żyć jako cho​dzą​ce przy​kła​dy i bó​stwa dla tych, któ​rzy jesz​cze żyli. Każ​dy bóg re​pre​zen​to​wał coś in​ne​go. Sta​no​wi​li ide​ał ce​chy sym​bo​li​zo​wa​nej przez spo​sób, w jaki za​- koń​czy​ło się ich ży​cie. Dar Pie​śni zgi​nął, do​ko​nu​jąc czy​nu wy​ma​ga​ją​ce​go nie​by​wa​łej od​wa​gi. Tak przy​- naj​mniej po​wta​rza​li mu jego ka​pła​ni. Sa​me​go wy​da​rze​nia nie pa​mię​tał, po​dob​nie jak nie pa​mię​tał ży​cia po​prze​dza​ją​ce​go po​czą​tek jego bo​skiej eg​zy​sten​cji. Nie mo​gąc już dłu​żej spać, jęk​nął ci​cho. Prze​wró​cił się na bok i usiadł na swym ma​je​sta​tycz​nym łożu. Po​czuł się sła​bo. Jego umysł na​wie​dza​ły licz​ne wi​zje i wspo​mnie​nia. Po​trzą​snął gło​wą, chcąc po​zbyć się z niej resz​tek mgli​ste​go snu. Do sali wkro​czy​li słu​dzy, bez słów re​agu​jąc na po​trze​by swe​go pana. Dar Pie​śni był jed​nym z młod​- szych bóstw. Po​wró​cił le​d​wie pięć lat temu. Na Dwo​rze Bo​gów prze​by​wa​ło ich oko​ło dwóch tu​zi​nów i wie​lu było o wie​le waż​niej​szych – a tak​że o wie​le bar​dziej za​pra​wio​nych w po​li​tycz​nych roz​gryw​kach – niż on. A wszyst​ki​mi nimi rzą​dził Su​se​bron, Król-Bóg Hal​lan​dren. Ow​szem, był mło​dy, ale miesz​kał w ol​brzy​mim pa​ła​cu. Spał w kom​na​cie udra​po​wa​nej je​dwa​bia​mi, ufar​bo​wa​ny​mi na ja​skra​we od​cie​nie czer​wie​ni i zło​ta. Ta​kich kom​nat były tu dzie​siąt​ki, wszyst​kie ude​ko​- ro​wa​ne i ume​blo​wa​ne zgod​nie z jego ka​pry​sa​mi i za​chcian​ka​mi. Jego po​trze​by za​spo​ka​ja​ły set​ki sług i ka​pła​nów – bez wzglę​du na to, czy tego chciał, czy nie. I wszyst​ko to dla​te​go, po​my​ślał wsta​jąc, że nie mia​łem lep​sze​go po​my​słu na wła​sną śmierć. Pod​niósł się i za​krę​ci​ło mu się nie​co w gło​wie. Był dzień jego kar​mie​nia i wie​dział, że sił bę​dzie mu bra​ko​wać, póki nie do​peł​ni ry​tu​ału. Po​de​szli słu​żą​cy. Nie​śli w rę​kach wspa​nia​łe zło​to-czer​wo​ne sza​ty. Gdy wcho​dzi​li w jego aurę, ich skó​ra, wło​sy, stro​je wy​bu​cha​ły prze​sad​nie in​ten​syw​ny​mi bar​wa​mi. Oczysz​czo​ne od​cie​nie wy​glą​da​ły pysz​niej niż mo​gły​by to spra​wić ja​ka​kol​wiek far​ba czy barw​nik. Tak dzia​ła​ła wro​dzo​na Bio​Chro​ma bó​- stwa: Od​de​chu miał dość, by wy​peł​nić ty​sią​ce lu​dzi. Nie ce​nił go jed​nak zbyt​nio. Nie mógł go wy​ko​rzy​- stać do oży​wia​nia ciał lub in​nych przed​mio​tów; był bo​giem, lecz nie Roz​bu​dza​ją​cym. Nie mógł też od​dać – ani na​wet wy​po​ży​czyć – swo​je​go bo​skie​go Od​de​chu ni​ko​mu in​ne​mu. Cho​ciaż mógł, ale tyl​ko raz. Wte​dy mu​siał​by umrzeć. Osta​tecz​nie. Słu​dzy kon​ty​nu​owa​li swą po​słu​gę, ob​le​ka​jąc go we wspa​nia​łą tka​ni​nę. Dar Pie​śni był o do​bre pół​to​- rej gło​wy wyż​szy od wszyst​kich po​zo​sta​łych w kom​na​cie. Miał też sze​ro​kie bary i umię​śnio​ny tors, na któ​ry zu​peł​nie nie za​słu​gi​wał, bio​rąc pod uwa​gę ilość cza​su, jaki tra​wił na bez​czyn​no​ści. – Czy do​brze spa​łeś, Wa​sza Mi​łość? – spy​tał ktoś. Dar Pie​śni od​wró​cił się. Lla​ri​mar, jego wy​so​ki ka​płan był ro​słym kor​pu​lent​nym męż​czy​zną w oku​la​- rach i o spo​koj​nej po​wierz​chow​no​ści. Dło​nie miał nie​mal w ca​ło​ści ukry​te pod dłu​gi​mi rę​ka​wa​mi czer​- wo​no-zło​tej sza​ty. Trzy​mał w nich gru​bą księ​gę. Gdy wkro​czył w aurę boga, za​rów​no tom, jak i płaszcz buch​nę​ły ko​lo​ra​mi. – Spa​łem fan​ta​stycz​nie, Wier​ci​pię​to. – Dar Pie​śni ziew​nął. – Mia​łem noc peł​ną kosz​ma​rów i ma​ka​- brycz​nych snów. Jak za​wsze. Strasz​nie wy​po​czą​łem.

– Wier​ci​pię​to? – Ka​płan uniósł brew. – Tak. – Dar Pie​śni ski​nął gło​wą. – Po​sta​no​wi​łem nadać ci nowy przy​do​mek. Wier​ci​pię​ta pa​su​je, bo za​wsze i wszę​dzie cię peł​no, i w każ​dą spra​wę wty​kasz swój nos. – To dla mnie za​szczyt, Wa​sza Mi​łość – po​dzię​ko​wał Lla​ri​mar i usiadł na krze​śle. Na Ko​lo​ry, po​my​ślał Dar Pie​śni Czy on się ni​g​dy nie zde​ner​wu​je? – Za​cznie​my? – Lla​ri​mar otwo​rzył księ​gę. – Sko​ro mu​si​my – od​parł Dar Pie​śni. Słu​żą​cy za​wią​za​li już wszyst​kie wstąż​ki, za​pię​li każ​dą ha​ft​kę, udra​po​wa​li ostat​nią je​dwab​ną połę. Każ​dy z nich ukło​nił się i od​su​nę​li się pod ścia​nę kom​na​ty. Lla​ri​mar wziął do ręki gę​sie pió​ro. – Co za​tem pa​mię​tasz ze snów? – No, wiesz… – Dar Pie​śni opadł na jed​ną ze swych ka​nap i wy​cią​gnął się wy​god​nie. – Nic tak na​- praw​dę waż​ne​go. Lla​ri​mar wy​dął z nie​za​do​wo​le​niem usta. W kom​na​cie po​ja​wi​ło się wie​lu in​nych słu​żą​cych. Nie​śli ta​- le​rze z roz​ma​ity​mi po​tra​wa​mi. Przy​ziem​na, ludz​ka stra​wa. Jako je​den z Po​wra​ca​ją​cych, Dar Pie​śni nie po​trze​bo​wał jeść cze​goś ta​kie​go – od zwy​kłe​go je​dze​nia nie przy​by​wa​ło mu ener​gii ani nie uby​wa​ło zmę​- cze​nia. Ro​bił to wy​łącz​nie dla przy​jem​no​ści. Nie​mniej już nie​dłu​go miał zjeść coś o wie​le bar​dziej… bo​skie​go. Coś, co mia​ło ob​da​rzyć go siłą na cały nad​cho​dzą​cy ty​dzień. – Wa​sza Mi​łość, pro​szę. Spró​buj so​bie przy​po​mnieć sny – po​pro​sił Lla​ri​mar uprzej​mie, lecz z na​ci​- skiem. – Bez wzglę​du na to, jak nie​istot​ne mogą się te​raz wy​da​wać. Dar Pie​śni wes​tchnął i wzniósł oczy ku po​wa​le. Su​fit tak​że – oczy​wi​ście – był po​kry​ty barw​ny​mi fre​- ska​mi. Ten kon​kret​ny nad jego gło​wą uka​zy​wał trzy pola oto​czo​ne ka​mien​ny​mi mu​ra​mi. Była to wi​zja, któ​rej do​świad​czył je​den z jego po​przed​ni​ków. Dar Pie​śni za​mknął oczy i spró​bo​wał się sku​pić. – Sze​dłem… spa​ce​ro​wa​łem pla​żą – po​wie​dział. – Sta​tek wy​pły​wał beze mnie. Nie wiem do​kąd się uda​wał. Pió​ro Lla​ri​ma​ra za​czę​ło skro​bać po per​ga​mi​nie. Ka​płan za​pew​ne przy​wo​ły​wał wła​śnie w pa​mię​ci wszyst​kie zna​ne li​sty sym​bo​li. – Czy pa​mię​tasz ja​kieś ko​lo​ry? – spy​tał. – Sta​tek pły​nął pod czer​wo​ny​mi ża​gla​mi – od​po​wie​dział Dar Pie​śni. – Pia​sek był oczy​wi​ście ja​sno​- brą​zo​wy, a drze​wa zie​lo​ne. I wy​da​je mi się, że z ja​kie​goś dziw​ne​go po​wo​du woda w oce​anie była czer​- wo​na, tak samo jak ża​giel. Lla​ri​mar za​pa​mię​ta​le pi​sał – za​wsze bar​dzo się eks​cy​to​wał, kie​dy jego bóg przy​po​mi​nał so​bie bar​wy. Dar Pie​śni otwo​rzył oczy i spoj​rzał w su​fit, na jego żywe ko​lo​ry. Roz​tar​gnio​nym ge​stem wy​cią​gnął rękę i wziął z trzy​ma​nej przez słu​gę tacy kil​ka wi​śni. Dla​cze​go miał​by ża​ło​wać lu​dziom swych snów? Na​wet je​śli uwa​żał wró​że​nie z nich za zwy​kłą głu​po​- tę. Mu​siał przy​znać, że spo​tka​ło go nie​zwy​kłe szczę​ście, nie miał po​wo​dów do na​rze​kań. Ota​cza​ła go bo​- ska Bio​Chro​ma​tycz​na aura, żył w cie​le, ja​kie​go po​zaz​dro​ścił​by mu każ​dy męż​czy​zna i cie​szył się luk​su​- sem god​nym dzie​się​ciu wład​ców na​raz. Ze wszyst​kich lu​dzi na świe​cie, aku​rat on miał naj​mniej​sze pra​- wo do spra​wia​nia ko​mu​kol​wiek przy​kro​ści. Pro​blem po​le​gał je​dy​nie na tym, że… cóż… Dar Pie​śni był praw​do​po​dob​nie je​dy​nym bo​giem na świe​cie, któ​ry nie wie​rzył w sa​me​go sie​bie. – Wa​sza Mi​łość, czy we śnie po​ja​wi​ło się co​kol​wiek in​ne​go? – spy​tał Lla​ri​mar uno​sząc wzrok znad księ​gi. – Ty się tam po​ja​wi​łeś, Wier​ci​pię​to. Lla​ri​mar za​marł i nie​co zbladł. – Ja… ja tam by​łem? Dar Pie​śni ski​nął gło​wą. – Prze​pra​sza​łeś za bez​u​stan​ne za​wra​ca​nie mi gło​wy i po​wstrzy​my​wa​nie mnie przed roz​pu​stą. Po​tem

przy​nio​słeś wiel​ką bu​tlę wina i za​tań​czy​łeś. Mu​szę przy​znać, że było na co po​pa​trzeć. Lla​ri​mar spoj​rzał na nie​go kar​cą​co. – Nie, na​praw​dę nie było w tym śnie nic wię​cej. Tyl​ko ten sta​tek. A i to wspo​mnie​nie po​wo​li już za​ni​- ka. Lla​ri​mar po​chy​lił gło​wę, wstał i od​go​nił słu​żą​cych – choć ci ostat​ni, rzecz ja​sna, nie opu​ści​li kom​na​ty, tyl​ko sta​nę​li ze swy​mi pa​te​ra​mi i ta​ca​mi z orze​cha​mi, wi​nem i owo​ca​mi pod ścia​ną, na wy​pa​dek, gdy​by któ​ryś był jesz​cze po​trzeb​ny. – Czy mo​że​my więc kon​ty​nu​ować po​rzą​dek dnia, Wa​sza Mi​łość? Dar Pie​śni wes​tchnął i wstał. Był wy​czer​pa​ny. Słu​ga na​tych​miast rzu​cił się do jego sza​ty, by po​pra​wić jed​ną ze sta​ran​nie upię​tych fałd, któ​ra roz​luź​ni​ła się wsku​tek ru​chu. Bóg ru​szył za ka​pła​nem. Gó​ro​wał nad nim co naj​mniej o sto​pę. Me​ble i drzwi były jed​nak zbu​do​wa​ne z uwzględ​nie​niem jego nie​ty​po​wych roz​mia​rów, przez co ka​pła​ni i słu​żą​cy wy​glą​da​li w pa​ła​cu dziw​nie nie na miej​scu. Prze​cho​dzi​li z kom​na​ty do kom​na​ty, nie ko​rzy​sta​jąc z ko​ry​ta​rzy. Ko​ry​ta​rze były prze​zna​- czo​ne dla służ​by i bie​gły wzdłuż ze​wnętrz​nych ścian kwa​dra​to​we​go bu​dyn​ku. Dar Pie​śni kro​czył po mięk​kich, po​cho​dzą​cych z pół​noc​nych kró​lestw dy​wa​nach, mi​jał naj​wspa​nial​sze dzie​ła sztu​ki ce​ra​micz​- nej zza Mo​rza We​wnętrz​ne​go. Każ​da sala była ob​wie​szo​na ma​lo​wi​dła​mi, sta​ran​nie wy​ka​li​gra​fo​wa​ny​mi wier​sza​mi, wszyst​ko to były dzie​ła naj​bar​dziej uta​len​to​wa​nych ar​ty​stów Hal​lan​dren. W sa​mym cen​trum pa​ła​cu znaj​do​wa​ło się nie​wiel​kie po​miesz​cze​nie, od​bie​ga​ją​ce od zwy​kłych barw zło​ta i czer​wie​ni, sztan​da​ro​wych barw boga. Tu​taj skrzy​ło się od wstą​żek w ciem​niej​szych ko​lo​rach – in​- ten​syw​nych błę​ki​tów, zie​le​ni i szkar​ła​tów. Każ​dy z nich był praw​dzi​wym ko​lo​rem, do​kład​nie w od​po​- wied​nim od​cie​niu, co mo​gła za​uwa​żyć je​dy​nie oso​ba, któ​ra do​stą​pi​ła Trze​cie​go Wy​wyż​sze​nia. Gdy Dar Pie​śni wszedł do sal​ki, ko​lo​ry oży​ły. Po​ja​śnia​ły, sta​ły się jesz​cze bar​dziej wy​ra​zi​ste, choć jed​no​cze​śnie po​zo​sta​ły ciem​ne. Rdza​wa czer​wień prze​obra​zi​ła się w praw​dziw​szą rdza​wą czer​wień, gra​nat stał się moc​niej​szym gra​na​tem. Ciem​ne, acz ja​sne – kon​trast, któ​ry mógł po​wstać je​dy​nie dzię​ki Od​de​cho​wi. Na środ​ku ma​łej kom​na​ty sta​ło dziec​ko. Dla​cze​go to za​wsze musi być dziec​ko? – prze​mknę​ło przez myśl Da​ro​wi Pie​śni. Lla​ri​mar i słu​żą​cy cze​ka​li. Bóg ru​szył na​przód i mała dziew​czyn​ka od​su​nę​ła się lę​kli​wie na bok, ku kil​ku ka​pła​nom w zło​to-czer​wo​nych sza​tach. Za​chę​ca​ją​co ski​nę​li gło​wa​mi. Dziew​czyn​ka, wy​raź​nie zde​- ner​wo​wa​na, od​wró​ci​ła się z po​wro​tem ku Po​wra​ca​ją​ce​mu. – No, chodź – ode​zwał się, sta​ra​jąc się, by jego głos brzmiał prze​ko​nu​ją​co. – Nie ma się cze​go bać. Dziew​czyn​ka, mimo wszyst​ko, wciąż się trzę​sła. W gło​wie Daru Pie​śni za​brzmia​ły wszyst​kie licz​ne wy​kła​dy Lla​ri​ma​ra – któ​ry twier​dził, że nie były wca​le wy​kła​da​mi, bo boga nie moż​na na​uczać. Po​wra​ca​ją​cych bóstw Hal​lan​dren nie na​le​ża​ło się bać. Bo​go​wie, ich obec​ność to bło​go​sła​wień​stwo. Dzię​ki nim kró​le​stwo zy​sku​je wi​zje przy​szło​ści, przy​wódz​- two i mą​drość. A w za​mian po​trze​bo​wa​li tyl​ko jed​nej, je​dy​nej rze​czy. Od​de​chu. Dar Pie​śni za​wa​hał się, ale sła​bość znów ude​rzy​ła mu do gło​wy. Świat za​wi​ro​wał. Prze​klął się w du​- chu, ukląkł na jed​no ko​la​no i ujął twarz dziew​czyn​ki w swo​je prze​ro​śnię​te dło​nie. Roz​pła​ka​ła się, ale gło​śno i wy​raź​nie wy​po​wie​dzia​ła sło​wa, któ​rych ją na​uczo​no. – Moje ży​cie do two​je​go. Mój Od​dech sta​je się two​im. Od​dech dziec​ka wy​pły​nął na ze​wnątrz, skłę​bił się w po​wie​trzu. Jego pa​sma prze​su​nę​ły się wzdłuż ra​- mie​nia Po​wra​ca​ją​ce​go – do​tyk był nie​zbęd​ny – i bóg za​czerp​nął go. Sła​bość znik​nę​ła, za​wro​ty gło​wy usta​ły. Za​miast nich po​ja​wi​ła się rześ​ka ja​sność. Po​czuł przy​pływ sił, ener​gii, ży​cia. Dziew​czyn​ka zma​to​wia​ła. Lek​ko spło​wia​ły ko​lo​ry jej ust i oczu. Brą​zo​we wło​sy utra​ci​ły nie​co swe​go po​ły​sku; po​licz​ki zbie​la​ły. To nic, my​ślał. Więk​szość lu​dzi na​wet nie po​tra​fi stwier​dzić, że nie ma już Od​de​chu. Ta dziew​czyn​ka