Wszystkie nazwiska bohaterów oraz nazwy organizacji, firm i państw, które występują w
tej książce, zostały wymyślone. Jakakolwiek ich zbieżność z nazwiskami i nazwami rzeczywiście
istniejących osób, organizacji i państw jest najzupełniej przypadkowa.
From Hell
– Michaile Siemionowiczu! Proszę się obudzić! Tam coś jest… – asystent potrząsnął
ramieniem profesora Steina.
Profesor stęknął i obrócił się na drugi bok. Żadnego „czegoś” na tej niewydarzonej i
bezsensownej ekspedycji być nie mogło. Niczego poza krwiożerczymi meszkami, zdolnymi
pewnie w dziesięć minut zeżreć całą krowę. Niczego poza komarami rozmiarów dobrze
odkarmionego psa podwórzowego, niczego poza potem i wódką. I jeszcze pył, błoto i kamienie.
Zachciało mu się za czymś gonić na starość.
– Spieprzaj – Stein złożył asystentowi niedwuznaczną propozycję.
– Michaile Siemionowiczu! – nie poddawał się tamten. – Michaile Siemionowiczu!
Wiertło się zapadło! Coś znaleźliśmy!
Profesor otworzył oczy. Przez brezent namiotu przesączały się pierwsze promienie
wschodzącego słońca. Przy wezgłowiu walało się opakowanie pyralginy i graniasta szklanka.
Obok leżał jego gruby zeszyt z obliczeniami. Kiedy ekspedycja dobiegnie końca, będzie mógł
pociąć kratkowane kartki na małe kawałeczki, okrasić je olejem słonecznikowym i zeżreć.
Niepotrzebnie stracony czas. Bo jeśli Stein ośmieli się przedstawić swoją teorię w Akademii
Nauk, jego uczeni oponenci umieszczą w nim ten zeszyt już swoimi sposobami. Rektalnie.
– Michaile Siemionowiczu! – ciągnął rozpaczliwie asystent. – Ludzie pracowali całą
noc… Dopiero w ostatniej chwili postanowiliśmy pana obudzić… Kiedy zdaliśmy sobie sprawę,
że znaleźliśmy…
– Co znaleźliście? – ocknął się w końcu profesor.
– Nie wiemy!
Stein się poderwał, objął się zziębniętymi owłosionymi ramionami i wypuścił powietrze.
– Dobra… Idź już… Zaraz tam będę… Ogarnę się tylko…
Czyżby znaleźli to, po co wybrali się na tę idiotyczną ekspedycję? Ekspedycję, przez
którą pokłócił się z żoną. Przez którą zaostrzyło się jego chroniczne zapalenie prostaty i
osteochondroza… A przecież niby nauczyli się pokojowo egzystować przez ostatnie dwadzieścia
lat! Ekspedycję, przez którą Stein po latach spokojnej pracy za biurkiem postanowił znów wybrać
się w teren.
I po co mu to było?
A po to, żeby ratować dobre imię profesora Michaiła Siemionowicza Steina, sowieckiego
i rosyjskiego uczonego z pewnymi sukcesami na koncie, cieszącego się uznaniem doktora nauk
geologiczno-mineralogicznych i całkowicie niezadowolonego ze swojej pozycji. Zajął się nauką,
żeby być kimś wielkim. Żeby dokonać odkryć, które mogłyby zmienić świat. A zapracował w
najlepszym wypadku na ledwie półtorej linijki w encyklopedii. I gdy w końcu wyciągnie kopyta,
te nieśmiertelne osły z Akademii Nauk przyjdą zatańczyć na jego grobie, a potem zrobią
wszystko, żeby nawet takiego półtoralinijkowego hasła nie włączyć do następnego wydania!
Wszędzie wrogowie…
– Boże mój, co to jest?! – z zewnątrz dobiegł głos jakiejś dziewczyny.
Baby.
Stein wciągnął portki, wsadził na nos okulary – takie jak te Kissingera – wcisnął na głowę
kapelusz z moskitierą i wepchnął nieposłuszne nogi w kalosze. Na sto lat mu wystarczy pracy w
terenie i jej romantyki! Bo kiedy wraz z wiekiem kręcenie głową staje się trudniejsze, znika i
ochota, żeby nią kręcić. A jaki ma wspaniały i przytulny gabinet! Jest w nim ciepło i nie ma
kleszczy ani meszek, a ubikacja jest o dziesięć kroków korytarzem; żeby zagotować wodę na
herbatę, nie trzeba nikogo wysyłać nad rzekę po wodę…
I to właśnie w tym gabinecie dokonał swojego najważniejszego odkrycia – postawił
hipotezę o miejscu nowego pęknięcia skorupy ziemskiej. Jeśli ma rację, już za trzy–cztery
miliony lat terytorium dzisiejszej Rosji zostanie rozdarte między dwa nowe kontynenty! A to już
jest sprawa wagi państwowej.
Ale oczywiście za taką herezję arcykapłani z Akademii od razu go ukrzyżują. O ile nie
zdoła przedstawić dowodów… Próbek skał… Świadectw procesów, które przebiegają już teraz –
na razie na dużych głębokościach…
Nazajutrz po swoim jubileuszu – świętował siedemdziesiąte piąte urodziny – jednak się
zdecydował. Skrupulatnie wyliczył, gdzie powinno się znajdować poszukiwane miejsce, umówił
się ze starym przyjacielem, który z działu poszukiwań geologicznych przeszedł na stanowisko
dyrektora kombinatu wydobywczego, zdobył grant, pokłócił się z żoną, zapełnił pół walizki
lekarstwami, tłukł się trzy doby pociągiem, potem kolejne trzy wytrzęsło go na bezdrożach w
terenowym uazie, a teraz będzie już pół roku, jak tkwi w syberyjskiej głuszy.
I wszystko na próżno.
– Profesorze! Rany boskie, niech pan na to popatrzy!
Co oni tam odkopali? Kość mamuta? Jakiegoś trylobita?
Stein odsunął zasłonę namiotu, poczłapał obok stróżówki za ogrodzenie z bali – mało to
w tajdze drapieżników? – i zatrzymał się przy wejściu do szybu. Wokół tłoczyli się robotnicy,
geolodzy, stał też strażnik z dwururką przewieszoną przez ramię. Ludzie szeptali między sobą z
przestrachem, pokazując palcami…
Co tam jest?! Stein przecisnął się przez pierścień gapiów.
W środku, podrygując ogromnymi skórzastymi skrzydłami, leżał ohydny stwór. Z
rozwalonego płaskiego łba bestii wyciekała kałuża czarnej krwi. Poziome, wąskie źrenice
zielonych oczu były już nieruchome, choć powieki od czasu do czasu podnosiły się jeszcze i
opadały, a żebra unosiły przy rzadkich ciężkich westchnieniach.
– Nikita ustrzelił – oznajmił Steinowi asystent, ruchem głowy wskazując stróża
alkoholika.
– Wpierw żem myślał, że to delirka – czknął Nikita, nie wiedzieć czemu wycierając ręce
o brudny podkoszulek. – Znaczy się… dalej myślę, że to delirka.
Profesor podszedł bliżej stwora i trącił go gumową końcówką swojej laski.
– Skąd się to wzięło? – zapytał.
– Z szybu – odezwał się któryś z robotników.
– A jak, ciekaw jestem, to tam trafiło? – odwrócił się w jego stronę Stein.
– To tam… było – odparł szeptem robotnik. – My to wypuściliśmy.
– Wykluczone – odparł profesor. – Na głębokości trzech kilometrów? To wbrew nauce!
Nagle bestia drgnęła i podniosła łeb. Poziome jak u kozy źrenice, zupełnie niepasujące do
wstrętnej mordy, skierowały się na Steina. Paszcza, usiana ostrymi kłami niczym u rekina,
otworzyła się… I stwór zarechotał.
Potworny, wręcz niemożliwy głos – połączenie śmiechu i basowego, zbyt niskiego dla
ludzkiego gardła baraniego beczenia.
Stwór przestał się śmiać, spuścił łeb i zdechł. A po kolejnych kilku chwilach, kiedy zza
pagórka ostatecznie wyszło słońce, w jego promieniach cielsko nagle zaczęło dymić i zniknęło.
– Wbrew nauce… – powtórzył Stein, patrząc na brunatną kałużę przez zaparowane
okulary.
„Rosja pomoże Iranowi zbudować reaktor jądrowy” – sunął po ekranie pasek
wiadomości. Spiker kłapał coś ustami, ale fonii w tym modelu telewizora najwyraźniej nie
przewidziano.
Licho wie, co się dzieje, pokręcił głową profesor. Po co nam to? Żeby zyskać parę
miliardów? Czyżby nie rozumieli, że coś takiego może rozpirzyć cały Bliski Wschód?
Mimo wszystko był wdzięczny. Choć na krótko się oderwał… Bo teraz, w chwili
wymuszonej bezczynności przed otwarciem bramki, Michaiłowi Siemionowiczowi naprawdę
niełatwo było w pojedynkę bronić się przed ogarniającymi go niepokojącymi myślami.
Stein odlatywał z przeklętego irkuckiego lotniska z pewnym lękiem. Po odkryciu
dziwnego stwora nad ekspedycją jakby zawisło fatum. Strażnik rozpił się i utonął, zatrudnieni
przy szybie robotnicy po zakończeniu kolejnej zmiany uciekli do tajgi i tam zaginęli bez wieści,
jeden z geologów ni z tego, ni z owego zaczął lunatykować i we śnie próbował wtargnąć z
siekierą do profesorskiego namiotu.
Że z tym miejscem coś było nie w porządku, można było się domyślić i wcześniej.
Na przykład kiedy okazało się, że dokładnie tam, gdzie Stein postanowił rozpocząć
odwiert, znajduje się stary szyb. Nie sposób było ustalić, kto i kiedy tu kopał. Najwcześniej za
Jermaka, w czasach rosyjskiego podboju Syberii. W szybie znaleźli kości – całkiem już zetlałe,
ale bez wątpienia ludzkie.
Brygadzista, miejscowy, zasępił się, wprosił do profesora na poufną rozmowę i oznajmił,
że nie radzi tu wiercić, a jeśli Stein bardzo tego chce, to jego ludzie zgodzą się na to wyłącznie za
podwójną stawkę. Profesor zbił ją o trzydzieści procent. Widać brygadzista zdołał przezwyciężyć
przesądy za kompromisową cenę. Ale może warto go było posłuchać…
Potem cała ta historia ze skrzydlatym stworem, która ostatecznie nie znalazła żadnego
rozsądnego wyjaśnienia.
A potem…
A potem wiertło zawisło nad otchłanią.
Ogromna, niekończąca się pustka. Coś w rodzaju jaskini – jeśli zapomnieć, że na takiej
głębokości nie może być żadnych jaskiń. Już samo to znalezisko zapewniłoby profesorowi
naukową nieśmiertelność.
Tylko jak to teraz udowodnić? Po tym, jak brygadzista zjechał do szybu ze skrzynką
dynamitu i wysadził się na głębokości kilometra? Nikomu już niczego nie udowodni.
Co dopiero mówić o prawdziwie oszałamiającym odkryciu, którego dokonano wkrótce po
znalezieniu pustej przestrzeni… Profesor – ateista sowieckiego chowu i niepoprawny
kosmopolita – ścisnął w dłoni święty obrazek. Nie, o tym nawet lepiej nie napomykać.
– Irkuck–Moskwa, prosimy wsiadać! – wrzasnął tleniony babsztyl w uniformie z
minionej epoki.
Stein ukradkiem przycisnął obrazek do ust.
Byłby wstyd, gdyby koledzy przyłapali go na całowaniu ikony. Chociaż ponoć taki
Einstein był wierzący i nikomu to nie wadziło. A choćby nawet go przyłapali! W obecnej sytuacji
nie zaszkodzi ubezpieczyć się przed lotem…
Tylko co będzie w Moskwie? Gdzie on polezie ze swoją bazą dowodową? Ile są warte
świadectwa geologów, z których połowa leci do domu w kaftanach bezpieczeństwa? Wszystko,
co Stein ma w swoim arsenale, to pliki z zapisem dźwiękowym – w przepaść spuszczali
echosondy i mikrofon. Jeśli tylko pliki nie znikną z dysku w drodze powrotnej, będzie miał do
dyspozycji zapis strasznych krzyków, nadzwyczaj podobnych do ludzkich, oraz ryki nieznanych
potworów.
Trochę mało, żeby wywrócić do góry nogami całą naukę.
Niewystarczająco, żeby dowieść dokonanego przez Steina odkrycia.
A przecież odkrył Piekło!
– Dziadku, telefon do ciebie! – powiedziała Alicja.
– Dziękuję, mój zajączku, już idę!
Michaił Siemionowicz niechętnie oderwał się od swojego starego komputera. Zastanowił
się, wydrukował stronę, położył ją na stos i przycisnął bryłką selenitu. Uzbierał się już całkiem
imponujący plik. Jego krucjata przeciw Akademii Nauk. Niech te stare pierdziele płoną na
stosach inkwizycji! W końcu inkwizycja będzie teraz bardzo potrzebna… Żaden kłopot, po
prostu nieco przeprofilują pewną wciąż działającą organizację, która zdążyła nabrać wprawy w
polowaniach na czarownice.
Droga do słuchawki była krótka – z jednego pokoju zawalonego próbkami minerałów i
obwieszonego mapami (mieści się tam też podwójne rumuńskie łóżko z udającej orzech płyty
wiórowej) do drugiego, niby to salonu (bo stoi w nim telewizor i leży azerbejdżański dywan,
poza tym tak samo minerały i mapy).
– Stein – powiedział Stein.
– Michaile Siemionowiczu – zaszeleścił w słuchawce jakby martwy głos. – Radzimy wam
natychmiast przerwać pracę.
– Co u licha?! – oburzył się profesor. – Kto mówi?
– Dzwonię ze Szpitala Psychiatrycznego im. Aleksiejewa – odezwał się z groźbą w głosie
rozmówca. – Przechodzi u nas rehabilitację jeden z pańskich kolegów…
– Nie zastraszycie mnie! – wrzasnął Stein. – Słyszycie?! Nie zastraszycie mnie!
W słuchawce rozległ się cichy śmiech.
Alicja, która przy akompaniamencie telewizora budowała z tomów Wielkiej Sowieckiej
Encyklopedii (wydanie z 1935 roku) domek dla lalek, utkwiła w dziadku przestraszone
spojrzenie wielkich niebieskich oczu.
„Moskwa zdecydowanie opowiada się przeciwko wprowadzeniu sankcji wobec KRLD –
wypełnił ciszę telewizor. – Naród Korei Północnej ma pełne prawo rozwijać pokojową
energetykę jądrową. Pjongjang niejednokrotnie dowiódł swojego wsparcia procesu pokojowego i
jest solidnym, przewidywalnym partnerem – można przeczytać w oświadczeniu rosyjskiego
MSZ”.
„A to co znowu? – pomyślał z niezadowoleniem Stein. – Ci też kontynuują prace… Ale
przede wszystkim nasi! Gdzie ci nasi się pchają… Po co im to?”
– Michaile Siemionowiczu – przywołał go głos. – Jeśli strzeli wam do głowy, żeby gdzieś
zanieść te wasze papiery, od razu wyślemy po was karetkę.
– Nie zastraszycie mnie! – powiedział Stein.
– Zastraszymy – zapewnił głos.
I w słuchawce rozległ się przerywany sygnał.
– Dziadku – Alicja dotknęła jego kolana – wszystko dobrze?
– Nie wiem… Nie bardzo.
Stein nie miał nawet siły podnieść się z fotela przed telewizorem.
„Emerytka Nina Nikołajewna – kamera przejechała przez przestronne trzypokojowe
mieszkanie – całkiem dobrze się urządziła. W tym miesiącu jej emerytura wzrośnie o siedem i
trzy dziesiąte procenta i jej sytuacja ulegnie dalszej poprawie” – przed obiektywem pojawiła się
rumiana i dziarska staruszka, popijająca herbatkę w przytulnej kuchni.
– Dziadku – odezwała się poważnie Alicja – mogę cię o coś zapytać? Dlaczego w
telewizorze wszystko jest takie kolorowe? I dlaczego u wszystkich zawsze wszystko jest dobrze?
Czy to możliwe?
„W tym roku wydatki na naukę wzrosną o siedemnaście procent – obiecało natychmiast
pudło. – Nasz reporter, Iwan Pietrow, odwiedził centrum naukowe w Korolowie i zaznajomił się
z najnowocześniejszymi technologiami! Wirówka, na której szkolił się Gagarin, jest tu obecnie
wykorzystywana do leczenia chorób kręgosłupa…”
– Dlatego, Alisiu – odpowiedział w roztargnieniu Stein – że telewizor to okno na inny
świat. Na czarodziejską krainę po drugiej stronie lustra. Wszystko jest tam bardzo, ale to bardzo
podobne do tego, co u nas, tylko inne. Tam wszyscy ludzie są szczęśliwi i wszystko się
wszystkim udaje. I pieniędzy wszystkim starcza.
– To wbrew nauce – zmarszczyła nosek Alicja.
– Nie potrafię tego wyjaśnić – westchnął profesor.
– Dziadku – odezwała się dziewczynka po chwili zastanowienia – a do tej twojej krainy
po drugiej stronie lustra można się jakoś dostać? Chociaż na chwilkę?
– Trzeba się bardzo dobrze uczyć – skłamał Stein. – Dobrze, zajączku, pójdę jeszcze
popracować…
„Tymczasem w Rosji odkryto największe na świecie złoże gazu – powiedział spiker. –
Według wstępnych szacunków, zasoby gazu ziemnego w złożu Sachalin-4 wynoszą ponad
półtora biliona metrów sześciennych. Spółka Gazprom oświadczyła, że…”
No proszę – pomyślał ponuro Stein. – Nie ma co się zajmować tektoniką. Trzeba było się
przenieść z poszukiwań geologicznych właśnie tam, do gazownictwa. Nie gniótłby się teraz w
lichych dwóch pokojach na blokowisku w Czertanowie, tylko zamieszkiwał wielkopańską willę
na Rublowce, i dzwoniliby nie z psychuszki Kaszczenki, jak się kiedyś zwała, ale z administracji
Prezydenta, żeby wręczać ordery za zasługi dla ojczyzny.
W końcu i wśród geologów zdarzają się szczęśliwi ludzie.
Tyle że dla Michaiła Siemionowicza było już za późno, żeby kołatać do tych drzwi. Życie
minęło, wszystkich wyborów dokonał dekady temu. Pozostaje mu walczyć, bronić swojej
prawdy. Dowodzić. Choćby dowodów nie było.
Alicja posiedziała trochę ze swoimi lalkami i podeszła do telewizora, chcąc popatrzeć, co
też ten odbiornik ma z drugiej strony.
A nuż znajdzie drzwiczki?
„W wyniku unikalnego i bezprecedensowego eksperymentu z dziedziny wierceń
głębinowych przeprowadzonego przez nasz zespół naukowców ustalono, że po wniknięciu w
skorupę ziemską na głębokość ponad trzech tysięcy metrów, wbrew wszystkim istniejącym
prognozom i ogólnie przyjętemu przekonaniu, nie wykryto ani górnej, ani środkowej, ani dolnej
warstwy skorupy ziemskiej złożonej ze skał metamorficznych i magmowych. Na wskazanej
głębokości ujawniono istnienie ogromnych komór zamieszkałych przez bardzo osobliwą faunę.
Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że naszemu zespołowi udało się odkryć miejsce znane
w mitologiach rozmaitych narodów jako Piekło”.
Niczego sobie wprowadzonko, co?
A dalej – sto trzydzieści stron sprawozdania z przebiegu ekspedycji, kilka kiepskiej
jakości fotografii, nagrania dźwiękowe i próbki minerałów.
Stein jeszcze raz obejrzał swoją pracę, starannie włożył wszystko do wytartej teczki i
wyjrzał przez okienko. Wprost przed klatką stała nowoczesna karetka – zagraniczna marka,
czyściutka, polakierowana na beżowo, z pomarańczowymi paskami po bokach. Takich nie
wysyłają do zwykłych śmiertelników. Takimi wysyła się sprawiedliwych do Raju…
Albo wręcz przeciwnie.
To po niego?!
Profesor zaczął gorączkowo myśleć. Potrząsnął zaspaną Alicją – na szczęście żona wyszła
po chleb, nie zdoła mu przeszkodzić – ubrał wnuczkę, na plecy założył jej szkolny tornister
(wkrótce pójdzie do zerówki), a do tornistra wsadził swój referat i zdjęcia. Minerały rozmieścił w
kieszeniach palta, omotał twarz szalikiem i razem z senną dziewczynką pokuśtykał schodami na
dół. Może uznają, że prowadzi dziewczynkę do przedszkola? Wybacz, Alisiu.
Wyszedł na zewnątrz i natychmiast pognał na przystanek.
Karetka uruchomiła silnik, mrugnęła reflektorami i powoli pojechała za nim.
W ostatniej chwili wskoczyli do odjeżdżającej marszrutki. Karetka powlokła się za nimi
przez korki. Jej przednia szyba była przyciemniona, nie przepuszczała światła.
Dotarli do metra, dali nurka w tłum, zmieszali się z ludzkim farszem w maszynce do
mięsa przy ruchomych schodach, jakoś przedarli się na stację i wsiedli do pierwszego
nadjeżdżającego pociągu. Stein rozejrzał się zaszczutym wzrokiem. Twarze pasażerów były
zwyczajne, jakby zapięte suwakiem; wszyscy zamknęli się w sobie.
Tak, na razie wszystko w normie. Zdaje się, że uciekli. Teraz tylko dojechać do Akademii,
wygłosić referat o podanej godzinie, odszczekać się przeciwnikom, a wtedy może go nawet ogień
pochłonąć. Żeby tylko dali wystąpić… A potem niech go wiozą tam, gdzie diabeł mówi
dobranoc. Może być psychiatryk Kaszczenki, może być i Serbskiego.
Nagle w kieszeni zaćwierkała komórka. Żona!
Wróciła ze sklepu, w domu nikogo nie ma, kartki nie zostawił… Dobrze by jednak było
trafić właśnie do Serbskiego, gdzie zamykali dysydentów – tam żona się do niego nie dobierze.
Bo za Alicję wyssie z niego ostatnią kroplę krwi. Zresztą słusznie.
Tylko skąd w jego komórce zasięg w wagonie metra, do tego na ich zapomnianej przez
Boga linii? Widocznie żona koniecznie musi się dodzwonić.
To żona, dlatego że nikt inny tego numeru nie zna.
Stein wyciągnął komórkę z wewnętrznej kieszeni palta.
Numer zastrzeżony.
– Natasza?! – odgrodziwszy się dłonią od stukotu kół, krzyknął do telefonu profesor.
– Michaile Siemionowiczu – odparł nieznajomy człowiek soczystym barytonem,
zagłuszając panującą w wagonie kakofonię. – Dzwonimy do pana z firmy Gazprom.
– Co? – Brwi profesora uniosły się prawie na czubek głowy.
– Z Gazpromu – potwierdził nieznajomy. – Chcieliśmy zaproponować panu pracę.
– Mnie?! Dlaczego mnie?
– Słyszeliśmy o pańskim unikalnym doświadczeniu w dziedzinie wierceń głębinowych i
sądzimy, że mógłby pan stać się dla nas niezastąpionym konsultantem – wyjaśnił chętnie
dzwoniący. – Czy jest pan zainteresowany naszą propozycją?
– Ja… – Stein przełożył komórkę od jednego rozpalonego oddechem ze słuchawki ucha
do drugiego. – Jestem zainteresowany, tak. Oczywiście, że tak!
– Michaile Siemionowiczu – poprosił przymilnie głos – a nie mógłby pan teraz podjechać
do naszego biura? Mamy naradę i akurat rozważamy pańską kandydaturę. Oraz kilka
pozostałych. Ale gdyby udało się panu być u nas, powiedzmy, za pół godziny–godzinę, nawet nie
rozpatrywalibyśmy innych pretendentów na to stanowisko…
– Przepraszam, ale teraz absolutnie nie mogę! – zawołał Stein. – Mam zaraz bardzo
ważny odczyt.
– Michaile Siemionowiczu – głos zrobił się surowszy. – Bardzo byśmy chcieli
porozmawiać z panem przed pańskim odczytem. Nie pamiętam już, czy mówiłem o
wynagrodzeniu konsultanta? Wynosi ono około piętnastu tysięcy umownych jednostek
miesięcznie, ale dla specjalisty pańskiej klasy…
– Nie dam rady! – twardo powiedział Stein. – Najpierw referat, potem do was! Nie
odwrotnie.
– To pan tak myśli – odparł nieznajomy.
– A skąd pan w ogóle ma mój numer? – ocknął się nagle z otępienia profesor.
– Od pańskiej małżonki, Michaile Siemionowiczu – uśmiechnął się mężczyzna. – À
propos, ma pan od niej pozdrowienia.
Stein poczuł, jak jego wnętrzności skuwa mróz.
– Ki diabeł? Dlaczego właściwie mam takie dobre połączenie pod ziemią? – zapytał nagle
sam siebie o coś zupełnie innego.
– To przecież nasza odwieczna strefa interesów i wpływów – jak gdyby odpowiadając na
niezadane pytanie, ni w pięć, ni w dziewięć ciągnął głos. – Tak więc proszę się niczemu nie
dziwić, Michaile Siemionowiczu. Do zobaczenia.
Czyżby to były naciski? Bo w czasach sowieckich jak naciskali, to naciskali!
Nie – postanowił Stein. – Najpierw zaplanowany referat, potem cała reszta. Ratowanie
żony, odpieranie pokus, bitwa z psychiatrami – to wszystko potem. Jak by powiedział Puszkin,
służba muzom nie znosi pośpiechu.
Obmył twarz zimną wodą w zadymionej przez akademików toalecie, wziął wnuczkę za
rękę i ruszył do walki.
Sala okazała się w połowie pusta.
– Na dole, w holu, powiesili zawiadomienie, że wszystko odwołane! – rozłożył ręce
profesor Sinicyn, jeden z niewielu sojuszników Steina w tym kłębowisku żmij.
– Niedoczekanie – spochmurniał Stein. – Popilnuj dziewczynki, Piotrze Iwanowiczu.
Michaił Siemionowicz wszedł na katedrę, śmiało spojrzał na wielogłową akademicką
hydrę, zuchwale uniósł podbródek i zaczął:
– Drodzy koledzy! Temat referatu, który zgłosiłem na dzisiaj, uległ pewnym zmianom.
Moje wystąpienie okaże się nieco bardziej rewolucyjne, niż planowałem. Jak być może niektórzy
z was wiedzą, niedawno przedsięwziąłem ekspedycję do obwodu irkuckiego, na miejsce
przewidywanego przeze mnie pęknięcia, które może się okazać linią przyszłego podziału płyt
tektonicznych.
W audytorium rozległy się szepty.
– Jednak moi współpracownicy, z których wielu przypłaciło to utratą zmysłów, a
niektórzy życiem, dokonali zadziwiającego odkrycia. W wyniku unikalnego i
bezprecedensowego eksperymentu z dziedziny wierceń głębinowych przeprowadzonego przez
nasz zespół ustalono, że po wniknięciu w skorupę ziemską na głębokość ponad trzech tysięcy
metrów…
Zaschło mu w gardle. Urzeczona sala milczała.
– Szanowni koledzy… Towarzysze… Znaleźliśmy Piekło!
Skrywszy się za grubymi szkłami kissingerowskich okularów, Stein zmrużył oczy. Raz,
dwa, trzy…
– Hańba! – krzyknął ktoś donośnie.
To chyba Akopian.
– Odmawiamy uczestniczenia w czymś takim!
Tak, to Szmieszkiewicz.
– Prowokacja!
Łazutkin.
– Proszę o wysłuchanie referatu do końca! – nabrał powietrza Stein.
– Pozbawić go stopnia naukowego!
– Pseudonauka!
– Usunąć go!
– Ciemnogród!
Okrzyki akademików były jak grudki błota lecące na szybę ekspedycyjnego uaza spod kół
jadącej przodem ciężarówki. Stein zdjął okulary (zaczął gorzej widzieć, jakby naprawdę zapluli
mu szkła), przetarł je chusteczką do nosa, założył i wetknął nos w swój referat.
– Jakie ma pan dowody? – rzucił z pierwszego rzędu Sinicyn.
Dzięki, staruszku.
– Zespół zebrał obszerną bazę dowodową, jednak podczas pośpiesznej ewakuacji z
miejsca robót niemal wszystko straciliśmy.
– A co z pańskim szybem do Piekła? – pociągnął ktoś z galerii.
– Niestety, szyb został wysadzony i prawie całkowicie zasypany… Ale jestem gotów
wskazać miejsce, gdzie dokonaliśmy odwiertu i, jeśli będzie trzeba, stanąć na czele nowej
ekspedycji, ekspedycji Akademii Nauk…
– Klaun!
To na pewno Tomaszewski.
Stein umilkł i podniósł wzrok. W auli pozostały trzy osoby.
– Słyszał pan, że Hugo Chavez zamierza wypowiedzieć wojnę Kolumbii – szepnął jego
przyjaciel Sinicyn pogrążonemu w śpiączce akademikowi Sidorowowi, którego w pośpiechu
zapomnieli ewakuować z sali razem z jego wózkiem. – A potem rzekomo całej Ameryce
Łacińskiej. Wprowadzi boliwariańskie porządki. A my mu sprzedajemy dziesięć drobnicowców
karabinów maszynowych, helikoptery i może nawet okręty podwodne. W głowie mi się nie
mieści, po co nasi to robią? Chyba nie dla pieniędzy?
Nieszczęsny Sidorow tylko przewrócił oczami. Niczym innym nie mógł poruszać.
Fiasko…
Chwila. A gdzie Alicja?
Stein zostawił swoją teczkę na katedrze, zszedł na dół i ostro potrząsnął Sinicynem.
– Gdzie moja wnuczka? Gdzie moja Alicja?!
– Przecież ojciec po nią przyszedł – oznajmił Sinicyn, uśmiechając się błogo jak pacjent
po lobotomii. – Powiedział, że pójdzie kupić jej lody, póki dziadek z uporem godnym lepszej
sprawy broni swoich racji.
– Jej ojciec jest w Australii! Ty stary durniu!
Tracąc oddech, wybiegł na korytarz. Dwie sylwetki – lekka, maleńka Alicji i druga –
mroczna, masywna, jakby wycięta z bazaltu, oddalały się od niego korytarzem.
Dogonił ich dopiero na zewnątrz.
Dziewczynkę wsadzali do czarnej limuzyny, długiej i surowej jak życie funkcjonariusza
partyjnego.
– Stać! Niech pan zaczeka! – zawołał Stein.
Bazaltowa postać posłusznie znieruchomiała, pozwalając profesorowi skrócić dystans.
– Ależ nie zamierzaliśmy nigdzie bez pana jechać, Michaile Siemionowiczu – powiedział
nieznajomy mężczyzna znajomym głosem. – Przejedzie się pan?
Cały był jakiś taki europejski – garnitur jak spod igły, bardzo dobrze dobrany krawat,
dobrotliwa twarz. Nie, była to raczej twarz pozbawiona jakichkolwiek emocji. I gładka, bez
zmarszczek.
– Ja nigdzie… – zaczął Stein.
– Koledzy nie uwierzyli? – zapytał mężczyzna ze współczuciem. – Wyśmiali?
– Wszystko mi jedno, czy mi uwierzą, czy nie! – skłamał z wysiłkiem profesor. – Dla
mnie ważna jest prawda, nie uznanie!
– Za to ja panu wierzę – powiedział spokojnie mężczyzna. – Bo wiem, że ma pan rację.
Piekło istnieje i jestem gotów co nieco panu o tym opowiedzieć.
– Ale pan chyba nie… – Stein ścisnął w kieszeni święty obrazek.
– Nie, oczywiście, że nie – uśmiechnął się mężczyzna. – Pracuję w Gazpromie. To ja dziś
do pana dzwoniłem.
Z wnętrza samochodu dało się słyszeć wesołe – i zupełnie niepasujące do okoliczności –
szczekanie psa. Z tylnego siedzenia wyjrzał nadzwyczaj sympatyczny czarny pudel i polizał rękę
Alicji czerwonym języczkiem.
– A tobie podarujemy takiego samego szczeniaczka – uśmiechnął się człowiek z bazaltu.
– Dziadku! Wybierzemy się z nimi na przejażdżkę! – pisnęła z zachwytu dziewczynka.
Miękko mlasnęły ciężkie drzwi i limuzyna płynnie ruszyła z miejsca, jakby unosząc się
nad ziemią.
– Ma pan we wszystkim rację, Michaile Siemionowiczu – mówił mężczyzna. – I
bezwzględnie byłby pan autorem wielkiego odkrycia, ale jest pewien haczyk. Tego odkrycia
dokonano już dawno i nie zrobił tego pan.
– O czym pan mówi? – oburzył się Stein. – Pan plecie jakieś bzdury! Przecież w takim
wypadku z pewnością zaczęłaby się już jakaś krucjata, armagedon ze współczesną bronią,
ładunkami jądrowymi, żeby ich do szczętu… Przecież tu, w naszym kraju, to już chyba nie
wiedzą, gdzie ten cały pokojowy atom trzymać!
– Doprawdy, Michaile Siemionowiczu, jakiś ekstremista z pana – mężczyzna zrobił
profesorowi wymówkę. – Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku. W wieku
globalizacji, wolnego handlu! A pan mi tu o krucjatach. To takie barbarzyńskie…
– Co?!
– No jak to? Nie słyszał pan w wiadomościach o Sachalinie-4? Półtora biliona metrów
sześciennych nowych zasobów… Proszę, jak się nasi partnerzy starają. Wypełniają kontrakt.
– Jaki kontrakt? – Stein zdjął okulary.
– Kontrakt na bezpośrednią dostawę gazu ziemnego spółce akcyjnej Gazprom z Piekła.
Rzecz jasna w papierach ich osobowość prawna ujęta jest inaczej, ale partner – człowiek z
bazaltu pogłaskał pudla – partner jest właśnie ten.
– Dlaczego gazu? Myślałem, że ludzie zabijają się raczej o kruszce – próbował
zażartować profesor.
– Cóż, oni tam też idą z duchem czasu. Trzeba było złota – dostarczali złota. Potrzebna
była ropa – może być ropa. A teraz jest moda na czyste ekologicznie paliwo – dadzą gaz. Wnętrze
Ziemi… Przecież jeśli pokopać głębiej, jest bezgraniczne. Najważniejsze to się dogadać.
Siarką w samochodzie nie pachniało. Pachniało drogimi francuskimi perfumami i –
leciutko – hawańskim cygarem. Ale to pewnie kierowca sobie dogadzał.
– I jak się dogadaliście? Zaprzedaliście duszę? – zebrał się na odwagę Stein po długiej
pauzie.
– Michaile Siemionowiczu! – pokręcił głową mężczyzna. – Jaką znowu duszę? Gazprom
to przecież firma państwowa. Rząd po prostu wziął na siebie określone zobowiązania. Głównie o
międzynarodowym charakterze. No i kilka dotyczących polityki wewnętrznej.
– Boże, że też sam się nie domyśliłem… Przecież jeśli się zastanowić, innego wyjaśnienia
naszej historii nie ma… A jakie właściwie macie warunki? – zainteresował się Stein. – Nie
szkodzi, że powiedziałem „Boże”?
– Ależ proszę pana… Mamy kraj wielowyznaniowy – uspokoił go mężczyzna. – A co do
pańskiego pytania… Jest pewna liczba międzynarodowych projektów, które realizujemy, że tak
powiem, w imieniu naszych partnerów. – Znów pogłaskał pudla. – Współpraca z Iranem, z Koreą
Północną, z niektórymi państwami arabskimi… Sfera energetyki, czasem kwestie
bezpieczeństwa…
– Ale przecież to… Oni przecież… – wyrwało się Steinowi. – Oni przecież
przygotowują…
– Niech pan pomyśli o dobrych stronach – uśmiechnął się mężczyzna.
Samochód zatrzymał się przed pięknym podmiejskim domem tonącym wśród morza
owocowych drzew. Wzdłuż dróżki prowadzącej do ganku tłoczyli się operatorzy z kamerami w
pełnej gotowości. Tam też męczyła się uszminkowana przez stylistów żona profesora.
– Gdzie my jesteśmy? Kim są ci ludzie? – podniósł się niespokojnie profesor.
– Wieś Barwicha nieopodal Rublowki. To pański przyszły dom. A reporterzy czekają na
pana dlatego, że dopiero co otrzymał pan Nagrodę Państwową Federacji Rosyjskiej.
– A to za jakie zasługi? – zdziwił się Stein. – Przecież jeśli wszystko dobrze zrozumiałem,
nie wolno mi teraz mówić o moim odkryciu.
– Nie wolno. W naszym kraju codziennie ktoś dokonuje odkryć, o których nie wolno
mówić, więc to nic strasznego. A tu ma pan do wyboru – otworzył teczkę – trzy osiągnięcia
naukowe, które właśnie odtajniono. Proszę wybierać, zostanie pan autorem jednego z nich. À
propos, widział pan wczoraj w wiadomościach materiał o tej wirówce Gagarina? Ledwie zdjęli
klauzulę tajności – i proszę! A jutro pana też pokażą w telewizji.
– Hurra! – ucieszyła się Alicja. – Będziemy po drugiej stronie lustra!
– No i, rzecz jasna, Gazprom przydzieli grant na finansowanie pańskich nowych badań
geologicznych. – Mężczyzna chwycił za klamkę drzwi.
Dziennikarze rzucili się na samochód jak niedawno komary w tajdze na wychodzącego za
potrzebą geologa.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się Stein – czy Gazprom nie finansuje badań w
dziedzinie astronomii?
– Nie, tym się nie zajmujemy – uprzejmie zaśmiał się mężczyzna. – W niebie nie ma
czego szukać.
– I bardzo dobrze – Michaił Siemionowicz skinął z zadowoleniem głową i otworzył
drzwi.
Chwycił wnuczkę i zdecydowanym ruchem pociągnął ją za sobą przez krąg reporterów –
jak najdalej od willi. Po drodze zgarnął też żonę.
– A kraina po drugiej stronie lustra? – załkała Alicja. – A szczeniaczek?
– Kupimy kota – burknął profesor.
– Profesorze Stein! – przedarł się do niego reporter Głównego Kanału. – Proszę nam
opowiedzieć o pańskich planach na przyszłość! Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że ma pan już
siedemdziesiąt sześć lat, ale może jednak?
– Rzucam geologię. Planuję zająć się astronomią – oznajmił Stein. – Zdaje mi się, że w
niebie też jest coś do odkrycia. Podpowie mi pan, gdzie tu jest najbliższa stacja metra?
Co i po ile
Płow wyszedł trochę chudy, ale po trzech miesiącach Abdurahim zdążył do tego
przywyknąć. Gdyby opowiedział w rodzinnym Pangazie, że płow można zrobić z nieopalonych
kurzych udek, w których tłuszczu było nie więcej niż na wyrzeźbionym w kwadraty
Abdurahimowym brzuchu, na pewno by go wyśmiali.
Nie, prawdziwy płow powinien być gęsty i lepki od żółtego baraniego tłuszczu; powinno
się go oczywiście jeść nie łamliwym plastikowym widelcem, a palcami, ugniatając ryż i
wsadzając sobie do ust grudki rozmiaru dziecięcej piąstki.
Ale skąd miał wziąć dobrą baraninkę w deszczowej, zadymionej Moskwie? Dla
Abdurahima stolica Rosji okazała się całkiem nieduża – jakiś kilometr kwadratowy, a może i
mniej. Jasne, za trzymetrowym betonowym murem Moskwa ciągnęła się i ciągnęła aż po
horyzont, ale dla Abdurahima i jego rodaków wjazd do tej części był zamknięty.
Przedostać się przez posterunek do najbliższego kiosku z papierosami jeszcze było
można. W dalekiej, słonecznej ojczyźnie jego młodzieńczy temperament i różne nieporozumienia
skutkowały od czasu do czasu odsiadkami, miał więc doświadczenie w dogadywaniu się z
klawiszami – ty mnie, ja tobie.
Ale za ogrodzeniem mały Tadżykistan niestety się kończył, a skąpy zasób słów
Abdurahima nie wystarczał, by skutecznie blagować drapieżnych i wiecznie głodnych
milicjantów, patrolujących okolice placów budowy nowej Rosji w poszukiwaniu łatwej
zdobyczy.
Spawacz Faruh z trzeciej brygady próbował kiedyś przemycić przez posterunek kawałek
baraniny, ale ochrona zdołała mu ją odebrać. Cała brygada oberwała za to mocniej niż za
przechwycony tydzień wcześniej haszysz. Reguł tu było sporo i nie o wszystkich budowlańcom
mówili.
Trudno, jak kurczak to kurczak. Na obiad często trzeba było jeść i zwiędły makaron w
plastikowym kubeczku, i wyślizgujące się spod noża parówki, więc Abdurahim nie grymasił.
Płow gotowali nie bez okazji – całą brygadę przenoszono do nowego obiektu.
Wznoszący się w samym środku kompleksu Moskwa City wieżowiec Pamir, wysoki jak
góry, których nazwę nosił, podpierał osuwające się, dziurawe moskiewskie niebo. Jego górnych
pięter nie było widać prawie nigdy, chmury szczelnie zasnuwały niekończący się z pozoru
budynek już w połowie wysokości. Pomimo bliskiej sercu nazwy, tęskniący za domem
Abdurahim myślał o nowym miejscu pracy z niepokojem.
„Najkrótsza droga do nieba” – żartowali ponuro robotnicy. Chodziły słuchy, że na
otoczonym przedgórzem trzykondygnacyjnych cieplaków Pamirze nieszczęśliwe wypadki
zdarzały się niemal codziennie. Nie było nikogo, kto mógłby to potwierdzić – budowlańców,
którzy przepracowali na Pamirze swój czas, wysyłano z powrotem do Azji Środkowej, żeby
zachować pozory przestrzegania przepisów wizowych; stamtąd trafiali na inne obiekty. Dziwna
zasada, ale były jeszcze dziwniejsze; tak czy owak, w Pamirze płacili przynajmniej dwa razy
więcej niż normalnie.
Płow z kurczaka, niby to lekki, poczynał sobie we wnętrznościach Abdurahima nerwowo
i co gorsza zupełnie nie chciał się uspokoić. Abdurahim miał tej nocy zły sen. Wydawało mu się,
że chce wejść na sam szczyt Pamiru i wciąż wspina się po schodach, ale ich końca nie było
widać. A potem ktoś mu powiedział, żeby dał sobie spokój, bo wieżowiec żyje i cały czas
rośnie…
Sekretarz żwawo obiegł samochód, chwycił za klamkę i pociągnął ciężkie niczym w
bankowym skarbcu drzwi. Krotow drzemiący na miękkim siedzeniu z tyłu dwukolorowego
maybacha spojrzał na niego mętnym wzrokiem, ziewnął i z trudem się podniósł. Cholerna
dziewczyna z okładki „Vogue’a” tak go wymęczyła zeszłej nocy, że był już gotów zrewidować
swój pogardliwy stosunek do modelek. Panienka naprawdę się postarała, ewidentnie ktoś szepnął
jej o jego awansie na liście „Forbesa”.
Jutro na plac budowy centrum biznesowego mieli przybyć opiekunowie inwestycji i
inspektorzy; żeby rutynowa degustacja szkockich zapasów nie zamieniła się w nieprzyjemną
rozmowę o zmianie wysokości opłat za przychylność władzy, Krotow musiał wypucować teren
na glanc i przynajmniej rzucić okiem na nowy sprzęt.
Kierownicy budowy i szefowie obiektów ciągnący się jak warkocz za jądrem ochrony, w
środku którego kroczył posępny Krotow, rozproszyli się na przedpolu Pamiru. Właściciel zawsze
poświęcał centralnemu drapaczowi chmur szczególną uwagę i zasady bezpieczeństwa też
panowały tu szczególne. Budowa wewnątrz budowy. Pamir miał własne kierownictwo i za
ogrodzenie za ogrodzeniem trafiali wyłącznie wybrańcy.
W kieszeni Krotowa zadzwoniła obsypana szafirami komórka ze specjalnym przyciskiem.
W standardowych telefonach wystarczyło go nacisnąć, by z dowolnego punktu kuli ziemskiej
połączyć się z konsultantem, który odpowiadał na wszystkie pytania właściciela telefonu.
Krotowowi przestawili ten czarodziejski przycisk na numer szefa służby bezpieczeństwa, który
wszelkie zgłaszane w ten sposób problemy mógł załatwić w pół godziny.
– A co, rejsowym się nie da? Kryzys paliwowy? W takim razie po cholerę kupowaliśmy
udziały? – burczał do słuchawki Krotow, zatrzymując się przy rzędzie chromowanych maszyn z
wielosylabową niemiecką nazwą wpisaną w konserwatywny logotyp. – Dobra, chrzańcie się,
wyślijcie odrzutowcem. A jeszcze lepiej zaczekajcie parę dni, niech się uzbiera na czarter,
jakiegoś iła-76, to lekka przesada, żeby używać do tego mojego bombardiera… To nic,
zaczekają, nigdzie nie polezą. Niech od Hindusów biorą za bezcen zepsuty towar, bez
certyfikatów, z kamieniami!
– To one, Arkadiju Pietrowiczu – oznajmił sekretarz, wskazując na szereg chromowanych
urządzeń.
– Przecież to nie zgnije, naprawdę! – ryknął do telefonu Krotow, w zniecierpliwnieniu
wymierzając bezgłośnej maszynie dźwięcznego klapsa. – Koniec, postanowione. Nad Stanami
zastanowimy się jutro. Kończę, mam kogoś na drugiej linii. Tak, cześć. Co? Całą sieć kupiliście?
Lali na urodziny? Rebranding? Miałem taki pomysł… Nazwijmy to „Bioorganika”… Albo po
prostu „Organika”, dokładnie. No, niech teraz będzie wegetariańska, to modne, niedobrze już
wszystkim od tego mięsa. Kończę, na razie, mam kogoś na drugiej linii. Tak! Boże, no kup go
razem z flakami, przepraszam za kalambur. Ile ten profesor dostaje ze wszystkimi łapówkami i
prezentami? Daj mu dwadzieścia miesięcznie, to ci studentów jeszcze przyprowadzi… Zwróci
się oczywiście w ciągu tygodnia. Przepraszam, mam kogoś na drugiej linii…
Przeczucia nie zawiodły Abdurahima. Już pierwszego dnia ich brygadę rozdzielili po
różnych piętrach. Błąkając się po swoim sześćdziesiątym drugim, zdumiewał się tym, że
wypieszczony lśniący wieżowiec wewnątrz okazał się dziki i na wpół opuszczony. Prace
wykończeniowe jakby się tu zaczęły, ale najwyraźniej nagle je przerwano i to chyba dość dawno
temu. Gdzieniegdzie goły beton ścian zaczął obrastać regipsami, a nawet zaczęto montować
gniazdka, ale w innych miejscach z tymi oznakami życia kontrastowały rozpościerające się od
podłogi po sufit gigantyczne rozegrane partie w kółko i krzyżyk oraz natrętny odór stęchłego
moczu.
Pozostali robotnicy na jego piętrze sprawiali wrażenie mało towarzyskich i
zdziwaczałych, doszedł więc do wniosku, że przesyłki z plantacji w Dolinie Czujskiej muszą
jednak docierać do tutejszych adresatów.
Przez cały dzień nie było nic do roboty.
Znudzony, przesiedziawszy pięć godzin w kucki przed panoramicznym oknem z
widokiem na niemal całą Moskwę, sam z siebie poszedł poprosić brygadzistę o pracę. Ten ospale
i nawet z pewnym żalem spytał Abdurahima, czemu nie może jeszcze sobie posiedzieć, odpalił
jednego papierosa od drugiego i wrócił do rozwiązywania krzyżówki.
Abdurahim nawet nie zdążył usadowić się z powrotem naprzeciw Moskwy w
najwygodniejszej ze znanych człowiekowi pozycji, kiedy chwytającymi za serce zaśpiewami z
Kotliny Fergańskiej odezwała się komórka brygadzisty. Rozsypani wokół swojego szefa
bezczynni robotnicy nadstawili uszu jak psy, którym obiecano spacer, a i sam brygadzista
wyprężył się, słuchając szczekliwych poleceń z niemiłosiernie porysowanego telefonu.
Minutę później Abdurahim otrzymał wreszcie bojowe zadanie – zabrać się do
szpachlowania szczelin między niedbale zmontowanymi regipsowymi ściankami a
podwieszanymi sufitami. Po kolejnych dwóch minutach – kiedy już wspiął się po chwiejnej
drabinie, nie wiedzieć czemu owiniętej zwojami przewodów elektrycznych, w stronę
niezaszpachlowanych szczelin i ukojenia – potężne wyładowanie elektryczne przeszło od lewej
do prawej stopy Abdurahima, kończąc jego karierę budowlańca.
Na zadbanym parkingu dla gości, wypuszczając powoli skrzelami gorące powietrze i
strosząc swoją rekinią płetwę, zastygło w bezruchu drapieżne bmw siedem ze złowrogimi
tablicami służb specjalnych. Obok majestatycznie zaparkowały dwie pięćsetki z chwacko
sterczącymi kogutami; obie na numerach rządowych „A…MR”. Kierowcy, odrzuciwszy głowy
do tyłu, próbowali dojrzeć szczyt Pamiru, paląc w milczeniu.
Z góry, z siedemdziesiątego ósmego piętra, patrzył na nich zadbany starszy mężczyzna w
nieprzyzwoicie drogim ciemnogranatowym garniturze, delikatnej koszuli z własnymi inicjałami
oraz spinkami z osiemnastokaratowego złota pokrytymi szkarłatną emalią z wiernym
odwzorowaniem generalskich gwiazdek.
– Kierownictwo jest zaniepokojone coraz częstszymi nieszczęśliwymi wypadkami na
powierzonym panu terenie – rzucił w zadumie, delektując się whisky Glen Gardoch z
pięćdziesiątego ósmego roku.
– To sporadyczne nieprawidłowości… – rozłożył ręce Krotow.
– Według zwykłej taryfy – wzruszył ramionami mężczyzna z generalskimi spinkami –
każdy nieopublikowany artykuł prasowy o śmierci na pańskich obiektach to sto dziewięćdziesiąt
tysięcy, każdy opublikowany – plus trzy procent do comiesięcznych opłat. My też ponosimy
straty wizerunkowe.
– Jednego tylko nie rozumiem – włączył się do rozmowy pulchny, różowiutki okularnik,
podduszony angielskim krawatem. – Czemu przy takich budżetach korzystacie na budowie z
Kirgizów? Jak Boga kocham, bałbym się mieszkać i pracować w najwyższym budynku w
Europie, wiedząc, że stawiali go ludzie, którzy całe życie spędzili w jurcie… Czyżbyście nie
mogli sobie pozwolić na sumiennych robotników z Niemiec?
– Moglibyśmy, dlaczego mielibyśmy nie móc… Myśleliśmy nawet o tym. Ale oni chleją
tyle piwa, wątroby mają do niczego – wyjaśnił obszernie Krotow. – A u nas pracują akurat nie
Kirgizi, a Tadżycy. Ci są niepijący.
– Czyli BHP… – okularnik kiwnął głową ze zrozumieniem. – No, z Niemcami to mnie
pan rzeczywiście zdziwił. A Tadżyków macie tu zadbanych, nie to, co w tym pseudostalinowskim
czymś na Twerskiej…
– Proszę nas nie obrażać – uśmiechnął się Krotow. – Prowadzimy trzymiesięczną kurację
rehabilitacyjną. Następuje prawie całkowita detoksykacja organizmu. Robią się wszyscy tacy
żywi, wysportowani, oczu nie można oderwać.
– Przyjemnie mieć do czynienia z takim nowoczesnym, dbałym właścicielem –
uśmiechnął się szeroko trzeci z gości, wysoki i szczupły mężczyzna o wąskiej twarzy i kiepsko
zamaskowanej łysinie.
– No, wie pan… To przecież dokładnie tacy sami ludzie jak my – rozłożył ręce Krotow i
nie wiedzieć czemu dodał: – I całe szczęście…
Chwała Allachowi! Głowa pękała mu z bólu, usta, nos i gardło wypełniał ohydny,
gorzkokwaśny smród, ale żył. Abdurahim zebrał wszystkie siły, podniósł głowę z poduszki i
rozejrzał się dookoła. Leżał na szpitalnym łóżku, zupełnie nagi, przykryty tylko pojedynczym
prześcieradłem upstrzonym spranymi krwawymi plamami. Kilka kroków od niego stał duży stół
operacyjny, nad którym pochylało się trzech ludzi w zielonych chirurgicznych kitlach. Co się
stało? Abdurahim pamiętał szpachlę, drabinę, przewody… Nieomal zginął porażony prądem, ale
go uratowali. Zaprawdę, rosyjska medycyna potrafi czynić cuda! Gdyby coś takiego przydarzyło
mu się w Duszanbe, zakopaliby go jeszcze przed zachodem słońca, żeby nie karmić much.
Już chciał podziękować lekarzom, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu. To Allach go
uchronił; przyjrzawszy się temu, co działo się na stole operacyjnym, Abdurahim struchlał.
Oddychając ciężko przez plastikową maskę, połączoną karbowanym przewodem z
przezroczystymi elektrycznymi miechami, na stole leżał jego znajomy płytkarz, Fahraddin.
Wyglądało na to, że biedak porządnie oberwał – krzątający się przy nim lekarze byli cali umazani
krwią. Abdurahim zamknął oczy i poprosił Boga, żeby Fahraddin zdołał wyjść z tego
wszystkiego cało. Co mu się mogło przydarzyć? Czyżby spadł z wysokości?
– Troba! – wymówił nieznajome słowo jeden z lekarzy i zaraz potem coś ciężko
chlupnęło.
Abdurahim nadstawił uszu. Cudzoziemiec?
– Odwracamy!
Nie, mówi chyba po rosyjsku. Po prostu trzeba było pilniej uczyć się języka, żeby
rozumieć wszystko, a nie tylko to, czego wymaga budowa.
– Nerki! – rzucił szczekliwie chirurg i Abdurahim otworzył jedno oko.
To słowo znał dobrze. Tadżyckie nerki to cel milicjantów i skinheadów – ci pierwsi mają
ochotę trafić w nie gumową pałką, drudzy – wsadzić tam ostrze…
Pomocnik wyjął spod stołu plastikową skrzynkę z uchwytem, wyglądającą jak przenośna
lodówka, i główny lekarz ostrożnie coś do niej włożył.
– Odwracamy!
Teraz Abdurahim wpatrywał się w to obojgiem oczu, czując, jak plecy robią mu się zimne
i mokre, a serce zaczyna walić coraz mocniej. Zazgrzytała piła, chrupnęły kości, mostek z
trzaskiem rozstąpił się na boki. Wyraźnie zmęczony chirurg otarł czoło rękawem.
– Serce!
Rytmicznie popiskujący sygnał przeszedł w cienkie i jednostajne wycie. Lekarz opuścił
drgającą bulwę do usłużnie podstawionego pojemnika.
– Reszta taka sobie – skonstatował flegmatycznie. – Do chłodni i dawajcie następnego.
– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – Ten z łysinką wstał ze skórzanego fotela. –
Przejdziemy się, Sławik? – zwrócił się do okularnika.
Krotow odprowadził oddalających się mężczyzn czujnym spojrzeniem.
– No to co, Arkadiju Pietrowiczu… – oderwał się w końcu od okna generał. – Teraz
porozmawiam już z panem poważnie. Ma pan wspaniały biznes. Ale nie sądzi pan przecież, że
ujdzie on uwadze, he, he… organów wewnętrznych?
– Co pan…
– Wspaniały, opłacalny, mądry biznes. Przygotowano mi tu notatkę… – Włożył rękę do
kieszeni na piersi i wyciągnął z niej notes. – Populacja Tadżykistanu na dzień dzisiejszy wynosi
siedem milionów dwieście jedenaście tysięcy. To dane z lipca. Obecnie Tadżyków jest jeszcze
więcej, bo współczynnik urodzeń jest w tym kraju wysoki, trzy i cztery setne dziecka na parę –
pański biznes wymaga właśnie takiej dokładności, tak? Współczynnik urodzeń, niech Bóg
błogosławi Tadżykistan, przewyższa śmiertelność niemal czterokrotnie. Każdego roku populacja
tego kraju wzrasta o dwa procent. Gaz kiedyś się skończy, ropa się wyczerpie, ale Tadżycy będą
żyć wiecznie. Że tak powiem, jedyny surowiec naturalny, którego zasoby cały czas się
zwiększają. I wtedy – bardzo à propos – pojawia się pan ze swoim doskonałym know-how.
– Ja…
– Arkadiju Pietrowiczu – generał łagodnie pogroził palcem spoconemu Krotowowi. –
Niech się pan nie wypiera. Wiele słyszeliśmy o tym, że ludzkie życie jest bezcenne. Ale to nie tak
– wszystko ma swoją cenę. Jaka to słuszna koncepcja, żeby spieniężyć ten wirtualny kapitał!
Przygotowano mi tu notatkę – powtórzył i przerzucił parę kartek w swoim notatniku – na temat
krajów rozwiniętych, Japonii i USA. Nerki – średnio sto tysięcy za sztukę, dwie jednakowe są z
jakiegoś powodu droższe – dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za komplet. Wątroba – od stu
pięćdziesięciu do trzystu tysięcy. Serce – ceny dochodzą do trzystu pięćdziesięciu tysięcy
dolarów. No i oczywiście śledziona oraz inne wnętrzności. Mnożymy i liczymy. Plus minus
sześćset tysięcy za zestaw, jeśli dostarczyć wszystko szybko i w nienaruszonym stanie. Minus
trzy miesiące po siedemset dolarów pobieranego przez ów zestaw wynagrodzenia minus łapówki
dla służby imigracyjnej minus dostawa organów dla pacjentów – to jest, jak rozumiem,
najdroższe, ale przy hurcie jest zniżka. I tak dwudziestu ludzi dziennie. Pięknie! Elegancko,
Arkadiju Pietrowiczu. I przy czymś takim – po co komu biznes budowlany?
Krotow przeżegnał się i ruszył w stronę otwartego okna.
Nagi Abdurahim biegł korytarzem szybko jak nigdy w swoim życiu. Przemknął obok
pracowicie brzęczących chromowanych urządzeń, w których niczym w wannach moczyły się
ciała niemal wszystkich jego kolegów z brygady… Potem pędził wzdłuż niekończących się
rzędów chłodni, na drzwiach których, niczym na drzwiach gabinetów, wisiały tabliczki z czyimiś
nazwiskami. Przeskakiwał przez łóżka szpitalne, roztrącał zaskoczonych jego impetem
ochroniarzy…
Przed nim majaczyła plama światła – wyjście na balkon. Jeśli tylko mu się uda, znajdzie
tam schody przeciwpożarowe. I wtedy nikt go już nie powstrzyma, nikt!
W końcu w twarz powiało mu powietrzem, nadzwyczaj świeżym jak na to suchotnicze
miasto… Stał na jednym z najwyższych pięter Pamiru, miękkie obłoki układały się warstwami
kilkadziesiąt metrów niżej, a tu było słonecznie jak w jego rodzinnej Kotlinie Fergańskiej i niebo
rzeczywiście wydawało się być zupełnie blisko.
Schodów przeciwpożarowych nigdzie nie było. Po prostu taras widokowy, być może
palarnia. Wyjście na korytarz zablokowali już ochroniarze, za plecami których majaczyli ludzie w
zielonych kitlach.
Abdurahim z małpią zręcznością wdrapał się na wysoką barierkę i zastygł, wyobrażając
sobie, jak zaraz zanurkuje w obłoki.
– No, no, nie trzeba robić głupstw. – Generał uniósł pojednawczo dłoń. – W końcu nie
pracują u nas zwierzęta.
Krotow, który zdążył już przełożyć jedną nogę za okno, zamarł w oczekiwaniu.
– Pięćdziesiąt procent od obrotów i udostępnianie materiału na życzenie… – generał
puścił oko – weteranom oddziałów specjalnych. Tam ten towar zawsze się przyda.
– Pięćdziesiąt? – dopytał Krotow z niedowierzaniem.
– Godziwie, co? Prezydent zabronił gnoić biznes, nie słyszał pan? Żyj i daj żyć innym, to
nasze credo.
– Ja nie…
– Proszę mi uwierzyć, na współpracy z nami tylko pan zyska. Ot, na przykład, co teraz
robicie z odpadami? No, ze wszystkim tym, co zostaje po usunięciu organów?
– My…
– To pytanie retoryczne, niech się pan nie denerwuje. Przygotowano mi notatkę.
Kupiliście sieć budek z kebabem i utylizujecie. Arkadiju Pietrowiczu! Przecież to przetrwa tylko
do pierwszej poważnej kontroli. Natomiast my już od dawna i z powodzeniem pracujemy z
Mikojanem, tym kombinatem mięsnym. Ich to, proszę mi wierzyć, nikt nigdy nie kontroluje.
Korotow, mechanicznie kiwając głową i wycierając dłonie o nogawki spodni, wrócił do
swojego stołu. Z toalety wrócili wyraźnie ożywieni urzędnicy, wymieniając się żarcikami i
szturchając pięściami po bokach.
– Ma pan tu niezwykłe ubikacje – ocenił okularnik. – Na przykład ten panel dotykowy i
samonaprowadzający się bidet! Wyprzedza pan swój czas, słowo honoru, Arkadiju Pietrowiczu!
– Proszę posłuchać, Arkadiju Pietrowiczu! A nie chce pan zapisać się do nas, do Partii,
hmm?… W końcu nam też potrzeba świeżej krwi! – mrugnął do niego ten z łysinką.
Krotow kiwnął głową z rezygnacją i zrozumieniem; przygotował się już, żeby
podziękować za zaproszenie, ale wtedy…
…za oknem przemknęło coś dużego i ciemnego, ich uszy zranił krótkotrwały krzyk.
Arkadij Pietrowicz wzdrygnął się i aż przysiadł; urzędnicy spojrzeli po sobie. Generał wyjął
ołóweczek i zrobił znaczek w swoim notesiku.
– To według zwykłej taryfy – zapewnił Krotowa. – Ależ niech się pan rozluźni. No, już,
happy end!
Wszystkie nazwiska bohaterów oraz nazwy organizacji, firm i państw, które występują w tej książce, zostały wymyślone. Jakakolwiek ich zbieżność z nazwiskami i nazwami rzeczywiście istniejących osób, organizacji i państw jest najzupełniej przypadkowa.
From Hell – Michaile Siemionowiczu! Proszę się obudzić! Tam coś jest… – asystent potrząsnął ramieniem profesora Steina. Profesor stęknął i obrócił się na drugi bok. Żadnego „czegoś” na tej niewydarzonej i bezsensownej ekspedycji być nie mogło. Niczego poza krwiożerczymi meszkami, zdolnymi pewnie w dziesięć minut zeżreć całą krowę. Niczego poza komarami rozmiarów dobrze odkarmionego psa podwórzowego, niczego poza potem i wódką. I jeszcze pył, błoto i kamienie. Zachciało mu się za czymś gonić na starość. – Spieprzaj – Stein złożył asystentowi niedwuznaczną propozycję. – Michaile Siemionowiczu! – nie poddawał się tamten. – Michaile Siemionowiczu! Wiertło się zapadło! Coś znaleźliśmy! Profesor otworzył oczy. Przez brezent namiotu przesączały się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Przy wezgłowiu walało się opakowanie pyralginy i graniasta szklanka. Obok leżał jego gruby zeszyt z obliczeniami. Kiedy ekspedycja dobiegnie końca, będzie mógł pociąć kratkowane kartki na małe kawałeczki, okrasić je olejem słonecznikowym i zeżreć. Niepotrzebnie stracony czas. Bo jeśli Stein ośmieli się przedstawić swoją teorię w Akademii Nauk, jego uczeni oponenci umieszczą w nim ten zeszyt już swoimi sposobami. Rektalnie. – Michaile Siemionowiczu! – ciągnął rozpaczliwie asystent. – Ludzie pracowali całą noc… Dopiero w ostatniej chwili postanowiliśmy pana obudzić… Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że znaleźliśmy… – Co znaleźliście? – ocknął się w końcu profesor. – Nie wiemy! Stein się poderwał, objął się zziębniętymi owłosionymi ramionami i wypuścił powietrze. – Dobra… Idź już… Zaraz tam będę… Ogarnę się tylko… Czyżby znaleźli to, po co wybrali się na tę idiotyczną ekspedycję? Ekspedycję, przez którą pokłócił się z żoną. Przez którą zaostrzyło się jego chroniczne zapalenie prostaty i osteochondroza… A przecież niby nauczyli się pokojowo egzystować przez ostatnie dwadzieścia lat! Ekspedycję, przez którą Stein po latach spokojnej pracy za biurkiem postanowił znów wybrać się w teren. I po co mu to było? A po to, żeby ratować dobre imię profesora Michaiła Siemionowicza Steina, sowieckiego i rosyjskiego uczonego z pewnymi sukcesami na koncie, cieszącego się uznaniem doktora nauk geologiczno-mineralogicznych i całkowicie niezadowolonego ze swojej pozycji. Zajął się nauką, żeby być kimś wielkim. Żeby dokonać odkryć, które mogłyby zmienić świat. A zapracował w najlepszym wypadku na ledwie półtorej linijki w encyklopedii. I gdy w końcu wyciągnie kopyta, te nieśmiertelne osły z Akademii Nauk przyjdą zatańczyć na jego grobie, a potem zrobią wszystko, żeby nawet takiego półtoralinijkowego hasła nie włączyć do następnego wydania! Wszędzie wrogowie… – Boże mój, co to jest?! – z zewnątrz dobiegł głos jakiejś dziewczyny. Baby. Stein wciągnął portki, wsadził na nos okulary – takie jak te Kissingera – wcisnął na głowę kapelusz z moskitierą i wepchnął nieposłuszne nogi w kalosze. Na sto lat mu wystarczy pracy w terenie i jej romantyki! Bo kiedy wraz z wiekiem kręcenie głową staje się trudniejsze, znika i ochota, żeby nią kręcić. A jaki ma wspaniały i przytulny gabinet! Jest w nim ciepło i nie ma
kleszczy ani meszek, a ubikacja jest o dziesięć kroków korytarzem; żeby zagotować wodę na herbatę, nie trzeba nikogo wysyłać nad rzekę po wodę… I to właśnie w tym gabinecie dokonał swojego najważniejszego odkrycia – postawił hipotezę o miejscu nowego pęknięcia skorupy ziemskiej. Jeśli ma rację, już za trzy–cztery miliony lat terytorium dzisiejszej Rosji zostanie rozdarte między dwa nowe kontynenty! A to już jest sprawa wagi państwowej. Ale oczywiście za taką herezję arcykapłani z Akademii od razu go ukrzyżują. O ile nie zdoła przedstawić dowodów… Próbek skał… Świadectw procesów, które przebiegają już teraz – na razie na dużych głębokościach… Nazajutrz po swoim jubileuszu – świętował siedemdziesiąte piąte urodziny – jednak się zdecydował. Skrupulatnie wyliczył, gdzie powinno się znajdować poszukiwane miejsce, umówił się ze starym przyjacielem, który z działu poszukiwań geologicznych przeszedł na stanowisko dyrektora kombinatu wydobywczego, zdobył grant, pokłócił się z żoną, zapełnił pół walizki lekarstwami, tłukł się trzy doby pociągiem, potem kolejne trzy wytrzęsło go na bezdrożach w terenowym uazie, a teraz będzie już pół roku, jak tkwi w syberyjskiej głuszy. I wszystko na próżno. – Profesorze! Rany boskie, niech pan na to popatrzy! Co oni tam odkopali? Kość mamuta? Jakiegoś trylobita? Stein odsunął zasłonę namiotu, poczłapał obok stróżówki za ogrodzenie z bali – mało to w tajdze drapieżników? – i zatrzymał się przy wejściu do szybu. Wokół tłoczyli się robotnicy, geolodzy, stał też strażnik z dwururką przewieszoną przez ramię. Ludzie szeptali między sobą z przestrachem, pokazując palcami… Co tam jest?! Stein przecisnął się przez pierścień gapiów. W środku, podrygując ogromnymi skórzastymi skrzydłami, leżał ohydny stwór. Z rozwalonego płaskiego łba bestii wyciekała kałuża czarnej krwi. Poziome, wąskie źrenice zielonych oczu były już nieruchome, choć powieki od czasu do czasu podnosiły się jeszcze i opadały, a żebra unosiły przy rzadkich ciężkich westchnieniach. – Nikita ustrzelił – oznajmił Steinowi asystent, ruchem głowy wskazując stróża alkoholika. – Wpierw żem myślał, że to delirka – czknął Nikita, nie wiedzieć czemu wycierając ręce o brudny podkoszulek. – Znaczy się… dalej myślę, że to delirka. Profesor podszedł bliżej stwora i trącił go gumową końcówką swojej laski. – Skąd się to wzięło? – zapytał. – Z szybu – odezwał się któryś z robotników. – A jak, ciekaw jestem, to tam trafiło? – odwrócił się w jego stronę Stein. – To tam… było – odparł szeptem robotnik. – My to wypuściliśmy. – Wykluczone – odparł profesor. – Na głębokości trzech kilometrów? To wbrew nauce! Nagle bestia drgnęła i podniosła łeb. Poziome jak u kozy źrenice, zupełnie niepasujące do wstrętnej mordy, skierowały się na Steina. Paszcza, usiana ostrymi kłami niczym u rekina, otworzyła się… I stwór zarechotał. Potworny, wręcz niemożliwy głos – połączenie śmiechu i basowego, zbyt niskiego dla ludzkiego gardła baraniego beczenia. Stwór przestał się śmiać, spuścił łeb i zdechł. A po kolejnych kilku chwilach, kiedy zza pagórka ostatecznie wyszło słońce, w jego promieniach cielsko nagle zaczęło dymić i zniknęło. – Wbrew nauce… – powtórzył Stein, patrząc na brunatną kałużę przez zaparowane okulary.
„Rosja pomoże Iranowi zbudować reaktor jądrowy” – sunął po ekranie pasek wiadomości. Spiker kłapał coś ustami, ale fonii w tym modelu telewizora najwyraźniej nie przewidziano. Licho wie, co się dzieje, pokręcił głową profesor. Po co nam to? Żeby zyskać parę miliardów? Czyżby nie rozumieli, że coś takiego może rozpirzyć cały Bliski Wschód? Mimo wszystko był wdzięczny. Choć na krótko się oderwał… Bo teraz, w chwili wymuszonej bezczynności przed otwarciem bramki, Michaiłowi Siemionowiczowi naprawdę niełatwo było w pojedynkę bronić się przed ogarniającymi go niepokojącymi myślami. Stein odlatywał z przeklętego irkuckiego lotniska z pewnym lękiem. Po odkryciu dziwnego stwora nad ekspedycją jakby zawisło fatum. Strażnik rozpił się i utonął, zatrudnieni przy szybie robotnicy po zakończeniu kolejnej zmiany uciekli do tajgi i tam zaginęli bez wieści, jeden z geologów ni z tego, ni z owego zaczął lunatykować i we śnie próbował wtargnąć z siekierą do profesorskiego namiotu. Że z tym miejscem coś było nie w porządku, można było się domyślić i wcześniej. Na przykład kiedy okazało się, że dokładnie tam, gdzie Stein postanowił rozpocząć odwiert, znajduje się stary szyb. Nie sposób było ustalić, kto i kiedy tu kopał. Najwcześniej za Jermaka, w czasach rosyjskiego podboju Syberii. W szybie znaleźli kości – całkiem już zetlałe, ale bez wątpienia ludzkie. Brygadzista, miejscowy, zasępił się, wprosił do profesora na poufną rozmowę i oznajmił, że nie radzi tu wiercić, a jeśli Stein bardzo tego chce, to jego ludzie zgodzą się na to wyłącznie za podwójną stawkę. Profesor zbił ją o trzydzieści procent. Widać brygadzista zdołał przezwyciężyć przesądy za kompromisową cenę. Ale może warto go było posłuchać… Potem cała ta historia ze skrzydlatym stworem, która ostatecznie nie znalazła żadnego rozsądnego wyjaśnienia. A potem… A potem wiertło zawisło nad otchłanią. Ogromna, niekończąca się pustka. Coś w rodzaju jaskini – jeśli zapomnieć, że na takiej głębokości nie może być żadnych jaskiń. Już samo to znalezisko zapewniłoby profesorowi naukową nieśmiertelność. Tylko jak to teraz udowodnić? Po tym, jak brygadzista zjechał do szybu ze skrzynką dynamitu i wysadził się na głębokości kilometra? Nikomu już niczego nie udowodni. Co dopiero mówić o prawdziwie oszałamiającym odkryciu, którego dokonano wkrótce po znalezieniu pustej przestrzeni… Profesor – ateista sowieckiego chowu i niepoprawny kosmopolita – ścisnął w dłoni święty obrazek. Nie, o tym nawet lepiej nie napomykać. – Irkuck–Moskwa, prosimy wsiadać! – wrzasnął tleniony babsztyl w uniformie z minionej epoki. Stein ukradkiem przycisnął obrazek do ust. Byłby wstyd, gdyby koledzy przyłapali go na całowaniu ikony. Chociaż ponoć taki Einstein był wierzący i nikomu to nie wadziło. A choćby nawet go przyłapali! W obecnej sytuacji nie zaszkodzi ubezpieczyć się przed lotem… Tylko co będzie w Moskwie? Gdzie on polezie ze swoją bazą dowodową? Ile są warte świadectwa geologów, z których połowa leci do domu w kaftanach bezpieczeństwa? Wszystko,
co Stein ma w swoim arsenale, to pliki z zapisem dźwiękowym – w przepaść spuszczali echosondy i mikrofon. Jeśli tylko pliki nie znikną z dysku w drodze powrotnej, będzie miał do dyspozycji zapis strasznych krzyków, nadzwyczaj podobnych do ludzkich, oraz ryki nieznanych potworów. Trochę mało, żeby wywrócić do góry nogami całą naukę. Niewystarczająco, żeby dowieść dokonanego przez Steina odkrycia. A przecież odkrył Piekło! – Dziadku, telefon do ciebie! – powiedziała Alicja. – Dziękuję, mój zajączku, już idę! Michaił Siemionowicz niechętnie oderwał się od swojego starego komputera. Zastanowił się, wydrukował stronę, położył ją na stos i przycisnął bryłką selenitu. Uzbierał się już całkiem imponujący plik. Jego krucjata przeciw Akademii Nauk. Niech te stare pierdziele płoną na stosach inkwizycji! W końcu inkwizycja będzie teraz bardzo potrzebna… Żaden kłopot, po prostu nieco przeprofilują pewną wciąż działającą organizację, która zdążyła nabrać wprawy w polowaniach na czarownice. Droga do słuchawki była krótka – z jednego pokoju zawalonego próbkami minerałów i obwieszonego mapami (mieści się tam też podwójne rumuńskie łóżko z udającej orzech płyty wiórowej) do drugiego, niby to salonu (bo stoi w nim telewizor i leży azerbejdżański dywan, poza tym tak samo minerały i mapy). – Stein – powiedział Stein. – Michaile Siemionowiczu – zaszeleścił w słuchawce jakby martwy głos. – Radzimy wam natychmiast przerwać pracę. – Co u licha?! – oburzył się profesor. – Kto mówi? – Dzwonię ze Szpitala Psychiatrycznego im. Aleksiejewa – odezwał się z groźbą w głosie rozmówca. – Przechodzi u nas rehabilitację jeden z pańskich kolegów… – Nie zastraszycie mnie! – wrzasnął Stein. – Słyszycie?! Nie zastraszycie mnie! W słuchawce rozległ się cichy śmiech. Alicja, która przy akompaniamencie telewizora budowała z tomów Wielkiej Sowieckiej Encyklopedii (wydanie z 1935 roku) domek dla lalek, utkwiła w dziadku przestraszone spojrzenie wielkich niebieskich oczu. „Moskwa zdecydowanie opowiada się przeciwko wprowadzeniu sankcji wobec KRLD – wypełnił ciszę telewizor. – Naród Korei Północnej ma pełne prawo rozwijać pokojową energetykę jądrową. Pjongjang niejednokrotnie dowiódł swojego wsparcia procesu pokojowego i jest solidnym, przewidywalnym partnerem – można przeczytać w oświadczeniu rosyjskiego MSZ”. „A to co znowu? – pomyślał z niezadowoleniem Stein. – Ci też kontynuują prace… Ale przede wszystkim nasi! Gdzie ci nasi się pchają… Po co im to?” – Michaile Siemionowiczu – przywołał go głos. – Jeśli strzeli wam do głowy, żeby gdzieś zanieść te wasze papiery, od razu wyślemy po was karetkę. – Nie zastraszycie mnie! – powiedział Stein. – Zastraszymy – zapewnił głos. I w słuchawce rozległ się przerywany sygnał.
– Dziadku – Alicja dotknęła jego kolana – wszystko dobrze? – Nie wiem… Nie bardzo. Stein nie miał nawet siły podnieść się z fotela przed telewizorem. „Emerytka Nina Nikołajewna – kamera przejechała przez przestronne trzypokojowe mieszkanie – całkiem dobrze się urządziła. W tym miesiącu jej emerytura wzrośnie o siedem i trzy dziesiąte procenta i jej sytuacja ulegnie dalszej poprawie” – przed obiektywem pojawiła się rumiana i dziarska staruszka, popijająca herbatkę w przytulnej kuchni. – Dziadku – odezwała się poważnie Alicja – mogę cię o coś zapytać? Dlaczego w telewizorze wszystko jest takie kolorowe? I dlaczego u wszystkich zawsze wszystko jest dobrze? Czy to możliwe? „W tym roku wydatki na naukę wzrosną o siedemnaście procent – obiecało natychmiast pudło. – Nasz reporter, Iwan Pietrow, odwiedził centrum naukowe w Korolowie i zaznajomił się z najnowocześniejszymi technologiami! Wirówka, na której szkolił się Gagarin, jest tu obecnie wykorzystywana do leczenia chorób kręgosłupa…” – Dlatego, Alisiu – odpowiedział w roztargnieniu Stein – że telewizor to okno na inny świat. Na czarodziejską krainę po drugiej stronie lustra. Wszystko jest tam bardzo, ale to bardzo podobne do tego, co u nas, tylko inne. Tam wszyscy ludzie są szczęśliwi i wszystko się wszystkim udaje. I pieniędzy wszystkim starcza. – To wbrew nauce – zmarszczyła nosek Alicja. – Nie potrafię tego wyjaśnić – westchnął profesor. – Dziadku – odezwała się dziewczynka po chwili zastanowienia – a do tej twojej krainy po drugiej stronie lustra można się jakoś dostać? Chociaż na chwilkę? – Trzeba się bardzo dobrze uczyć – skłamał Stein. – Dobrze, zajączku, pójdę jeszcze popracować… „Tymczasem w Rosji odkryto największe na świecie złoże gazu – powiedział spiker. – Według wstępnych szacunków, zasoby gazu ziemnego w złożu Sachalin-4 wynoszą ponad półtora biliona metrów sześciennych. Spółka Gazprom oświadczyła, że…” No proszę – pomyślał ponuro Stein. – Nie ma co się zajmować tektoniką. Trzeba było się przenieść z poszukiwań geologicznych właśnie tam, do gazownictwa. Nie gniótłby się teraz w lichych dwóch pokojach na blokowisku w Czertanowie, tylko zamieszkiwał wielkopańską willę na Rublowce, i dzwoniliby nie z psychuszki Kaszczenki, jak się kiedyś zwała, ale z administracji Prezydenta, żeby wręczać ordery za zasługi dla ojczyzny. W końcu i wśród geologów zdarzają się szczęśliwi ludzie. Tyle że dla Michaiła Siemionowicza było już za późno, żeby kołatać do tych drzwi. Życie minęło, wszystkich wyborów dokonał dekady temu. Pozostaje mu walczyć, bronić swojej prawdy. Dowodzić. Choćby dowodów nie było. Alicja posiedziała trochę ze swoimi lalkami i podeszła do telewizora, chcąc popatrzeć, co też ten odbiornik ma z drugiej strony. A nuż znajdzie drzwiczki? „W wyniku unikalnego i bezprecedensowego eksperymentu z dziedziny wierceń głębinowych przeprowadzonego przez nasz zespół naukowców ustalono, że po wniknięciu w skorupę ziemską na głębokość ponad trzech tysięcy metrów, wbrew wszystkim istniejącym
prognozom i ogólnie przyjętemu przekonaniu, nie wykryto ani górnej, ani środkowej, ani dolnej warstwy skorupy ziemskiej złożonej ze skał metamorficznych i magmowych. Na wskazanej głębokości ujawniono istnienie ogromnych komór zamieszkałych przez bardzo osobliwą faunę. Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że naszemu zespołowi udało się odkryć miejsce znane w mitologiach rozmaitych narodów jako Piekło”. Niczego sobie wprowadzonko, co? A dalej – sto trzydzieści stron sprawozdania z przebiegu ekspedycji, kilka kiepskiej jakości fotografii, nagrania dźwiękowe i próbki minerałów. Stein jeszcze raz obejrzał swoją pracę, starannie włożył wszystko do wytartej teczki i wyjrzał przez okienko. Wprost przed klatką stała nowoczesna karetka – zagraniczna marka, czyściutka, polakierowana na beżowo, z pomarańczowymi paskami po bokach. Takich nie wysyłają do zwykłych śmiertelników. Takimi wysyła się sprawiedliwych do Raju… Albo wręcz przeciwnie. To po niego?! Profesor zaczął gorączkowo myśleć. Potrząsnął zaspaną Alicją – na szczęście żona wyszła po chleb, nie zdoła mu przeszkodzić – ubrał wnuczkę, na plecy założył jej szkolny tornister (wkrótce pójdzie do zerówki), a do tornistra wsadził swój referat i zdjęcia. Minerały rozmieścił w kieszeniach palta, omotał twarz szalikiem i razem z senną dziewczynką pokuśtykał schodami na dół. Może uznają, że prowadzi dziewczynkę do przedszkola? Wybacz, Alisiu. Wyszedł na zewnątrz i natychmiast pognał na przystanek. Karetka uruchomiła silnik, mrugnęła reflektorami i powoli pojechała za nim. W ostatniej chwili wskoczyli do odjeżdżającej marszrutki. Karetka powlokła się za nimi przez korki. Jej przednia szyba była przyciemniona, nie przepuszczała światła. Dotarli do metra, dali nurka w tłum, zmieszali się z ludzkim farszem w maszynce do mięsa przy ruchomych schodach, jakoś przedarli się na stację i wsiedli do pierwszego nadjeżdżającego pociągu. Stein rozejrzał się zaszczutym wzrokiem. Twarze pasażerów były zwyczajne, jakby zapięte suwakiem; wszyscy zamknęli się w sobie. Tak, na razie wszystko w normie. Zdaje się, że uciekli. Teraz tylko dojechać do Akademii, wygłosić referat o podanej godzinie, odszczekać się przeciwnikom, a wtedy może go nawet ogień pochłonąć. Żeby tylko dali wystąpić… A potem niech go wiozą tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Może być psychiatryk Kaszczenki, może być i Serbskiego. Nagle w kieszeni zaćwierkała komórka. Żona! Wróciła ze sklepu, w domu nikogo nie ma, kartki nie zostawił… Dobrze by jednak było trafić właśnie do Serbskiego, gdzie zamykali dysydentów – tam żona się do niego nie dobierze. Bo za Alicję wyssie z niego ostatnią kroplę krwi. Zresztą słusznie. Tylko skąd w jego komórce zasięg w wagonie metra, do tego na ich zapomnianej przez Boga linii? Widocznie żona koniecznie musi się dodzwonić. To żona, dlatego że nikt inny tego numeru nie zna. Stein wyciągnął komórkę z wewnętrznej kieszeni palta. Numer zastrzeżony. – Natasza?! – odgrodziwszy się dłonią od stukotu kół, krzyknął do telefonu profesor. – Michaile Siemionowiczu – odparł nieznajomy człowiek soczystym barytonem, zagłuszając panującą w wagonie kakofonię. – Dzwonimy do pana z firmy Gazprom. – Co? – Brwi profesora uniosły się prawie na czubek głowy. – Z Gazpromu – potwierdził nieznajomy. – Chcieliśmy zaproponować panu pracę. – Mnie?! Dlaczego mnie? – Słyszeliśmy o pańskim unikalnym doświadczeniu w dziedzinie wierceń głębinowych i
sądzimy, że mógłby pan stać się dla nas niezastąpionym konsultantem – wyjaśnił chętnie dzwoniący. – Czy jest pan zainteresowany naszą propozycją? – Ja… – Stein przełożył komórkę od jednego rozpalonego oddechem ze słuchawki ucha do drugiego. – Jestem zainteresowany, tak. Oczywiście, że tak! – Michaile Siemionowiczu – poprosił przymilnie głos – a nie mógłby pan teraz podjechać do naszego biura? Mamy naradę i akurat rozważamy pańską kandydaturę. Oraz kilka pozostałych. Ale gdyby udało się panu być u nas, powiedzmy, za pół godziny–godzinę, nawet nie rozpatrywalibyśmy innych pretendentów na to stanowisko… – Przepraszam, ale teraz absolutnie nie mogę! – zawołał Stein. – Mam zaraz bardzo ważny odczyt. – Michaile Siemionowiczu – głos zrobił się surowszy. – Bardzo byśmy chcieli porozmawiać z panem przed pańskim odczytem. Nie pamiętam już, czy mówiłem o wynagrodzeniu konsultanta? Wynosi ono około piętnastu tysięcy umownych jednostek miesięcznie, ale dla specjalisty pańskiej klasy… – Nie dam rady! – twardo powiedział Stein. – Najpierw referat, potem do was! Nie odwrotnie. – To pan tak myśli – odparł nieznajomy. – A skąd pan w ogóle ma mój numer? – ocknął się nagle z otępienia profesor. – Od pańskiej małżonki, Michaile Siemionowiczu – uśmiechnął się mężczyzna. – À propos, ma pan od niej pozdrowienia. Stein poczuł, jak jego wnętrzności skuwa mróz. – Ki diabeł? Dlaczego właściwie mam takie dobre połączenie pod ziemią? – zapytał nagle sam siebie o coś zupełnie innego. – To przecież nasza odwieczna strefa interesów i wpływów – jak gdyby odpowiadając na niezadane pytanie, ni w pięć, ni w dziewięć ciągnął głos. – Tak więc proszę się niczemu nie dziwić, Michaile Siemionowiczu. Do zobaczenia. Czyżby to były naciski? Bo w czasach sowieckich jak naciskali, to naciskali! Nie – postanowił Stein. – Najpierw zaplanowany referat, potem cała reszta. Ratowanie żony, odpieranie pokus, bitwa z psychiatrami – to wszystko potem. Jak by powiedział Puszkin, służba muzom nie znosi pośpiechu. Obmył twarz zimną wodą w zadymionej przez akademików toalecie, wziął wnuczkę za rękę i ruszył do walki. Sala okazała się w połowie pusta. – Na dole, w holu, powiesili zawiadomienie, że wszystko odwołane! – rozłożył ręce profesor Sinicyn, jeden z niewielu sojuszników Steina w tym kłębowisku żmij. – Niedoczekanie – spochmurniał Stein. – Popilnuj dziewczynki, Piotrze Iwanowiczu. Michaił Siemionowicz wszedł na katedrę, śmiało spojrzał na wielogłową akademicką hydrę, zuchwale uniósł podbródek i zaczął: – Drodzy koledzy! Temat referatu, który zgłosiłem na dzisiaj, uległ pewnym zmianom. Moje wystąpienie okaże się nieco bardziej rewolucyjne, niż planowałem. Jak być może niektórzy z was wiedzą, niedawno przedsięwziąłem ekspedycję do obwodu irkuckiego, na miejsce przewidywanego przeze mnie pęknięcia, które może się okazać linią przyszłego podziału płyt
tektonicznych. W audytorium rozległy się szepty. – Jednak moi współpracownicy, z których wielu przypłaciło to utratą zmysłów, a niektórzy życiem, dokonali zadziwiającego odkrycia. W wyniku unikalnego i bezprecedensowego eksperymentu z dziedziny wierceń głębinowych przeprowadzonego przez nasz zespół ustalono, że po wniknięciu w skorupę ziemską na głębokość ponad trzech tysięcy metrów… Zaschło mu w gardle. Urzeczona sala milczała. – Szanowni koledzy… Towarzysze… Znaleźliśmy Piekło! Skrywszy się za grubymi szkłami kissingerowskich okularów, Stein zmrużył oczy. Raz, dwa, trzy… – Hańba! – krzyknął ktoś donośnie. To chyba Akopian. – Odmawiamy uczestniczenia w czymś takim! Tak, to Szmieszkiewicz. – Prowokacja! Łazutkin. – Proszę o wysłuchanie referatu do końca! – nabrał powietrza Stein. – Pozbawić go stopnia naukowego! – Pseudonauka! – Usunąć go! – Ciemnogród! Okrzyki akademików były jak grudki błota lecące na szybę ekspedycyjnego uaza spod kół jadącej przodem ciężarówki. Stein zdjął okulary (zaczął gorzej widzieć, jakby naprawdę zapluli mu szkła), przetarł je chusteczką do nosa, założył i wetknął nos w swój referat. – Jakie ma pan dowody? – rzucił z pierwszego rzędu Sinicyn. Dzięki, staruszku. – Zespół zebrał obszerną bazę dowodową, jednak podczas pośpiesznej ewakuacji z miejsca robót niemal wszystko straciliśmy. – A co z pańskim szybem do Piekła? – pociągnął ktoś z galerii. – Niestety, szyb został wysadzony i prawie całkowicie zasypany… Ale jestem gotów wskazać miejsce, gdzie dokonaliśmy odwiertu i, jeśli będzie trzeba, stanąć na czele nowej ekspedycji, ekspedycji Akademii Nauk… – Klaun! To na pewno Tomaszewski. Stein umilkł i podniósł wzrok. W auli pozostały trzy osoby. – Słyszał pan, że Hugo Chavez zamierza wypowiedzieć wojnę Kolumbii – szepnął jego przyjaciel Sinicyn pogrążonemu w śpiączce akademikowi Sidorowowi, którego w pośpiechu zapomnieli ewakuować z sali razem z jego wózkiem. – A potem rzekomo całej Ameryce Łacińskiej. Wprowadzi boliwariańskie porządki. A my mu sprzedajemy dziesięć drobnicowców karabinów maszynowych, helikoptery i może nawet okręty podwodne. W głowie mi się nie mieści, po co nasi to robią? Chyba nie dla pieniędzy? Nieszczęsny Sidorow tylko przewrócił oczami. Niczym innym nie mógł poruszać. Fiasko… Chwila. A gdzie Alicja? Stein zostawił swoją teczkę na katedrze, zszedł na dół i ostro potrząsnął Sinicynem. – Gdzie moja wnuczka? Gdzie moja Alicja?!
– Przecież ojciec po nią przyszedł – oznajmił Sinicyn, uśmiechając się błogo jak pacjent po lobotomii. – Powiedział, że pójdzie kupić jej lody, póki dziadek z uporem godnym lepszej sprawy broni swoich racji. – Jej ojciec jest w Australii! Ty stary durniu! Tracąc oddech, wybiegł na korytarz. Dwie sylwetki – lekka, maleńka Alicji i druga – mroczna, masywna, jakby wycięta z bazaltu, oddalały się od niego korytarzem. Dogonił ich dopiero na zewnątrz. Dziewczynkę wsadzali do czarnej limuzyny, długiej i surowej jak życie funkcjonariusza partyjnego. – Stać! Niech pan zaczeka! – zawołał Stein. Bazaltowa postać posłusznie znieruchomiała, pozwalając profesorowi skrócić dystans. – Ależ nie zamierzaliśmy nigdzie bez pana jechać, Michaile Siemionowiczu – powiedział nieznajomy mężczyzna znajomym głosem. – Przejedzie się pan? Cały był jakiś taki europejski – garnitur jak spod igły, bardzo dobrze dobrany krawat, dobrotliwa twarz. Nie, była to raczej twarz pozbawiona jakichkolwiek emocji. I gładka, bez zmarszczek. – Ja nigdzie… – zaczął Stein. – Koledzy nie uwierzyli? – zapytał mężczyzna ze współczuciem. – Wyśmiali? – Wszystko mi jedno, czy mi uwierzą, czy nie! – skłamał z wysiłkiem profesor. – Dla mnie ważna jest prawda, nie uznanie! – Za to ja panu wierzę – powiedział spokojnie mężczyzna. – Bo wiem, że ma pan rację. Piekło istnieje i jestem gotów co nieco panu o tym opowiedzieć. – Ale pan chyba nie… – Stein ścisnął w kieszeni święty obrazek. – Nie, oczywiście, że nie – uśmiechnął się mężczyzna. – Pracuję w Gazpromie. To ja dziś do pana dzwoniłem. Z wnętrza samochodu dało się słyszeć wesołe – i zupełnie niepasujące do okoliczności – szczekanie psa. Z tylnego siedzenia wyjrzał nadzwyczaj sympatyczny czarny pudel i polizał rękę Alicji czerwonym języczkiem. – A tobie podarujemy takiego samego szczeniaczka – uśmiechnął się człowiek z bazaltu. – Dziadku! Wybierzemy się z nimi na przejażdżkę! – pisnęła z zachwytu dziewczynka. Miękko mlasnęły ciężkie drzwi i limuzyna płynnie ruszyła z miejsca, jakby unosząc się nad ziemią. – Ma pan we wszystkim rację, Michaile Siemionowiczu – mówił mężczyzna. – I bezwzględnie byłby pan autorem wielkiego odkrycia, ale jest pewien haczyk. Tego odkrycia dokonano już dawno i nie zrobił tego pan. – O czym pan mówi? – oburzył się Stein. – Pan plecie jakieś bzdury! Przecież w takim wypadku z pewnością zaczęłaby się już jakaś krucjata, armagedon ze współczesną bronią, ładunkami jądrowymi, żeby ich do szczętu… Przecież tu, w naszym kraju, to już chyba nie wiedzą, gdzie ten cały pokojowy atom trzymać! – Doprawdy, Michaile Siemionowiczu, jakiś ekstremista z pana – mężczyzna zrobił profesorowi wymówkę. – Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku. W wieku globalizacji, wolnego handlu! A pan mi tu o krucjatach. To takie barbarzyńskie… – Co?! – No jak to? Nie słyszał pan w wiadomościach o Sachalinie-4? Półtora biliona metrów sześciennych nowych zasobów… Proszę, jak się nasi partnerzy starają. Wypełniają kontrakt. – Jaki kontrakt? – Stein zdjął okulary. – Kontrakt na bezpośrednią dostawę gazu ziemnego spółce akcyjnej Gazprom z Piekła.
Rzecz jasna w papierach ich osobowość prawna ujęta jest inaczej, ale partner – człowiek z bazaltu pogłaskał pudla – partner jest właśnie ten. – Dlaczego gazu? Myślałem, że ludzie zabijają się raczej o kruszce – próbował zażartować profesor. – Cóż, oni tam też idą z duchem czasu. Trzeba było złota – dostarczali złota. Potrzebna była ropa – może być ropa. A teraz jest moda na czyste ekologicznie paliwo – dadzą gaz. Wnętrze Ziemi… Przecież jeśli pokopać głębiej, jest bezgraniczne. Najważniejsze to się dogadać. Siarką w samochodzie nie pachniało. Pachniało drogimi francuskimi perfumami i – leciutko – hawańskim cygarem. Ale to pewnie kierowca sobie dogadzał. – I jak się dogadaliście? Zaprzedaliście duszę? – zebrał się na odwagę Stein po długiej pauzie. – Michaile Siemionowiczu! – pokręcił głową mężczyzna. – Jaką znowu duszę? Gazprom to przecież firma państwowa. Rząd po prostu wziął na siebie określone zobowiązania. Głównie o międzynarodowym charakterze. No i kilka dotyczących polityki wewnętrznej. – Boże, że też sam się nie domyśliłem… Przecież jeśli się zastanowić, innego wyjaśnienia naszej historii nie ma… A jakie właściwie macie warunki? – zainteresował się Stein. – Nie szkodzi, że powiedziałem „Boże”? – Ależ proszę pana… Mamy kraj wielowyznaniowy – uspokoił go mężczyzna. – A co do pańskiego pytania… Jest pewna liczba międzynarodowych projektów, które realizujemy, że tak powiem, w imieniu naszych partnerów. – Znów pogłaskał pudla. – Współpraca z Iranem, z Koreą Północną, z niektórymi państwami arabskimi… Sfera energetyki, czasem kwestie bezpieczeństwa… – Ale przecież to… Oni przecież… – wyrwało się Steinowi. – Oni przecież przygotowują… – Niech pan pomyśli o dobrych stronach – uśmiechnął się mężczyzna. Samochód zatrzymał się przed pięknym podmiejskim domem tonącym wśród morza owocowych drzew. Wzdłuż dróżki prowadzącej do ganku tłoczyli się operatorzy z kamerami w pełnej gotowości. Tam też męczyła się uszminkowana przez stylistów żona profesora. – Gdzie my jesteśmy? Kim są ci ludzie? – podniósł się niespokojnie profesor. – Wieś Barwicha nieopodal Rublowki. To pański przyszły dom. A reporterzy czekają na pana dlatego, że dopiero co otrzymał pan Nagrodę Państwową Federacji Rosyjskiej. – A to za jakie zasługi? – zdziwił się Stein. – Przecież jeśli wszystko dobrze zrozumiałem, nie wolno mi teraz mówić o moim odkryciu. – Nie wolno. W naszym kraju codziennie ktoś dokonuje odkryć, o których nie wolno mówić, więc to nic strasznego. A tu ma pan do wyboru – otworzył teczkę – trzy osiągnięcia naukowe, które właśnie odtajniono. Proszę wybierać, zostanie pan autorem jednego z nich. À propos, widział pan wczoraj w wiadomościach materiał o tej wirówce Gagarina? Ledwie zdjęli klauzulę tajności – i proszę! A jutro pana też pokażą w telewizji. – Hurra! – ucieszyła się Alicja. – Będziemy po drugiej stronie lustra! – No i, rzecz jasna, Gazprom przydzieli grant na finansowanie pańskich nowych badań geologicznych. – Mężczyzna chwycił za klamkę drzwi. Dziennikarze rzucili się na samochód jak niedawno komary w tajdze na wychodzącego za
potrzebą geologa. – Proszę mi powiedzieć – odezwał się Stein – czy Gazprom nie finansuje badań w dziedzinie astronomii? – Nie, tym się nie zajmujemy – uprzejmie zaśmiał się mężczyzna. – W niebie nie ma czego szukać. – I bardzo dobrze – Michaił Siemionowicz skinął z zadowoleniem głową i otworzył drzwi. Chwycił wnuczkę i zdecydowanym ruchem pociągnął ją za sobą przez krąg reporterów – jak najdalej od willi. Po drodze zgarnął też żonę. – A kraina po drugiej stronie lustra? – załkała Alicja. – A szczeniaczek? – Kupimy kota – burknął profesor. – Profesorze Stein! – przedarł się do niego reporter Głównego Kanału. – Proszę nam opowiedzieć o pańskich planach na przyszłość! Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że ma pan już siedemdziesiąt sześć lat, ale może jednak? – Rzucam geologię. Planuję zająć się astronomią – oznajmił Stein. – Zdaje mi się, że w niebie też jest coś do odkrycia. Podpowie mi pan, gdzie tu jest najbliższa stacja metra?
Co i po ile Płow wyszedł trochę chudy, ale po trzech miesiącach Abdurahim zdążył do tego przywyknąć. Gdyby opowiedział w rodzinnym Pangazie, że płow można zrobić z nieopalonych kurzych udek, w których tłuszczu było nie więcej niż na wyrzeźbionym w kwadraty Abdurahimowym brzuchu, na pewno by go wyśmiali. Nie, prawdziwy płow powinien być gęsty i lepki od żółtego baraniego tłuszczu; powinno się go oczywiście jeść nie łamliwym plastikowym widelcem, a palcami, ugniatając ryż i wsadzając sobie do ust grudki rozmiaru dziecięcej piąstki. Ale skąd miał wziąć dobrą baraninkę w deszczowej, zadymionej Moskwie? Dla Abdurahima stolica Rosji okazała się całkiem nieduża – jakiś kilometr kwadratowy, a może i mniej. Jasne, za trzymetrowym betonowym murem Moskwa ciągnęła się i ciągnęła aż po horyzont, ale dla Abdurahima i jego rodaków wjazd do tej części był zamknięty. Przedostać się przez posterunek do najbliższego kiosku z papierosami jeszcze było można. W dalekiej, słonecznej ojczyźnie jego młodzieńczy temperament i różne nieporozumienia skutkowały od czasu do czasu odsiadkami, miał więc doświadczenie w dogadywaniu się z klawiszami – ty mnie, ja tobie. Ale za ogrodzeniem mały Tadżykistan niestety się kończył, a skąpy zasób słów Abdurahima nie wystarczał, by skutecznie blagować drapieżnych i wiecznie głodnych milicjantów, patrolujących okolice placów budowy nowej Rosji w poszukiwaniu łatwej zdobyczy. Spawacz Faruh z trzeciej brygady próbował kiedyś przemycić przez posterunek kawałek baraniny, ale ochrona zdołała mu ją odebrać. Cała brygada oberwała za to mocniej niż za przechwycony tydzień wcześniej haszysz. Reguł tu było sporo i nie o wszystkich budowlańcom mówili. Trudno, jak kurczak to kurczak. Na obiad często trzeba było jeść i zwiędły makaron w plastikowym kubeczku, i wyślizgujące się spod noża parówki, więc Abdurahim nie grymasił. Płow gotowali nie bez okazji – całą brygadę przenoszono do nowego obiektu. Wznoszący się w samym środku kompleksu Moskwa City wieżowiec Pamir, wysoki jak góry, których nazwę nosił, podpierał osuwające się, dziurawe moskiewskie niebo. Jego górnych pięter nie było widać prawie nigdy, chmury szczelnie zasnuwały niekończący się z pozoru budynek już w połowie wysokości. Pomimo bliskiej sercu nazwy, tęskniący za domem Abdurahim myślał o nowym miejscu pracy z niepokojem. „Najkrótsza droga do nieba” – żartowali ponuro robotnicy. Chodziły słuchy, że na otoczonym przedgórzem trzykondygnacyjnych cieplaków Pamirze nieszczęśliwe wypadki zdarzały się niemal codziennie. Nie było nikogo, kto mógłby to potwierdzić – budowlańców, którzy przepracowali na Pamirze swój czas, wysyłano z powrotem do Azji Środkowej, żeby zachować pozory przestrzegania przepisów wizowych; stamtąd trafiali na inne obiekty. Dziwna zasada, ale były jeszcze dziwniejsze; tak czy owak, w Pamirze płacili przynajmniej dwa razy więcej niż normalnie. Płow z kurczaka, niby to lekki, poczynał sobie we wnętrznościach Abdurahima nerwowo i co gorsza zupełnie nie chciał się uspokoić. Abdurahim miał tej nocy zły sen. Wydawało mu się, że chce wejść na sam szczyt Pamiru i wciąż wspina się po schodach, ale ich końca nie było widać. A potem ktoś mu powiedział, żeby dał sobie spokój, bo wieżowiec żyje i cały czas rośnie…
Sekretarz żwawo obiegł samochód, chwycił za klamkę i pociągnął ciężkie niczym w bankowym skarbcu drzwi. Krotow drzemiący na miękkim siedzeniu z tyłu dwukolorowego maybacha spojrzał na niego mętnym wzrokiem, ziewnął i z trudem się podniósł. Cholerna dziewczyna z okładki „Vogue’a” tak go wymęczyła zeszłej nocy, że był już gotów zrewidować swój pogardliwy stosunek do modelek. Panienka naprawdę się postarała, ewidentnie ktoś szepnął jej o jego awansie na liście „Forbesa”. Jutro na plac budowy centrum biznesowego mieli przybyć opiekunowie inwestycji i inspektorzy; żeby rutynowa degustacja szkockich zapasów nie zamieniła się w nieprzyjemną rozmowę o zmianie wysokości opłat za przychylność władzy, Krotow musiał wypucować teren na glanc i przynajmniej rzucić okiem na nowy sprzęt. Kierownicy budowy i szefowie obiektów ciągnący się jak warkocz za jądrem ochrony, w środku którego kroczył posępny Krotow, rozproszyli się na przedpolu Pamiru. Właściciel zawsze poświęcał centralnemu drapaczowi chmur szczególną uwagę i zasady bezpieczeństwa też panowały tu szczególne. Budowa wewnątrz budowy. Pamir miał własne kierownictwo i za ogrodzenie za ogrodzeniem trafiali wyłącznie wybrańcy. W kieszeni Krotowa zadzwoniła obsypana szafirami komórka ze specjalnym przyciskiem. W standardowych telefonach wystarczyło go nacisnąć, by z dowolnego punktu kuli ziemskiej połączyć się z konsultantem, który odpowiadał na wszystkie pytania właściciela telefonu. Krotowowi przestawili ten czarodziejski przycisk na numer szefa służby bezpieczeństwa, który wszelkie zgłaszane w ten sposób problemy mógł załatwić w pół godziny. – A co, rejsowym się nie da? Kryzys paliwowy? W takim razie po cholerę kupowaliśmy udziały? – burczał do słuchawki Krotow, zatrzymując się przy rzędzie chromowanych maszyn z wielosylabową niemiecką nazwą wpisaną w konserwatywny logotyp. – Dobra, chrzańcie się, wyślijcie odrzutowcem. A jeszcze lepiej zaczekajcie parę dni, niech się uzbiera na czarter, jakiegoś iła-76, to lekka przesada, żeby używać do tego mojego bombardiera… To nic, zaczekają, nigdzie nie polezą. Niech od Hindusów biorą za bezcen zepsuty towar, bez certyfikatów, z kamieniami! – To one, Arkadiju Pietrowiczu – oznajmił sekretarz, wskazując na szereg chromowanych urządzeń. – Przecież to nie zgnije, naprawdę! – ryknął do telefonu Krotow, w zniecierpliwnieniu wymierzając bezgłośnej maszynie dźwięcznego klapsa. – Koniec, postanowione. Nad Stanami zastanowimy się jutro. Kończę, mam kogoś na drugiej linii. Tak, cześć. Co? Całą sieć kupiliście? Lali na urodziny? Rebranding? Miałem taki pomysł… Nazwijmy to „Bioorganika”… Albo po prostu „Organika”, dokładnie. No, niech teraz będzie wegetariańska, to modne, niedobrze już wszystkim od tego mięsa. Kończę, na razie, mam kogoś na drugiej linii. Tak! Boże, no kup go razem z flakami, przepraszam za kalambur. Ile ten profesor dostaje ze wszystkimi łapówkami i prezentami? Daj mu dwadzieścia miesięcznie, to ci studentów jeszcze przyprowadzi… Zwróci się oczywiście w ciągu tygodnia. Przepraszam, mam kogoś na drugiej linii…
Przeczucia nie zawiodły Abdurahima. Już pierwszego dnia ich brygadę rozdzielili po różnych piętrach. Błąkając się po swoim sześćdziesiątym drugim, zdumiewał się tym, że wypieszczony lśniący wieżowiec wewnątrz okazał się dziki i na wpół opuszczony. Prace wykończeniowe jakby się tu zaczęły, ale najwyraźniej nagle je przerwano i to chyba dość dawno temu. Gdzieniegdzie goły beton ścian zaczął obrastać regipsami, a nawet zaczęto montować gniazdka, ale w innych miejscach z tymi oznakami życia kontrastowały rozpościerające się od podłogi po sufit gigantyczne rozegrane partie w kółko i krzyżyk oraz natrętny odór stęchłego moczu. Pozostali robotnicy na jego piętrze sprawiali wrażenie mało towarzyskich i zdziwaczałych, doszedł więc do wniosku, że przesyłki z plantacji w Dolinie Czujskiej muszą jednak docierać do tutejszych adresatów. Przez cały dzień nie było nic do roboty. Znudzony, przesiedziawszy pięć godzin w kucki przed panoramicznym oknem z widokiem na niemal całą Moskwę, sam z siebie poszedł poprosić brygadzistę o pracę. Ten ospale i nawet z pewnym żalem spytał Abdurahima, czemu nie może jeszcze sobie posiedzieć, odpalił jednego papierosa od drugiego i wrócił do rozwiązywania krzyżówki. Abdurahim nawet nie zdążył usadowić się z powrotem naprzeciw Moskwy w najwygodniejszej ze znanych człowiekowi pozycji, kiedy chwytającymi za serce zaśpiewami z Kotliny Fergańskiej odezwała się komórka brygadzisty. Rozsypani wokół swojego szefa bezczynni robotnicy nadstawili uszu jak psy, którym obiecano spacer, a i sam brygadzista wyprężył się, słuchając szczekliwych poleceń z niemiłosiernie porysowanego telefonu. Minutę później Abdurahim otrzymał wreszcie bojowe zadanie – zabrać się do szpachlowania szczelin między niedbale zmontowanymi regipsowymi ściankami a podwieszanymi sufitami. Po kolejnych dwóch minutach – kiedy już wspiął się po chwiejnej drabinie, nie wiedzieć czemu owiniętej zwojami przewodów elektrycznych, w stronę niezaszpachlowanych szczelin i ukojenia – potężne wyładowanie elektryczne przeszło od lewej do prawej stopy Abdurahima, kończąc jego karierę budowlańca. Na zadbanym parkingu dla gości, wypuszczając powoli skrzelami gorące powietrze i strosząc swoją rekinią płetwę, zastygło w bezruchu drapieżne bmw siedem ze złowrogimi tablicami służb specjalnych. Obok majestatycznie zaparkowały dwie pięćsetki z chwacko sterczącymi kogutami; obie na numerach rządowych „A…MR”. Kierowcy, odrzuciwszy głowy do tyłu, próbowali dojrzeć szczyt Pamiru, paląc w milczeniu. Z góry, z siedemdziesiątego ósmego piętra, patrzył na nich zadbany starszy mężczyzna w nieprzyzwoicie drogim ciemnogranatowym garniturze, delikatnej koszuli z własnymi inicjałami oraz spinkami z osiemnastokaratowego złota pokrytymi szkarłatną emalią z wiernym odwzorowaniem generalskich gwiazdek. – Kierownictwo jest zaniepokojone coraz częstszymi nieszczęśliwymi wypadkami na powierzonym panu terenie – rzucił w zadumie, delektując się whisky Glen Gardoch z pięćdziesiątego ósmego roku. – To sporadyczne nieprawidłowości… – rozłożył ręce Krotow. – Według zwykłej taryfy – wzruszył ramionami mężczyzna z generalskimi spinkami – każdy nieopublikowany artykuł prasowy o śmierci na pańskich obiektach to sto dziewięćdziesiąt
tysięcy, każdy opublikowany – plus trzy procent do comiesięcznych opłat. My też ponosimy straty wizerunkowe. – Jednego tylko nie rozumiem – włączył się do rozmowy pulchny, różowiutki okularnik, podduszony angielskim krawatem. – Czemu przy takich budżetach korzystacie na budowie z Kirgizów? Jak Boga kocham, bałbym się mieszkać i pracować w najwyższym budynku w Europie, wiedząc, że stawiali go ludzie, którzy całe życie spędzili w jurcie… Czyżbyście nie mogli sobie pozwolić na sumiennych robotników z Niemiec? – Moglibyśmy, dlaczego mielibyśmy nie móc… Myśleliśmy nawet o tym. Ale oni chleją tyle piwa, wątroby mają do niczego – wyjaśnił obszernie Krotow. – A u nas pracują akurat nie Kirgizi, a Tadżycy. Ci są niepijący. – Czyli BHP… – okularnik kiwnął głową ze zrozumieniem. – No, z Niemcami to mnie pan rzeczywiście zdziwił. A Tadżyków macie tu zadbanych, nie to, co w tym pseudostalinowskim czymś na Twerskiej… – Proszę nas nie obrażać – uśmiechnął się Krotow. – Prowadzimy trzymiesięczną kurację rehabilitacyjną. Następuje prawie całkowita detoksykacja organizmu. Robią się wszyscy tacy żywi, wysportowani, oczu nie można oderwać. – Przyjemnie mieć do czynienia z takim nowoczesnym, dbałym właścicielem – uśmiechnął się szeroko trzeci z gości, wysoki i szczupły mężczyzna o wąskiej twarzy i kiepsko zamaskowanej łysinie. – No, wie pan… To przecież dokładnie tacy sami ludzie jak my – rozłożył ręce Krotow i nie wiedzieć czemu dodał: – I całe szczęście… Chwała Allachowi! Głowa pękała mu z bólu, usta, nos i gardło wypełniał ohydny, gorzkokwaśny smród, ale żył. Abdurahim zebrał wszystkie siły, podniósł głowę z poduszki i rozejrzał się dookoła. Leżał na szpitalnym łóżku, zupełnie nagi, przykryty tylko pojedynczym prześcieradłem upstrzonym spranymi krwawymi plamami. Kilka kroków od niego stał duży stół operacyjny, nad którym pochylało się trzech ludzi w zielonych chirurgicznych kitlach. Co się stało? Abdurahim pamiętał szpachlę, drabinę, przewody… Nieomal zginął porażony prądem, ale go uratowali. Zaprawdę, rosyjska medycyna potrafi czynić cuda! Gdyby coś takiego przydarzyło mu się w Duszanbe, zakopaliby go jeszcze przed zachodem słońca, żeby nie karmić much. Już chciał podziękować lekarzom, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu. To Allach go uchronił; przyjrzawszy się temu, co działo się na stole operacyjnym, Abdurahim struchlał. Oddychając ciężko przez plastikową maskę, połączoną karbowanym przewodem z przezroczystymi elektrycznymi miechami, na stole leżał jego znajomy płytkarz, Fahraddin. Wyglądało na to, że biedak porządnie oberwał – krzątający się przy nim lekarze byli cali umazani krwią. Abdurahim zamknął oczy i poprosił Boga, żeby Fahraddin zdołał wyjść z tego wszystkiego cało. Co mu się mogło przydarzyć? Czyżby spadł z wysokości? – Troba! – wymówił nieznajome słowo jeden z lekarzy i zaraz potem coś ciężko chlupnęło. Abdurahim nadstawił uszu. Cudzoziemiec? – Odwracamy! Nie, mówi chyba po rosyjsku. Po prostu trzeba było pilniej uczyć się języka, żeby rozumieć wszystko, a nie tylko to, czego wymaga budowa.
– Nerki! – rzucił szczekliwie chirurg i Abdurahim otworzył jedno oko. To słowo znał dobrze. Tadżyckie nerki to cel milicjantów i skinheadów – ci pierwsi mają ochotę trafić w nie gumową pałką, drudzy – wsadzić tam ostrze… Pomocnik wyjął spod stołu plastikową skrzynkę z uchwytem, wyglądającą jak przenośna lodówka, i główny lekarz ostrożnie coś do niej włożył. – Odwracamy! Teraz Abdurahim wpatrywał się w to obojgiem oczu, czując, jak plecy robią mu się zimne i mokre, a serce zaczyna walić coraz mocniej. Zazgrzytała piła, chrupnęły kości, mostek z trzaskiem rozstąpił się na boki. Wyraźnie zmęczony chirurg otarł czoło rękawem. – Serce! Rytmicznie popiskujący sygnał przeszedł w cienkie i jednostajne wycie. Lekarz opuścił drgającą bulwę do usłużnie podstawionego pojemnika. – Reszta taka sobie – skonstatował flegmatycznie. – Do chłodni i dawajcie następnego. – Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – Ten z łysinką wstał ze skórzanego fotela. – Przejdziemy się, Sławik? – zwrócił się do okularnika. Krotow odprowadził oddalających się mężczyzn czujnym spojrzeniem. – No to co, Arkadiju Pietrowiczu… – oderwał się w końcu od okna generał. – Teraz porozmawiam już z panem poważnie. Ma pan wspaniały biznes. Ale nie sądzi pan przecież, że ujdzie on uwadze, he, he… organów wewnętrznych? – Co pan… – Wspaniały, opłacalny, mądry biznes. Przygotowano mi tu notatkę… – Włożył rękę do kieszeni na piersi i wyciągnął z niej notes. – Populacja Tadżykistanu na dzień dzisiejszy wynosi siedem milionów dwieście jedenaście tysięcy. To dane z lipca. Obecnie Tadżyków jest jeszcze więcej, bo współczynnik urodzeń jest w tym kraju wysoki, trzy i cztery setne dziecka na parę – pański biznes wymaga właśnie takiej dokładności, tak? Współczynnik urodzeń, niech Bóg błogosławi Tadżykistan, przewyższa śmiertelność niemal czterokrotnie. Każdego roku populacja tego kraju wzrasta o dwa procent. Gaz kiedyś się skończy, ropa się wyczerpie, ale Tadżycy będą żyć wiecznie. Że tak powiem, jedyny surowiec naturalny, którego zasoby cały czas się zwiększają. I wtedy – bardzo à propos – pojawia się pan ze swoim doskonałym know-how. – Ja… – Arkadiju Pietrowiczu – generał łagodnie pogroził palcem spoconemu Krotowowi. – Niech się pan nie wypiera. Wiele słyszeliśmy o tym, że ludzkie życie jest bezcenne. Ale to nie tak – wszystko ma swoją cenę. Jaka to słuszna koncepcja, żeby spieniężyć ten wirtualny kapitał! Przygotowano mi tu notatkę – powtórzył i przerzucił parę kartek w swoim notatniku – na temat krajów rozwiniętych, Japonii i USA. Nerki – średnio sto tysięcy za sztukę, dwie jednakowe są z jakiegoś powodu droższe – dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za komplet. Wątroba – od stu pięćdziesięciu do trzystu tysięcy. Serce – ceny dochodzą do trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. No i oczywiście śledziona oraz inne wnętrzności. Mnożymy i liczymy. Plus minus sześćset tysięcy za zestaw, jeśli dostarczyć wszystko szybko i w nienaruszonym stanie. Minus trzy miesiące po siedemset dolarów pobieranego przez ów zestaw wynagrodzenia minus łapówki dla służby imigracyjnej minus dostawa organów dla pacjentów – to jest, jak rozumiem, najdroższe, ale przy hurcie jest zniżka. I tak dwudziestu ludzi dziennie. Pięknie! Elegancko,
Arkadiju Pietrowiczu. I przy czymś takim – po co komu biznes budowlany? Krotow przeżegnał się i ruszył w stronę otwartego okna. Nagi Abdurahim biegł korytarzem szybko jak nigdy w swoim życiu. Przemknął obok pracowicie brzęczących chromowanych urządzeń, w których niczym w wannach moczyły się ciała niemal wszystkich jego kolegów z brygady… Potem pędził wzdłuż niekończących się rzędów chłodni, na drzwiach których, niczym na drzwiach gabinetów, wisiały tabliczki z czyimiś nazwiskami. Przeskakiwał przez łóżka szpitalne, roztrącał zaskoczonych jego impetem ochroniarzy… Przed nim majaczyła plama światła – wyjście na balkon. Jeśli tylko mu się uda, znajdzie tam schody przeciwpożarowe. I wtedy nikt go już nie powstrzyma, nikt! W końcu w twarz powiało mu powietrzem, nadzwyczaj świeżym jak na to suchotnicze miasto… Stał na jednym z najwyższych pięter Pamiru, miękkie obłoki układały się warstwami kilkadziesiąt metrów niżej, a tu było słonecznie jak w jego rodzinnej Kotlinie Fergańskiej i niebo rzeczywiście wydawało się być zupełnie blisko. Schodów przeciwpożarowych nigdzie nie było. Po prostu taras widokowy, być może palarnia. Wyjście na korytarz zablokowali już ochroniarze, za plecami których majaczyli ludzie w zielonych kitlach. Abdurahim z małpią zręcznością wdrapał się na wysoką barierkę i zastygł, wyobrażając sobie, jak zaraz zanurkuje w obłoki. – No, no, nie trzeba robić głupstw. – Generał uniósł pojednawczo dłoń. – W końcu nie pracują u nas zwierzęta. Krotow, który zdążył już przełożyć jedną nogę za okno, zamarł w oczekiwaniu. – Pięćdziesiąt procent od obrotów i udostępnianie materiału na życzenie… – generał puścił oko – weteranom oddziałów specjalnych. Tam ten towar zawsze się przyda. – Pięćdziesiąt? – dopytał Krotow z niedowierzaniem. – Godziwie, co? Prezydent zabronił gnoić biznes, nie słyszał pan? Żyj i daj żyć innym, to nasze credo. – Ja nie… – Proszę mi uwierzyć, na współpracy z nami tylko pan zyska. Ot, na przykład, co teraz robicie z odpadami? No, ze wszystkim tym, co zostaje po usunięciu organów? – My… – To pytanie retoryczne, niech się pan nie denerwuje. Przygotowano mi notatkę. Kupiliście sieć budek z kebabem i utylizujecie. Arkadiju Pietrowiczu! Przecież to przetrwa tylko do pierwszej poważnej kontroli. Natomiast my już od dawna i z powodzeniem pracujemy z Mikojanem, tym kombinatem mięsnym. Ich to, proszę mi wierzyć, nikt nigdy nie kontroluje. Korotow, mechanicznie kiwając głową i wycierając dłonie o nogawki spodni, wrócił do swojego stołu. Z toalety wrócili wyraźnie ożywieni urzędnicy, wymieniając się żarcikami i
szturchając pięściami po bokach. – Ma pan tu niezwykłe ubikacje – ocenił okularnik. – Na przykład ten panel dotykowy i samonaprowadzający się bidet! Wyprzedza pan swój czas, słowo honoru, Arkadiju Pietrowiczu! – Proszę posłuchać, Arkadiju Pietrowiczu! A nie chce pan zapisać się do nas, do Partii, hmm?… W końcu nam też potrzeba świeżej krwi! – mrugnął do niego ten z łysinką. Krotow kiwnął głową z rezygnacją i zrozumieniem; przygotował się już, żeby podziękować za zaproszenie, ale wtedy… …za oknem przemknęło coś dużego i ciemnego, ich uszy zranił krótkotrwały krzyk. Arkadij Pietrowicz wzdrygnął się i aż przysiadł; urzędnicy spojrzeli po sobie. Generał wyjął ołóweczek i zrobił znaczek w swoim notesiku. – To według zwykłej taryfy – zapewnił Krotowa. – Ależ niech się pan rozluźni. No, już, happy end!