cyberlibris

  • Dokumenty133
  • Odsłony26 984
  • Obserwuję38
  • Rozmiar dokumentów175.2 MB
  • Ilość pobrań17 158

Chufo Llorens, Uciekinierka z San Benito

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Chufo Llorens, Uciekinierka z San Benito.pdf

cyberlibris EBooki
Użytkownik cyberlibris wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 438 stron)

CHUFO LLORÉNS UCIEKINIERKA Z SAN BENITO Z hiszpańskiego przełożyła ALICJA NOWORYTA Tytuł oryginału: CATALINA, LA FUGITIVA DE SAN BENITO

Relacje między osobami Ze względu na komunikatywność języka w tekście powieści klasztor San Benito występuje pod polską nazwą — klasztor Świętego Benedykta. ADAMA Atanasio: dominikanin, nauczyciel domowy przyszłego biskupa Carrasco. ANDRADE Ana de: komediantka, przyjaciółka Cataliny. ANSELMO: zakonnik, opiekun Diega de Cárdenas. ARNEDILLO Clara: komediantka z Madrytu. ARRIAGA Javier de: spowiednik matki Santiago de San Blas. ATARES Suero de: zaufany człowiek don Benita de Cárdenas i guwerner jego syna, Diega. AVICENNA: arabski lekarz, autor Księgi Uzdrowienia. AYAMONTE Florencio: członek cygańskiej rodziny, która przygarnęła Catalinę, mąż Tarsicii. AYAMONTE Manuel: syn Florencia. AYAMONTE Tomé: brat Florencia. BASTOS Ñuño: referent w sprawie don Martina de Rojo. BLAS: głuchoniemy ogrodnik w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta). BLASILLO: syn Blasa, towarzysz zabaw Cataliny. BUCKINGHAM lord: towarzyszący księciu Walii podczas wizyty w Madrycie w charakterze pretendenta do ręki infantki Marii. BURBON Elżbieta de: przyszła małżonka Filipa IV. CALDERON Maria: la Calderona, kochanka Filipa IV, matka Jana Józefa Habsburga. CALDERON DE LA BARCA Pedro: dramaturg, autor La hidalga del Valle (Szlachcianka z doliny), wystawianego na jarmarku w Carrizo. CALDERON Rodrigo: markiz Sieteiglesias i hrabia de Oliva. CAMPUZANO Matías: przyjaciel Cristóbala Lópeza-Dórigi. CÁRDENAS Benito: markiz de Torres Claras, ojciec Diega. CÁRDENAS Y ENRÍQUEZ Diego: syn Benita. CARRASCO Y MALDONADO Bartolomé: biskup Astorgi i sekretarz prowincjalny Świętego Oficjum. CASTELOBRANCO Y ANTUNES Manuel: erudyta i bibliofil lizboński. CEPEDA Y AHUMADA Teresa: święta, reformatorka zakonu Karmelitanek. CERVANTES SAAVEDRA Miguel de: autor Don Kichota. CIFUENTES Antón: sługa w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta), ożeniony z Casildą Peribáñes. CONTRERAS: kapitan. CORDERO María: właścicielka domu publicznego i przyjaciółka Tarsicii. CÓRDOBA María de: komediantka. CRISTOSOMO: dominikanin w Świętym Oficjum. CRUZ siostra Gabriela de la: przełożona nowicjuszek w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta), następnie przeorysza.

CUARESMA Mateo: fałszywe nazwisko Josué Yed-Amircala. DÍAZ Alonso: paź Diega de Cárdenas w Benavente. DÍAZ Bartolomé: żeglarz i odkrywca portugalski. DOROTEA: prostytutka z domu publicznego Marii Cordero. FILIP III: król Hiszpanii (1598—1621). FLEITAS DE ANDRADE Sebastián: Portugalczyk, zaufany inkwizycji. FLORENCIO Jerónimo: jezuita. FONTES Beatriz de: małżonka Martina de Rojo e Hinojosa. GALLASTEGUI Javier: jezuita. GERUNDIO, zakonnik: kapelan w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta), zastąpiony przez ojca Rivadeneirę. GÓMEZ Catalina: główna bohaterka powieści. GÓMEZ DE LEÓN Y URBINA Andrés: lekarz, ofiara inkwizycji. GÓNGORA Y ARGOTE Luís de: poeta. GUILLERMINA: siostra zakonna, pielęgniarka w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta). GUZMÁN Y PIMENTEL Gaspar de: książę de Sanlúcar la Mayor i hrabia de Olivares (następnie hrabia-książę), faworyt Filipa IV. HILDEFONSA: siostra zakonna, kucharka w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta). HURTADO DE MENDÓZA Antonio: autor między innymi Cada loco eon su tema (Każdy o tym, co go boli). JUAREZ Orlando: jezuita. LACALLE Marcelino: syn Marcela Lacalle. L AC ALLE Marcelo: kurier Świętego Oficjum, ożeniony po raz drugi z Leonor. LACRI-MADEIGONSALVEZ Jacob: Żyd skazany na spalenie na stosie, przodek rodu de Rojo. LAG ARTE ARE: nauczyciel tańca Diega. LAINEZ Alonso: kupiec, który otrzymał tytuł barona, krewny don Benita de Cárdenas. LANDERO Cosme: prowincjał jezuitów w Madrycie. LAURENCIA: siedemdziesięcioletnia służąca doktora Gómeza de León. LEONOR: żona Marcela Lacalle, pokojówka Beatriz de Fontes. LÓPEZ-DÓRIGA Cristóbal: syn markiza noszący ten sam tytuł, przyjaciel Alvara Rojo. LORENZO: podopieczny Cárdenasów. LUJÁN Maria: akuszerka pracująca z doktorem Gómezem de León. LUTER Marcin: heretyk niemiecki. MENDÓZA Antonio de: szlachcic, ojciec urodziwej Eleny. NARVÁEZ Luís de: nauczyciel fechtunku Diega de Cárdenas. NAZARIO Andrea: architekt włoski, twórca pałacu biskupiego w Astordze. OQUENDO Antonio de: marynarz z prowincji Guipúzcoa. OSORIO Elena: komediantka. PACHECO Pedro: nauczyciel fechtunku w Madrycie. PÉREZ: mistrz rusznikarstwa. PERIBÁÑEZ Casilda: wychowanka klasztoru San Benito (Świętego Benedykta), przyjaciółka Cataliny. PERIBÁÑEZ Rafael: kuzyn Casildy. QUEVEDO Y VILLEGAS Francisco de: poeta i dramaturg.

RICHELIEU: kardynał francuski, wróg Olivaresa. RIQUELME Maria: komediantka, żona Manuela Vallejo. RIVADENEIRA Y ANTÚNEZ Julián: drugi kapelan w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta). ROJAS ZORRILLA Francisco de: dramaturg, autor Cada cual lo que le toca (Niech każdy czyni, co mu przeznaczono). ROJO Bernardo de: ojciec don Martina i Camili. ROJO Elvira de: córka don Martina de Rojo. ROJO Sancha de: córka don Martina de Rojo. ROJO Violante de: córka don Martina de Rojo. ROJO E HINOJOSA Martín de: szlachcic, protektor klasztoru San Benito (Świętego Benedykta), opiekun Cataliny. ROJO E HINOJOSA Camila de: siostra don Martina, przeorysza klasztoru San Benito (Świętego Benedykta). ROJO Y DE FONTES Alvaro: syn don Martina. ROSA Pedro de la: komediant z Madrytu, przyjaciel Tarsicii. RUIZ DE ALARCÓN Juan: dramaturg. SANTIAGO DE SAN BLAS: matka zakonna, przeorysza klasztoru San Benito (Świętego Benedykta). SANTO ESPÍRITU Leocadia del: nowa przełożona nowicjuszek w klasztorze San Benito (Świętego Benedykta). SILVA Y VELÁZQUEZ Diego de: malarz i kwatermistrz królewski SOLÍS, lekarz: emerytowany chirurg w Valladolid. SOTOMAYOR Antonio de: mnich, spowiednik królewski. TARSICIA: Cyganka, żona Florencia Ayamonte. TÉLLIEZ Gabriel: dramaturg, znany także jako Tirso de Molina. TOB Sem: pisarz żydowski, autor Proverbios morales (Przysłowia moralne). TORAL markiz de: zięć hrabiego de Olivares. TORNOS hrabia de los: jeden z najlepszych toreadorów z Madrytu. ÚBEDA Francisco de: referent w sprawie orderów wojskowych. ÜRSULA: matka zakonna w klasztorze San Benita (Świętego Benedykta). VEGA CARPIO Félix Lope de: poeta i dramaturg. VILLAMEDIANA hrabia de: don Juan de Tasis, rzekomy kochanek królowej. VILLANUEVA Jerónimo de: protonotariusz w Aragonii. YÉBENES Fermín: zielarz z Ponferrada. YED-AMIRICAL Elias: Żyd z Istambułu. YED-AMIRICAL Josué: brat Eliasa.

Od autora W dwóch wypadkach pozwoliłem sobie na pewną dowolność — co zaraz wyjaśnię, by nie zawieść biegłych w tym temacie. Po pierwsze: zmieniłem na swój użytek niektóre daty tak, aby zdarzenia w powieści bardziej do nich pasowały. Po drugie: starałem się, by moi bohaterowie mówili po hiszpańsku odpowiednio do czasów, w których żyli, ale w sposób teraz zrozumiały. W narracji zastosowałem retusz epoki, aby nadać mej opowieści większą autentyczność.

Moim rodzicom i siostrze Josefie, którzy — stamtąd, gdzie są — wspomagają mnie. Trójce moich dzieci: Adeli, Santiago i Victorowi, które bardzo kocham. Cristinie, Nachowi, Beatriz i Jacobo, którzy wybrali mnie na swego ojca. I Cris, mojej żonie, która wzięła na swoje barki ciężar prowadzenia domu, abym mógł urzeczywistnić marzenie.

Podziękowania Pilar Soler i Jej współpracownikom. Ich komentarze i uwagi dotyczące medycyny w dawnych czasach stanowiły dla mnie wartość nieocenioną. Nenuce Daganzo, mojej ulubionej kopistce. Dziękuję za Twój udział. Doktorowi Juanowi Antoniowi Vanrrellowi, który służył mi radą we wszystkim, co wiązało się z tematyką morską. Mojemu szwagrowi, doktorowi Jorgemu Barbatowi, który wprowadził mnie w świat informatyki. Carlosowi Surisowi, który pomógł mi zgłębić sprawy dotyczące koni. Josému Fabro y Amparo — dziękuję za wszystko. Jaime Iturriaga. Tobie zawdzięczam wprowadzenie mnie w świat Habsburgów w Madrycie Filipa IV. Było to dla mnie objawieniem. Lektorom maszynopisu za ich cenny czas i dobre rady: Lucii Lafita, Cristinie Valenti, Anie Mercadal, Elenie Gibemau, Juanie Brugerze, Juanowi Carlosowi Calero, Enrique lili, Andresowi de Muller Barbat. Użytek, jaki zrobiłem ze wszystkich tych informacji, to moja wyłączna odpowiedzialność.

HIDALGO Dumny z wyglądu i ze swej osoby, Wyniosły jak król, a nie żołnierz, Arogancko nosi — chociaż podarte — Pończochy, koszulę i szeroki kołnierz. Dbały bardziej o miecz niż o swój majątek, Marzy o wyczynach, lecz wnet o nich zapomina. Modli się pobożnie, ale sporo grzeszy I zamiast o tym milczeć, rozgłasza wśród rzeszy. Zginął, gdy swej wybranki chciał spełnić zachcianki: Dali mu radę, nim wyciągnął szpadę. Choć niezły utracjusz i człek marnotrawny, Chciał tylko mieć po śmierci grobowiec wystawny, A na nim napis: „Miał być wielkością, a był nicością”.

ENRIQUE LÓPEZ ALARCÓN (Ur. w 1891 r. w Maladze (Hiszpania); zm. w 1942 r. w Hawanie (Kuba). Jego zbiór wierszy La Constelación został wydany w 1906 r. Po wojnie domowej (1936—1939) wyjechał na Kubę.)

Wstęp do epilogu Czcigodna matka Santiago de San Blas konała. Cały klasztor San Benito (Świętego Benedykta)2 wydawał się intuicyjnie wyczuwać rychły koniec i zarówno osoby, jak i zwierzęta, a nawet przedmioty — wszystko trwało w oczekiwaniu. Panowała dźwięcząca cisza, ale słyszało się w niej odgłosy właściwe i konieczne w każdej sytuacji... Kim była i co sobą reprezentowała czcigodna matka, wyrażał tłumek miejscowej ludności, który przybył pod bramy klasztoru różnymi środkami transportu i oczekiwał... właściwie nie wiadomo na co. Konie, muły, osły, dryndy, kolasy służyły temu, aby mężczyźni, kobiety, dzieci, wieśniacy, drobna szlachta, słudzy, giermkowie, służba dworska i furmani zgromadzili się niezwoływani przez nikogo, przyciągnięci jedynie przez wiadomości przygnane wiatrem, które ludzie prości, wdzięczni i czystego serca natychmiast słyszą. Okolice klasztoru były zatłoczone po brzegi i nawet dzieci nie odważały się oddawać swym hałaśliwym zabawom. Ludzie czekali. W sytuacji tak szczególnej kościół przyklasztorny pozostawał otwarty i dwadzieścia pięć zakonnic, z trzydziestu trzech stanowiących zgromadzenie, plus wszystkie nowicjuszki i postulantki oraz wychowanki odmawiały nieustannie piętnaście tajemnic świętego różańca. W celi umierającej przeoryszy reszta zgromadzenia modliła się u stóp jej łoża, podczas gdy przełożona nowicjuszek i bardzo stary ojciec Javier de Arriaga, kapłan jezuita, spowiednik umierającej i ksiądz w klasztorze, również modląc się, pozostawali czujni na to, co się dzieje z konającą. Stali z jednej strony wezgłowia, podczas gdy z drugiej doktor Ruy Pablos zbliżał zapaloną trzaskę trzymaną w prawej ręce do prawego oka przeoryszy, którego górną powiekę podtrzymywał kciukiem drugiej dłoni tak, by zobaczyć, czy źrenica się rozszerza. Jeden wdech głębszy od poprzednich, wstrzymanie oddechu i całkowity wydech powietrza wypuszczonego ze szczególnym bulgotem... Zakonnica i kapłan popatrzyli na siebie, a potem spojrzeli na doktora. — Czcigodna matka przestała cierpieć — powiedział lekarz. Matka Santiago de San Blas wydała ostatnie tchnienie, ale jeszcze usłyszała wyraźnie wypowiedziane przez doktora Ruya Pablosa zdanie. Jej serce przestało bić, lecz mózg w dalszym ciągu emitował delikatne fale wystarczające do tego, by myślenie nie ustało; miała jeszcze sekundy, może nawet niecałe, lecz ich ułamki, aby w jednej chwili przypomnieć sobie swoje życie i poprosić po raz ostatni Boga — poprzez Najświętszą Matkę, którą zawsze czciła — o wybaczenie. Jak w gigantycznym kalejdoskopie ukazały się jej sytuacje i chwile, gdy musiała podejmować straszliwe decyzje dotykające zarówno jej samej, jak i osób, które napotkała na swej drodze. Myślała, że jej postępki były i dobre, i złe, a Pan, którego tak bardzo chciała zobaczyć, potrafi w swoim nieskończonym miłosierdziu dokonać bilansu jej czynów. Nigdy nie wierzyła, by ktokolwiek był zbawiony lub potępiony tylko za jeden czyn... Tam na górze będzie się dodawać i odejmować, ale istotne okaże się saldo końcowe. Los kształtuje charakter ludzi i nikt nie rodzi się, wybierając go sobie. I na honor, jej przypadł bardzo osobliwy! Daleko, bardzo daleko zadzwonił dzwon zmarłym; jej ciekawość i nadzieja po równo zwyciężyły raz jeszcze smutek; pewna była, że jej święci patroni Santiago i Blas wprowadzą ją przed oblicze Najwyższego i przed cały dwór niebieski. Zbliżała się wielka chwila: jej dusza szła na spotkanie ze Stwórcą... i nie czuła zupełnie strachu. Z klasztoru Świętego Benedykta dochodził dźwięk dzwonów. Czcigodna matka nie mogła już słyszeć ich ostatniego uderzenia. Wielki dzwon bił zmarłym przez całą noc... Poród

— Wasza łaskawość ponownie został ojcem dziewczynki. Widać było, że broda doktora Gómeza de León lekko się trzęsła, gdy przekazywał tę wiadomość. Przed nim okazała postać don Martina de Roj o e Hinojosa rysowała się czarna i poważna. — Jesteście pewni? — zapytał hidalgo*. (*Hiszpański szlachcic) — Jakżeby nie! Przecież to jest oczywiste! Don Martin podniósł wzrok; spojrzenie ogarnęło pokój, starając się przebić przez panujący półmrok. Dwie duże gromnice z wieloma palącymi się knotami i wielki kandelabr z dwunastoma świecami stanowiły jedyne punkty świetlne pomieszczenia, gdzie ciężka kotara z adamaszkowego aksamitu zasłaniała okno o polichromowanych szybach spawanych ołowiem, które mogłoby dostarczyć światło całemu pokojowi; w głębi, w łożu pod baldachimem odpoczywała spocona i niespokojna dona Beatriz de Fontes, małżonka don Martina, która, jakby mało miał zmartwień, dała mu, wliczając tę ostatnią cztery dziewczynki; nie urodziła ani jednego chłopca mogącego utrwalić na wieki znakomity, acz zrujnowany ród. Na prawo, z miedzianego kociołka umieszczonego na obręczy, snuł się białawy dymek pachnący kardamonem i eukaliptusem. Do niego od czasu do czasu zbliżała się akuszerka Maria Lujan, aby włożyć weń suche lniane gałganki i wyjąć inne, wilgotne, które po wyżęciu kładła na czoło położnicy. Z drugiej strony łoża krzepka zakonnica z klasztoru Świętego Benedykta w habicie o podwiniętych rękawach zajmowała się leżącym na składanym stoliczku noworodkiem, który wrzeszczał wniebogłosy, skarżąc się już od początku na wrogi oczekujący go świat. Nad wezgłowiem łoża widział obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem w ramionach. Kiedy nowo narodzona dziewczynka, umyta i czysta, została owinięta w pieluszkę, zakonnica wzięła ją w ramiona i śmiałym głosem zwróciła się do don Martina: — Ubolewam, bracie, ale niezgłębione są wyroki boskie... Rodząc się, mamy wytyczony nasz los. Hidalgo ocknął się z rozmyślań i utkwił wzrok w dziecku, niemal go nie widząc. — A przynajmniej niczego jej nie brakuje? — zapytał. — I jak widzisz, bracie, ma mocne płuca. — Matka Teresa, przeorysza klasztoru Świętego Benedykta, i don Martin de Rojo byli rodzeństwem. — Ale, czekajcie! Popatrzcie no! Zakonnica podeszła w stronę światła płynącego z wielkiego kandelabru i rozwijając dziecko z pieluszki, pokazała coś bratu. Don Martin, zbliżając się, popatrzył w to miejsce: pod lewym sutkiem dziewczynki widać było znamię mające kształt małego oka, z którego spływały trzy szkarłatne łzy. — Znak rodzinny — szepnęła zakonnica. — Ale nie w tym miejscu co zwykle. Co takiego zrobiłem, by spotkało mnie takie nieszczęście? — zapytał hidalgo. — Jeśli Wasza Wysokość pozwoli — głos doktora zabrzmiał za plecami don Martina, który odwrócił się wolno i bez słowa uniósł pytająco gęste brwi. — Pani prosi was do siebie. Doktor pierwszy ruszył w kierunku łoża, a za nim speszony ojciec, podczas gdy zakonnica po przebraniu dziewczynki podała ją akuszerce i podeszła do łoża z drugiej strony. Położnica, bardzo osłabiona, z mocno podkrążonymi oczami, ujęła dłoń don Martina i zbliżając ją do swych ust, pocałowała; potem przepraszająco dodała: — Wybaczcie mi, panie, jestem potworem! Nie umiem rodzić chłopców! Hidalgo stał niemy, podczas gdy z drugiej strony łoża rozległ się głos przeoryszy:

— Odpoczywajcie teraz. Pan Bóg prowadzi krętymi drogami... — Ma rację czcigodna matka — wtrącił się doktor Gómez de León, widząc, jak niespokojnie oddycha doña Beatriz. — Teraz musicie, pani, wzmocnić się, bo czeka was trudne zadanie. — Niewątpliwie, wszystkich — powiedział dobitnie hidalgo, wypuszczając rękę żony. Wyszedł z pokoju, a za nim jego siostra, podczas gdy doktor pozostał jeszcze, by wskazać akuszerce wywary lecznicze, które należało podać położnicy, oraz poinstruować, jakich zabiegów wymaga nowo narodzona, chociaż wnioskując po sile jej płaczu, zapewne ograniczą się do dbania o czystość i należyte odżywianie. Rojowie Rodzina Rojów wywodziła się z León i ród był równie ważny, jak nikły stawał się jego majątek. Czterysta lat wcześniej przodek don Martina zarządzał kawalerią podczas chwalebnej ekspedycji wojskowej w Navas de Tolosa4 , a jeden z jego prapradziadków był zastępcą Portocarrera w burzliwych czasach podboju Meksyku; jednakże przeciwności losu i nieszczęśliwe wypadki znacznie opróżniły kasę i nastały złe czasy. (*W bitwie pod Navas de Tolosa (1212 r.) Hiszpanie pokonali muzułmanów, którzy stopniowo zostali wyparci z Hiszpanii.) Wielki pożar zniszczył rodowy pałac, a obecny dom, choć solidnie zbudowany i zaopatrzony jak należy w herb, nie mógł równać się z poprzednim. Dzierżawy były nieliczne, dzierżawcy spóźniali się z opłatami, płacili mało lub nigdy. Robak toczył majątek nie od dziś, ale od dawnych czasów. Don Bernardo, ojciec don Martina, był synem ziemi Carrión de los Caballeros. Owdowiał, nie mając z pierwszą żoną Cataliną potomstwa. Będąc jeszcze młodym i potrzebując sprawnej żony, która robiłaby wszystko to, czego on nie lubił robić oprócz polowań i swawolenia ze wszystkimi dziewczętami ze swych włości, ożenił się powtórnie. Wybranką była doña Teresa de Hinojosa, która pochodziła z zamożnej, choć drobnej szlachty i wniosła mu posag przynoszący ulgę jego finansom. Doña Teresa była dobrą żoną i obdarowała don Bernarda dwojgiem dzieci: Martinem, pierworodnym, którego narodziny napełniły don Bernarda radością, oraz po sześciu latach córką, którą powitał bez nadmiernych oznak zadowolenia. Narodziła się w dniu świętego Kamila i takie imię otrzymała na chrzcie. Dzieci wzrastały razem i dzieliły ze sobą zabawy, sekrety i psoty. A ponieważ dziewczynka była młodsza od chłopca, uczyniła z niego swego idola, co jednak nie przeszkadzało jej górować nad bratem osobowością i silnym charakterem. Pewnego dnia, w złej godzinie, don Bernardo spadł z konia, gdy wracał z sąsiedzkich lubieżnych wypraw, i uderzył się w głowę tak niefortunnie, że został kaleką przywiązanym do fotela na całe życie. Będąc z natury oschłym człowiekiem, powoli stawał się coraz bardziej zgorzkniały, aż zrobił się nie do wytrzymania. Doña Teresa nie miała innego wyjścia, jak tylko wziąć w swoje ręce całkowitą odpowiedzialność za majątek. Hidalgo żył jeszcze pięć lat; godziny całe spędzał w fotelu przy oknie wychodzącym na brzozo wy lasek i patrzył w dal. Młody doktor Gómez de León odwiedzał go często, starając się rozerwać żartami i wiadomościami, które nadchodziły z dworu królewskiego. Ale na próżno! Don Bernarda nic nie interesowało; popadł w głęboką melancholię, aż pewnego dnia, kiedy doña Teresa miała go dźwignąć i z pomocą służącego przenieść na fotel, zobaczyła, że mąż ma sparaliżowaną całą prawą stronę ciała i prawie nie oddycha. Pilnie wezwano lekarza, który natychmiast przybył, ale już nic nie było do zrobienia... poza ostatnim

namaszczeniem. Martin miał jedenaście lat, a Camila pięć. Dziecięcą intuicją wyczuli, że coś niecodziennego wydarzyło się w domu, a ponieważ wydawało się, że nikt nie ma czasu, by się nimi zajmować, wślizgnęli się do ciemnej komnaty i ukryli między szafą a okiennicą tak że prawie całkowicie byli niewidoczni. Stamtąd uczestniczyli w niezwykłych wydarzeniach. Najpierw widzieli lekarza ubranego w długą czarną pelerynę z ogonem i noszącego srebrny łańcuch na szyi, medalionem potwierdzającym uprawnienia zawodowe. Towarzyszył mu asystent z neseserem, który wyciągał z buteleczek odrażające róbale i przykładał je do uszu don Bernarda, a te zaraz puchły jak balony. Potem zjawił się spowiednik zawiadomiony przez ich matkę. Zanurzył kciuk w małym słoiczku z olejkiem i rysował nim znak krzyża na czole, oczach i ustach umierającego, aby później kropidłem zmoczonym w święconej wodzie pokropić całe jego ciało, podczas gdy jednocześnie odmawiał Miserere, a ministrant dzwonił żałobnie dzwonkiem. Niestety, dzieci nie mogły nic więcej zobaczyć, bo ostatecznie niańka zabrała je stamtąd. Po trzech godzinach don Bernardo, wielki rozpustnik tej okolicy, oddał swego ducha Najwyższemu Stwórcy, z nadzieją że dzięki zapisom zawartym w testamencie jego przejście przez czyściec będzie szybkie, bo nigdy nie przejawiał zainteresowania tym miejscem, gdyż żaden ksiądz nie był w stanie zapewnić go, iż są tam dziewczęta i konie — jedyne rzeczy, które go w życiu interesowały. — Martinie, jeśli w dzieciństwie nie mogłam znieść widoku waszej klęski, to tym bardziej nie mogę teraz. — Przestańcie, Camilo. — Prywatnie i bez świadków zwracał się do niej jej chrzestnym, a nie zakonnym imieniem. — Nie potrzebuję waszego współczucia, lecz oczekuję jakiegoś rozwiązania. Znacie dobrze jak nikt moje położenie... Szlachcic, który nie może dać dobrego posagu swym córkom, nie ma żadnej możliwości, by wydać je za mąż, a w czasach, które nadchodzą, i przy wiatrach, które wieją, niezamężna kobieta w tym królestwie nie ma przyszłości. Zakonnica popadła w zamyślenie. — Pozwólcie mi pomyśleć. — Myślcie, ile chcecie. Nawet Bóg wszechmogący nie może zmienić tego, co już się stało. — Nie bluźnijcie, bracie, On bowiem daje nam możliwość wpływania na los przez nasze czyny. Na tym polega wolna wola. — Jeśli wam się to podoba, to tak sobie uważajcie, ale jest jak jest. Od wielu lat proszę Boga, by pobłogosławił mnie synem, a dziś mam, wliczając nowo narodzoną, cztery dziewczynki. Zakonnica zastanawiała się... — W tej chwili prócz was i waszej żony wiemy o tym we troje: doktor Gómez de León, akuszerka i ja. Tak czy nie? — A co to ma za znaczenie? — odparł z powątpiewaniem don Martin. — Owszem, ma. Hidalgo czekał na wyjaśnienie. Siostra Teresa mówiła dalej: — Maria Lujan już wykonała, co do niej należało. Bądźcie dla niej, bracie, wielkoduszny. To kobieta, którą błysk pieniądza otumania i wszyscy znają tę jej przywarę. Mieszka daleko od miasteczka, a jej mąż jest wam winien wiele spłat za dzierżawę. — Nie wiem, do czego zmierzacie, siostro. — To bardzo proste. Ponieważ nie macie żadnej pewności, że wasza żona urodzi w przyszłości syna, wiec może trzeba wykorzystać pomyślną okoliczność, jaką stwarza ten poród.

— Siostro, na pamięć naszego ojca, nie rozumiem was. Zakonnica spojrzała dokoła i wychodząc z komnaty, nakazała bratu królewskim gestem pójść za nią. Przebywali na zewnątrz przez piętnaście minut. — Zrozumieliście, bracie? — Niezupełnie. — Dobrze. To teraz wracajmy, mamy dużo do zrobienia. I mówiąc to, siostra Teresa skierowała się ponownie do pokoju położnicy, szeleszcząc habitem i brzęcząc paciorkami wielkiego różańca z czereśniowego drewna. W komnacie w dalszym ciągu panował półmrok. Wszystko było uładzone; doña Beatriz odpoczywała w niespokojnym półśnie w głębi pokoju, a doktor Gómez de León rozmawiał w kącie z akuszerką dając jej ostatnie wskazówki i jednocześnie porządkując swój neseser. — Mario! — głos siostry Teresy zabrzmiał władczo. — My teraz wychodzimy załatwiać sprawy, a wy zostaniecie, by opiekować się dzieckiem. Dopóki doktor nie wróci, nikt nie może wchodzić do tego pokoju. Zrozumiano? — Jak matka rozkaże — odparła akuszerka. — Potem woźnica odwiezie was do domu. — I zwracając się do doktora, dodała: — Jeśli Wasza Łaskawość pozwoli — odczekała chwilę, aż doktor Gómez de León się zbliży i razem wyjdą. — Don Martin i ja również chcielibyśmy porozmawiać z Waszą Łaskawością... Sprawa jest delikatna i całkowicie ufamy waszej dyskrecji. Doktor przyjął postawę wyczekującą. — Zamieniam się w słuch, przeoryszo. — Posłuchajcie, mój dobry doktorze, don Martin powtórzył mi rozmowę w sprawie połogu mojej kochanej bratowej. — Nie rozumiem was, siostro Tereso. — Pozwólcie, że to wyjaśnię. Jeśli nie jestem dobrze poinformowana, to proszę mnie skorygować; mówiliście, że martwi was to, że doña Beatriz jest w ciąży... która, oczywiście, was zaskoczyła. Mam rację? — Cóż, w pewnym sensie... Wasza bratowa ma już czterdzieści dwa lata, a z uwagi na jej astmę i słabe płuca nie jest to najlepszy wiek, aby mieć dziecko, i nie myliłem się. Poród był bardzo ciężki. Zakonnica przerwała mu: — I następna ciąża jest nie do pomyślenia. — Powiedzmy... niewskazana, choć możliwa. Przypomnijcie sobie świętą Elżbietę... — Moja bratowa nie jest kuzynką Najświętszej Panny, a Pan Bóg w naszych czasach czyni mało cudów. Don Martin niespokojny i wyczekujący asystował przy rozmowie między doktorem a zakonnicą. — Z tego, co mówicie, wnioskuję, że rozsądnie byłoby, aby mój brat nie starał się mieć więcej potomstwa, mając na względzie słabe zdrowie swej kochanej żony... naturalnie. Lekarz się wahał; nie mógł pojąć, ku czemu zmierzają niejasne aluzje zakonnicy. — Tak... możliwe... byłoby lepiej. — Wobec tego, doktorze, przejdźmy do rzeczy. Klasztor Klasztor pod wezwaniem Świętego Benedykta oddalony był o dwanaście leguas (*Mila =

5572,7 m.) od Quintanar del Castillo i droga do niego nie była bynajmniej traktem rzymskim; do granicy ze strumykiem dało się jako tako przebyć, ale na ostatnim odcinku przechodziła w ścieżynę, która po deszczu zmieniała się w bajoro. Powóz posuwał się, smętnie turkocząc, oblepiony błotem aż po piasty kół, a resory jęczały jak galernicy smagani biczem przez kapitana. Na drzwiczkach powozu herb Rojów był nieco zatarty przez czas i niepogody. Woźnica siedzący na koźle poganiał konie krzykiem i gwizdem. Były to kasztan i siwek, oba w średnim wieku, które lepsze lata miały już za sobą. Z tyłu, na miejscu lokaja, nie było nikogo; czasy nie pozwalały na marnotrawstwo, a dzierżawa na zbędne wydatki. W środku, na pikowanym wytartym siedzeniu, obitym czerwonym aksamitem, któremu brakowało jakiegoś guzika, siedzieli zwróceni do kierunku jazdy don Martin i przeorysza; przodem do nich jechał doktor Gómez de León, przysłuchując się im uprzejmie, acz ze zdziwieniem. — Posłuchajcie, drogi doktorze, Pan Bóg stwarza możliwość modyfikowania naszego losu poprzez nasze działania, bo inaczej bylibyśmy z góry określeni predestynacją. A wy, panie, nie wierzycie w przeznaczenie? — Proszę mówić jasno, matko, bez ogródek, bo słaby jestem w zagadkach i o tej porze nie bardzo nadaję się do łamigłówek. — Proszę posłuchać. Mój drogi brat ma już trzy córki i potrzebuje chłopca, który byłby jego dziedzicem. Ale nie tylko. Czwarta dziewczynka stanowiłaby niepotrzebny i niemożliwy do udźwignięcia ciężar dla jego majątku... ponadto jak każda córka w przyszłości zmienia nazwisko, co nie jest dobre dla szlachty rodowej. — A co można zrobić? Nowo narodzone dziecko jest dziewczynką i na to nie ma rady. — Tu właśnie jest miejsce na interwencję człowieka... i Pan nas postawił w tym miejscu, aby dokonać wyboru. — Znowu wracacie do łamigłówek. — Pozwólcie mi kontynuować. Moja bratowa już więcej nie będzie brzemienna... Ten poród był jej ostatnią okazją. Wiecie, że do klasztoru Świętego Benedykta przychodzą rodzić biedne nieszczęśliwe dziewczęta, pozbawione czci przez jakiegoś zalotnika i wyrzucone z domu przez rodziców, którzy w ten sposób chcą ocalić rodzinę od hańby. — Więc? — Tydzień temu pewna dziewczyna umarła podczas połogu, wydając na świat dzieciątko, którego rysy i cera każą przypuszczać, iż jego ojciec pochodził ze szlacheckiego gniazda. Pochowaliśmy matkę, oczywiście poza poświęconą ziemią, albowiem nie chciała się wyspowiadać i ewidentnie umarła w grzechu. Daliśmy dziecko do karmienia jednej z naszych wychowanek, która z kolei karmiła swoje dziecko przed oddaniem go do adopcji. Doktor słuchał, a don Martin wciśnięty w siedzenie śledził po raz drugi wyjaśnienia przeoryszy. — Zaczynacie, panie, rozumieć? — Widzę małe światełko — odpowiedział lekarz. — No więc, jak już wcześniej mówiłam, my we trójkę i akuszerka jesteśmy jedynymi osobami, które wiedzą o narodzinach dziecka dzisiejszej nocy. — Zapominacie, pani, o matce. — Nie, doktorze, kobieta, która właśnie urodziła... przytępiona waszymi naparami, a teraz śpiąca mocno... równie dobrze mogła mieć zły sen, a teraz czułaby się w największym stopniu wdzięczna Najwyższemu, że wreszcie dał jej tak upragnionego syna. Rozumiecie? Doktor Gómez de León nieznacznie skinął głową.

— A zatem czas podsumować. Moja siostrzenica przybędzie do klasztoru pod moją opieką i tam ją będziemy wychowywać; mleka kobiecego jej nie zabraknie... jest to bodaj jedyne, czego mamy w nadmiarze... i gdy będzie w odpowiednim wieku, wstąpi do zakonu, bo czwartą córkę szlachcica i tak czekałby ten sam los. Ponieważ moja bratowa już nigdy nie będzie brzemienna, teraz jest okazja, żeby mój drogi brat zyskał syna, który rozjaśni jego dalsze lata i utrwali ród. Doktor coś rozważał przez chwilę. — Od wielu lat służę waszej rodzinie. Możecie liczyć na moje milczenie... Rozumiem. — To było dla nas oczywiste. Musicie, panie, zagwarantować mi jeszcze milczenie Marii Lujan. — Ufam jej w pełni, a ponadto, jeśli okażecie się wobec niej hojni... jest w potrzebie. — O to się nie martwcie — rozległ się głos don Martina. Zakonnica mówiła dalej: — Hojność to cecha, która cieszy Boga. Prosimy was jedynie, by akuszerka nie czyniła zbyt wielu komentarzy na temat wydarzeń mających miejsce tej nocy. Choć tak naprawdę nic nie będzie wiedziała. — Powiedzcie, siostro, jak to możliwe? — zapytał don Martin. — To bardzo proste. Chłopiec pojedzie z wami i doktorem do waszego domu. Wy poczekacie wraz z dziecięciem w swoim gabinecie, a doktor odprawi Marię Lujan, która klasztornym wozem wróci do swego miasteczka, odwieziona przez Blasa, naszego ogrodnika; chwała Bogu, jest głuchoniemy. Ponadto zostanie sowicie wynagrodzona. Kiedy wyjedzie, i tylko wtedy, doktor w waszym powozie przywiezie mi dziewczynkę, a potem woźnica odwiezie dobrego doktora do domu. W waszym dworze, drogi bracie, nie będzie więcej połogów; akuszerka nie będzie więc miała powodu, by kiedykolwiek tu wrócić. Gdy ona wyjedzie, umieścicie chłopczyka w kołysce przeznaczonej dla waszej córki, by dońa Beatriz po przebudzeniu zobaczyła tam chłopca. Czy to jasne, Wasze Łaskawości? Obydwaj przytaknęli. — Wobec tego — ciągnęła zakonnica, zwracając się do doktora — bądźmy praktyczni: gdy zbliżymy się do klasztoru, zostawicie mnie przy głównej bramie, a sami objedziecie mur, który otacza klasztor, i zabierzecie dziecko, którego nikt nie będzie widział, bo to ja podam je przez bramę wychodzącą na tył sadu, i wrócicie, towarzysząc mojemu bratu. Powóz klasztoru będzie jechać za waszym, powożony przez Blasa. Ja zostanę; już pora, bym się ogarnęła, będę bowiem prowadziła modły z siostrami. Droga w tę i z powrotem zajmie nie mniej niż trzy godziny. Będę na was czekała, zanim pójdę spać; zostawicie powóz po zewnętrznej stronie muru i wejdziecie owinięci peleryną z dziewczynką w ramionach. Powiecie siostrze furtiance, żeby mnie powiadomiła. To nie pierwszy raz, gdy wręczają nam dziecko pośród nocy po to, by je oddać do adopcji. Dla wszystkich sióstr... dziecko umarło nad ranem... Takie rzeczy się zdarzają... nasz cmentarz będzie miał jeszcze jeden mały grób. Dziecko nie jest bardziej wypukłe niż piesek, który będzie znajdował się w trumience, i ja sama zadbam o to, żeby otrzymało święty pochówek. Wszystko będzie gotowe na mszę poranną. Zakonnica zapukała w okrągłe okno, które oddzielało kabinę pasażerską od ławeczki stangreta, po czym dała mu znak ręką by się zatrzymał i podszedł do drzwiczek. Polecenie zostało wykonane. — Kiedy podjedziecie do klasztoru, zostawicie mnie pod bramą potem objedźcie mur i zatrzymajcie się przy ukrytych drzwiach, które wskaże wam wasz pan. Tam będziecie czekać. Zrobiono wszystko, jak nakazała przeorysza. Cała trójka niczym spiskowcy weszła do klasztoru i po chwili wyszły na zewnątrz dwie okryte pelerynami postaci, niosąc w ramionach

mały tłumoczek. Noc i wydarzenia płynęły dalej. Minęło sporo czasu, nim doktor Gómez de León powrócił przed główną okratowaną bramę klasztoru Świętego Benedykta i wysiadł z powozu don Martina de Roj o. Powóz teraz ciągnęły muły, co pozwoliło odpocząć koniom. Woźnica przytrzymywał drzwiczki i kiedy starał się pomóc doktorowi, który miał zajęte ręce, ten wstrzymał go ochrypłym i bardzo zmęczonym głosem. — Dam radę sam. Poczekajcie na mnie na końcu drogi. Owinięty peleryną skierował się zmęczonym krokiem do obrotowych drzwi. Zadzwonił i czekał. Za chwilę dał się słyszeć z wewnątrz śpiewny głos. — Matko Najświętsza! Kto przychodzi o tej porze? — Bez zmazy poczęta! Uczciwy człowiek, siostro. Czy możecie zawiadomić przeoryszę? — Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, a ja już jej przekażę. — Nie mogę, siostro. Sprawa jest poważna i z dobrego rodu jest osoba, która mi ją zleciła. — Tu zmienił ton i jego głos stał się władczy. — Zawiadomcie przeoryszę, mówię! — Robię to na odpowiedzialność Waszej Łaskawości! — Bez gadania! Poprzez grube, wybite ćwiekami dębowe drzwi doktor Gómez de León słyszał oddalające się kroki... a wkrótce hałas otwieranych zamków i odsuwanych rygli... Przez krótką chwilę widział przeoryszę, która go obserwowała przez centralne okienko. Doszło do niego wtedy głuche przesuwanie się rygla, który zwalniał żelazny klucz i otwierał zamek. — Niech będzie pochwalony. Kim jesteście i co was sprowadza o tej porze do świętego domu? — Na wieki wieków. Nieważne, kim jestem, powiem wam jedynie, że jestem szlachcicem, a przysięga nie pozwala mi wyjawić więcej. Polecono mi, bym zostawił tutaj to dziecko. Furtianka słuchała. — Powiem wam tylko tyle, że jest z dobrego rodu, ale nie wypada, by się chowało w swojej rodzinie. Tu macie datek na rok, a potem będziecie otrzymywać poprzez zaufaną osobę kolejne kwoty. Traktujcie dziewczynkę jak kogoś bardzo specjalnego; nie myślcie, że jest zwykłym podrzutkiem czy dzieckiem z przytułku przeznaczonym do adopcji. I mówiąc to, doktor wręczył przeoryszy zakonu Świętego Benedykta tłumoczek wraz ze skórzaną sakiewką. Nazajutrz wszystkie zakonnice z klasztoru dowiedziały się tyle, ile miały wiedzieć o wydarzeniach ostatniej nocy. Rok później Dwa wielkie żarowniki wypełnione pestkami oliwek ogrzewały salon Rojów owego zimnego i wietrznego stycznia. Doña Beatriz wykańczała na wielkiej drewnianej ramie haft na pelerynie, którą była winna świętemu Marcinowi, dotrzymując w ten sposób obietnicy danej mu, jeśli ten ześle jej łaskę urodzenia i obdarzy ją synem. Mały raczkował po mudejarowym* dywanie nieświadom przeżyć, jakich przysporzył rodzicom swym przyjściem na świat. (*Styl w hiszpańskiej architekturze i sztuce, który rozwinął się z połączenia elementów islamskich i chrześcijańskich) Jego matka uważała ten fakt jeśli nie za cud, to przynajmniej za

wielką hojność losu. Pamiętała swe przebudzenie nazajutrz po porodzie, gdy cały czas jeszcze pogrążona była w senności spowodowanej naparami aplikowanymi jej przez doktora Gómeza de Léon; pamiętała też siedzącą na taborecie u nóg jej łoża pokojówkę Leonor. I również to, że kiedy poleciła jej, by przyniosła córkę, pokojówka spojrzała na nią ze zdziwieniem i poprawiła ją: — Chcecie, pani, powiedzieć waszego syna. — Popatrzyła na służącą zdezorientowana, ale Leonor powtórzyła z naciskiem: — Wczoraj w nocy urodziłyście, pani, chłopczyka. Pamiętała jeszcze, że spytała o męża i już więcej niczego sobie nie uświadamiała. Natomiast myśli o przeszłości podsuwały jej jakiś późniejszy moment, gdy była już o wiele przytomniejsza, a don Martin siedział przy niej, dodawał jej otuchy i dziękował, że wydała na świat tak upragnionego syna. W jej wspomnieniach jawił się zadowolony, ale nie szaleńczo radosny. I kiedy zwierzyła mu się, że była pewna, iż urodziła córkę, on odparł: — To sprawy związane z połogiem i naparami, które wam dano na sen. Opętały was, pani, natrętne myśli i zmartwienie tak dalece, że jestem w stanie to zrozumieć. Patrząc teraz na małego Álvara, usiłowała znaleźć w nim jakieś podobieństwo, ale na próżno. Jednakże jej teściowa, doña Teresa de Hinojosa, zawyrokowała bezapelacyjnie: — Wygląda identycznie jak mój zmarły mąż don Bernardo, niech odpoczywa w pokoju. I od tego dnia rodzina zdecydowała, że chłopczyk jest żywym portretem swego zmarłego dziadka, don Bernarda de Rojo. Leonor Leonor była dobrą dziewczyną. Przyszła na służbę do Rojów, mając zaledwie dwanaście lat, gdy została sierotą. Wstawiła się za nią ciotka, która od wielu lat pracowała u nich jako kucharka. Dziewczyna nie była ładna, ale coś w jej postawie przyciągało uwagę ludzi. Od pierwszego dnia służby jej miejscem była kuchnia, ale ów szczególny wdzięk spowodował, że gdy liczyła sobie piętnaście lat, doña Beatriz wezwała ją do siebie na drugą pokojówkę. Na początku jej obowiązkiem było spełniać życzenia swojej pani i przywracać porządek wszędzie tam, gdzie dziewczynki podczas swych zabaw zrobiły bałagan. Elvira, Violante i Sancha były niczym trzy diabełki w wieku siedmiu, pięciu i czterech lat i Leonor cieszyła się, jakby była jedną z nich, uczestnicząc w zabawach i psotach. Kiedy najstarsza, Elvira, zaczęła pobierać lekcje u nauczyciela, doña Beatriz zainteresowała się poziomem wiedzy swej pokojówki, a będąc osobą sprytną, poprosiła don Martina, by pozwolił służącej uczestniczyć w lekcjach ich córki. Ale przy takiej różnicy wieku między dziewczętami nauczyciel — będący człowiekiem zajętym — musiałby poświęcić więcej czasu na nauczanie, poprosił więc o podniesienie mu pensji, czemu don Martin się sprzeciwił, bo jego finanse nie pozwalały na zbędne wydatki. Wtedy żona zasugerowała mu, żeby to on poświęcił część swojego czasu, którego miał w nadmiarze, na edukację dziewczyny. Na początku hidalgo się lenił, ale wobec nalegań żony i wobec faktu, że ponownie zaszła w ciążę, nie odważył się nie zgodzić i przystał na jej życzenie. Lekcje odbywały się w gabinecie na pierwszym piętrze, kiedy don Martin miał czas, a raczej gdy miał ochotę. — Masz więcej szczęścia niż ministrant, kiedy ksiądz zapomina zamknąć kredens — wypaliła ciotka kucharka, gdy dowiedziała się o nowinie. Leonor pomyślała, że ciotka ma rację, gdyż jej zapał do nauki był duży, a możliwości miała mało. I tak dziewczyna codziennie oczekiwała z niecierpliwością popołudnia, by hidalgo

był łaskaw ofiarować jej okruchy swego cennego, jak myślała, czasu. Gabinet don Martina znajdował się na pierwszym piętrze i wywarł głębokie wrażenie na Leonor, gdy weszła do niego po raz pierwszy nie po to, aby wytrzeć kurz, ale by nauczyć się liter i cyfr. Hidalgo siedział leniwie w fotelu za stołem o zaokrąglonych nogach, kiedy nieśmiało zapukała do drzwi. — Proszę wejść. Głos był głęboki i budzący lęk. Służąca pchnęła skrzydło drzwi, weszła do pokoju i niepewnie wyszeptała: — To ja, don Martinie... Leonor... — Wejdźcie, nie stójcie jak kołek. Nie będę mógł was uczyć abecadła, jeśli się nie zbliżycie. Dziewczyna podeszła nieśmiała i niezdecydowana, nie wiedząc, co robić i co powiedzieć. — Usiądźcie. Wyobrażam sobie, że nie macie pojęcia ani o czytaniu, ani o rachowaniu. — Niczego nie umiem, proszę pana. Doña Beatriz powiedziała, że wy, panie, będziecie... — Nie mam innego wyjścia. Jeśli nie spełnię jej zachcianki, to, jak mówi, mój syn urodzi się ze znamieniem; wiecie, to takie czerwone plamy, które są na ciele dziecka wtedy, gdy jego matka miała życzenie, które nie zostało spełnione. Ale zbliżcie się, bo w przeciwnym wypadku nie możemy rozpocząć lekcji. Dziewczyna podeszła i stanęła naprzeciw stołu. — Weźcie ten taboret i postawcie go obok mnie. W ten sposób będę mógł poprawiać wasze błędy bez konieczności wstawania za każdym razem. Leonor posłusznie przeniosła stołek, stawiając go obok fotela hidalga, i usiadła. I tak się wszystko zaczęło. Przechodził dzień za dniem i mijał już trzeci miesiąc lekcji. Leonor doszła do wniosku, że don Martin nie jest potworem, jak wielu mówiło; był uprzejmy dla niej i miał poczucie humoru. Okazywał ponadto bezgraniczną cierpliwość wobec jej tępych wysiłków, żeby nauczyć się pisać; nawet czasami pozwalał sobie na żarty, które do niedawna wydawały się niemożliwe. Pewnego popołudnia dom był całkowicie pusty. Doña Beatriz i dziewczynki pojechały do klasztoru Świętego Benedykta w odwiedziny do matki Teresy, przeoryszy, siostry don Martina. Dzwonek, który wzywał Leonor, dzwonił w kuchni... — Idź i zapytaj, jako że masz lekcje, czy don Martin pragnie zjeść podwieczorek w stołowym, czy w swoim pokoju — powiedziała ciotka, która czasem mówiła jej na ty, a czasem na wy. Leonor wspięła się po schodach do gabinetu i znalazła don Martina w innym nastroju niż zwykle; wchodząc, przekazała mu pytanie kucharki. — Powiedzcie ciotce, że dziś nic nie będę jadł do kolacji i niech mnie nie niepokoją. Nic tak nie przeszkadza jak przerywanie mi, gdy zabieram się do pracy. Mało posuwamy się do przodu; już najwyższy czas nauczyć się czytać. Zejdźcie i przekażcie moje polecenie, a potem zabierzcie swój brulion i przyjdźcie z powrotem... zobaczymy, może dziś, mając całe popołudnie i ciszę w domu, będziemy mogli popchnąć trochę waszą naukę. Leonor wykonała polecenie i wróciła gotowa wykorzystać sprzyjającą okoliczność, którą zesłała jej opatrzność, ponieważ pod nieobecność pani i dziewczynek w domu nikt nie odciągnie jej od nauki. Atmosfera była ciężka. Kominek niedawno napełniony polanami wysyłał ciepło na cały pokój i zanim usiadła, hidalgo polecił jej, by zaciągnęła gęste zasłony i zapaliła dwa kandelabry o sześciu ramionach, które razem z kagankiem oliwnym znajdującym się na stole oświetlały

gabinet. Pełen uszanowania lęk, który czuła w obecności czarnej postaci hidalga, przekształcił się, dzięki bliskiej współpracy w chwilach nauki, w uczucia córki, których jej osierocone serce pragnęło. Wszystko przebiegało tak jak codziennie. Usiadła obok don Martina i zaczęli powtarzać to, czego nauczyła się poprzedniego dnia. Kiedy się myliła, duża i ciepła ręka hidalga ściskała jej ramię, by powtórzyła zdanie, poprawiając błąd. W pokoju było gorąco, ich głowy pochylały się ku sobie. Nagle Leonor poczuła, że dłoń szlachcica opadła wzdłuż jej pleców i pieści kibić. Twarz don Martina zaczerwieniła się od gorąca, a na czole perliły się małe kropelki potu. Dziewczyna była spięta; nie wiedziała, jak się zachować i nie miała odwagi się poruszyć. Ręka sunęła do góry. Don Martin rozwiązywał wstążki z tyłu obszernej bluzki... Leonor nie przerywała czytania... Po chwili zdjął z niej fartuszek z serży* (*Trwała tkanina o ukośnym obustronnym splocie.). Teraz jego dłoń dotykała jej młodych piersi. Leonor pozostawała speszona i nieruchoma. A potem wszystko nabrało tempa. Była rozebrana, spoczywała na niedźwiedziej skórze przed kominkiem, a hidalgo leżał na niej, ciężko oddychając. Następnie wszedł w nią. W przeciwieństwie do tego, co sobie wyobrażała, wcale nie krwawiła i nie było to przeżycie traumatyczne; ni bolesne, ni gwałtowne. Później, jak gdyby się nic nie stało, ubrali się i lekcja trwała dalej. Między nimi zapadła zmowa milczenia. Dopiero po dwóch godzinach, kiedy już miała iść, powiedział: — Wybaczcie mi, ale nie dotykam mojej żony od czterech miesięcy i przede mną jeszcze przynajmniej kolejne sześć. Leonor milczała. Wygładziła ubranie i wyszła z pokoju. Dopiero w nocy, w samotności swej alkowy rozmyślała nad tym, co się stało; żywiła do don Martina afekt i instynkt jej podpowiadał, że jeśli nie chce stracić korzystnej pozycji, jaką się cieszyła w tym domu, to musi w tej sprawie zachować milczenie. To wszystko nie było takie straszne, jak przepowiadały kobiety w kuchni na temat „pierwszego razu”. Kiedy już ogarniał ją sen, przed oczami ukazała się jej dziwna plama purpurowego koloru, błyszcząca w świetle płomieni paleniska na spoconej skórze pleców hidalga na wysokości prawego ramienia; wyglądała jak malutkie oko, z którego spływały trzy łzy. Do zbliżenia doszło jeszcze parę razy w ciągu kolejnych miesięcy i hidalgo za każdym razem, gdy akt dobiegł końca, prosił ją o wybaczenie. Później urodził się Alvaro i te praktyki więcej się już nie powtórzyły, mimo że lekcje czytania i pisania trwały. Leonor nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Dziewięć lat później — Catalina! Co robicie? — Głos siostry Hildefonsy zagrzmiał z głębi kuchni, podczas gdy jej imponująca postać zmierzała ku dziewczynce, z nożem w ręku, jakby właśnie planowała uciąć łeb indykowi. Catalina, nie namyślając się wiele, złapała z wielkiego kosza z owocami na kredensie piękną zieloną cytrynę, po czym, jakby ją diabeł gonił, uciekła w głąb sadu z pełnym jak zawsze zaufaniem do swych szybkich nóg oraz wiarą, że i tym razem wybawią ją od nagłego niebezpieczeństwa, które jej groziło. Siostra Hiłdefonsa wyjrzała przez drzwi kuchni, rozglądając się w jedną i w drugą stronę, by sprawdzić, w którym kierunku uciekła mała złodziejka. Ale wszędzie panował spokój i porządek; jej pełna figura obróciła się z wolna o sto osiemdziesiąt

stopni i ponownie skierowała w głąb swego królestwa, złorzecząc pod nosem, co miała zwyczaj robić częściej, niż recytować akty strzeliste. Siostra Hiłdefonsa rządziła pośród kociołków żelazną ręką i ze wszystkich sióstr zakonnych wolno było podnosić głos w kuchni jedynie przeoryszy. Trzy wychowanki i dwie zakonnice, które jej pomagały, wstrzymały swoje roboty w wyczekiwaniu na to, co się wydarzy. — Hej! Co się z wami dzieje? Zamurowało was? — zwróciła się do pomocnic. — Pan Bóg zażąda od was rachunku za złe wykorzystanie czasu. Pamiętajcie, że także między garnkami służy się Jemu... a dziś jest dużo pracy. Tego dnia w klasztorze panował rozgardiasz, ponieważ każdego roku o tej porze przybywali na doroczne zebranie protektorzy pod przewodnictwem doktora Carrasco, biskupa Astorgi, który ponadto piastował stanowisko sekretarza prowincjalnego Świętego Oficjum. Zakonnice pracowały pilnie jak mrówki i od refektarza do chóru wszystko lśniło. Połatane zostały spódnice wychowanek, przygotowano salę obrad, uporządkowano patio i ogród; kaplica błyszczała jak nigdy. Zwracano największą uwagę na szczegóły, ponieważ po mszy świętej i błogosławieństwie przechodziło się przed posiedzeniem do refektarza, gdzie podawano „szybkie” przekąski: zupę kastylijską z pulpetami, pierogi z mięsem indyczym, potrawkę z dzika i asturyjskiego pstrąga; na deser przewidziano owoce kandyzowane, marcepan z Sorii i yemas* według klasztornego przepisu. (*Słynne ciasteczka hiszpańskie, których podstawę stanowi syrop cukrowy i żółtka (yemas).) A wszystko obficie podlane winem z Duero i likierem jabłkowym, który pokrzepiał ducha. Don Martín de Rojo, w sennym nastroju wywołanym terkotaniem swego starego powozu, jechał do klasztoru; przywoływał na pamięć zdarzenia z jego życia. Właśnie powrócił do faktów sprzed dziesięciu lat. Na początku doña Beatriz wątpiła, aż w końcu uznała, choć nie bez trudności, że urodziła chłopca. Nie wiadomo dlaczego z takim oporem godziła się z tym, co stało się rzeczywistością. Mały Alvaro już był z nimi, a ponadto, co zrozumiałe, świadectwo doktora Gómeza de León nie pozostawiło miejsca na wątpliwości, zwłaszcza że przyznała mu się kiedyś do przeświadczenia o wydaniu na świat dziewczynki, a on jej wyjaśnił, że często tak bywa z matkami obsesyjnie pragnącymi urodzić dziedzica rodu. Poczuła się wreszcie uspokojona i poświęciła się chowaniu dziecka, podczas gdy don Martin pilnie czuwał nad jego rozwojem i w nim pokładał wielkie nadzieje na przyszłość, teraźniejszość bowiem nie malowała się dobrze. Don Martin nie zaprzestał dorocznego uczestnictwa w zebraniu w klasztorze Świętego Benedykta ani też, choć w niewielkim stopniu, pokrywania wydatków na utrzymanie Cataliny, bo tak miała na imię dziewczynka. Jego siostra przeorysza czuwała nad nią i dbała, by to drzewko rosło prościutkie, ponieważ było pewne, że po osiągnięciu odpowiedniego wieku Catalina wstąpi do tego samego klasztoru, którego on był protektorem. Inne troski zaprzątały mu tego rana umysł. Jego sprawy pogarszały się; dzierżawy osiągnęły taki stan, że nie tylko nie mógł utrzymać dworu, ale pilne długi w poważnym stopniu zagrażały jego pozycji szlacheckiej. Jedynym pozytywnym wydarzeniem w tym okresie było wydanie za mąż najstarszej córki Elviry; wyszła za ziemianina i zamieszkali na wsi niedaleko Sewilli. Zięć okazał się ambitny i sprytny, dlatego don Martin był pewien, że znajdzie się na dworze monarszym, a w przyszłości młodzi zainstalują się w pobliżu. Z tej strony oczekiwały go tylko satysfakcje; no i zawsze to o jedną gębę mniej do karmienia. Dwie młodsze córki i Alvaro pozostawali w domu, otrzymując chrześcijańskie wychowanie odpowiednie do ich płci i stanu. Służących i obsługujących posiadłość zredukował do minimum, ale lata złych zbiorów, klęski pogodowe, epidemia wśród baranów, która ogarnęła prowincję, jak też duże podatki królewskie zmusiły go do zaciągnięcia kredytów u Genueńczyków, których po dwóch odroczeniach nie był

w stanie spłacić. Uratować mógł go tylko doktor Carrasco; rozwiązanie wszystkich problemów polegało na otrzymaniu nominacji na zaufanego Świętego Oficjum1 . W tym momencie jego troski zmniejszyłyby się, zwłaszcza że czteroletnie dzierżawy oddane w zastaw wzięliby na siebie wierzyciele. W nowej sytuacji nie dość, że nie mogliby ich przejąć, to jeszcze byliby zobowiązani do gospodarowania, co oznaczało ponoszenie ryzyka, bo w okresie przejściowym mieliby obowiązek uczestniczyć w utrzymaniu domu i majątku, pokrywając absolutnie wszystkie wydatki z tego wynikające, nawet te najmniejsze, nie wyłączając finansowania jego słabostek. Don Martin wierzył, że spełnia wszelkie wymogi stawiane przez świętą inkwizycję przy nominacjach na zaufanego. Był chrześcijaninem od ośmiu pokoleń i tego właśnie wymagano. Ponadto herb wskazywał na szlachectwo rodu, który, choć zubożały, był stary. Gdy tak o tym wszystkim rozmyślał, usłyszał głos stangreta zatrzymującego zaprzęg i dzwonienie żelaznych obręczy kół o bruk dziedzińca przy wjeździe do Świętego Benedykta. Podniósł skórzaną zasłonkę i zobaczył przed sobą wielką bryłę klasztoru; liczba stojących tam pojazdów oraz stangretów i lokajów wskazywała na to, że większość protektorów już przybyła. Powóz zatrzymał się i hidalgo natychmiast wysiadł, nie czekając, aż jego stangret rozłoży schodki i otworzy mu drzwiczki. Zamknął powóz, polecając woźnicy, by stanął w głębi, możliwie jak najdalej od wytwornego pojazdu inkwizycji, który bez wątpienia przywiózł doktora Carrasco. Chciał usunąć z oczu swój porysowany, wyblakły i niemodny powóz, który już całkiem się zużył. Czerwony kogut — Mówiłam wam, Blas, że to bardzo łatwe! Złapcie koguta, a ja mu wcisnę cytrynę! — Nie damy rady, Catalino, ten przeklęty kogut jest silny i trudno go trzymać. — Dalibóg! Ale z was tchórz! Daję słowo, że ja to zrobię! Dwoje dzieci rozmawiało ze sobą w głębi dolnego sadu należącego do klasztoru Świętego Benedykta. Rozciągał się na małym płaskowyżu, który przełamywał monotonię krajobrazu. Kościół romański z jednościenną dzwonnicą zespalał wokół siebie budowle, które w przyszłości miały stworzyć jedną całość. Ściana boczna była wspólna z jedną z naw klasztoru i boczne drzwi pozwalały zakonnicom wejść do świątyni bez wychodzenia na zewnątrz. Wierni z szałasów pasterskich, z okolicznych wsi, wchodzili do Świętego Benedykta bezpośrednio tylnym wejściem, które oczywiście było zawsze zamknięte na klucz i zasuwę. Otwierała je zakrystianka na odpowiednie polecenie przeoryszy, na mszę niedzielną lub precyzyjnie określone święta. Nawa równoległa do kościoła oraz trzy inne otaczały piękne wewnętrzne patio z sadzawką pośrodku. Perystyl o małych kolumnach jońskich, których kapitele miały dekoracje z liści akantu, pozwalał zakonnicom okrążać patio w zimie mimo deszczu i odmawiać swoje okolicznościowe modły latem, nawet gdy dokuczał upał. Z nawy przeciwległej do kościoła odchodziły równolegle trzy dobudówki, w których znajdowały się następujące pomieszczenia: refektarz i kuchnia w pierwszej; w środkowej biblioteka, rozmównica, cele zakonnic i nowicjuszek; w trzeciej zaś sypialnie wychowanek oraz wspólna dla nich sala zajęć. Między tymi trzema dobudówkami i wokół całego zespołu budynków roztaczał się ogród. Na jego krańcu mały płaskowyż schodził półkolistym tarasem do niskiego sadu oblewanego rzeczułką. Dostarczała wody do klasztoru i wypływała na zewnątrz pod wysokim murem poprzez kratę o starych, przerdzewiałych, żelaznych prętach, wbijających się w jej łożysko i przerośniętych zielskiem, aby zgubić się w dali. Wspomniana tylna brama i dwie inne były jedynymi wyjściami na świat z małego i

zamkniętego zakonu. Skrzydła pozostałych dwu bram z grubego dębu i z okuciami z czarnego żelaza miały po bokach różne dobudówki. Obok głównej furty mieszkała siostra, która zajmowała się portiernią i okienkiem obrotowym. O tę furtę trzeba było dbać i ją oliwić, gdyż było to główne wyjście z klasztoru. Dobudówki części tylnej służyły do przechowywania narzędzi rolniczych, dwóch powozów zakonnic i wozu towarowego do zakupów na sąsiedzkich targach i przewożenia produktów, które wytwarzały siostry. W stajniach i oborach trzymane były konie i trzoda dostarczająca wełny, mleka i mięsa dla zakonu; brama prowadząca do tych zabudowań była o wiele bardziej zniszczona. Blasillo, jedyny syn woźnicy i ogrodnika zakonu, był towarzyszem zabaw Cataliny. Oboje mieli około dziesięciu lat. Potomstwo wychowanek klasztoru było oddawane do adopcji rodzinom, które się o to starały, a w razie gdy matka nie godziła się na to, zaraz po urodzeniu dziecka odprawiano ją z klasztoru. Właśnie dlatego Catalina i Blas nie mieli innych towarzyszy zabaw. Od pierwszego dnia dzięki staraniom przeoryszy dziewczynka stała się cudowną zabawką tych dobrych kobiet, które przelewały na nią niezaspokojone uczucia macierzyńskie. Catalina była zgrabna, smukła, a raczej należałoby powiedzieć — wyrośnięta jak na swój wiek. Miała czarne włosy, oczy zaś ciemnoniebieskie, głębokie i kiedy złościła się na Blasilla, wywoływały w nim lęk. Przewodziła w zabawach, z czym nie było żadnego problemu, bo zawsze oboje woleli zabawy chłopięce: wojny, napady, zasadzki, frygę czy rzutka, ale tego popołudnia było trochę inaczej. Obok stajen i obór miały siostry wielki kurnik, który dostarczał ptactwa i jaj klasztorowi. Dalej przylegały do muru dwa mniejsze kurniki. W pierwszym obnosił swą majestatyczną postać olbrzymi czarny kogut. Był to wspaniały okaz: wielki czerwony grzebień, który drżał niespokojnie i chwiał się przy gwałtownych poruszeniach szyi, ozdabiał małą główkę; oczy osadzone po obu stronach profilu były najżywsze, czujne i czarne jak dwa antracyty; pióra miały metaliczne refleksy; proporcjonalne i muskularne ciało zdobiła potężna pierś; trójząb czerwonych łap zakończony był z tyłu dwiema ostrogami, które stanowiły straszliwą broń. Był to meksykański kogut bojowy, podarunek gubernatora Kastylii dla klasztoru Świętego Benedykta, któremu był on bardzo oddany. W drugim kurniku w całkowitym odosobnieniu trzymany był czerwony kogut, bardzo młody i też piękny, który kiedyś zastąpi obecnego pana kurnika i będzie królować nad kurami. Kogut ten spoglądał teraz na dzieci nieufnie. — A wam skąd to przyszło do głowy, że wyciskając sok z cytryny w dziurkę koguta, sprawia się, że ogarnia go furia? — Bo wiem. Słyszałam, jak przywieziono czarnego. Powiedział o tym służący markiza chłopcu stajennemu. — Co takiego mu powiedział? — Że w Nowej Hiszpanii każą im walczyć i to jest jedna ze sztuczek, którą stosują, żeby kogut się rozzłościł... I nie ociągajcie się więcej, bo będzie za późno. A ponadto rozumiecie chyba, że to nie były przelewki, gdy tego ranka ściągnęłam cytrynę z kredensu, no i teraz przez wasz brak odwagi mielibyśmy pozwolić, by nasz plan nie został doprowadzony do końca! Mówiąc to, Catalina otworzyła drzwi kurnika, gdzie znajdował się czerwony kogut, i wślizgnąwszy się do środka, zamknęła je za sobą. Zaniepokojony kogut schował się w najdalszy kąt, głucho gdacząc. Dziewczynka rzuciła się na niego, ale ptak wykonał krótki lot i wydając jeszcze donośniejsze dźwięki, uciekł w drugi kąt. Taka scena powtórzyła się wiele razy; inne ptaki zaniepokojone podniosły rwetes i Blasillo uśmiechał się rozbawiony. — Nie dacie rady, Catalino.

— Nie? Zobaczycie! Dajcie mi swój kubrak! — Co mam dać? Zostawcie go i chodźmy już! — Jesteście głupi i nie macie odwagi! Dajcie mi kubrak, mówię! Blasillo zrezygnowany zdjął kubrak i otwierając czwartą część drzwi, podał go dziewczynce. Catalina wzięła go w ręce i rozpościerając, zbliżała się wolno do ptaka. — Już jesteś mój, przeklęty! I mówiąc to, rzuciła kubrak na ptaka, który straciwszy z oczu dziewczynkę, przez chwilę nie poruszał się. I to było jego zgubą! Kiedy chciał się odwrócić, Catalina już trzymała jego łapy i z triumfem pokazywała go Blasillowi. — I co wy na to? Udało mi się, prawda? Dalibóg, jesteście do niczego! I jestem uprzejma, że nie nazywam was inaczej! — Catalina wyszła z kurnika i przytrzymując koguta w odpowiedniej pozycji, czyli głowę ptaka pod pachą, a mniej szlachetną część obracając w stronę swego przyjaciela, od razu napomniała chłopca: — Kiedy ja będę rozkładać mu pióra, przetnijcie na pół cytrynę. — A widząc, że Blas stoi jak sparaliżowany, dodała: — Róbcie, co mówię! Do licha! Czy też ja muszę wszystko robić sama? Blasillo położył cytrynę na płaskim kamieniu i wyciągając swój mały nożyk, przeciął ją na pół. Catalina obserwowała go. — Chodźcie tutaj i wykonujcie polecenie. Teraz! Dziewczynka trzymała mocno koguta, a chłopiec wycisnął sok z cytryny w otwór, który dzięki rozdzieleniu piór był odsłonięty. — Szybko! Otwórzcie trochę drzwi do czarnego! Blasillo jak zahipnotyzowany zrobił, co mu kazała. Catalina szybkim ruchem wrzuciła czerwonego koguta do kurnika meksykańskiego ptaka i natychmiast zamknęła drzwi. Czarny oceniał intruza i teren. Czerwony zareagował na kwas i wpadł w furię. Oba ptaki rozpoczęły dziwną ceremonię: trzymając szyje płasko przy ziemi, razem poruszały głowami w górę i w dół w sposób zsynchronizowany, jakby obydwa były pociągane za sznurki. Nagle czarny rzucił się na intruza, wykonał krótki lot z ostrogami wyciągniętymi do przodu na wysokość piersi; czerwony opadł na ziemię i chociaż zraniony, szybko się podniósł. I wtedy rozgorzała krwawa walka. Dzioby, pióra i ostrogi odstawiały śmiertelny taniec. Po kilku minutach natura czarnego zwyciężyła: kogut czynił to, co jego przodkowie robili całe życie — walczył, by przetrwać. Czerwony chwiał się i uciekał czerwieńszy od krwi niż kolor jego piór, ślepy i kulejący. Czarny szykował się, by dobić rywala; wzniósł się na swych potężnych skrzydłach w majestatycznym locie i opadł na grzbiet wroga, który już się nie bronił... Koniec był szybki: wbite ostrogi i mocny dziób szukający głowy przeciwnika. W mgnieniu oka dobił go na ziemi i kiedy ten już się nie ruszał, wydał o nietypowej porze dnia zdecydowane i triumfalne „kukuryku!”. Wtórował mu zamęt wśród ptaków w dużym kurniku; zdziwione dzieci nie reagowały. W kuchni siostra Hildefonsa właśnie miała iść do kurników, aby zobaczyć, co tam się dzieje, gdyż triumfalny głos koguta, czysty i donośny, dotarł do jej królestwa o niestosownej godzinie... ♦ ♦ ♦ Zakonnica wprowadziła don Martina do gabinetu przeoryszy i tam zaniepokojony oczekiwał przyjścia swej siostry; uprzedziła go, że przeorysza spóźni się nieco, ponieważ w tak ważnym dniu miała mnóstwo spraw do załatwienia. — Może życzycie sobie czegoś? — Nie, ale dziękuję za uprzejmość. Nie, niczego nie potrzebuję, możecie odejść.