cyberlibris

  • Dokumenty133
  • Odsłony27 096
  • Obserwuję38
  • Rozmiar dokumentów175.2 MB
  • Ilość pobrań17 235

Joanna Gawrych-Skrzypczak, kiedyś, innym razem -

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Joanna Gawrych-Skrzypczak, kiedyś, innym razem - .pdf

cyberlibris
Użytkownik cyberlibris wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

Copyright ​© Joanna ​Gawrych-Skrzypczak, 2018 Copyright ​© Wydawnictwo Poznańskie sp.z o.o., ​2018 Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch Redakcja: ​Kinga Gąska Korekta: ​Kamila Markowska ​|panbook.pl Projekt typograficzny, składi łamanie: Stanisław ​Tuchołka |panbook.pl Projekt okładkii stron tytułowych: ​Anna Damasiewicz Fotografie na okładce: ​© Anna ​Subbotina ​| ​Depositphotos.com © ​Milanka Petkova ​| Depositphotos.com © Milan Lipowski ​| ​Depositphotos.com Konwersja ​publikacji do ​wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy ​na ​udostępnianie ​okładki ​książkiw internecie. Wydanie elektroniczne 2018 eISBN 978-83-7976-899-8 CZWARTA ​STRONA Grupa ​Wydawnictwa ​Poznańskiego ​sp.z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 ​Poznań tel.: ​61 853-99-10 fax: 61 ​853-80-75 redakcja@czwartastrona.pl www.czwartastrona.pl

Może kiedyś, innym razem, ​dziś ​na razie nie Dzisiaj ​głowa jest ​pod gazem, nie wie, ​czego ​chce Dni się ​robią coraz krótsze, ​może jutro czy pojutrze Będzie ​lepiej, ​dziś jest jeszcze źle. Może w maju, może w grudniu, zresztą kto to wie? Może dzisiaj po południu? Może jeszcze nie Ja pod gazem, ty pod gazem Wszystko jedno, innym razem W każdym razie dzisiaj nie. Powyższy tekst to refren piosenki napisanej przez Mariana Hemara, muzykę do utworu skomponował Władysław Daniłowski. Piosenka powstała w 1933 roku. Tylko sześć lat przed 1939.

PROLOG – Nie. Nie dam się, nie dogonią mnie. Muszę biec, muszę zdążyć! Szybko! – zaszlochała Madame. Oszalałe ze strachu serce podchodziło jej niemal do gardła, a ona przyciskała dłoń do szyi, jakby chciała je zatrzymać w klatce piersiowej. Drugą rękę wyciągnęła przed siebie, palcami muskając powietrze. Próbowała powstrzymać niewidzialnego wroga. Gdzieś tam, w tej ciemności, czaiło się zło. Madame była tego pewna. „Nie mogą zrobić mi krzywdy, jestem tylko małą dziewczynką! Małą dziewczynką!” – ta myśl, choć powtarzana natrętnie, nie uspokajała, nie przynosiła ulgi. Wreszcie Madame zdołała dotrzeć do drzwi. „Gdzie ta klamka?” – zastanawiała się gorączkowo. „Och, jest!” – pomyślała, kiedy drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Przekroczyła próg i błyskawicznie zamknęła je za sobą – jeden zamek, drugi, trzeci. Z ulgą osunęła się na miękki dywan pośrodku niewielkiego, dyskretnie oświetlonego, pozbawionego okien pomieszczenia. Oddychała głęboko, głowę nakryła rękami. Jeszcze bała się rozejrzeć, choć wiedziała, że była już bezpieczna. Powoli się uspokoiła, usiadła, wierzchem drżącej dłoni otarła łzy i poprawiła poły wełnianego swetra, który przed chwilą niedbale narzuciła na ramiona. Z trudem wstała, by już po kilku chwiejnych krokach odpocząć w głębokim fotelu ustawionym w rogu tego dziwnego pokoju – ni to klatki, ni to buduaru. Prócz fotela oraz niskich lamp znajdowały się tu tylko nieduże biureczko, toaletka raczej, ekran telewizora na ścianie, szafka z gramofonem i płytami, barek wypełniony karafkami oraz szklaneczkami, a także stojak z paroma butelkami wina. Idealną ciszę po chwili przerwała szemrząca, dochodząca z oddali muzyka.

„Boże mój jedyny, tak cię prosiłam! Tylko chwila spokoju, tylko chwila. Czy to tak wiele?” – zastanawiała się Madame. Była pewna, że Bóg i tym razem nie zechce wysłuchać jej żałosnej skargi. Bo dlaczego miałby?

ROZDZAŁ I 2014, MIASTECZKO Dzwonek brzęczał natarczywie. Aśka usłyszała go dopiero, kiedy zakręciła wodę i uchyliła drzwi kabiny prysznicowej, by sięgnąć po ręcznik. „Cholera, wykąpać się spokojnie nie można. Kogo niesie o tej porze? Niedziela przecież” – pomyślała z niechęcią. Pospiesznie okręciła mokrą głowę ręcznikiem i włożyła szlafrok. Pasek wiązała już w drodze na parter, zła, że psy dziko jazgoczą pod furtką. – Franek, Frędzel, do domu, dranie! Natychmiast! – zawołała, otwierając drzwi wejściowe. Psy przybiegły, unosząc łebki w oczekiwaniu na przysmak za tak niesamowite posłuszeństwo. Aśka jednak wepchnęła zwierzaki do środka, a sama wyjrzała na zewnątrz. Wychodzenie uznała za kiepski pomysł – na dworze lało, wicher porywał ostatnie liście z drzew, było zimno i paskudnie. – Pan do kogo? – krzyknęła w stronę furtki. W skulonej pod czarnym parasolem postaci nie rozpoznała nikogo znajomego. – Pani Joanna Strojska? – spytał niepewnie mężczyzna. – To ja. O co chodzi? – Aśka czuła, jak wiatr wślizguje się pod jej szlafrok. – Czy mogę zająć pani chwilę? – głos mężczyzny zabrzmiał niemal błagalnie. – Trudno, niech pan wejdzie – odparła niezbyt uprzejmie Aśka, jednocześnie przyciskając guzik domofonu. Kiedy furtka ustąpiła, nieznajomy przebiegł po ścieżce, ostrożnie omijając kałuże. Wszedł na schodki i, schroniwszy się pod werandą, bezskutecznie próbował złożyć parasol. Aśka, stojąca w otwartych drzwiach, obserwowała jego wysiłki z rosnącym zniecierpliwieniem. – Niechże pan wreszcie wejdzie – zakomenderowała, a gość posłusznie

wykonał polecenie. Znalazłszy się w środku, niezręcznie odstawił parasol pod ścianę. Zauważył, że na parkiet zaczyna ściekać woda i to go jeszcze bardziej zakłopotało. Wyglądał na trzydzieści kilka lat, miał na sobie prochowiec nieokreślonego koloru, pod nim nosił dość staromodny garnitur, a źle zawiązany krawat z pewnością uciskał mu krtań. Czarne buty mężczyzny były mokre i ubłocone. Odłożył skórzaną teczkę, zdjął płaszcz i kraciasty kaszkiet, przeczesał ręką mocno przerzedzone włosy i oczami jakby rozmytymi przez deszcz popatrzył bezradnie na Aśkę. – Przepraszam, że tak panią nachodzę, bez uprzedzenia… – zaczął nieśmiało. – Nie, nie, nic się nie stało. Tylko jestem nieubrana, przepraszam. – Aśce zrobiło się trochę żal nieporadnego gościa. – Tak, rzeczywiście – odparł bez sensu i zaczerwienił się, przez sekundę zerkając w dość głęboki dekolt uroczej, trzydziestoparoletniej gospodyni. Nie mógł przy tym nie zauważyć zgrabnej figury Aśki, która właśnie próbowała przytrzymać rozchylający się na piersiach szlafrok i jednocześnie upchnąć pod ręcznikiem mokre kosmyki rudych włosów. Aśka westchnęła, gdy zobaczyła, dokąd wędruje spojrzenie mężczyzny. Chciała dowiedzieć się, po co odwiedził ją ów dziwny człowiek, by móc go jak najszybciej pożegnać. – Bardzo proszę. – Wskazała drzwi do salonu. – Może napije się pan gorącej herbaty? – spytała, podążając za nim i jednocześnie grożąc palcem psom, które koniecznie chciały obwąchać przybysza. – O tak, chętnie – odpowiedział skwapliwie nieznajomy, rozglądając się z ciekawością po przestronnym wnętrzu zastawionym starymi meblami. – Bardzo przepraszam, nie przedstawiłem się. – Odwrócił się w stronę Aśki z wyciągniętą ręką. – Nazywam się Zdzisław Talarski, jestem synem Jana Talarskiego, jeśli cokolwiek to pani mówi. – Nie przypominam sobie. – Aśka naprawdę nie wiedziała, z kim ma do czynienia. „Może to jakiś wariat i tak łatwo się go nie pozbędę?” – pomyślała z niechęcią. – Przyniosę herbatę, proszę poczekać. Podejrzliwie zerkając na mężczyznę, poszła do kuchni. Po chwili przyniosła dwa kolorowe kubki, a z kredensu wyjęła srebrną cukiernicę i łyżeczki. – Pewnie pan zmarzł, zapraszam do stołu – powiedziała, choć w jej głosie próżno było doszukiwać się ciepła. Gość wstał, nie bez trudu, z przepastnego klubowego fotela i usiadł na

wskazanym krześle. – Ta cukiernica… Pamiętam ją – powiedział cicho, przyglądając się zabytkowej zastawie. – Pamięta pan cukiernicę mojej ciotki? – spytała Aśka podejrzliwie. „Na gwałciciela nie wygląda, ale w tej teczuszce może mieć młotek. Da mi w łeb, rąbnie cukiernicę, a na koniec otruje psy” – pomyślała, na wszelki wypadek siadając po przeciwnej stronie dużego stołu. – Tak. Już kiedyś tu byłem. W tym domu. Kilka razy. Z ojcem – mówił urywanymi zdaniami. – Kim jest pański ojciec? – Aśka po raz kolejny zaczęła tracić cierpliwość. – Mój ojciec już nie żyje. – Przykro mi – wtrąciła zdawkowo. – Ach, nie, zmarł jakiś czas temu. Był notariuszem. Przejąłem kancelarię po jego śmierci – wyjaśnił Talarski. – Niestety, nadal nie rozumiem, o co chodzi. Aśka wciąż nie miała pojęcia, dlaczego Talarski ją odwiedził. I to w taką paskudną, deszczową niedzielę! „Kiedyż on wreszcie wydusi, po co przylazł?” – zastanawiała się. – Już tłumaczę. Pani nie pamięta, ale to mój ojciec prowadził niektóre sprawy świętej pamięci Danuty Zdebskiej. – Czyje? – Aśka w pierwszej chwili nie zrozumiała. – Pani ciotki, Danuty Zdebskiej. – Popatrzył na nią zdziwiony. – Ach, tak, oczywiście, przepraszam, nie dosłyszałam – skłamała. Rzadko myślała o krewnej jako o Danucie, do tego Zdebskiej. Ciotka-Dewotka, to wystarczało. – Ojciec odczytywał testament zmarłej, może to sobie pani przypomina – powiedział Talarski z nutą przygany w głosie. – Oczywiście, że pamiętam – potwierdziła zdecydowanym tonem. – Proszę wybaczyć, uciekło mi z pamięci nazwisko pana notariusza. – Nic nie szkodzi. – Uśmiechnął się blado. – To jednak ja będę musiał prosić o wybaczenie, i to w imieniu ojca. – A z jakiego powodu? – spytała zdziwiona. – Widzi pani… To było tak. Pani krewna, deponując u mojego ojca testament, zostawiła też pewne wskazówki. Wskazówki dla pani – tłumaczył powoli. – Dla mnie? Jak to? Niczego takiego pański ojciec mi nie przekazał – przerwała. – Proszę pozwolić mi dokończyć. – Notariusz tym razem nie dał się zbić

z tropu. – Ojciec miał wszystko zapisane w osobistych notatkach. Załatwione sprawy oznaczał w specjalny sposób, jednak w przypadku pani ciotki nie było żadnej adnotacji, uznałem więc, że z jakichś przyczyn tę sprawę pominął. Może po prostu zapomniał? W tym czasie już chorował, a wkrótce po odczytaniu testamentu trafił do szpitala. Zmarł po kilku miesiącach. Starałem się prowadzić dalej wszystkie sprawy kancelarii, ale o tych notatkach wówczas nie wiedziałem. Przyznam, że w dokumentacji było też trochę nieporządku… – przerwał, zerkając na Aśkę z nieskrywaną obawą. – Najwyraźniej – odparła bezlitośnie. – I co z tym bardzo ważnym przesłaniem od mojej ciotki? – Jeszcze raz proszę o wybaczenie. – Spuścił głowę. – Znalazłem zapiski dopiero parę dni temu. – Lepiej późno niż wcale – prychnęła. Nie zamierzała być wyrozumiała. – Czy wreszcie się dowiem, o co chodzi? – Już je pani pokazuję. – Pospiesznie sięgnął do przepastnej teczki. Przeszukiwał przez chwilę liczne przegrody, wysypując przy okazji różne dokumenty. Aśka schyliła się, pomagając notariuszowi pozbierać papiery. – Znowu się panu coś zgubi – parsknęła śmiechem. – O, jest! – Talarski triumfalnie zamachał czarnym notesem. – Bardzo proszę, oto notatki mojego świętej pamięci ojca – powiedział z namaszczeniem, kartkując notes. – Proszę popatrzeć tutaj. Dwudziestego ósmego lipca dwa tysiące dziesiątego roku ojciec zapisał: „Dnia dzisiejszego sporządzono testament. Danuta Zdebska. Życzenie klientki: przekazać spadkobierczyni informację. Treść informacji: Trzeba zająć się altaną. Klientka nie wyjaśniła znaczenia informacji”. Podsunął Aśce notes i wąskim palcem wskazał cytowane słowa. Ta patrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. – I co to ma znaczyć? Może pana ojciec napisał coś więcej? „Jest jeszcze gorzej, niż myślałam. Ten facet to z pewnością świr, a jego tatuńcio nie lepszy! Z moją zwariowaną ciocią dobrali się jak w korcu maku. Tylko o co, do cholery, chodzi z tą altaną?” – rozważała w myślach. Zaciekawiona wyciągnęła rękę po notes, notariusz jednak cofnął się gwałtownie. – Niestety, przykro mi, mogłem pokazać pani tylko tę notatkę. Odnotuję obok, że sprawę można uznać za załatwioną. To mówiąc, wysupłał z teczki wieczne pióro, powoli odkręcił obsadkę

i starannie napisał coś w notesie. Potem wcisnął go do teczki, pozamykał wszystkie zamki, zaciągnął paski, chwilę mocując się z klamerkami. Wstał z krzesła i ukłonił się sztywno. – Nie będę dłużej pani niepokoił. Herbata była wyśmienita, dziękuję. Pójdę już. Pieski mnie wypuszczą? – Zerknął podejrzliwie na Frania i Frędzla leżących tuż obok drzwi salonu. – Na ogół są grzeczne. Muszę przyznać, że nadal niczego nie pojmuję. Miał pan przedziwną misję! Dziękuję jednak, że pan się trudził i przyjechał do mnie mimo tej paskudnej pogody – zapewniła. Z niecierpliwością czekała, aż gość wyjdzie i będzie mogła spokojnie się pośmiać. – Zadowolenie klientów jest naszym priorytetem – powiedział dumnie, sięgając po prochowiec. Później, gdy mężczyzna wreszcie opuścił jej dom, ponownie walcząc z zacinającym się parasolem, Aśka zachichotała. – Zabawny człowieczek, prawda? – powiedziała do merdających ogonami psiaków. Zdjąwszy z już prawie suchych włosów ręcznik, po drodze do sypialni spojrzała w wysokie lustro wiszące w holu. Rude kosmyki sterczały na wszystkie strony. Aśka rozgarnęła włosy ręką, ale efekt był raczej marny. „E tam, nie warto się starać. Trochę luzu nie zaszkodzi” – z tą myślą powędrowała do sypialni. Wkładając dżinsy i miękką, polarową bluzę, wciąż przypominała sobie to dziwne zdanie, które zapisał stary notariusz Talarski: „Trzeba zająć się altaną”. Ciotka sporządzając testament, myślałaby o remoncie ogrodowej budowli? Była aż tak zwariowana? „Między Bogiem a prawdą, to prawie nic o niej nie wiem” – stwierdziła Aśka. Usiłowała przywołać w wyobraźni wizerunek cichej ciotki odwiedzającej dawno temu dom jej rodziców w Warszawie. Ciocia Danusia, tak się o niej mówiło oficjalnie. Poza tym dowcipkowano: Ciotka-Dewotka. „Przecież ona była bardzo miła i dobra” – uświadomiła sobie Aśka, odnajdując pogrzebane w pamięci wspomnienia. Jak choćby to, że w każde imieniny listonosz przywoził cudowne wypieki od cioci Danusi. Starannie zapakowane, w pudełko, szary papier, przewiązane konopnym sznurkiem. A w środku ciasto, które przypominało połączenie kajmaku i nugatu. Aśka do dziś pamiętała ten smak: cudowny, raz czekoladowy, raz cytrynowy. W niebiańsko pysznej masie zatopione były pokruszone herbatniki, orzechy, rodzynki i skórka pomarańczowa, wszystko razem umieszczone między waflami i oblane miękkim lukrem. Aśka z Adelą, szkolną przyjaciółką, podkradały przysmak z domowej

spiżarni. Ciotka nigdy o nikim nie zapominała, nie przegapiła żadnej daty urodzin czy imienin, żadnych świąt. „Właściwie to myśmy się chyba niczym jej nie odwdzięczali” – pomyślała Aśka ze wstydem. Zatopiona we wspomnieniach przeszła do kuchni. Bardzo lubiła to pomieszczenie. Wyremontowała je tuż po przeprowadzce z Warszawy do domu Ciotki-Dewotki, ale choć było teraz wyposażone w nowoczesne sprzęty, zachowało dawny urok. Pod ścianą rozpierał się solidny, biały kredens odnowiony przez Aśkę, pod oknem, wokół dużego stołu, postawiono wygodne krzesła, a w kącie, obok dużej stojącej lampy, miejsce znalazł wygodny uszaty fotel. Z okna widać było starą altanę. Stała za domem, wśród krzewów rosnących w rogu ogrodu. Latem skrywała się pośród różanych pnączy, jednak teraz nie wyglądała najlepiej – odsłonięta, odrapana i lekko przechylona na bok. Był to właściwie całkiem spory drewniany domek na kamiennej podmurówce. Ażurowe okna na zimę osłaniało się okiennicami. Aśka bardzo rzadko tam zaglądała, wykorzystując pojemne wnętrze głównie do przechowywania ogrodowych sprzętów. – Najlepiej to nie wygląda. Może się lada chwila zawalić… – zamruczała pod nosem i postanowiła, że musi się altanie przyjrzeć z bliska. Miała w związku z tym budyneczkiem wyrzuty sumienia. Altana była urocza, ale chyliła się ku upadkowi. Całe minione lato Aśka obiecywała sobie, że zrobi z nią porządek, lecz zabrakło jej czasu. Nieoczekiwany spadek po dalekiej krewnej, który Aśkę zachwycił i skłonił do odmiany życia, trzeba było zagospodarować, a to wymagało i czasu, i pieniędzy. Niechętnie włożyła teraz kalosze, ubrała się w grubą kurtkę i gwizdnąwszy na psy, wyszła do ogrodu. Wiatr wcale nie tracił na sile, więc kiedy Aśka otworzyła wreszcie zardzewiały zamek altany, podmuch niemal wyrwał jej drzwi z rąk. Latarką oświetliła ciemne pomieszczenie. „Niewiele widać, muszę wystawić kilka gratów” – postanowiła. Z trudem wyniosła na zewnątrz grabie i łopaty, wytaszczyła kosiarkę i taczki. Pod ścianami zostało jeszcze kilkadziesiąt doniczek, wiklinowe kosze, stare ogrodowe meble. Pachniało wilgotną ziemią. Pokrywające podłogę zielone linoleum na środku było poszarpane i powydzierane. „To paskudztwo trzeba wywalić, całkiem zgniło przez wilgoć” – uznała Aśka. Z ciekawości uniosła fragment wykładziny. Pod spodem znajdowały się zupełnie przyzwoite deski. Aśka dokładnie je zlustrowała. „Szkoda, że są tak spękane” – pomyślała, dłubiąc palcem w szparze widocznej w podłodze. „Zaraz, coś tu nie gra, to chyba nie jest pęknięcie” – zastanowiła się.

Zaczęła mocować się z na wpół zgniłym linoleum, sukcesywnie odrywając jego fragmenty. Uwolniwszy środek pomieszczenia, zobaczyła, że w deskach umieszczono sporej wielkości klapę. Kiedyś musiała być niewidoczna, ale deski rozeschły się przez lata. Aśka nie dostrzegła żadnego uchwytu. Sięgnęła po jedną z wystawionych na zewnątrz łopat i jej ostrą krawędź wepchnęła w szparę. Stękając z wysiłku, lekko uniosła klapę. Chwyciła brzeg i z hukiem, tłukąc przy okazji kilka doniczek, odrzuciła na bok. Pod klapą była sporych rozmiarów dziura, ziejąca zapachem stęchlizny. „Co to, cholera, jest? Jakaś piwnica?” – zastanawiała się. Położywszy się na podłodze, zajrzała do środka. W świetle latarki dostrzegła, że pod starą altaną ktoś wykopał ziemiankę. W pomieszczeniu wielkości dwóch, trzech metrów kwadratowych znajdowała się zmurszała prycza z resztkami materaca, a obok niej taboret i niski, mały stolik. Na nim leżała drewniana, solidna skrzynka. Aśka wyciągnęła ramię, próbując jej dosięgnąć, ale zbyt mocno przechyliła się nad krawędzią i, straciwszy równowagę, spadła głową w dół. Prosto na tajemniczą skrzynkę. 1940, STÄDTCHEN Hans za chwilę miał wejść do willi przy Kościelnej 1, obecnie Kirchestrasse, w towarzystwie ubranego w brunatny mundur gestapowca i dwóch żandarmów. Przelotnie spojrzał na swoje odbicie w jednej z szyb w zdobionych, witrażowych drzwiach. To, co zobaczył, zadowoliło go: prezentował się dostojnie, władczo, szykownie. Skórzany czarny płaszcz, wysokie oficerki, tweedowa marynarka, tyrolski kapelusz z zalotnym piórkiem. Dłonią w czarnej rękawiczce przetarł wpięty w klapę znaczek partii faszystowskiej. Wszystko było tak jak trzeba. Teraz wreszcie dowiedzą się, za kogo powinni go uważać. Zobaczą, że władze szanują go, cenią i stawiają przed nim ważne zadania. Hans jest kimś – to nie ulegało wątpliwości. Helena już nie będzie nim gardzić, już się nie ośmieli go lekceważyć. Tym bardziej, że miał przecież plan… Zacisnął usta i z uniesioną głową, nieco tym poprawiając swój mizerny wzrost, wkroczył do wnętrza tuż za funkcjonariuszami. Jedyne lokatorki willi, około czterdziestoletnia kobieta i kilkunastoletnia

dziewczynka, stały skulone pod ścianą, wbijając przerażony wzrok w przybyszy. – Raus! Sie müssen in zwanzig Minuten einpacken! Nur persönliche Gegenstände! Sie werden abgeschoben! Verstehen Sie das? – wrzeszczał gestapowiec. – Ja, ich verstehe, wir werden bereit sein – cicho odpowiedziała kobieta. Obronnym gestem przytuliła córkę. Na widok Hansa, wchodzącego za żandarmami, dziewczynka krzyknęła: – Janek! Nie pozwól im na to, proszę! – Ruhe! – wrzasnął gestapowiec, a dziewczynka aż się skuliła. – Herr Schneider, proszę się rozejrzeć – uprzejmie zwrócił się do Hansa gestapowiec. – W mieszkaniu zostanie wszystko, co potrzebne. Z pewnością będzie to odpowiednie lokum dla pańskiej rodziny – powiedział, omiatając wzrokiem hol ozdobiony dużym lustrem zawieszonym nad złoconą konsolą. Stały tu też, pod rozłożystą palmą, dwa eleganckie, klubowe fotele. – Ależ oczywiście, Hauptsturmführer, jest doskonałe. Siostra będzie zachwycona – odparł skwapliwie Schneider. Kątem oka obserwował kobietę i dziewczynkę, obie bezsilnie miotające się po pokojach pod czujnym okiem żandarmów. Za każdym razem, gdy próbowały zabrać coś, czego nie powinny, były surowo napominane. Pościeli nie wolno, tylko jedna zmiana bielizny, żadnych koców, żadnych naczyń, żadnych zapasów jedzenia. Wszystko ma zostać dla nowych niemieckich lokatorów. Schneider uśmiechnął się pod nosem i zagadnął Niemca: – Herr Hauptsturmführer, czy mógłbym prosić na słowo? – Oczywiście, Hans. Mogę chyba tak się do pana zwracać? – To będzie dla mnie zaszczyt, Herr Becker! – Schneider aż pokraśniał z zadowolenia, odważnie pozwalając sobie na użycie mniej służbowego zwrotu. Wskazał ręką na jeden z pokoi po prawej stronie holu, w którym stali. – Tam możemy spokojnie porozmawiać. Kiedy weszli do pokoju, a właściwie salonu, oficer zwrócił się do Hansa: – W czym mogę panu pomóc? – Ma pan ochotę? – Schneider wyciągnął w stronę Niemca złotą papierośnicę. – A chętnie, chętnie, dziękuję. Zapalili papierosy. Zaciągnęli się dymem. Wtedy Hans Schneider, patrząc badawczo na oficera, zapytał: – Czy to konieczne, żeby je wywozić?

– Takie są rozkazy! – odparł stanowczo tamten. – Przecież pan o tym doskonale wie. Uwalniamy przestrzeń dla niemieckich obywateli. Na przykład dla pańskiej siostry. Wszystkich tych Polaków obowiązują takie same reguły i nie ma dla nich miejsca na niemieckiej ziemi! – zakończył patetyczne. – Ależ oczywiście, Herr Hauptsturmführer. Jesteśmy bardzo wdzięczni naszemu drogiemu wodzowi i partii za wszystko, co dla nas robi – zapewnił pospiesznie Schneider. – Więc w czym rzecz? – Gestapowiec był już lekko zniecierpliwiony, znacząco zerknął na zegarek. – Już wyjaśniam. Te kobiety… Ja je znam… – Schneider zająknął się. Zaczerpnął powietrza i tłumaczył dalej, udając, że nie dostrzega zdziwienia na twarzy rozmówcy: – Apteka, którą prowadzę, była kiedyś własnością męża tej Polki. – Hans nie uważał za stosowne dodać, że pracował w aptece jako pomocnik. Tylko pomocnik, bo studia ledwie ukończył, z marnym wynikiem. – Mąż nie wrócił z frontu. Ale ta kobieta też jest farmaceutką i zna niemiecki, studiowała w Wiedniu. Ona mi się przyda, pomoże w aptece. Póki nie sprowadzimy odpowiedniej liczby niemieckich fachowców, musimy sobie jakoś radzić, prawda? A jej córka będzie usługiwać mojej siostrze, sprzątać, zajmie się dzieckiem. Co pan na to? – spytał, patrząc na Beckera. – Ja, das ist klar – odpowiedział tamten z namysłem. – Ale nie będziecie przecież mieszkać pod jednym dachem, to absolutnie niemożliwe! – Nie całkiem pod jednym – tłumaczył Schneider, z coraz większą nadzieją, że uda mu się zrealizować ten misterny, jak mu się wydawało, plan. – Na poddaszu są dwa, może trzy pokoiki, mogą w nich zamieszkać, pokażę panu. Poddasze ma osobne wejście. – Świetnie zna pan ten dom, co? Wyście tu się za bardzo zżyli z tymi untermensch, Hans! – Oficer pogroził palcem. – Ale to się teraz zmieni! Dobrze, niech pan sobie weźmie te Polki. – Protekcjonalnie poklepał Hansa po plecach. – I niech się natychmiast zgłoszą do Arbeitsamt! Odwrócił się w stronę drzwi, dając tym samym do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Przeszli do holu. Matka i córka czekały w przedpokoju. Dziewczynka miała na sobie kożuszek, a kobieta elegancki płaszcz. Głowę okryła jednak niepasującą do płaszcza wełnianą chustą. Obie na plecy zarzuciły plecaki, każda trzymała w ręku walizkę. – Ja, ja. – Gestapowiec popatrzył na nie z uwagą.

Zbliżył się powoli i wskazującym palcem lewej ręki ujął brodę kobiety, unosząc jej twarz w stronę światła. Dopiero teraz zobaczył, jak była piękna, mimo że już nie najmłodsza. Miała urodę Greczynki, może Włoszki, klasyczne rysy, lekko wydęte usta, ciemne oczy osłonięte długimi rzęsami, ciemnobrązowe gęste włosy, których kosmyk wysunął się spod brzydkiej chusty. Nie były to z pewnością pożądane, aryjskie cechy, ale Heinrich Becker uważał się za znawcę kobiet. Potrafił dostrzec i docenić ich zalety w każdych okolicznościach. Cofnął dłoń i odwracając głowę, powiedział: – Dzięki wspaniałomyślności Herr Schneidera możecie tu zostać. Zamieszkacie na poddaszu i będziecie wykonywać wszystkie polecenia Herr Schneidera. W razie nieposłuszeństwa zostaniecie surowo ukarane i natychmiast deportowane. Wolno wam zabrać tylko to, co macie ze sobą, verstanden? Wszystko w mieszkaniu jest własnością Herr Schneidera. Zakończył, gestem nakazał żandarmom opuszczenie willi, a sam zwrócił się do Hansa: – Heil Hitler! Po wyjściu gestapowca Hans stał jeszcze przez chwilę wyprężony, z ręką uniesioną w partyjnym pozdrowieniu. Słuchał oddalającego się stukotu oficerek i celebrował tę chwilę. Był zachwycony. Wreszcie, wciąż dumnie wyprostowany, podszedł do matki i córki. Przerażona dziewczynka tuliła się do matki, ta zaś odważnie, nawet hardo, patrzyła w oczy ich nieoczekiwanego gnębiciela. – Słyszałyście, prawda? – spytał. – Słyszałyście?! – wrzasnął, widząc, że nie reagują. – Słyszałyśmy, nie musisz krzyczeć, Hans – odpowiedziała kobieta. – Hans. Chcesz, żebym tak się teraz do ciebie zwracała. Prawda, Janku? Odniósł wrażenie, że choć jej sytuacja jest tragiczna, zwyczajnie kpi z niego. – Masz do mnie mówić Herr Schneider! I odzywać się tylko po niemiecku! Krzykiem próbował dodać sobie powagi. „Jeszcze pożałujesz, Heleno. Zetrę ci tę dumę z twarzy” – pomyślał mściwie. – Chodźcie za mną – rozkazał i odwrócił się w stronę drzwi. – Znamy drogę na strych naszego domu – usłyszał za plecami spokojny, dumny głos. – Ruhe! Masz milczeć, kiedy o nic nie pytam! Rozumiesz? – warknął z wściekłością. Poszły za nim, taszcząc walizki. Na poddasze prowadziły wąskie schody –

były przyklejone do bocznej ściany domu i osłonięte skośnym daszkiem. Kiedy weszli na górę, matka i córka odstawiły walizki, po czym rozejrzały się bezradnie. Znały to wnętrze, ale nigdy nie sądziły, że przyjdzie im w nim zamieszkać. Poddasze, przed laty zajmowane przez służbę, dziś smutne i zaniedbane, składało się z trzech niewielkich pokoików w amfiladzie. W pierwszym stał stół, przy nim dwa krzesła, w ścianę wbito kilka drucianych haczyków. Drugi pokój zajmowała para żelaznych łóżek, przykrytych siennikami w przybrudzonych, pasiastych obszyciach. Prócz nich były tu jeszcze miednica na metalowym stelażu i niska, biała szafa w kącie izby, a w niej trochę starych niepotrzebnych już ubrań. Jedyne wyposażenie trzeciego z pomieszczeń stanowiły odrapany, półokrągły zlew na ścianie, z mosiężnym kranem, oraz stary żeliwny piecyk. Ściany w izbach oklejone były poobdzieraną tapetą w wyblakłe wzory, tylko ostatnie pomieszczenie zdobiła żółta lamperia. Oświetlenie zapewniały zwykłe blaszane lampy i małe okna mansardowe. Było zimno i nieprzyjemnie. Schneider uśmiechnął się pod nosem, gdy zobaczył mizerię tego wnętrza. – Oto wasz apartament. – Machnął ręką. – Tu jest bardzo zimno. Nie mamy opału – odezwała się po niemiecku Helena. Patrzyła Hansowi prosto w oczy. Znowu go to zirytowało. I jeszcze to, że jej wiedeński akcent był dużo lepszy niż jego kulawa niemczyzna. Starał się pozbyć polskiego akcentu, ale nie miał talentu do nauki języków. Chodził kiedyś co prawda do niemieckiej szkoły, z ojcem rozmawiał po niemiecku, ale z kolegami często gadali po polsku, a matka w ogóle nigdy nie nauczyła się dobrze niemieckiego. Siostra i szwagier, Niemiec z Rygi, wstydzili się z nią pokazywać publicznie. – To sobie skombinujcie. Podobno Polacy są tacy zaradni! – Parsknął śmiechem, jakby opowiedział świetny dowcip. – Zasady są proste, nawet Polak je zrozumie: nie wolno wam wchodzić do mojego domu poza godzinami przeznaczonymi na pracę. Ty, Danka – wskazał na dziewczynkę – będziesz sprzątać, prać, prasować, opiekować się Dietrichem, moim siostrzeńcem. Rodzina przyjedzie za kilka dni, płyną statkiem z Rygi. Musisz robić wszystko, co Hannelore ci każe. A ty – zwrócił się do Heleny – jutro rano masz być w aptece. Będziesz sprzątać, robić leki, obsługiwać klientów. Tylko po niemiecku, za każde słowo po polsku oberwiesz. Rozumiecie? – Spojrzał na nie groźnie. – Danusia ma dopiero trzynaście lat – odezwała się cicho Helena.

– Da sobie radę. Jeszcze dzisiaj zgłoście się do Arbeitsamt. I weźcie się do roboty, darmozjady. Odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami. Na schodach zatarł ręce. „Teraz spokorniejesz, Heleno, czy tego chcesz, czy nie, bo inaczej córeczka popamięta. Jesteś moja, Heleno. Moja” – myślał z satysfakcją. Świadomość tego, czego właśnie dokonał, tak go podnieciła, że mimo siarczystego mrozu, zrobiło mu się gorąco. W tym niezwykłym momencie był bezgranicznie wdzięczny wodzowi za wszystko, co otrzymał: choć ledwo skończył studia, miał aptekę, kiedyś cierpiał biedę, teraz stał się bogaty, zajął właśnie piękną i wygodną willę. I zdobędzie kobietę, o której dotąd mógł tylko śnić. Na myśl o tym, że Helena już niedługo będzie się wiła pod jego dotykiem, aż przestał oddychać. Fakt, że mógłby się dopuścić Rassenschande, w tej chwili nie miał dla niego żadnego znaczenia. PAMIĘTNIK DANUSI ZDEBSKIEJ 18 LUTEGO 1940 ROKU Mamusia mówi, że muszę bardzo uważać. Nie mogę zapisać niczego ważnego, żadnych nazwisk ani imion. Ale i tak bardzo się cieszę, że Cię mam, Drogi Pamiętniku. Nie wyglądasz tak jak pamiętnik, który prowadziłam kiedyś, przed wojną. Tamten miał okładki oprawione w miękką skórkę i strony z pięknego papieru. Ty jesteś zwykłym zeszytem, ale dla mnie wyglądasz wspaniale! Jak to cudnie, że Cię zdobyłam. Przedtem nie pisałam. Tyle się działo. Było bardzo dużo strasznych rzeczy. Wspomnę o tym krótko, żebyś wiedział, dlaczego jestem taka smutna. Tylko Tobie mogę się zwierzyć, jak bardzo jestem teraz nieszczęśliwa, bo mamusi nie powinnam martwić. Wszystkim nam teraz źle. Kiedy zaczęła się wojna, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kochany tatuś pięknie wyglądał w mundurze, a my byłyśmy z niego takie dumne. Żegnałyśmy go na dworcu, mamusia płakała, ja starałam się być dzielna. Tatuś mówił, że harcerce nie wypada się mazać, więc wytrzymałam, chociaż było trudno. A potem zaraz za nim pojechał mój starszy brat Władek, który skończył już dziewiętnaście lat. Przez długi czas nie przychodziły od nich wiadomości.

W tym czasie do naszego miasta wkroczyli Niemcy i zaraz zaczęły się ich porządki. Niemcy, którzy zawsze tu mieszkali, nagle zrobili się obcy. Źli. Zaczęli nas bić, donosić do nowych władz, wyzywać. Dzieci, które kiedyś znałam, teraz gonią mnie po ulicy z pięściami. Już we wrześniu w zeszłym roku te ich władze zaczęły wydawać specjalne zarządzenia, skierowane przeciwko nam, Polakom. Kazali oddać wszystkie pojazdy, nawet rowery. Teraz Polak może jeździć na rowerze, tylko jeśli dostanie specjalne zezwolenie, ale musi mieć wymalowany biały pas na ramie, żeby było widać, kto jedzie. Mamusia postarała się o takie pozwolenie, bo ma papiery pielęgniarki i napisała, że musi jeździć do chorych. Ogłoszono, że teraz już nie jesteśmy Polską. Jesteśmy Reichsgau Wartheland albo Warthegau, Kraj Warty. Nie ma już złotówek, tylko marki niemieckie. Zmieniono nazwy ulic i miejscowości na niemieckie, trudno to wszystko zapamiętać. Musiałyśmy oddać nasze radio i aparat fotograficzny Władka. Zabrali nawet wełniane koce. Polacy nie mogą niczego kupować, żadnych mieszkań czy domów. Nic nie może do nas należeć. Wszystkie polskie sklepy, firmy i warsztaty są teraz niemieckie. Gospodarstwa na wsi również. Zaraz na początku wzięli zakładników. Zabrali naszego sąsiada, pana notariusza Dębickiego, i pana Neumanna, sędziego, i pana Frąckowiaka, który miał piekarnię przy Starowiejskiej, i wielu, wielu innych. Mówili, że to tylko na kilka dni, że potem ich wypuszczą. Zakładnicy jednak nie wrócili do domów. Tyle znaczy niemieckie słowo. Jednego strasznego dnia pod koniec września żandarmi zaczęli walić do drzwi. Dobijali się do wszystkich. Kazali nam iść na rynek. Tam zobaczyliśmy, że pod jedną ze ścian ratusza ułożono worki z piaskiem, wysoko na jakieś dwa metry. Przed ścianą leżały podkłady kolejowe, za nimi rozsypano piasek. Nie rozumiałam, o co chodzi. Chyba nikt nie rozumiał. Ale za chwilę nadjechała ciężarówka. Taka z budą. Przyjechała ze starego posterunku policji. Tam teraz jest żandarmeria i gestapo, i więzienie, gdzie zamykają Polaków. Z tej budy wysiadali ludzie, których wcześniej aresztowano. Niemcy bili ich kolbami karabinów. Najpierw wysiadło pięciu. Ustawiono ich pod ścianą. Naprzeciwko stanęli żołnierze z karabinami. Kiedy strzelili, moje serce niemal stanęło. Pięciu więźniów upadło. Ciała zabrali inni aresztowani, a pod ścianą ustawiono następnych pięciu. Tych też zabito. Mamusia mówiła, żebym nie patrzyła, ale ja chciałam widzieć. Musiałam to zapamiętać. Ktoś musi zapamiętać. Pan notariusz Dębicki przed śmiercią pomachał do swoich dzieci, które

stały w tłumie. A inny więzień, młody robotnik z tartaku, aresztowany, bo nie oddał polskiego munduru, a wszystkie mundury, nawet szkolne, trzeba było oddać, zanim rozbrzmiała śmiertelna salwa, zawołał: „Niech żyje Polska!”. Ludzie płakali, ale nikt się nie odzywał. Potem były kolejne egzekucje. Mówi się też o tajnych wywózkach do lasu. Podobno ktoś słyszał strzały w brzezinie za jeziorem i widział naruszoną ziemię. Polakom nie wolno tam wchodzić. Drogi Pamiętniku, wszystko, co się dzieje, jest straszne. Zabrali aptekę założoną przez mojego dziadka. Teraz apteka należy do tego podłego Hansa. Później Ci o nim opowiem. Mamusia musi pracować u Hansa. Wyrzucił nas z domu, mieszkamy więc na poddaszu, gdzie jest bardzo zimno. A ja pracuję u jego siostry, Hannelore, wstrętnej Niemry. Może to nieładnie, ale nienawidzę ich. Bardzo. Jeszcze tylko jedno Ci dzisiaj opowiem, to najgorsze. Mój kochany tatuś nie wrócił z frontu. Kiedy zaczęła się wojna, tatusiowi dwa razy udało się przysłać listy. A potem długo nie wiedziałyśmy niczego. Brat przysłał list przez kolegę, który wrócił do rodziny. Władek napisał, że zostaje w Generalnej Guberni, i że zrozumiemy dlaczego. Bardzo się o niego boimy. Nie mamy pojęcia, gdzie jest, ale wiemy, że żyje. A tatuś nie. Zginął w bitwie nad Bzurą, gdzieś pod Sochaczewem, prawdopodobnie 20 września. Opowiedział nam o tym żołnierz, który widział jego śmierć. Tatuś był aptekarzem i zajmował się apteką frontową. Niemcy zbombardowali polskie pozycje i szpital polowy. Tatuś zginął od odłamka, kiedy pomagał rannym. Nie potrafię o tym pisać, Drogi Pamiętniku. Niemcy zabrali mi już tatusia, dom, szkołę, książki, prawie wszystko. Muszę kończyć. Niemra wyłącza nam prąd, za który i tak każe płacić, a nafty i świeczek mamy bardzo mało. Mamusia prosi, żeby oszczędzać. Dobranoc, Pamiętniku. 2014, MIĘTY Trzy ostatnie metry dzielące ją od ganku Anna pokonała wielkimi susami. Wskoczyła pod dach i schyliła się, by strzepnąć z jasnych włosów wodę. Gdy rano szła do stajni, nie przypuszczała, że pogoda pod koniec dnia będzie aż tak fatalna, więc wyruszyła do pracy z gołą głową. A teraz lało, dął zimny

wiatr, droga prowadząca ze stajni na tyły ogrodu zamieniła się w błoto. „Trzeba było latem wysypać ją żwirem, ale jak zwykle zabrakło czasu. Wciąż jeszcze jest tutaj tyle rzeczy do zrobienia” – pomyślała smętnie, zmuszona przejść dookoła, przez park, ledwo już widoczny w zapadającym zmierzchu. Liście opadły, wiatr uganiał się za nimi, łamał gałęzie, szarpał wiekowe drzewa. Starutka lipa, która rosła tuż koło domu, szumiała cicho, jakby żaląc się na swój jesienny los. Kiedy Anna otwierała ciężkie drzwi wejściowe, podbiegła do niej Bura, szara irlandzka wilczarzyca, bardzo zadowolona, że dogoniła panią, zanim ta weszła do domu. – Gdzie się włóczyłaś, paskudo? – spytała Anna. Bura merdnęła pojednawczo ogonem, co zapewne miało znaczyć: „Przecież już jestem, nie denerwuj się”. – Kiedyś wreszcie się zgubisz, wtedy dopiero będzie problem – mruknęła Anna. Wszedłszy do domu, z przerażeniem patrzyła, jak ubłocony pies beztrosko biegnie prosto do kuchni, znacząc posadzkę wielkimi, brudnymi śladami. – Bura, stój! Łapy! Nie wytarłyśmy łap! Aniela nas zabije! – wrzasnęła, choć psa to w żaden sposób nie powstrzymało. Była pora kolacji i należało iść do kuchni, kto by się przejmował błotem na łapach. – Aniela nie taki znów postrach, nie taka prędka do zabijania. – Gospodyni wyszła z kuchni, dzierżąc mop i wiadro. – Dobry wieczór, pani Aniu. Pani niedługo nocować będzie w stajni! A podłogę dzisiaj chyba z pięć razy wycierałam, Bura ciągle tu wpadała jak zwariowana. Już mop mam stale naszykowany w kuchni – gderała po swojemu. Nie była wysoka, zawsze trzymała się prosto, a siwiejące włosy upinała ciasno na głowie. W pracy nic nie mogło przeszkadzać. – O, jest pani jeszcze, pani Anielo? – odezwała się Anna pojednawczym tonem. Gospodyni zazwyczaj o tej porze wychodziła do domu. Annę zawsze martwiło, że kobieta jedzie rowerem kilka kilometrów, często po ciemku, bez względu na to, czy na dworze mróz, czy upał. Pomimo nalegań gospodyni upierała się jednak, że we dworze mieszkać nie będzie, to nie miejsce dla niej – i już. Duże więc było zaskoczenie Anny, gdy po zmyciu podłogi, Aniela powiedziała: – Tak sobie myślę, pani Aniu… – Popatrzyła badawczo na chlebodawczynię. – Bo pani teraz taka sama. To może bym pomieszkała tu

trochę? – Naprawdę, pani Anielo? Chciałaby pani? To wspaniale! – uradowała się Anna. Podeszła do Anieli i uściskała ją mocno. – Co też pani, to przecież nic takiego. Ja też sama… – Kobieta odsunęła się sztywno. Nie nawykła do okazywania uczuć, ani przez siebie, ani przez kogoś. – Ale ja się bardzo cieszę, naprawdę! – Anna powiesiła mokrą kurtkę w sieni i weszła do kuchni. Stare, dębowe kredensy pod ścianami pełne były naczyń i zastawy, na półkach stały zioła oraz słoje z przyprawami, zaś pośrodku pomieszczenia znajdował się okazały stół, oświetlony teraz lampą zawieszoną nisko nad blatem. Duże okno z białymi zazdrostkami wychodziło na park. Kiedyś kuchnia dworska mieściła się w oficynach, jednak babcia Anny jeszcze przed wojną przeniosła ją właśnie tutaj. Anna uważała, że była to świetna decyzja – dzięki niej kuchnia stała się centrum i prawdziwym sercem dworu w Miętach. – Co tak ładnie pachnie? – Anna spojrzała na stół. – A, to tylko żurek. Ugotowałam, bo myślałam, że pani na pewno zmarznie, a żur potrafi dobrze rozgrzać. – Jest pani kochana! – Pomoc Anieli była nie do przecenienia. Anna zarządzała całymi Miętami. Praca w stajni, treningi, starty w zawodach jeździeckich, prowadzenie pensjonatu, dbanie o park oraz ogród – czasem wszystko to ją przerastało i właśnie w takich chwilach zawsze mogła liczyć na Anielę. Oczywiście byli w życiu Anny inni, ważni ludzie, na przykład matka czy Aśka, jednak ta pierwsza mieszkała daleko i wciąż, mimo emerytury, miała dużo pracy w szpitalu oraz w fundacji, którą założyła dla chorych dzieci, a druga, ruda, zwariowana mieszkanka domu Ciotki-Dewotki i właścicielka warsztatu renowacji antyków, musiała zajmować się swoim życiem i kłopotami. Za to Aniela trwała przy Annie na dobre i na złe, aż w pewnym sensie stała się podporą miętowskiego gospodarstwa. – Człowiek za gar zupy nie musi być od razu kochany – mruknęła gospodyni, nalewając żurek na talerz. – To co, mogę zostać? – upewniła się, stawiając naczynie na stole. – Ależ oczywiście, pani Anielo! Proszę wybrać pokój, który będzie najbardziej pani odpowiadał. Anna z przyjemnością rozsiadła się w ciepłej, swojskiej kuchni. – Mnie tam wiele nie potrzeba, w tym najmniejszym sobie pościeliłam.

Najwidoczniej nie spodziewała się odmowy ze strony Anny, skoro już wszystko przygotowała. – To świetnie, pani Anielo. Znakomity żurek – pochwaliła, myśląc jednocześnie, że jeszcze niedawno, latem, przy tym starym stole codziennie o tej porze zasiadało najmniej kilka osób. Goście pensjonatu, mama, przyjaciele. A teraz na gości nie sezon, mama pracuje w fundacji, Aśka wciąż wikła się w nowe kłopoty. I nie ma Łukasza. W tej chwili bardzo boleśnie odczuła jego nieobecność. Tęskniła za nim? „Co za durny pomysł!” – skarciła się. Kiedy chwilę później Aniela rozpaliła w kominku w salonie, zasiadły przy nim obie. Kominek przerobiono z dawnego kaflowego pieca. Salon był duży i wygodny, balkonowe okna prowadziły na taras od strony ogrodu, ale teraz przysłonięto je grubymi zasłonami. Zrobiło się cicho i przytulnie. Aniela wzięła się za jedną ze swoich misternych robótek na drutach, Anna sięgnęła po książkę, której lekturę rozpoczęła już co najmniej miesiąc temu. Czytanie jednak znów jej nie szło. Wróciła myśl o Łukaszu. I wspomnienia wydarzeń sprzed dwóch miesięcy. Przygoda na Jersey, dokąd Anna zawiozła kupione u niej przez Geralda konie, mogła być najpiękniejszą w jej życiu, przerodzić się we wspaniały romans, a może i coś więcej, jednak okazała się ledwie krótkim uroczym mgnieniem. Wszystko potoczyło się nie tak jak trzeba. Po pięknej nocy z Geraldem przyszedł dzień, kiedy niespodziewanie objawiły się rodzinne tajemnice i Anny, i Geralda. Zaginiony w czasie wojny Tadeusz, brat dziadka Anny, okazał się być rodzonym dziadkiem Geralda. Tragiczne wojenne losy przygnały Polaka aż na odległą brytyjską wyspę. Tadeusz, żołnierz podziemia, aresztowany w ulicznej łapance, zabrał ze sobą do grobu tajemnice wojennych przeżyć i opowieść o losach Basi, małej żydowskiej dziewczynki, której ocalił życie. I o tym, że ratując ją, nieoczekiwanie naraził się na zarzut zdrady, który raz na zawsze zamknął mu możliwość powrotu do ojczyzny i do rodziny. Do końca swych dni mieszkał na Jersey, kochając swoją angielską rodzinę i zawsze tęskniąc za tym, co zostawił w Polsce. W ostatnim, odnalezionym teraz liście, opowiedział swoją historię i poprosił o odszukanie dziewczynki, której spotkanie zadecydowało o jego losie. Wydarzenia z przeszłości zdawały się nie mieć znaczenia dla Geralda, ale Anna jakoś nie mogła już patrzeć na niego tylko jak na romantycznego kochanka. Czy tego chcieli, czy nie, byli rodziną. Nie tak sobie wyobrażała finał pobytu na Jersey[1].

Minęło kilka tygodni. Anna powoli ochłonęła po burzliwych chwilach w ramionach Geralda. Im więcej czasu upływało od obfitującej w wydarzenia podróży na Jersey, tym więcej nabierała dystansu do tego, co wówczas zaszło. Nie zapomniała o Geraldzie. Wspólnie spędzone chwile zaczynały w jej wspomnieniach przybierać nieco mistyczne kształty. Porozumienie, które ich połączyło, było przecież nadzwyczajne. „Taka bliskość, idealne dopasowanie, nie zdarza się codziennie i każdemu” – myślała. Rozmawiali często – telefonowali, łączyli się na Skypie, opowiadali o wydarzeniach dnia, wymieniali czułości, obiecywali spotkanie tak szybko, jak to tylko możliwe. Dużo czasu zajęło Annie uświadomienie sobie, że tak naprawdę częściej niż o prawdziwym Geraldzie, marzyła o tamtej wspólnej cudownej nocy. Jakby było dwóch zupełnie różnych Geraldów – ten ze Skype’a i ten, z którym kochała się w cichym hoteliku w Saint Aubin. Marzenia o Geraldzie często przysłaniała praca. Z końcem lata do pensjonatu wciąż zjeżdżało wielu gości, jednak Anna większość czasu poświęcała treningom z Daczą, siwą sportową klaczą. Przygotowywały się do startu we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego[2] w Sopocie. To miał być debiut Daczy w konkursie tej klasy i skali trudności, czyli w trzech gwiazdkach. Łukasz ułożył precyzyjny plan treningów i codziennie pracowicie realizowali jego punkty. Anna była zachwycona wiedzą i podejściem współpracownika. Jeździła od dawna, pracowała z niejednym trenerem, ale Łukasz był naprawdę wyjątkowy w tym, co robił – ceniła jego doświadczenie, profesjonalizm i sposób, w jaki podejmował decyzje dotyczące nie tylko Daczy, ale i wszystkich koni oraz jeźdźców, z którymi trenował w stajni Anny. Angażował się w tę pracę tak, jakby zupełnie zapomniał o swym niedawnym życiu w Warszawie, kancelarii adwokackiej, prawniczej karierze oraz żonie. Zapewne nie bez znaczenia był fakt, że spoglądał na Annę coraz cieplej, choć ona zupełnie to ignorowała. Wszystko zatem szło świetnie. Pewnego dnia pod koniec września Anna i Łukasz wyruszyli w drogę wypakowanym po sufit koniowozem. Jechał z nimi Wojtek, wcześniej stażysta, a od niedawna etatowy pracownik w stajni. Anna ceniła powolną skrupulatność chłopaka, to jego więc wybrała, żeby na zawodach był jej luzakiem. Każde wolne miejsce samochodu wypełniał sprzęt jeździecki, siodła i ogłowia. Wieźli też pasze oraz masę bagaży, z których największe należały oczywiście do Anny. Start