Rozdział pierwszy
PRZEZ ŻYWOPŁOT
Stał przy oknie w kuchni i przyglądał się jej, jak przechodzi przez żywopłot.
Co też tym razem ze sobą targała? Wyglądało to na misę i dzbanek. A może był to stos ksią-
żek z misą na samej górze?
Pastor zdjął okulary, chuchnął na szkła i przetarł je chusteczką. Była to misa i dzbanek, bez
wątpienia. Nie potrafił zrozumieć, jak sąsiedni mały, żółty domek zdołał pomieścić wszystkie te
rzeczy, które ostatnio udało im się upchnąć w jego domu.
— Idealne na twoją komodę — wyjaśniła, gdy otworzył drzwi.
— Aha!
Wcale nie chciał, aby na jego komodzie stała misa i dzbanek. Blat komody był jego punktem
odniesienia, jego schronieniem, jego oazą spokoju pośród szalejącego oceanu zmian. Tam właśnie
było miejsce na jego kluczyki do samochodu, jego drobne monety, jego krzyżyki, jego spinki do
mankietów, jego portfel, jego książeczkę czekową, pęk kluczy do pomieszczeń kościelnych i mały
słoik z guzikami, igłą i nićmi.
Tam też leżało lusterko, w którym od czasu do czasu dokładnie oglądał czubek głowy. Czy
włosy nadal mu się przerzedzały, czy też może dzięki jakiejś cudownej i wyczekiwanej zmianie
zaczęły na powrót rosnąć?
— Cynthia — zaczął, idąc po schodach za swoją zgrabną żoną z blond włosami — co do tej
misy i dzbanka...
— Mają cudowny kolor. Spójrz tylko na ten niebieski. Ożywi całe twoje bordo i brązy!
Wcale nie chciał, by jego bordo i brązy zostały ożywione.
Wiedział, że to nieuchronne.
Od pierwszego dnia małżeństwa, które zawarli siódmego września, spiskowała, by przynieść
tę przeklętą szafę i postawić ją w pokoju gościnnym jego domu.
Targanie w jedną stronę to jeszcze nic, ale targanie z powrotem — to już zupełnie inna
sprawa. Przytargali na przykład orientalny dywan, który znajdował się w jej piwnicy.
— Trzy na trzy sześćdziesiąt! — obwieściła, stwierdzając, że będzie idealnie pasował na
gołą podłogę w jadalni.
Po wyniesieniu z ogromnym wysiłkiem stołu i krzeseł do holu, rozwijali ten dywan i rozwi-
jali, nie mogąc skończyć. Wystarczyłoby go, żeby zakryć całą podłogę i ściany, a jego cztery końce
spotkałyby się pod wiszącym nad stołem żyrandolem.
L
R
— Ten dywan nadaje się do sali gimnastycznej! — stwierdził, ocierając pot lejący mu się
obficie z czoła.
Wyglądała na zupełnie zaskoczoną faktem, że dywan nie pasuje. Musieli więc wrócić do jej
domu, dźwigając go przez żywopłot jak juczne muły.
Decyzja, aby zostawić i utrzymywać obydwa domy, była oczywiście genialna. Światło w je-
go domu nigdy nie dorównałoby światłu w jej pracowni w sąsiednim domku, gdzie już była zado-
mowiona ze swoimi książkami, farbami i stołem do rysowania. Oznaczało to również, że jego sa-
lon będzie mógł pozostać nie zmieniony
— jego książki będą mogły zajmować te same półki, a ogromny zbiór notatek do kazań bę-
dzie mógł pozostać w zabudowanych wnękach.
Zawarcie małżeństwa po raz pierwszy w wieku z górą sześćdziesięciu lat samo w sobie było
wystarczającą nowością. Kontynuowanie codziennego życia z jedynie niewielkimi zmianami w
kwestiach ogólnych to błogosławiony luksus. Prawdziwą zmianą, w dodatku przyjętą z radością,
było natomiast dzielenie łoża i stołu.
Pewnego ranka podczas śniadania zdobył się na odwagę, by zaznaczyć chęć znalezienia sta-
łego miejsca dla mebli.
— Dlaczego nie możemy zostawić wszystkiego tak, jak jest... w obecnym stanie? Zdawało
się to dobrze funkcjonować...
— No tak, podoba mi się, że nasze domy są odrębne, ale chciałabym też, aby były takie sa-
me — aby stanowiły rodzaj organicznej całości.
— Noszenie tej szafy tam i z powrotem nie przyczyni się do stworzenia organicznej całości.
Już teraz nasz żywopłot wygląda, jakby przebiegło przez niego stado słoni.
— Ach, Timothy! Przestań być taki nudny! W twoim domu przydałoby się kilka nowych
drobiazgów, a w moim — trochę więcej przestrzeni. Na przykład twoje krzesła chippendale nada-
łyby nieco powagi mojemu stołowi w jadalni.
— Twój stół w jadalni jest rozmiarów mebli w naszym przedszkolu.
Powiedziała dokładnie to, co spodziewał się usłyszeć.
— Moglibyśmy spróbować i sami ocenić.
— Cynthia, możesz mi zaufać. Moje krzesła nie będą wyglądać dobrze razem z twoim sto-
łem, podobnie ten ręcznie malowany stojak na gazety nie będzie pasował do mojego fotela.
— W takim razie, po co w ogóle pobieraliśmy się?
— Przepraszam?
— Jeśli żadne z nas nie zamierza się ani trochę zmienić, jeśli mamy być dokładnie takimi
samymi ludźmi jak przedtem, to po co?
L
R
— Wydaje mi się, że wiem, do czego zmierzasz. Czy nie pozostaje więc nic innego, jak tyl-
ko przenieść te krzesła do twojego domu? A co z moim własnym stołem? Zostanie pozbawiony
krzeseł. Nie widzę w tym żadnego sensu.
Miał ochotę wyskoczyć przez okno i biec ile sił w nogach aż do granicy stanu.
— Krok po kroku — odparła z zadowoleniem. — Wszystko ułoży się doskonale.
„drOgi Stuarcie,
dzięki za twoją kartkę re: spotkanie diecezjalne, i podziękuj marcie za zaproszenie by sko-
rzystać potem z w. gościny. muszę jednak wracać do domu, prosto po spotkaniu — mam nadzieję,
że zrozumiesz.
przy okazji, czy mógłbyś mi służyć radą:
dlaczego kobiety uwielbiają wszystko przestawiać? w szkole niedzielnej jena ivey kazała
właśnie grupie młodzieżowej postawić biblioteczkę z książeczkami przedszkolaków na ścianie na-
przeciw drzwi.
na gruncie domowym, moja pomoc domowa przestawiła krzesło z wysokim oparciem z mo-
jej sypialni do holu, zupełnie lekceważąc fakt, że od 14 lat wieszam na nim spodnie i stawiam na
jego siedzeniu buty, by móc je szybko znaleźć w razie potrzeby.
a na dodatek, a może przede wszystkim, gdyby C była w stanie podnieść mnie na moim fote-
lu i postawić przy oknie, gdy ja drzemię, nie omieszkałaby tego zrobić.
bez wątpienia, masz na głowie bardziej ważkie sprawy, ale powiedz mi, jak sobie z tym ra-
dzić?
śpieszę dodać, że nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczo-
ny, że takie szczęście — w takich ilościach — w ogóle istnieje".
Podpisał list, napisany na jego ręcznej maszynie do pisania marki Royal, wdzięczny, że Stu-
art Cullen jest nie tylko jego biskupem, ale również najbliższym przyjacielem od sielskich czasów
spędzonych w seminarium.
„Ojciec Timothy Kavanagh, Kaplica Naszego Pana i Zbawiciela Old Church Lane, Mitford,
N.C.
Drogi Timothy,
zaprawdę, to niepokojące, gdy pomoc domowa, szefowa szkoły niedzielnej i własna żona
robią coś takiego wszystkie jednocześnie. Moja rada jest następująca: nie walcz z tym. Znudzi im
się to.
W Jego pokoju, Stuart
L
R
PS. Martha dodałaby kilka słów, ale jest zajęta przestawianiem mojej komody w przeciwle-
głą część sypialni. Ponieważ ja zajmuję się pilną sprawą dotyczącą Domu Biskupów, nie udało się
jej wymóc na mnie pomocy, zdołała więc w końcu umieścić mebel na starej kapie i słyszę w tej
chwili, jak ciągnie go po podłodze, tuż nad moją głową. Ta konkretna aktywność drzemała w niej
przez prawie siedem lat i nagle, na powrót, się rozbudziła. Może to coś z wodą".
Stosunkowo wcześnie dostrzegł, że łóżka stanowią problem, który trzeba będzie rozwiązać.
Noc poślubną spędzili w łóżku w jego domu, gdzie sturlali się każde ze swojej krawędzi i
wpadli na siebie na środku.
— Skąd się wziął w twoim łóżku ten rów? — zapytała.
— Ja tutaj śpię — wyjaśnił zawstydzony.
Przez całą noc byli ściśnięci jak sardynki, co jemu niezmiernie się podobało, ale jej nie.
— Czy myślisz, że to właśnie znaczą słowa: „będą oboje jednym ciałem?" — zapytała szep-
tem, wtulona policzkiem w jego twarz.
Kolejnej nocy przeszedł potulnie przez żywopłot, niosąc ze sobą piżamę i szczoteczkę do
zębów w torbie na zakupy ze Sklepu.
Jej łóżko było ogromnych rozmiarów i stanowiło największy mebel w jej maluteńkim dom-
ku.
Szerokością wydawało mu się zbliżone do stanu Teksas, albo nawet terytorium Saskatche-
wan. Czy tam w oddali biegło w jego kierunku stado bawołów, czy też może psi zaprzęg?
— Cynthia! — zawołał w bezkresną czeluść i czekał na echo.
Zamówili nowy materac do jego domu natychmiast po powrocie z miesiąca miodowego,
który spędzili w domku letniskowym Stuarta Cullena, Tam, na skalistym wybrzeżu stanu Maine,
słuchali krzyku nurów, trzymali się za ręce, spacerowali wzdłuż brzegu i rozmawiali aż do wcze-
snych godzin porannych. Słońce nadało jej jasnej cerze kolor lekko przyrumienionego tostu, który
wydawał mu się fascynujący i wyjątkowy; i obserwował, jak na grzbiecie jej nosa pojawiają się
trzy piegi niczym gwiazdy na niebie. Wykonując razem każdą najzwyklejszą rzecz, wiedzieli, że są
bardziej szczęśliwi niż kiedykolwiek przedtem.
Pewnego wieczoru, wkrótce po zainstalowaniu w jego domu nowego materaca i sprężyn, za-
stał ją siedzącą na łóżku, gdy wychodził spod prysznica.
— Mam cudowny pomysł, Timothy! Kominek! Dokładnie w tym miejscu, gdzie stoi komo-
da.
— A co zrobię z komodą?
Spojrzała na niego, jakby wyturlał się z kościelnego przedszkola.
L
R
— Postawisz ją w wykuszu, oczywiście.
— Wtedy nic nie będzie widać przez okno.
— Ale ile czasu spędzasz, wyglądając przez okno w wykuszu?
— Gdy paradowałaś z Andrew Gregorym, to bardzo dużo.
Jego twarz oblał rumieniec, gdy mówił te słowa, ale tak, był zazdrosny o przystojnego han-
dlarza antykami, który nie odstępował jej na krok przez kilka miesięcy.
Uśmiechnęła się, przechylając głowę na bok w sposób, który tak chwytał go za serce.
— Kominek byłby taki romantyczny!
— Uhm.
— Dlaczego mam być jedynym romantykiem w rodzinie, podczas gdy ty obstajesz przy
swoim konserwatywnym stanowisku z gatunku „niczego-nie-zmieniajmy"?
Usiadł obok niej.
— Jak szybko zapominasz. Gdy chodziliśmy ze sobą, powiedziałaś, że jestem niesamowi-
tym romantykiem.
Roześmiała się i pocałowała go w policzek.
— I miałam rację, oczywiście. Przepraszam, mój ukochany staruszku.
Wcale nie chciał być czyimś ukochanym staruszkiem.
— Sama sobie bądź ukochaną staruszką — odparł niezadowolony. — Jestem przecież tylko
sześć lat starszy od ciebie.
— Rocznikowo — zgodziła się łaskawie, mając na myśli, jak przypuszczał, coś zgrzybiałe-
go w jego ogólnym stosunku do życia.
Do tematu kominka w każdym razie już nie wrócili.
Prawdę powiedziawszy, brak mu było słów, by opisać własne szczęście. Z każdym dniem
stawało się jeszcze głębsze, jak przy kopaniu studni, i zadziwiało go swoim ciepłem i siłą. Zdawał
się nie panować nad wyrazem własnej twarzy, na której — według stałych klientów baru Main
Street Grill — nieodmiennie gościł głupi uśmiech.
— Kocham cię... strasznie — oświadczył, starając się to wyrazić.
— Ja też cię strasznie kocham. To przerażające. A co, jeśli to się skończy?
— Cynthia, na litość...
— Wiem, że nie powinnam mówić o końcu, skoro to cudowny początek...
— W takim razie nie mów — przerwał jej zdecydowanie.
Nigdy nie zapomni Barnabie gestu, jakim było tak chętne zrezygnowanie ze spania w no-
gach łóżka swojego pana i wybranie posłania na chodniku w holu. Nie dość, że jego pies lubił
L
R
osiemnastowiecznych poetów i poddawał się bez protestu cotygodniowej kąpieli, to jeszcze był
dżentelmenem.
Decyzje zapadły i obydwie strony były w tej sprawie jednomyślne.
Będą sypiać głównie w domu pastora, a od czasu do czasu — w małym, żółtym domku.
Mimo że jak zwykle będzie tam pracowała, będą go traktować przede wszystkim jako drugi dom,
miejsce odpoczynku i prywatnego wytchnienia.
Obiecał, że w każdą sobotę po południu jego kazanie będzie nieomal gotowe, by mógł spę-
dzić z nią czas i odpocząć wieczorem. Jak do tej pory, do jego obowiązków będzie należało przy-
gotowanie śniadania w niedzielę.
Pokazał jej, gdzie przechowuje testament, i obiecał, że go zmieni. Ona wyznała, że nie ma
testamentu, i obiecała, że każe go przygotować.
Gdyby kiedykolwiek, niech Bóg broni, zdarzyło im się pokłócić, żadne z nich nie ucieknie
do drugiego domu, by tam się dąsać.
Pogodna i przedsiębiorcza Puny Guthrie, z domu Bradshaw, nadal będzie dbała o porządek
w jego domu przez trzy dni w tygodniu, a Cynthia będzie korzystała z jej usług czwartym dniu, w
sąsiednim gospodarstwie.
Nadal będą utrzymywać odrębne konta w banku, poczynią kilka wspólnych inwestycji, będą
zasięgać wzajemnej rady w kwestii prezentów i nigdy nie wydadzą więcej niż pewną ustaloną
kwotę bez uprzedniej zgody drugiego z nich.
Zaproponował pięćdziesiąt dolarów jako ustaloną kwotę.
— Sto! — rzuciła kontrpropozycję.
Był zadowolony, że rozpoczął licytację od niskiego poziomu.
— Niech będzie w takim razie sto i zatrzymuję tę starą marynarkę, którą odłożyłaś na wentę
dobroczynną.
— Zgoda! Roześmiali się. Uścisnęli sobie dłonie. Poczuli ulgę.
Nadanie właściwego kursu małżeństwu na samym starcie wcale nie było taką łatwą sprawą.
— A już myślałem, że słuch po tobie zaginął — powiedział Percy, wystukując na klawiatu-
rze kasy w barze Grill należność za jego lunch.
— Jak to? — nie zrozumiał pastor.
— Żonaty i tak dalej, nie będziesz już stałym klientem, rozumiem.
Właściciel baru Grill czuł się zraniony i zdradzony, widział to wyraźnie.
— Jesteś w błędzie, mój przyjacielu.
— Naprawdę? — rozchmurzył się Percy.
L
R
— Będę tak stałym klientem, jak tylko można sobie zamarzyć. Moja żona ma własne życie
zawodowe jako ceniona autorka książek dla dzieci i ilustratorka. Nie będzie mi podsuwać codzien-
nie pod nos, w porze lunchu, gorących dań — zdecydowanie nie.
Percy spojrzał na niego podejrzliwie.
— A co ze śniadaniami?
— A to — odparł pastor, wkładając do kieszeni resztę — już zupełnie inna sprawa.
Percy zmarszczył brwi. Lubił, aby jego stali klienci byli poślubieni jego miejscu pracy.
Spojrzał na nią ze swojego krzesła w salonie. Znowu wałki.
— Musiałam nawinąć wałki — wyjaśniła, jakby czytając w jego myślach. — Jadę jutro do
Lowell.
— Do Lowell? Po co?
— Do szkoły. Chcą, żebym przeczytała ich francuskiej klasie Violet jedzie do Francji, a po-
tem abym przedstawiła program w auli.
— Musisz?
— Czy co muszę? Przeczytać Violet jedzie do Francji? Właśnie o to mnie poprosili.
— Nie o to mi chodzi. Czy musisz jechać do Lowell?
— No tak, muszę.
Nie chciał powiedzieć niczego tak idiotycznego, ale będzie mu jej brakowało, jak gdyby
miała pojechać na drugi koniec świata.
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której Cynthia usadowiła się z podwiniętymi nogami
na sofie i otworzyła jakieś czasopismo. Próbował czytać, ale nie mógł się skupić.
Nigdy nie myślał o tym, że będzie musiała wyjeżdżać w związku ze swoją pracą. Niezado-
wolony czekał, aż oswoi się z tą nowiną. Lowell. Kogoś tam niedawno zastrzelili, i to w biały
dzień, na środku ulicy.
A poza tym — Lowell jest oddalone o sto sześćdziesiąt kilometrów. Czy ma sprawne ha-
mulce? Dość benzyny? Kiedy ostatnio zmieniała olej?
— Co z twoim olejem? — zapytał posępnie.
Roześmiała się, jakby powiedział coś szalenie zabawnego. Następnie zeszła z sofy, podeszła
do niego i pocałowała go w czoło. Natychmiast spowił go zapach wistarii i poczuł znajomą mięk-
kość w kolanach.
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Kocham, gdy tak mówisz. Z moim olejem wszystko w porządku, a z twoim?
— Cynthia, Cynthia — odparł, wciągając ją na kolana.
L
R
— Zgadnij co? — zwróciła się do niego Emma, która przyklejała do ściany obok swojego
biurka zdjęcie nowego wnuka.
Była to ulubiona gra jego sekretarki. On jednak szczerze jej nienawidził.
— Co takiego?
— Zgadnij!
— Zastanówmy się. Zamierzasz rzucić pracę w Kościele episkopalnym i przenieść się do
baptystów.
Marzenie.
— Chciałabym — odparła, przewracając oczami. — Spróbuj jeszcze raz.
— Do cholery, Emmo, nie cierpię tej gry.
— Dobrze ci to zrobi, ćwiczysz w ten sposób umysł.
— Przepis na ciasto pomarańczowe Esther Bolick ukaże się w sekcji kulinarnej „New York
Timesa".
— Widzisz? Nawet się nie starasz. Tak tylko mówisz, żeby mówić. Spróbuj jeszcze raz.
— Daj mi jakąś wskazówkę.
— Ma to coś wspólnego z tym, że ktoś jest wściekły.
— Rada parafialna. To musi dotyczyć rady parafialnej.
— Nie trafiłeś. Chcesz, żebym ci powiedziała?
— Błagam.
— Marge Wheeler zostawiła swój najlepszy koszyk w kuchni, po brunchu z biskupem w
czerwcu, i Flora Lou Wilcox przeznaczyła go na wentę dobroczynną. Ktoś kupił go za sto dolarów!
Dasz wiarę? Sto dolarów za koszyk z naderwanym uchem! Marge jest wściekła jak osa i zagroziła,
że poda ją do sądu. Ale Flora Lou twierdzi, że Marge nie ma żadnych formalnych podstaw, ponie-
waż ty zawsze umieszczasz w biuletynie informacje o tym, żeby zabierać rzeczy zostawione w
kuchni.
— Uhm. Informuj mnie o tym na bieżąco.
— Minęły już cztery miesiące od brunchu, rozumiem więc Florę Lou, która twierdzi, że
Marge powinna go była zabrać i zanieść do domu. Poza tym, skąd Flora Lou miała wiedzieć, że
wypletli go Indianie Navajo w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku?
Emma westchnęła.
— Oczywiście, nie można też odmówić racji Marge, prawda?
Prawda, ale dobrze wiedział, że lepiej nie interweniować, chyba że zostanie o to wyraźnie
poproszony. Jego praca to przecież usługi i sprzedaż.
L
R
Przejrzał pocztę. List od jego kuzyna Waltera i jego żony Katherine, którzy wybrali się ra-
zem z nim na wyprawę do Irlandii rok temu...
„Drogi Timothy,
skoro już raz udało nam się postawić stopę na irlandzkiej ziemi, to dlaczego nie mielibyście
pojechać tam z Cynthią, razem z nami, latem? Pomyślałam, że zaszczepimy wam ten pomysł, by
mógł dojrzeć do wiosny.
Nigdy nie zapomnimy, jaki byłeś przystojny, stojąc po drugiej stronie ambony ze swoją
piękną panną młodą. Kochamy ją tak bardzo jak Ciebie, to znaczy całym sercem i nieustannie,
Katherine
PS. Proszę, powiedz mi, czy kannę i cebulki lilii należy rozsadzać na jesieni, próbuję znaleźć
hobby, które nie będzie miało nic wspólnego z maszynką do makaronów
T, Walter".
Przejrzał wszystkie listy, zaglądając na sam spód stosu. Aha!
List od Dooleya Barlowe'a, z tej wymyślnej szkoły dla chłopców, na którą jego najstarsza
parafianka, panna Sadie Baxter, wykładała konkretne pieniądze.
„Hej. Nie podoba mi się tutaj. Ten mózg w słoiku, który widzieliśmy, jest ze szkoły me-
dycznej. Wciąż nie wiem, do kogo należy. Kiedy przyjedziesz? Przywieź Barnabę i dziadka, i Cyn-
thię. Myślę, że przydałoby mi się ze dwadzieścia.
Dooley".
No proszę! Wszystkie „e" i „a" z ogonkiem i pełne zdania od początku do końca. Alleluja!
Kto mógłby przypuszczać, że ten chłopiec, który kiedyś miał kłopoty z poprawnym wysła-
wianiem się, skończy w elitarnej szkole w Wirginii?
Patrzył na list, potrząsając głową.
Niewiele ponad dwa lata temu Dooley zawitał do jego kancelarii brudny, obdarty i bosy,
szukając jakiegoś „ustronnego miejsca". Jego dziadek był zbyt chory, żeby opiekować się chłop-
cem, który został porzucony przez zbiegłego ojca i matkę alkoholiczkę. Dooley ostatecznie za-
mieszkał u niego. Tylko dzięki łasce Boskiej udało mu się przetrwać razem z Dooleyem te trudne
czasy.
L
R
— Zastanawiałam się... — przerwała ciszę Emma, spoglądając na niego sponad okularów.
— Czy Cynthia zamierza się włączyć w prace Kościoła?
— Jej wkład zależy od jej chęci. Zostawiam to do jej decyzji.
— Zawsze mi się wydawało, że żona kaznodziei powinna się udzielać.
Zwinęła usta w sposób, którego nie cierpiał.
— Gdybyś chciał znać moje zdanie, o co mnie nie prosiłeś, parafia będzie tego oczekiwać.
Tak, w istocie, gdyby udało mu się nakłonić baptystów do wybawienia go z roli pracodawcy
Emmy, byłby szczęśliwym człowiekiem.
— Panno Sadie — przywitał ją, gdy odebrała telefon w Fernbank — dostałem list od Do-
oleya. Pisze, że nie podoba mu się w tej wymyślnej szkole.
— Czy chce, czy nie, musi się z tym pogodzić — odparła wesoło.
— Wykładając dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie, może pani sobie pozwolić na to, by
być twarda, panno Sadie.
— Gdybym nie potrafiła być twarda, ojcze, nie miałabym dwudziestu tysięcy dolarów do
wyłożenia.
— Na pewno z radością się pani dowie, że dyrektor szkoły jest zdania, iż Dooley dobrze
sobie radzi. Ma pewne początkowe braki, ale nie daje za wygraną z tymi bogatymi dzieciakami.
Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie są bogate. Kilkoro z nich dostaje stypendium i nie mają
żadnej przewagi nad Dooleyem.
— Bardzo dobrze! Wspomni ojciec moje słowa, że to mu wyjdzie na dobre. I proszę, żeby
nie robił się ojciec lepszy ode mnie i nie dał się mu nakłonić do zabrania go stamtąd w środku no-
cy.
— Może pani na mnie liczyć — obiecał.
— Louella i ja prawie doszłyśmy do siebie po tych wszystkich uroczystościach w czerwcu...
— Czerwiec był rzeczywiście wyjątkowy.
— Jak ojciec wie, nie jesteśmy już takie młode.
— Ja dałbym się oszukać.
— Na kolejne urodziny będę miała dziewięćdziesiąt lat, ale Louella nie zdradza swojego
wieku. W każdym razie, zamierzamy zaprosić ojca z Cynthią na kolację. Co planowałyśmy podać,
Louello?
Usłyszał donośny mezzosopran Louelli, dobiegający z drugiego końca kuchni.
— Pieczony kurczak, tłuczone ziemniaki, sos i sałatkę z kapusty!
— A niech mnie! — wykrzyknął, cytując Dooleya. Wyliczanka ciągnęła się dalej.
— Gorące pieczywo, gotowane jabłka, siekane jajka, pikle chlebowe...
L
R
Dobry Boże! Nagły atak cukrzycy sprawi, że wyląduje na pogotowiu, zanim reszta biesiad-
ników zdąży odejść od stołu.
— A co zamierzałyśmy podać na deser? — zawołała szczebiotliwie w głąb kuchni panna
Sadie.
— Ciasto kokosowe domowej roboty!
No cóż, tego wystarczyłoby na dobrą śpiączkę, i to na miejscu. Prawie nikt z jego parafian
nie pamiętał, że choruje na tę przeklętą chorobę. Ta wiadomość zdawała się wpadać jednym i wy-
latywać drugim uchem.
— Proszę zapytać Louellę, czy za mnie wyjdzie — poprosił.
— Louello, ojciec chce wiedzieć, czy za niego wyjdziesz...
— Proszę mu powiedzieć, że ma krótką pamięć, bo właśnie ożenił się z panną Cynthią.
Roześmiał się, rad ze słodyczy, jaką niosła ze sobą ta długoletnia przyjaźń.
— Proszę podać godzinę — odparł. — Przybędziemy niezawodnie.
W górach nadchodziła jesień.
Tu omiatała językami ognia czerwone klony, tam pokrywała patyną rdzy i żółci dęby. Grube
śliwy daktylowe nabierały koloru stopionego złota w oczekiwaniu na mróz, który przemieni cierp-
ką gorycz ich miąższu w miód. Sasafras, derenie, topole, grójeczniki — wszystkie dotknięte rdza-
wym językiem jesiennego ognia prezentowały swój wielobarwny dywan na każdym wzgórzu i
grzbiecie górskim, w każdym zakątku i wąwozie.
Szpaler klonów, ciągnący się dumnie od kościoła baptystów do domku Winnie Ivey na Mit-
ford Creek, spowity był ogniem przed jedenastym października.
— Jeszcze nigdy nie wyglądały tak cudownie! — To ocena kilku mieszkańców, którzy
przybiegli ze swoimi aparatami, aby uwiecznić to zjawisko.
Wydawca lokalnej gazety, J.C. Hogan, zrobił zawrotną liczbę sześciu rolek filmu. Po raz
pierwszy od obchodów dwóchsetlecia państwowości czytelnicy ujrzeli kolorową fotografię na
pierwszej stronie „Mitford Muse".
Oślepiające światło, padające skośnie od strony Gabriel Mountain, oraz dochodzące z okolic
szkolnego boiska odgłosy treningu piłkarskiego zdawały się przyśpieszać tempo życia w całym
miasteczku.
Avis Packard umieścił na zielonej markizie Sklepu następujący napis: „Świeże szynki z do-
liny już teraz, kapusta wkrótce".
Dora Pugh przygotowała nową wystawę w sklepie z artykułami żelaznymi, na której znala-
zły się grabie do grabienia liści, pompki do rowerów, żywe króliki i żelazne rondle.
— Jaki jest temat twojej wystawy? — ktoś zapytał.
L
R
— Natura — odparła Dora.
Biblioteka zapoczątkowała jesienny program czytania i zaprosiła autorkę książek o Violet,
aby opowiedziała wszystkim, skąd bierze pomysły.
— Nie mam pojęcia, skąd biorę pomysły — wyznała Avette Harris, prowadzącej bibliotekę.
— Same przychodzą mi do głowy.
— W takim razie — kontynuowała Avette — czy ma pani jakieś pomysły na kolejny temat?
Kościoły w miasteczku uzgodniły, że tegoroczna wspólna uczta wszystkich Kościołów z
okazji Święta Dziękczynienia odbędzie się w kościele episkopalnym oraz że wszystkie chóry mło-
dzieżowe zaśpiewają razem na Boże Narodzenie w kościele prezbiterian.
W Lord's Chapel kompozycje na ołtarzu przygotowane zostały z tykwy i dyni, z akcentem w
postaci ognistych gałązek czerwonego klonu. O tej porze roku pastor lubił osobiście zajmować się
kościelnymi dekoracjami. Przyznał, że jest to jego ulubiona pora roku, a jego kazania — jak ktoś
zauważył — zrobiły się tak elektryzujące jak ostre, czyste powietrze.
— Weźcie je — powiedział pewnego niedzielnego ranka, unosząc w kierunku zgromadzo-
nych kielich i hostię — na pamiątkę śmierci Chrystusa i napełnijcie nimi swoje serca poprzez wiarę
i dziękczynienie.
Podawanie komunii jego własnej żonie było aktem, który być może nigdy nie przestanie go
poruszać i zadziwiać. Kawaler przez ponad sześćdziesiąt lat, a teraz to — widok jej twarzy unie-
sionej w radosnym oczekiwaniu i ciepło jej dłoni, gdy umieszczał w niej opłatek.
— Ciało naszego Pana Jezusa Chrystusa, które zostało wydane za ciebie, Cynthio.
Nie mógł nie zauważyć smugi kolorowego światła, które padało na jej głowę przez witrażo-
we okno obok balasek przed ołtarzem, jakby została wybrana do jakiegoś cudownego celu. Z pew-
nością nie mogło być nic cudownego w konieczności spędzenia reszty życia razem z nim, z jego
starymi nawykami i diabelną cukrzycą.
Z kościoła wrócili do domu razem, trzymając się za ręce, a on niósł pod pachą notes z notat-
kami do kazania. Czuł się tak wolny jak uczeń, tak lekko jak powietrze. Jak mógł sobie zasłużyć na
miłość Boga i jeszcze jej na dodatek?
Sęk w tym, że nie. mógł. To wszystko było łaską, czystą łaską.
Siedział w fotelu przy kominku, czytając gazetę. Barnaba przyszedł wolnym krokiem z
kuchni i rozciągnął się u jego stóp.
Cynthia, bez pantofli i w swoim ulubionym szlafroku, siedziała na sofie i pisała coś w notat-
niku. Wilgotne włosy miała zawinięte w jeden z jego wiekowych ręczników. Wciąż nie mógł się
przyzwyczaić do jej widoku, gdy tak siedziała na jego sofie i wyglądała na osobę zadomowioną,
jakby tutaj mieszkała, co — jak często stwierdzał ze zdziwieniem — było faktem.
L
R
— Czyż nie było cudownie? — zapytała.
— Kiedy?
— Na naszym ślubie?
— Och, tak!
Wracała do tego tematu dość często, a on zdał sobie sprawę, że nie ma już nic nowego do
powiedzenia na ten temat.
— Uwielbiam o tym myśleć — oznajmiła, poklepując szydełkową poduszkę i umieszczając
ją za głową. — Smoking i koloratka stanowią piorunujące połączenie.
— Mówisz serio? Nigdy tego nie zapomni.
— Myślę, że powinieneś się ubrać w ten sam sposób przy pierwszej sposobności.
Roześmiał się.
— Nie trzeba ci wiele.
— To prawda, najdroższy, z jednym wyjątkiem, a mianowicie mojego nowego męża. W
tym przypadku trzeba mi było dość sporo.
Poczuł, jak na twarz wypływa mu ten głupi, trudny do opanowania uśmiech...
— Pomysł, aby poprosić Dooleya, żeby dla nas zaśpiewał, był cudowny. Był absolutnie po-
rywający. I dzięki Bogu za kamerę wideo Raya Cunninghama. Podobają mi się ujęcia ciebie i
Stuarta w jego biskupim stroju, jak stoicie w ogrodzie... i ten kawałek, gdy panna Sadie i kazno-
dzieja Greer śmieją się razem.
— Jeszcze jeden przypadek dwóch serc, które biją jak jedno.
— Chciałbyś oglądnąć to jeszcze raz? Zrobię prażoną kukurydzę.
— Może jutro albo pojutrze.
Czyż nie oglądali jej zaledwie tydzień temu?
— To było bardzo słodkie i czarujące, że nalegałeś, aby osobiście ugotować szynkę na na-
sze przyjęcie.
— Zawsze gotuję szynki na ślubne przyjęcia w Lord's Chapel — wyjaśnił. — Stało się to
moją drugą naturą.
— Czy mógłbyś mi coś powiedzieć...?
— Wszystko!
Czy rzeczywiście był gotów powiedzieć jej wszystko?
— Jak udało ci się wyjść na tyle ze swojej natury, aby mi się oświadczyć? Co się stało?
— Zrozumiałem... to znaczy...
Przerwał zamyślony i podrapał się w podbródek.
— Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się powstrzymać.
L
R
— Uhm — odparła, uśmiechając się do niego z drugiego końca pokoju. — Wiesz, bardzo
mi się podobało, że uklęknąłeś na jednym kolanie.
— Szczerze mówiąc, byłem gotów paść na obydwa kolana. Gdy jednak uklęknąłem na jed-
nym, ty wiedziałaś, na co się zanosi, i byłaś z tego tak zadowolona, że stwierdziłem, iż nie warto
zadawać sobie trudu padaniem na obydwa.
Roześmiała się swobodnie i wyciągnęła do niego ramiona.
— Proszę, podejdź tu do mnie, najdroższy. Jesteś tam tak daleko!
Właśnie rozpoczynały się wieczorne wiadomości, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił jego le-
karz i przyjaciel, Hoppy Harper, ze szpitala.
— Jak szybko możesz się tutaj znaleźć?
— No...
— Wyjaśnię ci wszystko potem. Przyjedź do nas. Nie minęło trzydzieści sekund i był już za
drzwiami.
Rozdział drugi
POKARM ANIOŁÓW
— Doktor Harper jest na sali operacyjnej, ojcze, nie może wyjść. Powiedział, żeby zapro-
wadzić ojca do jego gabinetu.
Siostra Kennedy otworzyła drzwi i zdecydowanym ruchem wepchnęła go do środka.
— Mówił, żeby się ojciec modlił, i to bardzo, i żeby ojciec nie przestawał do jego powrotu.
Niech się ojciec modli za Angie Burton, ma siedem lat. Doktor Harper mówi, że to pęknięty wyro-
stek robaczkowy, wstrząs septyczny. Wszyscy się modlimy, z wyjątkiem doktora Wilsona.
Siostra Kennedy, która zazwyczaj robiła wrażenie wesołej, teraz zamykając drzwi, wygląda-
ła na zmartwioną.
W zagraconym gabinecie Hoppy'ego paliła się jedynie mała lampka.
Angie Burton. To będzie najmłodsza córka Sophii Burton. Pomyślał o Sophii, która była
znana z tego, że bez względu na pogodę zabierała swoje dwie dziewczynki do kościoła baptystów
w każdą niedzielę rano i że — kiedy już potrafiły mówić — nauczyła je na pamięć dwudziestego
trzeciego psalmu. Pracując w fabryce konserw w Wesley, dzielnie usiłowała zastąpić swojego mę-
ża, który sprzedał ich samochód, usiłował spalić ich dom i zniknął w Tennessee, w ostatniej chwili
uciekając przed wymiarem sprawiedliwości.
L
R
Zadzwonił do domu i poprosił Cynthię, aby się modliła, a potem upadł na kolana obok biur-
ka Hoppy'ego.
— Boże wszelkiego pocieszenia, nasza jedyna ucieczko w godzinie potrzeby, bądź obecny
w swojej dobroci dla Angie...
Była już prawie północ, gdy Hoppy otworzył drzwi.
— Jestem ci winien przeprosiny — zaczął. — Mogłem cię poprosić, żebyś się modlił w
domu, ale pierwszą myślą było to, żeby mieć cię tutaj, na miejscu.
Pastor widział już ten wyraz twarzy swojego przyjaciela. Było to zupełne wyczerpanie.
— Jak poszło?
Nastąpiła długa chwila ciszy. Hoppy spojrzał na niego i potrząsnął głową.
— Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Osunął się ciężko na krzesło obok biurka.
— Od czasu, gdy modliliśmy się o przeszczep Olivii i zobaczyłem cuda, które się wydarzy-
ły, modlę się za moich pacjentów. Pewnego dnia zapytałem Kennedy, czy będzie się modliła. Ona
z kolei powiedziała Baker i wkrótce okazało się, że modli się cała sala operacyjna. Nigdy ci o tym
nie mówiłem, cały czas miałem to na myśli... w każdym razie, widzieliśmy kilka gwałtownych
zwrotów. Może nie cudów, ale zwrotów. Czuliśmy, że dzieje się tutaj coś potężnego, coś, co chcie-
liśmy zbadać.
Hoppy ściągnął okulary i przetarł oczy. — Wszystko sprowadza się do tego, że modliliśmy
się, ty się modliłeś, ale Angie Burton nie przeżyła. Cóż mógł w takiej sytuacji powiedzieć?
Śmierć Angie Burton była czymś, z czym miasteczko nie mogło się pogodzić.
Winnie Ivey była złamana bólem — Angie i jej siostra Liza często odwiedzały cukiernię
Sweet Stuff po szkole. Dla nich była babcią Ivey, która wieszała ich szkolne rysunki na ścianie, w
kuchni cukierni.
Wydawca „Mitford Muse", który prawie nigdy nie rozmawiał z dziećmi ani nie zauważał ich
istnienia, zapłakał gorzko podczas śniadania w barze Grill i przeprosił wszystkich, oddalając się z
boksu.
Coot Hendrick poszedł do domu Sophii z ciastem, które upiekła jego starsza mama, ale nie
mając pojęcia, co powiedzieć, uciekł, zanim ktokolwiek zdążył otworzyć mu drzwi.
Członkowie Kościoła baptystów opłakiwali stratę. Tak wielu z nich miało swój udział w ży-
ciu Angie — trzymali ją na rękach, gdy była niemowlęciem, uczyli ją w szkole niedzielnej i dbali o
to, by razem z Lizą regularnie dostawały pudło przyzwoitych ubrań. W ostatnich latach niektórzy
potajemnie regulowali rachunek za lekarstwa, gdy dziewczynki chorowały na grypę.
Po pogrzebie pastor poszedł ze swoją żoną do wynajmowanego domku za stacją Exxon Lew
Boyda, nadal znaną pośród mieszkańców miasteczka jako ESSO.
L
R
Nie mówił wiele, ale siedział na sofie i trzymał Sophię za rękę, a w tle słychać było jedynie
cichy szmer sąsiadów noszących jedzenie do kuchni.
Obok niego Cynthia tuliła na kolanach Lizę, pieszcząc wilgotny policzek oparty na jej ra-
mieniu.
Gdy Liza zaczęła łkać, Cynthia zaczęła płakać cicho razem z nią. Potem nagle wszyscy za-
częli płakać i tulić się do siebie, skuleni na jednej sofie.
Było to zarazem straszne i cudowne. Nie przeszkadzało mu, że nagle przestał nad sobą pa-
nować, że stracił kontrolę, że jego rozpacz wydostawała się swobodnie na zewnątrz, niezależnie od
jego woli.
Obejmowali się wzajemnie, aż fala ich smutku odeszła i był w stanie się modlić. Każde z
nich wiedziało, że nie da im odpowiedzi, chociaż mieli nadzieję, że to zrobi.
Potem razem z Cynthią zeszli ścieżką do swojego samochodu.
— Do licha — powiedział, zaciskając zęby.
Spojrzała na niego, na to, jak ta śmierć go poruszyła i zasmuciła. W samochodzie ujęła jego
ręce i uniosła je do swojego policzka.
— Dziękuję ci za to, że jesteś takim kochającym księdzem.
Nie czuł się kochający. Czuł się bezsilny i wypalony.
— Droga przez mękę — zapewniał go wczoraj nowy ksiądz z Kościoła baptystów.
Zazwyczaj wesoły ksiądz wyglądał tak, jakby właśnie połknął porcję rycyny.
— Niech się ojciec przygotuje na spędzenie pierwszych sześciu miesięcy w rozpaczy i nie-
wiedzy, a kolejnych sześciu już tylko w rozpaczy.
Dla kogoś, kto potrafił jedynie podgrzać kawę w kuchence mikrofalowej, myśl o tym, co go
czekało, była przerażająca. Jednak mimo wszystkich złych i nie napawających otuchą słów, jakie
słyszał na ten temat, wiedział, że jego rada parafialna ma rację — należy to zrobić. Śmierć, podatki
i systemy komputerowe — takie jest prawo dżungli i nie można przed tym uciec.
— Emmo, nie wiem, jak to powiedzieć, ale rada parafialna chce, żebyśmy przeszli na kom-
puter.
Spojrzała na niego sponad okularów.
— Co? Co takiego powiedziałeś?
— Powiedziałem, że rada parafialna chce, żebyśmy przeszli na komputer. Biskup jest zda-
nia, że wprowadzi to pewną spójność w sprawach diecezji. Są też duże szanse, że zadziała w ten
sam sposób w Lord's Chapel. Też będziesz tak myślała, jak tylko się w tym połapiemy.
— Nigdy w życiu, José!
L
R
Podniosła się z krzesła, wykrzywiając usta w sposób, który sprawiał, że wyglądała jak
Dżyngis-chan z kolczykami w uszach.
— Nikt nie nienawidzi tego bardziej niż ja — wyjaśnił. — Ale tak się stanie.
— Pracuję tutaj od czternastu lat, dzień w dzień, i takie dostaję podziękowanie? Ślęczę nad
tymi księgami jak niewolnica, pilnując każdego centa, sprawdzając każdą sumę, i ile błędów zrobi-
łam?
— No cóż — przerwał jej — pamiętasz ten raport na temat zastawu sprzed pięciu lat...
— Też mi coś! Jakby nędzne czternaście tysięcy dolarów było wielkim powodem do zmar-
twienia.
— ...i ten przypadek z Samem McGee...
— Sam McGee! Ten sknera! Każdy może powiedzieć, że dał tysiąc dolarów na tacę i że ko-
ścielna sekretarka zgubiła czek! Mam nadzieję, że nie próbujesz mi wmówić, że komputer znalazł-
by ten głupi czek, którego on przede wszystkim prawdopodobnie nigdy nie napisał!
— No, cóż...
— Więc! — wykrzyknęła, biorąc głęboki oddech. — Idź i znajdź sobie jakąś dziewuszkę ze
spódnicą ledwie zakrywającą jej tyłek, i płać jej jak za woły. Czy członkowie rady parafialnej biorą
pod uwagę kwoty, jakie będą na nią wykładać, podczas gdy pieniądze, które oszczędzają na mnie,
idą na książki dla szkoły niedzielnej i zupy? Ha! Nawet się nad tym nie zastanowili, przypusz-
czam! Spodziewał się wybuchu wulkanu i wcale się nie przeliczył.
Leżeli w łóżku w jego domu, oparci o ogromne poduszki, które przyniosła od siebie w pa-
pierowych torbach. Musiał przyznać, że rzeczywiście dawały poczucie komfortu — cały ten gęsi
puch miękko otulający plecy. Z trudem udawało mu się dojść dalej niż pierwsza strona książki bez
zapadnięcia w drzemkę.
— Timothy, czy ja chrapię?
Lubił sposób, w jaki jej pytania spadały czasami niczym grom z jasnego nieba, a on nie po-
trafił umieścić ich w żadnym kontekście. Dobre ćwiczenie dla duchownego.
Ściągnął okulary i spojrzał na swoją żonę.
— Czy chrapiesz? Moja droga, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale szyby aż drżą w oknach.
Wydaje mi się jednak, że można by to zwalczyć, gdybyś spała z zamkniętymi ustami... co być mo-
że pozwoliłoby również na wyeliminowanie problemu cieknącej ci z ust śliny.
— Timothy!
— Widzisz, jakie to uczucie? Powiedziałaś mi, że mówię przez sen i że zgrzytam zębami.
Więc pięknym za nadobne.
— Proszę, powiedz mi, że tylko żartowałeś. Nie chrapię, prawda?
L
R
— Prawdę powiedziawszy, nie. Może jedynie jakiś ledwie słyszalny świst od czasu do cza-
su, ale nic poważnego.
— I nie cieknie mi ślina z ust?
— Ja niczego takiego nie zauważyłem. Wyglądała na zadowoloną z siebie.
— Ty naprawdę mówisz przez sen.
— Słyszałem już gorsze słowa.
Nigdy nie przestał się zastanawiać, jak to wszystko mogło się stać. Gdyby wiedział, że
wspólne życie może dać tyle otuchy, skapitulowałby dużo wcześniej. Dlaczego tak bardzo bał się
małżeństwa, intymności, kochania?
Dzisiaj rano ponownie czytał o drodze Izraelitów przez pustynię i o tym, jak Bóg w cudow-
ny sposób troszczył się o ich potrzeby. Manna każdego dnia, a oni musieli ją jedynie zebrać.
„Ludzie spożywali pokarm aniołów" — napisał psalmista.
Zdawało się to w jakiś sposób ilustrować jego małżeństwo. Codziennie, bez żadnego zauwa-
żalnego wysiłku z jego strony, otrzymywał od Boga przedziwne zapasy zaspokajające wszystkie
jego potrzeby — czekały na niego każdego poranka; on musiał je jedynie zebrać.
— „...pokarm aniołów" — szepnął cicho.
— Widzisz! Mruczysz pod nosem, nawet gdy nie śpisz!
— Prawie zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię, dopóki nie pojawiliście się
razem z Dooleyem i nie zaczęliście mi o tym mówić.
Oparła się o niego w swojej piżamie w paski i ziewnęła beztrosko.
— Przebywanie z tobą to taka przyjemność, Timothy. Nigdy nawet nie marzyłam, że uda
mi się znaleźć kogoś takiego jak ty — czasami sama nie wiem, gdzie jedno z nas się kończy, a dru-
gie zaczyna.
On też tak myślał, ale nic nie powiedział.
— Wydaje mi się, że naszą miłość można zakwalifikować do kategorii cudów — stwierdzi-
ła.
— Razem z cudem Morza Czerwonego, moim zdaniem.
— Czy myślisz, że ci, którzy cię kochają, akceptują nasze małżeństwo? Czy część parafii
nie czuje się w pewnym sensie... zdradzona?
— Na pewno nie. Są zadowoleni, że jest ktoś, kto będzie się mną opiekował i zdejmie z
nich ten obowiązek. Oczywiście nigdy nie musieli tego robić, ale panuje przekonanie, że księża
kawalerowie wymagają dodatkowej opieki.
Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Pocałowała go w policzek.
— Najdroższy?
L
R
— Uhm?
— Czy moglibyśmy przenieść w tę sobotę szafę? Znowu grom z jasnego nieba! Musiał
działać szybko.
— W tę sobotę zabieram cię na małą... rekreację.
— Uwielbiam rekreację! Co będziemy robić?
Przez całe swoje życie zawsze miał problemy ze znalezieniem pomysłów na spędzenie wol-
nego czasu. Jako kawaler nie potrafił pojąć, jak inni są w stanie planować z wyprzedzeniem roz-
rywkę. „Co robisz w ten weekend?" — ktoś mógł zapytać, a pytany natychmiast wyliczał imponu-
jącą listę zajęć: gra w piłkę, kino, kolacja w restauracji, sztuka, piesza wycieczka, piknik i Bóg ra-
czy wiedzieć, co jeszcze. Jeśli to jemu zadano to pytanie, zawsze kończyło się na tym, że drapał się
w głowę i nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Nigdy nie wiedział, co mógłby zrobić,
dopóki się do tego nie zabrał.
— To będzie niespodzianka — obwieścił.
— Dobrze! Kocham niespodzianki!
— Cynthia, Cynthia. A czego nie kochasz?
— Spalin, filmów telewizyjnych i pieczonych ciast z torebki.
— Jestem zdecydowanie za kobietą, która wie, co lubi — i czego nie lubi. — Odchrząknął.
— Jeśli o mnie chodzi, ja lubię właśnie to.
— To znaczy co?
— To... wspólne życie z tobą.
— W takim razie, dlaczego tak zaciekle i tak wytrwale ze mną walczyłeś?
— Brak wizji — przyznał. — Brak wyobraźni. Brak...
— Brak ziemskiego wyobrażenia nieba!
— To ty to powiedziałaś.
— W takim razie...
Pochylił się i niespiesznie pocałował ją w usta.
— O mój dobry Boże — westchnęła w końcu. — Kto by pomyślał...?
— Barnaba! — zawołał, stając w drzwiach do kuchni.
Przyszedł czas na rekreację i nie było już ani chwili do stracenia. W przeciwnym razie mu-
siałby iść na piechotę do sklepu z artykułami żelaznymi, żeby wypożyczyć klamrę krzyżową do
przeniesienia szafy.
Barnaba przybiegł z salonu, poślizgnął się na kuchennym plecionym chodniku i podskoczył,
aby zalać swojemu panu lewe ucho obfitą kąpielą.
L
R
— „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy — zacytował pośpiesznie pastor fragment z Pierwsze-
go Listu św. Jana Apostoła — Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z
wszelkiej nieprawości".
Barnaba usiadł na tylnych łapach, położył się, westchnął i spojrzał na swojego pana.
Jego pies był jedynym stworzeniem, które niezawodnie uspokajało się, słysząc Słowo Boże.
Gdyby tylko cała ludzkość reagowała w podobny sposób...
— Jestem gotowa — oznajmiła, wychodząc z salonu.
Miała na sobie niebieskie dżinsy i bawełnianą bluzę, tenisówki i kurtkę z kapturem. Wyglą-
dała jak dziewczynka.
— Gotowa na co? — zapytał, uśmiechając się.
— Na to, o czym mówiłeś...
Był podekscytowany jak chłopiec, i nic nie mógł na to poradzić.
— Proszę bardzo — obwieścił, podając jej ramię.
Barnaba leżał w wysokiej trawie, zmęczony wspinaczką na górę, a język zwisał mu z pyska.
Obeszli dwa razy jezioro Mitford, aż ich policzki zaróżowiły się od ostrego powietrza, zjedli
lunch z papierowej torebki, siedzieli przez chwilę na kłodzie drewna i śmiali się, a następnie po-
śpieszyli w stronę Old Church Lane, żeby odpocząć na kamiennym murze, z którego roztaczał się
piękny widok na ziemię, którą nazwał misternym patchworkiem.
W dolinie, z jej kościelnymi wieżami i polami uprawnymi, malutkimi domkami i srebrzystą
rzeką, dostrzegli, iż odchodzi jesień. Na drzewach widoczne było ostatnie muśnięcie kolorów.
— Mam wspaniały pomysł — oświadczył.
— Strzelaj!
— Dlaczego nie mielibyśmy robić czegoś takiego co tydzień? Obydwoje pozwalamy się
czasami przytłoczyć pracy, a może to byłby sposób na poradzenie sobie z tym problemem? Nawet
tylko na kilka godzin, zaplanujmy sobie taką ucieczkę.
Uczył się czegoś nowego, czuł to wyraźnie. Kto powiedział, że nie można zmienić starych
przyzwyczajeń?
— Świetnie!
— Nawet w samym środku zimy! — kontynuował z rosnącym entuzjazmem.
— Cudownie! Jestem za, obydwiema rękami.
No proszę. Od czasu wszystkich uzgodnień odnośnie do kont w banku, tego, gdzie będą spać
oraz jak dużo mogą wydać bez zgody drugiej strony, to był ich pierwszy ważny pakt.
— Zgoda — powiedziała. Siedzieli na murze, aż z północy zaczął wiać ostry wiatr. Wtedy
zeszli szybko w dół Old Church Lane, a potem przeszli przez park Baxter.
L
R
— Patrz — powiedział — tam jest nasza ławka.
— Na której siedzieliśmy, gdy zaczął padać deszcz... gdzie powiedziałeś, że czujesz się wy-
eksploatowany, i zaprosiłeś mnie, żebym pojechała z tobą do biskupa.
Był pod wrażeniem imponującej pamięci swojej żony, ponieważ nie przypominał sobie, że-
by mówił coś o byciu wyeksploatowanym.
— Przy okazji — zapytał na głos — kto ma gotować dzisiejszy obiad?
— Nie mogę sobie przypomnieć — odpowiedziała, marszcząc brwi.
Percy podszedł wolno do tylnego boksu i nalał kawę pastorowi, który przyszedł na wczesny
lunch.
— I jak?
— Taka jak zwykle. Czarna.
— Nie o to pytałem.
— Więc o co?
— Jak ci się podoba być żonatym?
— Podoba mi się.
Po raz pierwszy, odkąd wrócił z miesiąca miodowego, któryś z przyjaciół w barze Grill za-
dał mu pytanie dotyczące jego nowej sytuacji. Zaglądnął tu pewnego dnia, gdy Percy serwował
jako danie dnia gulasz z wołowiny. Był opalony i szczuplejszy, dopiero co wrócił z Maine, ale Per-
cy Mosely, Mule Skinner i J.C. Hogan nie skomentowali tego ani jednym słowem.
Potrafił się jedynie domyślić, że byli nieco stremowani faktem, iż przez piętnaście lat znali
kogoś, kto nagle teraz się ożenił. Potrzebna była pewna zmiana spojrzenia, która — jak zaznaczył
Emerson — była cholerną niedogodnością.
— Nie jestem pewien, czy gdybym miał to zrobić jeszcze raz, to bym się zdecydował —
rozmyślał na głos Percy.
— Wiesz, że tak. W przeciwnym razie, skąd wziąłbyś te cudowne wnuki?
— No tak — przyznał właściciel baru Grill, promieniejąc.
— Ja zrobiłbym to jeszcze raz w jednej sekundzie — wyznał Mule, wślizgując się do boksu.
— Fancy wygląda dzisiaj lepiej niż wtedy, gdy się z nią żeniłem.
J.C. wsunął się do boksu z drugiej strony.
— Ja wolę się trzymać od tego z daleka. Nie zmusilibyście mnie do tego nawet za milion
cholernych dolców.
— Przed czy po opodatkowaniu? — wolał się upewnić Mule. J.C. wytarł twarz czymś, co
wyglądało na kawałek papieru toaletowego.
L
R
— Jeden raz to o jeden za dużo. Wolałbym raczej stanąć przed plutonem egzekucyjnym.
— Z kofeiną czy bez? — Mule usłyszał pytanie Percy'ego.
— Fancy podaje mi bezkofeinową. Już od dwóch dni chodzę jak struty i nie mogę się obu-
dzić. Zaserwuj mi po trochu każdej.
J.C. uniósł swoją filiżankę w stronę Percy'ego.
— Próbowałem pić bezkofeinową przez tydzień i ledwie byłem w stanie wydrukować gaze-
tę. Zredukowaliśmy tę pijawkę do czterech stron, a ja nie potrafiłem wkleić jednego ogłoszenia, nie
upadając na podłogę na krótką drzemkę. — Podmuchał na parującą kawę. — O nie, nie ożeniłbym
się za żadne skarby świata, kobiety chcą cię ulepszyć — każą ci jeść błonnik, zakazują ci bekonu,
każą używać margaryny, zabraniają kofeiny.
— Jesteś dzisiaj bardzo rozmowny — zauważył Mule.
— Przez pół nocy nie zmrużyłem oka, tylko towarzyszyłem straży pożarnej. Zapaliła się
stara stodoła Omera Cunninghama z sianem i ogień rozprzestrzenił się na sąsiedni budynek, w któ-
rym Omer trzyma ten pradawny samolot. Przyjechał wóz strażacki i walczyli z pożarem do trzeciej
nad ranem.
— Myślałem, żeby zająć się dziennikarstwem — wtrącił Mule — ale mi przeszło.
— Gdyby ten samolot zajął się ogniem, to może znalazłbyś jego podwozie na swoim ganku.
— Miał pełne baki, prawda?
— Znasz Omera, zawsze jest gotów wylecieć. Potrzebuje jedynie pola, które nie zostało za-
orane. Mówił, że zamierza go przestawić do hangaru w pobliżu pasa startowego.
Mule zamieszał kawę z mlekiem.
— Ktoś mi mówił, że Mack Stroupe zamierza kandydować w następnych wyborach na
burmistrza.
— Mack popiera zmiany — wyjaśnił J.C. — Rozwój, postęp i zmiana to jego program wy-
borczy.
— A mnie się podoba ten, który mamy — stwierdził pastor. — „Mitford dba o swoich!" —
wyrecytowali zgodnie z Mule'em.
Wszyscy w Mitford znali program wyborczy pani burmistrz Esther Cunningham, nie wyłą-
czając uczniów szkoły w Mitford, którzy namalowali go na nylonowym transparencie. Transparent
ten co roku niesiony był w pochodzie wzdłuż Main Street z okazji Dnia Niepodległości.
— Pamiętasz, jak rozbudował swój kiosk z hot dogami, gdy myślał, że Percy wycofuje się z
biznesu? Wykorzysta tę stronę budynku, by tam urządzić swoje biuro wyborcze podczas kampanii.
L
R
— Zgadza się — odparł J.C. — A ja jestem papieżem. Nie bylibyście w stanie nakłonić te-
go miasta do głosowania na nikogo innego niż Esther Cunningham, nawet gdybyście płacili im za
to gotówką. Wyniosą ją z jej biura nogami do przodu.
— Nigdy nie będzie kandydował — stwierdził pastor — więc równie dobrze możemy się
tym nie martwić. Mack może nie jest geniuszem, ale nie jest też głupi.
Mule wychylił się z boksu, szukając Velmy.
— Czy będziemy coś zamawiać, czy przyszliśmy tutaj jedynie dla zdrowia?
— Na pewno nie przyszedłeś tutaj dla zdrowia — rzucił J.C.
Żona Percy'ego, Velma, wyrosła skądś z notesem, gotowa przyjąć zamówienie.
— Zamówcie danie dnia.
— Co to takiego? — zapytał pastor.
— Pasztecik z mielonej wołowiny z dodatkiem hawajskiego ananasa.
— Jak jest pokrojony ananas? — dopytywał się Mule. — Lubię plastry, a nie kawałki.
Velma zmarszczyła czoło.
— Jest w kawałkach.
— W takim razie poproszę ser z grilla. Nie, poczekaj. Mule zabębnił palcami po stole.
— Daj mi talerz zupy i hot doga ze wszystkimi dodatkami. Fancy zabroniła mi jeść ser.
— Ja poproszę podwójnego cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami, dużo musztardy i ma-
jonezu, i duże frytki.
J.C. złożył swoje zamówienie głośniej niż zwykle, żeby podkreślić, że jest wolnym człowie-
kiem.
— Bo mi bębenki w uszach popękają — ostrzegła go Velma. Mule westchnął.
— Po zastanowieniu, podaj mi hot doga bez cebuli, mam po niej niestrawność.
Velma spojrzała na pastora, którego zainspirował ostry chłód w późnym październikowym
powietrzu.
— Gulasz wołowy! — obwieścił.
— W filiżance czy na talerzu?
— Na talerzu.
— Z bułką czy z krakersami?
— Z krakersami.
— Zmień moje zamówienie i przynieś mi gulasz wołowy — poprosił Mule. — Zawsze
smakuje mi to, co on zamawia. Ale dla mnie bez krakersów, ja zjem z bułką. I bez masła.
— W całym swoim życiu nie słyszałem o filiżance gulaszu wołowego — zauważył J.C.
— Krakersy jedzą chorzy — zaobserwował Mule.
L
R
— Boże!
Velma oderwała kartkę z zamówieniem i podała ją Percy'emu.
— Zastanawiałem się nad jedną rzeczą... — Mule zwrócił się do pastora.
— Tak?
— Jak radzą sobie twój pies i jej kot?
— Violet mieszka w sąsiednim domu, a Barnaba żyje sobie spokojnie w moim.
W rzeczywistości Cynthia podawała Violet kolację o piątej, następnie ścieżką przez żywo-
płot wracała do domu, a Violet zwijała się w kłębek na dwuosobowej kanapce Cynthii i spała aż do
powrotu swojej pani następnego ranka, kiedy to Cynthia otwierała jedną z tych puszek, której za-
pach był w stanie sprawić, że człowiek miał ochotę uciec gdzie pieprz rośnie.
— Kot z domem — zamyślił się J.C. — Niezły interes.
— Więc jej kot i twój pies nie wchodzą sobie w drogę?
— Robimy wszystko, by do tego nie doszło.
— Mówiłeś mi kiedyś, że Barnaba śpi na twoim łóżku.
— Teraz śpi w holu.
Zapadła wymowna cisza.
— Czy był ktoś ostatnio na wzgórzu? — zapytał pastor.
Właśnie wrócił z wycieczki na plac budowy Domu Nadziei, domu opieki za pięć milionów
dolarów, który Sadie Baxter postanowiła ofiarować Lord's Chapel. Wyglądało na to, że dom powi-
nien zostać uruchomiony w ciągu roku, włącznie z zatrudnieniem personelu.
— W środę zrobiłem tam dwie rolki filmu. W następnym tygodniu poświęcę temu tematowi
całą stronę.
— To będzie naprawdę coś — rzucił Mule. — Sam chętnie bym się tam przeprowadził.
Słyszałem, że w holu ma być fontanna.
— I ptaszarnia w jadalni — obwieścił dumnie pastor. Mule podrapał się w głowę.
— Czy dobrze słyszałem, że będzie miał własny kościół?
— Kaplicę. Małą kaplicę. Drewniane zdobienia wykonane przez lokalnych artystów, rozety.
Pierwsza klasa.
Velma przyniosła dwa talerze na lewym ramieniu i trzeci w prawej ręce.
Mule spojrzał na nią z uznaniem.
— To sztuczka, którą zawsze bardzo ceniłem.
— Gulasz wołowy z krakersami. Gulasz wołowy z bułką, bez masła. Podwójny cheesebur-
ger ze wszystkimi dodatkami i duże frytki.
L
R
Jan Karon TE WYSOKIE, ZIELONE WZGÓRZA
Rozdział pierwszy PRZEZ ŻYWOPŁOT Stał przy oknie w kuchni i przyglądał się jej, jak przechodzi przez żywopłot. Co też tym razem ze sobą targała? Wyglądało to na misę i dzbanek. A może był to stos ksią- żek z misą na samej górze? Pastor zdjął okulary, chuchnął na szkła i przetarł je chusteczką. Była to misa i dzbanek, bez wątpienia. Nie potrafił zrozumieć, jak sąsiedni mały, żółty domek zdołał pomieścić wszystkie te rzeczy, które ostatnio udało im się upchnąć w jego domu. — Idealne na twoją komodę — wyjaśniła, gdy otworzył drzwi. — Aha! Wcale nie chciał, aby na jego komodzie stała misa i dzbanek. Blat komody był jego punktem odniesienia, jego schronieniem, jego oazą spokoju pośród szalejącego oceanu zmian. Tam właśnie było miejsce na jego kluczyki do samochodu, jego drobne monety, jego krzyżyki, jego spinki do mankietów, jego portfel, jego książeczkę czekową, pęk kluczy do pomieszczeń kościelnych i mały słoik z guzikami, igłą i nićmi. Tam też leżało lusterko, w którym od czasu do czasu dokładnie oglądał czubek głowy. Czy włosy nadal mu się przerzedzały, czy też może dzięki jakiejś cudownej i wyczekiwanej zmianie zaczęły na powrót rosnąć? — Cynthia — zaczął, idąc po schodach za swoją zgrabną żoną z blond włosami — co do tej misy i dzbanka... — Mają cudowny kolor. Spójrz tylko na ten niebieski. Ożywi całe twoje bordo i brązy! Wcale nie chciał, by jego bordo i brązy zostały ożywione. Wiedział, że to nieuchronne. Od pierwszego dnia małżeństwa, które zawarli siódmego września, spiskowała, by przynieść tę przeklętą szafę i postawić ją w pokoju gościnnym jego domu. Targanie w jedną stronę to jeszcze nic, ale targanie z powrotem — to już zupełnie inna sprawa. Przytargali na przykład orientalny dywan, który znajdował się w jej piwnicy. — Trzy na trzy sześćdziesiąt! — obwieściła, stwierdzając, że będzie idealnie pasował na gołą podłogę w jadalni. Po wyniesieniu z ogromnym wysiłkiem stołu i krzeseł do holu, rozwijali ten dywan i rozwi- jali, nie mogąc skończyć. Wystarczyłoby go, żeby zakryć całą podłogę i ściany, a jego cztery końce spotkałyby się pod wiszącym nad stołem żyrandolem. L R
— Ten dywan nadaje się do sali gimnastycznej! — stwierdził, ocierając pot lejący mu się obficie z czoła. Wyglądała na zupełnie zaskoczoną faktem, że dywan nie pasuje. Musieli więc wrócić do jej domu, dźwigając go przez żywopłot jak juczne muły. Decyzja, aby zostawić i utrzymywać obydwa domy, była oczywiście genialna. Światło w je- go domu nigdy nie dorównałoby światłu w jej pracowni w sąsiednim domku, gdzie już była zado- mowiona ze swoimi książkami, farbami i stołem do rysowania. Oznaczało to również, że jego sa- lon będzie mógł pozostać nie zmieniony — jego książki będą mogły zajmować te same półki, a ogromny zbiór notatek do kazań bę- dzie mógł pozostać w zabudowanych wnękach. Zawarcie małżeństwa po raz pierwszy w wieku z górą sześćdziesięciu lat samo w sobie było wystarczającą nowością. Kontynuowanie codziennego życia z jedynie niewielkimi zmianami w kwestiach ogólnych to błogosławiony luksus. Prawdziwą zmianą, w dodatku przyjętą z radością, było natomiast dzielenie łoża i stołu. Pewnego ranka podczas śniadania zdobył się na odwagę, by zaznaczyć chęć znalezienia sta- łego miejsca dla mebli. — Dlaczego nie możemy zostawić wszystkiego tak, jak jest... w obecnym stanie? Zdawało się to dobrze funkcjonować... — No tak, podoba mi się, że nasze domy są odrębne, ale chciałabym też, aby były takie sa- me — aby stanowiły rodzaj organicznej całości. — Noszenie tej szafy tam i z powrotem nie przyczyni się do stworzenia organicznej całości. Już teraz nasz żywopłot wygląda, jakby przebiegło przez niego stado słoni. — Ach, Timothy! Przestań być taki nudny! W twoim domu przydałoby się kilka nowych drobiazgów, a w moim — trochę więcej przestrzeni. Na przykład twoje krzesła chippendale nada- łyby nieco powagi mojemu stołowi w jadalni. — Twój stół w jadalni jest rozmiarów mebli w naszym przedszkolu. Powiedziała dokładnie to, co spodziewał się usłyszeć. — Moglibyśmy spróbować i sami ocenić. — Cynthia, możesz mi zaufać. Moje krzesła nie będą wyglądać dobrze razem z twoim sto- łem, podobnie ten ręcznie malowany stojak na gazety nie będzie pasował do mojego fotela. — W takim razie, po co w ogóle pobieraliśmy się? — Przepraszam? — Jeśli żadne z nas nie zamierza się ani trochę zmienić, jeśli mamy być dokładnie takimi samymi ludźmi jak przedtem, to po co? L R
— Wydaje mi się, że wiem, do czego zmierzasz. Czy nie pozostaje więc nic innego, jak tyl- ko przenieść te krzesła do twojego domu? A co z moim własnym stołem? Zostanie pozbawiony krzeseł. Nie widzę w tym żadnego sensu. Miał ochotę wyskoczyć przez okno i biec ile sił w nogach aż do granicy stanu. — Krok po kroku — odparła z zadowoleniem. — Wszystko ułoży się doskonale. „drOgi Stuarcie, dzięki za twoją kartkę re: spotkanie diecezjalne, i podziękuj marcie za zaproszenie by sko- rzystać potem z w. gościny. muszę jednak wracać do domu, prosto po spotkaniu — mam nadzieję, że zrozumiesz. przy okazji, czy mógłbyś mi służyć radą: dlaczego kobiety uwielbiają wszystko przestawiać? w szkole niedzielnej jena ivey kazała właśnie grupie młodzieżowej postawić biblioteczkę z książeczkami przedszkolaków na ścianie na- przeciw drzwi. na gruncie domowym, moja pomoc domowa przestawiła krzesło z wysokim oparciem z mo- jej sypialni do holu, zupełnie lekceważąc fakt, że od 14 lat wieszam na nim spodnie i stawiam na jego siedzeniu buty, by móc je szybko znaleźć w razie potrzeby. a na dodatek, a może przede wszystkim, gdyby C była w stanie podnieść mnie na moim fote- lu i postawić przy oknie, gdy ja drzemię, nie omieszkałaby tego zrobić. bez wątpienia, masz na głowie bardziej ważkie sprawy, ale powiedz mi, jak sobie z tym ra- dzić? śpieszę dodać, że nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczo- ny, że takie szczęście — w takich ilościach — w ogóle istnieje". Podpisał list, napisany na jego ręcznej maszynie do pisania marki Royal, wdzięczny, że Stu- art Cullen jest nie tylko jego biskupem, ale również najbliższym przyjacielem od sielskich czasów spędzonych w seminarium. „Ojciec Timothy Kavanagh, Kaplica Naszego Pana i Zbawiciela Old Church Lane, Mitford, N.C. Drogi Timothy, zaprawdę, to niepokojące, gdy pomoc domowa, szefowa szkoły niedzielnej i własna żona robią coś takiego wszystkie jednocześnie. Moja rada jest następująca: nie walcz z tym. Znudzi im się to. W Jego pokoju, Stuart L R
PS. Martha dodałaby kilka słów, ale jest zajęta przestawianiem mojej komody w przeciwle- głą część sypialni. Ponieważ ja zajmuję się pilną sprawą dotyczącą Domu Biskupów, nie udało się jej wymóc na mnie pomocy, zdołała więc w końcu umieścić mebel na starej kapie i słyszę w tej chwili, jak ciągnie go po podłodze, tuż nad moją głową. Ta konkretna aktywność drzemała w niej przez prawie siedem lat i nagle, na powrót, się rozbudziła. Może to coś z wodą". Stosunkowo wcześnie dostrzegł, że łóżka stanowią problem, który trzeba będzie rozwiązać. Noc poślubną spędzili w łóżku w jego domu, gdzie sturlali się każde ze swojej krawędzi i wpadli na siebie na środku. — Skąd się wziął w twoim łóżku ten rów? — zapytała. — Ja tutaj śpię — wyjaśnił zawstydzony. Przez całą noc byli ściśnięci jak sardynki, co jemu niezmiernie się podobało, ale jej nie. — Czy myślisz, że to właśnie znaczą słowa: „będą oboje jednym ciałem?" — zapytała szep- tem, wtulona policzkiem w jego twarz. Kolejnej nocy przeszedł potulnie przez żywopłot, niosąc ze sobą piżamę i szczoteczkę do zębów w torbie na zakupy ze Sklepu. Jej łóżko było ogromnych rozmiarów i stanowiło największy mebel w jej maluteńkim dom- ku. Szerokością wydawało mu się zbliżone do stanu Teksas, albo nawet terytorium Saskatche- wan. Czy tam w oddali biegło w jego kierunku stado bawołów, czy też może psi zaprzęg? — Cynthia! — zawołał w bezkresną czeluść i czekał na echo. Zamówili nowy materac do jego domu natychmiast po powrocie z miesiąca miodowego, który spędzili w domku letniskowym Stuarta Cullena, Tam, na skalistym wybrzeżu stanu Maine, słuchali krzyku nurów, trzymali się za ręce, spacerowali wzdłuż brzegu i rozmawiali aż do wcze- snych godzin porannych. Słońce nadało jej jasnej cerze kolor lekko przyrumienionego tostu, który wydawał mu się fascynujący i wyjątkowy; i obserwował, jak na grzbiecie jej nosa pojawiają się trzy piegi niczym gwiazdy na niebie. Wykonując razem każdą najzwyklejszą rzecz, wiedzieli, że są bardziej szczęśliwi niż kiedykolwiek przedtem. Pewnego wieczoru, wkrótce po zainstalowaniu w jego domu nowego materaca i sprężyn, za- stał ją siedzącą na łóżku, gdy wychodził spod prysznica. — Mam cudowny pomysł, Timothy! Kominek! Dokładnie w tym miejscu, gdzie stoi komo- da. — A co zrobię z komodą? Spojrzała na niego, jakby wyturlał się z kościelnego przedszkola. L R
— Postawisz ją w wykuszu, oczywiście. — Wtedy nic nie będzie widać przez okno. — Ale ile czasu spędzasz, wyglądając przez okno w wykuszu? — Gdy paradowałaś z Andrew Gregorym, to bardzo dużo. Jego twarz oblał rumieniec, gdy mówił te słowa, ale tak, był zazdrosny o przystojnego han- dlarza antykami, który nie odstępował jej na krok przez kilka miesięcy. Uśmiechnęła się, przechylając głowę na bok w sposób, który tak chwytał go za serce. — Kominek byłby taki romantyczny! — Uhm. — Dlaczego mam być jedynym romantykiem w rodzinie, podczas gdy ty obstajesz przy swoim konserwatywnym stanowisku z gatunku „niczego-nie-zmieniajmy"? Usiadł obok niej. — Jak szybko zapominasz. Gdy chodziliśmy ze sobą, powiedziałaś, że jestem niesamowi- tym romantykiem. Roześmiała się i pocałowała go w policzek. — I miałam rację, oczywiście. Przepraszam, mój ukochany staruszku. Wcale nie chciał być czyimś ukochanym staruszkiem. — Sama sobie bądź ukochaną staruszką — odparł niezadowolony. — Jestem przecież tylko sześć lat starszy od ciebie. — Rocznikowo — zgodziła się łaskawie, mając na myśli, jak przypuszczał, coś zgrzybiałe- go w jego ogólnym stosunku do życia. Do tematu kominka w każdym razie już nie wrócili. Prawdę powiedziawszy, brak mu było słów, by opisać własne szczęście. Z każdym dniem stawało się jeszcze głębsze, jak przy kopaniu studni, i zadziwiało go swoim ciepłem i siłą. Zdawał się nie panować nad wyrazem własnej twarzy, na której — według stałych klientów baru Main Street Grill — nieodmiennie gościł głupi uśmiech. — Kocham cię... strasznie — oświadczył, starając się to wyrazić. — Ja też cię strasznie kocham. To przerażające. A co, jeśli to się skończy? — Cynthia, na litość... — Wiem, że nie powinnam mówić o końcu, skoro to cudowny początek... — W takim razie nie mów — przerwał jej zdecydowanie. Nigdy nie zapomni Barnabie gestu, jakim było tak chętne zrezygnowanie ze spania w no- gach łóżka swojego pana i wybranie posłania na chodniku w holu. Nie dość, że jego pies lubił L R
osiemnastowiecznych poetów i poddawał się bez protestu cotygodniowej kąpieli, to jeszcze był dżentelmenem. Decyzje zapadły i obydwie strony były w tej sprawie jednomyślne. Będą sypiać głównie w domu pastora, a od czasu do czasu — w małym, żółtym domku. Mimo że jak zwykle będzie tam pracowała, będą go traktować przede wszystkim jako drugi dom, miejsce odpoczynku i prywatnego wytchnienia. Obiecał, że w każdą sobotę po południu jego kazanie będzie nieomal gotowe, by mógł spę- dzić z nią czas i odpocząć wieczorem. Jak do tej pory, do jego obowiązków będzie należało przy- gotowanie śniadania w niedzielę. Pokazał jej, gdzie przechowuje testament, i obiecał, że go zmieni. Ona wyznała, że nie ma testamentu, i obiecała, że każe go przygotować. Gdyby kiedykolwiek, niech Bóg broni, zdarzyło im się pokłócić, żadne z nich nie ucieknie do drugiego domu, by tam się dąsać. Pogodna i przedsiębiorcza Puny Guthrie, z domu Bradshaw, nadal będzie dbała o porządek w jego domu przez trzy dni w tygodniu, a Cynthia będzie korzystała z jej usług czwartym dniu, w sąsiednim gospodarstwie. Nadal będą utrzymywać odrębne konta w banku, poczynią kilka wspólnych inwestycji, będą zasięgać wzajemnej rady w kwestii prezentów i nigdy nie wydadzą więcej niż pewną ustaloną kwotę bez uprzedniej zgody drugiego z nich. Zaproponował pięćdziesiąt dolarów jako ustaloną kwotę. — Sto! — rzuciła kontrpropozycję. Był zadowolony, że rozpoczął licytację od niskiego poziomu. — Niech będzie w takim razie sto i zatrzymuję tę starą marynarkę, którą odłożyłaś na wentę dobroczynną. — Zgoda! Roześmiali się. Uścisnęli sobie dłonie. Poczuli ulgę. Nadanie właściwego kursu małżeństwu na samym starcie wcale nie było taką łatwą sprawą. — A już myślałem, że słuch po tobie zaginął — powiedział Percy, wystukując na klawiatu- rze kasy w barze Grill należność za jego lunch. — Jak to? — nie zrozumiał pastor. — Żonaty i tak dalej, nie będziesz już stałym klientem, rozumiem. Właściciel baru Grill czuł się zraniony i zdradzony, widział to wyraźnie. — Jesteś w błędzie, mój przyjacielu. — Naprawdę? — rozchmurzył się Percy. L R
— Będę tak stałym klientem, jak tylko można sobie zamarzyć. Moja żona ma własne życie zawodowe jako ceniona autorka książek dla dzieci i ilustratorka. Nie będzie mi podsuwać codzien- nie pod nos, w porze lunchu, gorących dań — zdecydowanie nie. Percy spojrzał na niego podejrzliwie. — A co ze śniadaniami? — A to — odparł pastor, wkładając do kieszeni resztę — już zupełnie inna sprawa. Percy zmarszczył brwi. Lubił, aby jego stali klienci byli poślubieni jego miejscu pracy. Spojrzał na nią ze swojego krzesła w salonie. Znowu wałki. — Musiałam nawinąć wałki — wyjaśniła, jakby czytając w jego myślach. — Jadę jutro do Lowell. — Do Lowell? Po co? — Do szkoły. Chcą, żebym przeczytała ich francuskiej klasie Violet jedzie do Francji, a po- tem abym przedstawiła program w auli. — Musisz? — Czy co muszę? Przeczytać Violet jedzie do Francji? Właśnie o to mnie poprosili. — Nie o to mi chodzi. Czy musisz jechać do Lowell? — No tak, muszę. Nie chciał powiedzieć niczego tak idiotycznego, ale będzie mu jej brakowało, jak gdyby miała pojechać na drugi koniec świata. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której Cynthia usadowiła się z podwiniętymi nogami na sofie i otworzyła jakieś czasopismo. Próbował czytać, ale nie mógł się skupić. Nigdy nie myślał o tym, że będzie musiała wyjeżdżać w związku ze swoją pracą. Niezado- wolony czekał, aż oswoi się z tą nowiną. Lowell. Kogoś tam niedawno zastrzelili, i to w biały dzień, na środku ulicy. A poza tym — Lowell jest oddalone o sto sześćdziesiąt kilometrów. Czy ma sprawne ha- mulce? Dość benzyny? Kiedy ostatnio zmieniała olej? — Co z twoim olejem? — zapytał posępnie. Roześmiała się, jakby powiedział coś szalenie zabawnego. Następnie zeszła z sofy, podeszła do niego i pocałowała go w czoło. Natychmiast spowił go zapach wistarii i poczuł znajomą mięk- kość w kolanach. Spojrzała mu prosto w oczy. — Kocham, gdy tak mówisz. Z moim olejem wszystko w porządku, a z twoim? — Cynthia, Cynthia — odparł, wciągając ją na kolana. L R
— Zgadnij co? — zwróciła się do niego Emma, która przyklejała do ściany obok swojego biurka zdjęcie nowego wnuka. Była to ulubiona gra jego sekretarki. On jednak szczerze jej nienawidził. — Co takiego? — Zgadnij! — Zastanówmy się. Zamierzasz rzucić pracę w Kościele episkopalnym i przenieść się do baptystów. Marzenie. — Chciałabym — odparła, przewracając oczami. — Spróbuj jeszcze raz. — Do cholery, Emmo, nie cierpię tej gry. — Dobrze ci to zrobi, ćwiczysz w ten sposób umysł. — Przepis na ciasto pomarańczowe Esther Bolick ukaże się w sekcji kulinarnej „New York Timesa". — Widzisz? Nawet się nie starasz. Tak tylko mówisz, żeby mówić. Spróbuj jeszcze raz. — Daj mi jakąś wskazówkę. — Ma to coś wspólnego z tym, że ktoś jest wściekły. — Rada parafialna. To musi dotyczyć rady parafialnej. — Nie trafiłeś. Chcesz, żebym ci powiedziała? — Błagam. — Marge Wheeler zostawiła swój najlepszy koszyk w kuchni, po brunchu z biskupem w czerwcu, i Flora Lou Wilcox przeznaczyła go na wentę dobroczynną. Ktoś kupił go za sto dolarów! Dasz wiarę? Sto dolarów za koszyk z naderwanym uchem! Marge jest wściekła jak osa i zagroziła, że poda ją do sądu. Ale Flora Lou twierdzi, że Marge nie ma żadnych formalnych podstaw, ponie- waż ty zawsze umieszczasz w biuletynie informacje o tym, żeby zabierać rzeczy zostawione w kuchni. — Uhm. Informuj mnie o tym na bieżąco. — Minęły już cztery miesiące od brunchu, rozumiem więc Florę Lou, która twierdzi, że Marge powinna go była zabrać i zanieść do domu. Poza tym, skąd Flora Lou miała wiedzieć, że wypletli go Indianie Navajo w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku? Emma westchnęła. — Oczywiście, nie można też odmówić racji Marge, prawda? Prawda, ale dobrze wiedział, że lepiej nie interweniować, chyba że zostanie o to wyraźnie poproszony. Jego praca to przecież usługi i sprzedaż. L R
Przejrzał pocztę. List od jego kuzyna Waltera i jego żony Katherine, którzy wybrali się ra- zem z nim na wyprawę do Irlandii rok temu... „Drogi Timothy, skoro już raz udało nam się postawić stopę na irlandzkiej ziemi, to dlaczego nie mielibyście pojechać tam z Cynthią, razem z nami, latem? Pomyślałam, że zaszczepimy wam ten pomysł, by mógł dojrzeć do wiosny. Nigdy nie zapomnimy, jaki byłeś przystojny, stojąc po drugiej stronie ambony ze swoją piękną panną młodą. Kochamy ją tak bardzo jak Ciebie, to znaczy całym sercem i nieustannie, Katherine PS. Proszę, powiedz mi, czy kannę i cebulki lilii należy rozsadzać na jesieni, próbuję znaleźć hobby, które nie będzie miało nic wspólnego z maszynką do makaronów T, Walter". Przejrzał wszystkie listy, zaglądając na sam spód stosu. Aha! List od Dooleya Barlowe'a, z tej wymyślnej szkoły dla chłopców, na którą jego najstarsza parafianka, panna Sadie Baxter, wykładała konkretne pieniądze. „Hej. Nie podoba mi się tutaj. Ten mózg w słoiku, który widzieliśmy, jest ze szkoły me- dycznej. Wciąż nie wiem, do kogo należy. Kiedy przyjedziesz? Przywieź Barnabę i dziadka, i Cyn- thię. Myślę, że przydałoby mi się ze dwadzieścia. Dooley". No proszę! Wszystkie „e" i „a" z ogonkiem i pełne zdania od początku do końca. Alleluja! Kto mógłby przypuszczać, że ten chłopiec, który kiedyś miał kłopoty z poprawnym wysła- wianiem się, skończy w elitarnej szkole w Wirginii? Patrzył na list, potrząsając głową. Niewiele ponad dwa lata temu Dooley zawitał do jego kancelarii brudny, obdarty i bosy, szukając jakiegoś „ustronnego miejsca". Jego dziadek był zbyt chory, żeby opiekować się chłop- cem, który został porzucony przez zbiegłego ojca i matkę alkoholiczkę. Dooley ostatecznie za- mieszkał u niego. Tylko dzięki łasce Boskiej udało mu się przetrwać razem z Dooleyem te trudne czasy. L R
— Zastanawiałam się... — przerwała ciszę Emma, spoglądając na niego sponad okularów. — Czy Cynthia zamierza się włączyć w prace Kościoła? — Jej wkład zależy od jej chęci. Zostawiam to do jej decyzji. — Zawsze mi się wydawało, że żona kaznodziei powinna się udzielać. Zwinęła usta w sposób, którego nie cierpiał. — Gdybyś chciał znać moje zdanie, o co mnie nie prosiłeś, parafia będzie tego oczekiwać. Tak, w istocie, gdyby udało mu się nakłonić baptystów do wybawienia go z roli pracodawcy Emmy, byłby szczęśliwym człowiekiem. — Panno Sadie — przywitał ją, gdy odebrała telefon w Fernbank — dostałem list od Do- oleya. Pisze, że nie podoba mu się w tej wymyślnej szkole. — Czy chce, czy nie, musi się z tym pogodzić — odparła wesoło. — Wykładając dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie, może pani sobie pozwolić na to, by być twarda, panno Sadie. — Gdybym nie potrafiła być twarda, ojcze, nie miałabym dwudziestu tysięcy dolarów do wyłożenia. — Na pewno z radością się pani dowie, że dyrektor szkoły jest zdania, iż Dooley dobrze sobie radzi. Ma pewne początkowe braki, ale nie daje za wygraną z tymi bogatymi dzieciakami. Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie są bogate. Kilkoro z nich dostaje stypendium i nie mają żadnej przewagi nad Dooleyem. — Bardzo dobrze! Wspomni ojciec moje słowa, że to mu wyjdzie na dobre. I proszę, żeby nie robił się ojciec lepszy ode mnie i nie dał się mu nakłonić do zabrania go stamtąd w środku no- cy. — Może pani na mnie liczyć — obiecał. — Louella i ja prawie doszłyśmy do siebie po tych wszystkich uroczystościach w czerwcu... — Czerwiec był rzeczywiście wyjątkowy. — Jak ojciec wie, nie jesteśmy już takie młode. — Ja dałbym się oszukać. — Na kolejne urodziny będę miała dziewięćdziesiąt lat, ale Louella nie zdradza swojego wieku. W każdym razie, zamierzamy zaprosić ojca z Cynthią na kolację. Co planowałyśmy podać, Louello? Usłyszał donośny mezzosopran Louelli, dobiegający z drugiego końca kuchni. — Pieczony kurczak, tłuczone ziemniaki, sos i sałatkę z kapusty! — A niech mnie! — wykrzyknął, cytując Dooleya. Wyliczanka ciągnęła się dalej. — Gorące pieczywo, gotowane jabłka, siekane jajka, pikle chlebowe... L R
Dobry Boże! Nagły atak cukrzycy sprawi, że wyląduje na pogotowiu, zanim reszta biesiad- ników zdąży odejść od stołu. — A co zamierzałyśmy podać na deser? — zawołała szczebiotliwie w głąb kuchni panna Sadie. — Ciasto kokosowe domowej roboty! No cóż, tego wystarczyłoby na dobrą śpiączkę, i to na miejscu. Prawie nikt z jego parafian nie pamiętał, że choruje na tę przeklętą chorobę. Ta wiadomość zdawała się wpadać jednym i wy- latywać drugim uchem. — Proszę zapytać Louellę, czy za mnie wyjdzie — poprosił. — Louello, ojciec chce wiedzieć, czy za niego wyjdziesz... — Proszę mu powiedzieć, że ma krótką pamięć, bo właśnie ożenił się z panną Cynthią. Roześmiał się, rad ze słodyczy, jaką niosła ze sobą ta długoletnia przyjaźń. — Proszę podać godzinę — odparł. — Przybędziemy niezawodnie. W górach nadchodziła jesień. Tu omiatała językami ognia czerwone klony, tam pokrywała patyną rdzy i żółci dęby. Grube śliwy daktylowe nabierały koloru stopionego złota w oczekiwaniu na mróz, który przemieni cierp- ką gorycz ich miąższu w miód. Sasafras, derenie, topole, grójeczniki — wszystkie dotknięte rdza- wym językiem jesiennego ognia prezentowały swój wielobarwny dywan na każdym wzgórzu i grzbiecie górskim, w każdym zakątku i wąwozie. Szpaler klonów, ciągnący się dumnie od kościoła baptystów do domku Winnie Ivey na Mit- ford Creek, spowity był ogniem przed jedenastym października. — Jeszcze nigdy nie wyglądały tak cudownie! — To ocena kilku mieszkańców, którzy przybiegli ze swoimi aparatami, aby uwiecznić to zjawisko. Wydawca lokalnej gazety, J.C. Hogan, zrobił zawrotną liczbę sześciu rolek filmu. Po raz pierwszy od obchodów dwóchsetlecia państwowości czytelnicy ujrzeli kolorową fotografię na pierwszej stronie „Mitford Muse". Oślepiające światło, padające skośnie od strony Gabriel Mountain, oraz dochodzące z okolic szkolnego boiska odgłosy treningu piłkarskiego zdawały się przyśpieszać tempo życia w całym miasteczku. Avis Packard umieścił na zielonej markizie Sklepu następujący napis: „Świeże szynki z do- liny już teraz, kapusta wkrótce". Dora Pugh przygotowała nową wystawę w sklepie z artykułami żelaznymi, na której znala- zły się grabie do grabienia liści, pompki do rowerów, żywe króliki i żelazne rondle. — Jaki jest temat twojej wystawy? — ktoś zapytał. L R
— Natura — odparła Dora. Biblioteka zapoczątkowała jesienny program czytania i zaprosiła autorkę książek o Violet, aby opowiedziała wszystkim, skąd bierze pomysły. — Nie mam pojęcia, skąd biorę pomysły — wyznała Avette Harris, prowadzącej bibliotekę. — Same przychodzą mi do głowy. — W takim razie — kontynuowała Avette — czy ma pani jakieś pomysły na kolejny temat? Kościoły w miasteczku uzgodniły, że tegoroczna wspólna uczta wszystkich Kościołów z okazji Święta Dziękczynienia odbędzie się w kościele episkopalnym oraz że wszystkie chóry mło- dzieżowe zaśpiewają razem na Boże Narodzenie w kościele prezbiterian. W Lord's Chapel kompozycje na ołtarzu przygotowane zostały z tykwy i dyni, z akcentem w postaci ognistych gałązek czerwonego klonu. O tej porze roku pastor lubił osobiście zajmować się kościelnymi dekoracjami. Przyznał, że jest to jego ulubiona pora roku, a jego kazania — jak ktoś zauważył — zrobiły się tak elektryzujące jak ostre, czyste powietrze. — Weźcie je — powiedział pewnego niedzielnego ranka, unosząc w kierunku zgromadzo- nych kielich i hostię — na pamiątkę śmierci Chrystusa i napełnijcie nimi swoje serca poprzez wiarę i dziękczynienie. Podawanie komunii jego własnej żonie było aktem, który być może nigdy nie przestanie go poruszać i zadziwiać. Kawaler przez ponad sześćdziesiąt lat, a teraz to — widok jej twarzy unie- sionej w radosnym oczekiwaniu i ciepło jej dłoni, gdy umieszczał w niej opłatek. — Ciało naszego Pana Jezusa Chrystusa, które zostało wydane za ciebie, Cynthio. Nie mógł nie zauważyć smugi kolorowego światła, które padało na jej głowę przez witrażo- we okno obok balasek przed ołtarzem, jakby została wybrana do jakiegoś cudownego celu. Z pew- nością nie mogło być nic cudownego w konieczności spędzenia reszty życia razem z nim, z jego starymi nawykami i diabelną cukrzycą. Z kościoła wrócili do domu razem, trzymając się za ręce, a on niósł pod pachą notes z notat- kami do kazania. Czuł się tak wolny jak uczeń, tak lekko jak powietrze. Jak mógł sobie zasłużyć na miłość Boga i jeszcze jej na dodatek? Sęk w tym, że nie. mógł. To wszystko było łaską, czystą łaską. Siedział w fotelu przy kominku, czytając gazetę. Barnaba przyszedł wolnym krokiem z kuchni i rozciągnął się u jego stóp. Cynthia, bez pantofli i w swoim ulubionym szlafroku, siedziała na sofie i pisała coś w notat- niku. Wilgotne włosy miała zawinięte w jeden z jego wiekowych ręczników. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do jej widoku, gdy tak siedziała na jego sofie i wyglądała na osobę zadomowioną, jakby tutaj mieszkała, co — jak często stwierdzał ze zdziwieniem — było faktem. L R
— Czyż nie było cudownie? — zapytała. — Kiedy? — Na naszym ślubie? — Och, tak! Wracała do tego tematu dość często, a on zdał sobie sprawę, że nie ma już nic nowego do powiedzenia na ten temat. — Uwielbiam o tym myśleć — oznajmiła, poklepując szydełkową poduszkę i umieszczając ją za głową. — Smoking i koloratka stanowią piorunujące połączenie. — Mówisz serio? Nigdy tego nie zapomni. — Myślę, że powinieneś się ubrać w ten sam sposób przy pierwszej sposobności. Roześmiał się. — Nie trzeba ci wiele. — To prawda, najdroższy, z jednym wyjątkiem, a mianowicie mojego nowego męża. W tym przypadku trzeba mi było dość sporo. Poczuł, jak na twarz wypływa mu ten głupi, trudny do opanowania uśmiech... — Pomysł, aby poprosić Dooleya, żeby dla nas zaśpiewał, był cudowny. Był absolutnie po- rywający. I dzięki Bogu za kamerę wideo Raya Cunninghama. Podobają mi się ujęcia ciebie i Stuarta w jego biskupim stroju, jak stoicie w ogrodzie... i ten kawałek, gdy panna Sadie i kazno- dzieja Greer śmieją się razem. — Jeszcze jeden przypadek dwóch serc, które biją jak jedno. — Chciałbyś oglądnąć to jeszcze raz? Zrobię prażoną kukurydzę. — Może jutro albo pojutrze. Czyż nie oglądali jej zaledwie tydzień temu? — To było bardzo słodkie i czarujące, że nalegałeś, aby osobiście ugotować szynkę na na- sze przyjęcie. — Zawsze gotuję szynki na ślubne przyjęcia w Lord's Chapel — wyjaśnił. — Stało się to moją drugą naturą. — Czy mógłbyś mi coś powiedzieć...? — Wszystko! Czy rzeczywiście był gotów powiedzieć jej wszystko? — Jak udało ci się wyjść na tyle ze swojej natury, aby mi się oświadczyć? Co się stało? — Zrozumiałem... to znaczy... Przerwał zamyślony i podrapał się w podbródek. — Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się powstrzymać. L R
— Uhm — odparła, uśmiechając się do niego z drugiego końca pokoju. — Wiesz, bardzo mi się podobało, że uklęknąłeś na jednym kolanie. — Szczerze mówiąc, byłem gotów paść na obydwa kolana. Gdy jednak uklęknąłem na jed- nym, ty wiedziałaś, na co się zanosi, i byłaś z tego tak zadowolona, że stwierdziłem, iż nie warto zadawać sobie trudu padaniem na obydwa. Roześmiała się swobodnie i wyciągnęła do niego ramiona. — Proszę, podejdź tu do mnie, najdroższy. Jesteś tam tak daleko! Właśnie rozpoczynały się wieczorne wiadomości, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił jego le- karz i przyjaciel, Hoppy Harper, ze szpitala. — Jak szybko możesz się tutaj znaleźć? — No... — Wyjaśnię ci wszystko potem. Przyjedź do nas. Nie minęło trzydzieści sekund i był już za drzwiami. Rozdział drugi POKARM ANIOŁÓW — Doktor Harper jest na sali operacyjnej, ojcze, nie może wyjść. Powiedział, żeby zapro- wadzić ojca do jego gabinetu. Siostra Kennedy otworzyła drzwi i zdecydowanym ruchem wepchnęła go do środka. — Mówił, żeby się ojciec modlił, i to bardzo, i żeby ojciec nie przestawał do jego powrotu. Niech się ojciec modli za Angie Burton, ma siedem lat. Doktor Harper mówi, że to pęknięty wyro- stek robaczkowy, wstrząs septyczny. Wszyscy się modlimy, z wyjątkiem doktora Wilsona. Siostra Kennedy, która zazwyczaj robiła wrażenie wesołej, teraz zamykając drzwi, wygląda- ła na zmartwioną. W zagraconym gabinecie Hoppy'ego paliła się jedynie mała lampka. Angie Burton. To będzie najmłodsza córka Sophii Burton. Pomyślał o Sophii, która była znana z tego, że bez względu na pogodę zabierała swoje dwie dziewczynki do kościoła baptystów w każdą niedzielę rano i że — kiedy już potrafiły mówić — nauczyła je na pamięć dwudziestego trzeciego psalmu. Pracując w fabryce konserw w Wesley, dzielnie usiłowała zastąpić swojego mę- ża, który sprzedał ich samochód, usiłował spalić ich dom i zniknął w Tennessee, w ostatniej chwili uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. L R
Zadzwonił do domu i poprosił Cynthię, aby się modliła, a potem upadł na kolana obok biur- ka Hoppy'ego. — Boże wszelkiego pocieszenia, nasza jedyna ucieczko w godzinie potrzeby, bądź obecny w swojej dobroci dla Angie... Była już prawie północ, gdy Hoppy otworzył drzwi. — Jestem ci winien przeprosiny — zaczął. — Mogłem cię poprosić, żebyś się modlił w domu, ale pierwszą myślą było to, żeby mieć cię tutaj, na miejscu. Pastor widział już ten wyraz twarzy swojego przyjaciela. Było to zupełne wyczerpanie. — Jak poszło? Nastąpiła długa chwila ciszy. Hoppy spojrzał na niego i potrząsnął głową. — Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Osunął się ciężko na krzesło obok biurka. — Od czasu, gdy modliliśmy się o przeszczep Olivii i zobaczyłem cuda, które się wydarzy- ły, modlę się za moich pacjentów. Pewnego dnia zapytałem Kennedy, czy będzie się modliła. Ona z kolei powiedziała Baker i wkrótce okazało się, że modli się cała sala operacyjna. Nigdy ci o tym nie mówiłem, cały czas miałem to na myśli... w każdym razie, widzieliśmy kilka gwałtownych zwrotów. Może nie cudów, ale zwrotów. Czuliśmy, że dzieje się tutaj coś potężnego, coś, co chcie- liśmy zbadać. Hoppy ściągnął okulary i przetarł oczy. — Wszystko sprowadza się do tego, że modliliśmy się, ty się modliłeś, ale Angie Burton nie przeżyła. Cóż mógł w takiej sytuacji powiedzieć? Śmierć Angie Burton była czymś, z czym miasteczko nie mogło się pogodzić. Winnie Ivey była złamana bólem — Angie i jej siostra Liza często odwiedzały cukiernię Sweet Stuff po szkole. Dla nich była babcią Ivey, która wieszała ich szkolne rysunki na ścianie, w kuchni cukierni. Wydawca „Mitford Muse", który prawie nigdy nie rozmawiał z dziećmi ani nie zauważał ich istnienia, zapłakał gorzko podczas śniadania w barze Grill i przeprosił wszystkich, oddalając się z boksu. Coot Hendrick poszedł do domu Sophii z ciastem, które upiekła jego starsza mama, ale nie mając pojęcia, co powiedzieć, uciekł, zanim ktokolwiek zdążył otworzyć mu drzwi. Członkowie Kościoła baptystów opłakiwali stratę. Tak wielu z nich miało swój udział w ży- ciu Angie — trzymali ją na rękach, gdy była niemowlęciem, uczyli ją w szkole niedzielnej i dbali o to, by razem z Lizą regularnie dostawały pudło przyzwoitych ubrań. W ostatnich latach niektórzy potajemnie regulowali rachunek za lekarstwa, gdy dziewczynki chorowały na grypę. Po pogrzebie pastor poszedł ze swoją żoną do wynajmowanego domku za stacją Exxon Lew Boyda, nadal znaną pośród mieszkańców miasteczka jako ESSO. L R
Nie mówił wiele, ale siedział na sofie i trzymał Sophię za rękę, a w tle słychać było jedynie cichy szmer sąsiadów noszących jedzenie do kuchni. Obok niego Cynthia tuliła na kolanach Lizę, pieszcząc wilgotny policzek oparty na jej ra- mieniu. Gdy Liza zaczęła łkać, Cynthia zaczęła płakać cicho razem z nią. Potem nagle wszyscy za- częli płakać i tulić się do siebie, skuleni na jednej sofie. Było to zarazem straszne i cudowne. Nie przeszkadzało mu, że nagle przestał nad sobą pa- nować, że stracił kontrolę, że jego rozpacz wydostawała się swobodnie na zewnątrz, niezależnie od jego woli. Obejmowali się wzajemnie, aż fala ich smutku odeszła i był w stanie się modlić. Każde z nich wiedziało, że nie da im odpowiedzi, chociaż mieli nadzieję, że to zrobi. Potem razem z Cynthią zeszli ścieżką do swojego samochodu. — Do licha — powiedział, zaciskając zęby. Spojrzała na niego, na to, jak ta śmierć go poruszyła i zasmuciła. W samochodzie ujęła jego ręce i uniosła je do swojego policzka. — Dziękuję ci za to, że jesteś takim kochającym księdzem. Nie czuł się kochający. Czuł się bezsilny i wypalony. — Droga przez mękę — zapewniał go wczoraj nowy ksiądz z Kościoła baptystów. Zazwyczaj wesoły ksiądz wyglądał tak, jakby właśnie połknął porcję rycyny. — Niech się ojciec przygotuje na spędzenie pierwszych sześciu miesięcy w rozpaczy i nie- wiedzy, a kolejnych sześciu już tylko w rozpaczy. Dla kogoś, kto potrafił jedynie podgrzać kawę w kuchence mikrofalowej, myśl o tym, co go czekało, była przerażająca. Jednak mimo wszystkich złych i nie napawających otuchą słów, jakie słyszał na ten temat, wiedział, że jego rada parafialna ma rację — należy to zrobić. Śmierć, podatki i systemy komputerowe — takie jest prawo dżungli i nie można przed tym uciec. — Emmo, nie wiem, jak to powiedzieć, ale rada parafialna chce, żebyśmy przeszli na kom- puter. Spojrzała na niego sponad okularów. — Co? Co takiego powiedziałeś? — Powiedziałem, że rada parafialna chce, żebyśmy przeszli na komputer. Biskup jest zda- nia, że wprowadzi to pewną spójność w sprawach diecezji. Są też duże szanse, że zadziała w ten sam sposób w Lord's Chapel. Też będziesz tak myślała, jak tylko się w tym połapiemy. — Nigdy w życiu, José! L R
Podniosła się z krzesła, wykrzywiając usta w sposób, który sprawiał, że wyglądała jak Dżyngis-chan z kolczykami w uszach. — Nikt nie nienawidzi tego bardziej niż ja — wyjaśnił. — Ale tak się stanie. — Pracuję tutaj od czternastu lat, dzień w dzień, i takie dostaję podziękowanie? Ślęczę nad tymi księgami jak niewolnica, pilnując każdego centa, sprawdzając każdą sumę, i ile błędów zrobi- łam? — No cóż — przerwał jej — pamiętasz ten raport na temat zastawu sprzed pięciu lat... — Też mi coś! Jakby nędzne czternaście tysięcy dolarów było wielkim powodem do zmar- twienia. — ...i ten przypadek z Samem McGee... — Sam McGee! Ten sknera! Każdy może powiedzieć, że dał tysiąc dolarów na tacę i że ko- ścielna sekretarka zgubiła czek! Mam nadzieję, że nie próbujesz mi wmówić, że komputer znalazł- by ten głupi czek, którego on przede wszystkim prawdopodobnie nigdy nie napisał! — No, cóż... — Więc! — wykrzyknęła, biorąc głęboki oddech. — Idź i znajdź sobie jakąś dziewuszkę ze spódnicą ledwie zakrywającą jej tyłek, i płać jej jak za woły. Czy członkowie rady parafialnej biorą pod uwagę kwoty, jakie będą na nią wykładać, podczas gdy pieniądze, które oszczędzają na mnie, idą na książki dla szkoły niedzielnej i zupy? Ha! Nawet się nad tym nie zastanowili, przypusz- czam! Spodziewał się wybuchu wulkanu i wcale się nie przeliczył. Leżeli w łóżku w jego domu, oparci o ogromne poduszki, które przyniosła od siebie w pa- pierowych torbach. Musiał przyznać, że rzeczywiście dawały poczucie komfortu — cały ten gęsi puch miękko otulający plecy. Z trudem udawało mu się dojść dalej niż pierwsza strona książki bez zapadnięcia w drzemkę. — Timothy, czy ja chrapię? Lubił sposób, w jaki jej pytania spadały czasami niczym grom z jasnego nieba, a on nie po- trafił umieścić ich w żadnym kontekście. Dobre ćwiczenie dla duchownego. Ściągnął okulary i spojrzał na swoją żonę. — Czy chrapiesz? Moja droga, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale szyby aż drżą w oknach. Wydaje mi się jednak, że można by to zwalczyć, gdybyś spała z zamkniętymi ustami... co być mo- że pozwoliłoby również na wyeliminowanie problemu cieknącej ci z ust śliny. — Timothy! — Widzisz, jakie to uczucie? Powiedziałaś mi, że mówię przez sen i że zgrzytam zębami. Więc pięknym za nadobne. — Proszę, powiedz mi, że tylko żartowałeś. Nie chrapię, prawda? L R
— Prawdę powiedziawszy, nie. Może jedynie jakiś ledwie słyszalny świst od czasu do cza- su, ale nic poważnego. — I nie cieknie mi ślina z ust? — Ja niczego takiego nie zauważyłem. Wyglądała na zadowoloną z siebie. — Ty naprawdę mówisz przez sen. — Słyszałem już gorsze słowa. Nigdy nie przestał się zastanawiać, jak to wszystko mogło się stać. Gdyby wiedział, że wspólne życie może dać tyle otuchy, skapitulowałby dużo wcześniej. Dlaczego tak bardzo bał się małżeństwa, intymności, kochania? Dzisiaj rano ponownie czytał o drodze Izraelitów przez pustynię i o tym, jak Bóg w cudow- ny sposób troszczył się o ich potrzeby. Manna każdego dnia, a oni musieli ją jedynie zebrać. „Ludzie spożywali pokarm aniołów" — napisał psalmista. Zdawało się to w jakiś sposób ilustrować jego małżeństwo. Codziennie, bez żadnego zauwa- żalnego wysiłku z jego strony, otrzymywał od Boga przedziwne zapasy zaspokajające wszystkie jego potrzeby — czekały na niego każdego poranka; on musiał je jedynie zebrać. — „...pokarm aniołów" — szepnął cicho. — Widzisz! Mruczysz pod nosem, nawet gdy nie śpisz! — Prawie zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię, dopóki nie pojawiliście się razem z Dooleyem i nie zaczęliście mi o tym mówić. Oparła się o niego w swojej piżamie w paski i ziewnęła beztrosko. — Przebywanie z tobą to taka przyjemność, Timothy. Nigdy nawet nie marzyłam, że uda mi się znaleźć kogoś takiego jak ty — czasami sama nie wiem, gdzie jedno z nas się kończy, a dru- gie zaczyna. On też tak myślał, ale nic nie powiedział. — Wydaje mi się, że naszą miłość można zakwalifikować do kategorii cudów — stwierdzi- ła. — Razem z cudem Morza Czerwonego, moim zdaniem. — Czy myślisz, że ci, którzy cię kochają, akceptują nasze małżeństwo? Czy część parafii nie czuje się w pewnym sensie... zdradzona? — Na pewno nie. Są zadowoleni, że jest ktoś, kto będzie się mną opiekował i zdejmie z nich ten obowiązek. Oczywiście nigdy nie musieli tego robić, ale panuje przekonanie, że księża kawalerowie wymagają dodatkowej opieki. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Pocałowała go w policzek. — Najdroższy? L R
— Uhm? — Czy moglibyśmy przenieść w tę sobotę szafę? Znowu grom z jasnego nieba! Musiał działać szybko. — W tę sobotę zabieram cię na małą... rekreację. — Uwielbiam rekreację! Co będziemy robić? Przez całe swoje życie zawsze miał problemy ze znalezieniem pomysłów na spędzenie wol- nego czasu. Jako kawaler nie potrafił pojąć, jak inni są w stanie planować z wyprzedzeniem roz- rywkę. „Co robisz w ten weekend?" — ktoś mógł zapytać, a pytany natychmiast wyliczał imponu- jącą listę zajęć: gra w piłkę, kino, kolacja w restauracji, sztuka, piesza wycieczka, piknik i Bóg ra- czy wiedzieć, co jeszcze. Jeśli to jemu zadano to pytanie, zawsze kończyło się na tym, że drapał się w głowę i nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Nigdy nie wiedział, co mógłby zrobić, dopóki się do tego nie zabrał. — To będzie niespodzianka — obwieścił. — Dobrze! Kocham niespodzianki! — Cynthia, Cynthia. A czego nie kochasz? — Spalin, filmów telewizyjnych i pieczonych ciast z torebki. — Jestem zdecydowanie za kobietą, która wie, co lubi — i czego nie lubi. — Odchrząknął. — Jeśli o mnie chodzi, ja lubię właśnie to. — To znaczy co? — To... wspólne życie z tobą. — W takim razie, dlaczego tak zaciekle i tak wytrwale ze mną walczyłeś? — Brak wizji — przyznał. — Brak wyobraźni. Brak... — Brak ziemskiego wyobrażenia nieba! — To ty to powiedziałaś. — W takim razie... Pochylił się i niespiesznie pocałował ją w usta. — O mój dobry Boże — westchnęła w końcu. — Kto by pomyślał...? — Barnaba! — zawołał, stając w drzwiach do kuchni. Przyszedł czas na rekreację i nie było już ani chwili do stracenia. W przeciwnym razie mu- siałby iść na piechotę do sklepu z artykułami żelaznymi, żeby wypożyczyć klamrę krzyżową do przeniesienia szafy. Barnaba przybiegł z salonu, poślizgnął się na kuchennym plecionym chodniku i podskoczył, aby zalać swojemu panu lewe ucho obfitą kąpielą. L R
— „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy — zacytował pośpiesznie pastor fragment z Pierwsze- go Listu św. Jana Apostoła — Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości". Barnaba usiadł na tylnych łapach, położył się, westchnął i spojrzał na swojego pana. Jego pies był jedynym stworzeniem, które niezawodnie uspokajało się, słysząc Słowo Boże. Gdyby tylko cała ludzkość reagowała w podobny sposób... — Jestem gotowa — oznajmiła, wychodząc z salonu. Miała na sobie niebieskie dżinsy i bawełnianą bluzę, tenisówki i kurtkę z kapturem. Wyglą- dała jak dziewczynka. — Gotowa na co? — zapytał, uśmiechając się. — Na to, o czym mówiłeś... Był podekscytowany jak chłopiec, i nic nie mógł na to poradzić. — Proszę bardzo — obwieścił, podając jej ramię. Barnaba leżał w wysokiej trawie, zmęczony wspinaczką na górę, a język zwisał mu z pyska. Obeszli dwa razy jezioro Mitford, aż ich policzki zaróżowiły się od ostrego powietrza, zjedli lunch z papierowej torebki, siedzieli przez chwilę na kłodzie drewna i śmiali się, a następnie po- śpieszyli w stronę Old Church Lane, żeby odpocząć na kamiennym murze, z którego roztaczał się piękny widok na ziemię, którą nazwał misternym patchworkiem. W dolinie, z jej kościelnymi wieżami i polami uprawnymi, malutkimi domkami i srebrzystą rzeką, dostrzegli, iż odchodzi jesień. Na drzewach widoczne było ostatnie muśnięcie kolorów. — Mam wspaniały pomysł — oświadczył. — Strzelaj! — Dlaczego nie mielibyśmy robić czegoś takiego co tydzień? Obydwoje pozwalamy się czasami przytłoczyć pracy, a może to byłby sposób na poradzenie sobie z tym problemem? Nawet tylko na kilka godzin, zaplanujmy sobie taką ucieczkę. Uczył się czegoś nowego, czuł to wyraźnie. Kto powiedział, że nie można zmienić starych przyzwyczajeń? — Świetnie! — Nawet w samym środku zimy! — kontynuował z rosnącym entuzjazmem. — Cudownie! Jestem za, obydwiema rękami. No proszę. Od czasu wszystkich uzgodnień odnośnie do kont w banku, tego, gdzie będą spać oraz jak dużo mogą wydać bez zgody drugiej strony, to był ich pierwszy ważny pakt. — Zgoda — powiedziała. Siedzieli na murze, aż z północy zaczął wiać ostry wiatr. Wtedy zeszli szybko w dół Old Church Lane, a potem przeszli przez park Baxter. L R
— Patrz — powiedział — tam jest nasza ławka. — Na której siedzieliśmy, gdy zaczął padać deszcz... gdzie powiedziałeś, że czujesz się wy- eksploatowany, i zaprosiłeś mnie, żebym pojechała z tobą do biskupa. Był pod wrażeniem imponującej pamięci swojej żony, ponieważ nie przypominał sobie, że- by mówił coś o byciu wyeksploatowanym. — Przy okazji — zapytał na głos — kto ma gotować dzisiejszy obiad? — Nie mogę sobie przypomnieć — odpowiedziała, marszcząc brwi. Percy podszedł wolno do tylnego boksu i nalał kawę pastorowi, który przyszedł na wczesny lunch. — I jak? — Taka jak zwykle. Czarna. — Nie o to pytałem. — Więc o co? — Jak ci się podoba być żonatym? — Podoba mi się. Po raz pierwszy, odkąd wrócił z miesiąca miodowego, któryś z przyjaciół w barze Grill za- dał mu pytanie dotyczące jego nowej sytuacji. Zaglądnął tu pewnego dnia, gdy Percy serwował jako danie dnia gulasz z wołowiny. Był opalony i szczuplejszy, dopiero co wrócił z Maine, ale Per- cy Mosely, Mule Skinner i J.C. Hogan nie skomentowali tego ani jednym słowem. Potrafił się jedynie domyślić, że byli nieco stremowani faktem, iż przez piętnaście lat znali kogoś, kto nagle teraz się ożenił. Potrzebna była pewna zmiana spojrzenia, która — jak zaznaczył Emerson — była cholerną niedogodnością. — Nie jestem pewien, czy gdybym miał to zrobić jeszcze raz, to bym się zdecydował — rozmyślał na głos Percy. — Wiesz, że tak. W przeciwnym razie, skąd wziąłbyś te cudowne wnuki? — No tak — przyznał właściciel baru Grill, promieniejąc. — Ja zrobiłbym to jeszcze raz w jednej sekundzie — wyznał Mule, wślizgując się do boksu. — Fancy wygląda dzisiaj lepiej niż wtedy, gdy się z nią żeniłem. J.C. wsunął się do boksu z drugiej strony. — Ja wolę się trzymać od tego z daleka. Nie zmusilibyście mnie do tego nawet za milion cholernych dolców. — Przed czy po opodatkowaniu? — wolał się upewnić Mule. J.C. wytarł twarz czymś, co wyglądało na kawałek papieru toaletowego. L R
— Jeden raz to o jeden za dużo. Wolałbym raczej stanąć przed plutonem egzekucyjnym. — Z kofeiną czy bez? — Mule usłyszał pytanie Percy'ego. — Fancy podaje mi bezkofeinową. Już od dwóch dni chodzę jak struty i nie mogę się obu- dzić. Zaserwuj mi po trochu każdej. J.C. uniósł swoją filiżankę w stronę Percy'ego. — Próbowałem pić bezkofeinową przez tydzień i ledwie byłem w stanie wydrukować gaze- tę. Zredukowaliśmy tę pijawkę do czterech stron, a ja nie potrafiłem wkleić jednego ogłoszenia, nie upadając na podłogę na krótką drzemkę. — Podmuchał na parującą kawę. — O nie, nie ożeniłbym się za żadne skarby świata, kobiety chcą cię ulepszyć — każą ci jeść błonnik, zakazują ci bekonu, każą używać margaryny, zabraniają kofeiny. — Jesteś dzisiaj bardzo rozmowny — zauważył Mule. — Przez pół nocy nie zmrużyłem oka, tylko towarzyszyłem straży pożarnej. Zapaliła się stara stodoła Omera Cunninghama z sianem i ogień rozprzestrzenił się na sąsiedni budynek, w któ- rym Omer trzyma ten pradawny samolot. Przyjechał wóz strażacki i walczyli z pożarem do trzeciej nad ranem. — Myślałem, żeby zająć się dziennikarstwem — wtrącił Mule — ale mi przeszło. — Gdyby ten samolot zajął się ogniem, to może znalazłbyś jego podwozie na swoim ganku. — Miał pełne baki, prawda? — Znasz Omera, zawsze jest gotów wylecieć. Potrzebuje jedynie pola, które nie zostało za- orane. Mówił, że zamierza go przestawić do hangaru w pobliżu pasa startowego. Mule zamieszał kawę z mlekiem. — Ktoś mi mówił, że Mack Stroupe zamierza kandydować w następnych wyborach na burmistrza. — Mack popiera zmiany — wyjaśnił J.C. — Rozwój, postęp i zmiana to jego program wy- borczy. — A mnie się podoba ten, który mamy — stwierdził pastor. — „Mitford dba o swoich!" — wyrecytowali zgodnie z Mule'em. Wszyscy w Mitford znali program wyborczy pani burmistrz Esther Cunningham, nie wyłą- czając uczniów szkoły w Mitford, którzy namalowali go na nylonowym transparencie. Transparent ten co roku niesiony był w pochodzie wzdłuż Main Street z okazji Dnia Niepodległości. — Pamiętasz, jak rozbudował swój kiosk z hot dogami, gdy myślał, że Percy wycofuje się z biznesu? Wykorzysta tę stronę budynku, by tam urządzić swoje biuro wyborcze podczas kampanii. L R
— Zgadza się — odparł J.C. — A ja jestem papieżem. Nie bylibyście w stanie nakłonić te- go miasta do głosowania na nikogo innego niż Esther Cunningham, nawet gdybyście płacili im za to gotówką. Wyniosą ją z jej biura nogami do przodu. — Nigdy nie będzie kandydował — stwierdził pastor — więc równie dobrze możemy się tym nie martwić. Mack może nie jest geniuszem, ale nie jest też głupi. Mule wychylił się z boksu, szukając Velmy. — Czy będziemy coś zamawiać, czy przyszliśmy tutaj jedynie dla zdrowia? — Na pewno nie przyszedłeś tutaj dla zdrowia — rzucił J.C. Żona Percy'ego, Velma, wyrosła skądś z notesem, gotowa przyjąć zamówienie. — Zamówcie danie dnia. — Co to takiego? — zapytał pastor. — Pasztecik z mielonej wołowiny z dodatkiem hawajskiego ananasa. — Jak jest pokrojony ananas? — dopytywał się Mule. — Lubię plastry, a nie kawałki. Velma zmarszczyła czoło. — Jest w kawałkach. — W takim razie poproszę ser z grilla. Nie, poczekaj. Mule zabębnił palcami po stole. — Daj mi talerz zupy i hot doga ze wszystkimi dodatkami. Fancy zabroniła mi jeść ser. — Ja poproszę podwójnego cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami, dużo musztardy i ma- jonezu, i duże frytki. J.C. złożył swoje zamówienie głośniej niż zwykle, żeby podkreślić, że jest wolnym człowie- kiem. — Bo mi bębenki w uszach popękają — ostrzegła go Velma. Mule westchnął. — Po zastanowieniu, podaj mi hot doga bez cebuli, mam po niej niestrawność. Velma spojrzała na pastora, którego zainspirował ostry chłód w późnym październikowym powietrzu. — Gulasz wołowy! — obwieścił. — W filiżance czy na talerzu? — Na talerzu. — Z bułką czy z krakersami? — Z krakersami. — Zmień moje zamówienie i przynieś mi gulasz wołowy — poprosił Mule. — Zawsze smakuje mi to, co on zamawia. Ale dla mnie bez krakersów, ja zjem z bułką. I bez masła. — W całym swoim życiu nie słyszałem o filiżance gulaszu wołowego — zauważył J.C. — Krakersy jedzą chorzy — zaobserwował Mule. L R
— Boże! Velma oderwała kartkę z zamówieniem i podała ją Percy'emu. — Zastanawiałem się nad jedną rzeczą... — Mule zwrócił się do pastora. — Tak? — Jak radzą sobie twój pies i jej kot? — Violet mieszka w sąsiednim domu, a Barnaba żyje sobie spokojnie w moim. W rzeczywistości Cynthia podawała Violet kolację o piątej, następnie ścieżką przez żywo- płot wracała do domu, a Violet zwijała się w kłębek na dwuosobowej kanapce Cynthii i spała aż do powrotu swojej pani następnego ranka, kiedy to Cynthia otwierała jedną z tych puszek, której za- pach był w stanie sprawić, że człowiek miał ochotę uciec gdzie pieprz rośnie. — Kot z domem — zamyślił się J.C. — Niezły interes. — Więc jej kot i twój pies nie wchodzą sobie w drogę? — Robimy wszystko, by do tego nie doszło. — Mówiłeś mi kiedyś, że Barnaba śpi na twoim łóżku. — Teraz śpi w holu. Zapadła wymowna cisza. — Czy był ktoś ostatnio na wzgórzu? — zapytał pastor. Właśnie wrócił z wycieczki na plac budowy Domu Nadziei, domu opieki za pięć milionów dolarów, który Sadie Baxter postanowiła ofiarować Lord's Chapel. Wyglądało na to, że dom powi- nien zostać uruchomiony w ciągu roku, włącznie z zatrudnieniem personelu. — W środę zrobiłem tam dwie rolki filmu. W następnym tygodniu poświęcę temu tematowi całą stronę. — To będzie naprawdę coś — rzucił Mule. — Sam chętnie bym się tam przeprowadził. Słyszałem, że w holu ma być fontanna. — I ptaszarnia w jadalni — obwieścił dumnie pastor. Mule podrapał się w głowę. — Czy dobrze słyszałem, że będzie miał własny kościół? — Kaplicę. Małą kaplicę. Drewniane zdobienia wykonane przez lokalnych artystów, rozety. Pierwsza klasa. Velma przyniosła dwa talerze na lewym ramieniu i trzeci w prawej ręce. Mule spojrzał na nią z uznaniem. — To sztuczka, którą zawsze bardzo ceniłem. — Gulasz wołowy z krakersami. Gulasz wołowy z bułką, bez masła. Podwójny cheesebur- ger ze wszystkimi dodatkami i duże frytki. L R