cycek77

  • Dokumenty460
  • Odsłony195 290
  • Obserwuję232
  • Rozmiar dokumentów746.0 MB
  • Ilość pobrań94 437

Czterdziesci minus - Katarzyna Kostolowska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Czterdziesci minus - Katarzyna Kostolowska.pdf

cycek77 EBooki
Użytkownik cycek77 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

Projekt okładki RERA DESIGN Fotografie na okładce © Millena/Shutterstock (7) Koordynacja projektu ALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC Redakcja ALICJA RUDZKA-SIECZKOWSKA Korekta IWONA HUCHLA Skład LOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN Polish edition © Katarzyna Kostołowska, Publicat S.A. MMXIX (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved ISBN 978-83-245-8383-6 Konwersja: eLitera s.c. jest znakiem towarowym Publicat S.A. PUBLICAT S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksiaznica@publicat.pl

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Lato Jesień Zima Wiosna Lato

Dla moich Przyjaciółek

LATO Sprawdzały się najgorsze prognozy pogodynek. Tegoroczne wrocławskie lato należało do paskudnych żartów matki natury, lało już piąty dzień z rzędu, bez chwili przerwy, miarowo, jednostajnie, tępo. Po ulicy Włodkowica poruszały się wyłącznie okoliczne dzieciaki. Na dodatek z rzadka. – Dlaczego nie lubię dzieci? – Anita nachyliła się do Marceliny, pulchnej barmanki, studentki zaocznego kulturoznawstwa, którą zatrudniła miesiąc wcześniej, właściwie nie wiadomo po co, bo sama z powodzeniem mogłaby robić w swojej czekoladziarni wszystko. Ujęło ją jednak to kulturoznawstwo, na które też uczęszczała, tyle że wiele lat wcześniej. Nie czekając na reakcję dziewczyny, zarżała: – Bo nie mają kart kredytowych. Marcelina uśmiechnęła się grzecznie, ale Anita wiedziała, że barmanki nie rozśmieszył stary dowcip. Dziewczyna należała do tych raczej poważnych osóbek. Okazało się to w praniu, już po rozmowie kwalifikacyjnej. Na szczęście nadrabiała pracowitością, przynajmniej kiedy Anita patrzyła, udając, że nie patrzy. Teraz na przykład z nabożeństwem nalewała do plastikowego kubka gorącą czekoladę na wynos. Małą czekoladę. Siedmioletnia na oko klientka po drugiej stronie baru z posapywaniem odliczyła osiem złotych, rzucając tęskne spojrzenie na kuszące zza szyby witryny chłodniczej belgijskie czekoladki po czterdzieści złotych za kilogram. W wytwornych, acz nieregularnych, zdradzających ręczną robotę kształtach i z zaskakującymi nadzieniami, wśród których hitem, tak jak obiecywał producent, okazało się nadzienie z sera pleśniowego niebieskiego, co doprawdy trudno było Anicie zrozumieć. Hit był to co prawda w mikroskali, ale i tak zdumiewał szczery entuzjazm tych nielicznych klientów, którzy kupowali właśnie te, ryzykowne w smaku, czekoladki. Anita skrzywiła się, bo nagle zdała sobie sprawę, że za dwa dni ma przyjść umówiona dostawa – zastanawiała się, gdzie ją wciśnie i jakim cudem za nią zapłaci. Nie przyjąć nie mogła, bo wiązała ją szczegółowo skonstruowana na jej niekorzyść umowa. Chciała mieć czekoladki na wyłączność, więc proszę bardzo. Co dwa tygodnie dziesięć kilogramów. Częściej – jak najbardziej, rzadziej – w żadnym razie. No cóż, miało być tak pięknie, niemal jak ze świeżymi bułeczkami, które w piekarni pod domem Anity sprzedawały się w takim tempie, że zanim zwlokła się z łóżka, zostawało po nich tylko wspomnienie. Niestety, czekoladziarnia głównie ziała pustkami. – Szlag by to trafił! – Anita opadła na obitą ciemnobrązową skórą kanapę, na którą namówił ją znany architekt. Twierdził, że w czekoladziarni to tylko skóra w kolorze brąz, bo się wizualnie zgadza z zawartością witryny i jest obietnicą przyjemności. Obietnica kosztowała tyle, co cały projekt, czyli cholernie dużo. No ale opłaciło się, trzeba przyznać. Wnętrze czekoladziarni Anity pokazali w „Elle Decoration”, bo architekt zawiadomił zaprzyjaźnioną redaktorkę o nowym zleceniu. Anitę też pokazali, niestety. Skrzywiła się znowu, ale zaraz przepędziła myśl o wyjątkowo niekorzystnym zdjęciu, na którym wyglądała jak własna matka. A do niej, od momentu, w którym skończyła jakieś siedemnaście lat, za nic nie chciała być podobna. Tymczasem upodabniała się do niej coraz bardziej. Zwłaszcza odkąd na jej trzydziestosześcioletniej twarzy wyodrębniła się dolina łez. Jako obietnica starzenia się z klasą, być może. – Zaparzyć kawę? – Marcelina rozpaczliwie usiłowała być przydatna. Zarabiała tu nieco więcej, niż zarabiałaby gdzie indziej, bo jej szefowa miała gest. Nawet

gdy pieniądze z Unii Europejskiej już się skończyły, pensja Marceliny pozostała taka sama. – Może później. – Anita machnęła ręką, bo wiedziała, ile by to kosztowało. Musiała oszczędzać i właśnie zaoszczędziła około złotówki. Zawsze coś. Może to pierwszy krok ku wymarzonej dawce kwasu hialuronowego wymierzonej w tę cholerną dolinę łez, która tylko ładnie się nazywa. Anita zapadła się głębiej w skórzaną kanapę i przymknęła oczy. Powinna zabrać się do uzupełniania tabelek w strasznym Excelu, ale nie miała dziś sił na nic poza zaznaczaniem swojej właścicielskiej obecności w czekoladziarni. Wiedziała, że Marcelina kręci się niespokojnie za barem, zastanawiając się, co ze sobą począć. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć dziewczynie, żeby przestała się wygłupiać, żeby nie udawała, że nigdy nie siedzi bezczynnie na swoim wysokim stołku. Także obitym skórą, więc dość miękkim i wygodnym, co jak zasugerował architekt, także jest ważne, bo wiadomo, personel... Tapicer wystawił horrendalny, rzecz jasna, rachunek. Nic jednak nie powiedziała, bo uznała, że nie byłoby to zbyt wychowawcze. Tylko rozpuszczonego personelu brakowało w tym obrazie nędzy i rozpaczy, zwanym mikroprzedsiębiorstwem. Nagle zawibrowało w kieszeni jej dżinsów i rozległ się temat z Kołysanki Machulskiego. Anita tak to lubiła, że dłuższą chwilę nie sięgała po komórkę, rozkoszując się przewrotną melodyjką. Marcelina, jakby czytając Anicie w myślach, ściszyła Annę Jantar ze słońcem w całym mieście. Może wcale nie była tu taka niepotrzebna, może to nie jej wina, że w czekoladziarni działo się gorzej niż źle. – Może... – stęknęła Anita, wypychając biodra, żeby mieć dostęp do kieszeni. Wczoraj podczas biegania dołożyła dwa kilometry do zwyczajowych czterech, a potem w domu wykonała jeszcze około trzystu brzuszków. Tak, miała czekoladziarnię, ale wolała nie być jej chodzącą reklamą, a ostatnio sobie pofolgowała z jedzeniem z nerwów, że nic się nie sprzedaje. Dzwoniła Magda, więc Anita postanowiła się wyżalić. – Z kawiarni na skraju bankructwa jej właścicielka na skraju załamania nerwowego, słucham... – Kiedy to mówiła, przemknęło jej przez myśl, że nie powinna tak przy personelu, ale już było za późno, bo słowa szły szybciej niż myśl, jak zwykle u niej. – Zaczęło się. – Głos Magdy był stłumiony, jakby dzwoniła z drugiego końca świata. – Co? Jak? – Anita spanikowała. – Powiadom resztę... Magda się rozłączyła, a Anita poderwała się na równe nogi, kompletnie zapominając o bolących mięśniach. – Kurwa mać... – Trzęsły jej się ręce, więc z trudem odnalazła numer do Karoliny. Kiedy ta nie odebrała po dwóch sygnałach, Anita znowu zaklęła, łowiąc zdumione spojrzenie Marceliny. No trudno, niech wie, że jej szefowa to też potrafi. Po ośmiu sygnałach Karola wreszcie odebrała. – Co jest? – Miała senny głos, ale Anita nie chciała teraz wnikać dlaczego. Zresztą tak naprawdę doskonale wiedziała, z jakiego powodu Karola o godzinie dwunastej nadal leży w łóżku. – Nareszcie! – zakrzyknęła. – Zaczęło się! – Co? – Jak to co? U Magdy! – Dobra, jadę! – Karola natychmiast oprzytomniała. – Ja też, więc może razem? Karola mieszkała za rogiem, na Świętego Antoniego, w zaniedbanej kamienicy, której

prawa ściana przylegała do restaurowanego właśnie barokowego kościoła. – Nie, bo mi jeszcze chwilę zejdzie... – A wiesz w ogóle dokąd i jak, demonie seksu? – Wiem, wiem. – Karola parsknęła śmiechem, który miał zatuszować zakłopotanie. Nigdy nie pomyślałaby o sobie jako o demonie seksu, albo pomyślałaby, ale wolała, aby nikt nie wypowiadał tego na głos. Nawet najlepsza przyjaciółka. Marcelina patrzyła na Anitę z coraz większym zdumieniem. Szefowa pomknęła na zaplecze, stukając pomalowanym paznokciem w klawisze wysłużonej komórki, następnie wypadła z zaplecza z jej, Marceliny, osobistą kurtką, którą barmanka kupiła sobie za pierwszą pensję. Machnęła ręką, następnie zawróciła, by pojawić się znowu, tym razem z torebką. Wybiegła przed lokal, krzycząc coś do telefonu, by zaraz wrócić, rzucić się do baru i w triumfalnym geście unieść w górę znaleziony między papierami kluczyk do renault. Cały czas krzyczała przy tym do wciśniętej między ramię i ucho komórki. Marcelina zapamiętała zwłaszcza dwa słowa, oba niecenzuralne. – Ona nie jest normalna... – Barmanka wzruszyła ramionami, widząc, jak srebrne renault szefowej po kilku próbach uruchomienia wreszcie ruszyło spod knajpy, rozchlapując wielkie szare kałuże. Usiadła na wysokim, obitym skórą i niewygodnym jak cholera stołku barowym. Odpaliła komputer i zalogowała się na Facebooku. Pomyślała, jak to fajnie, że znowu pada. Nie narobi się dzisiaj. Znowu. W sumie czad. Podobno od lat w Polsce systematycznie spadała liczba urodzeń, ale pod kliniką ginekologiczno-położniczą na Chałubińskiego nie można było szpilki wcisnąć, a co dopiero wielkie rozklekotane volvo w kolorze brudnego, i to dosłownie, oranżu. Karolina postanowiła jednak osiągnąć niemożliwe i rozpoczęła wkomponowywanie samochodu między furgonetkę a latarnię. Nie ułatwiały tego ani strugi deszczu lejące się po szybach jej wysłużonego auta, ani olbrzymie kałuże, w których ślizgały się niemal pozbawione bieżnika opony. W lusterku wstecznym zobaczyła Anitę wbiegającą do kliniki z plastikową torbą na głowie. – Fuck! – rozeźliła się i wjechała lewym bokiem samochodu w słup latarni. Zarejestrowała, co się stało, ale nie przejęła się tym. Latarnia średnio ją obchodziła, a auto? I tak niedługo miała kupić sobie szybkie i wspaniałe jeszcze nie wiadomo co. Odkąd Gaweł, szef agencji reklamowej, w której pracowała, obiecał jej podwyżkę, co dzień znajdowała na Allegro nowe cudo motoryzacji. Z niezbyt dużym przebiegiem, bezwypadkowe, z klimatyzacją i skórzanymi siedzeniami, jak w mercedesie Aśki. Wczoraj, zanim w progu nie pojawił się Marcin, intensywnie czerwone. Tak jak te róże, które trzymał w dłoni. Na wspomnienie tego, co się następnie wyprawiało, Karolina przymknęła nieumalowane oko. Nieomal wyskoczyła z pościeli, kiedy zadzwoniła Anita. Nawet prysznica nie zdążyła wziąć i teraz miała nadzieję, że nikt nie wyczuje od niej zapachu seksu. Nowy związek... Cud... Wygramoliła się z samochodu od strony pasażera, bo drzwiczki kierowcy przytulały się do latarni. Przez chwilę usiłowała zamknąć auto, ale dała spokój. Padał deszcz, a zamek zaciął się na amen, poza tym szanse na to, że ktoś ukradnie takiego gruchota równały się zeru. Popatrzyła przez chwilę na volvo, zastanawiając się, jak to w ogóle możliwe, żeby tego brudu na karoserii nawet taka ulewa nie pokonała. Kiedy odwiedziła ostatnio myjnię? Nie pamiętała. Wzdrygnęła się, czując na kręgosłupie złośliwą strużkę wody. Przemokła do suchej nitki. Pomyślała, że na szczęście, ale kiedy wpadła przy szpitalnej rejestracji na Anitę, ta wypaliła natychmiast: – Czuję od ciebie dziki seks. – Zazdrościsz? – Karolina mimowolnie wypięła płaską pierś pod kompletnie mokrą

czarną tuniką. – Wyobraź sobie, że pamiętam jeszcze, co to jest... – To dobrze, bo to jest wspaniałe... – Karola zmrużyła oczy. Anita nie zauważyła. – Choć częściej mam biznes w głowie, a nie amory. I jeszcze mój cholerny samochód odmawia mi ostatnio posłuszeństwa, więc powstał dodatkowy problem, czy zapłacić zakładowi ubezpieczeń, czy mechanikowi, pięknemu panu Krzysiowi, niech go szlag! – Mam podobnie, powiem ci – odparła Karolina i pomyślała, że koniecznie musi przydusić Anitę. Chciała wiedzieć, co jest nie tak z czekoladziarnią i dlaczego. Teraz nie było okazji, ale jak tylko się nadarzy, Anita będzie musiała wyśpiewać jej wszystko. Wyglądała na zmaltretowaną, a skoro nie uprawiała miłości do białego rana, musiała mieć poważne powody. – Anitko, kocham cię. – Pocałowała przyjaciółkę w blady policzek. – I nie mówię tego dlatego, że jeszcze jestem pijana. – To też da się wyczuć... – Anita odsunęła się na bezpieczną odległość. – Prowadziłaś w tym stanie? – No musiałam przecież! – Dobra, nieważne. Magda już pewnie na porodówce. Możemy poczekać na korytarzu. Ciekawe, czy Aśka dotarła. Chodźmy. – Anita pociągnęła za rękę przyjaciółkę nieprzytomną od kaca i miłości uprawianej do białego rana. Aśka dotarła. Siedziała zupełnie spokojnie na odrapanej ławce pod wymalowanymi białą farbą olejną drzwiami i kręciła na palcach wilgotne loki, które na mokro wydawały się zupełnie czarne. W rzeczywistości były ufarbowane na bajeczny brąz, a w dodatku wyglądały zupełnie naturalnie. – No witam, siostry! – Podniosła się. – Jak ty to robisz, że zawsze wyglądasz jak z francuskiego żurnala? – Karola zlustrowała przyjaciółkę, znaną wrocławską stylistkę. – Na złość nam czy jak? Przecież jest kryzys w światowej gospodarce, leje deszcz. – Na szczęście wynaleziono parasolki – stwierdziła Aśka, wygładzając skórzaną mini, w której wyglądała lepiej niż milion dolarów. – Poza tym zawód zobowiązuje. Wrocław jest mały, nie chciałabym, żeby jakaś klientka mnie na ulicy nie poznała. Wybaczysz? – Musnęła uszminkowanymi ustami policzek Karoli. – Oho... – Skrzywiła się lekko. – Bzykałam się całą noc z Marcinem. – Karolina się zarumieniła. – Ty żmijo... – mruknęła Aśka, a wtedy Anita ostro włączyła się do rozmowy. – Czy wy naprawdę musicie gadać tylko o jednym? Przecież Magda... – Magda rodzi i my jej w tym na pewno nie pomożemy. – Aśka opadła na łuszczącą się ławkę, eksponując swoje idealne, wydepilowane uda obciągnięte mniej więcej do połowy czarną skórą. – No niby nie... – zgodziła się Anita. – Ale powinnyśmy przynajmniej jakieś duchowe wsparcie okazać. Nagle ktoś za białymi drzwiami przeraźliwie krzyknął. – Boże, to chyba nie ona... – Anita wlepiła wzrok najpierw w jedną, potem w drugą przyjaciółkę. – W sumie... – Aśka zmarszczyła brwi. – Chyba ją to boli. Ze znieczuleniami to we Wrocławiu podobno nie szaleją. – Na pewno ją boli... – Karola poczuła, że zasycha jej w ustach.

Biedna Magda... Na dodatek całkiem sama, bez Aleksa, swojego, pożal się Boże, eksmęża. Przypomniała sobie o tych rytmicznie poruszających się pośladkach, o których powiedziała jej wtedy Magda, i zadała sobie pytanie, czy teraz jej umęczona przyjaciółka też o nich myśli. Brr... – Dobrze, że jest tam Bielecki – przypomniała Anita. No jasne, Bielecki... Ich wspólny ginekolog. I położnik cieszący się wielką estymą. Do tego najbardziej ekscentryczny lekarz pod słońcem. Po badaniu w prywatnym gabinecie na Weigla stawał przy oknie i puszczał dymka. I zawsze mówił do pacjentek per „kwiatku”. Kochany. Najlepszy. Kiedy Aśka poroniła, po tym jak jeszcze na studiach zaszła w zupełnie nieplanowaną ciążę z Konradem, nie wziął od niej pieniędzy za wizytę. Powiedział, żeby zachowała forsę na gorsze czasy, bo te nie są jeszcze takie złe, ponieważ jest młoda i zdąży się nacieszyć całą gromadką dzieciaków. Tylko że lekarz, choćby znajomy i najlepszy, to nie to samo, co ktoś tak naprawdę bliski. – Aleks też tam jest? – zapytała Karola. – Nie sądzę, żeby Magda po niego zadzwoniła. Mówiła mi, że zawiadomi szczęśliwego tatusia, jak już będzie po wszystkim – odparła Anita. – I dobrze, bo wcale nie mam ochoty go teraz oglądać. – Ja też... – Karola pokiwała głową. – I ja – dodała Aśka. – Choć my to najmniej ważne teraz jesteśmy. Kurczę, ile to jeszcze potrwa?! – zakrzyknęła zniecierpliwiona. – Dziecko się rodzi. – Anita zgromiła ją spojrzeniem. – Cud... – Karolina najchętniej padłaby na kolana. – Kurczę, ale ja zaraz mam spotkanie z klientką. – Aśka się nie poddawała. – Nie miała czasu w tygodniu, więc umówiłam się z nią w sobotę. Może wyjdę sobie zapalić... Karola, zapalisz też? – Kaca mam, a na kacu nie palę. – To piłaś czy się bzykałaś? – I to, i to, na umór – przyznała szczerze Karola. – No co? Dzisiaj sobota, mogłam sobie pofolgować – broniła się, kiedy brwi Aśki podjechały do góry. – Dziewczyny! – Anita uznała, że rozmowa przyjaciółek powinna kręcić się wokół zgoła innych tematów. – Magda rodzi. – Przecież wiem! O, słyszałyście? – Aśka gwałtownie się podniosła z łuszczącej się ławki. – To chyba krzyk dziecka! – Chyba w twojej ufarbowanej na sarni brąz głowie – mruknęła Karola z zazdrością, przeczesując palcami własną, koloru nieokreślonego, gdyż zupełnie naturalnego, wciąż jeszcze mokrą, fryzurkę. – Ja nic nie słyszałam. – No mówię ci! Nagle otworzyły się drzwi i pojawił się doktor Bielecki w zabrudzonym krwią fartuchu, co wzbudziło w Karoli przerażenie. W lewej kieszeni fartucha przyjaciółki ujrzały paczkę czerwonych marlboro. Przebijały wyraźnie przez przemoczoną czymś tkaninę. – Więcej was tu nie było, kwiatki? – Lekarz już je mijał, ale zatrzymał się w pół kroku zdumiony, że kojarzy wszystkie trzy twarze. – I co?! Co z Magdą?! Urodziła?! – zaczęły się przekrzykiwać. – Syn jak złoto – rzucił lekarz i ruszył przed siebie. – Ja też muszę zapalić – stwierdziła Aśka i popędziła w stronę schodów. Karolina poczuła pod powiekami łzy. Popatrzyła na Anitę. Ona też płakała. Stukot obcasów Aśki dochodził z klatki schodowej.

– Zapomniała parasola, twardzielka. – Załzawione spojrzenie Karoli padło na elegancką kratkę Burberry tworzącą niekorzystny kontrast ze starą szpitalną ławką. Aśka zaciągnęła się głęboko zielonym vogiem. Łzy płynęły jej po policzkach, mieszając się z deszczem, bo zapomniała parasola. Ale nie zważała na to, nie tym razem. Za bardzo była wzruszona. Wyobrażała sobie Magdę, która tuli do piersi nieporadne maleństwo. Robaczka z jabłka. Pomarszczony cud. Cud macierzyństwa. Cud miłości dwojga ludzi. Tyle że to ostatnie nie odnosiło się akurat do Magdy. Szkoda... A do niej? Czy do niej się odnosiło? Ostatnio znowu rozpaczliwie usiłowała zajść w ciążę z Konradem. Żeby zapomnieć, żeby wszystko posklejać, żeby pokochać męża znowu. Już nie jako najcudowniejszego faceta pod słońcem, ale jako ojca jej dziecka. Przynajmniej to. Albo może aż to. Bardzo by chciała znowu go pokochać, bo na razie nie czuła nic i właściwie wolała z nim nie przebywać, niż przebywać i w związku z tym z przykrością obserwować to wszystko, czego nie miał, a co ona bardzo chciałaby, żeby miał. Żeby jak Tomasz miał jasne włosy i błękitne oczy. I żeby miał zmarszczki wokół nich. Żeby miał okrągłe pośladki i duże usta. Kwadratowe paznokcie i szerokie plecy. Ale nie takie wyrobione na siłowni i niepasujące do reszty, tylko naturalnie szerokie. Chciałaby także, żeby Konrad umiał to, co Tomasz. Żeby dotykał jej piersi w sposób, od którego można było oszaleć. Żeby pieścił sutki palcami z kwadratowymi paznokciami i żeby znał ją całą dokładnie. I żeby wszystkim się zachwycał. Chciałaby, żeby mówił, że jest słodka jak brzoskwinia i że pachnie słońcem. I że kiedy staje pod słońce, to wokół jej twarzy rozświetlone promieniami brązowe włosy tworzą boską niemal aureolę, i że zawsze będzie to pamiętał. Tylko że Tomasz nie pamiętał, a Konrada nie zajmowały takie nieistotne szczegóły. Jej ciało, całą ją, poznał piętnaście lat temu i nie chciał już poznawać bardziej. Stanowiła po prostu piękny dodatek do pięknego mieszkania, którego kupno zarządził jeszcze przed ślubem, a które potem tak pieczołowicie urządził razem z żoną. Zawsze to podkreślał, choć w każdym sklepie to jego decyzja okazywała się tą ostateczną. On wybierał kolory, faktury, meble, a ona tylko potakiwała, zdając się na jego powszechnie znany, doskonały gust. Nieco inny od jej gustu. Konrad uwielbiał zapraszać gości, chwalić się wystrojem stumetrowego apartamentu na Walońskiej, widokiem na most Grunwaldzki i nią. Nudzić o swojej arcyważnej posadzie dyrektora oddziału banku, podawać wykwintne dania coraz to innej kuchni, nalewać modne drinki i ostrym spojrzeniem karcić ją, kiedy wypijała ich za dużo. Ostatnio chciała tylko pić. Wtedy nie myślała albo myślała, że wcale nie jest najgorzej. Bo romans minął, a ona wciąż miała wszystko. Duże mieszkanie, lodówkę pełną delikatesów, szybki samochód i męża, który jest przecież fajny. Przystojny, oczytany, czasem nawet dowcipny. Który ją kocha. Tak powiedział, kiedy ostatnio zapytała. Odparł, że będzie kochał tylko ją i już zawsze, choćby nawet zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Zadrżała wtedy. Po pierwsze dlatego, że to nie był najlepszy przyjaciel Konrada. Wcale się nie znali, pochodzili z dwóch różnych światów. Po drugie dlatego, że powiedział to tym swoim nieuważnym tonem. I już nie miała pewności. Czy on kocha? Nie kocha? Mieszało jej się w głowie. Pewne było natomiast to, że ona na razie nie potrafi kochać Konrada. Chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo by chciała wrócić do stanu sprzed tej fatalnej historii. Czuć tamto. Konrad przecież kiedyś był dla niej wszystkim. Dla niej, dla wciąż przecież tej samej Aśki. Dlatego miała nadzieję, że wreszcie wróci. Zapomni o tamtych błękitnych oczach wpatrujących się w nią z zachwytem i wróci... Dlatego też co rano jakoś wytrzymywała ten moment, kiedy rozwierała powieki, a śnieżnobiały sufit małżeńskiej sypialni spadał jej na głowę, by zatrzymać się tuż nad czołem.

I ten następny także, kiedy w łazienkowym lustrze, zamiast własnej twarzy, widziała wyłącznie malujące się na niej cierpienie. Była racjonalną osobą, wiedziała, że to musi się kiedyś skończyć. Że ta tęsknota minie, że ten ból przestanie rozrywać jej serce. Trzeba wytrzymać i już. Modliła się do czasu, żeby szybciej biegł, bo to był jedyny sposób. I jeszcze to dziecko. Maleństwo, na którym się skupi. To dlatego oddawała się Konradowi, powstrzymując łzy, które napływały do oczu, podczas gdy on rytmicznie się w niej poruszał. Na szczęście Konrad lubił się kochać nie za często i od tyłu. Mogła wtulać twarz w poduszkę i czasami nawet wyobrażać sobie zupełnie inną sytuację. Wtedy miewała orgazm. Wystarczyło tylko trochę sobie pomóc. Znała swoje ciało, bo Tomek ją nauczył, dla Konrada takie drobiazgi, jak kobiecy orgazm mogłyby nie istnieć. Dziecko jednak uparcie nie chciało się począć. Ciekawe, czy z powodu jej, czy z powodu Konrada, czy może z powodu ich obojga. Odpaliła następnego papierosa, chowając go w dłoni fachowym gestem wieloletniej palaczki. Deszcz lał jak wściekły. Z taksówki wysiadła zgięta wpół kobieta z piętnastoma kilogramami nadbagażu w okolicach talii. Pomagał jej przejęty i przystojny brunet. Wyjątkowo niedobrana para, oceniła natychmiast Aśka, chociaż... Babka miała regularne rysy, nos jak rzeźbiony, usta też. Taka Kate Winslet prawie. Brunet otoczył ją opiekuńczym ramieniem, po czym rozłożył nad nimi parasol z podniszczonego poliestru. Aśkę aż zabolało w klatce piersiowej, ale tym razem wcale nie z powodu poliestru. Nagle i na szczęście zapiszczała jej komórka wetknięta do tylnej kieszeni wyszperanej w lumpeksie skórzanej mini. Mogła przestać patrzeć na parę szczęściarzy, która zaraz miała powitać swoje kolejne szczęście. Mogła przestać cholernie zazdrościć. – Asia, możemy ich zobaczyć – usłyszała przejęty głos Karoli. Pstryknęła niedopałkiem przed siebie, popatrzyła, jak ląduje w środku wielkiej brudnej kałuży, po czym pospieszyła na górę, wycierając wierzchem dłoni mokre od deszczu policzki. Szpitalna recepcjonistka obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem. Aśka była za wysoka, za zgrabna i za piękna, żeby inne kobiety patrzyły na nią inaczej. Była też do tego przyzwyczajona, więc nie zwróciła większej uwagi. – Aśka, co ty? – Anita na jej widok wyeksponowała lwią zmarszczkę. – Mówiłam ci, że masz się nie marszczyć. Pamiętaj: twarz-blacha. – Aśka wzięła przyjaciółkę za rękę. – Ale dlaczego płakałaś? – drążyła Anita. – To deszcz. – Przestań. Przecież widzę. – Strasznie się rozmazałaś – wtrąciła się Karola. – Zupełnie jak nie ty. Jeszcze cię jakaś klientka nie pozna. – Pieprzyć to – stwierdziła Aśka. – Czasami można się rozmazać. A jest powód, nie? Tak naprawdę były dwa powody.

JESIEŃ W dwudziestometrowym salonie panowała cisza przerywana rytmicznym tykaniem starego zegara z kukułką. Było ciepło, ładnie oraz ciemnawo, bo zmierzch powoli wpełzał do miasta, a resztki światła dziennego mogące dotrzeć do wnętrza domu przez tarasowe drzwi skutecznie zasłaniały zwieszające się nisko konary rozłożystych, sędziwych dębów rosnących parę metrów dalej. Niewielki ogródek Magdy graniczył z czterdziestoma ośmioma hektarami parku Grabiszyńskego, raju dla biegaczy, właścicieli psów oraz wszystkich wrocławian zmęczonych miastem, masą, maszyną. Mikołaj nagle zapłakał, więc Magda poderwała się z uroczo staroświeckiej żakardowej kanapy. Znowu to poczuła. Że jest niewolnicą kwilącego tłumoczka pachnącego oliwką. Pochyliła się nad kołyską i popatrzyła na czerwoną ze złości twarzyczkę synka. – No już, już... – Uśmiechnęła się. Bo była także bardzo zakochaną niewolnicą. I przerażoną z powodu tej miłości. Kiedy miała małego na rękach, a przebywała akurat na piętrze, bała się podchodzić do okna, żeby jej przypadkowo nie wypadł. Drżała w obawie, że zniżający się do lądowania na wrocławskim lotnisku imienia (nomen omen) Mikołaja Kopernika samolot runie przez przypadek na ich dach. Tysiące razy sprawdzała przed pójściem spać, czy na pewno zakręciła gaz. A kiedy schodziła z synkiem po schodach, wyłożonych po jego narodzinach antypoślizgową czerwoną wykładziną, robiła to tak ostrożnie, jakby niosła najcenniejszy skarb wykonany z najbardziej kruchego szkła i jakby jej życie zależało od tego, czy zniesie go w jednym kawałku. Tak w sumie było. Przecież tamto przeżyła jakoś właśnie dla niego. Teraz też żyła tylko dla niego. Dla swojego najcenniejszego skarbu. Mikołaj właśnie skończył trzy miesiące i od jakichś dwóch ryczał z uporem godnym lepszej sprawy. A Magda nie miała pojęcia, co robić. Zmusiła pediatrę, żeby przebadał niemowlę w każdym możliwym kierunku. Lekarz apodyktycznym tonem twierdził, że to kolka, przepisał różne środki, które nie skutkowały. Tak jak herbatka z koperku, tak jak mający działać cuda lek z Niemiec. Poprosiła wujka Wojtka, brata matki, żeby tam natychmiast pojechał i natychmiast go załatwił. Magdzie nie wydawało się możliwe, żeby Miki płakał aż tak z powodu kolki, ale co miała począć, skoro cała medycyna i cały świat stawał przeciwko niej. – To zupełnie normalne – oświadczała na przykład teściowa, pani prokurator w stanie spoczynku, która zawsze wiedziała wszystko najlepiej. – Ty też tak płakałaś – wypominała jej własna matka, emerytowana nauczycielka geografii, która też miała pretensje do bycia przemądrą. – Gazy potrafią dać w kość – mamrotała zblazowana nadmiarem wiedzy lekarka w przychodni dziecięcej. Mikołaj kwilił. Bezbronny i zdany wyłącznie na matkę, która brak doświadczenia starała się zrównoważyć stuprocentową troską. – No już, już, maleńki... – Magdę zalała fala tkliwości. Jakie to dziwne. Kochała Mikołaja tak straszliwie, a jednocześnie czasami zadręczała się obawą, że może tak naprawdę go nienawidzi. Jak w tych momentach, w których uruchamiał syrenę o trzeciej w nocy, a ona zwlekała się z wygodnego łóżka na wpół śpiąc. Co za bzdury! To wszystko przez zmęczenie. I, daj Boże, przez szalejące w ciele kobiety w połogu hormony, bo nigdy nie zachowywała się jak nienormalna. – Cicho, mój ukochany... – szeptała do synka, wtulając nos w jego tłustą szyjkę.

Pachniał tak, że mogłaby go zjeść. Może wreszcie byłby spokój. – Mój Mikołaj, mój synek. – Wciągnęła głęboko w siebie maluszkowy zapach. Zabolały ją piersi. Usiadła na kanapie i odsłoniła lewą, choć nie wiedziała dokładnie, czy właśnie lewej kolej. Na samym początku, po wyjściu ze szpitala, za namową teściowej ustawiła sobie na półce z książkami karteczkę. Po jednej stronie napis „lewa”, po drugiej „prawa”. Tylko że już po jednym razie nie pamiętała, czy nastawiła karteczkę na stronę, która ma dopiero być, czy na tę, która właśnie była. Matka od razu stwierdziła, że to głupi pomysł, ale Magda postanowiła posłuchać teściowej. Na złość matce. I samej sobie jednocześnie, przecież nigdy nie lubiła Krystyny. Tych jej wymalowanych na czerwono ust i szczebiotu, na którego dźwięk nawet Mikołaj milkł zdumiony. Poza tym Krystyna była matką geja, a Magda nie cierpiała gejów. Takich gejów, czyli kryptogejów. Teraz drżała, żeby tylko Mikołaj nie odziedziczył skłonności po ojcu, w związku z czym kupowała mu wszystko mocno niebieskie, wiedząc że to nie ma żadnego znaczenia, żadnego wpływu, ale może jednak... Synek przyssał się do zmaltretowanego sutka jak glonojad. Posapywał i marszczył czoło jak jego ojciec, kiedy siedział nad papierami skupiony. Magdę zabolało w sercu dla odmiany. Lubiła w takich momentach podejść do Aleksa od tyłu i przytulić się mocno. Świadomość, że robiła z siebie wtedy idiotkę, wciąż ją rozwścieczała. Mały jadł, Magda włączyła lampkę z płóciennym abażurem stojącą przy kanapie. Salon zalała przyjazna jasność, demonstrując beżowe ściany, żadne tam luksusowe, ale porządne sosnowe meble, które Magda zamówiła przed laty u stolarza pod Kępnem. Co prawda Karola namawiała ją na turkusową bejcę, ale Magda wolała sosnę naturalną. Poprosiła o bezbarwny lakier. Po tych wszystkich latach meble pociemniały i prezentowały się jeszcze lepiej. Do tego oryginalny afgański dywan, prezent ślubny od matki, oraz trzy bajkowe obrazy Michała Sikorskiego w soczystych kolorach. I ten oszałamiający widok za oknem na ścianę parku wyrastającą tuż za tylnym ogrodzeniem jej małego ogródka. Teraz dominowała pomarańczowa czerwień. Magda uwielbiała Grabiszynek, a już jesienią najbardziej, bo codziennie mogła obserwować spektakularne zmiany barw. Przyroda wciąż była przyrodą i miała gdzieś ludzkie dramaty. Więc tak właśnie wygląda jej pierwsza jesień bez Aleksa... Jeszcze rok temu stawali razem przy oknie tarasowym i patrzyli na liście opadające z drzew. Kiedy wiatr zawiał szczególnie mocno, spadało ich tyle, że bardziej wysunięte gałęzie w kilka sekund stawały się całkiem nagie na ich oczach patrzących w zachwycie. Pomyślała z wdzięcznością i z uznaniem, że Aleks zostawił jej to wszystko. Domek na Grabiszynku, siedemdziesiąt metrów kwadratowych po dziesięć tysięcy złotych za metr. Wyszedł tylko ze swoimi rzeczami. Tak, z pewnością Krystyna mu kazała, ale co to za różnica. Najważniejsze, że Magda była zabezpieczona, przynajmniej tym nie musiała się martwić. Nie było wieczoru, w którym nie pojawiałaby się jej przed oczami tamta scena. Wracała do swojego maleńkiego domu, cała w skowronkach, zaróżowiona od zimnego powietrza i szczęśliwa, że puścili ją ze szkolenia wcześniej. Tego ranka, w Szczyrku, zrobiła test ciążowy. Zobaczyła dwie kreski i wybiegła z łazienki z piskiem, rzucając się na szyję Baśce, koleżance z oddziału w Warszawie, która była handlowcem w tym samym pionie. Cud sprawił, że coachowi zaszkodziło górskie powietrze. Wszyscy wiedzieli, że raczej półtora litra whisky, które wypił na powitalnej fecie, ale wersja oficjalna brzmiała, że powaliła go grypa. W każdym razie szkolenie przerwano i teraz rozpromieniona dobrą nowiną Magda otwierała oporną furtkę prowadzącą do miniogródka na froncie swojego minidomku

z polakierowanymi na zielono drzwiami. Płatki padającego śniegu skrzyły się w świetle ulicznej latarni, a Magda w zgrabiałej dłoni ściskała pełną smakołyków reklamówkę Epi, luksusowego wrocławskiego marketu, bo w drodze do domu właśnie tam wpadła na zakupy. Planowała przyrządzić włoską kolację, makaron z pesto. Konrad dał jej kiedyś przepis, ale postanowiła pójść na łatwiznę i kupić gotowe pesto, w słoiku. Sprawdziła tylko, czy wyprodukowane we Włoszech i bez tablicy Mendelejewa na etykiecie. Była wściekle głodna, stęskniona męża, a przede wszystkim pragnęła mu jak najszybciej obwieścić, że zostaną rodzicami. Wyobrażała sobie sceny jak z reklamy Tchibo, które miały szansę się urzeczywistnić, bo w Epi mieli właśnie dostawę belgijskich czekoladek, więc kupiła miniaturowe kołyski. Aleks był w domu, przez zasłony w sypialni na górze przenikało delikatnie różowe światło. Już chciała się tam znaleźć, w ciepłym domku, z ukochanym mężem, który pewnie wykorzystywał jej nieobecność do oglądania Discovery. Wiele razy zżymała się, że trawi czas na takie głupoty, zamiast zająć się nią, a on odpowiadał, że to nie żadne głupoty, tylko czysta wiedza i że dlatego faceci wygrywają na majówce w „Milionerów”, kiedy Anita zarządza rozgrywki chłopy na baby. Otworzyła drzwi i już otwierała usta, żeby zakrzyknąć radośnie, że oto jest, kiedy usłyszała ten dziwny dźwięk. Jęk. Sapanie. Coś jeszcze. Poszła za dźwiękiem, który zaprowadził ją na górę, do sypialni pomalowanej na różowo. Marzyła o takiej już jako dziewczynka, a Aleks dobrodusznie od razu się zgodził. Zresztą, on zgadzał się na wszystko, a ona myślała naiwnie, iż to dlatego, że tak bardzo ją kocha. Zanim zobaczyła, usłyszała przykre odgłosy plaśnięcia skóry o skórę. A potem zobaczyła. Pośladki mężczyzny, który nie był jej mężem. Pośladki porośnięte grubym czarnym włosem. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, gdzie jest mąż, że w ogóle tam jest i że wypina się przed posuwającym go w tyłek facetem. W ich różowej sypialni. Upuściła reklamówkę, słoik z pesto potoczył się po drewnianej poniemieckiej podłodze. – Co jest, kurwa?! – Obaj mężczyźni błyskawicznie oderwali się od siebie. Zobaczyła twarz Aleksa. Przerażoną i jednocześnie wykrzywioną bólem. Więc to naprawdę był on... Przez moment miała nadzieję, że się pomyliła, ale teraz wiedziała, że o pomyłce nie może być mowy. Zapadła się w sobie w tej jednej strasznej chwili. Bo przeraziła się zupełnie tak jak Aleks i najpewniej tym samym. Zbiegła po schodach do salonu, usiadła na kanapie i ukryła twarz w dłoniach, żeby nic już nie widzieć. Słyszała tylko, jak tamten wychodzi pospiesznie. Potem usłyszała Aleksa. – Kochanie... Musimy porozmawiać... To do niej nie docierało. Chyba. Bo przecież powinna trzasnąć go w ten przerażony pysk. Tymczasem ona siedziała na żakardowych różach, kiwała głową ze zrozumieniem i udawała, że rozumie. Że to normalne, iż ma się żonę i posuwa się facetów. Gwoli ścisłości, jest się posuwanym, ale nawet tego nie potrafiła wtedy sprostować. Po prostu kiwała głową. Przecież natury nie da się oszukać. Bardzo się chce, stara się całymi latami, ale koniec końców okazuje się, że to naprawdę niemożliwe. To musi czasem wyjść z człowieka. Tak, Aleksowi bardzo na niej zależy, wolałby, żeby było jak zawsze, żeby ona nigdy nie poznała prawdy, tylko czy teraz w ogóle się da? On by bardzo sobie tego życzył, bo czuje, że bez Magdy to on już nigdy nie będzie taki sam. Przecież on ją kocha, ona go nawet czasem podnieca. Tylko że bez tego, bez tego Jacka, to on już chyba też nie umie. Ale to przejdzie. Na pewno. Musi przejść. Po prostu Magda musi przeczekać, skoro go kocha i skoro już poznała prawdę. Zrozumieć. Więc usiłowała zrozumieć. Gdy w jednej chwili wali się świat, człowiek naprawdę pragnie zrozumieć. Jakoś poskładać, zamieść pod dywan, posprzątać, wrócić do cudownego

stanu niewiedzy. Ale niestety jedyne, czego Magda nie wiedziała, to ile to trwało. Jak długo tak siedziała i kiwała głową. Poza tym wiedziała wszystko, a na nieszczęście Aleksa była kobietą ponadprzeciętnie dumną. – Spierdalaj – powiedziała więc, a kiedy on popatrzył zdumiony, krzyknęła. Dokładnie to samo. – Magda, sąsiedzi... – napomniał ją, zawsze czuły na fakt, co pomyślą inni. Tak jakby czaili się pod drzwiami ich domku, żeby podsłuchać, co tam się u nich wyprawia. Krzyknęła znowu, znowu to samo, tylko jeszcze rozpaczliwiej i wtedy dopiero wyszedł. Płakała całą noc, histerycznie, bez opamiętania. To było takie dziwne doświadczenie. Radość z ciąży mieszała się z rozpaczą. Albo ze zwykłym śmiechem, kiedy przyjaciółki usiłowały ją podnieść na duchu. Pamiętała, jak Aśka, przerażona, wyznała, że się boi, iż to może kara za jej wiarołomstwo, bo od początku o tym myślała, że po tym, co sama zrobiła, to musi się stać coś strasznego. Tylko nie wiedziała, że u Magdy. Aleks jeszcze wiele razy wracał, zwłaszcza gdy już mu powiedziała o ciąży. Tłumaczył, że się pomylił. Że tak naprawdę to nie ma homoseksualnych skłonności, że coś mu odbiło, że kocha tylko ją. Kłamał, ale Magda nie słuchała, wsłuchując się za to w odgłosy dochodzące z głębi niej. Wolała na tym się skupić, to dawało jej siłę. I stało się wielkim centrum spychającym na obrzeża wszystko, łącznie z mężem gejem. Przecież będzie miała dziecko. Czy coś więcej się liczy? Będzie miała maleństwo. Jest ponad wszystko, nawet ponad te męskie pośladki w swojej sypialni. Myślała o nich ciągle i ciągle. Obsesyjnie, bo chciała je sobie utrwalić i nigdy o nich nie zapomnieć. W imię tego, którego nosiła pod sercem. Bo żadne dziecko nie zasługiwało na takiego ojca. Na taką kłamliwą szuję, oszusta, ostatniego skurwysyna, który zniszczył jej życie, podeptał marzenia o szczęśliwej rodzinie. A zrobił to tylko dlatego, że bał się, co pomyślą inni. Zwłaszcza jego piekielna mamusia, w której codziennie starannie fryzowanej głowie nie mieściło się takie pojęcie jak syn gej. Te same hormony, które teraz robiły z niej wariatkę, wtedy pozwoliły przetrwać. Podsycały świadomość, że pojawi się maluszek i że chociaż matkę mógłby mieć. Przetrwała straszny rozwód ze straszną sędzią, która upierała się, że mimo wszystko powinni być razem. Ale Magda też się uparła. Także wtedy, kiedy Krystyna ze łzami w oczach błagała ją, żeby wybaczyła Aleksowi, kiedy rozpaczliwie zapewniała, że on się po prostu pogubił, że przecież tak naprawdę to musi być biseksualny i wystarczy, żeby stłumił w sobie chętkę na facetów. Bo z kobietą to on na pewno może być. Przecież chyba Magda wie to najlepiej. – Skoro tyle lat stanowiliście taką piękną parę. – Piękną parę? Homo i hetero? – Magda, to nie jest takie proste... – Biedna Krystyna załamywała ręce. – Nie, nie, nie. – Magda powtarzała to i zastanawiała się, czy jeszcze nie oszalała. A jeśli jeszcze nie, to kiedy to nastąpi. Na szczęście dziewczyny stały za nią murem. I w chwilach wątpliwości tłumaczyły, że reaguje jak zdrowa na umyśle samica. Że one też by tak zrobiły, bo innego wyjścia najzwyczajniej nie ma. Albo roztaczały wizje na temat tego innego wyjścia. Dociekały na przykład, czy chce mieć męża geja tudzież biseksualistę, sondowały, czy jest do tego stworzona, czy może to lubi, czy może ją to podnieca. Wszystkie jednak słusznie podejrzewały, że nie. A Magda wiedziała. Na sto procent. I z masochistycznym uporem przywoływała sobie

obraz zarośniętych czarnym włosem pośladków. Bo to bolało cholernie, ale jednocześnie spychało do niebytu tę durną, ale czającą się wciąż na dnie umysłu myśl, że może Aleks faktycznie nie jest taki, jaki jest. – To musiało być okropne – szeptała wstrząśnięta Karolina, kiedy dziewczyny przyjechały do Magdy na wino, którego nie mogła się napić. Magda nie zdołała powstrzymać śmiechu, bo przecież same w sobie pośladki to tamten miał całkiem, całkiem, chociaż owłosione. – Nienawidzę swojej różowej sypialni – wyznała przyjaciółkom. – Przemalujemy – stwierdziła Aśka. – Na zielono, czyli wprost przeciwnie. – Ja tam bym radziła na szaro. – Karola ośmieliła się nie zgodzić. – Zielony nie będzie tam grał. – Nieważne, na jaki kolor – wtrąciła się Anita. – Po prostu przemalujemy. Ale do tej pory jakoś się nie udało. Magda unikała wchodzenia na górę, a już zwłaszcza tam, do tego pomieszczenia, które wymarzyła sobie jako dziewczynka. Trochę beznadziejne to było, bo domek wciąż był domkiem, a nie domiszczem. A już najbardziej strasznym aspektem całej tej sytuacji stał się dla niej fakt, że zaczyna nie lubić domku, bo każdy kąt przypominał jej o szczęściu, które rozsypało się właśnie jak cholerny domek, tyle że z kart. A jednocześnie go lubiła, bo był jej ukochanym miejscem na ziemi, w całym Wrocławiu. To rozdarcie ją czasami wykańczało. Mały przestał ssać. Magda ostrożnie się podniosła i, kiedy już mu się odbiło, położyła go w kołysce. Synek wykrzywił usteczka, a ona wstrzymała oddech. Ale nie, nie zapłakał, dzięki Bogu. Wróciła na kanapę, ułożyła się wygodnie i sięgnęła po telefon. Dlaczego życie jest takie popierdolone?, napisała do Aśki, a przyjaciółka odpowiedziała natychmiast, bo oczywiście na wszelki wypadek, na wypadek Tomasza, warowała przy komórce. Też pojęcia nie mam. Przestań wreszcie karmić, to rozkminimy wszystko przy toskańskim winku. Magda się uśmiechnęła. Planowały kiedyś taki biznes otworzyć. Nie miałyby przecież konkurencji w „rozkminianiu wszystkiego w pięć minut”. Takie były. Zastanawiające się, analizujące – to obie. A Aśka dodatkowo zawsze lekko nieszczęśliwa. W pięć minut, odpisała Magda i zamknęła oczy. Po sekundzie już spała. Tak jak jej najukochańszy na świecie maleńki synek, którego czasami nienawidziła, ale akurat teraz nie. Teraz była niemal szczęśliwa. Niemal, bo w sennych marzeniach ujrzała Aleksa w towarzystwie porośniętych czarnych włosem pośladków. Karolina czekała na Marcina w swoim mieszkaniu na Świętego Antoniego. Pachniało domestosem, bo pani domu mocno wierzyła w moc chloru i nienawidziła zarazków, oraz jej ukochanymi świecami waniliowymi, które porozstawiała na wszelkich możliwych sprzętach. Zgromadziła ich więcej niż sporo, u kogoś innego z pewnością zagraciłyby miniaturową przestrzeń, lecz Karolina miała jakieś nadprzyrodzone wyczucie. A mieszkanie ciasne, ale własne, dzięki rodzicom, skromnym posiadaczom ziemskim, którzy postanowili wyposażyć jedyną córkę na nową drogą życia w wielkim mieście. Słuchając znajomych, którzy co miesiąc narzekali na kurs franka, Karola czuła wielką wdzięczność za to, co dostała bez żadnych złodziejskich kredytów oraz chamskich upomnień za trzydzieści złotych, jeśli pomyliło się w obliczeniach kursu franka szwajcarskiego choćby o złotówkę. Już wystarczająco niefajnie się jej działo finansowo. Przy takim, dajmy na to, tysiącu dwieście miesięcznie na ratę, niechybnie zęby w ścianę musiałaby wbijać. Mieszkanie urządziła z właściwym sobie wdziękiem. Każdy, kto tu wszedł, chwalił

klimat niczym z francuskiej garsoniery. Karolina nie wiedziała, dlaczego niby garsoniery, bo w zamiarze miała raczej buduar, coś jak z dziewiętnastowiecznych powieści, ale nie wchodziła w dyskusje, bo sprzeciwianie się komukolwiek nie leżało w jej delikatnej naturze. A u niej było po prostu pięknie, fakt. Tapety w delikatny kwiatowy wzorek, dużo złoconych ram wyszperanych na starociach, maleńkie komódki własnoręcznie przemalowane na spopielały róż i zaopatrzone w wymyślne gałki, stół otoczony czterema krzesłami, których różne pochodzenie nadawało wnętrzu nostalgiczny urok. Przy łóżku z rzeźbionym zagłówkiem stał manekin krawiecki, na którym wisiała kolekcja torebek, a wiecznie niedomykającą się szafę Karola zaopatrzyła we własnego pomysłu drewniany skobel zasłonięty przyklejoną do niego srebrną broszką po babci. Do tego wiekowy kredens ze stodoły od rodziców sprytnie zmieniony w nowoczesny kuchenny kombajn, który teraz uginał się pod ciężarem miliona słoików, pojemników, butelek i skrzyneczek skrywających najprzeróżniejszą zawartość, w której orientowała się jedynie gospodyni. No i Anita, bo to ona zawsze przejmowała dowodzenie w kuchni, kiedy spotykały się tu na babskich popijawach. Zwykle odbywały się u Karoli, bo to ona jako jedyna pozostawała samotna. Wiele razy zastanawiała się, dlaczego właśnie tak się złożyło. Przecież wyglądała, przecież była fajna, oczytana i dowcipna. Tak samo jak i one. – To dlatego, że łazisz w tych porozciąganych tunikach – stwierdziła podczas którejś imprezy Aśka, zaciągając się mentolowym vogiem. – Nikt nie widzi, jaka z ciebie tak naprawdę laska. Gdybyś tylko pozwoliła mi się ubrać... – Ale twój styl nie jest w moim stylu – broniła się Karolina nieśmiało, bo tak naprawdę zazdrościła Aśce szyku i sama chciałaby się szczycić takowym. W końcu, po wielu namowach, dała się przyjaciółce stylistce wyciągnąć na zakupy. Wydała na wybraną przez Aśkę sukienkę, jedwabną, w kolorze malinowym, pół pensji, a później sprzedała ją na Allegro za jedną piątą wartości. Potem co prawda trochę żałowała, bo kiedy poznała Marcina, on zaczął jej powtarzać, że chciałby wreszcie zobaczyć swoją kobietę w naprawdę wystrzałowej sukience. – Ale co człowiek może poradzić na to, że najlepiej czuje się w strojach sportowych? – pytała Karolina przyjaciółek. Retorycznie, ale one i tak czuły się w obowiązku odpowiedzieć. – Nawet jeśli w ogóle nie jest typem sportowym? – dziwiła się na przykład Anita, która znała Karolowy brak pociągu do aktywności fizycznej innej niż ćwiczenia miłosne. – Karola, możesz wierzyć poradnikom. Faceci to jednak wzrokowcy – dodała Aśka. – Nie lubią się domyślać, wolą wiedzieć na pewno. – Tylko że Marcin domyślać się nie musi. – Magda zawsze nazywała rzeczy po imieniu. – Nasza Karola podała mu się jak na tacy już na pierwszej randce. – Myślisz, że gdyby Karola zaczęła zachowywać się wobec płci przeciwnej bardziej wstrzemięźliwie, mogłoby się jej to wreszcie opłacić? – zapytała Aśka. – Ja o prawdziwych facetach wiele nie wiem, ale w takim „Cosmo” to piszą, że oni wolą gonić króliczka – prychnęła Magda, która z pism czytała jedynie tygodniki społeczno-polityczne oraz branżowe, czyli medyczne, a „Cosmopolitan” przeglądała nieuważnie i z pobłażliwym uśmiechem podczas wizyt u stomatologa. Karola wyszła na rozległy balkon z malowniczo podniszczoną mozaikową posadzką. Jeszcze niedawno cały tonął w kwiatach, ale pod koniec lata Karola w kilkunastu donicach i doniczkach, z których żadna nie była podobna do poprzedniej, posadziła rośliny zimozielone. Balkon stanowił jej największą dumę i namiastkę ogrodu, za którym tęskniła, a którego nie miała, odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu z małego miasteczka pod Wrocławiem. I którego nie

wiadomo, czy kiedykolwiek się dorobi. Przecież dom z ogrodem we Wrocławiu kosztował minimum milion pięćset. Magda miała fuksa z tym domkiem na Grabiszynku, naprawdę. Mimo wszystko... Karola przypomniała sobie o podwyżce, którą dostała, ale której nawet nie zauważyła, bo jednocześnie z podwyżką w pracy otrzymała pismo o podwyżce czynszu. Nie mówiąc o benzynie, która kosztowała teraz tyle, że musiała przemóc wstręt do sportu i przynajmniej od czasu do czasu jeździć na rowerze. Dopóki miejscowi złodziejaszkowie nie ukradli go razem z superbezpiecznym zapięciem, na który namówił ją przystojny sprzedawca w sklepie rowerowym na Powstańców Śląskich. Wyglądał trochę jak Johnny Depp, więc zapłaciła za bubel osiemdziesiąt złotych bez mrugnięcia powieką. Sprzedawca wręczył jej paragon fiskalny i nie zaprosił na kawę. Taki lajf. Karola przechyliła się przez balustradę. Pomarańczowe volvo stało pod zamkniętym na cztery spusty sklepem z dopalaczami i wyglądało tak brzydko, że na nie to akurat żaden złodziej by się nie połasił. Popatrzyła w stronę Heliosa. Na zatłoczonej zazwyczaj ulicy Świętego Antoniego nie kręciło się wiele osób, a jeśli już, to dwójkami ciasno przytulonymi pod parasolami. Po deszczowym lecie nastąpiła równie nieprzyjazna jesień. Andrew mawiał, że jesień to najpiękniejsza pora roku, ale Anglicy są jednak specyficzni. Może dobrze, że jej się z nim nie ułożyło. Karola wzdrygnęła się i wycofała do ciepłego mieszkania. Zerknęła na stojący na komódce zegar w stylu art déco. Ósma siedemnaście. Podeszła do stolika-konsoli i wzięła do ręki komórkę. Nic... Starała się nie poddawać nieprzyjemnemu przeczuciu, ale z każdą kolejną sekundą było jej ciężej. Może mężczyźni kochają zołzy, ale o wpół do dziewiątej postanowiła zachować się nie jak zołza, ale jak kobieta nowoczesna. Zadzwoniła. – Coś się stało, kochanie? – zapytała natychmiast, kiedy Marcin odebrał, na co czekała dobre piętnaście sygnałów. – Nie... Nic... – W jego głosie wyczuła fałszywą nutę. Bezbłędnie, bo to nie był pierwszy raz, kiedy z jakichś tajemniczych powodów odwoływał spotkanie. – Jest już wpół do dziewiątej – zauważyła ostrożnym tonem, żeby go, broń Boże, nie przestraszyć. Miała dość doświadczenia, żeby wiedzieć, że faceci nie lubią kontroli. Zwłaszcza single po trzydziestce, prowadzący własne gospodarstwo domowe i wciąż niegotowi do założenia rodziny. No cóż, Marcin wyraził się jasno, co do tego ostatniego. Nie dalej jak tydzień temu w przypływie wielkiego uczucia, które ją ogarnęło po namiętnym seksie, zapytała, czy wolałby chłopca czy dziewczynkę. Ale zrobił minę! Stwierdził, że na potomstwo ma jeszcze czas, i upewnił się, czy Karola na pewno się zabezpiecza. Przysięgła, że tak, po czym obróciła wszystko w żart, żeby nie zorientował się, jak jej przykro. A teraz czuła się równie niefajnie. – Słuchaj, ja... – Głos Marcina wydawał się taki zimny. – Raczej nie mogę dziś... – Ale... – Karola zamrugała powiekami. Nie bardzo wiedziała, jak go namówić. Bo przywołanie faktu, że sprzątała całe dwie godziny, chybaby nie zadziałało. – Zadzwonię jutro, OK? – zapytała więc rozpaczliwie, bo czuła, że to pytanie jest mu nie na rękę. – OK... – odparł zupełnie bez entuzjazmu. I tyle. Rozłączył się. Karola patrzyła na gasnący ekran komórki. Więc jednak przeczucie jej nie myliło. Marcin

naprawdę próbował się wykręcić. Kurczę, przecież gdyby nie mógł się spotkać, to jakoś by to wyjaśnił, pokajał się, przeprosił. Nie mówiąc o tym, że powinien uprzedzić ją wcześniej, bo tego wymagało chociażby dobre wychowanie. Rozejrzała się po miłosnym gniazdku, które przygotowała dla niego. I dla siebie też, bo żywiła wielką nadzieję, że to w końcu TEN. Mieli się tutaj dzisiaj kochać, bez przytomności, na tych poduchach, które skropiła swoimi perfumami Kenzo Jungle, kupionymi co prawda za bezcen w SuperPharm, czego on raczej by się nie domyślił. Mieli słuchać muzyki z Bandyty, Karola ją uwielbiała, zwłaszcza podczas seksu. Czuła się wtedy tak podniośle, że łzy piekły ją pod powiekami. – Ale ja głupia jestem – powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Miała na sobie nową fioletową tunikę kończącą się tuż nad szczupłymi kolanami przyobleczonymi w czarne pończochy zwieńczone pod linią bikini seksowną koronką. Nie cierpiała pończoch, za to Marcin bardzo je lubił, wręcz nie wyobrażał sobie inaczej. Zrzuciła ze stóp szpilki z czerwoną podeszwą. W nich to zwłaszcza czuła się jak głupia, bo kosztowały jedną piętnastą tego co prawdziwe louboutiny. Aśka mówiła, że to obciach kupować buty z czerwoną podeszwą, skoro wiadomo, że nie zarabia się za wiele, a przynajmniej nie dość wiele. – Domniemanie podróby, ot co – twierdziła bezlitośnie. Miała rację. Karola popatrzyła prosto w swoją drobną twarz. Twarz z wyrównanym scenicznym podkładem kolorytem, twarz z oczami otoczonymi firanką starannie wytuszowanych rzęs. Żałosne. Żałosne i głupie! Przecież nie lubiła aż tak dużo tuszu. Na pocieszenie pozostało jej to, że fajnie wygląda. Naprawdę dobrze. Nagle zapragnęła się komuś wygadać. Najbliżej była Anita, bo tuż za rogiem, na Włodkowica. Czekoladziarnię zamykała o jedenastej, o ile trafili się klienci. Nawet jeśli się nie trafili, to z nadzieją czekała do dziesiątej. Czyli powinna tam wciąż być. Karola ściągnęła pończochy i włożyła dżinsy, a do nich czarne, podniszczone może, ale wciąż wygodne botki. Wrzuciła na plecy wysłużony trencz, starła z warg czerwony błyszczyk. Wystarczyło, że miała mocne oko. Przebiegła przez swoje trzydzieści metrów kwadratowych, żeby zdmuchnąć ogień z wszystkich knotów waniliowych pieprzonych romantycznych świec, i zatrzasnęła za sobą skrzypiące drzwi mieszkania. Już od jakiegoś roku obiecywała sobie, że coś z tym skrzypieniem zrobi, ale nie robiła nic, bo ciągle żałowała pieniędzy na specjalny smar, a oliwa z oliwek nie działała cudów. Po drodze do czekoladziarni kupiła paczkę marlboro lightów. Trochę bez sensu, bo w lokalu Anity, jak w każdym innym, nie można było zapalić. Ciężkie czasy nastały dla palaczy wraz z wejściem w życie stosownej dyrektywy Unii Europejskiej. Przez kolejną minutę, bo tyle zajmowała droga z Żabki do czekoladziarni, Karola minęła aż trzy zakochane pary. Starała się nie dołować ich widokiem, opuszczała więc wzrok, żeby nie widzieć tych spojrzeń utkwionych miłośnie w ukochanej osobie. Nie zniosłaby tego. Pękłoby jej serce. – Co się stało? – Weszła do czekoladziarni, połykając łzy, co stojąca za barem Anita zauważyła natychmiast. – Moje życie jest do dupy! – Karola opadła na stołek za kamiennym barem. Po czym rozpłakała się na dobre. Mogła sobie pozwolić na histerię, bo mimo wszystko zdołała zarejestrować, że w lokalu nie ma ani jednego konsumenta. Nawet zdążyło jej się zrobić przykro z powodu Anity. Kiedy ona się doczeka tych cholernych klientów? – Karola, ja cię błagam... – Anita wzięła do ust marlboro, odpaliła od stojącej na barze świeczki i pobiegła zamknąć drzwi od środka.

– Palimy tutaj? – Przecież i tak nikogo nie ma, bez sensu się ograniczać. Więc Karola też zapaliła. – A o co ty mnie błagasz? – Popatrzyła na Anitę przez łzy. – Nie histeryzuj. Twoje życie naprawdę nie jest takie złe, zapewniam. Moje to dopiero koszmar. Anita obudziła się na wielkim, gigantycznym megakacu. Nie wiedziała, jakim cudem się tu znalazła, ale leżała we własnym łóżku, w mieszkanku urządzonym na dawnym strychu robotniczego bloku z lat trzydziestych na malowniczej alei Pracy. – Kochanie... – zajęczała, dotykając twardych pleców Szymona. Natychmiast napłynęło pożądanie. To jego młode ciało i gładka skóra oblekająca stalowe mięśnie. Poczuła je doskonale pod palcami, bo się naprężył. Zajęczała znowu, a potem musnęła palcami własny wzgórek łonowy. Po depilacji tydzień wcześniej wciąż nagi i aksamitnie miękki. Rozwarła sklejone snem powieki, by natychmiast je zamknąć. Ciągle jeszcze nie zamontowali rolety w drzwiach tarasowych, które nie tak dawno wstawili, gdy z antresoli wybili wyjście na dziesięciometrowy taras urządzony na dachu małego mieszkanka. Wstyd się przyznać, ale przesuwane drzwi tarasowe ufundowała im Unia Europejska, która nie sprawdzała skrupulatnie przedkładanych jej faktur na rozruch drobnej przedsiębiorczości. – Mam kaca i jeszcze jesień sprzysięgła się przeciwko mnie. Jesienią powinno być szaro, ponuro, jesienią nie powinno świecić słońce – poskarżyła się Anita. – I co jeszcze, mój mały pijaczku? – Szymon mocno przygarnął ją do siebie. Odruchowo wciągnęła brzuch i wyprostowała plecy. Znali się dość długo, ale ona wciąż chciała mu się wydawać szczuplejsza, niż była w istocie. – Kocham cię... – wyjęczała znowu, wpychając mu kolano między supertwarde uda. Wyczuła, że jest gotowy i fala pożądania zalała już ją całą. Zupełnie zapomniała o łupaniu w czaszce, o słońcu i o bezczelnie oszukanej Unii Europejskiej. – Czego byś chciała? – wyszeptał prosto w jej włosy. Miała nadzieję, że nie śmierdzą tytoniem. Wypaliły z Karolą całą paczkę, którą ta przyniosła. Oczywiście w czekoladziarni, w której obowiązywał całkowity zakaz palenia. Anita normalnie nie paliła, chyba że wpadła Aśka, albo gdy piła, a wczoraj popiła zdrowo. Z tego, co pamiętała, poszły cztery butelki wina z winnicy w Sobótce. Miała wyłączność na Wrocław, której wciąż litościwie jej nie odebrano, mimo że wina sprzedawała śmiesznie mało. Po wczorajszym statystyka spożycia w jej lokalu mocno wzrosła. – Chyba chciałabym, żebyś mnie przeleciał – zwierzyła się mężowi. – Robi się... – Szymon roześmiał się gardłowo. – Uwielbiam, jak jesteś niegrzeczna. A ona uwielbiała to i uwielbiała jego. Zwłaszcza kiedy wsuwał się w nią tak ochoczo jak teraz. – Oszaleję kiedyś ze szczęścia przez ciebie – wymamrotała, poddając się rytmowi, który nadał. – To chyba ja. I chyba przez ciebie – wyszeptał jej do ucha. Jeszcze tylko przez chwilę pożałowała, że nie są po prysznicu, albo że ona nie jest. I że ma nieświeży, alkoholowy oddech. Potem po prostu poddała się rozkoszy. Zupełnie, absolutnie i bez żadnego myślenia ani o śmierdzących dymem papierosowym włosach, ani o alkoholowym oddechu. – Jedno jest pewne – wychrypiała po wszystkim. Zmęczona, ale w cudowny, zupełnie niemęczący sposób. – Co takiego? – Szymon podparł się na umięśnionym ramieniu.

– Że cię kocham jak szlag. – To dobrze. – Pogładził ją po policzku. – To dobrze... Anita obróciła twarz ku ścianie. Wiedziała, że poranne jesienne słońce obnaża najmniejszą skazę na jej obliczu, i wolała, żeby mąż nie zapoznawał się zbyt dogłębnie z tymi skazami. – Jesteś piękna, wiesz? – usłyszała jego chrapliwy głos. Nie wiedziała. Miała nadzieję, ale w sumie to wątpiła. Na szczęście on jeszcze tego nie odkrył. Może był za młody na tego typu odkrycia. Jeszcze. Anita miała trzydzieści sześć lat, zatem całe dziesięć więcej niż mąż. Zdawała sobie sprawę, że jeśli trochę powygląda, to nie za długo, bo wiadomo, że po trzydziestce piątce człowiek zaczyna się sypać w tempie zastraszającym. I że jeśli facetom dodaje to uroku, to babkom wyłącznie ujmuje. Dlatego właśnie pilnie potrzebowała cudownego zastrzyku z kwasem hialuronowym, mocno skoncentrowanym, naprawdę pilnie. – Ty też jesteś piękny, wiesz? – Nakryła się kołdrą po cebulki włosów, obróciła do niego i wtuliła w twarde, młode ciało. Jak on pachniał... – Kocham cię... – wyjęczała. – Jakie to w sumie nudne... Bardzo boli mnie główka... A w ogóle jak ja się tu znalazłam? – Było wleczone. – Roześmiał się. – Przyjechałem na pierwsze wezwanie. Najpierw powlokłem Karolę na Antłana, a potem ciebie tutaj. – Ale po drodze był jakiś samochód? – Wiele jestem w stanie dla ciebie zrobić, żono, ale nieść cię na plecach przez dwa kilometry z okładem, naprawdę nie dałbym rady. – Ty byś nie dał? – Może gdybyś była trzeźwa i mogła współpracować. – To wszystko przez Karolę. Biedna ona... – Domyślam się. Coś się stało? – Chyba nie ma szczęścia w miłości dziewczyna... Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Przecież jest taka fajna. – I taka... zdesperowana? Taka popieprzona? – A ja to niby mniej? – Zakręciła palcem dookoła jego sutka, wciąż nie wystawiając głowy spod kołdry. – Ty? Ty jesteś anioł, nie kobieta. – Jak każda dobrze przeleciana. – Roześmiała się. – To co? Skrzydełko czy nóżka? – Szymon zaczął się podnosić z pachnącej ich ciałami pościeli. – Jajko sadzone... – Robi się. Wyłoniła się spod kołdry, żeby popatrzeć na jego piękne ciało. Teraz widoczne w pełnej krasie, bo w prostokącie ostrego światła wpadającego przez drzwi na taras. Pomyślała z żalem, że mimo siódmych potów wyciskanych na joggingu w parku sama nie odważyłaby się zaprezentować nikomu, a już jemu na pewno, aż tak. – Kochasz mnie na pewno? – drążyła. – Kocham. Idziesz pod prysznic? Ja zrobię śniadanie. – Idę, idę... Wiedziała, że już dawno powinna. Zanim w ogóle na nią spojrzał. Ale miała kaca jak cholera. I część Szymona w sobie, co uwielbiała. Boże, dlaczego tak się stało, że to ona była

starsza? Dlaczego spotkała ją taka niesprawiedliwość? Ale nie, nie można myśleć w ten sposób, przynajmniej Anita się bała. Bo powinna raczej dziękować niebiosom za ten cud, że go w ogóle spotkała. Gdyż był najcudowniejszy na świecie. I jej, tylko jej. Kiedy poprosił ją o rękę, omal nie zemdlała. Nie spodziewała się, że ognisty romans rozpoczęty w Mañanie, jej ulubionym wrocławskim klubie, w którym rozpoczął się, niestety, niejeden romans, zakończy się w ten sposób. Najbardziej romantyczny, jaki mogłaby sobie wymarzyć. Gdyby w ogóle o czymś podobnym marzyła, bo tego nie robiła. Zbyt długo pozostawała singielką pochłoniętą pracą w bankowości, którą załatwił jej Konrad. Przyzwyczaiła się do swojej samotności, nigdy na nią nie narzekała, jak na przykład Karolina, a białe kiecki zupełnie nie zaprzątały jej myśli. Tylko że Szymon... Nie przypuszczała, że dzisiejsza młodzież potrafi coś takiego. Zabrać ukochaną na kolację, a później na spacer i poprowadzić w miejsce kojarzące się obojgu jednoznacznie, mianowicie do ławki przy fosie na Promenadzie Staromiejskiej, gdzie pocałowali się po raz pierwszy. Pocałowali i dużo więcej, ale nie do końca wiedzieli co, bo oboje byli nieźle zalani. W każdym razie na wspomnienie tego, co tam się wyprawiało, Anita następnego dnia po przebudzeniu czuła przyjemny ból w podbrzuszu oraz nieprzyjemny strach w gardle. Ten ostatni z powodu miejskich kamer, bo jeśli ich nieruchome oka były wycelowane w ich ławkę, strażnicy miejscy dostali gratis wspaniały erotyczny pokaz. Żaden mandat za nieobyczajne zachowanie nigdy jednak nie przyszedł. W wieczór zaręczyn ławkę przykrywało całe mnóstwo czerwonych róż. – Skąd się tu wzięły? – Popatrzyła ze zdumieniem na Szymona. Uśmiechnął się i zrozumiała, że to jego sprawka. Jego i Maćka, młodszego brata Szymona, bo ktoś przecież musiał rozłożyć tutaj kwiaty, no jasne... Szymon wcześniej gmerał przy komórce, pewnie dał Maćkowi znać, że nadchodzą. – To nasza ławka – wyszeptała. – I nasze zaręczyny. – Ty wariacie! – Zaczerwieniła się zakłopotana. Nie wierzyła. Dopiero kiedy wsunął jej na palec pierścionek i zapytał, czy się zgadza, stwierdziła, że to nie są jaja, że on naprawdę prosi ją o rękę. – Osłabłam nieco. – Opadła na ławkę zasłaną różami i ukłuła się w pośladek, co przywróciło ją do rzeczywistości. – To jak? – Popatrzył na nią uważnie. – Zgadzam się – powiedziała ze łzami wzruszenia w oczach. Potem zamieszkali razem. U niej, bo on wynajmował studenckie mieszkanie. Bała się, czy to dobry pomysł, bo to był pierwszy raz, kiedy mieszkała z facetem. Do tej pory wszyscy byli dochodzący i niewiele znaczący. Okazało się jednak, że z Szymonem są stworzeni także do wspólnego mieszkania. – Zastanawiam się, czy nic mnie w tobie nie denerwuje, bo wciąż mam klapki na oczach z zakochania, czy nic mnie w tobie nie denerwuje, bo nie robisz nic denerwującego – śmiała się. – Stawiałbym na to drugie – twierdził Szymon. – Po prostu taki równy ze mnie gość. Ideał faceta. O tak. Był idealny. Skarpetki wrzucał do wiklinowego kosza na brudy, a jak go przypiliło, bo Anita nie miała czasu, sam je sobie prał. Poza tym nie rozpychał się w łóżku i nie zabierał jej kołdry, a z tego właśnie powodu nie lubiła spędzać całych nocy z poprzednimi swoimi facetami. Lubił też usługiwać swojej kobiecie. Śniadanie do łóżka? Obiad po pracy? Proszę bardzo, mogła na niego liczyć. Nie musiała nawet sprzątać potem kuchni, bo robił to sam i dokładnie. Umiał też obsługiwać wiertarkę, nie trzymał nóg na stole, nie obsikiwał deski klozetowej, a na

dodatek ją po sobie opuszczał! W ogóle nie był uciążliwy. Bo to, że pasjonował się sportem, Anicie nie przeszkadzało, gdyż sama miała żyłkę sportowca. Wieczory, które spędzali razem na piciu piwa i oglądaniu meczu, ceniła sobie szczególnie i wcale nie udawała. Jakby już musiała wymienić jakieś wady Szymona jako współlokatora, to wymieniłaby tylko jedną. Te jego gry komputerowe, które czasem doprowadzały ją do szału. Potrafił grać do późnej nocy. Ona szła na antresolę, przyobleczona w seksowny szlafroczek, mówiąc mu odpowiednio zachęcającym tonem dobranoc, a on odpowiadał nieprzytomnie, nawet nie odrywając wzroku od monitora. – Tylko ścisz to trochę... – W takich razach wiedziała, że z upojnej nocy nici, więc zamieniała się w obrażoną księżniczkę. – Spoko – słyszała w odpowiedzi. Na początku tego ich mieszkania razem potrafiła się na górze rozpłakać. Bo jak to? Już na niego nie działa? On już jej nie kocha? Tak szybko? Chciała wciąż tego, co działo się na samym początku, kiedy Szymon rąk od niej nie odrywał, i nie mogła się pogodzić z faktem, że z biegiem czasu dotyka jej już nie tak często i nie tak zachłannie. Wiedźmin okazywał się ważniejszy, a Anitę zżerała zazdrość. Dziewczyny śmiały się, że powinna zrozumieć, przecież sama kochała Geralta, zaczytując się w Sapkowskim. – Tylko że to było na studiach, dziesięć lat temu! – zżymała się Anita. – Raczej piętnaście – poprawiała ją zawsze skrupulatna Magda. A Aśka, złośliwa bestia, komentowała, że wszystko się zatem zgadza. Że tym bardziej są dla siebie z Szymonem stworzeni. Kilka miesięcy po zaręczynach wzięli z Szymonem ślub. Anita nie spodziewała się, że może ze swoim wyćwiczonym, muskularnym ciałem wyglądać jak najbardziej romantyczna z księżniczek, ale tak właśnie wyglądała w długiej do ziemi kremowej sukni typu empire z haftowanym trenem. Zwiedziły z Aśką wszystkie wrocławskie salony sukien ślubnych, zanim ją znalazły. Kosztowała majątek, ale ojciec panny młodej pokrywał wszystkie koszty tym chętniej, że przez ostatnie parę lat trochę się obawiał, iż ślubu jedynej córki nie doczeka. Wesele odbyło się w białym neogotyckim pałacu w Prężycach, który jego szwajcarscy właściciele, znajomi rodziców Anity, specjalnie dla nich zgodzili się wynająć po raz ostatni. Jakiś czas temu stwierdzili bowiem, że dłużej nie zdzierżą weselników wymiotujących w pieczołowicie odrestaurowanych wnętrzach. Anita obiecała, że wesele będzie kulturalne i dzięki temu przez dwa dni bawili się z rodziną i przyjaciółmi w najbardziej romantycznej scenerii, jaką można było sobie wyobrazić. Białe namioty, staw, noc poślubna w wielkiej komnacie z tarasem. Bladym świtem wtargnęły do nich wszystkie jej przyjaciółki, pragnące uleczyć kaca piętnastoma piwami, które przyniosły ze sobą. Szymon się śmiał, a kac minął, ale tylko po to, aby znowu nadejść, jeszcze przed śniadaniem. Potem już mogli żyć z Szymonem długo i szczęśliwie. On dobrze zarabiał jako prywatny trener fitnessu, a ona harowała w banku. Codziennie, odbijając kartę magnetyczną przy wejściu do oddziału Getin Banku przy placu Solnym, obiecywała sobie, że zaraz rzuca znienawidzoną korporację w cholerę. Trochę jednak musiała poczekać. Skorzystała z dotacji z Unii Europejskiej na aktywizację przedsiębiorczości kobiet, dzięki której mogła wreszcie zwolnić się z banku i w rezultacie otworzyć czekoladziarnię, by ze sfrustrowanej sprzedawczyni kart kredytowych przeistoczyć się w zmysłową Juliette Binoche pachnącą czekoladą z rodzynkami. Jasne... Anita zwlokła się z ciepłej pościeli, myśląc, że naprawdę ma wszystko. Wszystko, oprócz kasy na koncie. I że Szymon jest aniołem, skoro nadal to wytrzymuje. Skoro nadal wyjmuje