cycek77

  • Dokumenty460
  • Odsłony196 401
  • Obserwuję233
  • Rozmiar dokumentów746.0 MB
  • Ilość pobrań95 056

Odwazna decyzja - Mary Brendan

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Odwazna decyzja - Mary Brendan.pdf

cycek77 EBooki
Użytkownik cycek77 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Mary Brendan Odważna decyzja Tłumaczenie: Bożena Kucharuk

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Podjęłam decyzję o zakończeniu naszych interesów. Faye Shawcross wstała. Cóż za bezczelność! Nakłonił ją do zainwestowania w przedsięwzięcie, które zakończyło się fiaskiem, a przed chwilą, jak gdyby nigdy nic, usiłował ją przekonać, by powierzyła mu resztki ocalałego majątku na kolejne. Kiedy poprzedniego dnia otrzymała liścik, w którym prosił o spotkanie, pomyślała, że chce ją błagać o przebaczenie. Łudziła się nawet, że wspomni o odszkodowaniu. Płonne nadzieje! Ledwie rozsiadł się w fotelu, podsunął jej do podpisu kolejny dokument. – Panno Shawcross, nie chcę się wydać natarczywy, ale raz jeszcze proszę, by przemyślała pani moją propozycję. Gdyby był tu obecny pani narzeczony, z pewnością radziłby pani mnie wysłuchać. – Ale go nie ma. Nie potrzebuję czasu do namysłu ani pana rad. Podjęłam decyzję i nie zamierzam już korzystać z pana usług. Żegnam. Zadzwoniła stojącym na bocznym stoliku mosiężnym dzwonkiem, a gdy gospodyni stanęła w drzwiach, oznajmiła: – Pan Westwood wychodzi. Ponaglony kaszlnięciem wstał, a na jego policzkach wykwitł rumieniec. – Jak pani sobie życzy, ale nie zamierzam przepraszać za swoje starania i pomoc w odzyskaniu pani fortuny. – W takim razie może przeprosi mnie pan za to, że z pana winy ją straciłam? – Jej oczy błysnęły gniewnie. – Wspominałem, że istnieje pewne ryzyko – odburknął. – A mimo tego namawiał mnie pan, żebym się nim nie przejmowała. Gdybym tylko przeczuwała, że moje pieniądze ulotnią się, ledwie położy pan na nich rękę… Ruchem głowy wskazała mu drzwi, które zaraz po wyjściu Westwooda otworzyły się ponownie i przez próg wbiegł chłopiec. – Czy my jesteśmy biedni? – Oczywiście, że nie, skarbie. – Faye wyciągnęła ręce i objęła swojego przyrodniego brata Michaela. – Jesteśmy tylko mniej zamożni niż kiedyś. – I będę mógł dalej chodzić do szkoły w Warwick? – Oczywiście! Mam nadzieję, że kiedy na jesieni do niej wrócisz, listy od dyrektora będą trochę bardziej optymistyczne… Michael zrobił niewyraźną minę. – Wiem, nie powinienem był się wdawać w tę bójkę… – Nie… ale nie możesz też pozwolić nikomu się zastraszać. – Faye zmierzwiła jasne włosy brata. Czuła się winna za to, że starsi uczniowie naigrawali się z niego, gdy rozeszła się wieść, że zalega ona z czesnym. List od dyrektora był jednym z pierwszych sygnałów, że dzieje się coś niepokojącego. Tymczasem uwierzyła Westwoodowi, że to tylko przeoczenie… Skoro teraz zerwała umowę, będzie miała przynajmniej do dyspozycji sumę, którą ten szarlatan regularnie pobierał za zarządzanie jej inwestycjami. Nie byli biedni, ale nie byli też tak zamożni jak niegdyś. Gorzko żałowała, że zatrudniła Westwooda, mimo że polecił go jej narzeczony. Wciąż nie umiała rozsądzić, czy prawnik był niekompetentny, czy kierowały nim złe zamiary. Nie miała dowodów na jego nieuczciwość. Z własnej woli powierzyła mu połowę spadku po ojcu i nie mogła sobie pozwolić na to, aby pójść do sądu, mając na utrzymaniu

młodsze rodzeństwo. Proces kosztowałby fortunę i Westwood bez wątpienia zdawał sobie z tego sprawę. Musiała poczynić kolejne oszczędności. Michael miał dopiero dwanaście lat i pozostawało wiele czasu do zakończenia edukacji w Warwick. Do tego jeszcze zbliżał się debiut towarzyski jego starszej siostry. – Może wyjdziemy po południu? – zapytała wyraźnie podekscytowana Claire, która w tej właśnie chwili wpadła do pokoju. – Widziałam z okna wozy. Na łąkach już zbierają się ludzie. – Ja też widziałem! Możemy tam pójść? – Michael zawtórował siostrze. Oboje mieli wielką ochotę udać się na letni festyn. Cyganie przyjeżdżali na niego co roku i zatrzymywali się na kilka dni. – Dobrze, rozerwiemy się trochę – zgodziła się i pomyślała, że przyda się jej chwila przerwy od nieustającego zamartwiania się o przyszłość. – Ale możemy wydać zaledwie po kilka pensów – zastrzegła. Kilka dni temu przy śniadaniu, otworzyła list, w którym Westwood po raz pierwszy przedstawił opłakany stan finansów. Widząc jej minę, dzieci od razu się domyśliły, że stało się coś złego. Faye miała ochotę zataić przed nimi straszliwą prawdę, lecz przecież musiała im wyjaśnić, dlaczego odtąd trzeba będzie żyć bardzo oszczędnie. – Przyniosę mój nowy czepek i doszyję sobie do niego wstążki! – Claire w podskokach pobiegła ku drzwiom. – Bill Perkins nie przyjdzie, więc nie musisz się stroić. – Michael zachichotał. – On i tak mnie nie interesuje… – odparła siostra. – Dość już kłótni! – ucięła Faye. Claire podobał się Bill Perkins, syn dzierżawcy, po tym, jak wyciągnął ją z rowu. Po wielkiej ulewie pośliznęła się i wpadła do wody. Chłopak miał narzeczoną, ale zawsze znajdował czas, żeby wstąpić do nich na chwilę. – Myślałam o naszej wyprawie do miasta… – zaczęła Faye. – Naprawdę musimy jechać do Londynu na mój debiut? – Claire nie okazała nawet cienia entuzjazmu. – To będzie takie kosztowne, a poza tym nie wiem, czy to w ogóle warte zachodu. – Na jej wargach zaigrał nieśmiały uśmiech. – Może tutaj znajdę sobie męża. – Masz odpowiedni posag i jesteś tak ładna, że nie będziesz potrzebowała kosztownych ozdób czy klejnotów. – Faye próbowała zachęcić siostrę. Jej pochwała była szczera. Claire nie mogła narzekać na brak urody i przyciągała uwagę wielu młodzieńców. Nigdy wcześniej nie wykazywała zainteresowania miejscowymi. Teraz jednak miała dziwnie rozmarzoną minę. Mówiono, że Claire jest do niej podobna; Faye tymczasem sądziła, że przyrodnia siostra odziedziczyła urodę po Deborze Shawcross. Niezmiernie rzadko wspominano drugą żonę zmarłego ojca. Stała się hańbą dla rodziny, na długo zanim uciekła do Irlandii z kochankiem. – Powinnaś zadebiutować w Londynie. Ja… po prostu wiem, że będziesz się tam doskonale bawić, spotkasz wspaniałego mężczyznę i się w nim zakochasz. Słowa Faye rozbawiły Michaela, który zaczął klepać się dłonią po rozdziawionych ustach. – Ciotka Agatha zaprosiła nas do siebie do Londynu – ciągnęła Faye. – Napiszę do niej, że wiosną z przyjemnością skorzystamy z zaproszenia. – Ja bym wolał zostać tutaj – rzekł Michael. – Ty, młody człowieku, będziesz wtedy w szkole. – A może mógłbym pojechać do Stanleya Scotta? – Nie wydaje mi się – odparła przepraszającym tonem Faye. – Podróż do Szkocji jest bardzo kosztowna. – Brat dostał zaproszenie od rodziców swojego kolegi ze szkolnej ławki, aby przyjechać do niego do Edynburga na wakacje przed jesiennym semestrem.

– A może to ja jego tutaj zaproszę? – zastanawiał się głośno Michael. – Wiesz, że mamy niewiele miejsca dla gości. – Faye uśmiechnęła się z żalem do brata. Mulberry House, w porównaniu z zamkiem Scottów, był naprawdę mały, a kolejna osoba do wykarmienia stanowiła dodatkowe obciążenie finansowe. Mimo wszystko Faye źle się czuła, odmawiając bratu. – A teraz, jeśli mamy spędzić trochę czasu na festynie, powinnam już wyjść. – Klasnęła w dłonie. – Muszę udać się na pocztę, trzeba też zapłacić sklepikarzom w Wilverton. Poza tym pan Gideon ostrzegał, że wieczorem będzie padać, więc do tego czasu musimy wrócić do domu. – Prognozy pogody męża gospodyni były niezawodne. Zakleiła list do ciotki, w którym opisywała przygotowania do debiutu Claire, a następnie odliczyła pieniądze należne sprzedawcom i włożyła je do torebki. Postanowiła, że zawsze będzie płacić rachunki w terminie, aby panować nad plotkami, wiedziała jednak, że wieści o jej tarapatach w końcu się rozejdą. Nie sposób było temu zapobiec. Nie mogła znieść myśli, że ludzie będą się nad nią litować. Państwo Gideonowie wiedzieli, co się stało, i nadal byli wobec niej bezwzględnie lojalni, tak jak dawniej wobec jej ojca. Jazda do miasteczka dwukółką pana Gideona zawsze przebiegała podobnie. Starszy pan monologował przez całą drogę, cedząc słowa przez zęby, w których ściskał glinianą fajkę. Jeśli nawet Faye chciałaby coś dodać, trudno było jej dojść do głosu. Pana Gideona zatrudniali liczni sąsiedzi, więc orientował się doskonale we wszystkim, co działo się we wsiach otaczających Mulberry House – siedzibę Shawcrossów od ponad stu lat. Zanim ciągnąca powozik stara klacz zatrzymała się na rogatkach w Wilverton Green, Faye zdążyła się dowiedzieć, że w Moreton, na południu, szerzy się szkarlatyna, co jak dotąd skończyło się jednym pogrzebem, a w Fairley, na wschodzie, urodziły się bliźnięta. Wyraziwszy radość, że i matka, i dzieci czują się dobrze, Faye zeskoczyła na ziemię. – Mam poczekać i zabrać panią z powrotem? To żaden problem, proszę panienki. – Bert Gideon wyjął z ust fajkę, aby zadać to pytanie. – Bardzo dziękuję, to miło z pana strony, ale będę miała dość czasu, by pieszo wrócić do domu. – Faye otrzepała spódnice, aby się trochę rozprostowały, i związała troczki czepka. Zerknęła na słońce i uznała, że jest blisko południa. Powrót dwukółką bardzo by jej odpowiadał, bo obiecała rodzeństwu, że za parę godzin pójdą na jarmark, ale nie chciała zatrzymywać pana Gideona. – Proszę nie zapomnieć panienko, że będzie padać – Bert dodał na koniec i cmoknął na klacz. – Mam nadzieję, że zdążymy do tego czasu wrócić z festynu. Pan Gideon uniósł dłoń na pożegnanie i odjechał, a Faye poszła załatwiać sprawunki. – Dobry dzionek, panno Shawcross. – Dzień dobry. Przyszłam się rozliczyć i złożyć zamówienie na następny tydzień. – Czy tylko jej się zdawało, że ujrzała wyraźną ulgę w oczach rzeźnika, kiedy wyjęła pieniądze? – Mam doskonałą baraninę na pieczeń, może się pani skusi, mam też łój wołowy, dobry na pierogi. – Pan Bullman wytarł zakrwawione dłonie w fartuch, a potem schował pieniądze do kieszeni. Czyżby w jego głosie pobrzmiewało współczucie? Faye zauważyła, że szybciej niż dawniej zebrał banknoty, które położyła na ladzie. Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że ponad wszelką wątpliwość unikał jej wzroku. – Za baraninę dziękuję. Poproszę to, co zawsze, i dodatkowo dwa kotlety wieprzowe. – Czyli pan Collins przyjedzie z wizytą? – rzucił wesoło rzeźnik. – Wspominała pani, że narzeczony lubi kotlety na kolację.

– Przyjedzie dopiero w przyszłym tygodniu. Poproszę jeszcze o nereczki. Podamy je do fasolki i pieczonych ziemniaków. – Oczywiście, panno Shawcross. W czwartek chłopak przyniesie to, co zawsze, no i dwa kotlety. Zła na siebie przystanęła przed sklepem. Pan Bullman to poczciwy człowiek; może po prostu jest przewrażliwiona, bo czuje się winna, że dała Westwoodowi wolną rękę w kwestii pieniędzy. Zerknęła do środka i zobaczyła, że rzeźnik z ożywieniem rozprawia o czymś z żoną. Nie było w tym nic niezwykłego, ale gdy parę razy ukradkiem na nią zerknęli, sposępniała. Oznaczało to, że wieść o jej stratach już się rozeszła. Cóż, nie zamierzała odpowiadać na żadne pytania. Niedługo potem zmieniła jednak zdanie. Przyjaciółka, Anne Holly, biegła do niej nie zważając na koleiny w drodze. – Skarbie, jak się czujesz? – Objęła Faye. – Czy to prawda, że masz kłopoty? – Skąd się dowiedziałaś? Wszyscy już o tym gadają, tak? – Zapewniam cię, że bez złośliwości. Są życzliwi i szczerze ci współczują, a Westwood ściągnął na siebie bardzo ostrą krytykę – odpowiedziała łagodnie Anne. – Zresztą już wyjechał do Londynu. – Wolałabym, żeby ludzie zmienili temat rozmów. Kto o tym w ogóle rozpowiedział? – Myślę, że to wyszło z biura Westwooda. Wiem, że na przykład kościelny i parę innych osób jeździ do Londynu i korzysta z jego usług. Faye uśmiechnęła się kwaśno. – Nie miałam pojęcia, że to się stanie tak szybko. – Derek miał po południu podejść do ciebie z wyrazami ubolewania, ale wybiłam mu to z głowy. – Dziękuję… – Faye uśmiechnęła się krzywo. – Za dzień czy dwa pewnie mi przejdzie. Głupio mi, że chciałam zarobić więcej niż płaci bank, kiedy trzyma moje pieniądze bezpiecznie w skarbcu. – Każdy chce zyskać jak najwięcej, to normalne – argumentowała Anne. – A ty masz jeszcze na utrzymaniu brata i siostrę, więc musisz dodatkowo się starać. – Nie mam nic przeciwko temu, że ich utrzymuję. – A ja na twoim miejscu miałabym bardzo wiele przeciwko ich matce, która tak haniebnie wyrzekła się swych obowiązków. – Anne zrobiła przepraszającą minę, czując, że powiedziała za dużo. Faye uraziła ta uwaga, mimo że tkwiło w niej ziarno prawdy. Szybko zmieniła temat. – Po południu idziemy na festyn, więc twój mąż i tak by nas nie zastał. A ty przyjdziesz? Może do nas dołączysz, zjemy razem bułeczki, pogramy w kręgle… – Dziękuję, chętnie bym wam towarzyszyła, ale odwiedziła nas matka Dereka, jego siostra i siostrzenica. Sarah to bardzo ładna dziewczyna, trochę starsza od twojej Claire. Na wiosnę będzie miała debiut. Rodzina jest dobrze ustosunkowana, znają kilka dam z elity. Teściowa przyjaźni się na przykład z lady Jersey – dodała z dumą. – Claire będzie debiutować w przyszłym roku. Może by się spotkały, zanim Sarah wróci do Essex? – Tak, oczywiście… – Urwała i zmrużyła oczy, dostrzegłszy kogoś za plecami Faye. – Niektórzy to dopiero wzbudzają plotki… – szepnęła. – Słyszałam o nim takie rzeczy, że włos się jeży na głowie. Faye obejrzała się dyskretnie. Przed sklepem bławatnym stał zgrabny powóz zaprzężony w parę siwków. Pomocnik przejął lejce, zaś stangret pomógł wysiąść pasażerce.

– A kto to jest? – Przedstawiciele elit raczej nie zapuszczali się do Wilverton, a przystojna para bez wątpienia stanowiła ozdobę londyńskich salonów. – To, moja droga, jest nowy pan rezydencji Valeside – szepnęła jej do ucha Anne. – A ta młoda kobieta to podobno jego kochanka. Faye otworzyła usta. – Ładna, chociaż taka młodziutka… – Zerknęła ponownie na szczupłą młodą damę z kruczoczarnymi włosami opadającymi do ramion. Nawet ze sporej odległości widziała, że letnia suknia została uszyta zgodnie z wymogami najnowszej mody. Dama była bardzo zaborcza wobec swojego beau, sądząc po tym, jak trzymała się jego ramienia. Tymczasem dżentelmen na nie patrzył, najwyraźniej rozbawiony ich zainteresowaniem. Faye pospiesznie odwróciła wzrok, żałując, że tak długo się gapiła. – Jest kawalerem, nazywa się Ryan Kavanagh i pochodzi z Irlandii, ale nikt nie wie, kim jest ta dama. – Anne osłoniła usta dłonią w rękawiczce. – Podobno ma kochanki we wszystkich dzielnicach Londynu, są obwieszone klejnotami i jeżdżą najelegantszymi powozami. – Czyli mamy do czynienia z bardzo bogatym człowiekiem… – Faye wciąż rumieniła się na wspomnienie jego drwiącego spojrzenia. – Och, na pewno. „Matka Dereka nazwała go „majętnym rozpustnikiem”. – Anne przekrzywiła głowę. – Ta kobieta z nim mieszka, no wiesz, w rezydencji – wycedziła przez zęby. Faye przygryzła dolną wargę, powstrzymując śmiech. – Może powinnam być mu wdzięczna. W zestawieniu z tym, co usłyszałam, mój skromny skandalik w ogóle jest niewart wspomnienia. Para weszła do sklepu, a Faye uścisnęła dłonie przyjaciółki na pożegnanie. – A teraz muszę wracać do domu, odświeżyć się i zmienić buty, skoro mam chodzić po polach. – Czy twój narzeczony słyszał już złe wieści? – zapytała cicho Anne. – Jeszcze nie… Jest już w Portsmouth, ale przyjedzie dopiero za tydzień. – Faye wyobrażała sobie, że jej przyszły mąż, wilk morski, odbierze całą sytuację bardzo osobiście. W końcu zawiódł ją zaufany prawnik, którego sam jej polecił. Cóż, Peter z pewnością chciał jak najlepiej. Pomachała Anne i ruszyła z powrotem. Kiedy mijała zakurzony powóz, pomocnik w eleganckiej liberii skłonił się uprzejmie. Faye powiodła wzrokiem po pięknych koniach, a potem przyspieszyła kroku. Z jakiegoś powodu nie miała ochoty ponownie zobaczyć pana Kavanagha i jego konkubiny. Przeszedł ją lekki dreszcz podniecenia. Żałowała, że tak otwarcie się na niego gapiła. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku mieszkańców miasteczka, podkasała spódnice i ruszyła truchtem ścieżką przez łąkę. Jej nastrój stopniowo się poprawiał na myśl o popołudniu spędzonym na festynie, przy pięknej pogodzie. Ujrzawszy wyłaniający się na horyzoncie Mulberry House, zwolniła i z upodobaniem objęła wzrokiem piękny dom. Miał bielone ściany, zwieńczone rdzawą dachówką, a solidny żeliwny ganek gęsto obrastały szkarłatne róże, pnące się aż po okapy. Cecil Shawcross bardzo kochał swój wypielęgnowany ogród, a jego dumę stanowiły właśnie pięknie pachnące kwiaty, pnące się po całym froncie i przechodzące po trejażach aż na tył. Łzy napłynęły jej do oczu na wspomnienie ojca. Przyrodnie rodzeństwo także za nim tęskniło, ale nie było mu dane długo cieszyć się jego obecnością. Ojciec potrafił być trudny; bez dwóch zdań wściekłby się, że jego spadek został znacząco uszczuplony na skutek nieudolnej inwestycji. Swój gniew skierowałby bez wątpienia na Petera Collinsa. Peter oświadczył się jej, kiedy miała dwadzieścia jeden lat, ale minęły kolejne dwa, zanim ojciec wreszcie się zgodził. Ze

smutkiem pomyślała, że jej ojciec i narzeczony nigdy się naprawdę nie polubili. Wzięła głęboki oddech i ruszyła dalej, w stronę bocznej furtki prowadzącej do kuchennego ogrodu i do domu.

ROZDZIAŁ DRUGI – O, panienka wróciła! – Pani Gideon odłożyła na posypany mąką stół foremkę do wycinania ciastek. – Widzę, że znowu panienka biegała. – Nalała Faye szklankę lemoniady z metalowego dzbanka. – Proszę, na ochłodę. Faye z wdzięcznością przyjęła szklankę i upiła łyk orzeźwiającego napoju. – Biegałam… to było nieroztropne. Bardzo dziś duszno… chyba nadchodzi burza. – Otarła dłonią wilgotne jasne loki przylepione do szyi. – W czajniku jest odrobina ciepłej wody do mycia. – Pani Gideon napełniła miedziany dzbanek, potem wyciągnęła z szuflady muślinową serwetę. – Pani siostra nadal zajmuje się zdobieniem swojego kapelusza, ma więc panienka aż nadto czasu, by się wykąpać. – Zacmokała. – Panna Claire przyszywała tę wstążkę i odpruwała chyba już ze trzy razy. Faye pociągnęła kolejny łyk lemoniady i postanowiła, że dopije ją na górze, przebierając się. – Czy ktoś się panience w mieście narzucał? – spytała surowym tonem, energicznie wałkując ciasto. – Nie, wszyscy byli bardzo uprzejmi. – Faye uśmiechnęła się blado. – Żaden sprzedawca nie powiedział ani jednego niestosownego słowa. Spotkałam natomiast Anne Holly, która nie owijając w bawełnę, oznajmiła, że ludzie wiedzą, co się stało. – Zsunęła czepek i pozwoliła, aby zawisł na wstążkach, po czym wplotła palce w gęste, jasne loki. Na razie państwo Gideonowie zachowywali dla siebie swoje zdanie na temat jej interesów z Westwoodem. Faye obawiała się jednak, że są po prostu zbyt lojalni, by powiedzieć na głos to, co myślą. Zapewne uważali, że jej ojciec przewraca się w grobie, widząc, jak córka nieudolnie poczyna sobie z jego pieniędzmi. – Chciałam powiedzieć, pani Gideon, że jeszcze nie jestem w tak ciężkich tarapatach, żeby nie móc sobie pozwolić na służbę. – Wiem, panno Shawcross. – W oczach gospodyni zabłysły łzy. – Chciałam panienkę zapewnić, że i tak będę codziennie przychodzić, niezależnie od tego, czy dostanę zapłatę, czy nie. Mam nadzieję, że nie uraziły panienki te słowa… – Otarła oczy podwiniętym rękawem. – Pan Gideon myśli tak samo. Ale nie będziemy spokojnie słuchać, gdy ktoś obraża panienkę czy dzieci. – Wiem, że mogę polegać na was obojgu – odparła z wdzięcznością Faye. Pani Gideon energicznie potaknęła i wróciła do wałkowania ciasta. Naraz Faye przypomniało się nagle coś, co powinno rozluźnić atmosferę. – Anne Holly powiedziała mi jeszcze, że rezydencja Valeside ma nowego właściciela. – Ach! – Gospodyni głośno cmoknęła z dezaprobatą. – Żona pastora nie powinna nawet wymieniać jego imienia w rozmowie z przyjaciółką. – Pani wiedziała, że pan Kavanagh i jego znajoma bawią w Valeside? – Faye nie kryła zdziwienia. – Oczywiście, że tak! Mam nadzieję, że szybko wyjedzie do Londynu, gdzie jest miejsce dla takich jak on. A jeszcze ci Cyganie przyjechali, jakby nie dość było miejscowych szubrawców. Z ostrej reakcji gospodyni Faye wywnioskowała, że jej przyjaciółka Anne wcale nie przesadziła, napomykając o kiepskiej reputacji Kavanagha. – Podobno jest bardzo zamożny. Miejscowi mogą na tym skorzystać. – Faye poczuła dziwny obowiązek powiedzenia czegoś pozytywnego o nowym panu Valeside Manor. –

Posiadłość dość długo stała pusta, na pewno będzie potrzebny remont i dodatkowe ręce do pracy. Pan Kavanagh zapewne pośle do wsi po ludzi. – Niezależnie od tego, ile zapłaci, żadna przyzwoita kobieta nie powinna przestąpić progu jego domu. Jedyne, które może skorzystają, to te, co pracują w pokojach w gospodzie Pod Psem i Kaczką. – Parsknęła gniewnie i się zaczerwieniła. Faye wypiła łyk lemoniady. Wiedziała, że mowa o kobietach lekkich obyczajów. Sama gospoda mieściła się na obrzeżach Wilverton i przyzwoici ludzie jej unikali, stołując się w zajeździe Pod Białym Jeleniem przy łąkach. Poczuła jednak dziwny przymus rozstrzygnięcia wątpliwości na korzyść pana Kavanagha. – Miał bardzo dobrze ułożone konie, a jego służący był miły i uprzejmy. Nawet uchylił kapelusza, kiedy go mijałam. – Coś mi się wydaje, że panienka dobrze się przyjrzała temu dżentelmenowi – burknęła Nelly Gideon. – A widziała panienka bliznę na jego twarzy? – Był zbyt daleko; zapamiętałam tylko, że to wysoki dżentelmen o ciemnych oczach. Rozmawiałam z Anne po drugiej stronie drogi, a on wszedł do sklepu razem ze swoją towarzyszką. Nelly odłożyła wałek. – Ma bliznę stąd dotąd, o… – Przesunęła palcem po twarzy, przez policzek do ust. – Słyszałam, że brał udział w pojedynku o kobietę. I zabił. – Pokręciła głową. – Aż strach pomyśleć, czego się jeszcze dowiemy o jego niegodziwościach. Faye wytrzeszczyła oczy, lecz i tak nieskora była do potępiania niedawno widzianego mężczyzny. Tego dnia sama stała się ofiarą plotek i boleśnie to przeżywała. Wprawdzie Anne Holly mówiła, że ludzie jej współczują, jednak Faye była pewna, że w domowym zaciszu szydzą z jej głupoty. – Niech panienka lepiej trzyma się z dala od pana na Valeside – rzuciła Nelly przez ramię, wsuwając blachę do pieca. – Narzeczony na pewno nie życzyłby sobie, aby zadawała się panienka z takim łotrem. – Kto jest łotrem? – Claire weszła do kuchni, a jej oczy rozbłysły zaciekawieniem. – Nowy pan posiadłości Valeside – poinformowała ją rzeczowym tonem pani Gideon. – Może i przystojny z niego chłop, ale jego dusza jest czarna jak smoła, więc lepiej trzymajcie się od niego z daleka. – O, pokaż mi ten swój kapelusz – Faye szybko zmieniła temat. Zbyt wiele słów padło już na temat pana Kavanagha. – I co sądzisz? – Claire uniosła nakrycie głowy i zakręciła nim w palcach, tak że niebieskie wstążki rozwiały się jak proporce. – Bardzo ładny… – oceniła Faye, unosząc dzbanek z wodą do mycia. – Zaraz się przygotuję, to nie potrwa długo, i pójdziemy. Na wieczór zapowiada się burza z piorunami, więc musimy wrócić przed zmianą pogody. Spacer przez wysoką, szeleszczącą trawę w cieple późnego czerwca… – Faye pomyślała, że tak niewiele potrzeba do szczęścia. Patrzyła na brata i siostrę, którzy ganiali się wokoło, rzucając w siebie uplecionymi z trawy strzałkami. Uśmiechnęła się – jej przyrodnia siostra wciąż w głębi duszy była dzieckiem i nie należało przyspieszać jej wejścia w dorosłość przedwczesnym debiutem. Claire dopiero w połowie przyszłego roku miała skończyć siedemnaście lat. Powiedziała kiedyś, że chciałaby wejść do towarzystwa przed następnymi urodzinami, a nie czekać do kolejnego sezonu. Faye długo niepokoiła się, że siostra może nie być gotowa, lecz sytuacja uległa zmianie.

Cała rodzina musiała zaciskać pasa, a Claire z pewnością będzie bezpieczniejsza pod opieką męża. Faye zsunęła słomkowy kapelusz, wystawiając twarz na złociste promienie słońca i lekkie podmuchy wiatru. Wkrótce dała się ukołysać sielskiej melodii ptasich treli i rojących się w pobliżu pszczół. – Tamten mężczyzna gapi się na ciebie. Kto to jest? Otworzyła raptownie oczy i zobaczyła brata, zgrzanego od zabawy w berka. – Nazywa się Kavanagh – odparła szorstko, niezbyt zadowolona, że tak szybko znowu go ujrzała. Pani Gideon nie myliła się, określając go jako przystojnego mężczyznę – był szeroki w ramionach, wysoki i proporcjonalnie zbudowany. Ujrzała cienką, bladą linię przecinającą mu opalony policzek. Gospodyni wspominała o tej bliźnie. – Nie wolno nam się z nim zadawać – szepnęła Claire, przyłączywszy się do nich. – To łotr o czarnym sercu. Pani Gideon tak mówiła, a ona wie wszystko. – A co on zrobił? – zapytał z ożywieniem Michael. – Jesteś za mały, żeby to wiedzieć – odpowiedziała tonem wyższości Claire. – Pst. Dosyć plotkowania. – Faye z trudem oderwała wzrok od Kavanagha. Była przekonana, że „łotr o czarnym sercu” wie, że to właśnie o nim rozmawiają. – Może jest rozbójnikiem albo przemytnikiem? – Oczy Michaela rozbłysły. – Może w nocy przewozi beczki brandy albo jest jak Dick Turpin i ma swoją klacz, jakąś Czarną Bess… – Zapewne to całkiem zwyczajny człowiek – ucięła Faye. Michael gotów był popędzić przez pole i zacząć wypytywać pana Kavanagha o jego postępki. Wątpiła jednak, by określenie „zwyczajny” było bliższe prawdy od śmiałych fantazji brata. Ryan Kavanagh nie był może złoczyńcą, ale nie sposób było go określić mianem spokojnego człowieka. Przyspieszyła kroku, licząc że dzieciaki znów pobiegną naprzód i zapomną o intrygującym nowym sąsiedzie. – Na pewno jest bogaty – powiedział Michael, zostając w tyle. Obejrzał się przez ramię na mężczyznę opartego o potężny dąb i na uwiązanego do pnia wspaniałego czarnego ogiera. – Ma pięknego konia. – Zmarszczył czoło. – Pamiętam, że tata też miał takiego potwora… – On sam jest potworem… – wysyczała Claire, chcąc zszokować młodszego brata. – Na litość boską, przestańcie się już gapić, jedno i drugie! O, zobaczcie… żongler! – Faye wskazała klauna, zabawiającego grupkę dzieci. Byli już blisko centrum jarmarku; zgiełk i unoszące się dookoła apetyczne zapachy sprawiły, że dzieciaki wreszcie straciły zainteresowanie panem Kavanaghem… w przeciwieństwie do Faye. Czuła przemożną potrzebę obejrzenia się przez ramię. Siedział teraz na trawie pod drzewem, opierając łokieć o kolano. Dotarł do niej delikatny zapach tytoniu z krótkiego cygara. W pewnej chwili Kavanagh spojrzał w jej stronę. Faye szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by po raz drugi tego samego dnia przydybał ją na wgapianiu się w niego. Claire zamachała na Peggy, bratanicę gospodyni, obiecała, że zaraz wróci i podbiegła w stronę przyjaciółki. Michael również wypatrzył grupkę kolegów i po chwili pognał w przeciwnym kierunku. Faye została sama i uświadomiła sobie, że serce mocno wali jej w piersi. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, miała wrażenie, że pan Kavanagh doskonale zdaje sobie sprawę z jej zainteresowania. Jego uśmiech złościł ją i intrygował zarazem. Nie sprawiał wrażenia szubrawca. Emanował aurą bogactwa i spokojem. Ale dlaczego w ogóle się tu znalazł? Przecież festyn z pewnością go nie interesował. Nagle Faye doznała olśnienia. Przecież to oczywiste! Czekał, aż jego kochanka skończy oglądać stragany. Prześliczna młoda dama stała tuż przed nią, właśnie coś kupowała i podawała pakunki pokojówkom. Tak, młoda osóbka miała aż dwie służące, które skakały wokół niej, podczas gdy beau czekał cierpliwie w oddali.

Faye nie mogła oderwać oczu od ukochanej Ryana Kavanagha. Podziwiała jej bujną, egzotyczną urodę: głęboką czerń włosów i oczu, podkreśloną bladozłotą barwą sukni, uwydatniającej idealną figurę. Jasnooliwkową cerę chronił przed słońcem rąbek kapelusza oraz koronkowa parasolka, trzymana przez jedną z pokojówek. Uświadomiwszy sobie, że stoi jak wryta i znów się gapi, Faye ruszyła naprzód. Postanowiła, że musi jak najszybciej zapomnieć o nowym właścicielu Valeside Manor i jego otoczeniu. – Cyganka prawdę powie, milady… – usłyszała naraz głos o przyjemnej barwie. Faye spojrzała na ogorzałą twarz o bystrych czarnych oczach. Kobieta miała włosy zaplecione w warkocze przypominające czarne węże. Wyciągnęła ręce, by ująć w nie dłoń Faye. Faye pokręciła głową. – Dziękuję. Jestem za mało odważna, aby chcieć poznać prawdę. Cyganka wyszczerzyła w uśmiechu szczerbate zęby i mocno złapała palce Faye. Od gwałtownego ruchu wielkie kolczyki zatańczyły po bokach śniadej szyi. – To nie jest dłoń kogoś, kto się boi, ale widzę, że piętrzy się przed tobą wiele przeszkód. Jesteś w odpowiednim wieku do zamążpójścia, a męża nie masz. – Uśmiechnęła się szeroko. – I nie poznałam tego po dłoniach, bo jeszcze ich nie widziałam. – Ściągnęła bawełnianą rękawiczkę z prawej ręki Faye i przyjrzała się wnętrzu jej dłoni. – Będziesz jednak szczęśliwa i kochana, i to z wzajemnością. Pisany jest ci mąż i dzieci. O, tutaj – obrysowała brudnym paznokciem zygzakowatą linię na skórze. Potem zawahała się, zmarszczyła czoło i uniosła migdałowe oczy. – Twój ukochany jest dzisiaj bardzo blisko. Jest tutaj z tobą… I to dobry człowiek… Faye zgięła palce, by zasłonić wnętrze dłoni, a potem ją wyszarpnęła i pospiesznie wyjęła z kieszeni parę monet. Innego dnia roześmiałaby się w głos, słysząc podobne bujdy. Aż sama się zdziwiła, czemu nie zrobiła tego tym razem. Ruszyła szybko dalej, starając się wyłowić wzrokiem w tłumie siostrę i brata. Lecz w głowie wciąż brzmiały słowa Cyganki. Obejrzała się przez ramię. Starucha odprowadzała ją wzrokiem; kiwnęła z szacunkiem głową. Faye podeszła do straganu i kupiła sobie trochę żółtej wstążki i perłowe guziki, do ulubionej, znoszonej sukienki, którą można było jednak trochę odświeżyć. Miała ochotę kupić pasztecik z mięsem od kobiety krążącej z tacą. Postanowiła jednak nie ulegać pokusie i zaczekać, aż wrócą dzieciaki, żeby razem z nimi usiąść na trawie i cieszyć się piknikiem. Obejrzała parę ciekawych błyskotek i wybrała grzebień z szylkretu. Pomyślała, że spodoba się Claire. Potem kupiła metalowy kałamarz, który Michael będzie mógł zabrać ze sobą do szkoły. Wkładała prezenty do torebki, gdy na ramieniu poczuła czyjąś ciężką dłoń. – Pani Gideon powiedziała, że cię tu zastanę… Faye okręciła się na pięcie, słysząc znajomy baryton, i aż jęknęła z radości. – Peter! Nie miałam pojęcia! Czemu nie napisałeś, że mam się ciebie spodziewać? – Zachichotała. – Gdybyś szepnął słówko, miałbyś dziś kotlety na kolację, a tak rzeźnik przyniesie je dopiero w czwartek. Peter Collins chwycił delikatnie jej palce i nachylił się nad jej dłonią. – Chciałem ci zrobić niespodziankę, kochanie. – Udało ci się. – Zawahała się. – Chociaż… kilka minut temu Cyganka wróżyła mi z ręki i powiedziała, że mój ukochany jest gdzieś blisko… Pomyślałam, że to jakaś bzdura. – Oczywiście, że bzdura – skwitował lekceważąco Peter, wykrzywiając górną wargę. – Powinnaś trzymać się od takich ludzi z daleka. – Na letnim festynie? Łatwo powiedzieć! – Roześmiała się Faye. – Przyjdziesz do nas później na kolację? – Uśmiechnęła się, patrząc w jego orzechowe oczy. – Oczywiście, z miłą chęcią. Obojętnie, czy będą kotlety, czy nie.

Znów musnął ustami kostki jej palców. – Parę dni wytrzymam Pod Białym Jeleniem w Wilverton. – Zaprowadził ją w spokojniejsze miejsce, gdzie łatwiej było porozmawiać. Faye wzięła go pod rękę i od razu poczuła ulgę i radość, że ma go przy sobie. Niepokoiło ją tylko jedno – nie zdążyła przemyśleć, jak ma mu powiedzieć o scysji z Westwoodem. Nie chciała, by czuł się winny, że polecił jej tego niegodziwego prawnika. Z pewnością będzie też rozczarowany, że przepadła połowa jej posagu. Rodzina Collinsów miała odpowiednie koneksje i majątek, choć Peter wspominał czasami, że matka skarży się na niedostatek. Uśmiech znikł z twarzy Petera, gdy zauważył jej minę. -- Co się stało? – Nic… możemy poczekać z tą rozmową do kolacji. A teraz bawmy się, póki świeci słońce. Pan Gideon mówi, że później może być burza. – A gdzie te łobuzy? – zapytał, mając oczywiście na myśli jej rodzeństwo. – Z przyjaciółmi – odpowiedziała i wskazała brodą miejsce, gdzie Michael z kolegą grali w kręgle. Nawet z tej odległości słychać było ich radosne krzyki. – A Claire? – Peter rozejrzał się dookoła. Faye stanęła jak wryta. Nigdzie nie dostrzegła kapelusika z niebieską wstążką. Dotarło do niej, że nie widziała siostry już od dłuższego czasu. – Przed chwilą rozmawiała z bratanicą pani Gideon. Pewnie gdzieś sobie usiadły w cieniu. Bardzo tu gorąco… – Urwała i poczuła ukłucie niepokoju. Claire zapewniała, że za chwilę wróci. – Może Michael będzie wiedział, gdzie poszła. – Och, jest! – Peter wskazał kępkę drzew. Claire i Peggy wyłoniły się zza dwóch jaskrawo pomalowanych wozów. Faye puściła ramię Petera i ruszyła ku dziewczętom, czując, że serce bije jej coraz mocniej. Młode damy wyglądały jak przyłapane na gorącym uczynku. – Szukałam cię. Gdzie byłaś? Claire okręciła się i policzki jej poczerwieniały. – Ja… my… tylko… oglądałyśmy kucyki. Faye obejrzała się na przysadziste zwierzaki uwiązane do gałęzi drzew, spokojnie skubiące trawę. – Trzeba było powiedzieć, że schodzicie ze ścieżki. – Nie sądziła, żeby coś złego mogło się stać w to słoneczne popołudnie, ale mimo to się zdenerwowała. Gdy zerknęła na Peggy, dziewczyna odwróciła wzrok, a potem wymówiła się i pobiegła między stragany. – Widzę, że pojawił się pan porucznik Collins. – Claire bez entuzjazmu przywitała się ze swoim przyszłym szwagrem. Faye wiedziała, że Michael zareaguje podobnie. Peter uważał bowiem jej przyrodnie rodzeństwo za przeszkodę w przyszłym małżeństwie. Faye tymczasem nie chciała słyszeć o odesłaniu ich z domu, póki nie staną się pełnoletni. – Chyba już znudziłaś się na tym festynie, skoro przyszła ci ochota głaskać koniki. – Faye wzięła Claire za rękę. – Chodźmy do domu. Pani Gideon zacznie przygotowywać kolację, a ja pokażę ci, co wam dziś kupiłam. – Masz dla mnie prezent? – Claire ucieszyła się, lecz zaraz znów spochmurniała. – Porucznik Collins też idzie z nami? – Oczywiście! Zje z nami kolację, a potem uda się do Wilverton, gdzie się zatrzymał. Faye ruszyła przodem z Claire wąską dróżką prowadzącą do Mulberry House. Narzeczony i brat szli z tyłu. Po kilkunastu minutach spaceru zauważyła pana Kavanagha i jego świtę, kierujących się do miasteczka. – A kto jest z panem Kavanaghem? – szepnęła Claire, wytrzeszczając oczy na widok prześlicznej młodej kobiety jadącej na czarnym ogierze. Dwie pokojówki maszerowały po obu

stronach pięknego rumaka, prowadzonego przez swojego pana. – Hm… no… to chyba jest jego przyjaciółka – odparła dyplomatycznie Faye, po czym obejrzała się dyskretnie na Petera. On także dostrzegł tę grupkę. – Znasz tego człowieka? – Peter zauważył, że dżentelmen odwrócił się w ich stronę. – Nie przedstawiono nas sobie, ale wiem od żony pastora, że to nowy właściciel Valeside… zdaje się, że jest Irlandczykiem. – Pani Gideon powiedziała, że to łotr o czarnym sercu. – Claire uśmiechnęła się. – Ale jest bardzo przystojny. – Przystojny? – powtórzył głucho Peter, siekąc trawę gałązką podniesioną z ziemi. Faye obejrzała się przez ramię, lecz Kavanagh i jego orszak zniknęli już w dolinie prowadzącej do Wilverton.

ROZDZIAŁ TRZECI – Kurczak z warzywami jest na stole, panienko. Będę w kuchni z Bertramem, mam dużo cerowania. Gdyby panienka czegoś potrzebowała, proszę dzwonić. – Dziękuję, pani Gideon. Faye i Peter siedzieli w salonie, oglądając upominki. – Pan i pani Gideon mogliby już pójść do domu, skoro przygotowali kolację – szepnął Peter do ucha narzeczonej. – Chętnie pomogę posprzątać nakrycia, jeśli dzięki temu spędzę z tobą więcej czasu sam na sam. – Wiesz przecież, jak Nelly pilnuje konwenansów – odpowiedziała z żalem, rozwijając serwetę. Gospodyni dbała o reputację swej pani, nawet jeśli to oznaczało późny powrót do domu po wyjściu wszystkich gości. Pan Collins miał wprawdzie zostać mężem Faye, lecz Nelly Gideon uważała, że przed ślubem należy zachować czujność i przestrzegać wszelkich zasad przyzwoitości. Gdy Peter kroił kurczaka i pomagał nakładać warzywa z półmisków, Faye z żalem pomyślała, że narzeczony nie przepada za jej przyrodnim rodzeństwem i niedługo zechce się ich pozbyć, aby mieć ją tylko dla siebie. Czasami zastanawiała się, czy tylko dlatego nie czeka na ślub z niecierpliwością… – Kiedy wracasz na statek? – zapytała, gdy dzieci odeszły od stołu. – Niestety, za niecały tydzień. – Peter odłożył łyżeczkę od puddingu i pomasował się po brzuchu. – Ta twoja pani Gideon potrafi człowiekowi dogodzić. – Jest wspaniała! Nie wiem, co bym zrobiła bez jej pomocy. I bez pomocy jej męża. – Faye zadzwoniła, by dać pani Gideon znać, że może już sprzątnąć ze stołu. – Jeśli skończyłeś, możemy przejść do salonu. – Chciałbym zaznać trochę wygód, zanim twoja gospodyni o surowych zasadach wypędzi mnie do spartańskiego Białego Jelenia. – Jego orzechowe oczy pociemniały z pożądania, gdy odsuwał krzesło. Musnął palcami jej kark. – Nie mogę już się doczekać, kiedy będziemy mężem i żoną – zamruczał ochryple. – A skontaktowałaś się już z tą kobietą? Powiadomiłaś ją, że wychodzisz za mąż i że w związku z tym musi posłać po swoje dzieci? – Nie. Już ci zresztą mówiłam, że nie mam pojęcia, gdzie przebywa moja macocha. Wiem tylko, że wyjechała do Irlandii – odparła, czując rosnącą irytację. Mimo że odpowiadała niezmiennie tak samo, Peter regularnie zadawał jej pytanie o „tę kobietę”, jak nazywał Deborę Shawcross. Faye naprawdę nie znała jej miejsca zamieszkania, a nawet gdyby jakimś cudem zdobyła adres, nigdy w życiu nie zmusiłaby brata i siostry, by zamieszkali z cudzołożnicą, która ich odtrąciła i uciekła z kochankiem. Jej brat miał zaledwie sześć lat i chociaż przez jakiś czas był przygnębiony, teraz unikał wspomnień o matce. Claire, wówczas dziesięcioletnia, rozumiała, co zaszło pomiędzy rodzicami, i ucieczka matki sprawiła, że ją znienawidziła. Cecil Shawcross, upokorzony zdradą małżonki, radził sobie z sytuacją najlepiej, jak umiał, ale kiedy stało się oczywiste, że Debora nie wróci do domu, zakazał w ogóle o niej wspominać. Wszyscy wiedzieli, że powodem jego napadów złości jest chowana w głębi duszy uraza i nie wymawiali nazwiska cudzołożnej żony. Nikt jednak nie zapomniał, że to właśnie Debora wywróciła ich życie do góry nogami. Można było zrozumieć niezadowolenie Petera z faktu, że narzeczona ma na głowie utrzymanie rodzeństwa. Postawił zresztą sprawę jasno: nie będzie dla nich miejsca pod jego

dachem. Faye zbyt mocno je kochała, by je odtrącić. – Czy mogę? – Peter uniósł karafkę z bocznego stolika. – Ależ proszę, częstuj się. – Faye usiadła na kanapie. Dzieci poszły do swoich pokoi, jak zawsze, gdy porucznik Collins przyjeżdżał z wizytą. Teraz, gdy zostali sami, mogła poruszyć trudny temat Westwooda. – Czyli ten nowy człowiek wprowadził się do Valeside z żoną, służbą i tak dalej? – Peter rozsiadł się wygodnie obok Faye, nonszalancko zarzuciwszy ramię na oparcie sofy, i upił łyk porto. – Ach, pan Kavanagh. Nie wydaje mi się, żeby to była jego żona. – Faye parsknęła śmiechem. – Anne Holly mówi, że to jego chère amie. – Naprawdę? – Peter zaśmiał się i znów wziął łyk trunku. – Co za zuchwały typ, że tak się z nią prowadza. Ryan Kavanagh, czy tak się nazywa? – Odstawił kieliszek. – Ale mniejsza o niego. Wolę myśleć o tobie i o tym, jak bardzo będę za tobą tęsknił, kiedy wypłynę… – Nachylił się ku niej, dotknął ustami jej warg i dłońmi przyciągnął do siebie. – Właściwie, to jest jeszcze jedna rzecz, o której powinnam ci powiedzieć… – Faye próbowała go powstrzymać. Chciała natychmiast wyrzucić z siebie złe wieści, on jednak znów łapczywie przywarł do jej ust. – Ojej, przepraszam… powinnam zapukać… – wyjąkała Claire, wpadając do salonu. – Michael źle się poczuł; pani Gideon jest przy nim. Prosiła, żebyś przyszła. Peter zaklął pod nosem i zerwał się na nogi. – To ja już pójdę. Odwiedzę was jutro, jeśli można. Potem spędzę kilka dni w Londynie, zanim wyjadę do Portsmouth. – Tak, koniecznie wpadnij jutro. – Faye posłała narzeczonemu przepraszające spojrzenie. – Może jeszcze się napijesz, zanim wyjdziesz? Peter nie zdążył odpowiedzieć, jak dobiegł ich charakterystyczny odgłos -- Michael wymiotował. Westchnęła z rezygnacją i pospiesznie cmoknęła narzeczonego w policzek na pożegnanie. – Boli go brzuch i głowa. Ale to nie od mojego kurczaka – powiedziała pani Gideon, przytrzymując miskę pod brodą chorego. – Mówił, że podbierał dzisiaj jabłka – przypomniała sobie Claire, z obrzydzeniem marszcząc nos. – Idę się położyć – dodała. – Podbierał jabłka, co? Jeszcze niedojrzałe… Nic dziwnego, że boli go brzuch – utyskiwała pani Gideon. – Ja się nim teraz zajmę, a wy kładźcie się spać. – Jak panienka sobie życzy. Przyniosę tylko paniczowi proszek na uspokojenie żołądka. – Podbierałeś jabłka, tak? – zapytała Faye, gdy Nelly wyszła. Michael kiwnął głową, krzywiąc twarz przy kolejnym skurczu. – Czemu Claire to powiedziała? Ja na nią nigdy nie skarżę. – A co mógłbyś naskarżyć? – zapytała łagodnie i popatrzyła na brata, on jednak odwrócił głowę. – Nic… – mruknął. – Dobrze, dosyć tego – odezwała się naraz pani Gideon i podała mu szklankę z mlecznym płynem. – Pij. I trzymaj się z daleka od kwaśnych jabłek; pewnie i parę robaków też zjadłeś. – Dziękuję, pani Gideon – powiedziała na pożegnanie Faye. Michael tymczasem posłusznie wypił napar, krzywiąc się, a potem pozwolił siostrze się okryć. Faye tymczasem nie mogła zapomnieć o tym, co powiedział Michael i zanim wyszła

z pokoju, zapytała jeszcze: – Michael, czy dzieje się coś, o czym powinnam wiedzieć? – Jestem zmęczony… – odparł brat, podciągnął kołdrę pod brodę i zamknął oczy. – Jutro sobie poleżysz w łóżku i odpoczniesz. – Miałem się spotkać z kolegami na festynie. – Chciał wstać, ale wyczerpany opadł z powrotem na poduszkę. – Rano się nad wszystkim zastanowimy. – Faye zamknęła drzwi sypialni. Srebrzysty blask księżyca zwabił ją do okna. Dotknęła ciepłym czołem chłodnej szyby, patrząc na przechadzającego się po ciemnym ogrodzie lisa. Peter pojechał – nie było widać wierzchowca uwiązanego przy bramie, lecz gdy tak wpatrywała się w letnią noc, w jej głowie pojawiał się obraz całkiem innego mężczyzny i innego konia. Nie była w stanie zapomnieć spojrzenia, które rzucił jej pan Kavanagh, kiedy siedział na trawie tuż obok swojego ogiera. Podejrzewała, że gdyby się dowiedział, jak wielkie wywarł na niej wrażenie, roześmiałby się gromko. Odwróciła się od skąpanego w blasku księżyca krajobrazu, zawstydzona, że pozwoliła sobie na chwilę zapomnieć o narzeczonym. Przypomniała sobie słowa Michaela na temat Claire. Faye nie chciała zanadto ingerować w życie młodszej siostry, była jednak jej opiekunką i po dzisiejszym dniu miała do niej mnóstwo pytań. Westchnęła i postanowiła, że rano z nią porozmawia. Następnego dnia rano, gdy Faye siedziała przy stole w salonie i pisała do Petera list z zaproszeniem na kolację, do pokoju wbiegła gospodyni. – Panienko, proszę pójść do brata. – A co się stało, pani Gideon? – Zaniosłam mu śniadanie. Panicz Michael dalej czuje się źle i zdaje się, że to nie tylko z powodu jabłek. Faye pobiegła za pulchną gospodynią po schodach. Kiedy zajrzała do brata przed położeniem się do łóżka, smacznie spał, więc zdmuchnęła pozostawioną przy łóżku świecę. Z rana wstała wcześnie i od razu udała się na dół, nie chcąc mu przeszkadzać. – Ma gorączkę i poprosiłam, żeby mi pokazał, czy nie ma czegoś na ciele, bo przyszło mi do głowy, że jak na festynie spotyka się tyle ludzi, to roznoszą się choroby. Nelly Gideon była nianią obojga młodszych dzieci pana Shawcrossa i nie zawahała się podciągnąć Michaelowi koszuli nocnej, żeby pokazać zaczerwienienia na jego piersi. – Trzeba posłać po doktora. – Nelly zniżyła głos do szeptu. Serce Faye napełniło się niepokojem. Usiadła na brzegu łóżka i przytknęła dłoń do czoła brata. Było bardzo gorące i lepkie. Uznała, że lekarz powinien natychmiast go zbadać. – Może pani poprosić męża, by zawołał doktora Reida? – Odwróciła pobladłą twarz w stronę gospodyni. Nelly kiwnęła głową i wybiegła z pokoju. Już sam fakt, że zwykle opanowana pani Gideon z trudem powstrzymywała łzy, wzmógł niepokój Faye. Starała się wyprzeć z pamięci, co mówił jej Bertram o ludziach umierających na szkarlatynę. Wstała i na odchodnym odgarnęła Michaelowi jasne włosy z czoła. Drzemał, oddychając ciężko. Jest młody i silny, powtarzała w myślach Faye, po czym podeszła do okna i wypatrywała dwukółki doktora, choć wiedziała, że jest za wcześnie na jego przyjazd. A jednak ktoś nadjeżdżał… Natychmiast rozpoznała i konia, i jeźdźca. Szybko zbiegła ze schodów. – Peter, wybacz, ale lepiej nie wchodź. – Zatrzymała się za uchylonymi drzwiami.

– Ale co się, u licha, stało? – zapytał Peter, robiąc krok w przód, jakby chciał się siłą wedrzeć do środka. – Michael chyba ma szkarlatynę. Bardzo źle się czuje i ma wysypkę… – Głos jej się załamał. Peter natychmiast cofnął się ze schodków. – Rozumiem. A posłałaś po lekarza? – Pan Gideon po niego pojechał. Powinien niedługo wrócić. – Przyszedłem przeprosić, że wczoraj byłem taki nieprzyjemny. – Peter odgarnął kasztanowy kosmyk z czoła. – Dobrze cię rozumiem – odparła Faye z wymuszonym uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie wydałam ci się niegościnna. Tak się cieszę, że cię widzę! – Muszę wyjechać do Londynu wcześniej, niż planowałem. Liczyłem, że znów zjemy dziś razem kolację, ale to się nam nie uda. – Pisałam do ciebie z zaproszeniem… – westchnęła Faye. – A kiedy wrócisz? – Za kilka miesięcy. Płynę na Maltę. Moje podanie o pracę w Admiralicji jest rozpatrywane, ale to jeszcze nic pewnego. – To wspaniale! – Faye otworzyła drzwi na oścież, by serdecznie pogratulować narzeczonemu, lecz w ostatniej chwili przypomniała sobie, że nie powinna go ściskać. – Jestem tylko człowiekiem. I chcę mieć żonę. A ty, kochanie, nie jesteś nianią, ale moją narzeczoną. – Postąpił o krok, a potem się cofnął, zaciskając dłonie w pięści. – Kiedy tylko znajdę czas, pojadę do Irlandii szukać tej przeklętej kobiety. Przetrząsnę cały kraj i zmuszę ją, żeby zajęła się swoimi dziećmi. – Nie możesz tego zrobić. – Faye z trudem panowała nad złością. – One nie chcą jechać do żadnej Irlandii… a ja nie zamierzam ich do tego zmuszać… – Urwała, słysząc turkot nadjeżdżającego powozu. Wyłoniła się przygarbiona sylwetka Bertrama Gideona, z nieodłączną fajką w zębach. Był sam. Faye natychmiast wybiegła mu naprzeciw. – Doktor przyjedzie? Zaraz? – pytała gorączkowo. – Ktoś już go wezwał. Służąca powiedziała, że do wielkiego domu. – Bert zsiadł z kozła, uniósł tylne kopyto konia i zaczął delikatnie je macać. – Doktor Reid jest w rezydencji Valeside? Bert skinął głową. – Zostawiłem wiadomość jego służbie, żeby przyjechał, kiedy tylko wróci. – Może w rezydencji też mają szkarlatynę… – Faye zaczęła nerwowo krążyć tam i z powrotem. – Jak pan myśli, to zajmie dużo czasu? – Ja już byłem w drodze do Valeside, żeby powiedzieć doktorowi, że jest pilnie potrzebny, ale Daisy zgubiła podkowę i zawróciłem. Biedaczka by okulała, gdybym ją zmusił, żeby przeciągnęła powóz pod górę i z powrotem. – Skarbie, nie przejmuj się tak. – Peter chwycił ją za dłonie i ścisnął, dodając otuchy. – Twój brat jeszcze wczoraj był zdrów jak ryba i apetyt mu dopisywał. – Westchnął. – A teraz pożegnam się, skoro na nic się tu nie przydam. – Posłał Faye przeciągłe spojrzenie. – Pisz do mnie, a kiedy wrócę, porozmawiamy o tym wyjeździe do Irlandii. – Będę pisać… a ty uważaj na siebie. – Uśmiechnęła się blado. – Powodzenia. Pan Gideon obserwował, jak Peter dosiada konia i macha na pożegnanie, po czym pokręcił głową i wyjął z ust glinianą fajkę. – A ten koń miał wszystkie podkowy – zauważył kwaśno. Faye wiedziała, czego dotyczy aluzja. Peter mógł zaproponować, że pojedzie do Valeside

i przekaże wiadomość doktorowi, żeby oszczędzić na czasie. Była rozczarowana, że narzeczony nie zaproponował jej pomocy nawet w tak ważnej dla niej sprawie. – Poproszę w kuźni, żeby spojrzeli na Daisy, pójdę do rezydencji i rozmówię się tam z doktorem, jeśli do tego czasu się nie pojawi. – Nie. Nie może pan iść tak daleko. – Faye zmarszczyła czoło, widząc opuchnięte nogi staruszka. Ledwie był w stanie wsiąść na swoją dwukółkę. – Ja pójdę. Wrócę najszybciej, jak będę mogła.

ROZDZIAŁ CZWARTY Rezydencja Valeside stała na końcu krętej lipowej alei, kończącej się kolistym, żwirowym podjazdem, który prowadził wokół pięknej fontanny. Do domu prowadziły szerokie kamienne chodniki. Boczne skrzydła imponującego, zwieńczonego blankami gmachu wyglądały jak potężne ramiona obejmujące wypielęgnowane trawniki i tarasy. Faye przystanęła w pobliżu dębowych wrót, by uspokoić oddech. Po szybkim biegu drżała na całym ciele. Przez chwilę patrzyła na mieniące się tęczowo kropelki wody z fontanny. Otarła spocone dłonie o spódnice, spróbowała przygładzić potargane włosy i upiąć je z powrotem na karku. Kapelusz opadł jej na plecy i zawisł na wstążkach. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że przed domem nie ma dwukółki doktora. Błagała los, aby jej wyprawa nie poszła na marne. Może doktor wjechał na dziedziniec stajenny z tyłu? Postanowiła to sprawdzić. Nie chciała bez powodu pukać do drzwi pana Kavanagha. – Czy to mnie pani szuka, panno Shawcross? Faye znieruchomiała. Odjęło jej mowę na widok niezwykle przystojnego, błękitnookiego mężczyzny na wspaniałym wierzchowcu. Musiał ją obserwować od dłuższego czasu. Pewnie widział, jak gnała przez las ze spódnicami podkasanymi powyżej kolan. – Co panią tu sprowadza? – mówił ze śpiewnym irlandzkim akcentem. – Szukam lekarza, proszę pana – udało jej się wykrztusić. – Podobno był tu wcześniej… – Cofnęła się, gdy Kavanagh zsiadł i ruszył ku niej. – Sir, proszę się nie zbliżać, zdaje się, że mój brat ma szkarlatynę. To bardzo zaraźliwe. Czy ktoś u państwa również choruje? Dlatego posłaliście po doktora Reida? – Wzywaliśmy lekarza, żeby zbadał służącego, który spadł z konia. Nic mi nie wiadomo o żadnej chorobie. – Wsunął dłonie w kieszenie długiego skórzanego płaszcza. – Ach tak. Czy doktor jeszcze tu jest? Muszę z nim pilnie pomówić. – Już pojechał. Minąłem go na drodze do Wilverton. Faye miała wrażenie, że lada chwila osunie się na ziemię. – Dziękuję, że mi pan to powiedział. – Kiwnęła głową na pożegnanie. Czuła się przytłoczona jego męską urodą i siłą, ale zaraz napomniała się w myślach. Ma dwadzieścia pięć lat, niedługo wyjdzie za mąż i jest opiekunką dwojga dzieci, a nie jakąś nieśmiałą dziewczyną. – Sir, proszę nie podchodzić… szkarlatyna to paskudna choroba – ostrzegła ponownie. – Wiem. Przeszedłem ją jako dziecko i, jak widać, przeżyłem. Dlatego już się jej nie boję. – Miał pan szczęście. Ja jestem przerażona tą chorobą. – Dygnęła. – Przepraszam, że zabrałam panu czas, sir. – Ruszyła szybkim krokiem, zamierzając puścić się biegiem, gdy tylko Kavanagh straci ją z oczu. – Wybiera się pani szukać Reida do Wilverton? – Wybieram się do domu. – Rzuciła przez ramię. – Doktor zapewne już dostał wiadomość, że ma przyjechać jak najszybciej do Mulberry House. – Podwiozę panią do domu konno, będzie szybciej. Sprawia pani wrażenie zmęczonej. – Nie! To znaczy, bardzo dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby. – Poczuła, że się czerwieni. A więc widział, jak tu biegłam, pomyślała. – Oczywiście, że jest taka potrzeba. Musi się pani poważnie martwić o zdrowie brata, skoro w poszukiwaniu lekarza odważyła się pani odwiedzić tę jaskinię rozpusty. Czyli był świadomy tego, że cała okolica żyje plotkami o jego życiu prywatnym

i wydawał się tym nie przejmować. – Owszem, bardzo się martwię o brata, sir, wszystko inne jest teraz nieistotne. – Czyli ustalone. Jego lekki irlandzki akcent przyprawił ją o gęsią skórkę na karku. W następnej chwili Kavanagh objął ją w talii i posadził na koniu z taką łatwością, że aż zaparło jej dech. Potem usadowił się za nią i skierował wierzchowca w stronę jej domu. Gdyby nawet chciała się odezwać podczas dzikiego galopu, wiatr porwałby jej słowa. Nigdy dotąd nie jechała na koniu, który potrafił tak przyspieszać. Była tym jednocześnie przerażona i zachwycona. Naraz ściągnął wodze, uspokajając konia, i wskazał na wschód. Ujrzała klacz i dwukółkę doktora, zmierzającą do jej domu. – Proszę mnie podwieźć do doktora Reida. Wsiądę do jego dwukółki i oszczędzę panu kłopotu – powiedziała, odgarniając z twarzy targane wiatrem loki. – To żaden kłopot… mogę panią podwieźć pod same drzwi, jeśli tylko pani sobie tego życzy. – Czuła ciepły powiew jego oddechu na policzku. Odrobina wahania wystarczyła, by znów przyspieszył. Chwilę później zza drzew wyłonił się Mulberry House, a Faye poczuła osobliwe ukłucie żalu, że jest już prawie na miejscu. – Dziękuję za pomoc, sir. – Cała przyjemność po mojej stronie. Osadził czarnego jak węgiel wierzchowca na skraju ogrodu i zsiadł. Bez ostrzeżenia uniósł Faye i postawił na ziemi, a potem chwycił ją za ramiona. Czując się niezręcznie pod jego spojrzeniem, dygnęła niezdarnie i wyrwała się z objęć. Szybko złapał ją za przegub i zatrzymał. – Proszę nie wierzyć we wszystko, co pani o mnie usłyszy, dobrze, panno Shawcross? – A skąd pan zna moje nazwisko? – Zadałem sobie trochę trudu, żeby się dowiedzieć. Faye zwilżyła usta językiem. Otwarcie, wręcz zuchwale przyznał się do zainteresowania jej osobą. Cieszyła się, że zawiózł ją do domu, oszczędzając jej czasu i wysiłku, ale nie wiedziała o nim nic poza tym, co usłyszała od dwóch zaufanych osób. Według Anne Holly i pani Gideon Ryan Kavanagh był łajdakiem. Nie zaszkodzi o tym pamiętać. – Dziękuję, sir, że podwiózł mnie pan do domu – powiedziała szybko, po czym odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła do domu. – Panno Shawcross… Odwróciła się. – Pani brat ma swędzącą wysypkę? – Tak, sir… To doprowadza go do szału. – Nad rzeką, na tych łąkach, rośnie starzec. – Starzec? – powtórzyła jak echo. – Niektórzy tak na niego reagują. Faye zmarszczyła czoło. – Pan myśli, że to nie infekcja, tylko jakaś roślina? Czemu mi pan tego wcześniej nie powiedział? Dosiadł konia, uśmiechając się do własnych myśli. – Teraz już pani wie. Jeśli to właśnie zaszkodziło pani bratu, a doktor nie będzie znał na to lekarstwa, proszę pamiętać, że znają je Cyganie. – Skłonił głowę, a po chwili już go nie było. Faye pospieszyła do domu, z którego wybiegały właśnie pani Gideon i Claire. – To był ten jegomość, co mi się wydało? – zapytała oskarżycielskim tonem pani Gideon,

przyciskając dłoń do falującej piersi. Claire zmrużyła oczy. – Zły pan Kavanagh podwiózł cię do domu. Czemu nie zaprosiłaś go do środka? Chętnie bym go poznała. Jest bardzo straszny? – zadawała pytania starszej siostrze. – Jak z Michaelem? Lepiej? – zapytała Faye, próbując uspokoić dudniące serce. Na próżno liczyła, że jeśli zsadzi ją z konia na końcu ogrodu, uda jej się wrócić niepostrzeżenie. – Doktor zaraz będzie, widzieliśmy, że już jedzie. – Gorączka trochę spadła, ale męczy go ta swędząca wysypka – poinformowała pani Gideon, a zaraz potem spytała: – Czy ten brutal wciągnął cię na konia siłą? – Oczywiście, że nie! Byłam zmęczona i pan Kavanagh zaproponował, że oszczędzi mi trudu drogi powrotnej. Zanim bowiem dotarłam do rezydencji, doktor Reid już stamtąd wyjechał i cała wyprawa zdała się na nic. Faye ruszyła na górę. – Panienka lepiej uważa, żeby narzeczony się nie dowiedział. Już on panience powie do słuchu. – Pani Gideon powoli wstępowała na schody. – Pan Kavanagh dbał jedynie o to, żebym nie spadła podczas jazdy. Okazał się dżentelmenem w każdym calu i był bardzo uprzejmy. – O… to na pewno – burknęła pani Gideon. – Jest szatańsko piękny – zachichotała Claire. – Piękny jest ten, kto pięknie czyni. – Nelly pogroziła dziewczynie palcem. Faye westchnęła i weszła do pokoju Michaela. Usiadła na łóżku i chwyciła brata za ręce. – Trochę lepiej wyglądasz. Czy wczoraj z kolegami byliście nad wodą? Michael kiwnął głową. – Było nam gorąco, więc się rozebraliśmy i popływaliśmy w rzece. – A potem kładliście się na trawie? – Biliśmy się z Edwardem… – Michael nieśmiało wymienił imię bratanka pani Gideon, znanego zawadiakę. – A ten to dopiero łobuz! Każę bratu z nim porozmawiać. I ta Peggy wcale nie lepsza! Chyba zaraz się na nich obrażę, co to za rodzina? – nasrożyła się Nelly. – Może i się bili, ale nic się nie stało – wtrąciła pospiesznie Faye. Uwaga o Peggy przypomniała jej, jak dziewczęta ukradkiem wychodziły z tego zagajnika. – Przyszedł doktor – zawołał z dołu pan Gideon. – Cóż to się stało, młody człowieku? – Lekarz odstawił torbę i podszedł do chorego. Doktor Reid troskliwie opiekował się ojcem Faye i z równą ofiarnością ratował przed laty życie jej matki – przynajmniej tak twierdzili ojciec i pani Gideon. Faye nie pamiętała tych smutnych czasów, bo miała zaledwie pięć lat. – Nie wydaje mi się, by pani brat miał szkarlatynę. Wtedy spodziewałbym się języka koloru truskawkowego i rumieńców na policzkach. Gorączka chyba spadła. – Przytknął dłoń do czoła Michaela. – Chodził na kwaśne jabłka – podpowiedziała pani Gideon. – I wdał się w bójkę. – A po kąpieli w rzece mógł wytarzać się w starcu – dodała Faye. – Rozstrój żołądka i podrażnienie od starca, do tego przeziębienie od zimnej wody… to cię pewnie zmogło, młody człowieku. – Doktor Reid pakując swe przyrządy, zwrócił się do Faye. – Jeśli za dwa dni nie stanie na nogach, proszę znowu po mnie posłać. Faye i pani Gideon odetchnęły z ulgą. – Jeden dzień postu i odpoczynku udobrucha twój żołądek. A na te plamy znajdzie się zapewne coś u aptekarza – powiedział Michaelowi, okrywając go prześcieradłem.

– Zdaje się, że Cyganie też mają na to lekarstwo – odezwała się Faye. Pani Gideon wybałuszyła oczy. – Pan Kavanagh tak mi powiedział – wyjaśniła zaraz. – Chyba miał rację co do tej wysypki. – Ach, to wieści od niego! Poślę Bertrama do aptekarza, na pewno nie będziemy korzystać z rad ludzi jak ten Kavanagh – fuknęła gniewnie pani Gideon. – Ale to prawda, że wędrowcy leczą się sami, i robią to całkiem skutecznie. – Doktor ze spokojem przyjął wiadomość na temat cygańskiego lekarstwa. – Proszę jeszcze zajść do salonu, doktorze. Znajdzie pan chwilę na herbatę? – Muszę już jechać, panno Shawcross. I proszę się nie martwić, byłem tu ledwo parę minut, więc nie wezmę od pani pieniędzy. Faye uświadomiła sobie, że lekarz musi wiedzieć o jej finansowych tarapatach i to dlatego rezygnuje z wynagrodzenia. – To niezmiernie miło z pana strony, ale nalegam… Jeśli nie ma pan czasu na herbatę, proszę chociaż chwilkę poczekać na honorarium. Kiedy doktor wyszedł, Faye otworzyła okno w salonie, wpuszczając do środka powietrze przesycone zapachem róż. Patrząc w miejsce, gdzie całkiem niedawno Kavanagh zsadził ją ze swojego konia, pomyślała, że oto mija kolejny piękny letni dzień. Wszystko wydawało się teraz nierzeczywiste, jak ze snu, i tylko srogie spojrzenie pani Gideon mówiło, że rzeczywiście niemal frunęła nad łąkami na karym ogierze razem z nowym panem Valeside Manor. – Obiecałam twojemu ojcu, że zawsze będę mieć na względzie twoje dobro, więc czuję się w obowiązku powiedzieć, że… – Pani Gideon postawiła tacę z herbatą na stole. – Chce mnie pani upomnieć, że zgodziłam się tu przyjechać z panem Kavanaghem – uprzedziła ją Faye. – Cóż, pomógł mi i jestem mu za to wdzięczna. Właściwie powinnam napisać do niego list z podziękowaniem, zwłaszcza że podpowiedział, co może dolegać Michaelowi. – To nie jemu trzeba za to dziękować! – syknęła pani Gideon. – To ta jego kochanica zna się na cygańskiej medycynie. – Co pani sugeruje? – Faye uniosła brwi. – Przecież to arystokraci z Londynu, nieprawdaż? – Może i tak… ale ludzie mówią, że ona jest Cyganką, a sądząc po urodzie, skłonna jestem uznać, że to prawda. Prześliczna młoda kobieta istotnie wyglądała na tyle egzotycznie, że mogła mieć w sobie domieszkę cygańskiej krwi. O dziwo, myśl, że właściciel Valeside, mogąc przebierać wśród dam równych mu statusem wziął sobie na konkubinę młodziutką Cygankę, podziałała na Faye przygnębiająco. – To nieważne skąd wiedzieli, że przyczyną dolegliwości Michaela może być starzec. Grunt, że mu pomogli. – Po chwili Faye zmieniła temat. – A gdzie podziewa się Claire? – Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, czy siostra nie wyszła do ogrodu. – Panna Claire wybrała się z Bertramem do Wilverton. Powiedziała, że się nudzi, więc pojedzie z nim do aptekarza po maść dla Michaela.

ROZDZIAŁ PIĄTY – Powiedzże panience Claire, żeby szybko szła do środka, bo herbata gotowa. Bertram siadał na kuchennym taborecie, gdy usłyszał wołanie żony. – Młodsza panienka została w miasteczku z Peggy – odparł. – Została w miasteczku z Peggy? – powtórzyła Nelly z niedowierzaniem. – A kto jej na to pozwolił? Może ty? Bertram łypnął na nią spod krzaczastych brwi. – Kobieto, oczywiście, że nie ja. Panna Claire powiedziała, że jej siostra wie o tym spotkaniu z Peggy. Starając się nie zwracać uwagi na gniewne pomruki żony, wyciągnął z kieszeni pudełeczko z lekiem dla Michaela. Wtedy na progu stanęła Faye. – Już niosłam herbatę do salonu, proszę panienki… – powiedziała Nelly, widząc swą panią. – Mówił pan, że moja siostra została w miasteczku z Peggy? – zapytała Faye, marszcząc czoło. – Panienka Claire twierdziła, że ma pani zgodę – zaczął się tłumaczyć Bertram. – Nie miała, ale nic się nie stało – odparła, nadrabiając miną. Nie chciała przyczyniać się do tarć pomiędzy panem i panią Gideon. Kłamstwo nie dawało się usprawiedliwić, ale Faye rozumiała tęsknotę siostry za choćby namiastką swobody. – Bertram po nią pojedzie. – Pani Gideon rzuciła mężowi mordercze spojrzenie. – Claire wróci sama na kolację – powiedziała beztrosko Faye. – Już się jej zdarzało tam chodzić. Nie ma co się po nią spieszyć. Bertram dopił herbatę, głośno odstawił pustą filiżankę na spodek i wstał, podpierając się o róg stołu. – Nie ma spoczynku dla wyklętych dusz – wymamrotał, pragnąc zejść żonie z oczu. – Pójdę, przekopię tę grządkę pod warzywa – dodał. – Będzie deszcz, ziemi przyda się porządna porcja wody. Faye tymczasem wzięła maść i poszła na górę do brata. – Byłeś wczoraj zły, kiedy Claire naskarżyła na ciebie, że chodziłeś na jabłka. Dzięki temu jednak szybko dostałeś właściwe lekarstwo. – Zaczęła przecierać wysypkę szmatką zwilżoną smarowidłem. – Jeśli cię poproszę, żebyś powiedział mi o czymś ważnym, co może pomóc Claire… nawet wbrew jej woli, to powiesz mi o tym, prawda? – Zauważyła, że Michael unika jej wzroku. – Michael? – Chwyciła go pod brodę. – Coś wiesz, ale nie chcesz powiedzieć… – Wszystko przez Peggy – wypalił Michael. – A Claire… Edward mówił, że to nie jej wina. – Nie jej wina? – powtórzyła z niepokojem Faye. Przypomniała sobie wcześniejsze niewyraźne miny dziewcząt. – Peggy robiła maślane oczy do jednego młodego Cygana i Edward zagroził, że spuści mu lanie. – Michael zagryzł wargę. – Ja powiedziałem, że nie będę się w nic pakował i poszedłem pływać z Samuelem Wrightem. Edward wtedy nazwał nas tchórzami. To dlatego biłem się z nim na trawie i upadłem na to zielsko. – Dotknął czerwonych wyprysków na piersi. – A jak twoja siostra w ogóle się w to wplątała? – Peggy bała się Edwarda, więc posłała Claire do tego chłopaka z ostrzeżeniem, żeby

trzymał się z daleka, bo oberwie. – Rozumiem… – powiedziała Faye, wstając. Być może tego popołudnia Peggy znów potrzebowała Claire w roli pośredniczki. Nietrudno było sobie wyobrazić przerażenie pani Gideon na wieść, że jej bratanica zaleca się do cygańskiego chłopca. Nie chcąc, żeby brat zauważył jej niepokój, Faye poprawiła mu koszulę i okryła go kołdrą, by wkrótce później wyjść z pokoju. Wykorzystała pierwszy lepszy pretekst, by pojechać do miasteczka. Dostała od Anne Holly wiadomość, że krewni jej męża niedługo wracają do Londynu, ale zanim wyjadą, Claire mogłaby poznać ich córkę Sarah. Faye postanowiła więc teraz odwiedzić Anne, podziękować za zaproszenie i omówić ewentualne spotkanie na plebanii. Trochę uspokojona zeszła na dół, by powiedzieć pani Gideon, że wychodzi. – Zawołam Bertrama, żeby panienkę zawiózł. – Nie ma potrzeby, pani Gideon. Sama z łatwością poprowadzę dwukółkę, robiłam to już wiele razy. – Ale on tylko przekopuje ogródek, nie będzie miał nic przeciwko. Faye uśmiechnęła się do niej, wciągając bawełniane rękawiczki. – Zajrzę tylko do Anne Holly, nie zabawię długo. Proszę na mnie nie czekać, tylko iść do domu o zwykłej porze. Jeśli zostawi mi pani gulasz na kuchni, z resztą sama sobie poradzę. A o Michaela już nie trzeba się martwić, wygląda znacznie lepiej i tylko czeka, żeby się wyrwać z łóżka. – Skoro panienka tak mówi… – westchnęła pani Gideon. – I sprowadzi panienka siostrę? – Tak, oczywiście… chyba że ona już tu idzie i się miniemy. Po tych słowach wybiegła z kuchni, zanim gospodyni znalazła pretekst, by ją powstrzymać. Szczęśliwie Bertram zostawił Daisy zaprzężoną, zapewne spodziewając się ponownego wyjazdu. Bertram oparł ręce na biodrach i wyprostował się, żeby ulżyć obolałym od schylania plecom. Następnie podszedł do kuchennych drzwi i stanął obok żony, by patrzeć, jak Faye odjeżdża. Oboje mieli jednakowo zmartwione miny, kiedy odprowadzali wzrokiem swoją panią. Gideonowie byli zacnymi ludźmi i bardzo poważnie traktowali złożoną ojcu Faye obietnicę, że będą dbać o osierocone rodzeństwo. Okazywali całej trójce wielką życzliwość i troskę, czasami wręcz nadmierną. Faye wiedziała, że musi znaleźć sposób, by jak najdelikatniej ich przekonać, że potrafi sobie radzić sama. Za życia ojca czuła się znacznie swobodniej; od najmłodszych lat nie miała matki, która by ją rozpieszczała, a ojciec, choć bardzo kochający, zajmował się własnymi sprawami, dając jej wiele niezależności. Chodziła więc, gdzie tylko chciała, gdy nie pilnowała jej guwernantka. Edwina Sharp nie mieszkała z nimi, lecz co rano przyjeżdżała małym powozikiem z Moreton, żeby ją uczyć, a po lekcjach wracała opiekować się sędziwymi rodzicami. Potem starsi państwo Sharpowie zmarli niemal równocześnie, w odstępie zaledwie tygodnia, a córka dołączyła do nich niecały rok później, na świętego Michała. Po wjechaniu na drogę Faye poczuła letni wietrzyk na plecach i trochę się uspokoiła; poluzowała lejce, pozwalając klaczy na miarowy kłus. Ze szczytu pagórka rozpościerał się otwarty widok na Valeside. Starała się nie patrzeć w tamtą stronę, czuła, że im więcej dowiaduje się o nowym właścicielu rezydencji, tym bardziej powinien jej się wydawać odpychający. Miał młodą cygańską konkubinę i zupełnie nie dbał o to, co ludzie o nim sądzą. Ktoś taki nie powinien jej interesować, tymczasem… Szarpnęła lejcami, zła na siebie za to, że snuje niestosowne rozważania, podczas gdy pierwszeństwo w jej myślach powinien mieć narzeczony. Żałowała, że odjechał w takim pośpiechu do Londynu – gdyby wiedział, że Michael nie ma szkarlatyny, mogliby spędzić razem