Margit Sandemo
Saga o Czarnoksiężniku Tom 7
Bezbronni
tytuł oryginału De värnlosa
przekład Anna Marciniakówna
Streszczenie
Po dwunastu pięknych, spokojnych
latach islandzki czarnoksiężnik Móri i
jego norweska żona Tiril na nowo
podjęli walkę z bardzo starym i złym
zakonem rycerskim, który ich
prześladował. Tym razem Tiril i Móri
zabrali ze sobą w podróż do dawnej
siedziby Zakonu swego przyjaciela
Erlinga.
Nasza trójka nie wie, o co w całej
sprawie chodzi, ani jakie siły popierają
Zakon
Świętego Słońca, z drugiej jednak
strony ma ona nad Zakonem wielką
przewagę. Przede wszystkim dzięki
powiązaniom Móriego ze światem
duchów.
By przerwać nareszcie prześladowania
Tiril i jej matki, księżnej Theresy, troje
przyjaciół musi dotrzeć do samego
źródła zła. Ślady wiodą do ruin bardzo
starego zamku w Szwajcarii. Ale
prześladowcy znowu uderzają. Udaje
im się pochwycić Tiril i uprowadzić ją.
Móri zostaje pchnięty mieczem, Erling
zaś zrzucony z potwornie wysokiej
skały, ale duchy, przyjaciele Móriego,
ratują mu życie i odprowadzają do
Theresenhof.
Móri nie żyje. Jedyną istotą, która
mogłaby, być może, go uratować, jest
jego
dwunastoletni syn Dolg. To wyjątkowy
chłopiec, najzupełniej niepodobny do
normalnych ludzi.
Wraz ze swym potężnym opiekunem,
Cieniem, wyrusza w niebezpieczną
drogę. Udaje mu się odnaleźć jeden z
trzech ogromnych szlachetnych
kamieni, o których jest mowa w
prastarych pismach Zakonu Świętego
Słońca. Może ten kamień zdoła
wydostać Móriego z krainy zimnych
cieni - jeśli tylko chłopiec zdąży na
czas. Tymczasem chłopi z pobliskiej
wioski znaleźli martwe ciało Móriego i
postanowili urządzić mu pogrzeb.
Księżna Theresa również działa na
własną rękę. Udaje jej się wyłączyć z
gry swego dawnego ukochanego, ojca
Tiril. Jest on teraz biskupem, członkiem
rycerskiego zakonu oraz
bratankiem wielkiego mistrza Zakonu,
kardynała von Grabena.
Kardynał posługuje się magiczną
sztuką dla pokonania Erlinga i Dolga,
idących na ratunek Móriemu. Dolgowi
udaje się unieszkodliwić dwie wysłane
przez kardynała istoty, ale nic jeszcze
nie wie o istnieniu trzeciej...
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRAINA ZIMNYCH CIENI
ROZDZIAŁ 1
Księżna Theresa stała przy oknie w
Theresenhof i wzdychała zrezygnowana.
Jakież to było podniecające podjąć
działania na własną rękę i zobaczyć
biskupa Engelberta oraz kardynała von
Grabena, jak wiją się przygwożdżeni jej
oskarżeniami. Widzieć Engelberta, który
ranił ją boleśnie przez tyle lat,
upokorzonego, odartego z godności,
nazwanego publicznie pospolitym
złodziejaszkiem. A poza tym dokonała
wielkiego czynu: zdołała zmusić ich, by
jej powiedzieli, gdzie przetrzymują
Tiril. Teraz jednak Theresa wróciła do
codzienności, znowu trwała w lęku i
niepokoju o najbliższych, a na dodatek
nie miała komu opowiedzieć o swojej
triumfalnej wyprawie do Heiligenblut.
Theresa nie cierpiała tego, że to akurat
ona w ich małym gronie musi
reprezentować przyziemność. Owszem,
Erling był taki sam, również nie miał
żadnych powiązań ze światem duchów,
ale jemu wolno było uczestniczyć w
niezwykłych przygodach. Nie musiał jak
ona siedzieć i umierać ze strachu, nie
mając pojęcia, co się dzieje z
nieobecnymi, jego zadania nie
ograniczały się tylko do decyzji, czy
dom potrzebuje nowych prześcieradeł
ani jakie dania podać na obiad gościom.
Ale ktoś musiał przecież wziąć
odpowiedzialność za dwoje pozostałych
w domu dzieci, Taran i Villemanna, a
tego akurat zadania księżna podjęła się
chętnie.
Choć cudownie byłoby towarzyszyć
Erlingowi i Dolgowi, móc im pomagać
w drodze.
Miała przecież zaledwie pięćdziesiąt
lat. Dlaczego traktują ją niczym starszą
panią?
No, w tym przypadku to pewnie nie o
wiek chodziło. Okazywano po prostu
respekt
damie wysokiego rodu, a przy tym babci
i w ogóle osobie godnej szacunku.
Dziesięcioletnia Taran wbiegła do
pokoju rozgorączkowana, z wypiekami
na twarzy.
Tuż za nią ukazał się Villemann.
- Babciu - zaczęła Taran. - Czy babcia
pozwoli, że coś powiem?
- O mój Boże - roześmiała się Theresa. -
Od kiedy to stałaś się taka grzeczna?
Tego typu uprzejmych zdań staraliśmy
się nauczyć cię wiele lat temu, ale bez
skutku. Bardzo ładnie to powiedziałaś,
Taran. I, oczywiście, masz moje
pozwolenie.
Dziewczynka była niezwykle przejęta.
- Babciu! Ja odkryłam, czym jest
szczęście!
- Naprawdę? - wykrzyknęła Theresa ze
śmiechem. - No to nieźle, bo chyba
dotychczas
nikt tak naprawdę nie potrafił wyjaśnić
słowami, czym w istocie szczęście jest.
- No, a babcia jak myśli, czym ono jest?
To dwoje norweskich szczerych oczu,
poczucie bezpieczeństwa u boku
szlachetnego człowieka...
Nie, co to za rojenia akurat w tej
chwili...
- Cóż - rzekła z bijącym mocniej od tych
zakazanych myśli sercem. W końcu
jednak zdołała je od siebie odpędzić. -
Cóż, ja właściwie nie wiem, moje
dziecko. Szczęście to nie
jest jakiś trwały stan. Raczej krótkie, ale
za to bardzo intensywne chwile. Błyski
radości.
Takie, kiedy chce się głośno krzyczeć.
Ale co ty odkryłaś?
Taran patrzyła na nią oddychając
szybciej, ale zanim zdążyła coś
powiedzieć,
uprzedził ją Villemann.
- Ja myślę, że szczęście to jest, kiedy
człowiek wieczorem przed zaśnięciem
jest
zadowolony z dnia, który minął -
oświadczył swoim. najgłębszym,
„dorosłym” głosem.
- Bardzo pięknie to ująłeś, Villemannie -
rzekła Theresa z powagą. - Chyba nigdy
nie
słyszałam bardziej odpowiedniego
określenia szczęścia.
Chłopiec rozpromienił się, uśmiechnięty
od ucha do ucha, pokraśniał z
zadowolenia.
Człowieka przepełnia radość, kiedy
patrzy na to dziecko, pomyślała Theresa.
- No, a ty, Taran? Co ty chciałaś
powiedzieć? - zwróciła się do wnuczki,
która z
niecierpliwością przestępowała z nogi
na nogę.
- Ja też wymyśliłam coś bardzo
pięknego i chciałam, żeby właśnie
babcia to usłyszała.
- No to słucham cię.
Jaka to się robi ładna dziewczynka,
stwierdziła przy tym. Za jakiś czas
unieszczęśliwi
wiele chłopięcych serc.
Taran wyrecytowała głosem łamiącym
się z dumy:
- Najbliższa kuzynka szczęścia ma na
imię ulga.
Theresa odczekała chwilę, by słowa
przebrzmiały. „Najbliższa kuzynka
szczęścia ma
na imię ulga...”
- Cudownie, Taran! Naprawdę ulga to
najintensywniejsza forma szczęścia.
- Tak! - potwierdziła Taran z
promiennym wzrokiem. - Bo przecież
byliście wszyscy
tacy szczęśliwi, kiedy my z Dolgiem i z
Villemannem wróciliśmy z tej naszej
strasznej
wyprawy.
Wszyscy troje wiedzieli, że teraz
dziewczynka trochę przesadza. Tylko
Dolg w czasie
tej wyprawy przeżywał straszne chwile.
Reszta spała spokojnie przez całą noc.
- Masz rację - przyznała jednak Theresa.
- A pomyślcie, jakiej ulgi wszyscy
doznamy,
kiedy tata i mama, i Erling znowu będą
w domu!
Och, cóż za głupstwa wygaduję, skarciła
się w myśli. Nie powinnam przypominać
malcom o nieszczęściu rodziców.
Dodała więc pospiesznie:
- A poza tym istnieje wiele różnych form
ulgi, przeżywamy to niemal codziennie.
Na
przykład, kiedy znajdziemy rzecz, której
nam bardzo brakowało. Albo wykonamy
bardzo
trudne zadanie.
- Albo jak się w końcu dotrze do toalety,
kiedy się, człowiekowi bardzo chce -
palnął
Villemann.
- Villemann! - pisnęła Taran oburzona. -
Czy ty zawsze wszystko musisz popsuć?
Theresa nie chciała zawstydzać chłopca.
- To przecież naprawdę tak jest,
Villemann. Widzieliście wielokrotnie
Nera, kiedy
zrobił, co trzeba. Biega wtedy w kółko
jak szalony, że mu nareszcie ulżyło.
- No, ja mówię wtedy, że on tańczy
wielki taniec zwycięstwa! - zawołał
Villemann. I
zaraz spoważniał. - Och, babciu, jak ja
okropnie tęsknię za Nerem.
- Ja też - potwierdziła Taran. - A za
mamą i tatą je - bardziej. Czy nie
moglibyśmy
spróbować ich odnaleźć?
- Naprawdę bardzo bym tego pragnęła -
powiedziała Theresa z westchnieniem. -
Ale
ktoś przecież musi być w domu, gdyby
na przykład mama Tiril nagle wróciła.
Dzieci rozumiały sytuację.
- A co będzie z tymi rzeczami na
schodach werandy? Dlaczego nie wolno
nam ich
ruszać? - zapytała Taran.
- Dobrze wiesz, dlaczego - odparł
Villemann ostro. - Dlatego, że jeśli ich
dotkniemy,
to umrzemy!
- Nie, bo kucharka powiedziała, że tam
straszy.
- My naprawdę nic pewnego nie wiemy
- westchnęła Theresa. - Poza tym, że te
kamienne tablice są śmiertelnie
niebezpieczne.
- A czy ci sympatyczni żołnierze jeszcze
do nas przyjadą? - zapytała znowu Taran
z
właściwą jej zmiennością
zainteresowań.
- To możliwe - odparła Theresa. - W
każdym razie obiecali, że kiedy
wyruszymy na
poszukiwanie Tiril, oni pojadą z nami.
Zresztą wtedy to ja też na pewno pojadę,
bo to ja
odkryłam, gdzie się Tiril znajduje.
- I my. z tobą, babciu! - zawołał
Villemann. - My z tobą!
Och, dzieci, znowu będę musiała was
rozczarować, pomyślała księżna. Nie
miała
jednak dość sił, by im to powiedzieć,
więc milczała.
- Najpierw powinniśmy odnaleźć
waszego tatę - rzekła po chwili, by
odwieść ich
myśli od wspomnień o matce. - Och,
żebyż już oni wszyscy wrócili do domu.
Tata i Nero, i...
wuj Erling, a także inni, którzy z nimi
poszli.
Mój Boże, aż tyle wysiłku potrzeba, by
wymówić imię Erlinga? I to tylko
dlatego, że
tak strasznie pragnie je wymawiać, ale
boi się, że inni usłyszą podniecenie w
jej głosie,
zobaczą jej promienny wzrok...
Pospiesznie zajęła się jakimiś
codziennymi sprawami tak, by dzieci nie
zaczęły znowu
rozpytywać o Móriego.
Nie bardzo zdawała sobie sprawę z
tego, ile naprawdę malcy wiedzą. Nie
wierzyła, że
myślą, iż ich ukochany tatuś, ich wzór
we wszystkim, a poza tym „największy
czarnoksiężnik
na świecie”, nie żyje. Zresztą oboje
sobie chyba zdawali sprawę z tego, że
tak właśnie jest,
tylko byli absolutnie przekonani, że
starszy brat, Dolg, potrafi go przywrócić
do życia. Ich
wiara w magiczne zdolności Dolga była
niezłomna.
I dlatego ani się nie bali, ani nie byli
pogrążeni w rozpaczy. Za co Theresa
szczerze
dziękowała losowi.
Wystarczająco dokuczały jej własne
obawy i lęki.
Móri...
Czy jeszcze kiedyś go zobaczą?
Tyle sił miał przeciwko sobie.
Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś
powrócił z tamtego świata?
Czy też, ściślej biorąc, z przedsionka
śmierci. Sam Móri mówił przecież, że to
Margit Sandemo Saga o Czarnoksiężniku Tom 7 Bezbronni tytuł oryginału De värnlosa przekład Anna Marciniakówna Streszczenie Po dwunastu pięknych, spokojnych latach islandzki czarnoksiężnik Móri i
jego norweska żona Tiril na nowo podjęli walkę z bardzo starym i złym zakonem rycerskim, który ich prześladował. Tym razem Tiril i Móri zabrali ze sobą w podróż do dawnej siedziby Zakonu swego przyjaciela Erlinga. Nasza trójka nie wie, o co w całej sprawie chodzi, ani jakie siły popierają Zakon Świętego Słońca, z drugiej jednak strony ma ona nad Zakonem wielką przewagę. Przede wszystkim dzięki powiązaniom Móriego ze światem duchów. By przerwać nareszcie prześladowania
Tiril i jej matki, księżnej Theresy, troje przyjaciół musi dotrzeć do samego źródła zła. Ślady wiodą do ruin bardzo starego zamku w Szwajcarii. Ale prześladowcy znowu uderzają. Udaje im się pochwycić Tiril i uprowadzić ją. Móri zostaje pchnięty mieczem, Erling zaś zrzucony z potwornie wysokiej skały, ale duchy, przyjaciele Móriego, ratują mu życie i odprowadzają do Theresenhof. Móri nie żyje. Jedyną istotą, która mogłaby, być może, go uratować, jest jego dwunastoletni syn Dolg. To wyjątkowy chłopiec, najzupełniej niepodobny do
normalnych ludzi. Wraz ze swym potężnym opiekunem, Cieniem, wyrusza w niebezpieczną drogę. Udaje mu się odnaleźć jeden z trzech ogromnych szlachetnych kamieni, o których jest mowa w prastarych pismach Zakonu Świętego Słońca. Może ten kamień zdoła wydostać Móriego z krainy zimnych cieni - jeśli tylko chłopiec zdąży na czas. Tymczasem chłopi z pobliskiej wioski znaleźli martwe ciało Móriego i postanowili urządzić mu pogrzeb. Księżna Theresa również działa na własną rękę. Udaje jej się wyłączyć z gry swego dawnego ukochanego, ojca
Tiril. Jest on teraz biskupem, członkiem rycerskiego zakonu oraz bratankiem wielkiego mistrza Zakonu, kardynała von Grabena. Kardynał posługuje się magiczną sztuką dla pokonania Erlinga i Dolga, idących na ratunek Móriemu. Dolgowi udaje się unieszkodliwić dwie wysłane przez kardynała istoty, ale nic jeszcze nie wie o istnieniu trzeciej... CZĘŚĆ PIERWSZA KRAINA ZIMNYCH CIENI
ROZDZIAŁ 1 Księżna Theresa stała przy oknie w Theresenhof i wzdychała zrezygnowana. Jakież to było podniecające podjąć działania na własną rękę i zobaczyć biskupa Engelberta oraz kardynała von Grabena, jak wiją się przygwożdżeni jej oskarżeniami. Widzieć Engelberta, który ranił ją boleśnie przez tyle lat, upokorzonego, odartego z godności, nazwanego publicznie pospolitym złodziejaszkiem. A poza tym dokonała wielkiego czynu: zdołała zmusić ich, by jej powiedzieli, gdzie przetrzymują
Tiril. Teraz jednak Theresa wróciła do codzienności, znowu trwała w lęku i niepokoju o najbliższych, a na dodatek nie miała komu opowiedzieć o swojej triumfalnej wyprawie do Heiligenblut. Theresa nie cierpiała tego, że to akurat ona w ich małym gronie musi reprezentować przyziemność. Owszem, Erling był taki sam, również nie miał żadnych powiązań ze światem duchów, ale jemu wolno było uczestniczyć w niezwykłych przygodach. Nie musiał jak ona siedzieć i umierać ze strachu, nie mając pojęcia, co się dzieje z nieobecnymi, jego zadania nie ograniczały się tylko do decyzji, czy dom potrzebuje nowych prześcieradeł ani jakie dania podać na obiad gościom.
Ale ktoś musiał przecież wziąć odpowiedzialność za dwoje pozostałych w domu dzieci, Taran i Villemanna, a tego akurat zadania księżna podjęła się chętnie. Choć cudownie byłoby towarzyszyć Erlingowi i Dolgowi, móc im pomagać w drodze. Miała przecież zaledwie pięćdziesiąt lat. Dlaczego traktują ją niczym starszą panią? No, w tym przypadku to pewnie nie o wiek chodziło. Okazywano po prostu respekt damie wysokiego rodu, a przy tym babci
i w ogóle osobie godnej szacunku. Dziesięcioletnia Taran wbiegła do pokoju rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy. Tuż za nią ukazał się Villemann. - Babciu - zaczęła Taran. - Czy babcia pozwoli, że coś powiem? - O mój Boże - roześmiała się Theresa. - Od kiedy to stałaś się taka grzeczna? Tego typu uprzejmych zdań staraliśmy się nauczyć cię wiele lat temu, ale bez skutku. Bardzo ładnie to powiedziałaś, Taran. I, oczywiście, masz moje pozwolenie.
Dziewczynka była niezwykle przejęta. - Babciu! Ja odkryłam, czym jest szczęście! - Naprawdę? - wykrzyknęła Theresa ze śmiechem. - No to nieźle, bo chyba dotychczas nikt tak naprawdę nie potrafił wyjaśnić słowami, czym w istocie szczęście jest. - No, a babcia jak myśli, czym ono jest? To dwoje norweskich szczerych oczu, poczucie bezpieczeństwa u boku szlachetnego człowieka... Nie, co to za rojenia akurat w tej
chwili... - Cóż - rzekła z bijącym mocniej od tych zakazanych myśli sercem. W końcu jednak zdołała je od siebie odpędzić. - Cóż, ja właściwie nie wiem, moje dziecko. Szczęście to nie jest jakiś trwały stan. Raczej krótkie, ale za to bardzo intensywne chwile. Błyski radości. Takie, kiedy chce się głośno krzyczeć. Ale co ty odkryłaś? Taran patrzyła na nią oddychając szybciej, ale zanim zdążyła coś powiedzieć,
uprzedził ją Villemann. - Ja myślę, że szczęście to jest, kiedy człowiek wieczorem przed zaśnięciem jest zadowolony z dnia, który minął - oświadczył swoim. najgłębszym, „dorosłym” głosem. - Bardzo pięknie to ująłeś, Villemannie - rzekła Theresa z powagą. - Chyba nigdy nie słyszałam bardziej odpowiedniego określenia szczęścia. Chłopiec rozpromienił się, uśmiechnięty od ucha do ucha, pokraśniał z
zadowolenia. Człowieka przepełnia radość, kiedy patrzy na to dziecko, pomyślała Theresa. - No, a ty, Taran? Co ty chciałaś powiedzieć? - zwróciła się do wnuczki, która z niecierpliwością przestępowała z nogi na nogę. - Ja też wymyśliłam coś bardzo pięknego i chciałam, żeby właśnie babcia to usłyszała. - No to słucham cię. Jaka to się robi ładna dziewczynka,
stwierdziła przy tym. Za jakiś czas unieszczęśliwi wiele chłopięcych serc. Taran wyrecytowała głosem łamiącym się z dumy: - Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga. Theresa odczekała chwilę, by słowa przebrzmiały. „Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga...” - Cudownie, Taran! Naprawdę ulga to najintensywniejsza forma szczęścia.
- Tak! - potwierdziła Taran z promiennym wzrokiem. - Bo przecież byliście wszyscy tacy szczęśliwi, kiedy my z Dolgiem i z Villemannem wróciliśmy z tej naszej strasznej wyprawy. Wszyscy troje wiedzieli, że teraz dziewczynka trochę przesadza. Tylko Dolg w czasie tej wyprawy przeżywał straszne chwile. Reszta spała spokojnie przez całą noc. - Masz rację - przyznała jednak Theresa. - A pomyślcie, jakiej ulgi wszyscy
doznamy, kiedy tata i mama, i Erling znowu będą w domu! Och, cóż za głupstwa wygaduję, skarciła się w myśli. Nie powinnam przypominać malcom o nieszczęściu rodziców. Dodała więc pospiesznie: - A poza tym istnieje wiele różnych form ulgi, przeżywamy to niemal codziennie. Na przykład, kiedy znajdziemy rzecz, której nam bardzo brakowało. Albo wykonamy bardzo
trudne zadanie. - Albo jak się w końcu dotrze do toalety, kiedy się, człowiekowi bardzo chce - palnął Villemann. - Villemann! - pisnęła Taran oburzona. - Czy ty zawsze wszystko musisz popsuć? Theresa nie chciała zawstydzać chłopca. - To przecież naprawdę tak jest, Villemann. Widzieliście wielokrotnie Nera, kiedy zrobił, co trzeba. Biega wtedy w kółko jak szalony, że mu nareszcie ulżyło.
- No, ja mówię wtedy, że on tańczy wielki taniec zwycięstwa! - zawołał Villemann. I zaraz spoważniał. - Och, babciu, jak ja okropnie tęsknię za Nerem. - Ja też - potwierdziła Taran. - A za mamą i tatą je - bardziej. Czy nie moglibyśmy spróbować ich odnaleźć? - Naprawdę bardzo bym tego pragnęła - powiedziała Theresa z westchnieniem. - Ale ktoś przecież musi być w domu, gdyby na przykład mama Tiril nagle wróciła.
Dzieci rozumiały sytuację. - A co będzie z tymi rzeczami na schodach werandy? Dlaczego nie wolno nam ich ruszać? - zapytała Taran. - Dobrze wiesz, dlaczego - odparł Villemann ostro. - Dlatego, że jeśli ich dotkniemy, to umrzemy! - Nie, bo kucharka powiedziała, że tam straszy. - My naprawdę nic pewnego nie wiemy - westchnęła Theresa. - Poza tym, że te
kamienne tablice są śmiertelnie niebezpieczne. - A czy ci sympatyczni żołnierze jeszcze do nas przyjadą? - zapytała znowu Taran z właściwą jej zmiennością zainteresowań. - To możliwe - odparła Theresa. - W każdym razie obiecali, że kiedy wyruszymy na poszukiwanie Tiril, oni pojadą z nami. Zresztą wtedy to ja też na pewno pojadę, bo to ja odkryłam, gdzie się Tiril znajduje.
- I my. z tobą, babciu! - zawołał Villemann. - My z tobą! Och, dzieci, znowu będę musiała was rozczarować, pomyślała księżna. Nie miała jednak dość sił, by im to powiedzieć, więc milczała. - Najpierw powinniśmy odnaleźć waszego tatę - rzekła po chwili, by odwieść ich myśli od wspomnień o matce. - Och, żebyż już oni wszyscy wrócili do domu. Tata i Nero, i... wuj Erling, a także inni, którzy z nimi
poszli. Mój Boże, aż tyle wysiłku potrzeba, by wymówić imię Erlinga? I to tylko dlatego, że tak strasznie pragnie je wymawiać, ale boi się, że inni usłyszą podniecenie w jej głosie, zobaczą jej promienny wzrok... Pospiesznie zajęła się jakimiś codziennymi sprawami tak, by dzieci nie zaczęły znowu rozpytywać o Móriego. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z
tego, ile naprawdę malcy wiedzą. Nie wierzyła, że myślą, iż ich ukochany tatuś, ich wzór we wszystkim, a poza tym „największy czarnoksiężnik na świecie”, nie żyje. Zresztą oboje sobie chyba zdawali sprawę z tego, że tak właśnie jest, tylko byli absolutnie przekonani, że starszy brat, Dolg, potrafi go przywrócić do życia. Ich wiara w magiczne zdolności Dolga była niezłomna. I dlatego ani się nie bali, ani nie byli
pogrążeni w rozpaczy. Za co Theresa szczerze dziękowała losowi. Wystarczająco dokuczały jej własne obawy i lęki. Móri... Czy jeszcze kiedyś go zobaczą? Tyle sił miał przeciwko sobie. Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś powrócił z tamtego świata? Czy też, ściślej biorąc, z przedsionka śmierci. Sam Móri mówił przecież, że to