czarnikrobert

  • Dokumenty47
  • Odsłony2 700
  • Obserwuję1
  • Rozmiar dokumentów65.3 MB
  • Ilość pobrań1 787

Bractwo 02 - Oliver Bowden

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Bractwo 02 - Oliver Bowden.pdf

czarnikrobert EBooki Assassin Creed
Użytkownik czarnikrobert wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 527 stron)

BBOOWWDDEENN OOLLIIVVEERR AAssssaassssiinn’’ss CCrreeeedd BBrraaccttwwoo ASSASSIN’S CREED: BROTHERHOOD Tłumaczenie: Przemysław Bieliński SSS&&&CCC EEEXXXLLLIIIBBBRRRIIISSS

PROLOG Wydarzenia ostatnich, niezwykłych piętnastu minut – które równie dobrze mogły być piętnastoma godzinami, a nawet dniami, tak długo zdały się trwać – przebiegły przez myśli Ezia raz jeszcze, gdy oszołomiony, zataczając się, opuszczał kryptę pod Kaplicą Sykstyńską. Przypomniał sobie, choć wydawało mu się, że to sen, iż w czeluściach krypty ujrzał ogromny sarkofag, zrobiony z tworzywa przypominającego granit. Gdy podszedł bliżej, sarkofag rozświetlił się. Emanujący z niego blask miał w sobie coś zachęcającego. Ezio dotknął wieka sarkofagu, które otworzyło się z niesłychaną lekkością. Wnętrze wypełniło się żółtym, ciepłym światłem. W jego blasku stanęła jakaś sylwetka, której rysów Ezio nie mógł rozpoznać, choć wiedział, że patrzy na kobietę. Kobietę o nienaturalnym wzroście, z hełmem na głowie i sową siedzącą na prawym ramieniu. Bijąca od niej poświata oślepiła go. – Witaj, Proroku – powiedziała, zwracając się do niego określeniem, które zostało mu przypisane w tak tajemniczych okolicznościach. – Czekałam na ciebie przez dziesięć milionów pór. Ezio nie odważył się podnieść wzroku. – Pokaż mi Jabłko. Ezio pokornie podał jej artefakt. – Och. – Jej dłoń gładziła powietrze nad Jabłkiem,

lecz go nie dotykała. Jabłko jaśniało pulsującą poświatą. W końcu utkwiła wzrok w Eziu. – Musimy porozmawiać. – Przechyliła głowę, jakby zastanawiała się nad czymś, a Eziowi, który spojrzał na jej opalizującą twarz, zdało się, że widzi na niej cień uśmiechu. – Kim jesteś? – Och, wiele mam imion. Kiedy... umarłam, byłam Minerwą. Ezio znał to imię. – Bogini mądrości. Sowa na twym ramieniu. Hełm. Oczywiście. – Pochylił głowę w ukłonie. – Teraz już nas nie ma. Nie ma już bogów, których czcili twoi przodkowie. Nie ma Junony, królowej bogów, i mojego ojca, Jowisza, ich króla, który zrodził mnie ze swej głowy. Byłam córką, ale nie z lędźwi jego, lecz z umysłu! Na twarzy Ezia malowało się osłupienie. Spojrzał na rozstawione pod ścianami posągi. Wenus. Merkury. Wulkan. Mars... Dał się słyszeć dźwięk przypominający odgłos tłuczonego w oddali szkła albo szmer, jaki może wydawać spadająca gwiazda – tak brzmiał jej śmiech. – Nie, nie jesteśmy bogami. Po prostu przybyliśmy tu wcześniej. Nawet gdy przemierzaliśmy świat, ludzkość z trudem ogarniała nasze istnienie. Po prostu wyprzedzaliśmy czas. – Przerwała na chwilę. – Lecz nawet jeśli nas nie pojmujecie, musicie przyjąć nasze ostrzeżenie.

– Nie rozumiem. – Nie bój się. Chcę mówić do ciebie, ale i przez ciebie. Jesteś Wybrańcem na wasze czasy. Prorokiem. Ezio poczuł, jak ogrania go matczyne ciepło, wypierając znużenie. Minerwa uniosła ręce i sklepienie krypty zmieniło się w firmament. Jej mieniąca się twarz przybrała wyraz niewysłowionego smutku. – Słuchaj i patrz. Ezio z trudem znosił obrazy przywoływane teraz przez pamięć; ujrzał bowiem całą Ziemię i otaczające ją niebiosa, aż po granice Mlecznej Drogi, a jego umysł ledwo pojmował to, co widziały oczy. Zobaczył świat – swój świat – zniszczony przez Człowieka, i smaganą wiatrami, pustą równinę. Potem pojawili się ludzie – wyniszczeni, słabi, ale nie poddający się. – Daliśmy wam Eden – rzekła Minerwa – a on zmienił się w Hades. Świat spalił się i nie zostało na nim nic prócz prochów. Ale my stworzyliśmy was na nasz obraz; stworzyliśmy was, niezależnie od tego, co zrobiliście i ile wyniszczającego zła w sobie macie, z wyboru, bo daliśmy wam wybór, byście mogli przetrwać. Wszystko odbudowaliśmy. Po spustoszeniu odbudowaliśmy świat, a on po upływie eonów stał się światem, który znacie i zamieszkujecie. Zrobiliśmy wszystko, by nie dopuścić już nigdy do podobnej tragedii. Ezio znów spojrzał na niebo. Zobaczył horyzont. Na nim świątynie i rozmaite kształty, żłobienia w kamieniach przypominające pismo, biblioteki pełne zwojów, statki,

miasta, muzykę i taniec. Dzieła starożytnych cywilizacji, których nie znał, ale wiedział, że stworzyli je jego bliźni. – Lecz teraz moi ludzie umierają – ciągnęła Minerwa – a czas działa na naszą niekorzyść... Prawda stanie się ledwie mitem i legendą. Ezio, Proroku, Przywódco, nawet jeśli twe fizyczne siły są ledwie siłami człowieka, twa wola ma moc naszej i w tobie zachowam me słowa. Ezio wpatrywał się w nią urzeczony. – Niech słowa me niosą nadzieję – mówiła Minerwa. – Musisz jednak działać szybko, gdyż czasu jest mało. Strzeż się Borgii. Strzeż się Krzyża Templariuszy. Wnętrze krypty przygasło. Minerwa i Ezio byli sami, skąpani w gasnącym blasku ciepłego światła. – Moi ludzie muszą teraz odejść z tego świata. Ale przesłanie zostało przekazane. Od tej chwili wszystko zależy od ciebie. My już nic więcej nie możemy zrobić. Potem nastała ciemność i cisza, a krypta zmieniła się na powrót w zwykłą, podziemną, zupełnie pustą komnatę. Ezio podążył do wyjścia. Spojrzał na ciało Rodriga Borgii, Hiszpana, papieża Aleksandra VI, przywódcy templariuszy – wiło się, skąpane we krwi, w śmiertelnej agonii. Nie mógł już teraz zdobyć się na zadanie ostatecznego ciosu, coup de grace. Ten człowiek zdawał się umierać na własne życzenie. Z tego, jak wyglądał, widać było, że zażył truciznę, bez wątpienia cantarellę, którą uraczył tak wielu swoich wrogów. Cóż, niechże zatem sam odnajdzie drogę do Inferno. Ezio nie obdarzy go łaską szybkiej, łatwej śmierci.

Wyłonił się w końcu z mroków Kaplicy Sykstyńskiej na światło słońca. Już z portyku zauważył swoich przyjaciół asasynów, członków Bractwa, u boku których przeżył tak wiele przygód i dzięki którym wyszedł cało z licznych niebezpieczeństw. Czekali na niego.

CZĘŚĆ PIERWSZA Zapewne, nie można jeszcze nazwać dzielnością mordowania obywateli, zdradzania przyjaciół, braku wierności, człowieczeństwa i bogobojności; takimi sposobami można zdobyć władzę, ale nie chwałę. Niccoló Machiavelli, Książę

1 Ezio przez jakiś czas trwał w bezruchu, otępiały i zdezorientowany. Gdzie się znajdował? Cóż to za miejsce? Gdy z wolna zaczął odzyskiwać władzę nad zmysłami, zobaczył wuja Maria, który odłączył się od grupy asasynów. Po chwili stał już przy nim i trzymał go za rękę. – Ezio... Wszystko w porządku? – Walczyłem... walczyłem... z papieżem, z Rodrigem Borgią. Zostawiłem go, by dokonał żywota. Ezio zadrżał gwałtownie. Nie mógł się opanować. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Kilka minut wcześniej – choć zdawało się, że wieki temu – bił się na śmierć i życie z mężczyzną, którego najbardziej ze wszystkich nienawidził i najbardziej ze wszystkich się obawiał: z przywódcą templariuszy, bezwzględnej organizacji, dążącej do zniszczenia świata, w którego obronie Ezio i jego przyjaciele z Bractwa Asasynów tak zacięcie walczyli. Lecz Ezio pokonał ich. Skorzystał z mocy tajemnego artefaktu, Jabłka, uświęconej Części Edenu, powierzonej mu przez bogów minionych dziejów, którzy w ten sposób chcieli sprawić, by ich zaangażowania w stworzenie ludzkiej razy nie pochłonął rozlew krwi i ocean nieprawości. Teraz Ezio mógł już święcić swój triumf. Doprawdy?

Cóż przed chwilą powiedział? „Zostawiłem go, by dokonał żywota”? I w rzeczy samej, Rodrigo Borgia, stary nikczemnik, który przedarł się na szczyty hierarchii Kościoła i rządził nim jako papież, faktycznie zdawał się konać. Zażył przecież truciznę. Ezia ogarnęła teraz jakaś fatalna wątpliwość. Czy okazując miłosierdzie, miłosierdzie, które leżało u podstaw Credo Asasyna i które – jak dobrze wiedział – powinno być należne wszystkim, poza tymi, których życie zagrażało ludzkości, nie okazał tak naprawdę swojej słabości? Jeśli tak było, nie mógł teraz dać tego po sobie poznać, nawet przed wujem Mariem, przywódcą Bractwa. Wyprostował ramiona. Pozostawił starca, by ten skonał z własnej woli. Pozostawił go z czasem na modlitwę. Nie przeszył ostrzem jego serca, by być pewnym jego śmierci. Ezio poczuł w sercu lodowaty uścisk, a wyraźny głos w jego myślach rzekł: „Powinieneś był go zabić”. Otrząsnął się, chcąc pozbyć się demonów, tak jak pies otrząsa się z wody. Lecz jego myśli wciąż skupiały się na zdumiewających wydarzeniach w krypcie pod Kaplicą Sykstyńską, budowlą, z której przed chwilą wyszedł na uderzająco jasne, tak obce mu światło słońca. Wszystko wokół niego wydawało mu się osobliwie spokojne i zwyczajne – budynki Watykanu stały na swoim miejscu, jak zawsze olśniewające, skąpane w słonecznym blasku. Pamięć tego, co przed chwilą zdarzyło się w krypcie, powracała do niego spiętrzonymi falami, zalewającymi

jego świadomość trudnym do zniesienia naporem. Miał wizję, miał spotkanie z boginią – bo nie potrafił inaczej opisać tej istoty – która przedstawiła mu się jako Minerwa, rzymskie bóstwo mądrości. Pokazała mu zarówno zamierzchłą przeszłość, jak i daleką przyszłość, i to tak, że nie mógł zdzierżyć odpowiedzialności, którą na jego barki złożyła wiedza zdobyta podczas widzenia. Z kim mógłby się nią podzielić? Jak zdołałby wyjaśnić cokolwiek z tego, co ujrzał? Wszystko zdawało się tak nierzeczywiste... Jedno, czego był pewny po swoich przeżyciach – choć trafniej byłoby nazwać je ciężką próbą – to fakt, że walka jeszcze się nie skończyła. Być może kiedyś nadejdzie dzień, gdy będzie mógł powrócić do swojego rodzinnego miasta, Florencji, gdzie zasiądzie nad swymi księgami, gdzie będzie pił z przyjaciółmi zimą i polował z nimi jesienią, gdzie wiosną będzie uganiał się za dziewczętami, a latem doglądał zbiorów na swoich włościach. Kiedyś... ale jeszcze nie teraz. W głębi jego serca tliła się świadomość, że templariusze wciąż stanowią zagrożenie. Że został wystawiony na pojedynek z potworem, który miał więcej głów niż Hydra, i że podobnie jak u tejże bestii, którą zgładzić mógł tylko Herakles, jedna z głów była nieśmiertelna. – Ezio! Głos wuja zabrzmiał szorstko, ale pomógł mu

wyrwać się z pułapki złych myśli. Musiał wziąć się w garść i zacząć jasno myśleć. W jego głowie szalały płomienie. Dla własnej otuchy wymówił swoje imię: – Jestem Ezio Auditore da Firenze. Jestem silny, jestem mistrzem tradycji zakonu asasysnów. I znów zderzył się z tym samym problemem: nie wiedział, czy to sen, czy jawa. Nauki i objawienie bogini w krypcie wstrząsnęły fundamentami jego wierzeń i przekonań. Miał wrażenie, że czas stanął na głowie. Wychodząc z Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie pozostawił nikczemnika, papieża Aleksandra VI, który wedle wszelkich oznak kończył swoje życie, w ostrym świetle słońca znowu zmrużył oczy. Otoczyli go zaraz jego przyjaciele asasyni; ich twarze były poważne i zacięte z determinacji. Wciąż dręczyła go myśl: czy nie powinien był zabić Rodriga? Czy nie powinien był upewnić się, że starzec nie żyje? Wtedy postanowił, że tego nie zrobi, bo nikczemnik, po swoim ostatecznym fiasku, najwyraźniej sam chciał odebrać sobie życie. Ale ów wyraźny głos wciąż rozbrzmiewał w jego myślach. Co więcej, jakaś dziwna siła zdawała się wciągać go na powrót do kaplicy – czuł, że nie doprowadził czegoś do końca. I nie chodziło tu o Rodriga. Nie tylko o Rodriga, choć teraz na pewno skończyłby z nim. Czuł, że jest coś jeszcze. – O co chodzi? – spytał Mario. – Muszę tam wrócić – odrzekł Ezio, uświadamiając sobie ze ściśniętym żołądkiem, że gra jeszcze się nie

skończyła i że Jabłko nie powinno opuszczać jego rąk. Jak tylko ta myśl zaświtała mu w głowie, zawładnęła nim nieodparta, nagląca potrzeba powrotu. Wyrwał się z opiekuńczych ramion wuja i szybko zniknął w ciemnościach. Mario, poleciwszy pozostałym trwać na straży przed kaplicą, podążył za Eziem. Ezio szybko dotarł do miejsca, w którym pozostawił umierającego Rodriga Borgię – lecz jego tam nie było! Bogato zdobiona, papieska damasceńska kapa, cała w plamach zakrzepłej krwi, leżała bezładnie na podłodze, a jej właściciel zniknął. Jakaś dłoń przyodziana w rękawicę z lodowatej stali ponownie ścisnęła mu serce, jakby chciała je zmiażdżyć. Ukryte drzwi prowadzące do krypty były zamknięte i praktycznie niewidoczne, lecz gdy Ezio zbliżył się do miejsca, które zapamiętał, otwarły się na oścież pod jego delikatnym dotykiem. Odwrócił się do wuja i ze zdziwieniem dostrzegł na jego twarzy strach. – Cóż tam jest? – zapytał Mario, usiłując zachować w głosie opanowanie. – Tajemnica – odrzekł Ezio. Pozostawiwszy Maria na progu, Ezio poszedł słabo oświetlonym korytarzem, mając nadzieję, że Minerwa przewidziała taki rozwój wydarzeń i okaże mu litość. Rodrigo z pewnością nie mógł tu wejść. Mimo to Ezio trzymał w gotowości odziedziczone po ojcu ukryte ostrze. W krypcie wielkie ludzkie, a może raczej nadludzkie

sylwetki – czy były to posągi? – stojąc, trzymały Pastorał. Jedną z Części Edenu. Pastorał sprawiał wrażenie zespolonego z jedną z postaci i gdy Ezio próbował go wydostać z jej uchwytu, postać jeszcze bardziej zacieśniła uścisk i rozświetliła się, a wraz z nią runiczne inskrypcje na ścianach krypty. Ezio przypominał sobie wtedy, że ludzka dłoń nie powinna nigdy dotykać Jabłka bez należytej ochrony. Postaci odwróciły się i zniknęły w podłodze, pozostawiając kryptę pustą, nie licząc wielkiego sarkofagu i otaczających go posągów. Ezio zrobił krok do tyłu, omiatając kryptę wzrokiem i ociągając się przed ostatecznym – z czego zdawał sobie sprawę – odejściem z tego miejsca. Czego się spodziewał? Czy myślał, że Minerwa objawi mu się raz jeszcze? Lecz czy nie powiedziała mu wszystkiego, co miała do powiedzenia? Albo przynajmniej tego, co uważała za bezpieczną dla niego wiedzę? Powierzono mu Jabłko. W połączeniu z Jabłkiem pozostałe części Edenu dawały Rodrigowi władzę, której tak łaknął, a Ezio przekonał się już, że skoncentrowana moc artefaktów jest dla człowieka zbyt niebezpieczna. – Wszystko w porządku? – głos Maria, wciąż nienaturalnie nerwowy, dobiegł jego uszu. – Wszystko w porządku – odpowiedział Ezio, ociągając się ze skierowaniem swych kroków w stronę wpadającego przez wyjście światła.

Gdy znalazł się przy wuju, nie mówiąc ani słowa, pokazał mu Jabłko. – A pastorał? – zapytał Mario. Ezio pokręcił głową. – Lepiej, że spoczął w ziemi, niż miałby pozostać w rękach człowieka – rzekł Mario, zrozumiawszy od razu, co Ezio miał na myśli. – Nie musisz mi o tym mówić. Chodź, nie powinniśmy dłużej zwlekać. – Skąd ten pośpiech? – Musimy się spieszyć. Myślisz, że Rodrigo będzie czekał spokojnie, aż wyjdziemy stąd spacerowym krokiem? – Zostawiłem go, by skonał. – To chyba nie to samo, co zostawić go martwego na dobre, nieprawdaż? No, chodź już! Opuścili kryptę najszybciej, jak mogli; zmierzając ku wyjściu, odnieśli wrażenie, że podążył za nimi podmuch zimnego wiatru.

2 Dokąd poszli pozostali? – zapytał Maria Ezio, choć jego myśli wciąż błądziły wokół niedawnych doświadczeń. Opuszczali właśnie Kaplicę Sykstyńską jej główną nawą. Asasynów już tam nie było. – Poleciłem im odejść. Paola wróci do Florencji; Teodora i Antonio do Wenecji. Musimy się ubezpieczać w całej Italii. Templariusze są rozbici, ale nie zniszczeni. Powstaną, jeśli Bractwo Asasynów nie zachowa czujności. Czujności na wieki. Reszta udała się do naszej głównej kwatery do Monteriggioni i tam będzie nas oczekiwać. – Wydawało mi się, że mieli trzymać wartę. – I trzymali, aż do chwili, gdy uznali, że spełnili już swój obowiązek. Ezio, nie mamy czasu do stracenia. Wszyscy to wiemy – Mario był bardzo poważny. – Powinienem był upewnić się, że Rodrigo Borgia nie żyje. – Czy zadał ci rany podczas walki? – Moja zbroja uchroniła mnie przed nimi. Mario poklepał Ezia po plecach. – To, co powiedziałem ci wcześniej, było zbyt pochopne. Uważam, że miałeś rację, nie zabijając bez wyraźnej potrzeby. Zawsze zalecam powściągliwość. Uznałeś, że Borgia sam zadał sobie śmierć. Ale kto wie? Może udawał, a może nie zdołał zaaplikować sobie

śmiertelnej dawki? Tak czy inaczej, musimy zmierzyć się z tym, co zastaliśmy, a nie tracić energię na roztrząsanie, co by było, gdyby... Pamiętaj, że wysłaliśmy cię w pojedynkę przeciwko zastępom templariuszy. Ze swojej misji wywiązałeś się lepiej niż dobrze. A ja jestem twoim starym wujem i martwię się o ciebie. Chodź, Ezio. Musimy stąd odejść. Mamy zadanie do wykonania i ostatnie, czego nam trzeba, to dać się osaczyć gwardzistom Borgii. – Nie dałbyś wiary rzeczom, które ujrzałem, wuju. – Postaraj się więc tylko, by pozostać przy życiu, a może kiedyś dane mi będzie o nich usłyszeć. A teraz posłuchaj: w stajni tuż za Bazyliką św. Piotra, ale już poza obszarem Stolicy Piotrowej, mam kilka koni. Jak tylko się tam znajdziemy, będziemy mogli bezpiecznie opuścić to miejsce. – Podejrzewam, że żołnierze Borgii będą próbowali nas zatrzymać. Mario uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście, że będą... ale spodziewam się, że jeśli do tego dojdzie, dziś wieczorem będą opłakiwać liczne straty! Jeszcze w kaplicy Ezio i jego wuj ze zdumieniem stanęli twarzą w twarz z kapłanami, którzy powrócili, by dokończyć mszę przerwaną przez walkę Ezia z papieżem o Części Edenu. Księża, wyraźnie źli, otoczyli ich i podnieśli zgiełk. – Che cosa fate ’qui? Co tu robicie? – krzyczeli.

Zbezcześciliście święte miejsce! Assassini! Bóg zadba, byście zapłacili za swoje występki! Jak tylko Mario i Ezio przedarli się przez pełną gniewu grupę, z bazyliki dobiegł ich dźwięk bijących na alarm dzwonów. – Potępiasz coś, czego nie rozumiesz – rzekł Ezio do kapłana, który usiłował zagrodzić im drogę. Dotknięcie jego miękkiego ciała napełniło Ezia odrazą; odepchnął go na bok tak delikatnie, jak tylko potrafił. – Musimy zmykać, Ezio – ponaglił asasyna Mario. – Teraz! – Ten głos to głos szatana! – rozległ się okrzyk jeszcze innego księdza. – Odwróćcie się od nich! – dodał kolejny. Ezio i Mario przecisnęli się przez tłum i wypadli na rozległy kościelny dziedziniec, prosto w morze purpuratów. Najprawdopodobniej zebrało się tu całe kolegium kardynalskie, którego członkowie, choć wyraźnie zdezorientowani, wciąż podlegali papieżowi Aleksandrowi VI, Rodrigowi Borgii, przywódcy Związku Templariuszy. – Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału – recytowali śpiewnie kardynałowie – lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich. Dlatego weźcie na siebie pełną zbroję Bożą, abyście w dzień zły zdołali się przeciwstawić i ostać, zwalczywszy wszystko.

– O co im chodzi? – zapytał Ezio. – Pogubili się. Szukają przewodnika – odrzekł ponuro Mario. – Chodź, musimy stąd zniknąć, zanim gwardziści Borgii zauważą naszą obecność. Obejrzał się za siebie na budynki Watykanu. Dostrzegł odblask słońca w zbroi. – Za późno. Zaraz tu będą. Szybko!

3 Szaty kłębiących się kardynałów były jak morze purpury, które rozstąpiło się, gdy czterech gwardzistów Borgii zaczęło przedzierać się przez nie w pościgu za Eziem i Mariem. W tłumie wybuchła panika – słychać było okrzyki pełne strachu i trwogi, a Ezio wraz z wujem znaleźli się w środku koła, jakie wokół nich uformowali purpuraci. Kardynałowie, nie wiedząc, w którą stronę mają się zwrócić, zupełnie nieumyślnie stanęli tak, by zagrodzić im drogę; być może podświadomie odwagi dodało im pojawienie się ciężkozbrojnych gwardzistów z błyszczącymi w słońcu napierśnikami. Czterej żołnierze Borgii wyciągnęli z pochew swoje miecze i weszli do koła, stając twarzą w twarz z Eziem i Mariem, którzy również dobyli swoich ostrzy. – Złóżcie broń, asasyni, i poddajcie się. Jesteście otoczeni i w mniejszości! – zawołał dowódca gwardzistów, występując naprzód. Zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo, Ezio poczuł, że w jego zmęczone ciało na powrót wstępuje energia i zerwał się skokiem z miejsca, w którym stał. Żołnierz nie miał nawet czasu, by zareagować, nie spodziewał się bowiem, że jego przeciwnik w obliczu miażdżącej przewagi wykaże się taką śmiałością. Ostrze miecza Ezia zakreśliło błyszczący łuk, przecinając ze świstem powietrze. Gwardzista próbował unieść swój

miecz, by odparować atak, ale ruchy Ezia były po prostu zbyt szybkie. Miecz asasyna dosięgnął celu z absolutną precyzją, przecinając odsłoniętą szyję żołnierza i dobywając z niej pióropusz krwi. Pozostali gwardziści stali w bezruchu, zaskoczeni szybkością Ezia; stojąc twarzą w twarz z tak wyszkolonym wrogiem, poczuli się niepewnie. Ich śmierć była już tylko kwestią najbliższych chwil. Miecz Ezia nie zatoczył jeszcze do końca swojego śmiercionośnego łuku, gdy ten uniósł swoją lewą dłoń. Dał się wtedy słyszeć szczęk ukrytego mechanizmu i z rękawa Ezia wysunęło się śmiercionośne ostrze. Wbił je między oczy drugiego gwardzisty, nim ten zdążył poruszyć w obronie jakimkolwiek mięśniem. Tymczasem Mario niepostrzeżenie zrobił dwa kroki w bok, zachodząc dwóch pozostałych gwardzistów, których uwaga pozostawała wciąż całkowicie skupiona na szokującym pokazie brutalności. Kolejne dwa kroki i znalazł się w zasięgu ataku. Wbił miecz pod napierśnik najbliżej stojącego żołnierza; sztych wszedł z mdlącym odgłosem w korpus gwardzisty. Twarz jego wykrzywiła się w grymasie zaskoczenia i bólu. Pozostał tylko jeden. Z grozą w oczach odwrócił się, jakby do ucieczki – ale za późno. Ostrze Ezia uderzyło go w prawy bok, a miecz Maria rozciął jego udo. Gwardzista z chrząknięciem upadł na kolana. Mario obalił go kopnięciem. Dwaj asasyni rozejrzeli się dookoła – krew żołnierzy rozlewała się po bruku i wsiąkała w szkarłatne brzegi kardynalskich szat.

– Chodźmy, zanim nadejdzie więcej ludzi Borgii. Potrząsnęli mieczami, strasząc przerażonych duchownych, którzy szybko uciekli przed asasynami, usuwając się z drogi wychodzącej z Watykanu. Zabójcy usłyszeli tętent zbliżających się koni – bez wątpienia kolejnych żołnierzy. Przepychając się, ruszyli na południowy wschód i przebiegli pędem przez otwarty plac, uciekając w kierunku Tybru. Konie, które zorganizował Mario z myślą o ucieczce, uwiązane były tuż za granicami Stolicy Apostolskiej. Najpierw jednak musieli stawić czoła Gwardii Papieskiej, która ścigała ich konno i szybko się zbliżała; łoskot kopyt na bruku odbijał się echem od murów. Swoimi falchionami Ezio i Mario zdołali odbić godzące w nich halabardy. Mario ściął jednego z gwardzistów, który właśnie miał dźgnąć Ezia w plecy włócznią. – Nieźle, jak na twój wiek – zawołał Ezio z wdzięcznością. – Spodziewam się wzajemności – odparł jego wuj. – I mniej docinków w kwestii wieku! – Nie zapomniałem, czego mnie nauczyłeś. – Mam nadzieję. Uważaj! Ezio zawirował na pięcie w samą porę, by podciąć nogi konia gwardzisty nadjeżdżającego z wrednie wyglądającą maczugą. – Buona questa! – zawołał Mario. – Nieźle! Ezio uskoczył w bok, uchylając się przed dwoma kolejnymi prześladowcami i wysadzając ich obu z siodeł,

gdy go mijali w pędzie. Mario, cięższy i starszy, wolał stać w miejscu i ciąć wrogów, a potem uskakiwać poza ich zasięg. Kiedy jednak dotarli na skraj dużego placu przed Bazyliką św. Piotra, obaj asasyni szybko znaleźli bezpieczne schronienie na dachach – wspięli się po kruszejących ścianach budynków zwinnie jak jaszczurki i popędzili przed siebie, przeskakując nad kanionami ulic. Nie zawsze było to łatwe i w pewnym momencie Mario o mało nie spadł, chwytając się palcami rynny. Zdyszany Ezio zawrócił i wciągnął go na dach, w ostatniej chwili, zanim w niebo obok nich świsnęły nieszkodliwie bełty z kusz, wystrzelone przez ich prześladowców. Asasyni poruszali się o wiele szybciej niż gwardziści, którzy – ciężej opancerzeni i pozbawieni ich umiejętności – daremnie próbowali dotrzymać im kroku, biegnąc ulicami w dole; żołnierze coraz bardziej pozostawali w tyle, aż zawrócili. Mario i Ezio wyhamowali na dachu nad niewielkim placem na skraju Zatybrza. Przy drzwiach podle wyglądającej gospody stały osiodłane i gotowe do jazdy dwa kasztanki, masywne i silne. Poobijany szyld nad wejściem oznajmiał, że gospoda zwie się Pod Śpiącym Lisem. Koni pilnował zezowaty garbus z sumiastym wąsem. – Gianni! – syknął Mario. Mężczyzna spojrzał w górę i natychmiast odwiązał wodze, którymi konie uwiązane były do olbrzymiego, żelaznego pierścienia wprawionego w ścianę gospody.

Mario zeskoczył z dachu, lądując na ugiętych nogach, a potem jednym susem wskoczył na siodło bliżej stojącego i większego z wierzchowców. Koń zarżał i zatupał kopytami w zdenerwowaniu. – Cśśś, campione – szepnął Mario do zwierzęcia, a potem spojrzał na Ezia, wciąż stojącego na skraju dachu. – Dalej! – krzyknął. – Na co czekasz? – Jedną chwilę, zio – odparł Ezio, odwracając się do dwóch gwardzistów Borgii, którym udało się wgramolić na dach i którzy mierzyli do niego – ku jego osłupieniu – z pistoletów nieznanego mu dotąd typu. Skąd, u diabła, je wzięli? Nie była to jednak pora na pytania; Ezio skoczył ku nim w piruecie, wysunął ukryte ostrze i przeciął im obu tętnice szyjne, zanim zdążyli wystrzelić. – Imponujące – pochwalił go Mario, ściągając wodze niecierpliwiącego się konia. – A teraz rusz się! Cosa diavolo aspetti? Ezio rzucił się z dachu i wylądował blisko drugiego wierzchowca, którego trzymał mocno garbus, a potem odbił się od ziemi i wskoczył na siodło. Koń stanął dęba pod jego ciężarem, ale Ezio natychmiast nad nim zapanował i zawrócił go za wujem, który już galopował w kierunku Tybru. Gianni tymczasem zniknął w gospodzie, a zza rogu na plac wypadł oddział jazdy Borgiów. Wbijając pięty w boki konia, Ezio popędził za wujem; na złamanie karku pognali zapuszczonymi uliczkami Rzymu w stronę brudnej, leniwie płynącej rzeki. Za sobą słyszeli krzyki żołnierzy, przeklinających swoje ofiary;

galopowali labiryntem starożytnych ulic, powoli zostawiając pościg w tyle. Dotarłszy do wyspy Tyber przekroczyli rzekę po chwiejącym się moście, który dygotał pod kopytami ich koni, a potem skręcili na północ, w główną ulicę wychodzącą z zapuszczonego, małego miasta, które kiedyś było stolicą cywilizowanego świata. Zatrzymali się dopiero daleko za nim, kiedy mieli już pewność, że uciekli poza zasięg pościgu. W pobliżu osady Settebagni, w cieniu rozłożystego wiązu przy pylistej drodze biegnącej wzdłuż rzeki, ściągnęli wodze koniom i przystanęli, by złapać oddech. – Niewiele brakowało, wuju. Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieco boleśnie. Z torby przy siodle wyciągnął skórzany bukłak z mocnym, czerwonym winem i podał go bratankowi. – Masz – powiedział, powoli uspokajając oddech. – Dobrze ci zrobi. Ezio napił się i skrzywił. – Skąd to wziąłeś? – To najlepsze, co mają w Śpiącym Lisie – odparł Mario z szerokim uśmiechem. – Ale kiedy dotrzemy do Monteriggioni, dostaniesz coś lepszego. Ezio uśmiechnął się i oddał bukłak wujowi, ale zaraz potem spochmurniał. – O co chodzi? – spytał Mario łagodniejszym tonem. Ezio powoli wyjął Jabłko z sakwy, w której je

trzymał. – O to. Co mam z tym zrobić? Mario sposępniał. – To ciężkie brzemię. Ale musisz je nieść sam. – Jak? – A co ci podpowiada serce? – Serce mówi mi, żebym się tego pozbył. Ale głowa... – Zostało ci powierzone... przez moce, które spotkałeś w krypcie – powiedział Mario z powagą. – Nie oddałyby go z powrotem śmiertelnikom, gdyby nie miały w tym jakiegoś celu. – Jest zbyt niebezpieczne. Gdyby znów wpadło w niepowołane ręce... Ezio zerknął złowieszczo na leniwy nurt rzeki. Mario patrzył na niego wyczekująco. Ezio zważył Jabłko w prawej dłoni. Wciąż jednak się wahał. Wiedział, że nie mógłby wyrzucić tak wielkiego skarbu; do tego słowa wuja zachwiały jego zdecydowaniem. Przecież Minerwa nie pozwoliłaby mu zabrać Jabłka z powrotem bez powodu. – Decyzję musisz podjąć sam – powiedział Mario. – Ale jeśli nie podoba ci się, że Jabłko pozostaje w twojej pieczy, oddaj mi je na przechowanie. Odbierzesz je później, kiedy będziesz spokojniejszy. Ezio wciąż się wahał, ale nagle obaj usłyszeli w oddali tętent kopyt i ujadanie psów. – Ci dranie łatwo się nie poddają – wycedził Mario przez zęby. – Dalej, daj mi je.