czwartek4

  • Dokumenty230
  • Odsłony57 191
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów227.1 MB
  • Ilość pobrań39 316

Braciszek Odd - Dean Koontz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :892.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Braciszek Odd - Dean Koontz.pdf

czwartek4 EBooki Koontz Dean - Cykl Odd Thomas 03 - Odd
Użytkownik czwartek4 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Dean Koontz Braciszek Odd Tytuł oryginału: Brother Odd Przełożyła: Maria Gębicka-Frąc Pierwsze wydanie oryginału: 2006 Pierwsze wydanie polskie: 2008

Ucz nas… Dawać i nie liczyć kosztów, Walczyć i nie zważać na rany, Znojnie pracować i nie szukać odpoczynku… Św. Ignacy Loyola (przekład tłumacza)

ROZDZIAŁ 1 Otoczony przez kamień, pogrążony w ciszy, siedziałem przy oknie, gdy trzeci dzień tygodnia skapitulował przed czwartym. Rzeka nocy płynęła, niepomna kalendarza. Miałem nadzieję zobaczyć tę magiczną chwilę, kiedy śnieg zacznie sypać prawdziwą bielą. Wcześniej niebo uroniło parę płatków i na tym koniec. Nadciągająca śnieżyca wcale się nie śpieszyła. Pokój oświetlała tylko gruba świeca w bursztynowym szkle stojąca na narożnym biurku. Przeciąg za każdym razem znajdował płomień, topniejące światło smarowało masłem wapienne ściany, a fale płynnych cieni oliwiły kąty. Przez większość nocy światło lampy zdaje mi się zbyt jasne, dlatego gdy piszę, jedynym źródłem poblasku jest ekran komputera, ściemniony szary tekst na granatowym tle. Bez srebrzystego światła szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem. Mieszkając w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gość, masz więcej okazji niż gdzie indziej, żeby widzieć świat taki, jaki jest, nie zaś przez cień, który na niego rzucasz. Opactwo Świętego Bartłomieja leży wśród gór Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy. Pierwotne lasy, które otulają zbocza, same były otulone ciemnością. Z tego okna na drugim piętrze widziałem część frontowego dziedzińca i asfaltową drogę, która go rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w kształcie dzwonów rzucały światło, które skupiało się w okrągłych bladych kałużach. Dom gościnny stoi w północno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszczą się rozmównice. Prywatne kwatery zajmują wyższe i najwyższe piętro. Gdy niecierpliwie wypatrywałem burzy śnieżnej, z ciemności w światło lamp wpłynęła biel, która nie była śniegiem. W opactwie jest jeden pies, ważący pięćdziesiąt kilogramów mieszaniec owczarka niemieckiego, może po części labrador retriever. Jest całkowicie biały i porusza się z gracją mgły. Wabi się Boo, a to od wrzawy czy huku. Ja nazywam się Odd Thomas, innymi słowy Dziwaczny Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdzą, że to skutek błędu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dać na imię Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali. W wieku dwudziestu jeden lat nie rozważam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego życia sugerują, że imię Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostało nadane mi przez rodziców umyślnie, czy też noszę je przez przypadek. Boo przystanął pośrodku chodnika i patrzył wzdłuż szosy, która kurczyła się i opadała w ciemność. Góry nie są zbyt strome. Od czasu do czasu wznosząca się ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi

na wysokiej łące, zwrócony ku północy. Sądząc po postawionych uszach i podniesionej głowie, Boo dostrzegł zbliżającego się gościa. Ogon miał nisko spuszczony. Nie widziałem, czy zjeżył sierść, ale pełna napięcia postawa sugerowała, że tak. Lampy na podjeździe zapalają się z nadejściem zmierzchu i płoną do świtu. Mnisi ze Świętego Bartka uważają, że nocnych gości, niezależnie jak rzadko przychodzą, musi witać światło. Pies stał bez ruchu przez chwilę, aż wreszcie skierował uwagę na trawnik po prawej stronie asfaltu. Opuścił głowę. Stulił uszy. Przez chwilę nie widziałem przyczyny tego zachowania. Potem… z nieprzeniknionego mroku zaczął wyłaniać się kształt ulotny jak nocny cień na wodzie. Przesunął się dość blisko lampy, dzięki czemu mogłem go zobaczyć. Nawet za dnia byłby to gość, którego tylko pies i ja moglibyśmy zauważyć. Widzę martwych ludzi, duchy zmarłych, którzy, każdy z własnego powodu, nie odeszli z tego świata. Niektórzy szukają u mnie sprawiedliwości, jeśli zostali zamordowani, albo pociechy, albo towarzystwa; inni szukają mnie z powodów, które nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi życie. Nie proszę o współczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze są równie ważne dla was jak moje dla mnie. Może codziennie rano przez półtorej godziny dojeżdżasz do pracy, drogi są zakorkowane, spowalniają cię niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektórzy rozjuszeni, ze środkowymi palcami silnie umięśnionymi wskutek częstego używania. Wyobraź sobie jednak, o ile bardziej stresujący byłby twój poranek, gdyby na fotelu pasażera siedział młody człowiek z upiorną raną od siekiery na głowie, a z tyłu starsza kobieta uduszona przez męża, z wytrzeszczonymi oczami i fioletową twarzą. Zmarli nie mówią. Nie wiem dlaczego. I zarąbany siekierą duch nie zakrwawi tapicerki. Jednak świta niedawno zmarłych jest denerwująca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu nastrojowi. Gość na trawniku nie był zwyczajnym duchem, może wcale nie był duchem. Poza błąkającymi się duchami zmarłych widzę jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwę je bodachami. Są czarne jak atrament, mają płynne kształty, są nie bardziej materialne niż cienie. Bezszelestne, wielkości przeciętnego mężczyzny, często przemykają chyłkiem jak koty, nisko przy ziemi. Ten na trawniku opactwa sunął wyprostowany: czarny i nieokreślony, a jednak sugerował ni to człowieka, ni wilka. Smukły, wijący się, groźny. Jego ruch nie poruszał trawy. Gdyby sunął po wodzie, nie zostawiłby ani jednej zmarszczki. W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest złośliwym straszydłem, które wślizguje się przez kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Trochę przypomina agentów urzędu skarbowego. Istoty, które widuję, nie są ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabierają ani niegrzecznych dzieci, ani dorosłych szubrawców. Ale widziałem, jak wchodzą do domu przez kominy – przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennokształtne jak dym – i nie mam dla nich lepszej nazwy. Pojawiają się nieczęsto, ale zawsze budzą uzasadnioną trwogę. Są jakby duchowymi wampirami, które znają przyszłość. Ściągają do miejsc, w których ma dojść do krwawego dramatu albo wielkiej katastrofy, jakby żywiły się ludzkim cierpieniem. Chociaż Boo był dzielnym psem, i mówię to nie bez kozery, cofnął się przed zjawą. Ściągnął czarne

wargi, odsłaniając białe kły. Widmo zatrzymało się, jakby rzucając psu szydercze wyzwanie. Jak się zdaje, bodachy wiedzą, że niektóre zwierzęta je widzą. Nie sądzę, by wiedziały, że ja też je widzę. Gdyby wiedziały, nie przypuszczam, by okazały mi większe miłosierdzie niż mułłowie swoim ofiarom, gdy są w nastroju do odcinania głów i ćwiartowania. W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chciałem odskoczyć od okna i stopić się z kłębkami kurzu pod łóżkiem. Drugi odruch kazał mi zrobić siusiu. Walcząc z tchórzostwem i parciem na mocz, wyskoczyłem z pokoju na korytarz. Na drugim piętrze domu gościnnego są dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmował. Na pierwszym piętrze ponury Rosjanin bez wątpienia spał ze ściągniętymi brwiami. Solidna konstrukcja opactwa nie pozwoliła, żeby moje kroki wdarły się w jego sny. W domu gościnnym są spiralne schody, granitowe, otoczone kamienną ścianą. Stopnie, na przemian czarne i białe, przywodzą mi na myśl strój arlekina i klawisze fortepianu, a także przesłodzoną starą piosenkę śpiewaną przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. Choć kamienne schody są bezlitosne, a czarno-biały wzór może dezorientować, pędziłem na parter co tchu, ryzykując wykruszenie granitu, jeśli upadnę i uderzę głową. Szesnaście miesięcy temu straciłem to, co było dla mnie najcenniejsze, i wtedy mój świat legł w gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyślny. Mam mniej powodów do życia niż kiedyś, ale moje życie nadal ma cel i staram się doszukiwać sensu w kolejnych dniach. Zostawiając schody w takim stanie, w jakim je zastałem, przebiegłem przez główną rozmównicę, gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralików rozpraszała mrok. Otworzyłem ciężkie dębowe drzwi z witrażowym okienkiem i ujrzałem pióropusz swojego oddechu w chłodzie zimowej nocy. Krużganek domu gościnnego okrąża wirydarz z sadzawką i wyrzeźbionym z białego marmuru posągiem świętego Bartłomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostołów. Poważny święty Bartłomiej stoi z prawicą na sercu, wyciągając lewą rękę. Na dłoni trzyma coś, co wygląda jak kabaczek, ale równie dobrze może być innym przedstawicielem rodziny dyniowatych. Nie pojmuję symbolicznego znaczenia kabaczka. O tej porze roku sadzawka była sucha i nie dolatywał z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w cieplejsze dni. Wykryłem za to nikłą woń ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego deszczu, i zastanowiłem się nad jej źródłem, ale szedłem dalej. Dotarłem kolumnadą do drzwi pokoju recepcyjnego w domu gościnnym, wszedłem, przeciąłem cienistą salę i wróciłem w grudniową noc przez frontowe drzwi opactwa. Nasz biały mieszany owczarek, Boo, stał na podjeździe jak wtedy, kiedy patrzyłem z okna na drugim piętrze. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć, gdy schodziłem po szerokich schodach. Oczy miał czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierząt w nocy. W bezksiężycową, bezgwiezdną noc większa część rozległego dziedzińca kryła się w mroku. Jeśli bodach gdzieś czyhał, nie mogłem go wypatrzyć. – Boo, dokąd poszedł? – szepnąłem. Nie odpowiedział. Moje życie jest dziwne, ale nie na tyle, żeby obejmowało gadające psy. A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedł z podjazdu na dziedziniec. Kierował się na wschód, wzdłuż imponującego opactwa, które wygląda niemal jak wyciosane z litej skały, tak wąskie są spoiny pomiędzy kamieniami. Wiatr nie mierzwił nocy, a ciemność wisiała ze złożonymi skrzydłami. Spalona na brąz przez zimę zdeptana trawa chrzęściła pod nogami. Boo poruszał się znacznie szybciej

niż ja. Czując, że jestem obserwowany, spojrzałem na okna, ale nie dostrzegłem ani bladej twarzy spozierającej przez ciemną szybę, ani zapalonego światła poza łagodnym migotaniem świecy w mojej kwaterze. Wybiegłem ze skrzydła gościnnego w niebieskich dżinsach i bawełnianej koszulce. Grudzień ostrzył zęby na moich gołych rękach. Posuwaliśmy się na wschód wzdłuż kościoła, który nie jest oddzielną budowlą, lecz łączy się z innymi zabudowaniami opactwa. Lampka w prezbiterium płonie wiecznie, ale jej blask nie wystarczał, żeby rozpalić witraże. Miałem wrażenie, że nikłe światełko obserwuje nas przez kolejne okna niczym ponure oko czegoś, co jest w krwiożerczym nastroju. Doprowadziwszy mnie do północno-wschodniego narożnika budowli, Boo skręcił na południe, na tyły kościoła. Szliśmy do tego skrzydła opactwa, gdzie na parterze mieści się nowicjat. Tam spali nowicjusze, którzy jeszcze nie złożyli ślubów. Spośród pięciu obecnie pobierających nauki lubiłem i ufałem czterem. Nagle Boo zaniechał ostrożnego kroku. Popędził prosto na wschód, oddalając się od opactwa, a ja pobiegłem za nim. Gdy dziedziniec ustąpił nieposkromionej łące, trawa zaczęła smagać mnie po łydkach. Niebawem pierwszy ciężki opad śniegu miał przygnieść wysokie suche źdźbła. Przez kilkaset metrów stok nachylał się łagodnie, a potem wyrównywał, i tam wysoka po kolana trawa znów przechodziła w trawnik. Przed nami w mroku wznosiła się Szkoła Świętego Bartłomieja. Słowo „szkoła” poniekąd jest eufemizmem. Tutejsi uczniowie są niechciani gdzie indziej i szkoła jest również ich domem, może jedynym, jaki niektórzy z nich kiedykolwiek będą mieli. Szkoła mieści się w pierwotnym opactwie, które wewnątrz zostało gruntownie przebudowane i zmodernizowane, ale kamienne mury wciąż wyglądają imponująco. W budowli znajduje się również konwent, gdzie mieszkają zakonnice, które uczą i sprawują opiekę nad wychowankami. Za byłym opactwem las jeżył się na tle burzowego nieba, czarne konary osłaniały ślepe ścieżki wiodące w głąb bezludnych ciemności. Najwyraźniej tropiąc bodacha, pies wbiegł po szerokich stopniach do frontowych drzwi i przez nie do środka. W opactwie nieliczne drzwi są zamykane na klucz. Ale szkoła, z uwagi na bezpieczeństwo uczniów, zwykle jest zamknięta. Tylko opat, matka przełożona i ja mamy klucze uniwersalne, które pozwalają wejść wszędzie. Żaden gość przede mną nie został obdarzony takim zaufaniem. Nie jestem z tego dumny. To brzemię. Zwyczajny klucz w mojej kieszeni ciąży czasami niczym żelazne fatum przyciągane przez złoża magnetytu w głębi ziemi. Klucz umożliwia mi szybkie znalezienie brata Constantine’a, martwego mnicha, gdy objawia się biciem w dzwony na jednej z wież albo jakąś inną kakofonią gdzieś indziej. W Pico Mundo, pustynnym miasteczku, w którym przeżyłem większą część mojej doczesnej wędrówki, duchy wielu mężczyzn i kobiet zwlekają z odejściem. Tutaj mamy tylko brata Constantine’a, który przeszkadza mi nie mniej niż wszyscy martwi mieszkańcy Pico Mundo razem wzięci. Jeden duch, ale o jednego za dużo. Biorąc pod uwagę krążącego bodacha, brat Constantine był najmniejszym z moich zmartwień.

Drżąc, przekręciłem klucz w zamku, a gdy pisnęły zawiasy, wszedłem za psem do szkoły. Dwa światła nocne powstrzymywały mrok od zawładnięcia salą. Liczne kanapy i fotele przywodziły na myśl hol hotelu. Szybko minąłem puste biurko recepcyjne i pchnąłem wahadłowe drzwi, wchodząc na korytarz oświetlony przez lampę awaryjną i czerwony napis: WYJŚCIE. Na parterze znajdowały się klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspólna jadalnia. Te siostry, które miały talent kulinarny, jeszcze nie szykowały śniadania. Cisza władała tymi pomieszczeniami i jej rządy miały trwać jeszcze przez wiele godzin. Wszedłem po południowych schodach i znalazłem Boo, który czekał na podeście pierwszego piętra. Wciąż był w poważnym nastroju. Nie zamerdał ogonem, nie uśmiechnął się na powitanie. Dwa długie i dwa krótkie korytarze tworzyły prostokąt, obsługując pokoje wychowanków. Podopieczni mieszkali po dwóch. Na skrzyżowaniach od strony południowo-wschodniej i północno-zachodniej znajdowały się dyżurki pielęgniarek. Miałem obie w zasięgu wzroku, gdy wszedłem po schodach w południowo-zachodnim narożniku budynku. Za ladą dyżurki od północnego zachodu siedziała zaczytana zakonnica. Z daleka nie mogłem jej rozpoznać. Poza tym barbet przysłaniał jej pół twarzy. Te siostry nie są nowoczesnymi zakonnicami, które ubierają się jak dziewczyny pobierające opłaty parkingowe. Noszą staromodne habity, w których wyglądają równie onieśmielająco jak rycerze w zbrojach. W południowo-wschodniej dyżurce nie było nikogo. Dyżurna zakonnica albo robiła obchód, albo zajmowała się którymś podopiecznym. Kiedy Boo poczłapał w prawo, kierując się na południowy wschód, poszedłem za nim, nie odzywając się do pogrążonej w lekturze zakonnicy. Nim zrobiłem trzy kroki, straciłem ją z pola widzenia. Wiele sióstr jest dyplomowanymi pielęgniarkami, ale starają się, żeby pierwsze piętro bardziej przypominało przytulne dormitorium niż szpital. Do Bożego Narodzenia zostało tylko dwadzieścia dni, więc korytarze były przystrojone girlandami sztucznych świerkowych gałązek i prawdziwej lamety. Z uwagi na śpiących uczniów światła były przygaszone. Lameta połyskiwała tylko gdzieniegdzie, w większości kryjąc się w drżących cieniach. Drzwi jednych pokoi były zamknięte, innych uchylone. Na wszystkich widniały nie tylko numery, ale też imiona. W połowie drogi pomiędzy klatką schodową i dyżurką pielęgniarek Boo przystanął przed trzydziestym drugim pokojem, którego drzwi były przymknięte. Wielkie litery na tabliczkach informowały: ANNAMARIE i JUSTINE. Tym razem znajdowałem się na tyle blisko Boo, że mogłem zobaczyć, iż faktycznie ma zjeżoną sierść. Pies wszedł do pokoju, ale mnie powstrzymało dobre wychowanie. Powinienem poprosić zakonnicę, żeby towarzyszyła mi w czasie wizyty u dziewcząt. Ale chciałem uniknąć konieczności tłumaczenia, co to są bodachy. Co ważniejsze, nie chciałem ryzykować, że jeden z tych złych duchów podsłucha, iż o nich mówię. Oficjalnie tylko dwie osoby w opactwie i konwencie wiedzą o moim darze – o ile rzeczywiście jest to dar, a nie przekleństwo. Mój sekret zna matka przełożona Angela i ojciec Bernard, opat. Grzeczność wymagała, żeby w pełni rozumieli zafrasowanego młodego człowieka, którego przyjęli

pod dach jako długoterminowego gościa. Chcąc zapewnić matkę Angelę i opata Bernarda, że nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter, komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielił się z nimi szczegółami dotyczącymi kilku śledztw, w których mu pomogłem. Poręczył za mnie również ojciec Sean Llewellyn. Jest księdzem katolickim w Pico Mundo. Ojciec Llewellyn jest również wujem Stormy Llewellyn, którą kochałem i utraciłem. Którą będę kochać zawsze. W ciągu siedmiu miesięcy przeżytych w tym górskim ustroniu wyznałem prawdę jeszcze jednej osobie, bratu Piąsze, mnichowi. Nosi imię Salvatore, ale częściej zwiemy go Piąchą. Brat Piącha nie wahałby się na progu pokoju numer trzydzieści dwa. Jest zakonnikiem czynu. W jednej chwili zadecydowałby, że zagrożenie ze strony bodachów bierze górę nad zasadami dobrego wychowania. Wpadłby za drzwi równie śmiało jak pies, choć z mniejszym wdziękiem i znacznie większym hałasem. Pchnąłem drzwi i wszedłem. W szpitalnym łóżku przy drzwiach leżała Annamarie, a dalej Justine. Obie spały. Na ścianie za dziewczynkami wisiały lampki z wyłącznikami na końcach przewodów okręconych wokół poręczy. Jasność światła można było regulować. Annamarie, która miała dziesięć lat, ale była mała jak na swój wiek, zostawiła zapaloną lampkę. Bała się ciemności. Obok łóżka stał fotel na kółkach. Na jednym uchwycie za oparciem wisiała pikowana ocieplana kurtka. Na drugim wełniana czapka. Annamarie w zimowe noce chciała mieć pod ręką te części garderoby. Dziewczynka spała, w drobnych rączkach ściskając okrycie, jakby gotowa je odrzucić. Jej twarz zastygła w wyrazie zatroskania, może nie strachu, ale czegoś więcej niż zwyczajnego zaniepokojenia. Choć spała głęboko, wydawała się przygotowana do ucieczki z byle jakiego powodu. Przez jeden dzień w tygodniu, z własnej woli, ze szczelnie zamkniętymi oczami, Annamarie ćwiczyła pilotowanie wózka z napędem elektrycznym do każdej z dwóch wind. Jedna znajduje się w skrzydle wschodnim, druga w zachodnim. Pomimo ułomności i cierpienia była radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie leżały w jej charakterze. Nie chciała o tym mówić, ale jakby wyczuwała, że zbliża się noc grozy i wrogiej ciemności, w której będzie musiała znaleźć drogę. Może miała zdolność przewidywania. Bodach, którego widziałem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, był tutaj, ale nie sam. Trzy milczące, podobne do wilków cienie skupiły się wokół drugiego łóżka, w którym spała Justine. Jeden bodach sygnalizuje nadciągające nieszczęście, które może być albo rychłe, albo odległe w czasie i mniej pewne. Gdy pojawiają się dwójkami i trójkami, niebezpieczeństwo jest bardziej nieuchronne. Z mojego doświadczenia wynika, że watahy sygnalizują bliskość nieszczęścia. Za kilka dni lub godzin umrze wielu ludzi. Chociaż zmroził mnie widok tej trójki, cieszyłem się, że nie pojawiło się ich trzydzieści. Wyraźnie drżąc z podniecenia, bodachy pochylały się nad śpiącą Justine, jak gdyby przypatrując się pilnie. Jak gdyby sycąc się jej widokiem.

ROZDZIAŁ 2 Lampa nad drugim łóżkiem została przygaszona, ale Justine nie wyregulowała jej sama. Zrobiła to zakonnica w nadziei, że sprawi przyjemność dziewczynce. Justine niewiele rzeczy robiła samodzielnie i o nic nie prosiła. Była częściowo sparaliżowana i nie mogła mówić. Kiedy miała cztery lata, jej ojciec udusił matkę. Podobno po śmierci włożył jej różę w zęby – kolczastą łodyżką w dół gardła. Małą Justine utopił w wannie, przynajmniej tak myślał. Zostawił ją na pewną śmierć, ale przeżyła z uszkodzeniami mózgu spowodowanymi przez długotrwały brak tlenu. Choć traumatyczne zdarzenie miało miejsce przed laty, co jakiś czas zapadała w śpiączkę, która trwała wiele tygodni. Ostatnio spała i budziła się normalnie, ale jej zdolność do nawiązania kontaktu z opiekunkami stale się wahała. Zdjęcia zrobione w czasie, gdy miała cztery lata, przedstawiają wyjątkowo piękne dziecko. Na tych fotkach wygląda na psotną radosną dziewczynkę. Osiem lat po zdarzeniu z wanną w wieku dwunastu lat, była jeszcze piękniejsza. Uszkodzenie mózgu nie spowodowało paraliżu twarzy ani nie wykrzywiło rysów. Co dziwne, nie była blada i wymizerowana, choć znaczną część życia spędziła wewnątrz budynku. U wszystkich, którzy znali Justine, jej piękno nie budziło ani zazdrości, ani pożądania, lecz zaskakującą cześć i w niewytłumaczalny sposób coś w rodzaju nadziei. Przypuszczam, że trzy złowieszcze zjawy, które wpatrywały się w nią z żywym zainteresowaniem, nie zostały przyciągnięte przez jej urodę. Skusiła je jej wieczna niewinność, podobnie jak przewidywanie – pewność? – że niebawem umrze gwałtowną i co najmniej potworną śmiercią. Te zdeterminowane cienie, czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie mają oczu, a jednak wyczuwałem, że patrzą pożądliwie; nie mają ust, choć niemal słyszałem mlaskanie, jakby delektowały się obietnicą śmierci dziewczynki. Kiedyś widziałem, jak się zgromadziły w domu opieki kilka godzin przed katastrofalnym trzęsieniem ziemi. I na stacji obsługi przed eksplozją i tragicznym pożarem. I jak podążały za nastolatkiem Garym Tolliverem, który poddał torturom i zamordował całą swoją rodzinę. Śmierć jednej osoby ich nie przyciąga, ani dwóch osób, ani nawet trzech. Wolą dramaty na większą skalę i dla nich przedstawienie kończy się nie wtedy, gdy diwa operowa śpiewa finalną arię, lecz gdy zostanie rozszarpana na strzępy. Zdają się niezdolne do wywierania wpływu na nasz świat, jakby nie były w pełni obecne w tym miejscu i w tym czasie, i w pewien sposób są istotami wirtualnymi. Podróżnicy, obserwatorzy, miłośnicy

naszego bólu. A jednak boję się ich, i to nie tylko dlatego, że ich obecność zapowiada nadciągający koszmar. Choć wydają się niezdolne do wpływania na ten świat w jakikolwiek znaczący sposób, podejrzewam, że stanowię wyjątek od ograniczającej je reguły, że jestem wobec nich słaby i bezbronny jak mrówka w cieniu opadającego buta. Jakby bielszy niż zwykle w towarzystwie atramentowych bodachów, Boo nie warczał, tylko podejrzliwie i z odrazą obserwował duchy. Udawałem, że przyszedłem tutaj sprawdzić, czy termostat jest właściwie nastawiony, czy okno za harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamknięte, a także wydłubać trochę wosku z prawego ucha i kawałeczek lukrecjowego cukierka spomiędzy zębów, choć nie tym samym palcem. Bodachy ignorowały mnie – albo udawały, że ignorują. Ich uwagę pochłaniała śpiąca Justine. Ich ręce albo łapy unosiły się kilka centymetrów nad dziewczynką, ich palce albo pazury kreśliły kręgi w powietrzu, jakby widma były awangardowymi muzykami, którzy grają na instrumencie złożonym z kieliszków i pocieraniem wydobywają niesamowitą muzykę z wilgotnych kryształowych krawędzi. Może jej niewinność je ekscytowała jak uparty rytm. Może jej pokorna bezwolność, wdzięk jagnięcia, całkowita bezbronność były dla nich elementami symfonii. Na temat bodachów mogę tylko snuć domysły. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo pochodzeniu. Ta prawda odnosi się nie tylko do bodachów. Teczka z napisem: RZECZY, O KTÓRYCH ODD THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJĘCIA, jest równie wielka jak wszechświat Jedyną rzeczą, jakiej jestem pewien, jest to, ile nie wiem. Może jest pewna mądrość w uznaniu tego faktu. Niestety, nie niesie mi pociechy. Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanęły prosto i jak jeden mąż zwróciły wilcze głowy w kierunku drzwi, jakby w odpowiedzi na wezwanie trąbki, której nie słyszałem. Najwyraźniej Boo też nic nie usłyszał, bo nie strzygł uszami. Wciąż skupiał uwagę na ciemnych duchach. Jak cienie przepędzone przez nagle zapalone światło, bodachy odwróciły się od łóżka, rzuciły do drzwi i znikły w korytarzu. Skłonny pójść za nimi, zawahałem się, gdy zobaczyłem, że Justine na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy były klarownymi kałużami: czyste, na pozór bez żadnej tajemnicy, a jednak bezdenne. Czasami wiesz, że cię widzi. Kiedy indziej czujesz, jak ja wtedy, że jesteś dla niej przejrzysty niczym szkło, że może patrzeć na wskroś przez wszystko na tym świecie. – Nie bój się – powiedziałem, co było podwójnie bezczelne. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy Justine się boi albo czy w ogóle jest zdolna do odczuwania strachu. Po drugie, moje słowa sugerowały ochronę, jakiej w nadchodzącym kryzysie być może nie zdołam jej zapewnić. Gdy szedłem do drzwi, Annamarie, śpiąca w pierwszym łóżku, wymruczała: – Dziwny. Oczy miała zamknięte. Wciąż zaciskała pościel w rękach. Oddychała płytko, rytmicznie. Gdy przystanąłem przy jej łóżku, powtórzyła wyraźniej niż poprzednio: – Dziwny. Annamarie urodziła się z przepukliną rdzeniową. Biodra miała przemieszczone, nogi zdeformowane. Głowa na poduszce wydawała się niemal równie duża jak skurczone ciało pod kocem. Zdawało się, że śpi, ale szepnąłem:

– O co chodzi, skarbie? – Dziwak. Jej upośledzenie umysłowe nie było poważne i nie objawiało się w głosie, który nie był gruby ani niewyraźny, ale wysoki, słodki i czarujący. – Dziwak. Przeniknął mnie chłód równy najbardziej ostremu ukąszeniu zimowej nocy. Coś w rodzaju intuicji skierowało moją uwagę na Justine. Głowę odwróciła w moją stronę. Po raz pierwszy jej oczy spojrzały w moje. Usta Justine się poruszyły, ale nie popłynął z nich nawet jeden z tych nieartykułowanych dźwięków, które niekiedy wydawała w swoim głębokim upośledzeniu. Podczas gdy Justine daremnie próbowała się odezwać, Annamarie powtórzyła jeszcze raz: – Dziwak. Harmonijkowe rolety wisiały nieruchomo w oknach. Pluszowe kocięta na półkach w pobliżu łóżka Justine siedziały bez ruchu, bez jednego mrugnięcia czy poruszenia wąsem. Po stronie Annamarie dziecięce książki na półkach leżały w schludnym porządku. Porcelanowy królik z miękkimi puszystymi uszami, ubrany w strój z epoki edwardiańskiej, pełnił wartę na szafce nocnej. Wszędzie panował spokój, a jednak wyczuwałem ledwo powstrzymywaną energię. Nie byłbym zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudziły się do życia: lewitowały, wirowały, odbijały się od ścian. W panującym bezruchu Justine znowu spróbowała przemówić, a Annamarie powiedziała swoim słodkim głosikiem: – Wpleć. Zostawiłem śpiącą dziewczynkę, stanąłem w nogach łóżka Justine. Z obawy, że mój głos przerwie czar, zachowałem milczenie. Zastanawiając się, czy dziewczynka z uszkodzonym mózgiem zrobiła miejsce dla gościa, pragnąłem, żeby te bezdenne niebieskie oczy przemieniły się w wyjątkową parę czarnych jak noc egipska, które znałem. Niekiedy czuję się tak, jakbym zawsze miał dwadzieścia jeden lat, ale prawda jest taka, że kiedyś byłem młodszy. W tamtych czasach, kiedy śmierć była czymś, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen Llewellyn, która wolała być zwana Stormy, niekiedy mawiała:`. Chciała, żebym podzielił się z nią wrażeniami z przeżytego dnia, swoimi myślami, lękami i zmartwieniami. W ciągu szesnastu miesięcy, gdy Stormy obróciła się w proch na tym świecie, by pełnić służbę w następnym, nikt nie wyrzekł do mnie tych słów. Justine poruszyła ustami, nie wydając dźwięku, a w sąsiednim łóżku Annamarie powiedziała przez sen: – Wpleć mnie. Zdawało się, że w pokoju numer trzydzieści dwa zabrakło powietrza, Gdy przebrzmiały te dwa słowa, stałem w absolutnej ciszy, jaka panuje w próżni. Nie mogłem oddychać. Ledwie przed chwilą chciałem, żeby te błękitne oczy przemieniły się w czarne oczy Stormy, przez co jej wizyta zostałaby potwierdzona. Teraz ta myśl mnie przerażała. Ilekroć mamy na coś nadzieję, to zwykle nie na to, co trzeba. Tęsknimy do jutra i postępu, jaki oznacza. Ale wczoraj było kiedyś jutrem, więc gdzie tu postęp? Albo

tęsknimy za wczoraj,za tym, co było albo co mogłoby być. Ale gdy tęsknimy, chwila obecna staje się przeszłością, więc przeszłość jest niczym innym jak tylko naszą tęsknotą za drugą szansą. – Wpleć mnie - powtórzyła Annamarie. Dopóki będę podlegać rzece czasu, czyli do końca życia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego. Jedyna droga powrotna wiedzie do przodu, z prądem. Droga w górę rzeki jest drogą w dół, droga wstecz jest drogą naprzód. – Wpleć mnie, dziwaku. Tu, w pokoju numer trzydzieści dwa, powinienem mieć nadzieję na rozmowę ze Stormy nie teraz, ale na końcu mojej podróży, gdy czas straci nade mną władzę, gdy wieczna teraźniejszość ograbi przeszłość z całego powabu. Zanim mógłbym zobaczyć w tej niebieskiej pustce egipską czerń, na co miałem nadzieję, odwróciłem wzrok i spojrzałem na swoje ręce, które zaciskałem na poręczy łóżka. W przeciwieństwie do wielu innych duch Stormy nie ociągał się na tym świecie. Odeszła, jak powinna. Głęboka dozgonna miłość żywych może być magnesem dla martwych. Nakłanianie Stormy, żeby została, wyrządziłoby jej niewysłowioną krzywdę. I choć nawiązanie kontaktu mogłoby z początku ulżyć mojej samotności, w końcu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawiłaby tylko udrękę. Patrzyłem na swoje ręce. Annamarie spała w milczenia. Pluszowe kocięta i porcelanowy królik pozostały nieożywione, unikające tym samym demonicznego albo disnejowskiego ruchu. Po chwili moje serce zaczęło bić w normalnym rytmie. Justine miała zamknięte oczy. Jej rzęsy lśniły, policzki były wilgotne. Na policzkach połyskiwały dwie łzy, które zadrżały i spadły na prześcieradło. Wyszedłem z pokoju, żeby odszukać Boo i bodachy.

ROZDZIAŁ 3 W starym opactwie, w którym obecnie mieści się Szkoła Świętego Bartłomieja, zainstalowano nowoczesne systemy mechaniczne, które można monitorować ze stacji komputerowej w piwnicy. W spartańskim pokoju komputerowym stało biurko, dwa krzesła i nieużywana szafa na dokumenty. Dolną szufladę szafy zapełniały opakowania po kit katach. Brat Timothy, który sprawował pieczę nad systemami mechanicznymi opactwa i szkoły, był uzależniony od kit katów. Najwyraźniej czuł, że łakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi obżarstwa, bo ukrywał dowody. Tylko brat Timothy i dojeżdżający serwisanci mieli powód, żeby często zaglądać do tego pomieszczenia. Mnich uważał, że jego tajemnica jest tutaj bezpieczna. Wiedzieli o niej wszyscy zakonnicy. Wielu z nich z mrugnięciem oka i szerokim uśmiechem namawiało mnie, żebym zajrzał do dolnej szuflady w szafie na dokumenty. Nikt nie wiedział, czy brat Timothy spowiadał się z obżarstwa przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale istnienie tej kolekcji papierków sugerowało, że chciał zostać przyłapany. Bracia zakonni marzyli, żeby go zdemaskować, chociaż chcieli to robić dopiero wtedy, gdy skarbiec papierków stanie się jeszcze większy i gdy będą mieli pewność, że brat Timothy naje się największego wstydu. Chociaż brat Timothy był kochany przez wszystkich, na swoje nieszczęście słynął również z jaskrawych wypieków, które przemieniały jego twarz w latarnię. Brat Roland zasugerował, że Bóg dałby człowiekowi taką wspaniałą fizjologiczną reakcję na zakłopotanie tylko wtedy, gdyby chciał, żeby występowała często i sprawiała powszechną radość. Na ścianie tego piwnicznego pokoju, zwanego przez braci Katakumbami Kit Kata, wisiał oprawiony kawałek płótna z wyhaftowanymi słowami: DIABEŁ TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Używając komputera, mogłem przejrzeć historię funkcjonowania, a także stan obecny instalacji grzewczej i chłodzącej, instalacji oświetleniowej, systemu kontroli przeciwpożarowej i generatorów awaryjnych. Na pierwszym piętrze trzy bodachy snuły się od pokoju do pokoju, oglądając przyszłe ofiary, żeby zwiększyć przyjemność, którą będą miały w czasie zbliżającej się masakry. Nie mogłem wywnioskować niczego więcej z ich zachowania. Do piwnicy przygnał mnie strach przed pożarem. Przejrzałem wszystkie informacje dotyczące instalacji przeciwpożarowej. W każdym pokoju pod sufitem znajdowała się co najmniej jedna główka tryskaczowa. W każdym korytarzu tryskacze rozmieszczone były pośrodku sufitu co cztery i pół metra. Z programu monitorującego wynikało, że wszystkie tryskacze są sprawne, a w rurach panuje odpowiednie ciśnienie. Wykrywacze

dymu i alarmy, które okresowo przechodziły autotesty, funkcjonowały bez zarzutu. Wyszedłem z systemu przeciwpożarowego i otworzyłem plan instalacji ogrzewania i chłodzenia. Szczególnie interesowały mnie dwa bojlery, które miała szkoła. Ponieważ do dalekich gór Sierra nie dociera zaopatrzenie w gaz ziemny, oba bojlery były ogrzewane propanem. Wielki zbiornik gazu skrywał się pod ziemią w pewnej odległości od szkoły i opactwa. Według monitorów zbiornik propanu zawierał osiemdziesiąt cztery procent maksymalnej pojemności. Tempo przepływu wydawało się normalne. Wszystkie zawory były sprawne. Stosunek wytwarzanego ciepła do zużycia gazu świadczył, że w instalacji nie ma przecieków. Oba niezależne wyłączniki awaryjne działały jak trzeba. Każdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki był zaznaczony na schemacie maleńkim zielonym światełkiem. Ani jeden czerwony wskaźnik nie szpecił ekranu. Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwo nadciągało, ale raczej nie powinno wiązać się z pożarem. Popatrzyłem na wyhaftowaną makatkę na ścianie nad komputerem: DIABEŁ TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Gdy miałem piętnaście lat, pewni naprawdę źli faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami zakuli mnie w kajdanki, związali łańcuchem nogi w kostkach, zaniknęli w bagażniku starego buicka, podnieśli go dźwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, które przemieniają każdy niegdyś dumny pojazd w wysoką na niecały metr kostkę, będącą przykładem kiepskiej sztuki współczesnej, i wcisnęli guzik ZMIAŻDŻYĆ ODDA THOMASA. Odprężcie się. Nie mam zamiaru zanudzać was starą wojenną historią. Poruszyłem kwestię buicka tylko po to, żeby zilustrować fakt, że moje nadnaturalne dary nie obejmują niezawodnego przewidywania przyszłości. Ci źli faceci mieli polerowane lodowate oczy radosnych socjopatów i blizny, które sugerowały, że są co najmniej żądni przygód, a ich sposób poruszania się wskazywał albo na bolesne guzy jąder, albo na liczną ukrytą broń. A jednak nie sądziłem, że stanowią zagrożenie, dopóki nie walnęli mnie w łeb pięciokilogramową kiełbasą, a gdy padłem na glebę, nie zaczęli kopniakami przerabiać mnie na miazgę. Rozproszył mnie widok dwóch innych facetów, którzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Później dowiedziałem się, że byli to dwaj nauczyciele, którzy niezależnie jeden od drugiego postanowili przebrać się na bal maskowy za Zorro. Dopiero później, gdy zostałem zamknięty w bagażniku buicka z dwoma martwymi rezusami i kiełbasą, zrozumiałem, że powinienem rozpoznać prawdziwych rozrabiaków w chwili, gdy zobaczyłem kapelusze z płaskimi główkami. Jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógł przypisać dobre zamiary trzem facetom w identycznych kapeluszach? Na swoją obronę powiem, że miałem wówczas tylko piętnaście lat i ani trochę dzisiejszego doświadczenia, a poza tym nigdy nie twierdziłem, że jestem jasnowidzem. Może mój strach przed pożarem był w tym przypadku równie biedny jak podejrzewanie mężczyzn przebranych za Zono. Choć inspekcja systemów mechanicznych nie dała mi powodu, by wierzyć, że bodachy zostały zwabione do Szkoły Świętego Bartłomieja przez nieuchronny, coraz bliższy pożar, wciąż obawiałem się ognia. Żadne inne zdarzenie nie jest równie groźne dla dużej grupy ludzi psychicznie i fizycznie upośledzonych. Trzęsienia ziemi w górach Kalifornii nie są tak powszechne ani tak potężne jak w dolinach i na równinach. Poza tym nowe opactwo zostało zbudowane solidnie jak forteca, a stare przebudowane z taką starannością, że powinno wytrzymać gwałtowne, nawet długotrwałe wstrząsy. Tak wysoko w górach

podłoże skalne leży tuż pod nogami; w niektórych miejscach wielkie granitowe kości wychodzą na powierzchnię. Nasze dwie budowle są zakotwiczone w skale. Nie mamy tornad, huraganów, aktywnych wulkanów ani zabójczych pszczół. Mamy coś znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych rzeczy. Mamy ludzi. Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydają się mało prawdopodobnymi kandydatami na złoczyńców. Zło może chować się pod przebraniem pobożności i miłosierdzia, ale miałem kłopot z wyobrażeniem sobie, że ktokolwiek spośród braci albo sióstr zaczyna w morderczym szale biegać z piłą łańcuchową lub karabinem maszynowym. Nie przerażała mnie nawet myśl o bracie Timothym z niebezpiecznie wysokim poziomem cukru, doprowadzonym do obłędu przez wyrzuty sumienia z powodu objadania się kit-katami Patrzący spode łba Rosjanin, który mieszkał na pierwszym piętrze domu gościnnego, budził znacznie bardziej usprawiedliwione podejrzenia. Nie nosił kapelusza z płaską główką, ale był ponury i tajemniczy. Moje miesiące spokoju i kontemplacji dobiegły końca. Wymagania mojego daru, milczące, ale uparte błagania duchów zmarłych, tragedie, którym nie zawsze mogłem zapobiec, to wszystko wygnało mnie do górskiego ustronia, opactwa Świętego Bartłomieja. Musiałem uprościć swoje życie. Nie miałem zamiaru zostać tu na zawsze. Prosiłem Boga tylko o krótką chwilę wytchnienia która, została mi dana, ale teraz zegar znów tykał. Kiedy wyszedłem ze schematu instalacji grzewczo-chłodzącej, na monitorze komputera pojawiło się proste białe menu. Na tym bardziej odbijającym ekranie zobaczyłem, że ktoś się poruszył za moimi plecami. Przez siedem miesięcy opactwo było nieruchomym punktem w rzece, a ja obracałem się leniwie, zawsze widząc ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawił się prawdziwy rytm rzeki. Posępna, nieokiełznana i nieprzejednana, zmyła moje poczucie spokoju i znów niosła w kierunku mojego przeznaczenia. Spodziewając się twardego ciosu albo pchnięcia czymś ostrym, okręciłem się na biurowym fotelu w stronę źródła odbicia w ekranie komputera.

ROZDZIAŁ 4 Mój kręgosłup przemienił się w lód i zaschło mi w ustach ze strachu przed zakonnicą. Batman byłby mnie wyśmiał, a Odyseusz nie okazałby litości, ale powiedziałbym im, że nigdy nie uważałem się za bohatera. W głębi duszy jestem tylko kucharzem, obecnie bezrobotnym. Na swoją obronę powiem, że personą, która weszła do pokoju komputerowego, nie była zwyczajna zakonnica, ale matka Angela, którą inni nazywają matką przełożoną. Ma słodką twarz ukochanej babci, tak, ale też stalową determinację Terminatora. Oczywiście mam na myśli dobrego Terminatora z drugiego filmu cyklu. Choć benedyktynki zwykle noszą szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubierają się na biało, ponieważ należą do dwukrotnie zreformowanego zakonu wcześniej zreformowanego zakonu zreformowanych benedyktynek, choć nie chcą, żeby kojarzyć je z regułami trapistów czy cystersów. Nie musicie wiedzieć, co to znaczy. Sam Bóg wciąż próbuje to rozgryźć. Istota reformy jest taka, że siostry od św. Bartka są bardziej ortodoksyjne niż współczesne zakonnice, które chyba uważają się za pracownice socjalne z wyjątkiem tego, że nie chodzą na randki. Modlą się po łacinie, nie jedzą mięsa w piątki, a miażdżącym spojrzeniem mogłyby uciszyć głos i gitarę każdego śpiewaka folkowego, który ośmieliłby się zagrać powszechnie akceptowaną melodię w czasie mszy. Matka Angela mówi, że ona i jej siostry odwołują się do pierwszych trzydziestu lat ubiegłego wieku, kiedy Kościół świecie wierzył w swoją ponadczasowość i kiedy „biskupi nie byli szaleni”. Chociaż urodziła się w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym i nie miała okazji poznać podziwianej epoki, mówi, że wolałaby żyć w latach trzydziestych niż w wieku Internetu i szokujących programów nadawanych via satelita. Trochę rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie było broni jądrowej ani zorganizowanych terrorystów skorych do wysadzania w powietrze kobiet i dzieci, a poza tym człowiek wszędzie mógł kupić gumę do żucia black jack, i to za nie więcej niż pięć centów paczka. Ten kawałek o gumie pochodzi z jakiejś powieści. Wiele się nauczyłem z powieści. Niektóre informacje są nawet prawdziwe. Siadając na drugim krześle, matka Angela powiedziała: – Kolejna bezsenna noc, Oddzie Thomasie? Z poprzednich rozmów wiedziała, że obecnie nie sypiam tak dobrze jak kiedyś. Sen niesie spokój, a ja jeszcze nie zasłużyłem na spokój. – Nie mogłem pójść do łóżka przed opadem śniegu – odparłem. – Chciałem zobaczyć, jak świat robi się biały.

– Śnieżyca jeszcze się nie rozszalała. Ale czekanie na nią w piwnicy jest co najmniej dziwne. – Tak, matko. Ma jeden taki śliczny uśmiech i umie uśmiechać się przez długi czas w cierpliwym oczekiwaniu. Wierz mi, miecz wiszący nad twoją głową byłby marnym instrumentem przesłuchania w porównaniu z tym wyrozumiałym uśmiechem. Po milczeniu, które było próbą woli, powiedziałem: – Matko, ma matka taką minę, jakby myślała, że coś ukrywam. – Ukrywasz coś, Odd? – Nie, matko. – Wskazałem komputer. – Sprawdzałem tylko systemy mechaniczne szkoły. – Rozumiem. Zastępujesz brata Timothy’ego? Czyżby został skierowany na przymusowe leczenie z uzależnienia od kit katów? – Po prostu lubię uczyć się nowych rzeczy… aby być użytecznym. – Twoje śniadaniowe naleśniki w każdy weekend są większym darem, niż kiedykolwiek przyniósł do opactwa którykolwiek z gości – Nikt nie robi bardziej puszystych naleśników. Jej oczy miały ten sam wesoły niebieski odcień co barwinki na serwisie stołowym Royal Doulton, który miała moja matka i którego elementami od czasu do czasu rzucała w ściany lub we mnie. – Musiałeś mieć sporo wiernych klientów w restauracji, gdzie pracowałeś. – Byłem gwiazdą z łopatką. Uśmiechnęła się do mnie. Uśmiechnęła się i czekała. – W tę niedzielę usmażę placki ziemniaczane. Nigdy nie próbowała matka moich placków. Uśmiechając się, muskała palcem złożony z paciorków łańcuch pektorału. – Rzecz w tym, że miałem zły sen o eksplozji bojlera. – Sen o eksplozji bojlera? – Zgadza się. – Prawdziwy koszmar, czyż nie? – Wciąż jestem niespokojny. – Czy eksplodował jeden z naszych bojlerów? – Możliwe. We śnie miejsce nie było wyraźne. Wie matka, jakie są sny. Błysk rozjaśnił jej barwnikowe oko. – W tym śnie widziałeś płonące zakonnice, biegające z wrzaskiem po śnieżnej nocy? – Nie, matko. Wielkie nieba, nie. Tylko eksplodujący bojler. – Czy widziałeś kalekie dzieci próbujące uciekać od okien pełnych płomieni? Spróbowałem milczenia z własnym uśmiechem. – Czy twoje koszmary zawsze mają taką ubogą akcję, Oddie? – Nie zawsze, matko. – Od czasu do czasu śni mi się Frankenstein z filmu, który oglądałam w dzieciństwie. W moim śnie jest starożytny wiatrak ze spróchniałymi, połamanymi skrzydłami, które poskrzypują, obracając się w czasie burzy. Wściekłość deszczu, błyskawice rozdzierające niebo, skaczące cienie, schody z zimnego kamienia, drzwi ukryte w bibliotekach, oświetlone świecami tajemne przejścia, dziwaczne maszyny ze złoconymi żyroskopami, trzeszczące łuki elektryczności, obłąkany garbus z oczami jak latarnie, potwór skradający

się tuż za moimi plecami i naukowiec w białym laboratoryjnym kitlu niosący własną odciętą głowę. Uśmiechnęła się do mnie. – Tylko eksplodujący bojler – powiedziałem. – Bóg ma wiele powodów, żeby cię kochać, Oddie, ale z pewnością kocha cię, bo jesteś takim niedoświadczonym nieumiejętnym kłamcą. – Zdarzało mi się łgać – zapewniłem. – Twierdzenie, że łgałeś, jest największym łgarstwem, jakie powiedziałeś. – W szkole zakonnic musiała być matka przewodniczącą kółka dyskusyjnego. – Przyznaj się, młody człowieku. Nie śniłeś o eksplodującym bojlerze. Zmartwiło cię coś innego. Wzruszyłem ramionami. – Zaglądałeś do pokoi dzieci. Wiedziała, że widzę zwlekających zmarłych. Ale nie powiedziałem ani jej, ani opatowi Bernardowi o bodachach. Ponieważ te spragnione krwi duchy ściągają do wydarzeń z wysoką liczbą ofiar, nie spodziewałem się spotkać ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich naturalnym terenem łowieckim. Poza tym ci, którzy akceptują moje twierdzenie, że widuję zmarłych, są mniej skłonni mi wierzyć, gdy na wczesnym etapie znajomości zaczynam mówić również o cienistych demonach, które rozkoszują się scenami śmierci i zniszczenia. Właściciela jednej małpy można uważać za uroczego ekscentryka. Ale człowiek, który urządził w domu małpiarnię i ma dziesiątki paplających szympansów, które harcują po pokojach, zostanie uznany za niepoczytalnego przez speców od zdrowia psychicznego. Postanowiłem jednak zrzucić z siebie brzemię, ponieważ matka Angela umie słuchać i ma ucho wyczulone na nieszczere nuty. Dwoje czułych uszu. Może barbet okalający jej twarz służy jako urządzenie skupiające dźwięk, pozwalające wykryć więcej niuansów w mowie innych, niż słyszymy my bez barbetów. Nie twierdzą, że zakonnice mają smykałkę techniczną jak Q, genialny wynalazca, który w filmach zaopatruje Jamesa Bonda w supergadżety. To teoria, jakiej nie odrzucę od ręki, ale niczego nie mogę udowodnić. Wierząc w dobrą wolę matki Angeli i umiejętność wykrywania kitu dzięki barbetowi, powiedziałem jej o bodachach. Słuchała uważnie z niewzruszonym wyrazem twarzy, niczym nie zdradzając, czy ma mnie za wariata. Dzięki sile osobowości matka Angela potrafi zmusić człowieka do spoglądania jej w oczy. Może kilku obdarzonych nadzwyczaj silną wolą ludzi zdoła odwrócić spojrzenie, gdy raz zewrze się z nimi wzrokiem, ja jednak do nich nie należę. Gdy powiedziałem jej wszystko o bodachach, czułem się zamarynowany w barwinkach. Kiedy skończyłem, wpatrywała się we mnie w milczeniu z nieodgadniona miną. Gdy doszedłem do wniosku, że postanowiła modlić się o moją poczytalność, przyjęła za prawdę wszystkie moje rewelacje, mówiąc: – Co trzeba zrobić? – Nie wiem. – To odpowiedź wielce niezadowalająca.

– Wielce – zgodziłem się. – Rzecz w tym, że bodachy pokazały się zaledwie pół godziny temu. Widziałem je za krótko, żeby odgadnąć, co je tu ściągnęło. Ukryte w obszernych rękawach dłonie zacisnęły się w różowe pięści z białymi knykciami. – Coś złego spotka dzieci. – Niekoniecznie wszystkie. Może kilkoro. I może nie tylko dzieci. – Ile czasu mamy do… niewiadomego? – Zwykle zjawiają się dzień, dwa przed wypadkiem. Aby napawać się widokiem tych, którzy… – Nie chciałem kończyć. Matka Angela zrobiła to za mnie: – Niebawem umrą. – Jeśli w grę wchodzi morderca, czynnik ludzki zamiast powiedzmy, eksplodującego bojlera, czasami są w równej mierze zafascynowane nim co potencjalnymi ofiarami. – Nie mamy tutaj morderców – zaznaczyła matka Angela. – Co naprawdę wiemy o Rodionie Romanovichu? – O Rosjaninie z domu gościnnego? – Patrzy spode łba. – Czasami ja też. – Tak, matko, ale to niepokojący rodzaj spoglądania, a matka jest zakonnicą. – A on duchowym pielgrzymem. – Mamy dowód, że matka jest zakonnicą, natomiast w przypadku Romanovicha tylko jego słowo. – Widziałeś przy nim bodachy? – Jeszcze nie. Ściągnęła brwi, bliska patrzenia wilkiem, i powiedziała: – Był dla nas życzliwy tu w szkole. – O nic nie oskarżam pana Romanovicha. Jestem tylko zaciekawiony. – Po chwalbach porozmawiam z opatem Bernardem o potrzebie zachowania czujności. Chwalba to poranna modlitwa, druga z siedmiu godzin kanonicznych, których codziennie przestrzegają mnisi. W opactwie Świętego Bartłomieja chwalba odbywa się zaraz po jutrzni – śpiewaniu hymnów i czytaniu lekcji – która zaczyna się kwadrans przed szóstą rano. Trwa nie dłużej niż do wpół do siódmej. Wyłączyłem komputer i wstałem. – Idę się rozejrzeć. W chmurze białego habitu matka Angela podniosła się z krzesła. – Jeśli jutro ma dojść do kryzysu, lepiej się prześpię. Ale w nagłym wypadku nie wahaj się mnie budzić, dzwoniąc na komórkę o każdej porze. Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. – O co chodzi? – zapytała. – Świat się kręci i świat się zmienia. Zakonnice z telefonami komórkowymi. – Łatwo się z tym pogodzić. Łatwiej niż z filozofią kucharza, który widzi zmarłych. – Prawda. Przypuszczam, że moim odpowiednikiem mogłaby być latająca zakonnica z tego starego

serialu. – W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latać. Potrafią być niepoważne i w czasie nocnego lotu rozbijałyby okna.

ROZDZIAŁ 5 Gdy wróciłem z pokoju komputerowego, bodachy nie plątały się po korytarzach pierwszego piętra. Może zgromadziły się przy łóżkach innych dzieci, choć nie sądzę. Miejsce wydawało się czyste. Być może przebywały na drugim piętrze, gdzie spały nieświadome niczego zakonnice. One też mogły być skazane na śmierć w wybuchu. Nie mogłem wejść bez zaproszenia na drugie piętro, chyba że w nagłym wypadku. Wyszedłem ze szkoły, znowu w noc. Łąka, okoliczne lasy i położone wyżej opactwo wciąż czekały na biel śniegu. Nie zobaczyłem wydętego nieba brzemiennego burzą, bo góry były równie ciemne jak niebiosa i nic się nie odbijało na spodniej stronie chmur. Boo mnie porzucił. Chociaż lubi moje towarzystwo, nie jestem jego panem. On nie ma tutaj pana. Jest niezależny i ma własny rozkład dnia. Niepewny, dokąd iść ani czy szukać kolejnej wskazówki, która pomogłaby mi wyjaśnić przyczynę obecności bodachów, przemierzyłem frontowy dziedziniec szkoły, zmierzając ku opactwu. Temperatura krwi i kości spadła z przybyciem bodachów, ale złe duchy i grudniowe powietrze, razem wzięte, nie mogły wytłumaczyć przejmującego ziąbu, który mnie przenikał. Prawdziwym źródłem zimna mogło być zrozumienie, że naszym jedynym wyborem jest stos albo stos, że żyjemy i oddychamy, aby zostać strawieni przez ogień lub ogień, nie tylko teraz i w opactwie Świętego Bartłomieja, ale zawsze i wszędzie. Strawieni łub oczyszczeni przez ogień. Ziemia zadudniła i zatrzęsła się pod nogami, i wysoka trawa zadrżała, choć jeszcze nie zerwał się wiatr. Mimo że dźwięk był cichy, a ruch tak delikatny, że najpewniej nie zbudził nawet jednego mnicha, instynkt podsunął: trzęsienie ziemi. Podejrzewałem jednak, że to brat John może być odpowiedzialny za łagodne wstrząsy. Z łąki wzniosła się woń ozonu. Wykryłem ten sam zapach wcześniej, na krużgankach domu gościnnego, gdy mijałem posąg świętego Bartłomieja z dynią na wyciągniętej ręce. Kiedy po pół minucie ziemia przestała dudnić, zdałem sobie sprawę, że główną przyczyną pożaru i katastrofy nie musi być zbiornik z propanem i bojlery, które ogrzewają nasze budynki. Należało wziąć pod rozwagę brata Johna, który pracował w swojej podziemnej kryjówce, badając strukturę rzeczywistości. Pobiegłem do opactwa, mijając kwatery nowicjuszy, i na południe pod biurem opata. Prywatne kwatery opata Bernarda mieściły się nad biurem, na pierwszym piętrze.

Niewielka kapliczka na drugim zapewniała mu miejsce na prywatne modlitwy. Nikłe światło pełgało po ściętych skośnie skrajach zimnych szyb. Za dwadzieścia pięć pierwsza w nocy opat raczej chrapał, niż się modlił. Drżąca bladość na szlifowanych skrajach musiała pochodzić z lampki wotywnej, jednej mrugającej świecy. Skręciłem za południowo-wschodni róg opactwa i ruszyłem na zachód, obok ostatnich pokoi nowicjatu, obok kapitularza i kuchni. Przed refektarzem znajdowały się prowadzące w dół kamienne schody. U stóp schodów samotna żarówka oświetlała brązowe drzwi. Na odlanej z brązu płycie nad wejściem widniały łacińskie słowa: LIBERA NOS A MALO. Zbaw nas ode złego. Mój klucz uniwersalny otworzył potężny zamek. Obracając się bezgłośnie na zawiasach kulkowych, drzwi odchyliły się do wewnątrz; półtonowy ciężar był wyważony tak idealnie, że mógłbym wprawić go w ruch jednym palcem. Za drzwiami biegł kamienny korytarz skąpany w niebieskim świetle. Brązowa płyta zatrzasnęła się za mną, gdy szedłem do drugich drzwi z wykończonej na mat nierdzewnej stali. Na tej nieodbijającej światła powierzchni jaśniały polerowane litery ułożone w trzy łacińskie słowa: LUMIN DE LUMINE. Światłość ze światłości. Szeroka stalowa ościeżnica otaczała tę onieśmielającą barierę. W ościeżnicy niczym intarsja tkwił dwudziestocalowy ekran plazmowy. Rozjaśnił się po dotknięciu. Przycisnąłem do niego rękę. Nie widziałem ani nie czułem skanera odczytującego moje odciski palców, ale zostałem zidentyfikowany i zaakceptowany. Drzwi rozsunęły się z pneumatycznym sykiem. Brat John mówi, że syk nie jest nieodłącznym elementem mechanizmu obsługującego drzwi. Mogłyby otwierać się bezgłośnie. Dołączył syk, żeby mu przypominał, iż w każdym ludzkim przedsięwzięciu, niezależnie od czystości zamiarów, kryje się wąż. Za stalowymi drzwiami czekała komora o powierzchni może pięciu metrów kwadratowych, która przypominała wnętrze gładkiego, woskowożółtego, porcelanowego naczynia. Wszedłem i stanąłem, czując się jak samotne nasionko w wydrążonej, wypolerowanej w środku tykwie. Kiedy drugi skłaniający do zastanowienia syk sprawił, że się obejrzałem, nie dostrzegłem śladu drzwi. Maślane światło promieniowało ze ścian i, jak w czasie poprzedniej wizyty, poczułem się, jakbym wstąpił do królestwa snu. Jednocześnie doświadczałem stanu oderwania od świata i podwyższonego odbioru rzeczywistości. Światło w ścianach przygasło. Otoczyła mnie ciemność. Choć komora niewątpliwie była windą, która zwiozła mnie poziom albo dwa niżej, nie czułem ruchu. Maszyneria pracowała bezszelestnie. Prostokąt czerwonego światła rozproszył ciemności, gdy drzwi otworzyły się z sykiem. W przedpokoju znajdowało się troje drzwi z matowej stali. Te na prawo i na lewo ode mnie niczym się nie wyróżniały. Nie miały widocznych zaników, a ja nigdy nie zostałem za nie zaproszony. Na trzecich drzwiach, wprost przede mną, widniały polerowane litery: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki wieków. W czerwonym świetle matowa stal połyskiwała łagodnie jak dogasający żar. Polerowane litery płonęły.

Bez syku drzwi „Na wieki wieków” przesunęły się w bok, jakby zapraszając mnie do wieczności. Wszedłem do okrągłej komory o średnicy dziewięciu metrów. Pośrodku stały cztery fotele z wysokimi oparciami, a przy każdym z nich lampa. Obecnie tylko z dwóch płynęło światło. Tutaj siedział brat John w tunice i szkaplerzu, z kapturem zsuniętym z głowy. Zanim został zakonnikiem, był słynnym Johnem Heinemanem. Magazyn „Time” nazwał go najgenialniejszym fizykiem obecnej połowy stulecia, ale coraz bardziej udręczonym człowiekiem i przedstawił, jako dodatek do głównego artykułu, analizę „życiowej decyzji” Heinemana. Autorem dodatku był popularny psycholog, gospodarz cieszącego się dużą oglądalnością programu telewizyjnego, w którym rozwiązywał problemy takich znękanych osób, jak matki kleptomania i bulimiczne córki należące do gangów motocyklowych. „New York Times” nazwał Johna Heinemana „zagadką owianą tajemnicą ukrytą wewnątrz enigmy”. Dwa dni później w krótkim sprostowaniu gazeta odnotowała, że ten pamiętny opis należy przypisać nie aktorce Cameron Diaz po spotkaniu z Heinemanem, ale Winstonowi Churchillowi, który w ten sposób scharakteryzował Rosję w roku 1939. W artykule zatytułowanym Najgłupsze sławy roku „Entertainment Weekly” nazwał go „nawiedzonym kretynem” i „beznadziejnym ćwokiem, który nie odróżnia Eminema od Oprah”. „National Enquirer” obiecał dostarczyć dowód, że Heineman ma romans z Katie Couric, prezenterką programu porannego, podczas gdy „ Weekly World News" doniósł, że Heineman spotyka się z księżną Di, która wbrew powszechnej opinii wcale nie umarła. W zepsutym duchu znacznej części współczesnej nauki różne mądre czasopisma kwestionowały jego badania i teorie, jego prawo do publikowania wyników badań i teorii, nawet prawo do przeprowadzania takich badań i wysnuwania takich teorii, jego pobudki, poczytalność i nieprzyzwoicie wielkie bogactwo. Gdyby patenty uzyskane w wyniku badań nie uczyniły go poczwórnym miliarderem, większość gazet nie interesowałaby się jego osobą. Bogactwo to władza, a władza jest jedyną rzeczą, o jaką dba współczesna kultura. Gdyby wydał po cichu całą tę fortunę bez podawania komunikatów prasowych i bez udzielania wywiadów, nie byliby na niego wściekli. Nie tylko gwiazdy popu i krytycy filmowi żyją swoją władzą, to samo odnosi się do reporterów. Gdyby przeznaczył pieniądze na szacowny uniwersytet, nie zostałby znienawidzony. Większość uniwersytetów przestała być świątyniami wiedzy i stała się świątyniami władzy, i jej oddają cześć prawdziwi przedstawiciele nowego pokolenia. Gdyby w pewnym momencie został przyłapany z nieletnią dziwką albo przyjęty do kliniki z uzależnieniem od kokainy tak chronicznym, że przegniły przegrody nosowe, puszczono by to w niepamięć; cieszyłby się podziwem prasy. W naszej epoce brak umiaru i autodestrukcja, a nie poświęcenia, są podstawami nowych heroicznych mitów. John Heineman spędził lata w klasztornym odosobnieniu, najpierw w jakiejś innej pustelni, potem tutaj, w swojej podziemnej kryjówce, nie zamieniając z nikim słowa. Jego medytacje miały inny charakter niż te, jakim oddawali się zakonnicy, choć niekoniecznie były mniej nabożne. Przeciąłem cienisty pas plaży wokół mebli. Podłoga była kamienna. Pod fotelami leżał dywan w kolorze wina. Barwione żarówki i klosze z materiału w kolorze umbry cedziły światło o barwie scukrzonego miodu. Brat John był wysoki i smukły, ale barczysty. Ręce – w tej chwili spoczywające na podłokietnikach fotela – miał duże, z grubymi nadgarstkami. Choć z chudą sylwetką bardziej harmonizowałoby pociągłe oblicze, twarz miał okrągłą. Światło lampy kierowało ostry, szpiczasty cień nosa w stronę lewego ucha, jakby twarz była zegarem słonecznym, nos gnomonem, a lewe ucho symbolem godziny dziewiątej.

Zakładając, że druga zapalona lampa ma być moim przewodnikiem, usiadłem w fotelu naprzeciwko niego. Oczy miał fiołkowe, nakryte ciężkimi powiekami, a spojrzenie pewne jak u zaprawionego w boju strzelca wyborowego. Milczałem, domyślając się, że jest pogrążony w medytacjach i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano. Mnisi ze Świętego Bartłomieja są zachęcani do zachowywania milczenia przez cały czas, z wyjątkiem przewidzianych okresów towarzyskich. Milczenie w ciągu dnia, zwane ciszą mniejszą, zaczyna się po śniadaniu i trwa do wieczornej pory rekreacji. W czasie ciszy mniejszej bracia rozmawiają tylko wtedy, gdy wymaga tego praca na rzecz klasztoru. Cisza po komplecie – wieczornej modlitwie – zwana jest Większą. W opactwie Świętego Bartłomieja trwa do śniadania. Nie chciałem przynaglać brata Johna do rozmowy. Wiedział, że o tej porze nie odwiedziłbym go bez wyraźnej przyczyny, ale decyzja o przerwaniu milczenia należała do niego. Czekając, rozglądałem się po wnętrzu. Ponieważ światło było przygaszone i ograniczone do środka pomieszczenia, nie mogłem zobaczyć ściany otaczającej koliste pomieszczenie. Ciemne lśnienie sugerowało wypolerowaną powierzchnię i podejrzewałem, że może być szklana, a za nią rozlewa się tajemnicza czerń. Ponieważ przebywaliśmy w podziemiu, żaden górski pejzaż nie czekał na odsłonięcie. Stykające się tafle grubego zakrzywionego szkła, wysokie na prawie trzy metry, sugerowały akwarium. Ale jeśli otaczało nas akwarium, nic, co w nim żyło, nie ukazało się w mojej obecności. Nie przemknął żaden blady kształt. Żaden mieszkaniec z rozdziawionym pyskiem i nieruchomym spojrzeniem nie przepłynął po drugiej stronie ściany akwarium, żeby zerknąć na mnie ze swojego pozbawionego powietrza świata. Będąc imponującą postacią w każdych okolicznościach, brat John przywodził mi na myśl kapitana Nemo na mostku „Nautilusa”, co uważałem za nietrafne porównanie. Nemo był potężnym człowiekiem i geniuszem, ale miał nierówno pod sufitem. Brat John jest równie zdrowy psychicznie jak ja. Zrozumcie to jak chcecie. Po kolejnej minucie milczenia najwyraźniej doszedł do końca wątku myśli, którego nie chciał przerywać. Przeniósł spojrzenie fiołkowych oczu z jakiegoś dalekiego pejzażu na mnie i głębokim szorstkim głosem powiedział: – Poczęstuj się herbatnikiem.