O książce
W HARMONY CORNER SĄ DRZWI, KTÓRYCH
NIE WOLNO OTWORZYĆ
Zajazd przy autostradzie biegnącej wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża oferuje wszystko, cze-
go potrzebuje zmęczony podróżny – smaczną kolację, dobrą obsługę, wygodne lokum na
nocleg. A liczni członkowie rodziny, do której zajazd należy, dbają o sielankową atmosferę.
Tak widzi Harmony Corner większość przyjezdnych. Ale nie Odd Thomas.
Okaleczona twarz mechanika na stacji benzynowej, kelnerka z obciętym palcem, przerażo-
na dziewczynka i coś, czego nie sposób nazwać… Tajemniczy Byt – „kontroler, mocarny
władca i despotyczny marionetkarz” – przed pięcioma laty zamienił Harmony Corner
w swoje małe imperium. Odd Thomas musi stoczyć z nim walkę.
DEAN KOONTZ
Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymujący się im-
ponującą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpo-
czął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez „Atlantic
Monthly”. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publiko-
wał, głównie science fiction i horrory. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek
to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paro-
ma pseudonimami. Do najpopularniejszych powieści Koontza należą: Opiekunowie, In-
tensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja,
Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Apokalipsa Odda. Wiele z nich zostało przeniesio-
nych na ekran telewizyjny lub kinowy.
www.deankoontz.com
Tego autora
TRZYNASTU APOSTOŁÓW
APOKALIPSA
PRZEPOWIEDNIA
PRĘDKOŚĆ
INWAZJA
INTENSYWNOŚĆ
NIEZNAJOMI
MĄŻ
OCALONA
NIEZNISZCZALNY
DOBRY ZABÓJCA
PÓŁNOC
OSZUKAĆ STRACH
OCZY CIEMNOŚCI
ANIOŁ STRÓŻ
TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE
MASKA
MROCZNE POPOŁUDNIE
ZŁE MIEJSCE
SMOCZE ŁZY
RECENZJA
OPIEKUNOWIE
BEZ TCHU
DOM ŚMIERCI
CO WIE NOC
W MROKU NOCY
KĄTEM OKA
W ŚWIETLE KSIĘŻYCA
KLUCZ DO PÓŁNOCY
Odd Thomas
ODD THOMAS
DAR WIDZENIA
BRACISZEK ODD
KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA. Na południe od Moonlight Bay
1
2
3
4
5
6
7
CZĘŚĆ DRUGA. Dwie narracje
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
CZĘŚĆ TRZECIA. Osaczony
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
Przypisy
CZĘŚĆ PIERWSZA
Na południe od Moonlight Bay
Och! Oni są zbyt piękni, żeby żyć,
o wiele za piękni.
Charles Dickens, Nicholas Nickleby
1
Mówi się, że każda droga prowadzi do domu, jeżeli tylko pragniesz do niego dotrzeć.
Tęsknię za domem, za miastem Pico Mundo i pustynią, na której ono rozkwita, niestety
wybieram wciąż drogi, które wiodą mnie od jednego piekła do kolejnego.
Siedząc w mercedesie na przednim fotelu pasażera, obserwuję przez boczną szybę
gwiazdy, sprawiają wrażenie nieruchomych, lecz w rzeczywistości są w ciągłym ruchu
i nieustannie się oddalają. Wydają się wieczne, ale są tylko słońcami i pewnego dnia się
wypalą.
Stormy Llewellyn była jeszcze dzieckiem, kiedy straciła matkę, Cassiopię. Ja straci-
łem Stormy, gdy ona i ja mieliśmy po dwadzieścia lat. Jedna z konstelacji nieba północ-
nego nazywa się Kasjopeja. Żadnej grupy odległych słońc nie nazwano od imienia Stor-
my.
W nocy wysoko na niebie widzę imienniczkę Cassiopei, ale Stormy widuję tylko
w swojej pamięci, gdzie pozostaje tak żywa, jak żadna z żyjących osób, które poznaję.
Gwiazdom i wszystkiemu we wszechświecie dał początek Wielki Wybuch, który na-
stąpił, kiedy zaczął się też czas. Jakieś miejsce istniało przed powstaniem wszechświata
i będzie nadal istniało, mimo że sam wszechświat się zapadnie. W tym tajemniczym
miejscu, poza czasem, czeka na mnie Stormy. Jedynie z upływem czasu czas zostanie
pokonany i jedyną drogą z powrotem do mojej dziewczyny jest droga naprzód.
Tymczasem z powodu ostatnich wydarzeń znowu zostałem obwołany bohaterem
i po raz kolejny wcale się nim nie czuję.
Annamaria wbija mi do głowy, że niewiele godzin temu ocaliłem ileś miast, ratując
życie setek tysięcy ludzi zagrożonych terrorystycznym atakiem nuklearnym. Chociaż
jest to najprawdopodobniej faktem, mam poczucie, że w przebiegu tych wydarzeń stra-
ciłem cząstkę swojej duszy.
By udaremnić spisek, musiałem zabić czterech mężczyzn i jedną młodą kobietę.
Gdybym dał im jakąkolwiek szansę, oni zabiliby mnie, jednakże to, iż działałem w sa-
moobronie, nie powoduje, że te zabójstwa mniej ciążą mi na sumieniu.
Nie urodziłem się, żeby zabijać. Jak wszyscy urodziłem się, by czerpać radość z ży-
cia. Niestety, ten zdegenerowany świat łamie większość z nas, bezlitośnie rozgniatając
wszystko stalowymi gąsienicami.
Opuściwszy Magic Beach w obawie przed pościgiem, prowadziłem mercedesa, któ-
rego użyczył mi mój przyjaciel Hutch Hutchison. Po przejechaniu kilkunastu kilome-
trów, kiedy przygniotły mnie wspomnienia scen przemocy, zatrzymałem się na pobo-
czu i zamieniłem miejscami z Annamarią.
Siedząc za kierownicą, Annamaria usiłuje mnie pocieszyć.
– Życie jest ciężkie, młody człowieku – mówi – ale nie zawsze tak było.
Znam ją od niespełna dwudziestu czterech godzin i im dłużej z nią przebywam, tym
bardziej mnie zadziwia. Ma chyba osiemnaście lat, jest więc o cztery lata młodsza ode
mnie, lecz wydaje się dużo starsza. To, co mówi, często brzmi zagadkowo, chociaż mam
wrażenie, że mogłoby stać się dla mnie jasne, gdybym był mądrzejszy, niż jestem.
Zwyczajna dziewczyna, co nie znaczy nieatrakcyjna, drobna, z nieskazitelną cerą
i wielkimi czarnymi oczami, jest w ciąży, na oko w siódmym miesiącu. Każda inna w jej
wieku i w jej sytuacji, zupełnie sama na świecie, powinna być zestresowana, ale Anna-
maria jest spokojna i pewna siebie, jakby wierzyła, że wiedzie cudowne życie – i często
na to wygląda.
Nie łączy nas romantyczne uczucie. Z mojej strony to niemożliwe po związku ze
Stormy. Łączy nas jednak, chociaż o tym nie mówimy, coś w rodzaju miłości, platonicz-
nej, lecz głębokiej, co jest dziwne, zważywszy, że znamy się tak krótko. Nie mam sio-
stry, ale być może tak właśnie bym się czuł, gdybym był bratem Annamarii.
Z Magic Beach do Santa Barbara, dokąd zmierzamy, jedzie się cztery godziny prosto
jak strzelił wzdłuż wybrzeża. Po niecałych dwóch godzinach jazdy, około trzech kilome-
trów za malowniczym miasteczkiem Moonlight Bay i Fort Wyvern – bazą wojskową za-
mkniętą po zakończeniu zimnej wojny – Annamaria zaskakuje mnie pytaniem.
– Czy czujesz jakieś przyciąganie, dziwaku?
Nazywam się Odd Thomas, co wyjaśniałem w poprzednich tomach tego pamiętnika
i bez wątpienia będę wyjaśniał w kolejnych, ale w trakcie tej eskapady, kiedy zbaczam
z głównego szlaku mojej życiowej podróży, tego nie zrobię. Przed Annamarią tylko
Stormy mówiła do mnie „dziwaku”.
Jestem i czuję się zwyczajnym kucharzem od szybkich dań, choć nie pracuję w re-
stauracji od czasu, gdy osiemnaście miesięcy temu wyjechałem z Pico Mundo. Tęsknię
do skwierczącej patelni i frytownicy. To zajęcie, które pochłania cię całego. Jak prakty-
kowanie zen.
– Czy czujesz to przyciąganie? – pyta ponownie Annamaria. – To jak siły grawitacyj-
ne Księżyca powodujące ruch fal w oceanie.
Zwinięty na tylnym siedzeniu golden retriever Raphael zawył, jakby w odpowiedzi
na pytanie Annamarii. Nasz drugi pies, biały owczarek niemiecki Boo, nie wydaje oczy-
wiście żadnych dźwięków.
Rozparty na fotelu, z głową spoczywającą na zimnej szybie drzwi od strony pasaże-
ra, na wpół zahipnotyzowany układami gwiazd, nie czułem nic niezwykłego, póki z ust
Annamarii nie padło to pytanie. Lecz po nim wyczuwam nieomylnie, że coś tej nocy
wzywa mnie nie do Santa Barbara, tylko gdzie indziej.
Jestem obdarzony szóstym zmysłem, co się przejawia na kilka sposobów. Po pierw-
sze, widzę duchy błąkających się zmarłych, którzy nie chcą przejść na Drugą Stronę.
Często oczekują ode mnie, że wymierzę sprawiedliwość ich mordercom lub pomogę im
wskrzesić w sobie odwagę, żeby przejść z tego świata na tamten. Mam też od czasu do
czasu prorocze sny. A od opuszczenia Pico Mundo po gwałtownej śmierci Stormy wyda-
je mi się, że jak magnes przyciągają mnie niebezpieczne miejsca, jakby jakaś Moc ży-
czyła sobie, bym do nich trafiał.
Moje życie ma tajemniczy cel, którego nie rozumiem, i dzień po dniu, konfrontacja
po konfrontacji dopiero w drodze dowiaduję się, dokąd mam się udać.
Na zachodzie widzę teraz czarne i złowróżbne morze, lodowaty księżyc rzuca na nie
zniekształcone odbicie, które rozpływa się w wodzie, tworząc długie srebrzyste pasmo.
W świetle reflektorów przerywana biała linia na asfalcie biegnie na południe.
– Czy czujesz przyciąganie? – pyta znowu Annamaria.
Wzgórza są ciemne, ale przed nami na prawo wabią podróżnych ciepłe światła bu-
dynków, które nie wyglądają na miasteczko.
– Tam – mówię. – Tamte światła.
Wypowiadając te słowa, wiem już, że w tym miejscu czai się śmierć. Lecz nie może-
my zawrócić. W takich przypadkach muszę działać. Poza tym kobieta obok mnie stała
się jakby moim zapasowym sumieniem, delikatnie przypominając w momentach mo-
jej słabości, jak mam postąpić.
Sto metrów za zachęcającą tablicą Jadło Paliwo Kwatera majaczy zjazd z autostrady.
Annamaria pokonuje skręt z dużą prędkością, ale pewnie i umiejętnie. Zatrzymujemy
się przed znakiem STOP.
– Też to czujesz, czy tak? – pytam.
– Nie mam takiego daru jak ty, dziwaku. Nie wyczuwam takich rzeczy. Ale wiem.
– Co wiesz?
– Wiem, co mam wiedzieć.
– Czyli co?
– Czyli to, co potrzebuję wiedzieć.
– A co to jest to coś, co potrzebujesz wiedzieć?
Uśmiecha się.
– Wiem, co jest ważne, jak to wszystko funkcjonuje i dlaczego.
Jej uśmiech sugeruje, że lubi mnie drażnić enigmatycznymi wypowiedziami, ale nie
ma złośliwości w tym przekomarzaniu się ze mną.
Poza tym nie wierzę, że jest dwulicowa. Jestem przekonany, że zawsze mówi praw-
dę. I nie mówi jakimś kodem, jak by mogło się wydawać. Mówi głębokie prawdy, ale
być może w poetyckim stylu: nie wprost, tylko operując paradoksem, symbolami, me-
taforami.
Spotkałem ją na molo w Magic Beach. Nic właściwie nie wiem o jej przeszłości. Nie
znam nawet jej nazwiska, bo jak twierdzi, nie ma takowego. Kiedy po raz pierwszy zo-
baczyłem Annamarię, wyczułem, że ukrywa niezwykłe sekrety i że potrzebuje przyja-
ciela. Przyjęła ofertę przyjaźni z mojej strony i odwzajemniła się tym samym. Jednak
konsekwentnie strzeże swoich sekretów.
Znak STOP stoi na skrzyżowaniu z dwupasmową drogą, równoległą do stanowej au-
tostrady. Annamaria skręca w lewo i podjeżdża pod otwartą mimo cichych godzin
przed świtem stację paliw, reklamującą się tanią benzyną i mechanikiem na zawołanie.
Zamiast zwyczajowych rzędów dwustronnych dystrybutorów, jakie stacje oferują
kierowcom tirów, ta ma tylko cztery stanowiska przy dwóch wysepkach. W tym mo-
mencie żadne nie jest zajęte.
Biało otynkowany budynek z lat trzydziestych, z płaskim dachem, ozdobiony ele-
mentami w stylu art déco, z fryzem widocznym spod gzymsu w świetle lamp. Fryz
w kolorach żółtym, szarym i ciemnoniebieskim przedstawia stylizowane samochody
i rosyjskie charty w biegu.
Obiekt jest uroczy, małe architektoniczne cacko z okresu, kiedy nawet skromne bu-
dynki były często niebanalnie projektowane i zdobione. Jest w nienagannym stanie,
a ciepłe światło w szybkach francuskich okien bez wątpienia zachęca przeciętnego po-
dróżnego, ale mnie nic z tych rzeczy nie omami.
Intuicja czasami podszeptuje mi to i owo, lecz rzadko odzywa się głośno. Tym razem
alarmuje mnie odpowiednikiem krzyku, ostrzegając, że chociaż to miejsce cieszy oko,
to pod zewnętrzną powłoką kryje się coś przerażającego.
Na tylnym siedzeniu znowu zawył Raphael.
– Nie podoba mi się to miejsce – mówię.
Nie robi to wrażenia na Annamarii.
– Gdyby ci się podobało, młody człowieku, nie znaleźlibyśmy się tutaj, nie byłoby po-
wodu.
Przy budynku stacji stoi pojazd pomocy drogowej. Jedne z dwojga drzwi garażo-
wych są podniesione i mimo nocnej godziny jakiś mechanik reperuje jaguara. Obser-
wuje go, popijając kawę z papierowego kubka, elegancko ubrany mężczyzna z burzą
srebrnych włosów – prawdopodobnie właściciel jaguara ściągniętego tu z pobocza auto-
strady. Żaden z mężczyzn nie zaszczyca nas spojrzeniem, gdy wolno suniemy obok.
Dalej, z boku stacji, parkują trzy wielkie tiry różnych marek – Mack, Cascadia i Peter-
bilt. Te starannie wypolerowane olbrzymy należą prawdopodobnie do prywatnych
przedsiębiorców, ponieważ mają wzory na lakierze, liczne dodatkowe chromowane
elementy, podwójne nadkola i inne ekstradetale.
Za tirami wyłania się długi niski budynek restauracji, w podobnym stylu co stacja
paliw. Knajpka reklamuje się umieszczonym na dachu czerwono-niebieskim neonem:
Harmony Corner/24 godziny na dobę. Stoją przed nią dwa pick-upy i dwa SUV-y, a kiedy
Annamaria parkuje obok, reflektory mercedesa oświetlają napis informujący, że o wy-
najem domków należy pytać wewnątrz.
Trzeci i ostatni element tego biznesu to dziesięć domków na tyłach restauracji. Usta-
wione są w półkole pod osłoną dorodnych nowozelandzkich drzewek świątecznych
i wdzięcznych akacji – na to wszystko pada łagodne, nieco magiczne światło lamp. Cały
obiekt wygląda na kompleks motelowy z wczesnego okresu turystyki samochodowej,
gdzie Humphrey Bogart być może ukrył się z Lauren Bacall, co skończyło się strzelani-
ną z Edwardem G. Robinsonem.
– Będą mieli wolne dwa domki – przepowiada Annamaria, wyłączając silnik. Otwie-
ram drzwi. – Nie – powstrzymuje mnie. – Zostań w aucie. Nie jesteśmy daleko od Magic
Beach, a być może wystawiono za tobą list gończy.
Udaremniwszy, niewiele godzin temu, dostarczenie grupom terrorystycznym czte-
rech bomb termojądrowych, zadzwoniłem od razu do biura FBI w Santa Cruz z infor-
macją, że detonatory do tych czterech bomb znajdą w Magic Beach w pojemniku Armii
Zbawienia z używaną odzieżą. Oni wiedzą, że nie jestem jednym ze spiskowców, ale tak
czy owak, chcą ze mną rozmawiać. Dla FBI to niczym bal maturalny i nie wyobrażają
sobie, że mógłbym wymknąć się z zabawy z kimś innym niż z nimi.
– Nie znają mojego nazwiska – zapewniam Annamarię. – I nie mają mojego zdjęcia.
– Mogą mieć portret pamięciowy. Zanim się tutaj ludziom pokażesz, warto się do-
wiedzieć, ile miejsca poświęcono temu w wiadomościach.
Wyjmuję portfel z tylnej kieszeni spodni.
– Mam trochę pieniędzy.
– Też mam. – Annamaria odpycha moją rękę z portfelem. – Wystarczy mi.
Wciskam się w fotel w ciemnym samochodzie, a Annamaria rusza do restauracji.
Ma sportowe buty, szare spodnie i workowaty sweter, który nie maskuje jednak jej
ciąży. Rękawy są za długie, sięgają niemal po czubki palców. Wygląda jak bezdomne
dziecko.
Ludzie reagują na nią życzliwie, w każdym natychmiast wzbudza zaufanie. Mało
prawdopodobne, żeby ktoś ją odprawił tylko dlatego, że nie ma karty kredytowej ani
dowodu tożsamości.
W Magic Beach zajmowała apartament nad garażem, nie płacąc za wynajem. Mówi,
że chociaż nigdy o nic nie prosi, ludzie sami z siebie oferują jej, czego potrzebuje. Prze-
konywałem się nieraz, że to prawda.
Twierdzi, że są też tacy, którzy chcą ją zabić, ale sprawia wrażenie, że się ich nie boi,
kimkolwiek oni są. Muszę jeszcze zobaczyć jakiś dowód na to, że ona w ogóle czegokol-
wiek się boi.
Zapytała mnie wcześniej, czy umarłbym dla niej. Bez wahania odpowiedziałem, że
tak – z pełnym przekonaniem.
Nie rozumiem ani swoich reakcji na nią, ani źródła jej siły. Jest kimś innym, niż się
wydaje. Wmawia mi, że już wiem, kim jest, i że wystarczy, żebym zaakceptował tę wie-
dzę, którą posiadłem.
Dziwne. A może i nie.
Już dawno temu dotarło do mnie, że mój szósty zmysł nie jest ewenementem i że
świat to miejsce przepełnione niezliczonymi osobliwościami. Większość ludzi pozostaje
ślepa na prawdziwą naturę egzystencji, ponieważ boją się wiedzieć, że świat jest pełen
tajemnic i znaczeń. Nieporównanie łatwiej jest żyć w świecie znanym tylko z wierzch-
niej warstwy, nic nieznaczącej i niczego od nas niewymagającej.
Ponieważ ja kocham nasz cudny świat, jestem z natury optymistyczny i pogodny.
Mój przyjaciel i mentor Ozzie Boone mówi, że pogoda ducha to jedna z moich lepszych
cech. Lecz przypomina mi czasami o pływającym na powierzchni gównie, jakby chciał
mnie ostrzec, że nadmiar pogody ducha może prowadzić do beztroski.
Niestety, w moje najgorsze dni, które zdarzają się rzadko, lecz ten jest jednym z ta-
kich, potrafię poczuć się aż tak zdołowany, że wydaje mi się, iż jestem na dnie i tam po-
zostanę. Nawet mi się nie chce szukać drogi w górę. Podejrzewam, że poddawanie się
smutkowi to grzech, ale mój obecny smutek nie oznacza czarnej depresji, przypomina
raczej długi ponury zmierzch.
Wraca Annamaria, siada za kierownicą i wręcza mi jeden z dwóch kluczy.
– To sympatyczne miejsce, lśniące czystością i pachnące dobrym jedzeniem. Nazywa
się Harmony Corner, ponieważ cały obiekt stanowi własność jednej rodziny, o nazwi-
sku Harmony, i przez nią jest obsługiwany, a to liczny klan, sądząc z tego, co powiedzia-
ła mi Holly Harmony. Jest jedyną kelnerką na tej zmianie.
Annamaria włącza silnik mercedesa i jedzie w stronę motelowych domków, co rusz
popatrując na mnie.
Parkuje między dwoma domkami, wyłącza silnik i światła.
– Melancholia bywa kusząca, kiedy towarzyszy jej rozczulanie się nad sobą – mówi.
– Nie rozczulam się nad sobą – zapewniam.
– Więc jak byś to nazwał? Ubolewaniem nad własnym losem?
Postanawiam nie odpowiadać.
– Litość dla samego siebie? Współczucie wobec samego siebie? Składasz sobie same-
mu kondolencje?
– Nie sądziłem, że w twojej naturze leży naigrawanie się z facetów.
– Oj, młody człowieku, ja się z ciebie nie naigrawam.
– Więc jak byś to nazwała?
– To tylko życzliwa ironia.
Światło lamp ogrodowych przesączające się przez poruszane łagodnym wietrzykiem
liście drzew przebija złotym blaskiem przez przednią szybę i miga na twarzy Annama-
rii, z pewnością na mojej również, jakby filmowano nas, gdy jesteśmy atakowani przez
jakiś skrzydlaty rój.
– Zabiłem dziś w nocy pięcioro ludzi – przypominam jej.
– Czy byłoby lepiej, gdyby ci się nie udało pokonać zła, nikogo nie zabijając?
Nic nie mówię.
Ona pyta dalej.
– Doszłoby do masowego morderstwa… chyba nie sądzisz, że oni poddaliby się bez
walki na twoją stanowczą prośbę?
– Oczywiście, że nie.
– Czy byliby skłonni dyskutować z tobą nad tym, czy zbrodnie, jakich chcą dokonać,
mają moralne uzasadnienie?
– Ironię rozumiem, ale nie odbieram jej jako życzliwej.
Annamaria nie ma litości.
– Być może zechcieliby wystąpić z tobą w programie sędzi Judy i pozwolić jej, by
zdecydowała, czy mieli moralne prawo zrzucić bomby nuklearne na cztery miasta, czy
nie.
– Nie. Za bardzo by się bali sędzi Judy. Ja też się jej boję.
– Zrobiłeś dokładnie to, co mogłeś i powinieneś zrobić, młody człowieku.
– No dobrze. Ale dlaczego muszę trafić z Magic Beach do Harmony Corner jeszcze tej
samej nocy? Za dużo śmierci. Niezależnie od tego, jak bardzo źli byli tamci ludzie i jak
bardzo zły może być ktoś tutaj… Nie jestem maszyną do zabijania.
Wyciąga do mnie rękę, chwytam ją. Chociaż nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, sam
ten dotyk podnosi mnie na duchu.
– Być może tutaj nie dojdzie do żadnego zabijania – mówi Annamaria.
– A jednak wszystko przyspiesza.
– Co?
– Moje życie, te zagrożenia, to szaleństwo… wszystko wali się na mnie jak lawina.
Błyski ciepłego światła migają nie tylko na twarzy Annamarii, ale także w jej oczach,
gdy ściska moją rękę.
– Czego ty chcesz, Oddie? Na co masz nadzieję? Nadzieję na trochę oddechu, na miłe
spędzanie wolnego czasu? Nadzieję na spokojne życie bez przygód, życie prostego ku-
charza albo sprzedawcy butów?
– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi.
– Więc powiedz, o co. Chciałabym usłyszeć to z twoich ust.
Zamykam oczy i widzę w wyobraźni kartę, która sześć lat temu wypadła z maszyny
przepowiadającej przyszłość, kiedy to ze Stormy u mojego boku kupiłem za ćwierć do-
lara tę bezcenną przepowiednię.
– Droga pani, dobrze pani wie, co mówiła ta karta: „Waszym przeznaczeniem jest
być razem na zawsze”.
– A potem ona zmarła. Ale ty zachowałeś kartę. Uparcie wierzyłeś w proroctwo. Czy
nadal w nie wierzysz?
– Tak – odpowiadam bez wahania. – Muszę wierzyć. Tylko to mi pozostało.
– No dobrze, Oddie, więc jeżeli ta nadzieja cię napędza, czy nie jest tak, że w rzeczy-
wistości pragniesz tego przyspieszenia, które cię rzekomo przeraża? Czy nie spieszno ci
do spełnienia się tej przepowiedni? Być może ta lawina spływająca na ciebie to nic inne-
go jak Stormy?
Otwieram oczy i znowu napotykam jej spojrzenie. Refleksy światła wyglądające jak
migoczące skrzydełka na jej twarzy i w jej czarnych oczach są być może migotaniem
złotych płomieni. Przypomina mi się, że ogień nie tylko pożera, lecz przez ogień nastę-
puje również oczyszczenie. A więc i odkupienie win.
Annamaria przekrzywia głowę, uśmiecha się.
– Czy mamy znaleźć jakiś zamek z odpowiednią komnatą, w której będziesz mógł się
spełnić, odgrywając swoją wersję słynnego monologu Hamleta? Czy też wracamy do
rzeczywistości?
Mimo wszystko reaguję uśmiechem.
– Najlepiej wrócić do rzeczywistości, droga pani.
Nasz bagaż to kosz z jedzeniem i golden retriever, podarowany nam w Magic Beach
przez naszą przyjaciółkę Blossom Rosedale. Gdy już Raphael znalazł skrawek trawy i się
wysikał, sunę za nim i Annamarią do domku numer 6, który wybrała dla siebie, i tam
zostawiam kosz z jedzeniem.
Zaopatrzenie dostarczone, wycofuję się, ale na ganku odwracam się na głos Anna-
marii.
– Cokolwiek będzie się tu działo, zaufaj swojemu sercu. Jest tak wiarygodne, jak
kompas.
Biały owczarek niemiecki Boo jest ze mną od kilku miesięcy. Teraz towarzyszy mi
do domku numer 7. Ponieważ jest duchem, nie musi się wysikać i przechodzi przez
drzwi, nie czekając, aż je otworzę.
Lokum jest czyste i przytulne. Pokój wypoczynkowy, sypialnia i łazienka. Domy-
ślam się, że w ciągu ostatnich lat przeprowadzono tu remont, podwyższając standard.
W obudowie dostrzegam nawet małą lodówkę pełniącą funkcję minibarku. Wyjmu-
ję puszkę piwa i odrywam zawleczkę.
Czuję się zmęczony, ale nie senny. Świt za dwie godziny, czyli jestem od dwudziestu
dwóch godzin na nogach, tymczasem od natłoku myśli wiruje mi w głowie.
Włączywszy telewizor, zasiadam z pilotem w fotelu, a Boo bada każdy kąt domku,
równie ciekawski po śmierci, jak za życia. Telewizja satelitarna oferuje duży wybór pro-
gramów, ale prawie wszystkie są przestarzałe i prymitywne.
Skacząc po kanałach informacyjnych, orientuję się, że udaremnienie terrorystycz-
nego ataku nuklearnego nie stało się faktem medialnym. Podejrzewam, że nigdy się nie
stanie. Rząd uzna, że opinia publiczna woli pozostać nieświadoma zagrożeń kataklizma-
mi, a klasa polityczna woli trzymać ludzi w nieświadomości niż wzbudzać podejrzenia
o korupcję czy niekompetencję na szczytach władzy.
Na kanale National Geographic leci film dokumentalny o dzikich kotach, narrator in-
formuje, że pantera to lampart, tyle że czarny, ale z dostrzegalnymi czarnymi cętkami.
Pantera ze złotymi oczami patrzy prosto w kamerę, odsłaniając kły, i mówi niskim, gru-
bym głosem: „Śpij”.
Uświadamiam sobie, że zanurzam się głębiej niż w półsen, w mroczny stan świado-
mości, kiedy sny i rzeczywistość mieszają się z sobą. Zanim rozleję piwo, wypuszczając
z ręki puszkę, odstawiam ją prawie pustą na stolik przy fotelu.
Na ekranie pantera zaciska kły na antylopie, powala ją na ziemię i rozszarpuje jej
gardło. Wstrząsająca scena okrucieństwa nie rozbudza mnie, tylko przytłacza i nęka.
Triumfujący kot podnosi łeb, łypie na mnie okiem, krew i ślina kapią mu z pyska, mó-
wi: „Śpij… śpij”.
Nie tylko słyszę słowa, ale też je czuję, pulsujące fale dźwiękowe z głośników telewi-
zora przepływają przeze mnie, odbieram je jak masaż dźwiękowy, rozluźniający napię-
te mięśnie i wyciszający system nerwowy.
Kilka hien nie spuszcza z oczu pantery, która wciąga teraz antylopę na drzewo, żeby
urządzić sobie ucztę na wysokich gałęziach, gdzie jej nie dosięgną ani te podobne wil-
kom drapieżniki, ani lwy – one również nie potrafią się wspinać.
Jedna z hien, z dzikimi oczami, odrażająca, odsłania przed kamerą nieregularne zę-
by i szepcze: „Śpij”. Reszta stada powtarza „Śpij”, a fale dźwiękowe rezonują we mnie,
wywołując superprzyjemny narkotyczny efekt, podobnie jak głos pantery na drzewie,
gdy tymczasem łeb antylopy wisi na strzępie szyi, a oczy są zastygłe w najdoskonal-
szym ze snów.
Zamykam powieki, a pantera z półjawy nie znika. Towarzyszy mi we śnie, słyszę
miękkie, ale ciężkie stąpnięcia jej łap, czuję zwinną sylwetkę wędrującą w moim mó-
zgu. Przez moment odczuwam niepokój, ale intruz zaczyna mruczeć i to mnie uspoka-
ja. Teraz wielki kot wspina się na kolejne drzewo i chociaż nie jestem martwy, taszczy
mnie z sobą, a ja nie mam siły stawiać oporu. Nie boję się, bo bestia mówi mi, żebym się
nie lękał, i jak poprzednio to nie tylko sens jej słów, lecz również wytwarzane przez nie
fale dźwiękowe uspokajają mój wzburzony umysł.
Wspina się na drzewo nocy, czarne gałęzie sięgają wysoko w bezgwiezdne niebo
i nic nie widać, tylko świecące jak latarnie oczy pantery, które są coraz większe i jaśniej-
sze i błyszczą jak oczy sowy. Niskim, grubym głosem pantera mówi: „Dlaczego nie mo-
gę cię odczytać?”. Być może to nie pantera ani sowa, ponieważ czuję nagle dotyk – zdaje
się, że palców – jak gdybym stał się książką o niezliczonych stronach, które są kolejno
odwracane, lecz okazują się niezadrukowane, a palce przesuwają się po papierze, szu-
kając wypukłych znaków, jakby czytały biografię w alfabecie Braille’a.
Nastrój się zmienia, wyczuwam frustrację rzekomego czytelnika, w ciemności oczy
pantery robią się zielone, a źrenice owalne. Jeżeli śnię, to jest to coś więcej niż po prostu
sen.
Zwykły sen nie może mieć scenariusza pisanego przez śniącego, tymczasem gdy ja
zażyczyłem sobie światła, okazuje się, że jestem w mocy je przywołać. Ciemność zaczy-
na stopniowo ustępować, zarysowują się powyginane gałęzie drzewa i z mroku wyłania
się sylwetka owego czytelnika.
Zostaję wyrwany ze snu, jakby wyrzuciła mnie z niego ta tajemnicza postać z kosz-
maru sennego. Zrywam się na równe nogi, kątem oka dostrzegam jakiś ruch po mojej
prawej ręce, lecz gdy zwracam się w tamtą stronę, nikogo nie widzę.
Za plecami słyszę pobrzęk, jakby para wprawnych rąk wykonała na harfie arpeggio
na basowych strunach. Kiedy się odwracam, nie znajduję konkretnego źródła dźwię-
ków, lecz one się powtarzają, choć nie z miejsca, skąd dochodziły, tylko z sypialni.
Idę ich tropem, przemierzam sypialnię, staję przed lekko uchylonymi drzwiami ła-
zienki. Za nimi jest ciemność.
Z powodu skrajnego zmęczenia i rozchwiania emocjonalnego zapomniałem o zabra-
niu z sobą pistoletu. Został w mercedesie, wsunięty pod przedni fotel pasażera.
Ten pistolet był wcześniej własnością pastorowej z Magic Beach. Wielebny zastrzelił
żonę, zanim zdążyła użyć broni. W ich odmianie chrześcijaństwa wierni są widocznie
zbyt niecierpliwi, by czekać, aż dzięki modlitwie rozwiążą swoje problemy.
Pcham uchylone drzwi łazienki i zapalam światło. Pobrzękiwanie jest głośniejsze,
lecz dochodzi z tyłu.
Odwróciwszy się, stwierdzam, że wrócił Boo, lecz nie on jest głównym obiektem mo-
jego zainteresowania. Moją uwagę zwraca to, co poraziło również psa: szybko porusza-
jące się, transparentne coś, zauważalne jedynie dzięki temu, że zniekształca obraz
przedmiotów, gdy przemyka przez sypialnię, pokój wypoczynkowy, a wreszcie wydaje
się, że wskakuje do ekranu telewizora, nie rozbijając go. I znika.
Bezkształtna zjawa tylko mignęła i mógłbym podejrzewać, że była wytworem mojej
wyobraźni, gdyby nie to, że na ekranie telewizora, na tle obrazów z życia dzikich zwie-
rząt, bo film się jeszcze nie skończył, pojawiają się koncentryczne kręgi jak na wodzie
po wrzuceniu kamienia.
Mrugam kilkakrotnie i zastanawiam się, czy to realne, czy też mam jakiś problem
z widzeniem. Zjawisko stopniowo traci na intensywności i wkrótce obraz na ekranie
jest wyraźny i stabilny.
To nie był duch. Kiedy się natykam na ociągającą się z odejściem z tego świata zmar-
łą osobę, widzę ją taką, jaka była za życia, nie porusza się szybko i nadążam za nią wzro-
kiem.
Duchy nie mówią i nie produkują żadnych dźwięków. Nie dzwonią łańcuchami. Nie
słychać odgłosów ich kroków. Nic nie ważą, więc schody nie trzeszczą, gdy idą. I z pew-
nością nie wykonują arpeggio na basowych strunach harfy.
Patrzę na Boo.
Boo patrzy na mnie. Nie macha ogonem.
2
Teraz już na pewno nie śpię.
Sen o drzewie i panterze trwał niecałe pięć minut. Nadal czuję skutki długotrwałej
deprywacji snu, jednak jestem tak czujny, jak żołnierz w okopie strzeleckim, świadom,
że wróg może zaatakować w każdym momencie.
Zostawiam zapalone światła, by nie wracać do ciemnego domku, wychodzę na ze-
wnątrz, zamykam drzwi na klucz, wyciągam pistolet spod fotela w mercedesie.
Pod sportową bluzą mam na sobie koszulkę i wsuwam pomiędzy nie pistolet, zaty-
kając go za pasek z tyłu. Nie jest to idealny sposób noszenia broni, lecz nie mam kabu-
ry. Jednak w przeszłości, gdy uciekałem się do tej metody, nigdy nie odstrzeliłem sobie
niechcący ani kawałka pośladka.
Chociaż nie lubię broni i zwykle jej nie noszę przy sobie i chociaż zabicie nawet naj-
gorszego człowieka w obronie własnej lub w obronie osoby niewinnej wzbudza we
mnie odrazę, nie jestem aż tak fanatycznym przeciwnikiem broni palnej, by dać się za-
bić – albo patrzeć obojętnie na morderstwo – nie oddając strzału.
Boo materializuje się u mojego boku.
Jest jedynym psim duchem, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Całkowicie niewinny,
z pewnością nie lęka się tego, co mógłby zobaczyć po Drugiej Stronie. Mimo że nie ma
ciała i nie może ugryźć złoczyńcy, jestem przekonany, że pozostaje na tym świecie, po-
nieważ przyjdzie taki moment, kiedy stanie się dla mnie niczym Lassie dla Timmy’ego
i uratuje mnie przed utopieniem się w nieużytkowanej studni lub podobnym nieszczę-
ściem.
To smutne, że dzisiaj większość dzieci nie zna opowieści o Lassie. Medialna psia
gwiazda znana im obecnie to Marley, po którym trudno się spodziewać, że będzie wy-
ciągał dzieci ze studni lub z płonącej stodoły, on raczej wyrzyga się na dziecko i niechcą-
cy zaprószy w stodole ogień.
Ponury nastrój nękający mnie od wydarzeń w Magic Beach wydaje się pogłębiać.
Lecz o dziwo, nic nie mogło skuteczniej zadziałać, by przywrócić mi zdrowy rozsądek
i realne spojrzenie na rzeczywistość, niż przyprawiająca o gęsią skórkę przygoda
z czymś ewidentnie nadprzyrodzonym.
Zerkam na oświetlone gałęzie drzew. Delikatny nocny powiew sprawia, że liście
drżą, jakby przewidywały nadejście czegoś złego. Wokół mnie tworzą się na ziemi roze-
drgane wzory światła i cienia, wywołujące iluzję, że grunt pod nogami nie jest stabilny.
W ustawionych w półkole domkach nie widać świecących się lamp w żadnym
z okien, z wyjątkiem tych u mnie i Annamarii, a przecież parkuje tu pięć samochodów.
Jeżeli goście kompleksu motelowego w Harmony Corner już śpią, być może tajemniczy
czytelnik przerzuca kartki ich pamięci i szuka… Szuka czego? Chce się tylko czegoś
o nich dowiedzieć?
Ten czytelnik – kimkolwiek lub czymkolwiek jest – nie tylko chce mnie poznać, chce
czegoś więcej. Podobnie jak antylopa w filmie, która zapewni panterze pięć dni obżar-
stwa, jestem zwierzyną. Być może nie zostanę zjedzony, lecz w jakiś inny sposób wyko-
rzystany.
Patrzę na Boo.
Boo patrzy na mnie. Potem przenosi wzrok na oświetlone okno Annamarii.
Gdy pukam delikatnie do drzwi domku numer 6, same się uchylają, jakby nie zosta-
ły zamknięte od wewnątrz. Wchodzę, zastaję Annamarię siedzącą na krześle przy stoli-
ku.
Wyjęła jedno jabłko z kosza, obrała i pokroiła na cząstki. Dzieli się nim teraz z Ra-
phaelem. Golden retriever waruje przy jej krześle, chrupie kawałek jabłka i się oblizuje.
Łypie okiem na Boo i zadziera ogon, szczęśliwy, że nie ma potrzeby dzielić się swoją
porcją z psim duchem. Wszystkie psy dostrzegają błąkające się na tym świecie duchy
i w przeciwieństwie do większości ludzi nie żyją złudzeniami co do prawdziwej natury
świata.
– Czy zdarzyło się coś nadzwyczajnego? – pytam Annamarię.
– A czy nie zdarza się wciąż coś nadzwyczajnego?
– Czy nie pojawił się u ciebie… hm, jakiś gość?
– Tylko ty. Poczęstujesz się jabłkiem, Oddie?
– Dziękuję, nie. Grozi ci tu niebezpieczeństwo.
– Spośród wielu ludzi, którzy chcą mnie zabić, żaden nie jest w Harmony Corner.
– Jak możesz być tego pewna?
Wzrusza ramionami.
– Nikt tutaj nie wie, kim jestem.
– Nawet ja nie wiem, kim jesteś.
– Więc sam widzisz. – Annamaria podaje kolejną cząstkę jabłka Raphaelowi.
– Nie będzie mnie w domku obok przez jakiś czas.
– W porządku.
– Mówię na wypadek, gdybyś przyzywała mnie krzykiem.
Wygląda na rozbawioną.
– Dlaczego miałabym krzyczeć? Nie zdarza mi się.
– Nigdy w życiu nie krzyczałaś?
– Krzyczy osoba zaskoczona lub przestraszona.
– Mówiłaś, że chcą cię zabić.
– Ale się ich nie boję. Rób, co masz robić. Mnie się nic nie stanie.
– Może powinnaś pójść ze mną?
– A dokąd idziesz?
– Tu i tam.
– Tu właśnie jestem, a tam już byłam.
Patrzę na Raphaela, Raphael patrzy na Boo, Boo patrzy na mnie.
– Pytałaś, droga pani, czy jestem gotów umrzeć dla ciebie, i powiedziałem, że tak.
– To przemiło z twojej strony. Jednak nie musisz umierać dla mnie tej nocy. Nie
spiesz się z umieraniem.
Sądziłem niegdyś, że Pico Mundo ma ponadprzeciętną liczbę ekscentryków. Potem
trochę podróżowałem i miałem okazję się przekonać, że ekscentryczność jest nieod-
łączną cechą rodzaju ludzkiego.
– Zaśnięcie może być niebezpieczne.
– Więc nie będę spała.
– Może powinienem przynieść z restauracji kubek czarnej kawy?
– Po co?
– Żebyś nie zasnęła.
– Sądzę, że ty zasypiasz, kiedy odczuwasz potrzebę snu. Ja natomiast, młody człowie-
ku, zasypiam, kiedy mam na to ochotę.
– I jak to się sprawdza?
– Znakomicie.
– Czy nie chcesz wiedzieć, dlaczego niebezpiecznie jest tutaj zasnąć?
– Bo spadnę z łóżka? Wierzę, Oddie, że twoje ostrzeżenie nie ma podtekstu frywolne-
go. Tak czy owak, nie zasnę. A teraz idź i rób, co masz robić.
– Wybieram się powęszyć wokół.
– To sobie węsz i węsz. A teraz sio! – Wygania mnie gestem ręki.
Wycofuję się z jej domku, zamykając za sobą drzwi.
Boo biegnie już w stronę restauracji. Idę za nim.
Po chwili znika jak rozpływająca się mgła.
Nie wiem, gdzie się udaje, kiedy ginie mi z oczu. Czy duch psa może wędrować na
Drugą Stronę i wracać, gdy tylko chce? Nie studiowałem teologii.
Jak na ostatni dzień stycznia na wybrzeżu kalifornijskim noc jest łagodna. I cicha.
W powietrzu unosi się przyjemny zapach morza. Mimo to towarzyszy mi poczucie zbli-
żającej się grozy. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle ziemia rozstąpiła się pod moimi sto-
pami i mnie pochłonęła.
Wielkie ćmy wariują wokół neonu na dachu restauracji. Ich naturalnym ubarwie-
niem musi być biel, gdyż robią się albo jaskrawoniebieskie, albo czerwone zależnie od
tego, przy którym neonie wirują. Nietoperze, ciemne, niezmieniające barwy, krążą tam
niezmordowanie, karmiąc się jaskrawym skrzydlatym rojem.
Nie we wszystkim dopatruję się złowróżbnych sygnałów i znaków. Jednak na widok
nietoperzy przeszedł mnie zimny dreszcz i postanowiłem nie wchodzić do restauracji,
jak wcześniej zamierzałem.
Mijam trzy wielkie tiry stojące przy stacji i stwierdzam, że jaguar już odjechał. Drzwi
garażowe są nadal podniesione, mechanik zamiata podłogę. Zatrzymuję się.
– Dzień dobry panu – mówię głosem tak radosnym, jakby cudowny różowy świt za-
lał już niebo i ptasie chóry intonowały pieśni na cześć życia.
Kiedy podnosi głowę, odrywając się od zamiatania, mam przed oczami scenę z Upio-
ra w operze. Szkaradna blizna biegnie od lewego ucha przez górną i dolną wargę aż do
prawego podbródka. Jakakolwiek była przyczyna okaleczenia, można uznać, że raczej
nie zszywał jej lekarz, lecz wędkarz, używając do tego haczyka i stalowej linki.
Sprawia wrażenie, że nie przejmuje się swoim wyglądem.
– Cześć, synu – mówi i zaszczyca mnie grymasem, który wystraszyłby nawet Draku-
lę. – Wally i Wanda jeszcze nie pomyśleli o pójściu spać, a ty już wstałeś.
– Wally i Wanda?
– Och, pardon. To nasze oposy. Niektórzy gadają, że tych dwoje to brzydkie, wielkie
czerwonookie szczury. Ale torbacz to nie szczur. Może brzydki, a może ładny. Nie to
ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Co myślisz o oposach?
– Są, jakie są.
– Dbam, żeby Wally i Wanda mieli każdziutkiej nocy resztki jedzenia z restauracji.
Tyją. Ale mają ciężkie życie, bo to i pumy, i rysie, i zgraje kojotów gustują w mięsie opo-
sów. Nie myślisz, że życie oposów jest trudne?
– Cóż, proszę pana, przynajmniej Wally ma Wandę, a Wanda Wally’ego.
Nagle w niebieskich oczach mechanika błyszczą łzy i drżą mu okaleczone wargi, jak-
by się rozkleił na myśl o miłości oposów.
Jest mężczyzną około czterdziestki, chociaż włosy ma mocno szpakowate. Pomimo
upiornej twarzy wytwarza wokół siebie aurę dobroduszności, co sugeruje, że dla dzieci
jest równie dobry, jak dla zwierząt.
– Utrafiłeś w sedno. Wally ma Wandę, a Donny ma Denise, co pozwala to wszystko
znosić.
Na przedniej kieszeni jego koszuli widnieje naszywka z imieniem DONNY.
Mruga powiekami, maskując łzy.
– Co mogę dla ciebie zrobić, synu?
– Nie śpię od wielu godzin i jeszcze jakiś czas nie powinienem zasnąć. Myślę, że
wszędzie tam, gdzie zatrzymują się kierowcy ciężarówek, można kupić tabletki kofe-
inowe.
– Mam NoDoz w opakowaniach po żelkach. A w automacie są wysokooktanowe na-
poje, jak Red Bull czy Mountain Dew, a nawet nowy energetyzujący drink o nazwie
Kick-Ass.
– Naprawdę ma taką nazwę?
– Nie trzymają dziś żadnych standardów, nigdzie, w niczym. Gdyby uznali, że lepiej
się będzie sprzedawał pod nazwą Smaczne Gówno, nie zawahaliby się. Przepraszam za
wulgaryzm.
– Nie ma problemu, proszę pana. Wezmę opakowanie NoDoz.
Prowadzi mnie przez garaż do pomieszczeń biurowych i ciągnie temat.
– Nasz siedmiolatek dowiedział się o seksie z jakiejś sobotniej przedpołudniowej kre-
skówki. Któregoś dnia, ni stąd, ni zowąd, Ricky mówi, że nie chce być ani hetero, ani ho-
mo, bo to wszystko jest obrzydliwe. Odłączyliśmy antenę satelitarną. Nie ma w dzisiej-
szych czasach żadnych standardów. Teraz Ricky ogląda wszystkie stare kreskówki Di-
sneya i Warner Brothers na DVD. Nie ma powodu się obawiać, że Królik Bugs będzie
uprawiał seks z Kaczorem Duffym.
Oprócz NoDoz kupuję jeszcze dwa batony.
– Czy automat przyjmuje banknoty dolarowe, czy muszę mieć bilon?
– Wciąga banknoty – odpowiada Donny. – Młodo wyglądasz, niezbyt długo jeździsz
ciężarówkami.
– Nie jestem zawodowym kierowcą, proszę pana. Jestem bezrobotnym kucharzem.
Donny wychodzi za mną na zewnątrz, gdzie z automatu kupuję mountain dew.
– Moja Denise – mówi – przyrządza tu w restauracji szybkie dania. Wy macie swój
własny język.
– O kim pan mówi?
– O was, kucharzach od szybkich dań. – Gdy się uśmiecha, brzegi jego blizny odsu-
wają się od siebie i twarz wygląda jak pęknięty na dwie części upuszczony z ręki talerz.
– Dwie krowy, mają zaryczeć, dostać kołdry i pożenić się ze świniami.
– Knajpiany żargon. Kelnerka zamawia dwa hamburgery z cebulą, serem i beko-
nem.
– To mnie rozśmiesza – mówi i rzeczywiście wygląda na rozbawionego. – Gdzie byłeś
kucharzem, oczywiście wtedy, kiedy miałeś pracę, hę?
– Po prawdzie, proszę pana, przeskakiwałem z miejsca na miejsce.
– To przyjemność poznawać nowe miejsca. Od dawna nie byłem w żadnym nowym
miejscu. Wybrałbym się gdzieś z Denise. Tylko we dwoje. – Znowu ma łzy w oczach.
Jest chyba najbardziej sentymentalnym mechanikiem na całym Zachodnim Wybrzeżu.
– Tylko we dwoje – powtarza i tym razem w jego głosie, pełnym czułości, gdy mówi
o żonie, słyszę nutę desperacji.
– Domyślam się, że mając dzieci, trudno się wyrwać w świat tylko we dwoje.
– Nigdy się nie wyrwiemy. Nie ma dokąd, nie ma jak.
Być może wyobraźnia sprawia, że wyczytuję w jego oczach więcej, niż w nich jest,
lecz podejrzewam, że te ostatnie napływające łzy są równie gorzkie, co słone.
Patrzy, jak połykam dwie tabletki NoDoz i popijam je mountain dew.
– Często atakujesz swój organizm w taki sposób?
– Nie tak często.
– Za dużo tego w siebie wrzucasz, synu, dorobisz się z pewnością krwawiącego wrzo-
du. Kofeina w nadmiarze przeżera błonę śluzową żołądka.
Odchylam do tyłu głowę i kilkoma haustami wypijam do dna zbyt słodki napój.
Kiedy wyrzucam do pojemnika na śmieci pustą puszkę, z ust Donny’ego pada pyta-
nie:
– A jak ty masz na imię, synu?
Głos ma ten sam, ale zmienił ton. Nie jest życzliwy. Kiedy napotykam jego spojrze-
nie, widzę te same niebieskie oczy, lecz nabierają stalowej twardości, jakiej w nich
przedtem nie było. Czyli nowe otwarcie.
Czasami nieprawdopodobna historia wydaje się zbyt nieprawdopodobna jak na
kłamstwo i usypia podejrzenia. Liczę na to.
– Potter. Harry Potter – odpowiadam.
Spojrzenie ma tak ostre jak igła na poligrafie.
– To niemożliwe. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć: Bond, James Bond.
– No cóż, proszę pana, takie mam imię i nazwisko. Lubiłem je, póki nie ukazały się
książki i filmy. Gdy po raz tysięczny ktoś mnie zapytał, czy naprawdę jestem czarno-
księżnikiem, zapragnąłem nazywać się jakkolwiek, byle nie Harry Potter. Powiedzmy,
jak wróg Supermana, Lex Luthor, czy coś takiego.
Kiedy Donny był przyjacielski i udawał równego gościa, wydawało mi się przez krót-
ką chwilę, że atmosfera w Harmony Corner jest tak sielankowa, jak w lesie Kubusia Pu-
chatka. Lecz słony zapach morza ustępuje woni gnijących wodorostów, oświetlenie
przy dystrybutorach bije po oczach niczym lampy w pokoju przesłuchań, a kiedy pa-
trzę w niebo, nie mogę znaleźć Kasjopei ani żadnego innego znanego mi gwiazdozbio-
ru, jakby Ziemia odwróciła się tyłem do wszystkiego, co znane i podnoszące na duchu.
– Więc jeżeli nie jesteś czarnoksiężnikiem, Harry, czym ty się naprawdę trudnisz?
Zmienia się nie tylko ton jego głosu, lecz także dykcja. I wydaje mi się, że ma jakiś
problem z pamięcią krótkotrwałą.
Być może zauważa moje zdziwienie swoim pytaniem i domyśla się, jaki jest powód.
– Dobrze pamiętam, co mówiłeś, ale podejrzewam, że to mniej niż połowa prawdy.
– Wybacz, lecz jestem zwyczajnym kucharzem i to cała prawda. Nie jestem facetem
o wielu talentach.
Nie rozwiałem jego podejrzeń, patrzy na mnie spod przymrużonych powiek.
I sprawdza mnie.
– Jaja wyciągnij i rozbij. Nasercowa tabliczka.
Wyjaśniam znaczenie, jak to robiłem wcześniej:
– Wyciągnij jaja, czyli zamiast dwóch serwuj trzy. Rozbij jaja, czyli zrób jajecznicę.
Nasercowa tabliczka to tost z podwójną porcją masła.
Z oczami jak szparki Donny mógłby uchodzić za Clinta Eastwooda, gdyby był dwa-
dzieścia centymetrów wyższy, ważył piętnaście kilogramów mniej, był przystojny, nie
miał łysych zakoli i szpetnej blizny.
Z jego ust pada krótkie stwierdzenie, brzmiące jak groźba.
– Tu, w Harmony Corner, nie potrzebujemy jeszcze jednego kucharza od szybkich
dań.
– Nie staram się o pracę, proszę pana.
– Więc co tutaj robisz, Harry Potterze?
– Szukam sensu w swoim życiu.
– Może twoje życie nie ma żadnego sensu.
– Jestem pewien, że ma.
– Życie w ogóle nie ma sensu. Niczyje.
– Może tak jest w pana przypadku. W moim przypadku jest inaczej.
Zaskakuje mnie przeraźliwie głośnym odchrząknięciem, zastanawiam się, czy nie
ma jakichś niekonwencjonalnych nawyków pielęgnacyjnych, a w następstwie paskud-
nej kępki włosów zatykającej krtań. Kiedy spluwa, obrzydliwa kulka plwociny rozbry-
zguje się na chodniku parę centymetrów od mojego prawego buta, który bez wątpienia
był celem.
– Życie nie ma sensu z wyjątkiem twojego, czy tak, Harry? Jesteś lepszy od większo-
ści z nas, hę?
Niewytłumaczalny gniew wykrzywia mu twarz. Łagodny, sentymentalny Donny
przeobraził się w Huna, potomka Attyli, i wydaje się nagle zdolny do bezrozumnego ak-
tu przemocy.
– Nie jestem lepszy, proszę pana. Prawdopodobnie gorszy niż wielu ludzi. Zresztą
nieważne, czy lepszy, czy gorszy. Jestem inny. Niczym morświn, który wygląda jak ry-
ba i pływa jak ryba, ale nie jest rybą, tylko ssakiem i nie jada się go z dodatkiem frytek.
A być może niczym piesek preriowy, który w ogóle nie jest pieskiem, choć tak się o nim
mówi. Wygląda raczej jak pulchna wiewiórka, lecz nie jest wiewiórką, bo żyje w tune-
lach pod ziemią, a nie na drzewach, i zapada w zimowy sen, choć nie jest niedźwie-
dziem. Piesek preriowy nie powiedziałby, że jest lepszy od zwykłych psów czy lepszy od
wiewiórek albo od niedźwiedzi, jest po prostu inny, jak inny jest morświn, ale nie jest
też morświnem. Lepiej pójdę już do swojego domku i uraczę się batonami, i przemyślę
temat morświnów i piesków preriowych, żeby wyrazić tę analogię bardziej precyzyjnie.
Jeżeli udaję kogoś o ptasim móżdżku czy świra, potrafię czasami przekonać groźne-
go faceta, że nie stanowię dla niego zagrożenia i nie jestem wart tego, by tracił czas
i energię na robienie mi krzywdy. Kiedy indziej taka gierka tylko jeszcze bardziej roz-
wściecza zbira. Odchodząc, liczę na pięćdziesiąt procent szans, że nie zostanę wbity
w ziemię uderzeniem potężnego klucza nasadowego.
O książce W HARMONY CORNER SĄ DRZWI, KTÓRYCH NIE WOLNO OTWORZYĆ Zajazd przy autostradzie biegnącej wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża oferuje wszystko, cze- go potrzebuje zmęczony podróżny – smaczną kolację, dobrą obsługę, wygodne lokum na nocleg. A liczni członkowie rodziny, do której zajazd należy, dbają o sielankową atmosferę. Tak widzi Harmony Corner większość przyjezdnych. Ale nie Odd Thomas. Okaleczona twarz mechanika na stacji benzynowej, kelnerka z obciętym palcem, przerażo- na dziewczynka i coś, czego nie sposób nazwać… Tajemniczy Byt – „kontroler, mocarny władca i despotyczny marionetkarz” – przed pięcioma laty zamienił Harmony Corner w swoje małe imperium. Odd Thomas musi stoczyć z nim walkę.
DEAN KOONTZ Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymujący się im- ponującą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpo- czął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez „Atlantic Monthly”. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publiko- wał, głównie science fiction i horrory. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paro- ma pseudonimami. Do najpopularniejszych powieści Koontza należą: Opiekunowie, In- tensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Apokalipsa Odda. Wiele z nich zostało przeniesio- nych na ekran telewizyjny lub kinowy. www.deankoontz.com
Tego autora TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA PRĘDKOŚĆ INWAZJA INTENSYWNOŚĆ NIEZNAJOMI MĄŻ OCALONA NIEZNISZCZALNY DOBRY ZABÓJCA PÓŁNOC OSZUKAĆ STRACH OCZY CIEMNOŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE MASKA MROCZNE POPOŁUDNIE ZŁE MIEJSCE SMOCZE ŁZY RECENZJA OPIEKUNOWIE BEZ TCHU DOM ŚMIERCI CO WIE NOC W MROKU NOCY KĄTEM OKA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA KLUCZ DO PÓŁNOCY Odd Thomas ODD THOMAS DAR WIDZENIA BRACISZEK ODD KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM
APOKALIPSA ODDA INTERLUDIUM ODDA
Tytuł oryginału: ODD INTERLUDE Copyright © Dean Koontz 2012 All rights reserved Published by arrangement with Prava i Prevodi and Lennart Sane Agency AB Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Elżbieta Piotrowska 2015 Redakcja: Beata Kołodziejska Zdjęcia na okładce: Johnsey/Shutterstock, David M. Schrader/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. ISBN 978-83-7985-159-1 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku oso- bę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresa- tom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em
Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA. Na południe od Moonlight Bay 1 2 3 4 5 6 7 CZĘŚĆ DRUGA. Dwie narracje 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 CZĘŚĆ TRZECIA. Osaczony 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 Przypisy
CZĘŚĆ PIERWSZA Na południe od Moonlight Bay Och! Oni są zbyt piękni, żeby żyć, o wiele za piękni. Charles Dickens, Nicholas Nickleby
1 Mówi się, że każda droga prowadzi do domu, jeżeli tylko pragniesz do niego dotrzeć. Tęsknię za domem, za miastem Pico Mundo i pustynią, na której ono rozkwita, niestety wybieram wciąż drogi, które wiodą mnie od jednego piekła do kolejnego. Siedząc w mercedesie na przednim fotelu pasażera, obserwuję przez boczną szybę gwiazdy, sprawiają wrażenie nieruchomych, lecz w rzeczywistości są w ciągłym ruchu i nieustannie się oddalają. Wydają się wieczne, ale są tylko słońcami i pewnego dnia się wypalą. Stormy Llewellyn była jeszcze dzieckiem, kiedy straciła matkę, Cassiopię. Ja straci- łem Stormy, gdy ona i ja mieliśmy po dwadzieścia lat. Jedna z konstelacji nieba północ- nego nazywa się Kasjopeja. Żadnej grupy odległych słońc nie nazwano od imienia Stor- my. W nocy wysoko na niebie widzę imienniczkę Cassiopei, ale Stormy widuję tylko w swojej pamięci, gdzie pozostaje tak żywa, jak żadna z żyjących osób, które poznaję. Gwiazdom i wszystkiemu we wszechświecie dał początek Wielki Wybuch, który na- stąpił, kiedy zaczął się też czas. Jakieś miejsce istniało przed powstaniem wszechświata i będzie nadal istniało, mimo że sam wszechświat się zapadnie. W tym tajemniczym miejscu, poza czasem, czeka na mnie Stormy. Jedynie z upływem czasu czas zostanie pokonany i jedyną drogą z powrotem do mojej dziewczyny jest droga naprzód. Tymczasem z powodu ostatnich wydarzeń znowu zostałem obwołany bohaterem i po raz kolejny wcale się nim nie czuję. Annamaria wbija mi do głowy, że niewiele godzin temu ocaliłem ileś miast, ratując życie setek tysięcy ludzi zagrożonych terrorystycznym atakiem nuklearnym. Chociaż jest to najprawdopodobniej faktem, mam poczucie, że w przebiegu tych wydarzeń stra- ciłem cząstkę swojej duszy. By udaremnić spisek, musiałem zabić czterech mężczyzn i jedną młodą kobietę. Gdybym dał im jakąkolwiek szansę, oni zabiliby mnie, jednakże to, iż działałem w sa- moobronie, nie powoduje, że te zabójstwa mniej ciążą mi na sumieniu. Nie urodziłem się, żeby zabijać. Jak wszyscy urodziłem się, by czerpać radość z ży- cia. Niestety, ten zdegenerowany świat łamie większość z nas, bezlitośnie rozgniatając wszystko stalowymi gąsienicami. Opuściwszy Magic Beach w obawie przed pościgiem, prowadziłem mercedesa, któ- rego użyczył mi mój przyjaciel Hutch Hutchison. Po przejechaniu kilkunastu kilome- trów, kiedy przygniotły mnie wspomnienia scen przemocy, zatrzymałem się na pobo- czu i zamieniłem miejscami z Annamarią. Siedząc za kierownicą, Annamaria usiłuje mnie pocieszyć. – Życie jest ciężkie, młody człowieku – mówi – ale nie zawsze tak było. Znam ją od niespełna dwudziestu czterech godzin i im dłużej z nią przebywam, tym bardziej mnie zadziwia. Ma chyba osiemnaście lat, jest więc o cztery lata młodsza ode
mnie, lecz wydaje się dużo starsza. To, co mówi, często brzmi zagadkowo, chociaż mam wrażenie, że mogłoby stać się dla mnie jasne, gdybym był mądrzejszy, niż jestem. Zwyczajna dziewczyna, co nie znaczy nieatrakcyjna, drobna, z nieskazitelną cerą i wielkimi czarnymi oczami, jest w ciąży, na oko w siódmym miesiącu. Każda inna w jej wieku i w jej sytuacji, zupełnie sama na świecie, powinna być zestresowana, ale Anna- maria jest spokojna i pewna siebie, jakby wierzyła, że wiedzie cudowne życie – i często na to wygląda. Nie łączy nas romantyczne uczucie. Z mojej strony to niemożliwe po związku ze Stormy. Łączy nas jednak, chociaż o tym nie mówimy, coś w rodzaju miłości, platonicz- nej, lecz głębokiej, co jest dziwne, zważywszy, że znamy się tak krótko. Nie mam sio- stry, ale być może tak właśnie bym się czuł, gdybym był bratem Annamarii. Z Magic Beach do Santa Barbara, dokąd zmierzamy, jedzie się cztery godziny prosto jak strzelił wzdłuż wybrzeża. Po niecałych dwóch godzinach jazdy, około trzech kilome- trów za malowniczym miasteczkiem Moonlight Bay i Fort Wyvern – bazą wojskową za- mkniętą po zakończeniu zimnej wojny – Annamaria zaskakuje mnie pytaniem. – Czy czujesz jakieś przyciąganie, dziwaku? Nazywam się Odd Thomas, co wyjaśniałem w poprzednich tomach tego pamiętnika i bez wątpienia będę wyjaśniał w kolejnych, ale w trakcie tej eskapady, kiedy zbaczam z głównego szlaku mojej życiowej podróży, tego nie zrobię. Przed Annamarią tylko Stormy mówiła do mnie „dziwaku”. Jestem i czuję się zwyczajnym kucharzem od szybkich dań, choć nie pracuję w re- stauracji od czasu, gdy osiemnaście miesięcy temu wyjechałem z Pico Mundo. Tęsknię do skwierczącej patelni i frytownicy. To zajęcie, które pochłania cię całego. Jak prakty- kowanie zen. – Czy czujesz to przyciąganie? – pyta ponownie Annamaria. – To jak siły grawitacyj- ne Księżyca powodujące ruch fal w oceanie. Zwinięty na tylnym siedzeniu golden retriever Raphael zawył, jakby w odpowiedzi na pytanie Annamarii. Nasz drugi pies, biały owczarek niemiecki Boo, nie wydaje oczy- wiście żadnych dźwięków. Rozparty na fotelu, z głową spoczywającą na zimnej szybie drzwi od strony pasaże- ra, na wpół zahipnotyzowany układami gwiazd, nie czułem nic niezwykłego, póki z ust Annamarii nie padło to pytanie. Lecz po nim wyczuwam nieomylnie, że coś tej nocy wzywa mnie nie do Santa Barbara, tylko gdzie indziej. Jestem obdarzony szóstym zmysłem, co się przejawia na kilka sposobów. Po pierw- sze, widzę duchy błąkających się zmarłych, którzy nie chcą przejść na Drugą Stronę. Często oczekują ode mnie, że wymierzę sprawiedliwość ich mordercom lub pomogę im wskrzesić w sobie odwagę, żeby przejść z tego świata na tamten. Mam też od czasu do czasu prorocze sny. A od opuszczenia Pico Mundo po gwałtownej śmierci Stormy wyda- je mi się, że jak magnes przyciągają mnie niebezpieczne miejsca, jakby jakaś Moc ży- czyła sobie, bym do nich trafiał. Moje życie ma tajemniczy cel, którego nie rozumiem, i dzień po dniu, konfrontacja po konfrontacji dopiero w drodze dowiaduję się, dokąd mam się udać. Na zachodzie widzę teraz czarne i złowróżbne morze, lodowaty księżyc rzuca na nie zniekształcone odbicie, które rozpływa się w wodzie, tworząc długie srebrzyste pasmo. W świetle reflektorów przerywana biała linia na asfalcie biegnie na południe.
– Czy czujesz przyciąganie? – pyta znowu Annamaria. Wzgórza są ciemne, ale przed nami na prawo wabią podróżnych ciepłe światła bu- dynków, które nie wyglądają na miasteczko. – Tam – mówię. – Tamte światła. Wypowiadając te słowa, wiem już, że w tym miejscu czai się śmierć. Lecz nie może- my zawrócić. W takich przypadkach muszę działać. Poza tym kobieta obok mnie stała się jakby moim zapasowym sumieniem, delikatnie przypominając w momentach mo- jej słabości, jak mam postąpić. Sto metrów za zachęcającą tablicą Jadło Paliwo Kwatera majaczy zjazd z autostrady. Annamaria pokonuje skręt z dużą prędkością, ale pewnie i umiejętnie. Zatrzymujemy się przed znakiem STOP. – Też to czujesz, czy tak? – pytam. – Nie mam takiego daru jak ty, dziwaku. Nie wyczuwam takich rzeczy. Ale wiem. – Co wiesz? – Wiem, co mam wiedzieć. – Czyli co? – Czyli to, co potrzebuję wiedzieć. – A co to jest to coś, co potrzebujesz wiedzieć? Uśmiecha się. – Wiem, co jest ważne, jak to wszystko funkcjonuje i dlaczego. Jej uśmiech sugeruje, że lubi mnie drażnić enigmatycznymi wypowiedziami, ale nie ma złośliwości w tym przekomarzaniu się ze mną. Poza tym nie wierzę, że jest dwulicowa. Jestem przekonany, że zawsze mówi praw- dę. I nie mówi jakimś kodem, jak by mogło się wydawać. Mówi głębokie prawdy, ale być może w poetyckim stylu: nie wprost, tylko operując paradoksem, symbolami, me- taforami. Spotkałem ją na molo w Magic Beach. Nic właściwie nie wiem o jej przeszłości. Nie znam nawet jej nazwiska, bo jak twierdzi, nie ma takowego. Kiedy po raz pierwszy zo- baczyłem Annamarię, wyczułem, że ukrywa niezwykłe sekrety i że potrzebuje przyja- ciela. Przyjęła ofertę przyjaźni z mojej strony i odwzajemniła się tym samym. Jednak konsekwentnie strzeże swoich sekretów. Znak STOP stoi na skrzyżowaniu z dwupasmową drogą, równoległą do stanowej au- tostrady. Annamaria skręca w lewo i podjeżdża pod otwartą mimo cichych godzin przed świtem stację paliw, reklamującą się tanią benzyną i mechanikiem na zawołanie. Zamiast zwyczajowych rzędów dwustronnych dystrybutorów, jakie stacje oferują kierowcom tirów, ta ma tylko cztery stanowiska przy dwóch wysepkach. W tym mo- mencie żadne nie jest zajęte. Biało otynkowany budynek z lat trzydziestych, z płaskim dachem, ozdobiony ele- mentami w stylu art déco, z fryzem widocznym spod gzymsu w świetle lamp. Fryz w kolorach żółtym, szarym i ciemnoniebieskim przedstawia stylizowane samochody i rosyjskie charty w biegu. Obiekt jest uroczy, małe architektoniczne cacko z okresu, kiedy nawet skromne bu- dynki były często niebanalnie projektowane i zdobione. Jest w nienagannym stanie, a ciepłe światło w szybkach francuskich okien bez wątpienia zachęca przeciętnego po- dróżnego, ale mnie nic z tych rzeczy nie omami.
Intuicja czasami podszeptuje mi to i owo, lecz rzadko odzywa się głośno. Tym razem alarmuje mnie odpowiednikiem krzyku, ostrzegając, że chociaż to miejsce cieszy oko, to pod zewnętrzną powłoką kryje się coś przerażającego. Na tylnym siedzeniu znowu zawył Raphael. – Nie podoba mi się to miejsce – mówię. Nie robi to wrażenia na Annamarii. – Gdyby ci się podobało, młody człowieku, nie znaleźlibyśmy się tutaj, nie byłoby po- wodu. Przy budynku stacji stoi pojazd pomocy drogowej. Jedne z dwojga drzwi garażo- wych są podniesione i mimo nocnej godziny jakiś mechanik reperuje jaguara. Obser- wuje go, popijając kawę z papierowego kubka, elegancko ubrany mężczyzna z burzą srebrnych włosów – prawdopodobnie właściciel jaguara ściągniętego tu z pobocza auto- strady. Żaden z mężczyzn nie zaszczyca nas spojrzeniem, gdy wolno suniemy obok. Dalej, z boku stacji, parkują trzy wielkie tiry różnych marek – Mack, Cascadia i Peter- bilt. Te starannie wypolerowane olbrzymy należą prawdopodobnie do prywatnych przedsiębiorców, ponieważ mają wzory na lakierze, liczne dodatkowe chromowane elementy, podwójne nadkola i inne ekstradetale. Za tirami wyłania się długi niski budynek restauracji, w podobnym stylu co stacja paliw. Knajpka reklamuje się umieszczonym na dachu czerwono-niebieskim neonem: Harmony Corner/24 godziny na dobę. Stoją przed nią dwa pick-upy i dwa SUV-y, a kiedy Annamaria parkuje obok, reflektory mercedesa oświetlają napis informujący, że o wy- najem domków należy pytać wewnątrz. Trzeci i ostatni element tego biznesu to dziesięć domków na tyłach restauracji. Usta- wione są w półkole pod osłoną dorodnych nowozelandzkich drzewek świątecznych i wdzięcznych akacji – na to wszystko pada łagodne, nieco magiczne światło lamp. Cały obiekt wygląda na kompleks motelowy z wczesnego okresu turystyki samochodowej, gdzie Humphrey Bogart być może ukrył się z Lauren Bacall, co skończyło się strzelani- ną z Edwardem G. Robinsonem. – Będą mieli wolne dwa domki – przepowiada Annamaria, wyłączając silnik. Otwie- ram drzwi. – Nie – powstrzymuje mnie. – Zostań w aucie. Nie jesteśmy daleko od Magic Beach, a być może wystawiono za tobą list gończy. Udaremniwszy, niewiele godzin temu, dostarczenie grupom terrorystycznym czte- rech bomb termojądrowych, zadzwoniłem od razu do biura FBI w Santa Cruz z infor- macją, że detonatory do tych czterech bomb znajdą w Magic Beach w pojemniku Armii Zbawienia z używaną odzieżą. Oni wiedzą, że nie jestem jednym ze spiskowców, ale tak czy owak, chcą ze mną rozmawiać. Dla FBI to niczym bal maturalny i nie wyobrażają sobie, że mógłbym wymknąć się z zabawy z kimś innym niż z nimi. – Nie znają mojego nazwiska – zapewniam Annamarię. – I nie mają mojego zdjęcia. – Mogą mieć portret pamięciowy. Zanim się tutaj ludziom pokażesz, warto się do- wiedzieć, ile miejsca poświęcono temu w wiadomościach. Wyjmuję portfel z tylnej kieszeni spodni. – Mam trochę pieniędzy. – Też mam. – Annamaria odpycha moją rękę z portfelem. – Wystarczy mi. Wciskam się w fotel w ciemnym samochodzie, a Annamaria rusza do restauracji.
Ma sportowe buty, szare spodnie i workowaty sweter, który nie maskuje jednak jej ciąży. Rękawy są za długie, sięgają niemal po czubki palców. Wygląda jak bezdomne dziecko. Ludzie reagują na nią życzliwie, w każdym natychmiast wzbudza zaufanie. Mało prawdopodobne, żeby ktoś ją odprawił tylko dlatego, że nie ma karty kredytowej ani dowodu tożsamości. W Magic Beach zajmowała apartament nad garażem, nie płacąc za wynajem. Mówi, że chociaż nigdy o nic nie prosi, ludzie sami z siebie oferują jej, czego potrzebuje. Prze- konywałem się nieraz, że to prawda. Twierdzi, że są też tacy, którzy chcą ją zabić, ale sprawia wrażenie, że się ich nie boi, kimkolwiek oni są. Muszę jeszcze zobaczyć jakiś dowód na to, że ona w ogóle czegokol- wiek się boi. Zapytała mnie wcześniej, czy umarłbym dla niej. Bez wahania odpowiedziałem, że tak – z pełnym przekonaniem. Nie rozumiem ani swoich reakcji na nią, ani źródła jej siły. Jest kimś innym, niż się wydaje. Wmawia mi, że już wiem, kim jest, i że wystarczy, żebym zaakceptował tę wie- dzę, którą posiadłem. Dziwne. A może i nie. Już dawno temu dotarło do mnie, że mój szósty zmysł nie jest ewenementem i że świat to miejsce przepełnione niezliczonymi osobliwościami. Większość ludzi pozostaje ślepa na prawdziwą naturę egzystencji, ponieważ boją się wiedzieć, że świat jest pełen tajemnic i znaczeń. Nieporównanie łatwiej jest żyć w świecie znanym tylko z wierzch- niej warstwy, nic nieznaczącej i niczego od nas niewymagającej. Ponieważ ja kocham nasz cudny świat, jestem z natury optymistyczny i pogodny. Mój przyjaciel i mentor Ozzie Boone mówi, że pogoda ducha to jedna z moich lepszych cech. Lecz przypomina mi czasami o pływającym na powierzchni gównie, jakby chciał mnie ostrzec, że nadmiar pogody ducha może prowadzić do beztroski. Niestety, w moje najgorsze dni, które zdarzają się rzadko, lecz ten jest jednym z ta- kich, potrafię poczuć się aż tak zdołowany, że wydaje mi się, iż jestem na dnie i tam po- zostanę. Nawet mi się nie chce szukać drogi w górę. Podejrzewam, że poddawanie się smutkowi to grzech, ale mój obecny smutek nie oznacza czarnej depresji, przypomina raczej długi ponury zmierzch. Wraca Annamaria, siada za kierownicą i wręcza mi jeden z dwóch kluczy. – To sympatyczne miejsce, lśniące czystością i pachnące dobrym jedzeniem. Nazywa się Harmony Corner, ponieważ cały obiekt stanowi własność jednej rodziny, o nazwi- sku Harmony, i przez nią jest obsługiwany, a to liczny klan, sądząc z tego, co powiedzia- ła mi Holly Harmony. Jest jedyną kelnerką na tej zmianie. Annamaria włącza silnik mercedesa i jedzie w stronę motelowych domków, co rusz popatrując na mnie. Parkuje między dwoma domkami, wyłącza silnik i światła. – Melancholia bywa kusząca, kiedy towarzyszy jej rozczulanie się nad sobą – mówi. – Nie rozczulam się nad sobą – zapewniam. – Więc jak byś to nazwał? Ubolewaniem nad własnym losem? Postanawiam nie odpowiadać.
– Litość dla samego siebie? Współczucie wobec samego siebie? Składasz sobie same- mu kondolencje? – Nie sądziłem, że w twojej naturze leży naigrawanie się z facetów. – Oj, młody człowieku, ja się z ciebie nie naigrawam. – Więc jak byś to nazwała? – To tylko życzliwa ironia. Światło lamp ogrodowych przesączające się przez poruszane łagodnym wietrzykiem liście drzew przebija złotym blaskiem przez przednią szybę i miga na twarzy Annama- rii, z pewnością na mojej również, jakby filmowano nas, gdy jesteśmy atakowani przez jakiś skrzydlaty rój. – Zabiłem dziś w nocy pięcioro ludzi – przypominam jej. – Czy byłoby lepiej, gdyby ci się nie udało pokonać zła, nikogo nie zabijając? Nic nie mówię. Ona pyta dalej. – Doszłoby do masowego morderstwa… chyba nie sądzisz, że oni poddaliby się bez walki na twoją stanowczą prośbę? – Oczywiście, że nie. – Czy byliby skłonni dyskutować z tobą nad tym, czy zbrodnie, jakich chcą dokonać, mają moralne uzasadnienie? – Ironię rozumiem, ale nie odbieram jej jako życzliwej. Annamaria nie ma litości. – Być może zechcieliby wystąpić z tobą w programie sędzi Judy i pozwolić jej, by zdecydowała, czy mieli moralne prawo zrzucić bomby nuklearne na cztery miasta, czy nie. – Nie. Za bardzo by się bali sędzi Judy. Ja też się jej boję. – Zrobiłeś dokładnie to, co mogłeś i powinieneś zrobić, młody człowieku. – No dobrze. Ale dlaczego muszę trafić z Magic Beach do Harmony Corner jeszcze tej samej nocy? Za dużo śmierci. Niezależnie od tego, jak bardzo źli byli tamci ludzie i jak bardzo zły może być ktoś tutaj… Nie jestem maszyną do zabijania. Wyciąga do mnie rękę, chwytam ją. Chociaż nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, sam ten dotyk podnosi mnie na duchu. – Być może tutaj nie dojdzie do żadnego zabijania – mówi Annamaria. – A jednak wszystko przyspiesza. – Co? – Moje życie, te zagrożenia, to szaleństwo… wszystko wali się na mnie jak lawina. Błyski ciepłego światła migają nie tylko na twarzy Annamarii, ale także w jej oczach, gdy ściska moją rękę. – Czego ty chcesz, Oddie? Na co masz nadzieję? Nadzieję na trochę oddechu, na miłe spędzanie wolnego czasu? Nadzieję na spokojne życie bez przygód, życie prostego ku- charza albo sprzedawcy butów? – Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. – Więc powiedz, o co. Chciałabym usłyszeć to z twoich ust. Zamykam oczy i widzę w wyobraźni kartę, która sześć lat temu wypadła z maszyny przepowiadającej przyszłość, kiedy to ze Stormy u mojego boku kupiłem za ćwierć do- lara tę bezcenną przepowiednię.
– Droga pani, dobrze pani wie, co mówiła ta karta: „Waszym przeznaczeniem jest być razem na zawsze”. – A potem ona zmarła. Ale ty zachowałeś kartę. Uparcie wierzyłeś w proroctwo. Czy nadal w nie wierzysz? – Tak – odpowiadam bez wahania. – Muszę wierzyć. Tylko to mi pozostało. – No dobrze, Oddie, więc jeżeli ta nadzieja cię napędza, czy nie jest tak, że w rzeczy- wistości pragniesz tego przyspieszenia, które cię rzekomo przeraża? Czy nie spieszno ci do spełnienia się tej przepowiedni? Być może ta lawina spływająca na ciebie to nic inne- go jak Stormy? Otwieram oczy i znowu napotykam jej spojrzenie. Refleksy światła wyglądające jak migoczące skrzydełka na jej twarzy i w jej czarnych oczach są być może migotaniem złotych płomieni. Przypomina mi się, że ogień nie tylko pożera, lecz przez ogień nastę- puje również oczyszczenie. A więc i odkupienie win. Annamaria przekrzywia głowę, uśmiecha się. – Czy mamy znaleźć jakiś zamek z odpowiednią komnatą, w której będziesz mógł się spełnić, odgrywając swoją wersję słynnego monologu Hamleta? Czy też wracamy do rzeczywistości? Mimo wszystko reaguję uśmiechem. – Najlepiej wrócić do rzeczywistości, droga pani. Nasz bagaż to kosz z jedzeniem i golden retriever, podarowany nam w Magic Beach przez naszą przyjaciółkę Blossom Rosedale. Gdy już Raphael znalazł skrawek trawy i się wysikał, sunę za nim i Annamarią do domku numer 6, który wybrała dla siebie, i tam zostawiam kosz z jedzeniem. Zaopatrzenie dostarczone, wycofuję się, ale na ganku odwracam się na głos Anna- marii. – Cokolwiek będzie się tu działo, zaufaj swojemu sercu. Jest tak wiarygodne, jak kompas. Biały owczarek niemiecki Boo jest ze mną od kilku miesięcy. Teraz towarzyszy mi do domku numer 7. Ponieważ jest duchem, nie musi się wysikać i przechodzi przez drzwi, nie czekając, aż je otworzę. Lokum jest czyste i przytulne. Pokój wypoczynkowy, sypialnia i łazienka. Domy- ślam się, że w ciągu ostatnich lat przeprowadzono tu remont, podwyższając standard. W obudowie dostrzegam nawet małą lodówkę pełniącą funkcję minibarku. Wyjmu- ję puszkę piwa i odrywam zawleczkę. Czuję się zmęczony, ale nie senny. Świt za dwie godziny, czyli jestem od dwudziestu dwóch godzin na nogach, tymczasem od natłoku myśli wiruje mi w głowie. Włączywszy telewizor, zasiadam z pilotem w fotelu, a Boo bada każdy kąt domku, równie ciekawski po śmierci, jak za życia. Telewizja satelitarna oferuje duży wybór pro- gramów, ale prawie wszystkie są przestarzałe i prymitywne. Skacząc po kanałach informacyjnych, orientuję się, że udaremnienie terrorystycz- nego ataku nuklearnego nie stało się faktem medialnym. Podejrzewam, że nigdy się nie stanie. Rząd uzna, że opinia publiczna woli pozostać nieświadoma zagrożeń kataklizma- mi, a klasa polityczna woli trzymać ludzi w nieświadomości niż wzbudzać podejrzenia o korupcję czy niekompetencję na szczytach władzy.
Na kanale National Geographic leci film dokumentalny o dzikich kotach, narrator in- formuje, że pantera to lampart, tyle że czarny, ale z dostrzegalnymi czarnymi cętkami. Pantera ze złotymi oczami patrzy prosto w kamerę, odsłaniając kły, i mówi niskim, gru- bym głosem: „Śpij”. Uświadamiam sobie, że zanurzam się głębiej niż w półsen, w mroczny stan świado- mości, kiedy sny i rzeczywistość mieszają się z sobą. Zanim rozleję piwo, wypuszczając z ręki puszkę, odstawiam ją prawie pustą na stolik przy fotelu. Na ekranie pantera zaciska kły na antylopie, powala ją na ziemię i rozszarpuje jej gardło. Wstrząsająca scena okrucieństwa nie rozbudza mnie, tylko przytłacza i nęka. Triumfujący kot podnosi łeb, łypie na mnie okiem, krew i ślina kapią mu z pyska, mó- wi: „Śpij… śpij”. Nie tylko słyszę słowa, ale też je czuję, pulsujące fale dźwiękowe z głośników telewi- zora przepływają przeze mnie, odbieram je jak masaż dźwiękowy, rozluźniający napię- te mięśnie i wyciszający system nerwowy. Kilka hien nie spuszcza z oczu pantery, która wciąga teraz antylopę na drzewo, żeby urządzić sobie ucztę na wysokich gałęziach, gdzie jej nie dosięgną ani te podobne wil- kom drapieżniki, ani lwy – one również nie potrafią się wspinać. Jedna z hien, z dzikimi oczami, odrażająca, odsłania przed kamerą nieregularne zę- by i szepcze: „Śpij”. Reszta stada powtarza „Śpij”, a fale dźwiękowe rezonują we mnie, wywołując superprzyjemny narkotyczny efekt, podobnie jak głos pantery na drzewie, gdy tymczasem łeb antylopy wisi na strzępie szyi, a oczy są zastygłe w najdoskonal- szym ze snów. Zamykam powieki, a pantera z półjawy nie znika. Towarzyszy mi we śnie, słyszę miękkie, ale ciężkie stąpnięcia jej łap, czuję zwinną sylwetkę wędrującą w moim mó- zgu. Przez moment odczuwam niepokój, ale intruz zaczyna mruczeć i to mnie uspoka- ja. Teraz wielki kot wspina się na kolejne drzewo i chociaż nie jestem martwy, taszczy mnie z sobą, a ja nie mam siły stawiać oporu. Nie boję się, bo bestia mówi mi, żebym się nie lękał, i jak poprzednio to nie tylko sens jej słów, lecz również wytwarzane przez nie fale dźwiękowe uspokajają mój wzburzony umysł. Wspina się na drzewo nocy, czarne gałęzie sięgają wysoko w bezgwiezdne niebo i nic nie widać, tylko świecące jak latarnie oczy pantery, które są coraz większe i jaśniej- sze i błyszczą jak oczy sowy. Niskim, grubym głosem pantera mówi: „Dlaczego nie mo- gę cię odczytać?”. Być może to nie pantera ani sowa, ponieważ czuję nagle dotyk – zdaje się, że palców – jak gdybym stał się książką o niezliczonych stronach, które są kolejno odwracane, lecz okazują się niezadrukowane, a palce przesuwają się po papierze, szu- kając wypukłych znaków, jakby czytały biografię w alfabecie Braille’a. Nastrój się zmienia, wyczuwam frustrację rzekomego czytelnika, w ciemności oczy pantery robią się zielone, a źrenice owalne. Jeżeli śnię, to jest to coś więcej niż po prostu sen. Zwykły sen nie może mieć scenariusza pisanego przez śniącego, tymczasem gdy ja zażyczyłem sobie światła, okazuje się, że jestem w mocy je przywołać. Ciemność zaczy- na stopniowo ustępować, zarysowują się powyginane gałęzie drzewa i z mroku wyłania się sylwetka owego czytelnika. Zostaję wyrwany ze snu, jakby wyrzuciła mnie z niego ta tajemnicza postać z kosz- maru sennego. Zrywam się na równe nogi, kątem oka dostrzegam jakiś ruch po mojej
prawej ręce, lecz gdy zwracam się w tamtą stronę, nikogo nie widzę. Za plecami słyszę pobrzęk, jakby para wprawnych rąk wykonała na harfie arpeggio na basowych strunach. Kiedy się odwracam, nie znajduję konkretnego źródła dźwię- ków, lecz one się powtarzają, choć nie z miejsca, skąd dochodziły, tylko z sypialni. Idę ich tropem, przemierzam sypialnię, staję przed lekko uchylonymi drzwiami ła- zienki. Za nimi jest ciemność. Z powodu skrajnego zmęczenia i rozchwiania emocjonalnego zapomniałem o zabra- niu z sobą pistoletu. Został w mercedesie, wsunięty pod przedni fotel pasażera. Ten pistolet był wcześniej własnością pastorowej z Magic Beach. Wielebny zastrzelił żonę, zanim zdążyła użyć broni. W ich odmianie chrześcijaństwa wierni są widocznie zbyt niecierpliwi, by czekać, aż dzięki modlitwie rozwiążą swoje problemy. Pcham uchylone drzwi łazienki i zapalam światło. Pobrzękiwanie jest głośniejsze, lecz dochodzi z tyłu. Odwróciwszy się, stwierdzam, że wrócił Boo, lecz nie on jest głównym obiektem mo- jego zainteresowania. Moją uwagę zwraca to, co poraziło również psa: szybko porusza- jące się, transparentne coś, zauważalne jedynie dzięki temu, że zniekształca obraz przedmiotów, gdy przemyka przez sypialnię, pokój wypoczynkowy, a wreszcie wydaje się, że wskakuje do ekranu telewizora, nie rozbijając go. I znika. Bezkształtna zjawa tylko mignęła i mógłbym podejrzewać, że była wytworem mojej wyobraźni, gdyby nie to, że na ekranie telewizora, na tle obrazów z życia dzikich zwie- rząt, bo film się jeszcze nie skończył, pojawiają się koncentryczne kręgi jak na wodzie po wrzuceniu kamienia. Mrugam kilkakrotnie i zastanawiam się, czy to realne, czy też mam jakiś problem z widzeniem. Zjawisko stopniowo traci na intensywności i wkrótce obraz na ekranie jest wyraźny i stabilny. To nie był duch. Kiedy się natykam na ociągającą się z odejściem z tego świata zmar- łą osobę, widzę ją taką, jaka była za życia, nie porusza się szybko i nadążam za nią wzro- kiem. Duchy nie mówią i nie produkują żadnych dźwięków. Nie dzwonią łańcuchami. Nie słychać odgłosów ich kroków. Nic nie ważą, więc schody nie trzeszczą, gdy idą. I z pew- nością nie wykonują arpeggio na basowych strunach harfy. Patrzę na Boo. Boo patrzy na mnie. Nie macha ogonem.
2 Teraz już na pewno nie śpię. Sen o drzewie i panterze trwał niecałe pięć minut. Nadal czuję skutki długotrwałej deprywacji snu, jednak jestem tak czujny, jak żołnierz w okopie strzeleckim, świadom, że wróg może zaatakować w każdym momencie. Zostawiam zapalone światła, by nie wracać do ciemnego domku, wychodzę na ze- wnątrz, zamykam drzwi na klucz, wyciągam pistolet spod fotela w mercedesie. Pod sportową bluzą mam na sobie koszulkę i wsuwam pomiędzy nie pistolet, zaty- kając go za pasek z tyłu. Nie jest to idealny sposób noszenia broni, lecz nie mam kabu- ry. Jednak w przeszłości, gdy uciekałem się do tej metody, nigdy nie odstrzeliłem sobie niechcący ani kawałka pośladka. Chociaż nie lubię broni i zwykle jej nie noszę przy sobie i chociaż zabicie nawet naj- gorszego człowieka w obronie własnej lub w obronie osoby niewinnej wzbudza we mnie odrazę, nie jestem aż tak fanatycznym przeciwnikiem broni palnej, by dać się za- bić – albo patrzeć obojętnie na morderstwo – nie oddając strzału. Boo materializuje się u mojego boku. Jest jedynym psim duchem, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Całkowicie niewinny, z pewnością nie lęka się tego, co mógłby zobaczyć po Drugiej Stronie. Mimo że nie ma ciała i nie może ugryźć złoczyńcy, jestem przekonany, że pozostaje na tym świecie, po- nieważ przyjdzie taki moment, kiedy stanie się dla mnie niczym Lassie dla Timmy’ego i uratuje mnie przed utopieniem się w nieużytkowanej studni lub podobnym nieszczę- ściem. To smutne, że dzisiaj większość dzieci nie zna opowieści o Lassie. Medialna psia gwiazda znana im obecnie to Marley, po którym trudno się spodziewać, że będzie wy- ciągał dzieci ze studni lub z płonącej stodoły, on raczej wyrzyga się na dziecko i niechcą- cy zaprószy w stodole ogień. Ponury nastrój nękający mnie od wydarzeń w Magic Beach wydaje się pogłębiać. Lecz o dziwo, nic nie mogło skuteczniej zadziałać, by przywrócić mi zdrowy rozsądek i realne spojrzenie na rzeczywistość, niż przyprawiająca o gęsią skórkę przygoda z czymś ewidentnie nadprzyrodzonym. Zerkam na oświetlone gałęzie drzew. Delikatny nocny powiew sprawia, że liście drżą, jakby przewidywały nadejście czegoś złego. Wokół mnie tworzą się na ziemi roze- drgane wzory światła i cienia, wywołujące iluzję, że grunt pod nogami nie jest stabilny. W ustawionych w półkole domkach nie widać świecących się lamp w żadnym z okien, z wyjątkiem tych u mnie i Annamarii, a przecież parkuje tu pięć samochodów. Jeżeli goście kompleksu motelowego w Harmony Corner już śpią, być może tajemniczy czytelnik przerzuca kartki ich pamięci i szuka… Szuka czego? Chce się tylko czegoś o nich dowiedzieć?
Ten czytelnik – kimkolwiek lub czymkolwiek jest – nie tylko chce mnie poznać, chce czegoś więcej. Podobnie jak antylopa w filmie, która zapewni panterze pięć dni obżar- stwa, jestem zwierzyną. Być może nie zostanę zjedzony, lecz w jakiś inny sposób wyko- rzystany. Patrzę na Boo. Boo patrzy na mnie. Potem przenosi wzrok na oświetlone okno Annamarii. Gdy pukam delikatnie do drzwi domku numer 6, same się uchylają, jakby nie zosta- ły zamknięte od wewnątrz. Wchodzę, zastaję Annamarię siedzącą na krześle przy stoli- ku. Wyjęła jedno jabłko z kosza, obrała i pokroiła na cząstki. Dzieli się nim teraz z Ra- phaelem. Golden retriever waruje przy jej krześle, chrupie kawałek jabłka i się oblizuje. Łypie okiem na Boo i zadziera ogon, szczęśliwy, że nie ma potrzeby dzielić się swoją porcją z psim duchem. Wszystkie psy dostrzegają błąkające się na tym świecie duchy i w przeciwieństwie do większości ludzi nie żyją złudzeniami co do prawdziwej natury świata. – Czy zdarzyło się coś nadzwyczajnego? – pytam Annamarię. – A czy nie zdarza się wciąż coś nadzwyczajnego? – Czy nie pojawił się u ciebie… hm, jakiś gość? – Tylko ty. Poczęstujesz się jabłkiem, Oddie? – Dziękuję, nie. Grozi ci tu niebezpieczeństwo. – Spośród wielu ludzi, którzy chcą mnie zabić, żaden nie jest w Harmony Corner. – Jak możesz być tego pewna? Wzrusza ramionami. – Nikt tutaj nie wie, kim jestem. – Nawet ja nie wiem, kim jesteś. – Więc sam widzisz. – Annamaria podaje kolejną cząstkę jabłka Raphaelowi. – Nie będzie mnie w domku obok przez jakiś czas. – W porządku. – Mówię na wypadek, gdybyś przyzywała mnie krzykiem. Wygląda na rozbawioną. – Dlaczego miałabym krzyczeć? Nie zdarza mi się. – Nigdy w życiu nie krzyczałaś? – Krzyczy osoba zaskoczona lub przestraszona. – Mówiłaś, że chcą cię zabić. – Ale się ich nie boję. Rób, co masz robić. Mnie się nic nie stanie. – Może powinnaś pójść ze mną? – A dokąd idziesz? – Tu i tam. – Tu właśnie jestem, a tam już byłam. Patrzę na Raphaela, Raphael patrzy na Boo, Boo patrzy na mnie. – Pytałaś, droga pani, czy jestem gotów umrzeć dla ciebie, i powiedziałem, że tak. – To przemiło z twojej strony. Jednak nie musisz umierać dla mnie tej nocy. Nie spiesz się z umieraniem. Sądziłem niegdyś, że Pico Mundo ma ponadprzeciętną liczbę ekscentryków. Potem trochę podróżowałem i miałem okazję się przekonać, że ekscentryczność jest nieod-
łączną cechą rodzaju ludzkiego. – Zaśnięcie może być niebezpieczne. – Więc nie będę spała. – Może powinienem przynieść z restauracji kubek czarnej kawy? – Po co? – Żebyś nie zasnęła. – Sądzę, że ty zasypiasz, kiedy odczuwasz potrzebę snu. Ja natomiast, młody człowie- ku, zasypiam, kiedy mam na to ochotę. – I jak to się sprawdza? – Znakomicie. – Czy nie chcesz wiedzieć, dlaczego niebezpiecznie jest tutaj zasnąć? – Bo spadnę z łóżka? Wierzę, Oddie, że twoje ostrzeżenie nie ma podtekstu frywolne- go. Tak czy owak, nie zasnę. A teraz idź i rób, co masz robić. – Wybieram się powęszyć wokół. – To sobie węsz i węsz. A teraz sio! – Wygania mnie gestem ręki. Wycofuję się z jej domku, zamykając za sobą drzwi. Boo biegnie już w stronę restauracji. Idę za nim. Po chwili znika jak rozpływająca się mgła. Nie wiem, gdzie się udaje, kiedy ginie mi z oczu. Czy duch psa może wędrować na Drugą Stronę i wracać, gdy tylko chce? Nie studiowałem teologii. Jak na ostatni dzień stycznia na wybrzeżu kalifornijskim noc jest łagodna. I cicha. W powietrzu unosi się przyjemny zapach morza. Mimo to towarzyszy mi poczucie zbli- żającej się grozy. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle ziemia rozstąpiła się pod moimi sto- pami i mnie pochłonęła. Wielkie ćmy wariują wokół neonu na dachu restauracji. Ich naturalnym ubarwie- niem musi być biel, gdyż robią się albo jaskrawoniebieskie, albo czerwone zależnie od tego, przy którym neonie wirują. Nietoperze, ciemne, niezmieniające barwy, krążą tam niezmordowanie, karmiąc się jaskrawym skrzydlatym rojem. Nie we wszystkim dopatruję się złowróżbnych sygnałów i znaków. Jednak na widok nietoperzy przeszedł mnie zimny dreszcz i postanowiłem nie wchodzić do restauracji, jak wcześniej zamierzałem. Mijam trzy wielkie tiry stojące przy stacji i stwierdzam, że jaguar już odjechał. Drzwi garażowe są nadal podniesione, mechanik zamiata podłogę. Zatrzymuję się. – Dzień dobry panu – mówię głosem tak radosnym, jakby cudowny różowy świt za- lał już niebo i ptasie chóry intonowały pieśni na cześć życia. Kiedy podnosi głowę, odrywając się od zamiatania, mam przed oczami scenę z Upio- ra w operze. Szkaradna blizna biegnie od lewego ucha przez górną i dolną wargę aż do prawego podbródka. Jakakolwiek była przyczyna okaleczenia, można uznać, że raczej nie zszywał jej lekarz, lecz wędkarz, używając do tego haczyka i stalowej linki. Sprawia wrażenie, że nie przejmuje się swoim wyglądem. – Cześć, synu – mówi i zaszczyca mnie grymasem, który wystraszyłby nawet Draku- lę. – Wally i Wanda jeszcze nie pomyśleli o pójściu spać, a ty już wstałeś. – Wally i Wanda? – Och, pardon. To nasze oposy. Niektórzy gadają, że tych dwoje to brzydkie, wielkie czerwonookie szczury. Ale torbacz to nie szczur. Może brzydki, a może ładny. Nie to
ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Co myślisz o oposach? – Są, jakie są. – Dbam, żeby Wally i Wanda mieli każdziutkiej nocy resztki jedzenia z restauracji. Tyją. Ale mają ciężkie życie, bo to i pumy, i rysie, i zgraje kojotów gustują w mięsie opo- sów. Nie myślisz, że życie oposów jest trudne? – Cóż, proszę pana, przynajmniej Wally ma Wandę, a Wanda Wally’ego. Nagle w niebieskich oczach mechanika błyszczą łzy i drżą mu okaleczone wargi, jak- by się rozkleił na myśl o miłości oposów. Jest mężczyzną około czterdziestki, chociaż włosy ma mocno szpakowate. Pomimo upiornej twarzy wytwarza wokół siebie aurę dobroduszności, co sugeruje, że dla dzieci jest równie dobry, jak dla zwierząt. – Utrafiłeś w sedno. Wally ma Wandę, a Donny ma Denise, co pozwala to wszystko znosić. Na przedniej kieszeni jego koszuli widnieje naszywka z imieniem DONNY. Mruga powiekami, maskując łzy. – Co mogę dla ciebie zrobić, synu? – Nie śpię od wielu godzin i jeszcze jakiś czas nie powinienem zasnąć. Myślę, że wszędzie tam, gdzie zatrzymują się kierowcy ciężarówek, można kupić tabletki kofe- inowe. – Mam NoDoz w opakowaniach po żelkach. A w automacie są wysokooktanowe na- poje, jak Red Bull czy Mountain Dew, a nawet nowy energetyzujący drink o nazwie Kick-Ass. – Naprawdę ma taką nazwę? – Nie trzymają dziś żadnych standardów, nigdzie, w niczym. Gdyby uznali, że lepiej się będzie sprzedawał pod nazwą Smaczne Gówno, nie zawahaliby się. Przepraszam za wulgaryzm. – Nie ma problemu, proszę pana. Wezmę opakowanie NoDoz. Prowadzi mnie przez garaż do pomieszczeń biurowych i ciągnie temat. – Nasz siedmiolatek dowiedział się o seksie z jakiejś sobotniej przedpołudniowej kre- skówki. Któregoś dnia, ni stąd, ni zowąd, Ricky mówi, że nie chce być ani hetero, ani ho- mo, bo to wszystko jest obrzydliwe. Odłączyliśmy antenę satelitarną. Nie ma w dzisiej- szych czasach żadnych standardów. Teraz Ricky ogląda wszystkie stare kreskówki Di- sneya i Warner Brothers na DVD. Nie ma powodu się obawiać, że Królik Bugs będzie uprawiał seks z Kaczorem Duffym. Oprócz NoDoz kupuję jeszcze dwa batony. – Czy automat przyjmuje banknoty dolarowe, czy muszę mieć bilon? – Wciąga banknoty – odpowiada Donny. – Młodo wyglądasz, niezbyt długo jeździsz ciężarówkami. – Nie jestem zawodowym kierowcą, proszę pana. Jestem bezrobotnym kucharzem. Donny wychodzi za mną na zewnątrz, gdzie z automatu kupuję mountain dew. – Moja Denise – mówi – przyrządza tu w restauracji szybkie dania. Wy macie swój własny język. – O kim pan mówi? – O was, kucharzach od szybkich dań. – Gdy się uśmiecha, brzegi jego blizny odsu- wają się od siebie i twarz wygląda jak pęknięty na dwie części upuszczony z ręki talerz.
– Dwie krowy, mają zaryczeć, dostać kołdry i pożenić się ze świniami. – Knajpiany żargon. Kelnerka zamawia dwa hamburgery z cebulą, serem i beko- nem. – To mnie rozśmiesza – mówi i rzeczywiście wygląda na rozbawionego. – Gdzie byłeś kucharzem, oczywiście wtedy, kiedy miałeś pracę, hę? – Po prawdzie, proszę pana, przeskakiwałem z miejsca na miejsce. – To przyjemność poznawać nowe miejsca. Od dawna nie byłem w żadnym nowym miejscu. Wybrałbym się gdzieś z Denise. Tylko we dwoje. – Znowu ma łzy w oczach. Jest chyba najbardziej sentymentalnym mechanikiem na całym Zachodnim Wybrzeżu. – Tylko we dwoje – powtarza i tym razem w jego głosie, pełnym czułości, gdy mówi o żonie, słyszę nutę desperacji. – Domyślam się, że mając dzieci, trudno się wyrwać w świat tylko we dwoje. – Nigdy się nie wyrwiemy. Nie ma dokąd, nie ma jak. Być może wyobraźnia sprawia, że wyczytuję w jego oczach więcej, niż w nich jest, lecz podejrzewam, że te ostatnie napływające łzy są równie gorzkie, co słone. Patrzy, jak połykam dwie tabletki NoDoz i popijam je mountain dew. – Często atakujesz swój organizm w taki sposób? – Nie tak często. – Za dużo tego w siebie wrzucasz, synu, dorobisz się z pewnością krwawiącego wrzo- du. Kofeina w nadmiarze przeżera błonę śluzową żołądka. Odchylam do tyłu głowę i kilkoma haustami wypijam do dna zbyt słodki napój. Kiedy wyrzucam do pojemnika na śmieci pustą puszkę, z ust Donny’ego pada pyta- nie: – A jak ty masz na imię, synu? Głos ma ten sam, ale zmienił ton. Nie jest życzliwy. Kiedy napotykam jego spojrze- nie, widzę te same niebieskie oczy, lecz nabierają stalowej twardości, jakiej w nich przedtem nie było. Czyli nowe otwarcie. Czasami nieprawdopodobna historia wydaje się zbyt nieprawdopodobna jak na kłamstwo i usypia podejrzenia. Liczę na to. – Potter. Harry Potter – odpowiadam. Spojrzenie ma tak ostre jak igła na poligrafie. – To niemożliwe. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć: Bond, James Bond. – No cóż, proszę pana, takie mam imię i nazwisko. Lubiłem je, póki nie ukazały się książki i filmy. Gdy po raz tysięczny ktoś mnie zapytał, czy naprawdę jestem czarno- księżnikiem, zapragnąłem nazywać się jakkolwiek, byle nie Harry Potter. Powiedzmy, jak wróg Supermana, Lex Luthor, czy coś takiego. Kiedy Donny był przyjacielski i udawał równego gościa, wydawało mi się przez krót- ką chwilę, że atmosfera w Harmony Corner jest tak sielankowa, jak w lesie Kubusia Pu- chatka. Lecz słony zapach morza ustępuje woni gnijących wodorostów, oświetlenie przy dystrybutorach bije po oczach niczym lampy w pokoju przesłuchań, a kiedy pa- trzę w niebo, nie mogę znaleźć Kasjopei ani żadnego innego znanego mi gwiazdozbio- ru, jakby Ziemia odwróciła się tyłem do wszystkiego, co znane i podnoszące na duchu. – Więc jeżeli nie jesteś czarnoksiężnikiem, Harry, czym ty się naprawdę trudnisz? Zmienia się nie tylko ton jego głosu, lecz także dykcja. I wydaje mi się, że ma jakiś problem z pamięcią krótkotrwałą.
Być może zauważa moje zdziwienie swoim pytaniem i domyśla się, jaki jest powód. – Dobrze pamiętam, co mówiłeś, ale podejrzewam, że to mniej niż połowa prawdy. – Wybacz, lecz jestem zwyczajnym kucharzem i to cała prawda. Nie jestem facetem o wielu talentach. Nie rozwiałem jego podejrzeń, patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. I sprawdza mnie. – Jaja wyciągnij i rozbij. Nasercowa tabliczka. Wyjaśniam znaczenie, jak to robiłem wcześniej: – Wyciągnij jaja, czyli zamiast dwóch serwuj trzy. Rozbij jaja, czyli zrób jajecznicę. Nasercowa tabliczka to tost z podwójną porcją masła. Z oczami jak szparki Donny mógłby uchodzić za Clinta Eastwooda, gdyby był dwa- dzieścia centymetrów wyższy, ważył piętnaście kilogramów mniej, był przystojny, nie miał łysych zakoli i szpetnej blizny. Z jego ust pada krótkie stwierdzenie, brzmiące jak groźba. – Tu, w Harmony Corner, nie potrzebujemy jeszcze jednego kucharza od szybkich dań. – Nie staram się o pracę, proszę pana. – Więc co tutaj robisz, Harry Potterze? – Szukam sensu w swoim życiu. – Może twoje życie nie ma żadnego sensu. – Jestem pewien, że ma. – Życie w ogóle nie ma sensu. Niczyje. – Może tak jest w pana przypadku. W moim przypadku jest inaczej. Zaskakuje mnie przeraźliwie głośnym odchrząknięciem, zastanawiam się, czy nie ma jakichś niekonwencjonalnych nawyków pielęgnacyjnych, a w następstwie paskud- nej kępki włosów zatykającej krtań. Kiedy spluwa, obrzydliwa kulka plwociny rozbry- zguje się na chodniku parę centymetrów od mojego prawego buta, który bez wątpienia był celem. – Życie nie ma sensu z wyjątkiem twojego, czy tak, Harry? Jesteś lepszy od większo- ści z nas, hę? Niewytłumaczalny gniew wykrzywia mu twarz. Łagodny, sentymentalny Donny przeobraził się w Huna, potomka Attyli, i wydaje się nagle zdolny do bezrozumnego ak- tu przemocy. – Nie jestem lepszy, proszę pana. Prawdopodobnie gorszy niż wielu ludzi. Zresztą nieważne, czy lepszy, czy gorszy. Jestem inny. Niczym morświn, który wygląda jak ry- ba i pływa jak ryba, ale nie jest rybą, tylko ssakiem i nie jada się go z dodatkiem frytek. A być może niczym piesek preriowy, który w ogóle nie jest pieskiem, choć tak się o nim mówi. Wygląda raczej jak pulchna wiewiórka, lecz nie jest wiewiórką, bo żyje w tune- lach pod ziemią, a nie na drzewach, i zapada w zimowy sen, choć nie jest niedźwie- dziem. Piesek preriowy nie powiedziałby, że jest lepszy od zwykłych psów czy lepszy od wiewiórek albo od niedźwiedzi, jest po prostu inny, jak inny jest morświn, ale nie jest też morświnem. Lepiej pójdę już do swojego domku i uraczę się batonami, i przemyślę temat morświnów i piesków preriowych, żeby wyrazić tę analogię bardziej precyzyjnie. Jeżeli udaję kogoś o ptasim móżdżku czy świra, potrafię czasami przekonać groźne- go faceta, że nie stanowię dla niego zagrożenia i nie jestem wart tego, by tracił czas
i energię na robienie mi krzywdy. Kiedy indziej taka gierka tylko jeszcze bardziej roz- wściecza zbira. Odchodząc, liczę na pięćdziesiąt procent szans, że nie zostanę wbity w ziemię uderzeniem potężnego klucza nasadowego.