czwartek4

  • Dokumenty230
  • Odsłony57 901
  • Obserwuję49
  • Rozmiar dokumentów227.1 MB
  • Ilość pobrań39 718

Jim Butcher - Akta Harryego Dresdena (tom 06) - Krwawe rytuały

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Jim Butcher - Akta Harryego Dresdena (tom 06) - Krwawe rytuały.pdf

czwartek4 EBooki Jim Butcher - Cykl Akta Harryego Dresdena (tom 1-11) Akta Harryego Dresdena (tom 06) - Krwawe rytuały
Użytkownik czwartek4 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Moim siostrzeńcom i siostrzenicom: Craigowi, Emily, Danny’emu, Ellie, Gabrielowi, Lori, Annie, Mikeyemu, Kaitlyn, Grecie, Fosterowi i Dziecku-które-jeszcze-nie-ma-imienia.

Obyście po dorośnięciu czerpali zczytania równie wielką przyjemność, jak wasz wujek.

Podziękowania Chciałbym podziękować całej masie ludzi za nieustające wsparcie, słowa zachęty i tolerowanie mojej osoby: June i Joy Williamsom z Buzzy Multimedia, Jen z redakcji, Jen z agencji, Jen od umów i wszystkim innym Jen, które pominąłem, członkom listy mailingowej McAnally’ego, mieszkańcom Beta-Foo Asylum, artystom (różnych specjalności), którzy użyczyli mi swoich dzieł i natchnienia, mnóstwu innych osób, a także wszystkim krytykom, którzy recenzowali moje książki – nawet najbardziej nieprzychylne recenzje mają swoją wartość promocyjną, dlatego jestem Wam wdzięczny, że poświęciliście na nie trochę czasu. Nie mogę nie wspomnieć o mojej rodzinie i jej nieustającej pomocy (albo przynajmniej cierpliwości). Odkąd osiadłem w Independence, liczna gromada moich krewnych zajmuje się zbyt wieloma sprawami, żeby je tu wszystkie wymienić – chciałem jednak podziękować Wam wszystkim za Waszą miłość i entuzjazm. Szczęściarz ze mnie. Shannon i JJ jak zwykle zasługują na wyróżnienie. Mieszkają tutaj. Zasługują na to. Podobnie jak nasz biszon, Frost, dzięki któremu przy pisaniu nigdy nie marzną mi nogi.

Rozdział pierwszy W budynku wybuchł pożar, ale to nie była moja wina. Ślizgając się na wyłożonej kafelkami podłodze, skręciłem w korytarz prowadzący do wyjścia z opuszczonej szkoły na południowo-zachodnim skraju Chicagolandu. Tylko poświata odległych latarń ulicznych rozjaśniała zakurzony korytarz, przy drzwiach do klas zalegały ogromne plamy cienia. W obu rękach niosłem ozdobnie rzeźbioną drewnianą skrzynkę wielkości mniej więcej kosza na pranie; od jej ciężaru zaczynały mnie boleć ręce. Ponieważ i w jedną, i w drugą rękę zostałem w przeszłości postrzelony, palenie w mięśniach szybko przeszło w głębokie, przenikliwe ukłucia bólu. To cholerstwo byłoby ciężkie nawet puste, a przecież zawartość też robiła swoje. Ze środka dobiegało skomlenie gromady szaro-czarnych zwisłouchych szczeniaków, obijających się o ściany, kiedy ja pędziłem ile sił w nogach. Jeden z nich, który jedno ucho miał już wystrzępione po jakiejś nieprzyjemnej psiej przygodzie, musiał być albo odważniejszy, albo głupszy od reszty miotu. Tak długo wiercił się i gramolił, aż oparł się przednimi łapami o skraj skrzyni i, wbijając spojrzenie czarnych ślepi w coś za moimi plecami, piskliwie szczekał i warczał na to, co tam zobaczył. Przyśpieszyłem. Czarny skórzany płaszcz do kolan chlastał mnie po udach. Usłyszałem szeleszcząco-syczący dźwięk i dałem ostrego nura w lewo. Kula jakiejś cuchnącej substancji do złudzenia przypominającej smołę świsnęła w powietrzu obok mnie; płonęła biało-żółtym ogniem. Spadła parę jardów przede mną i natychmiast rozlała się po podłodze kałużą żarłocznych płomieni. Próbowałem ją wyminąć, ale moje buty najwidoczniej były stworzone do chodzenia, nie do sprintów na zakurzonej terakocie, bo nagle wyjechały spode mnie i runąłem z impetem na ziemię. Starałem się kontrolować upadek, co skończyło się jazdą na tyłku, plecami do ognistej kałuży. Przez chwilę zrobiło mi się gorąco, ale dzięki rzuconym na płaszcz osłonom obeszło się bez poparzeń. Następna ognista kula już mknęła mi z trzaskiem na spotkanie. Ledwie zdążyłem się odwrócić. Diabelska substancja, czymkolwiek była, kleiła się jak napalm i pałała nadnaturalnym żarem; w półmroku korytarza za moimi plecami ogień zdążył już strawić tuzin metalowych szafek. Glut pacnął mnie w lewą łopatkę, zsunął się po chroniącym półpelerynkę płaszcza zaklęciu i splunął ogniem na ścianę obok mnie. Wzdrygnąłem się mimowolnie, straciłem równowagę i wypuściłem skrzynkę z rąk. Kluskowate szczeniaki wysypały się na podłogę przy wtórze pisków i żałosnego zawodzenia. Obejrzałem się przez ramię. Trzy demony strażnicze (wyglądały jak niedorozwinięte fioletowe szympansy z kruczoczarnymi skrzydłami na grzbiecie) uniknęły mojego starannie utkanego zaklęcia paraliżującego i w tej chwili deptały mi po piętach: pędziły korytarzem, sadząc długie susy, w czym wydatnie pomagały im pierzaste skrzydła. Jeden z nich sięgnął w dół pomiędzy swoje koślawe nogi i... Bez wnikania w szczegóły powiem tylko, że nabrał garść amunicji, jaką tradycyjnie posługują się naczelne w ogrodach zoologicznych. Zaskrzeczał przenikliwie i rzucił w moją stronę pociskiem, który zapalił się w powietrzu. Musiałem się uchylić, żeby cuchnąca gruda łatwopalnego gnoju nie trafiła mnie

prosto w nos. Zgarnąłem szczeniaki do skrzyni i znów puściłem się biegiem. Demoniczne szympansy zareagowały zgodnym skowytem. Piskliwe szczekanie kazało mi się odwrócić. Strzępouchy szczeniak zaparł się nieporadnymi łapkami o podłogę i wyzywająco obszczekiwał zbliżające się bestie. – Do diabła... – mruknąłem i wrzuciłem wsteczny. Pierwszy z demonów skoczył na szczeniaka. Zrobiłem wślizg jak rasowy piłkarz i obcasem wyrżnąłem szympansa w sam czubek nosa. Nie jestem zbyt masywnie zbudowany, ale mierzę dobrze ponad sześć stóp wzrostu i nikt by mi nie zarzucił, że boksuję w wadze piórkowej. Po moim kopniaku demon wrzasnął przeraźliwie, zboczył z kursu i grzmotnął w metalową szafkę, w której zostawił głębokie na dobre parę cali wgniecenie. – Ty durny futrzaku – mruknąłem, podnosząc psiaka z podłogi. – Właśnie dlatego mam kota. Szczeniak ani na moment nie przerwał swojej zajadłej, piskliwej tyrady, gdy bez zbędnych ceregieli wrzuciłem go do skrzynki. Uskoczyłem jeszcze przed dwiema ognistymi kulami i znów rzuciłem się do ucieczki. Kłębiący się w budynku dym przyprawił mnie o atak kaszlu. Za moimi plecami korytarz wyraźnie pojaśniał: płonące odchody demonów wgryzały się w ściany i podłogę i ogień ze złośliwą uciechą rozlewał się coraz szerzej. Dopadłem do głównych drzwi i nie zwalniając kroku, walnąłem biodrem w poprzeczną dźwignię paniczną. Coś ciężkiego wylądowało mi na plecach i poczułem wściekłe szarpnięcie za włosy. Szympansi demon wgryzł mi się w kark i ucho. Zabolało. Próbowałem okręcić się w miejscu, żeby go zrzucić, ale mocno się trzymał, za to ja przy tej próbie zobaczyłem drugiego, który właśnie skoczył mi do twarzy. W ostatniej chwili zrobiłem zwód i uniknąłem zderzenia. Wypuściłem skrzynkę z rąk i złapałem tego, który siedział mi na plecach. Zawył i ugryzł mnie w rękę. Warknąłem ze złości i szczerząc zęby, rzuciłem się z impetem wstecz, zamierzając zgnieść go na ścianie. Musiał chyba znać tę taktykę, bo w ostatniej chwili zeskoczył mi z pleców, a ja walnąłem potylicą w szafkę. Gwiazdy eksplodowały mi przed oczami. Kiedy po sekundzie odzyskałem wzrok, zobaczyłem, jak dwa szympansy doskakują do skrzynki i obrzucają ją płonącymi ekskrementami. Drewno zajęło się ogniem. Chwyciłem zawieszoną na ścianie starą gaśnicę. Mój małpokształtny prześladowca spadł na mnie z góry, ale powaliłem go uderzeniem gaśnicą w nos, po czym odwróciłem ją i wystrzeliłem chmurę białego środka chemicznego wprost na rzeźbioną skrzynkę. Ogień zgasł, a ja na wszelki wypadek resztą ładunku prysnąłem w pysk pozostałym dwóm demonom. Otoczyła nas gęsta chmura białego pyłu. Porwałem skrzynkę, wywlokłem ją na zewnątrz i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Z drugiej strony dobiegło kilka głuchych uderzeń, a potem zapadła cisza. Zdyszany spojrzałem na skrzynkę ze skamlącymi szczeniętami. Spod białej posypki środka gaśniczego wyzierały czarne ślepia i wilgotne nosy. – Na wszystkie dzwony piekieł... – wysapałem. – Macie fart, że bratu Wangowi tak bardzo na was zależy. Gdyby mi nie zapłacił połowy z góry, to ja bym teraz siedział w pudle, a wy byście mnie niosły. Małe ogonki zamerdały z nadzieją. – Głupie psy – burknąłem.

Jeszcze raz dźwignąłem skrzynkę na ręce i zacząłem ją taszczyć na szkolny parking. Byłem mniej więcej w połowie drogi, gdy coś wyłamało stalowe drzwi z zawiasów. Z głębi budynku dobył się donośny, basowy ryk i przed szkołę wyszła powiększona do rozmiarów King Konga wersja szympansiego demona. Był fioletowy. Miał skrzydła. I wyglądał na ostro wkurzonego. Przy ośmiu stopach wzrostu musiał ważyć cztery, pięć razy więcej ode mnie. Kiedy tak na niego patrzyłem, dwie mniejsze demoniczne małpy podleciały do niego... i w momencie zderzenia zostały przez niego wchłonięte. Przybyło mu kolejne osiemdziesiąt funtów, wyraźnie zmężniał i właściwie coraz mniej przypominał King Konga, a coraz bardziej małpiego Voltrona. Domyśliłem się, że w ten właśnie sposób demony strażnicze uwolniły się spod wpływu mojego czaru: przelały całą swoją energię w jedno naczynie, po czym, dzięki znacznie zwiększonej sile, przełamały zaklęcie. Kongtron rozłożył skrzydła (rozpiętością dorównywały skrzydłom niedużego samolotu) i z absolutnie nieprzyzwoitym wdziękiem skoczył w moją stronę. Będąc zawodowym detektywem, a także zawodowym magiem, nie raz i nie dwa widywałem ohydne, śliniące się potwory. Na przestrzeni lat wypracowałem sobie standardową procedurę obowiązującą podczas takich bliskich spotkań. Wiać gdzie pieprz rośnie. Monty Python może się przy mnie schować. Od parkingu i Niebieskiego Chrabąszcza – mojego starego, sfatygowanego volkswagena garbusa – dzieliło mnie trzydzieści, może czterdzieści jardów, a ja, kiedy mnie dobrze zmotywować, potrafię naprawdę żwawo przebierać nogami. Kong ryknął. Zmotywował mnie. Rozległ się stłumiony łoskot i wszystko rozjaśniła czerwona poświata, przy której bladły okoliczne latarnie. Kilka stóp ode mnie następna kula ognia uderzyła w ziemię, eksplodowała jak kula armatnia z czasów wojny secesyjnej i wyryła w ziemi krater wielkości trumny. Olbrzymi demon z rykiem przeleciał nade mną na czarnych sępich skrzydłach i zawrócił, szykując się do kolejnego nalotu. – Thomas! – wrzasnąłem. – Odpalaj wóz! Otworzyły się drzwi po stronie pasażera i nieprzyzwoicie przystojny młody człowiek – ciemnowłosy, w opiętych dżinsach i skórzanej kurtce narzuconej na gołą klatę – zerknął na mnie znad lenonek z zielonymi szkłami. Potem spojrzał nieco wyżej, za moje plecy, i opadła mu szczęka. – Zapalaj, do cholery! Skinął głową i przesiadł się za kierownicę. Chrabąszcz zakaszlał, zarzęził, zadygotał i ożył. Thomas włączył jedyny działający reflektor, przegazował silnik i ruszył w stronę wyjazdu z parkingu. Przeszło mi przez myśl, że zamierza mnie zostawić, ale zwolnił na tyle, że zdołałem go dogonić. Przechylił się nad fotelem pasażera i otworzył mi drzwi. Aż stęknąłem z wysiłku, ale udało mi się wskoczyć do auta, chociaż mało brakowało, żebym przy okazji upuścił skrzynkę: złapałem ją i wciągnąłem za sobą tuż przed tym, jak strzępouchy znów z niej wylazł. Wyraźnie miał się jeszcze ochotę poawanturować. – Co to ma być, do diabła?! – krzyknął Thomas. Długie do ramion czarne włosy, kręcone i lśniące, opadły mu na twarz, gdy samochód przyśpieszył i przez otwarte okna wpadł podmuch chłodnego jesiennego wiatru. Szare oczy były szeroko otwarte ze strachu. – Co to jest, Harry?

– Jedź! – odkrzyknąłem. Wepchnąłem pudło ze szczeniakami na tylne siedzenie, złapałem swoją różdżkę bojową i na wpół wygramoliłem się przez otwarte okno w taki sposób, że usiadłszy na jego dolnej ramie, oparłem się piersią o dach. Skręciłem się w biodrach i wycelowałem trzymaną w prawej ręce różdżkę w demona. Uruchomiłem pokłady mojej woli, mojej magii, i czubek różdżki zaczął się jarzyć wiśniowym blaskiem. Już, już miałem porazić demona energią z różdżki, gdy ten zanurkował i rzucił w nas ognistą kulą. – Uwaga! – wrzasnąłem. Thomas musiał zobaczyć pocisk w lusterku wstecznym, bo Chrabąszcz skręcił ostro, a kula zaryła w asfalt i eksplodowała z głośnym hukiem, od którego wyleciały okna w domach po obu stronach ulicy. Chcąc ominąć samochód zaparkowany przy krawężniku, Thomas wykierował Chrabąszcza na chodnik. Udało mu się nie stracić kontroli nad kierownicą, gdy autem wściekle zatrzęsło, ale wstrząs zrzucił mnie z grzędy na zamkniętych drzwiach. Już zaczynałem się zastanawiać, jak mizerne mam szanse na miękkie lądowanie, gdy poczułem, że Thomas chwyta moją kostkę. Przytrzymał mnie i wciągnął z powrotem do wozu z siłą, która musiałaby się wydać szokująca każdemu, kto nie wiedział, że Thomas nie jest człowiekiem. Ustabilizował mnie chwytem za nogę. Kiedy olbrzymi demon znów się na nas rzucił, wycelowałem w niego różdżkę i warknąłem: – Fuego! Struga białego płomienia trysnęła z czubka różdżki, przecięła nocne powietrze i rozświetliła ulicę niczym błyskawica. Biorąc pod uwagę, że strzelałem z rozbujanego samochodu, nie spodziewałem się trafić – szczęście mi jednak dopisało i strumień ognia trafił Kongtrona prosto w brzuch. Demon zawył, zachwiał się w locie i runął na ziemię. Thomas skręcił gwałtownie i wrócił na jezdnię. Demon powoli gramolił się na nogi. – Zatrzymaj wóz! – poleciłem. Thomas dał po heblach, przez co drugi raz znalazłem się o krok od przemiany w placek na asfalcie. Trzymałem się z całej siły, ale zanim udało mi się odzyskać równowagę, demon zdążył wstać. Warknąłem gardłowo ze złości, przygotowałem nowy ładunek i starannie wycelowałem różdżkę. – Co ty wyrabiasz?! – krzyknął Thomas. – Już go okaleczyłeś! Spadajmy stąd! – Nie. Jeżeli go teraz zostawimy, wyładuje złość na pierwszym napotkanym nieszczęśniku. – Grunt, że nie na nas! Udałem, że go nie słyszę, i przelałem całą swoją wolę w różdżkę, która zaczęła dymić na całej długości. I wypaliłem Kongowi prosto między czarne, kaprawe ślepia. Ogień grzmotnął go w sam czubek brody z impetem kuli do burzenia domów. Łeb demona eksplodował obłokiem świetlistego fioletowego dymu i szkarłatnych iskier. Muszę przyznać, że nawet całkiem fajnie to wyglądało. Demon przybywający do świata śmiertelników nie ma ciała sensu stricto; musi je dopiero stworzyć, tak jak człowiek szyje i wkłada ubranie. Dopóki demoniczna świadomość zamieszkuje taki twór, jest on nie do odróżnienia od prawdziwego ciała. Jednakże odstrzelenie głowy było uszkodzeniem na tyle poważnym, że nawet energia życiowa demona nie była w

stanie podtrzymać reszty organizmu. Ziemska powłoka Konga jeszcze przez parę sekund miotała się po ziemi, zanim w końcu znieruchomiała, rozpłynęła się i przybrała postać przezroczystej, gruzłowatej żelatyny – ektoplazmy, materii z Nigdynigdy. Od przemożnego uczucia ulgi aż zakręciło mi się w głowie. Osunąłem się bezwładnie w głąb Chrabąszcza. – Pozwól, że powtórzę – wysapał chwilę potem Thomas. – Co to. Ma być. Do diabła. Usiadłem prosto i zapiąłem pas. Wciąż jeszcze nie mogłem złapać tchu. Sprawdziłem, czy szczeniakom w pudle nic się nie stało – były całe i zdrowe, więc z westchnieniem ulgi zamknąłem oczy. – Sheny – odparłem. – Chińskie duchy. Demony. Istoty zmiennokształtne. – Na Boga, Dresden! Przez ciebie mogłem zginąć! – Nie maż się, nic ci się nie stało. Thomas zmarszczył brwi. – Mogłeś mnie przynajmniej uprzedzić! – Uprzedziłem. Jak siedzieliśmy u Maca, powiedziałem, że podrzucę cię do domu, ale najpierw muszę coś załatwić. Spochmurniał jeszcze bardziej. –„Załatwienie czegoś” oznacza raczej zatankowanie wozu, kupienie mleka albo coś w tym guście, a nie ucieczkę przed fioletowymi latającymi gorylami-piromanami, które obrzucają cię płonącą kupą! – Następnym razem jedź kolejką. Spojrzał na mnie spode łba. – Dokąd jedziemy? – Na O’Hare. – Po co? Skinąłem ręką w tył, wskazując na podłogę. – Muszę oddać klientowi skradzioną własność. Kazał mi je pilnie odesłać do Tybetu. – Czy jest coś jeszcze, o czym mi nie powiedziałeś? Wombaty-ninja, coś w ten deseń? – Chciałem, żebyś sam się przekonał, jakie to uczucie – odparłem. – A to niby co ma znaczyć? – Nie wygłupiaj się, Thomas. Nie po to przychodzisz do Maca, żeby spotkać się z ludźmi i pobrylować w towarzystwie. Jesteś bogaty, masz znajomości i jesteś wampirem, do diaska. Wcale nie byłem ci potrzebny w roli szofera. Mogłeś sobie złapać taksówkę, zadzwonić po limuzynę albo namówić jakąś pannę, żeby cię podwiozła. Na twarzy Thomasa zagniewana mina ustąpiła miejsca wystudiowanej masce obojętności. – Ach tak? Więc co tu robię? Wzruszyłem ramionami. – Nie wyglądasz, jakbyś chciał mi spuścić łomot, więc domyślam się, że chcesz pogadać. – Co za intelekt... Istna brzytwa. Powinieneś zostać prywatnym detektywem albo coś... – Zamierzasz tak siedzieć i mnie obrażać czy jednak coś mi powiesz? – W porządku. Chcę cię prosić o przysługę. – Przysługę! – prychnąłem. – Jaką znowu przysługę? Zapomniałeś, że oficjalnie jesteśmy w stanie wojny? Magowie kontra wampiry? Coś ci świta? – Jeżeli chcesz, mogę udawać, że moje zachowanie to podstęp, element diabelnie skomplikowanej intrygi mającej na celu wywiedzenie cię w pole – zaproponował Thomas.

– Byłoby miło. Bo gdyby się okazało, że ja tu sobie żyły wypruwam, żeby doprowadzić do wojny, a ty nie zamierzasz w niej uczestniczyć, byłbym niepocieszony. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Teraz się pewnie zastanawiasz, po czyjej stronie stoję. – Wcale nie. Stoisz po stronie Thomasa. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Miał taki niezwykły, śnieżnobiały, chłopięcy uśmiech, na widok którego damska bielizna ulatniała się bez śladu. – To prawda, ale przez ostatnie dwa lata czasem ci pomagałem. Zmarszczyłem brwi. Rzeczywiście, pomagał mi, nie wiedziałem jednak, dlaczego to robił. – Fakt – przytaknąłem. – Co z tego? – Moja kolej – odparł. – Pomagałem ci, a teraz chcę cię prosić o rewanż. – Aha. Co miałbym dla ciebie zrobić? – Chciałbym, żebyś wziął sprawę jednego mojego znajomego. Pilnie potrzebuje pomocy. – Nie bardzo mam czas – odparłem. – Muszę zarabiać na życie. Thomas strącił z wierzchu dłoni kawałek przypalonego gulaszu z małpy i wyrzucił go za okno. – To coś nazywasz życiem? – spytał. – Zlecenia też są częścią mojego życia. Nie wiem, może obiła ci się o uszy taka koncepcja: praca zawodowa, tak to się nazywa. A polega na tym, że robisz różne denerwujące i upokarzające rzeczy, za które ktoś kiedyś w końcu płaci ci zbyt mało. Jak w tych japońskich turniejach gier, tylko jesteś mniej sławny. – Plebejska rozrywka. Nie proszę cię, żebyś pracował za darmo. Mój przyjaciel ci zapłaci. – Ha... – mruknąłem. – W czym miałbym mu pomóc? – Twierdzi, że ktoś dybie na jego życie – odparł Thomas z marsem na czole. – A ja uważam, że ma rację. – Dlaczego? – Dlatego że w ostatnim czasie dwie osoby z jego otoczenia zginęły w podejrzanych okolicznościach. – To znaczy? – Dwa dni temu posłał swoją szoferkę, Stacy Willis, żeby przyniosła mu z samochodu kije golfowe; miał ochotę zaliczyć parę dołków przed obiadem. Kiedy Willis otworzyła bagażnik, została śmiertelnie użądlona przez dwadzieścia tysięcy pszczół, które nie wiadomo jak zalęgły się w limuzynie przez ten krótki czas, jakiego potrzebowała, żeby wejść po schodach do domu i wrócić. – Jejku... – Pokiwałem głową. – Nie będę się spierał, to rzeczywiście makabrycznie podejrzane. – Następnego dnia rano jego osobistą sekretarkę, młodą kobietę, Sheilę Barks, potrącił samochód. Zginęła na miejscu. Odąłem wargi. – Nie brzmi to jakoś niezwykle... – Jeździła w tym czasie na nartach wodnych. Zamurowało mnie. – Jakim cudem?! – Most nad zalewem, tak słyszałem. Samochód przełamał barierkę i spadł jej na głowę.

– Paskudna sprawa... Masz jakiś pomysł, kto może za tym stać? – Nie. Myślisz, że to klątwa entropijna? – Jeśli tak, to wybitnie nieudolna. Chociaż piekielnie mocna; to były dość melodramatyczne zgony. Zajrzałem do szczeniaków, które tymczasem zbiły się w wielką futrzaną kulkę i posnęły. Leżący na samej górze strzępouchy otworzył oczy i wydał leniwe ostrzegawcze warknięcie, po czym znów zasnął. Thomas obejrzał się przez ramię. – Milusie futrzaki. Skąd je masz? – To psy strażnicze z jakiegoś klasztoru w Himalajach. Ktoś je porwał i przywiózł tutaj. Dwójka mnichów wynajęła mnie, żebym je odzyskał. – Nie mogli sobie wziąć nowych ze schroniska? Wzruszyłem ramionami. – Ponoć w ich żyłach płynie krew fo. – A co to jest? Brzmi jak choroba... Parsknąłem śmiechem. Wystawiłem przez okno rękę dłonią w dół; wywołany pędem Chrabąszcza podmuch powietrza próbował poderwać ją do lotu. – Ci mnisi twierdzą, że prapraprzodek tych psiaków był istotą boską, pół zwierzęciem, pół duchem. Niebiańskim duchem opiekuńczym, Fo. Dlatego uważają, że to wyjątkowa rasa. – To prawda? – Skąd niby mam to wiedzieć? Ja tu tylko robię za windykatora. – Co z ciebie za mag? – To duży wszechświat – odparowałem. – Nikt go nie zna w całości. Thomas na chwilę umilkł i było słychać tylko szept przesuwającej się drogi. – Ehm... – odkaszlnął. – Mogę zapytać, co się stało z twoim samochodem? Rozejrzałem się po wnętrzu Chrabąszcza. Nie wyglądało już jak w typowym volkswagenie. Zniknęły obicia foteli, wraz z nimi także miękka wyściółka pod spodem, dywaniki i spore kawałki drewnianej deski rozdzielczej. Gdzieniegdzie zostało trochę plastiku i winylu, metalowe części były nietknięte, ale poza tym wóz był obdarty do żywego. Trochę go połatałem za pomocą desek, drutu z wieszaków, tanich piankowych materaców z działu turystycznego w Wal-Marcie i mnóstwa taśmy klejącej. Wnętrze przybrało prawdziwie postmodernistyczny wygląd – chcę przez to powiedzieć, że wyglądało jak sklecone z resztek zebranych po wojnie atomowej. Z drugiej strony, było bardzo, naprawdę bardzo czyste. Do diabła – moje szklanki są zawsze w połowie pełne! – Pleśniodemony – odparłem. – Pleśniodemony zjadły ci samochód? – Tak jakby. Zostały przywołane z panującego w wozie ogólnego rozkładu, a potem zużyły wszelkie organiczne surowce do stworzenia sobie ciał. – Ty je przywołałeś? – Nie, no co ty. To prezent po gościnnych występach pewnego czarnego charakteru przed paroma miesiącami. – Nie słyszałem, żeby latem coś się działo... – Mam swoje życie, gościu. Życie, w którym jest miejsce na coś więcej niż żrący się między sobą półbogowie, wojujące państwa i zagadki, które muszę rozwiązać, zanim mnie zabiją.

Thomas uniósł brew. – Jest w nim także miejsce na pleśniodemony i płonące małpie kupy? – Co ja ci mam powiedzieć? Magia bywa obrzydliwa. – Rozumiem... Słuchaj, Harry, mogę cię o coś zapytać? – Chyba tak. – Naprawdę ocaliłeś świat? To znaczy, wiesz, dwa razy z rzędu, rok po roku... Wzruszyłem ramionami. – Poniekąd. – Mówi się, że pokonałeś księżniczkę fae i zapobiegłeś wojnie Zimy z Latem. – Głównie byłem zajęty ratowaniem swojego tyłka. Przypadkiem tak się złożyło, że świat był w tym samym miejscu. – No, to jest obraz, przez który będę miał teraz koszmary. A co z tymi demonami z piekła w zeszłym roku? Pokręciłem głową. – Zamierzały wypuścić na świat paskudną zarazę. Nie rozprzestrzeniłaby się za bardzo, ale one miały nadzieję na epidemię i elegancką apokalipsę. Wiedziały, że szanse są niewielkie, a mimo to postanowiły spróbować. – To jak z lotto – zauważył Thomas. – Mniej więcej. Ludobójcze lotto. – Powstrzymałeś je. – Pomogłem je powstrzymać, przeżyłem i poszedłem w swoją stronę. Ale to nie było szczęśliwe zakończenie. – Jak to? – Nie zapłacili mi. Ani za tę pierwszą, ani za drugą sprawę. Lepiej zarabiam na ognistym gównie małpokształtnych demonów. Nie powinno tak być. Thomas roześmiał się i pokręcił głową. – Nie ogarniam tego. – Czego? – Dlaczego to robisz. – Dlaczego co robię? Thomas oklapł w fotelu kierowcy. – Zgrywasz ostatniego sprawiedliwego. Gdziekolwiek się obrócisz, zaraz dostajesz w tubę. Jako detektyw ledwie wiążesz koniec z końcem. Mieszkasz w zawilgoconej norze udającej mieszkanie, sam jak palec. Nie masz kobiety, nie masz przyjaciół, jeździsz tym złomem... Twoje życie jest żałosne. – Tak uważasz? – Mówię, co widzę. Roześmiałem się. – A jak ci się wydaje, dlaczego to robię? Thomas wzruszył ramionami. – Widzę tylko dwie możliwości: albo żywisz wobec siebie głęboką, sadystyczną nienawiść, albo jesteś nienormalny. Ponieważ masz u mnie pewien kredyt zaufania, skreśliłem z tej listy bezgraniczną głupotę. – Tak naprawdę wcale mnie nie znasz, Thomasie – odparłem, nie przestając się uśmiechać. – Nic a nic.

– A mnie się wydaje, że znam. Widziałem, jak reagujesz w sytuacjach stresowych. – To prawda – przyznałem, wzruszając ramionami – ale jak często się widujemy? Raz w roku? Dwa razy? I to zwykle w sytuacji, kiedy coś próbuje mnie zatłuc na śmierć. – Co z tego? – To z tego, że nie masz pojęcia, co porabiam przez pozostałe trzysta sześćdziesiąt trzy dni. Nie wiesz o mnie wszystkiego. Moje życie nie ogranicza się do magicznych jatek i twórczej piromanii w Chicago. – A, rzeczywiście. Słyszałem o tym, że parę miesięcy temu wypuściłeś się do egzotycznej Oklahomy. Chodziło o jakieś tornado i Krajowe Laboratorium Burzowe... – Miałem wyświadczyć przysługę nowej Letniej pannie i odszukać zbiegłą burzową sylfidę. Najeździłem się wtedy po całym stanie razem z tymi maniakami od tropienia burz. Żałuj, że nie widziałeś miny kierowcy, kiedy się zorientował, że to nie my ścigamy tornado, tylko ono nas. – Sympatyczna bajeczka, Harry, ale właściwie po co mi ją opowiadasz? – spytał Thomas. – Próbuję ci udowodnić, że w moim życiu dzieje się wiele rzeczy, o których nie masz pojęcia. I że mam przyjaciół. – Łowców potworów, wilkołaki i gadającą czaszkę. Pokręciłem głową. – Nie tylko. Poza tym lubię swoje mieszkanie. Kurczę, lubię też swój samochód! – Naprawdę lubisz ten... wrak? – Może i wygląda niepozornie, ale ma serce. A to się liczy, młody. Thomas spojrzał na mnie z powątpiewaniem. – Właśnie kazałeś mi jeszcze raz przemyśleć tę opcję z bezgraniczną głupotą – powiedział. Wzruszyłem ramionami. – Do spółki z Chrabąszczem każdemu skopiemy tyłek, może w taki specyficzny, czterocylindrowy sposób, ale jednak. – A co z Susan? – spytał Thomas z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu. Chciałbym umieć zrobić taką beznamiętną minę, kiedy się wściekam, ale słabo mi to wychodzi. – Dlaczego pytasz? – Zależało ci na niej. Stała się częścią twojego życia. A potem przez ciebie cierpiała. Zaczęły się nią interesować różne paskudne stwory, omal przez to nie zginęła... – Mówiąc, cały czas patrzył prosto przed siebie. – Jak możesz z tym żyć? Ogarnęła mnie złość, gdy wtem doznałem jednego z rzadkich u mnie olśnień i mój gniew wyparował, zanim zdążył się na dobre zestalić. Zatrzymaliśmy się na światłach. Spojrzałem na zwróconego do mnie profilem Thomasa i stwierdziłem, że bardzo się stara zgrywać obojętnego, jakby nic z tego, o czym mówimy, go nie obchodziło. A to znaczyło, że coś go jednak obchodzi. Myślał o kimś ważnym. Mogłem się domyślić, o kogo chodzi. – A jak się miewa Justine? – zapytałem. Jego rysy stężały. – To nie jest istotne. – Rozumiem. Ale jak się miewa Justine? – Jestem wampirem, Harry. – Słowa brzmiały obojętnie, ale głos mu drżał. – A ona jest moją dziew... – Zająknął się i próbował chrząknięciem zamaskować to potknięcie. – Jest moją

kochanką. I moim pożywieniem. Tak się właśnie miewa. – Aha. Bo wiesz, ja ją nawet lubię. Od czasu, kiedy szantażem zmusiła mnie, żebym ci pomógł podczas maskarady u Bianki. To wymaga odwagi. – To prawda. Odwagi jej nie brakuje. – Długo się spotykacie? – Cztery lata. Prawie pięć. – Masz jeszcze kogoś? – Nie. – Burger King – powiedziałem. Thomas wytrzeszczył oczy. – Słucham? – Burger King – powtórzyłem. – Lubię jadać w Burger Kingu, ale nawet gdybym mógł sobie na to pozwolić, nie jadałbym tam codziennie przez pięć lat. – Do czego zmierzasz? – Do tego, że Justine nie jest dla ciebie tylko jedzeniem. Odwrócił się i przez chwilę mi się przyglądał. Twarz miał nieprzeniknioną, oczy nieludzko puste. – Właśnie, że jest. Musi być. – Dlaczego ci nie wierzę? Jego oczy błysnęły lodowato. – Zmień temat. Ale już. Postanowiłem nie naciskać. Thomas bardzo się pilnował, żeby się z czymś nie sypnąć, wiedziałem więc, że kłamie – ale skoro nie chciał o tym rozmawiać, nie należało go do tego zmuszać. Zresztą, prawdę powiedziawszy, wcale nie miałem na to ochoty. Thomas był irytujący i przemądrzały, do tego stopnia, że każdy, kto go poznał, miał ochotę go udusić. Skoro tak wiele nas łączyło, to przecież nie mogłem go nie lubić. Nie zawadzi dać mu trochę luzu. Z drugiej strony, łatwo przychodziło mi zapomnieć, czym naprawdę jest, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Thomas był wampirem z Białego Dworu, a one nie piją krwi, lecz karmią się emocjami i uczuciami i poprzez nie wysysają z ofiar energię życiową. O ile dobrze rozumiałem tę ideę, najchętniej żerowały przy okazji seksu, a mówiło się, że nawet święty by im się nie oparł. Raz widziałem, jak Thomas zabiera się do posiłku; to, co było w nim nieludzkie, w tamtej chwili całkowicie przejęło nad nim władzę. Stał się zimnym, pięknym, białym jak marmur uosobieniem czystego głodu. Było to wybitnie nieprzyjemne wspomnienie. Ci z Białego Dworu byli mniej potężni pod względem fizycznym i mniej agresywni niż ci z Czerwonego, brakowało im również przerażającej czystej mocy typowej dla przedstawicieli Czarnego Dworu, ale też nie musieli się martwić tradycyjnymi wampirzymi słabościami – słońce zupełnie Thomasowi nie przeszkadzało, podobnie jak krzyże i inne poświęcone przedmioty. Jednakże z faktu, że Biali są mniej nieludzcy od innych, nie wynikało bynajmniej, że są mniej niebezpieczni. Wręcz przeciwnie, z mojego punktu widzenia stanowili nawet większe zagrożenie. Wiem, co robić, kiedy oślizłe monstrum z najgłębszych otchłani piekła rzuci mi się do gardła; znacznie łatwiej odsłonić się w obliczu kogoś, kto tak bardzo przypomina człowieka. Ale skoro już o tym mowa, upomniałem się w duchu, to przecież właśnie zgodziłem się mu pomóc i przyjąć od niego zlecenie jak od zwyczajnego klienta. Nie było to zapewne

najrozsądniejsze posunięcie z mojej strony i mogło mieć śmiertelnie niezdrowe konsekwencje. Thomas znowu zamilkł. Tymczasem ja – ponieważ chwilowo nie biegałem, nie darłem się wniebogłosy i w ogóle siedziałem spokojnie – zacząłem marznąć. Zamknąłem okno, odcinając się od powiewów jesiennego wiatru. – To jak? – zapytał Thomas. – Pomożesz mi? Westchnąłem. – Nie powinienem nawet wsiadać z tobą do jednego samochodu – odparłem. – I bez tego mam dość kłopotów z Białą Radą. – Jejku, twoi właśni pobratymcy cię nie lubią... Zaraz się rozpłaczę. – Goń się. Jak się nazywa ten twój kumpel? – Arturo Genosa. Jest producentem filmowym, rozkręca własną firmę. – Wtajemniczony? – W pewnym sensie. To zwykły gość, za to przesądny za dwóch. – Dlaczego chcesz go do mnie przysłać? – On naprawdę potrzebuje twojej pomocy, Harry. Bez niej może nie dożyć weekendu. Zmarszczyłem podejrzliwie brwi. – Klątwy entropijne są wyjątkowo niewdzięczne, nawet kiedy ktoś się postara. A takie niechlujstwo jak tutaj wróży jak najgorzej. Mogę spróbować ją odbić, ale nadstawię przy tym karku. – Ja to dla ciebie zrobiłem. Przetrawiłem jego słowa. – Fakt – przyznałem. – Zrobiłeś. – I nie wziąłem za to pieniędzy. – Dobrze, porozmawiam z nim. Niczego nie obiecuję. Jeśli się zgodzę, zapłacisz mi ekstra, obojętne ile kasy wysupła ten cały Arturo. – Więc to tak odwdzięczasz się przysługą za przysługę... – Jak nie, to wypad z wozu – powiedziałem, wzruszając ramionami. Pokręcił głową. – W porządku. Dostaniesz podwójną stawkę. – Nie – odparłem. – Nie chodzi o pieniądze. Thomas uniósł brwi i zerknął na mnie pytająco sponad modnych zielonych szkieł. – Powiesz mi – wyjaśniłem. – Chcę wiedzieć, dlaczego mi pomagasz. Jeżeli wezmę tę robotę, wszystko mi powiesz. – I tak byś mi nie uwierzył. – Taka jest moja cena. Pasuje ci czy nie? Thomas spochmurniał. Długo jechaliśmy w milczeniu. – Dobrze – odezwał się w końcu. – Umowa stoi. – W porządku. Graba. Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał bardzo zimne palce.

Rozdział drugi Pojechaliśmy na O’Hare. Z bratem Wangiem – niskim, żylastym Azjatą w powłóczystej szacie koloru zachodzącego słońca – spotkałem się w kaplicy w hali odlotów międzynarodowych. Lśniąca łysina i zmarszczki typowe dla człowieka, który dużo się uśmiecha, utrudniały odgadnięcie jego wieku. – Pani pan Dresden! – Rozpromienił się na widok pudła ze śpiącymi szczeniakami. – Nasz mały pieski pani nam przyniósł! Brat Wang mówił po angielsku gorzej niż ja po łacinie, co daje pewne pojęcie o jego angielszczyźnie, ale mowa ciała nie pozostawiała wątpliwości. Odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech i skłoniwszy lekko głowę, podałem mu skrzynkę. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparłem. Wang wziął ode mnie skrzynkę, ostrożnie postawił ją na podłodze i zaczął delikatnie przeglądać jej zawartość. Ja przez ten czas rozglądałem się po niedużej kaplicy – cichym miejscu przeznaczonym do medytacji, żeby ci, którzy w coś wierzą, mieli gdzie kultywować swoją wiarę. Służby lotniskowe położyły nowy, niebieski dywan zamiast beżowego, odmalowały ściany, wstawiły nowy pulpit i pół tuzina nowych, miękko tapicerowanych ławek. Przypuszczam, że takiej masy krwi po prostu nie da się zmyć – plama zostanie, choćby wylano na nią nie wiadomo ile środków czyszczących. Stanąłem w miejscu, w którym sympatyczny staruszek wyzionął ducha, żebym ja mógł żyć. Posmutniałem, ale w moim smutku nie było cienia goryczy; gdyby przyszło nam przeżyć te chwile jeszcze raz, obaj dokonalibyśmy takich samych wyborów. Żałowałem tylko, że tak krótko go znałem. Mało jest ludzi, którzy potrafią nauczyć nas czegoś na temat wiary, nie używając do tego słów. Brat Wang zmarszczył brwi na widok pokrywającego pieski białego proszku. Z pytającą miną podniósł umazaną na biało rękę. – Ups – powiedziałem. – Aha. – Pokiwał głową. – Ups. Okej, ups. I znów zmarszczył brwi. – Coś nie tak? – Czy wszystkie mały piesek w pudełku jestem? – Zgarnąłem wszystkie, które były w budynku. – Wzruszyłem ramionami. – Może wcześniej ktoś podebrał część z nich. – Okej – powiedział brat Wang. – Bardziej lepsze mniej niż nic. – Wyprostował się znad pudła i podał mi rękę. – Wielkie dzięki od moich braci. Uścisnąłem jego dłoń. – Nie ma za co. – Samolot leci teraz do domu. – Wyjął zza pazuchy kopertę, dał mi ją, jeszcze raz się ukłonił, po czym zabrał skrzynkę i wyszedł. Przeliczyłem otrzymane od kapłana pieniądze, co pewnie jakoś tam świadczy o moim cynizmie. Zgarnąłem całkiem pokaźną sumkę za tę robotę. Najpierw musiałem namierzyć czarownika, który ukradł szczenięta, potem go obserwować i węszyć tak długo, aż wiedziałem, kiedy wychodzi coś zjeść. Znalezienie ukrytego pokoju, w którym trzymał psiaki, zajęło mi prawie tydzień, a harowałem po szesnaście godzin dziennie. A ponieważ miałem je nie tylko znaleźć, ale także odzyskać, musiałem jeszcze zidentyfikować pilnujące ich demony i obmyślić zaklęcie je unieszkodliwiające, najlepiej nie paląc przy tym całego budynku. Ups.

Moje wynagrodzenie składało się z dwóch zgrabnych plików Benów Franklinów: rozliczyłem całą masę roboczogodzin, a potem jeszcze dorzuciłem prowizję za windykację. Oczywiście, gdybym przewidział ogniste kupy, stawka jeszcze by wzrosła. Czasem nadgodziny bywają niezbędne. Wróciłem do samochodu. Thomas siedział na masce. Nie chciało mu się przestawiać Chrabąszcza na parking, więc zajął po prostu kawałek chodnika przed wejściem do terminalu. Policjantka zwróciła mu uwagę, że powinien przeparkować wóz, ale ponieważ była dość atrakcyjną kobietą, a Thomas był Thomasem, to zanim do nich podszedłem, on zdążył sobie założyć na bakier jej czapkę, a ona zaśmiewała się do rozpuku. – Ej – zawołałem do niego – jedziemy! Mamy robotę. – Ogromnie mi przykro. – Zdjął czapkę i z lekkim ukłonem oddał ją policjantce. – Chyba że chcesz mnie aresztować, Elizabeth? – Nie tym razem. – Ech, ja to mam fart. Policjantka uśmiechnęła się do niego, a mnie zgromiła wzrokiem. – Pan Harry Dresden, prawda? – Tak. Skinęła głową i włożyła czapkę. – Tak mi się właśnie wydawało, że pana poznaję. Porucznik Murphy mówi, że porządny z pana gość. – Dzięki. – To nie był komplement. Murphy nie jest powszechnie lubiana. – A to pech. Cały się rumienię, kiedy mi się schlebia. Zmarszczyła nos. – Co to za zapach? – Przypalona małpia kupa – odparłem z kamienną twarzą. Przez sekundę patrzyła na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie ściemniam, w końcu przewróciła oczami, zeszła z jezdni na chodnik i poszła sobie. Thomas zsunął się z maski i rzucił mi kluczyki. Złapałem je i wsiadłem za kierownicę. – No dobra – powiedziałem, kiedy on również wsiadł. – Gdzie znajdę tego gościa? – Dzisiaj wieczorem urządza imprezkę dla swojej ekipy filmowej w apartamencie na Gold Coast. Drinki, didżej, przekąski itepe. – Przekąski – powtórzyłem. – Miodzio. – Tylko obiecaj mi, że nie będziesz wynosił ciastek i orzeszków w kieszeniach. I Thomas wytłumaczył mi, jak dojechać do eleganckiego apartamentowca kilka mil na północ od obwodnicy. Przez całą drogę milczał, dopiero pod koniec powiedział: – Tutaj w prawo. – Podał mi białą kopertę. – Daj to ochroniarzowi. Skręciłem we wskazaną przez niego alejkę i wychyliłem się przez okno, żeby podać kopertę ochroniarzowi w budce przy parkingu. Spod mojego fotela dobyło się piskliwe, bulgotliwe warknięcie. – A to co znowu, u licha? – zdziwił się Thomas. Zatrzymałem się przy budce i wytężyłem swoje magiczne zmysły. – Ożeż w mordę, to chyba jeden z tych... Uderzyło mnie wrażenie tłustego, przyprawiającego o mdłości zimna. Zaparło mi dech w

piersi, gdy wraz z zimnem wyczułem upiorny odór trupiarni, smród starej krwi i gnijącego mięsa. Zamarłem, podnosząc wzrok w poszukiwaniu źródła tych odczuć. Istota, którą wziąłem za ochroniarza, była wampirem z Czarnego Dworu. Za życia był młodym mężczyzną. Jego rysy wydały mi się znajome, ale po śmierci miał tak wymizerowaną i zasuszoną twarz, że nie miałem pewności, czy się nie mylę. Wyglądał jak karykatura człowieka. Jego oczy pokrywało oślizłe bielmo, a ściągnięte rozkładem wargi łuszczyły się płatami martwego ciała, odsłaniając pożółkłe zęby. Na głowie sterczały mu włosy do złudzenia przypominające kruche źdźbła suchej trawy poprzerastane jakimś mchem lub pleśnią. Z prawdziwie nadludzką szybkością wyciągnął się w moją stronę i tylko mój magiczny refleks pozwolił mi uniknąć uścisku wychudzonej dłoni na nadgarstku – chociaż niewiele brakowało: czubkami palców złapał mnie za rękaw płaszcza. Próbowałem mu się wyrwać; wampir miał tyle samo siły w palcach, co ja w całym tułowiu, i musiałem się nieźle nawykręcać i naszarpać, żeby się uwolnić. Krzyknąłem ze zgrozą, ale w przypływie strachu mój krzyk zabrzmiał wątło i piskliwie. Rzucił się na mnie. Wyśliznął się przez okienko w budce niczym jakiś liofilizowany wąż, a ja w ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że jeżeli zaczniemy się mocować w samochodzie, lekarze będą później wydłubywać moje organy do przeszczepu z góry złomu i części zamiennych. Byłem za słaby, żeby coś na to zaradzić.

Rozdział trzeci Thomas najwidoczniej miał gorszy refleks ode mnie, bo wampir z Czarnego Dworu zdążył wcisnąć do Chrabąszcza głowę i ramiona, zanim mój zaskoczony pasażer wykrztusił: – Jasny gwint! Wycelowałem lewym łokciem w twarz wampira. Nie oczekiwałem, że go to zaboli, ale miałem nadzieję zyskać trochę na czasie. Trafiłem, aż mu głowa odskoczyła. Drugą ręką sięgnąłem do schowka między fotelami, tuż obok dźwigni zmiany biegów, i wyjąłem broń, która mogła mnie ocalić przed rozerwaniem na strzępy. Wampir szarpał mój płaszcz tymi swoimi łapami szkieleta, jego paznokcie wbijały się w czarną skórę płaszcza jak ptasie szpony – gdyby nie zaklęcia, którymi się obłożyłem, z łatwością przebiłby mi pierś i wyrwał serce, ale gruba, wzmocniona magią skóra wytrzymała akurat tę sekundę albo dwie, których potrzebowałem do wyprowadzenia kontrataku. Wampiry z Czarnego Dworu są na świecie od niepamiętnych czasów. Dysponują nieprzebranymi dziwacznymi wampirzymi mocami, żywcem wyjętymi z powieści Stokera. Mają też słabości – czosnek, święte przedmioty, światło słoneczne, bieżąca woda, ogień, dekapitacja. Powieść Brama Stokera podpowiedziała wszystkim, jak zabijać Czarnych, toteż na początku XX wieku niewiele brakowało, żeby zostali wyrżnięci w pień. Przetrwali tylko ci najinteligentniejsi, najszybsi i najbardziej bezwzględni, z wielusetletnią praktyką w sprawach życia i śmierci. Głównie śmierci. A jednak mimo tego ogromu doświadczeń wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby któryś oberwał kiedyś w łeb balonem z wodą. Zwłaszcza z wodą święconą. Trzy takie balony trzymałem pod ręką, w schowku między fotelami. Teraz chwyciłem jeden, ścisnąłem go mocniej w dłoni i grzmotnąłem nim wampira w twarz. Balon pękł, woda święcona wylała mu się na głowę. Wszędzie tam, gdzie zetknęła się ze skórą, pojawiał się błysk srebrnego światła i martwe ciało eksplodowało białym, zimnym ogniem, oślepiającym jak flara magnezowa. Wampir zaskrzeczał zgrzytliwie, wrzasnął i zaczął się wić z bólu, miotać jak na wpół rozdeptany insekt. Kiedy wymachując na oślep ręką wyrżnął w kierownicę, metal jęknął i wygiął się pod naciskiem. – Thomas! – wychrypiałem. – Pomóż mi! Thomas już działał. Odpiął pas, przyciągnął kolana do piersi i obrócił się w lewo, po czym z donośnym krzykiem wyprostował nogi i obiema stopami kopnął wampira w twarz. Pod względem siły nie mógł się równać z przedstawicielem Czarnego Dworu, ale i tak był piekielnie silny. Wampir, wypchnięty tym kopnięciem z wozu, z impetem uderzył w drewnianą ścianę budki, przebił ją na wylot i wpadł do środka. Piskliwe powarkiwanie przeszło w zajadłe (choć nie mniej piskliwe) szczekanie, a wampir tymczasem wybałuszył białe oczy i niepewnie gramolił się na nogi. Wyraźnie widziałem obrażenia zadane przez wodę święconą. Cała ćwiartka jego głowy – od czubka lewego ucha do kącika ust – zwyczajnie zniknęła, brzegi oparzeń jarzyły się bladozłotym żarem, a z ran sączył się lepki, czarny płyn o konsystencji żelatyny. Sięgnąłem po następny balon i zamachnąłem się do rzutu. Wampir zasyczał ze złości i zgrozy, a potem odwrócił się i uciekł; nawet nie zwolnił, przebijając tylną ścianę budki. Wypadł na ulicę.

– Ucieknie nam – zauważył Thomas i zaczął wysiadać z samochodu. – Zostaw go. – Musiałem podnieść głos, żeby przekrzyczeć szczekanie. – To pułapka. Thomas się zawahał. – Skąd wiesz? – Rozpoznałem go, był na maskaradzie u Bianki. Tylko że wtedy jeszcze żył. Jakimś cudem Thomas pobladł bardziej niż zwykle. – Jeden z przemienionych przez tę sucz z Czarnego Dworu? Ten podobny do Hamleta? – Ona ma na imię Mavra. Ale poza tym wszystko się zgadza. – Cholera jasna – mruknął. – Masz rację. Miał być przynętą. Ona pewnie czai się gdzieś w pobliżu, obserwuje nas i tylko czeka, żebyśmy wbiegli w jakiś ciemny zaułek. Poruszyłem kierownicą: chodziła z lekkim oporem, ale nadal się obracała. Chwała niech będzie potężnemu Niebieskiemu Chrabąszczowi. Znalazłem wolne miejsce parkingowe i zjechałem na nie. Poszczekiwanie psiaka znów przeszło w zajadły warkot. – Mavra nie potrzebowałaby ciemnego zaułka: ma niezwykły dryg do tkania zasłon. Mogłaby usiąść na masce Chrabąszcza, a my niczego byśmy nie zauważyli. Thomas oblizał nerwowo wargi. Cały czas rozglądał się po parkingu. – Myślisz, że przybyła po ciebie? – To możliwe. Podstępem uniemożliwiłem jej zniszczenie Amorakiusa, a poza tym do samego końca była sojuszniczką Bianki, którą zabiłem. Jesteśmy w stanie wojny. Właściwie to się dziwię, że nie zjawiła się wcześniej. – Chryste Panie... Ona mnie przeraża. – Mnie też. Sięgnąłem do tyłu, za siedzenie kierowcy. Namacałem kudłaty ogonek, chwyciłem i najdelikatniej jak się dało wywlokłem psiaka spod fotela. Rozpoznałem znajomego szurniętego malucha z wystrzępionym uchem. Nie zwracał na mnie uwagi: szarpał tylko łebkiem na boki i nie przestawał warczeć. – Dobrze, że mieliśmy pasażera na gapę. Wampir mógł dopaść nas obu. – Co on ma w pysku? – zainteresował się Thomas. Szczeniak rozwarł szczęki i wymemłany przez niego obiekt spadł na podłogę. – Fuj! – Skrzywiłem się. – To ucho tego wampira. Woda święcona musiała je oddzielić od czaszki. Thomas spojrzał... i pozieleniał. – Ono się rusza. Szczeniak z warknięciem pacnął łapą podrygujący kawał nadpsutego mięsa. Ostrożnie wziąłem ucho w dwa palce i wyrzuciłem przez okno. Zwierzak musiał być zadowolony z takiego obrotu spraw, bo usiadł i wyszczerzył zęby w psim uśmiechu. – Masz niezły refleks, Harry – pochwalił mnie Thomas. – Serio, kiedy ten wampir się na ciebie rzucił... Zareagowałeś szybciej ode mnie. Jak ci się to udało? – Na nic nie zareagowałem, tylko próbowałem wymacać szóstym zmysłem tego małego utrapieńca, po tym jak zaczął warczeć. Dlatego z wyprzedzeniem wyczułem, że wampir zaatakuje. – No proszę... To się nazywa mieć szczęście. – Być może, nie wiem. Pierwszy raz mi się zdarzyło. Szczeniak obrócił znienacka łebek w kierunku, w którym uciekł wampir, i znów zaczął warczeć.

Thomas zesztywniał. – Wiesz co, Harry? – No? – Chyba powinniśmy się gdzieś schować. Zgarnąłem psa i rozejrzałem się, ale w ciemnościach niczego nie dostrzegłem. – Bądź rozważny i nie daj się wyssać – mruknąłem. – Chodźmy.

Rozdział czwarty Weszliśmy z Thomasem do apartamentowca i znaleźliśmy strażnika, który powinien dyżurować w budce przy parkingu: razem z siedzącym przy biurku kumplem popijali kawę. Wjechaliśmy windą na ostatnie piętro. W korytarzu było tylko dwoje drzwi; Thomas zapukał do tych bliższych. Czekaliśmy, słuchając dudniącej w środku muzyki. Nieskazitelnie czysty dywan został wyprany środkiem pachnącym kwiatami lwiej paszczy. Thomas musiał zastukać jeszcze dwa razy, zanim wreszcie doczekaliśmy się reakcji. Drzwi się otworzyły, przewaliła się po nas fala głośnej muzyki i w progu stanęła ładna kobieta po czterdziestce. Mogła mieć jakieś pięć stóp i sześć cali wzrostu. Ciemnokasztanowe włosy upięła dwiema chińskimi pałeczkami, w jednej ręce trzymała stos brudnych jednorazowych talerzyków, w drugiej dwa puste plastikowe kubki. Szmaragdowozielona sukienka z dzianiny skrywała kształty, jakich nie powstydziłaby się pin-up girl z czasów drugiej wojny światowej. Z miejsca rozpromieniła się w uśmiechu. – Thomas! Miło cię widzieć. Justine mówiła, że wpadniesz. Thomas odpowiedział nie mniej olśniewającym uśmiechem, podszedł bliżej i cmoknął ją w oba policzki. – Świetnie wyglądasz, Madge – powiedział. – Ale co ty tu w ogóle robisz? – To moje mieszkanie – odparła oschle Madge. Thomas parsknął śmiechem. – Nie żartuj. Jakim cudem? – Stary dureń namówił mnie, żebym zainwestowała w jego firmę. Chcę mieć pewność, że nie przepuści tych pieniędzy, więc muszę go mieć na oku. – Rozumiem. – A ciebie przekonał w końcu do aktorstwa? Thomas położył dłoń na piersi. – Takiego skromnego uczniaka? Rumienię się na samą myśl. Madge się roześmiała (była w tym śmiechu odrobina złośliwości) i lekko dotknęła jego bicepsa. Albo rozmowa z Thomasem sprawiała jej przyjemność, albo na korytarzu było zimniej niż sądziłem. – Kim jest twój kolega? – Madge Shelly, Harry Dresden. Przyprowadziłem go, żeby pogadał z Arturem o interesach. Jesteśmy przyjaciółmi. – To za dużo powiedziane. – Uśmiechnąłem się półgębkiem i wyciągnąłem rękę na powitanie. Madge przez chwilę boksowała się z kubkami i talerzykami, ale w końcu dała sobie spokój. – Może później – powiedziała i zrobiła pytającą minę. – Jesteś aktorem? – Być albo nie być – odparłem. – Chrząszcz brzmi w trzcinie. Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała szczeniaka, którego trzymałem na lewej ręce. – A to kto? – Pies, który nie ma imienia. Trochę jak Clint Eastwood, tylko bardziej futrzasty. Madge znowu się roześmiała i zwróciła się do Thomasa: – Już rozumiem, co ci się w nim podoba.

– Bywa zabawny – przyznał Thomas. – Jest zmęczony – wyjaśniłem. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale ja też padam z nóg, a chciałbym porozmawiać z Arturem, nim zasnę. – Rozumiem. W salonie może być trochę za głośno, ta muzyka... Może zaprowadzę was do gabinetu i zawołam Artura. – Jest Justine? – zainteresował się Thomas. Jego głos zdradzał pewne napięcie, ale nie sądzę, żeby Madge zwróciła na to uwagę. – Gdzieś na pewno... – odparła z wahaniem. – Dam jej znać, że jesteś. – Dzięki. Weszliśmy za Madge do mieszkania. W salonie panował półmrok, w którym dostrzegłem ze dwadzieścioro ludzi: jedni tańczyli, inni stali, sączyli drinki, śmiali się, rozmawiali – ot, impreza jakich wiele. W powietrzu unosił się całun dymu, który tylko częściowo pochodził z papierosów. Kolorowe światła migały w rytm muzyki. Obserwowałem Thomasa. W jego zachowaniu zaszła subtelna zmiana, wyraźnie wyczuwalna, choć trudna do opisania. Nie szedł wcale szybciej niż zwykle, ale poruszał się jakoś płynniej. Rozglądał się po salonie spod półprzymkniętych powiek i natychmiast ściągał na siebie spojrzenia wszystkich mijanych kobiet. Ja nie zwracałem powszechnej uwagi, nawet ze szczeniakiem śpiącym mi smacznie na ręku. Żaden ze mnie Quasimodo, bez przesady, ale nie miałem szans przy Thomasie, który szedł przez pokój niczym drapieżny anioł. Madge przeprowadziła nas do mniejszego pokoju, w którym stały regały z książkami i biurko z komputerem. – Siadajcie – powiedziała. – Zaraz go poszukam. – Dziękuję – odparłem, sadowiąc się na krześle za biurkiem. Przed wyjściem Madge posłała Thomasowi jeszcze jedno powłóczyste spojrzenie, a on przysiadł na skraju biurka i zrobił zamyśloną minę – Coś się tak zadumał? – zapytałem. – To do ciebie niepodobne. O co chodzi? – Jestem głodny. I tak sobie myślę... Madge była pierwszą żoną Artura. – A teraz wyprawia dla niego przyjęcie? – No właśnie. Nie sądziłem, że aż tak go lubi. – O co jej chodziło z tym inwestowaniem? Thomas wzruszył ramionami. – Arturo odszedł z dużego studia filmowego na Zachodnim Wybrzeżu, żeby założyć własne. A Madge jest bardzo pragmatyczna. Należy do tych osób, które potrafią szczerze kimś gardzić, a mimo to wzorowo z nim współpracować w sferze zawodowej. Doceniać jego talent. Gdyby uznała, że warto na kogoś postawić, nie przejmowałaby się faktem, że za nim nie przepada. Dlatego nie byłoby nic niezwykłego w tym, że zainwestowała w nową firmę Artura. – Jakiego rzędu sumy wchodzą w grę? – Nie wiem dokładnie, ale... siedem cyfr? Może więcej. Musiałbym kazać komuś sprawdzić. Gwizdnąłem przez zęby. – Kupa kasy. – Pewnie tak. Thomas był tak bogaty, że chyba nie zdawał sobie sprawy z faktycznej wartości dolara. Zamierzałem go dalej wypytywać, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju

wszedł wysoki, energiczny mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w czarne spodnie i szarą jedwabną koszulę z podwiniętymi rękawami. Piękna grzywa srebrzystych loków okalała wyrazistą twarz z krótką ciemną brodą. Miał bystre ciemne oczy, a żeglarskiej opalenizny dopełniały rozchodzące się z kącików ust i oczu jasne zmarszczki od uśmiechania się. – Tommy! – ryknął na nasz widok i podszedł do Thomasa. – Miałem szczerą nadzieję, że się dziś spotkamy. Mówił z mocnym akcentem, zdecydowanie greckim. Położył ręce na ramionach Thomasa i wycałował go w policzki. – Świetnie wyglądasz, Tommy, mój chłopcze, naprawdę świetnie. Nie chciałbyś u mnie popracować, co? – Kamera mnie nie kocha – odparł Thomas – ale mnie też miło cię widzieć. Arturo Genosa, to jest Harry Dresden, o którym ci opowiadałem. Arturo zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. – Wysoki skurczybyk, co? – Wychowałem się na zupkach mlecznych – powiedziałem. – Cześć, psisko. – Pogłaskał szczeniaka za uchem, na co ten ziewnął, liznął go raz po ręce i czym prędzej znowu zasnął. – To pański? – Tymczasowo. Odzyskałem go na zlecenie. Pokiwał głową. Otaksował mnie chłodnym spojrzeniem. – Wie pan, co to jest strega, panie Dresden? – Adeptka włoskiej magii ludowej – odparłem. – Wróżby, eliksiry miłosne, zaklęcia na bezpłodność, czary ochronne. Tudzież paskudne klątwy, ta technika nazywa się malocchio. Złe Oko. Arturo uniósł w zdumieniu brwi. – Widzę, że zna się pan trochę na rzeczy... – W sam raz, żeby czasem wpakować się w kłopoty. – Ale wierzy pan w to? – W Złe Oko? – Tak. – Widywałem dziwniejsze rzeczy. Pokiwał głową. – Tommy panu mówił, czego potrzebuję? – Powiedział, że obawia się pan klątwy. Wspomniał też, że zginęły bliskie panu osoby. Na jego twarzy przelotnie odmalował się smutek. – To prawda, dwie kobiety. Poczciwe dusze. – Zakładając, że faktycznie mamy do czynienia z klątwą, skąd pomysł, że jest wymierzona przeciwko panu? – O ile wiem, te dwie damy nie miały ze sobą nic wspólnego poza tym, że znałem je obie. – Z szuflady biurka wyjął dwie szare koperty. – Tu są raporty – wyjaśnił. – Informacje na temat zgonów. Tommy mówił, że mogą się przydać. – To możliwe. Dlaczego ktoś miałby pana przekląć? – Chodzi o moje studio. Ktoś chce przetrącić firmie grzbiet, zanim ta na dobre wystartuje. Zabić ją przed wypuszczeniem pierwszego filmu. – Czego pan ode mnie oczekuje? – Ochrony. Chcę, żeby chronił pan moich ludzi na planie. Żeby nikomu nie stała się

krzywda. Zmarszczyłem brwi. – To może być trudne... Przychodzi panu do głowy ktoś, komu mogłoby zależeć na wstrzymaniu produkcji filmu? Z marsem na czole przeszedł przez pokój do przeszklonego barku i wyjął napoczętą butelkę wina. Zębami wyciągnął korek i napił się z gwinta. – Gdybym wiedział kto to, nie musiałbym wynajmować detektywa. Wzruszyłem ramionami. – Jestem magiem, nie wróżką. Podejrzewa pan kogoś? Kogoś, komu mogłoby zależeć na pańskiej porażce? – Lucille – podpowiedział Thomas. Arturo spiorunował go wzrokiem. – Kto to jest Lucille? – zaciekawiłem się. – Moja druga eks, Lucille Delarossa. Ale ona nie ma z tym nic wspólnego. – Skąd pan wie? – Nie zrobiłaby tego. Jestem pewien. – Dlaczego? Pokręcił głową i spojrzał na trzymaną w ręce butelkę. – Lucille... hmm... Powiem tak: to nie jej intelekt sprawił, że się z nią ożeniłem. – Nie trzeba inteligencji, żeby być do kogoś nieprzyjaźnie nastawionym – zauważyłem, chociaż faktycznie nie przypominałem sobie sytuacji, w której idiocie udałoby się użyć silnej magii. – Ktoś jeszcze? Może jakaś inna była żona? Arturo machnął ręką. – Tricia nie próbowałaby zaszkodzić filmowi. – Czemu nie? – Bo jest jego gwiazdą. Thomas prychnął, jakby się czymś zakrztusił. – Na Boga, Arturo... Srebrnogrzywy się skrzywił. – Nie miałem wyboru, ma stały kontrakt. Zrobiłaby ze mnie miazgę w sądzie, gdybym jej nie obsadził. – Czy jest żona numer cztery? – spytałem. – Trzy ogarnę w pamięci, ale jeśli są cztery, będę musiał zacząć robić notatki. – Na razie nie ma – odmruknął Arturo. – Chwilowo jestem sam, na trzech się skończyło. – To już coś. Proszę posłuchać: dopóki ten ktoś, kto pana przeklął, nie wykona jakiegoś ruchu na moich oczach, niewiele mogę zrobić. Zaklęcia tego rodzaju jak Złe Oko, tak zwane klątwy entropijne, bardzo trudno jest namierzyć w inny sposób. – Trzeba ochronić moich ludzi przed malocchio – powiedział Arturo. – Może pan to zrobić? – Jeżeli będę na miejscu, kiedy coś się zacznie dziać, to tak. – Ile to kosztuje? – Siedemdziesiąt pięć za godzinę plus wydatki. Tysiąc zaliczki. Nie wahał się ani chwili. – Załatwione. Pracę na planie zaczynamy rano, o dziewiątej. – Będę musiał być blisko, najlepiej w zasięgu wzroku, o ile to możliwe – zastrzegłem się.