1
Wiele rzeczy nie jest takimi, jakimi się wydają. Najgorsze rzeczy w życiu nigdy takie nie są.
Zaparkowałem swojego wielobarwnego volkswagena garbusa, starego i poobtłukiwanego, przy
rozsypującym się budynku mieszkalnym w Chicago, niespełna pięć przecznic od punktu, gdzie sam
wynajmowałem mieszkanie. W chwili, gdy gliny mnie wzywają, na miejscu na ogół dzieje się mnóstwo
rzeczy — co najmniej jeden trup, kilka radiowozów, cała masa migających niebieskich świateł, żółto-
czarna taśma oraz przedstawiciele prasy - a przynajmniej wszystko wskazuje na to, że wkrótce należy się
tego spodziewać.
Tym razem na miejscu zbrodni panował całkowity spokój. Nie widziałem oznakowanych
samochodów policyjnych i była tylko jedna karetka. Parkowała w pobliżu, a światła miała zgaszone.
Obok przechodziła młoda matka. Jedno dziecko miała w wózku, a drugie trzymało ją za rękę. Mój
samochód minął starszy mężczyzna z labradorem na smyczy. Nie widziałem gapiów ani nikogo, kto
zachowywałby się nietypowo.
Dziwne.
Choć było słoneczne majowe popołudnie, po karku przebiegł mi niesamowity dreszczyk. Z reguły mi
się to nie zdarza, dopóki co najmniej jeden koszmarny stwór nie dokona jakiegoś spektakularnego,
krwawego czynu. Złożyłem to na karb paranoi związanej z zaawansowanym wiekiem. Nie jestem aż taki
stary, zwłaszcza jak na maga, ale wieku przybywa z każdą chwilą i na pewno nie planuje on dla mnie nic
dobrego.
Zaparkowałem Niebieskiego Chrabąszcza i wszedłem do budynku. Wspiąłem się kilka kondygnacji
po stopniach, na których kafelki stanowczo wymagały wymiany, a przynajmniej porządnego
wyszorowania i wypastowania, po czym skręciłem do korytarza. Pośrodku puszystego szaroniebieskiego
dywanu biegła dobrze wydeptana ścieżka. Drzwi mieszkań były stare i poobtłukiwane, ale zrobiono je z
grubej dębiny. Murphy czekała już na mnie.
Ma metr pięćdziesiąt z hakiem wzrostu i waży może z pięćdziesiąt kilo. Raczej nie przypomina
twardej chicagowskiej policjantki stawiającej z pełnym spokojem czoło potworom i maniakom. Tego
typu dziewczyny nie owinny być blondynkami z zadartym noskiem. Myślę, że Murphy została twardą
policjantką, której zresztą nie rzypomina, wyłącznie z czystej przekory. Wesołe błyski niebieskich oczach
i nieszkodliwy wygląd nie są w stanie ukryć jej twardej jak stal natury. Przywitała mnie krótkim
skinieniem głowy, dając do zrozumienia, że oboje jesteśmy w pracy.
- Cześć, Dresden.
- Cześć, porucznik Murphy - wycedziłem z niskim ukłonem i zamaszystym gestem, celowo
skontrastowanym z jej szorstkim zachowaniem. W tym przypadku nie była to jednak czysta przekora. To
nie w moim stylu. - Po raz kolejny jestem oszołomiony twą obecnością.
Spodziewałem się pogardliwego prychnięcia, ale ona uśmiechnęła się tylko do mnie, uprzejmie i
nerwowo.
- Sierżant Murphy - poprawiła mnie.
Znowu gafa. Nie spisałeś się, Harry. Przez ekran jeszcze nie przetoczyła się czołówka śledztwa, a ty
już przypomniałeś Murphy, jak wiele zapłaciła za to, że jest twoją przyjaciółką i sojuszniczką.
Murphy była porucznikiem policji i kierowała Wydziałem Dochodzeń Specjalnych, będącym reakcją
chicagowskiej policji na wszystkie problemy niemieszczące się w granicach „normalności”. Jeśli
wampir zamordował pół-wampira, ghoul zabił cmentarnego stróża albo elf rzucił klątwę, z powodu
której włosy ofiary zaczęły rosnąć do środka zamiast na zewnątrz, ktoś musiał się zająć tą sprawą. Ktoś
musiał zapewnić rząd oraz obywateli, że wszystko jest w porządku. To była niewdzięczna praca, ale
Wydział Dochodzeń Specjalnych radził sobie z nią dzięki odwadze, nieustępliwości i sprytowi, a
czasami również pomocy maga Harry’ego Dresdena.
Szefowie Murphy byli bardzo niezadowoleni, gdy porzuciła obowiązki podczas kryzysu, by pomagać
mi w prowadzeniu śledztwa. Już samo kierowanie WDS równało się zsyłce na Syberię, jeśli chodziło o
jej karierę, ale po tym fakcie zdegradowano ją, pozbawiono oficerskiego stopnia, na który tak ciężko
pracowała. To było upokorzenie, straszliwy cios dla jej dumy oraz poczucia własnej wartości.
- Sierżant - powtórzyłem z westchnieniem. - Wybacz, Murph. Zapomniałem.
Wzruszyła ramionami.
- Nie przejmuj się. Sama czasami zapominam. Zwłaszcza kiedy odbieram telefon w robocie.
- Ale nie powinienem być taki głupi.
- Wszyscy tak sądzimy, Harry — odparła Murphy i uderzyła mnie lekko pięścią w biceps. — Ale
nikt nie ma do ciebie pretensji.
- To bardzo miło z twojej strony, maleńka myszko.
Żachnęła się i ruszyła w stronę windy.
- Nie sądzisz, że jest tu znacznie spokojniej niż zwykle na miejscu zbrodni? - zapytałem ją po
drodze.
Skrzywiła się.
- To nie jest miejsce zbrodni.
- Nie jest?
- Niezupełnie. - Zerknęła na mnie. - Nie oficjalnie.
- Aha — mruknąłem. - A ja zapewne nie jestem teraz konsultantem.
- Oficjalnie nie - powtórzyła. - Stallingsowi znacznie obcięto budżet. Jakoś starcza na konserwację
sprzętu i wypłaty dla personelu, ale...
Uniosłem brwi.
- Potrzebna mi twoja opinia - ciągnęła.
- Na jaki temat?
Pokręciła głową.
- Nie chcę ci niczego sugerować. Popatrz i powiedz mu co widzisz.
- Z tym sobie poradzę - zapewniłem.
- Zapłacę ci z własnej kieszeni.
- Murphy, nie musisz...
Przeszyła mnie bardzo ostrym spojrzeniem.
Zraniona duma sierżant Murphy nie pozwalała jej przyjmować jałmużny. Uniosłem ręce w
żartobliwym akcie kapitulacji.
- Jak sobie życzysz, szefowo.
- No jasne.
Zaprowadziła mnie do mieszkania na szóstym piętrze. Dwoje drzwi w korytarzu uchylało się lekko.
Przechodząc obok, zauważyłem przyglądających się nam ukradkiem lokatorów. Na końcu korytarza stało
dwóch facetów wyglądających na łapiduchów - znudzonych i zrzędliwych. Jeden z nich palił papierosa, a
drugi opierał się o ścianę. Ręce skrzyżował na piersi, a daszek czapki zasłaniał mu oczy. Nawet nie
spojrzeli na Murphy, gdy otwierała drzwi. Ona również ich zignorowała.
Zaprosiła mnie skinieniem do środka i stanęła na szeroko rozstawionych nogach, najwyraźniej
przygotowując się na dłuższe oczekiwanie.
Mieszkanie było małe i obskurne, ale czyste. Większą część przeciwległej ściany pokrywała
miniaturowa dżungla bardzo zielonych roślin otaczająca dwoje okien. Zauważyłem też mały telewizorek
stojący na stoliku, starą wieżę stereo oraz futon.
Na futonie leżała martwa kobieta.
Dłonie miała splecione na brzuchu. Brakowało mi doświadczenia, by ocenić, jak długo tu leży, ale
zwłoki utraciły już wszelkie barwy, a brzuch wyglądał na nieco rozdęty, doszedłem więc do wniosku, że
nie żyje co najmniej od doby Trudno mi też było określić jej wiek, ale nie mogła mieć wiele więcej niż
trzydziestkę. Miała na sobie różowy frotowy szlafrok, nosiła okulary, a ciemne włosy splotła w kok.
Na stoliku przy futonie stała otwarta pusta buteleczka na leki oraz wypełniona złocistobrązowym
płynem karafka, posypana proszkiem do zbierania odcisków palców i zabezpieczona plastikową torbą, a
także szklanka, w której pozostał jedynie niespełna centymetr wody - być może jedna stopiona kostka
lodu albo dwie. Obok szklanki leżał ręcznie napisany list, również zamknięty w plastikowej torebce, oraz
żelopis.
Przyjrzałem się kobiecie, a potem podszedłem do stolika i przeczytałem list.
Nie mogę dłużej znieść strachu. Nic mi już nie zostało.
Wybaczcie mi. Janine.
Zadrżałem.
Nie zrozumcie mnie źle. Nieraz już widywałem trupy. Szczerze mówiąc, widywałem miejsca zbrodni
wyglądające jak zdjęcia z piekielnej rzeźni. Czułem też gorsze zapachy. Uwierzcie mi, smród śmierci i
zgnilizny bijący od ciała z wyprutymi wnętrznościami jest tak ohydny, że niemalże wydaje się
materialnym przedmiotem. W porównaniu z częścią przypadków, z którymi się zetknąłem, wszystko tu
wydawało się zwyczajne i dobrze zorganizowane. Wręcz schludne.
Nie wyglądało tu jak w domu umarłej kobiety. Być może stąd właśnie brało się niesamowite
wrażenie. Gdyby nie trup Janine, można by pomyśleć, że lokatorzy wyskoczyli na chwilę na miasto, żeby
coś zjeść.
Kręciłem się po mieszkaniu, uważając, by niczego nie dotknąć. Łazienka i jedna z sypialni wyglądały
podobnie jak salon - czyste, dość skromnie umeblowane, może nie bogate, ale z pewnością zadbane.
Skierowałem się do kuchni. W zlewie leżały naczynia, moczące się w zimnej już wodzie. W lodówce stał
kurczak, marynujący się w jakimś sosie. Szklany półmisek pokryto termoplastyczną folią.
Usłyszałem za sobą szybkie kroki.
- Samobójcy raczej nie zostawiają po sobie gotowych posiłków w lodówce — zauważyłem. - Ani
naczyń w zlewie.
Murphy odchrząknęła niezobowiązująco.
-Nigdzie nie ma żadnych zdjęć — kontynuowałem. — Fotografii rodziny, z uroczystości rozdania
świadectw, pamiątkowych fotek z Disneylandu. - Zwróciłem się ku drugiej sypialni. - Nie ma też włosów
w łazience, w zlewie ani w koszu. Komputerów też nie ma.
Otworzyłem drzwi głównej sypialni i zamknąłem oczy, sięgając zmysłami do pomieszczenia.
Znalazłem tam to, czego się spodziewałem.
- Praktykowała — oznajmiłem cicho.
Janinę ustawiła swoją świątynię na niskim drewnianym stole pod wschodnią ścianą. Zbliżywszy się
do niej, wyczułem delikatną energię, przypominającą żar bijący od dogasającego ogniska, po którym
zostały już niemal same popioły. Energia otaczająca stół nigdy nie była silna, a z chwilą śmierci kobiety
zaczęła zanikać. Jutro o wschodzie słońca nie zostanie już nic.
Na stole spoczywało kilka starannie ułożonych przedmiotów - dzwonek, gruba, oprawna w skórę
księga, prawdopodobnie będąca dziennikiem, a także stary cynowy kielich, bardzo prosty, ale wolny od
śniedzi, oraz mała, smukła różdżka z mahoniu. Do jej końca przywiązano miedzianym drutem kryształ.
Zauważyłem też coś, co tu nie pasowało.
Bardzo stary, wczesnorenesansowy sztylet o wąskiej klindze, zwany mizerykordią, leżał na dywanie
przed świątynią Jego sztych wskazywał na drugi koniec sypialni.
Odchrząknąłem, okrążyłem pokój i podszedłem do noża. Przykucnąłem nad nim i zastanawiałem się
przez chwilę. Następnie zerknąłem na rękojeść, podszedłem do drzwi sypialni i zajrzałem do salonu.
Uchwyt wskazywał na ciało Janine.
Wróciłem do sypialni i ponownie przyjrzałem się sztychowi sztyletu.
Wskazywał na przeciwległą ścianę.
Zerknąłem na Murphy, która stanęła w drzwiach.
- Co znalazłeś? - zapytała, przechylając głowę.
- Jeszcze nie mam pewności. Zaczekaj.
Podszedłem do ściany i uniosłem dłoń, zatrzymując ją jakiś centymetr od powierzchni. Zamknąłem
oczy i skupiłem się na bardzo słabym śladzie energii, który tam jeszcze pozostał. Po kilku minutach
koncentracji opuściłem dłoń.
- Coś tam jest - oznajmiłem. Ale za słabe, bym mógł to wyczuć bez pomocy Wzroku. A mam już
serdecznie dość posługiwania się nim.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Murphy.
- To, że potrzebuję czegoś ze swojej skrzynki. Zaraz wracam.
Opuściłem mieszkanie i zszedłem do samochodu, gdzie trzymałem pudło z przyborami wędkarskimi.
Zabrałem je i wróciłem do sypialni martwej kobiety.
- To coś nowego - zdziwiła się Murphy.
- Zapoznawałem uczennicę z taumaturgią. Od czasu do czasu musimy wyjechać za miasto ze
względów bezpieczeństwa. — Pogrzebałem w skrzynce i po chwili wyciągnąłem z niej plastikową
probówkę pełną metalowych odprysków. - W pierwszych tygodniach wrzucałem wszystko do siatki na
zakupy, ale dogodniej było postarać się o bardziej permanentny przenośny pojemnik.
- Co to jest? - zainteresowała się Murphy.
- Miedziane opiłki - wyjaśniłem. - One przewodzą energię. Jeśli są tu jakieś regularności, mogę być
w stanie je wykryć.
- Aha. To coś jak proszek do zbierania odcisków palców.
- Mniej więcej.
Wyciągnąłem z kieszeni kredę i przykucnąłem, by narysować na dywanie ledwie widoczny krąg.
Kończąc, zamknąłem go aktem woli i poczułem, jak obudził się do życia, tworząc niewidzialny ekran
mocy, który odsuwał ode mnie przypadkowe strumienie energii i skupiał moją magię. Zaklęcie było
delikatne, przynajmniej dla mnie, i próba użycia go bez osłony kręgu przypominałaby zapalanie świecy
podczas huraganu.
Zamknąłem oczy, skupiłem się i wysypałem na prawą dłoń kilka deko miedzianych opiłków.
Wyszeptałem w nie odrobinę energii, wystarczająco wiele, by stworzyć magiczny ładunek, który
przyciągnie je ku słabej mocy ukrytej w ścianie.
- Illumina magus - wyszeptałem, gdy były gotowe.
Następnie przerwałem stopą ciągłość kręgu, uwalniając zaklęcie, i skierowałem opiłki przed siebie.
Rozjarzyły się ze słyszalnym trzaskiem niczym niebieskobiałe iskierki, uderzyły o ścianę i przylgnęły do
niej. Poczułem woń ozonu.
Pochyliłem się ku ścianie i dmuchnąłem na nią lekko, by usunąć przypadkowe opiłki, które mogły
przyczepić się do niej samoistnie. Potem się odsunąłem.
Opiłki ułożyły się w wyraźne kształty. Mówiąc ściślej, w litery.
KSIĘGA WYJŚCIA 22,18
Murphy zmarszczyła czoło, wpatrując się w napis.
- Werset z Biblii?
- Tak jest.
- Tego nie znam. A ty znasz?
Przytaknąłem.
- Ten utkwił mi w głowie. „Czarownicy żyć nie dopuścisz".
2
- Zatem to morderstwo - stwierdziła Murphy.
- Na to wygląda — mruknąłem.
- A zabójca chciał, żebyś o tym wiedział. - Podeszła do mnie, wpatrując się w ścianę z zasępioną
miną. - Zwykły gliniarz by tego nie znalazł.
- Tak jest - potwierdziłem.
W pustym mieszkaniu rozległ się cichy trzask osiadającego muru, jeden z tych domowych dźwięków z
pewnością świetnie znanych ofierze.
- Kogo w takim razie szukamy? - zapytała Murphy lżejszym tonem. - Jakiegoś religijnego świra?
Fana Czarownic z Salem? Nowego wcielenia inkwizytora?
- Który użył magii, by zostawić mi wiadomość? - zapytałem.
- Świry bywają hipokrytami. - Zmarszczyła brwi. - Jak ta wiadomość się tu znalazła? Musiał to
zrobić praktykujący?
Pokręciłem głową.
- Gdy już ją zabili, zapewne po prostu zanurzyli jej palec w wodzie wypełniającej kielich i napisali
to nim na ścianie. Woda wyschła, ale ślad energii pozostał.
- Od wody? - zdziwiła się.
- Błogosławionej wody z kielicha z jej kaplicy - uściśliłem. -To coś w rodzaju wody święconej.
Pozytywna energia przesyca ją w taki sam sposób.
Murphy popatrzyła na mnie, a potem na ścianę.
- Święconej? Myślałam, że magia to tylko energia, matematyka, równania i tak dalej. Jak
elektryczność albo termodynamika.
- Nie wszyscy tak sądzą — zauważyłem, wskazując głową na ołtarz. - Ofiara była wiccanką.
- Czarownicą? - zapytała Murphy.
- Czarownicą też - przyznałem. - Nie wszyscy wiccanie mają wewnętrzną siłę potrzebną, by
praktykować. Rytuały i obrzędy odprawiane przez większość z nich mają w sobie bardzo niewiele mocy.
- W takim razie po co to robią?
- Najukochańsi, zebraliśmy się tu, by połączyć tego mężczyznę i tę kobietę świętym węzłem
małżeńskim. - Wzruszyłem ramionami. - Każda wiara ma swoje ceremonie, Murph.
- Zatem chodzi o konflikt religijny? — zapytała.
Ponownie wzruszyłem ramionami.
-Wierzącym wiccanom trudno jest wchodzić w konflikty z innymi religiami. Ich doktryna ma bardzo
płynny charakter. Istnieją pewne podstawowe założenia, uznawane przez dziewięćdziesiąt dziewięć
procent wiccan, ale podstawą ich wiary jest wolność jednostki. Wiccanie wierzą, że każdy powinien
mieć swobodę wyznawania i praktykowania swej religii, dopóki nikogo w ten sposób nie krzywdzi.
Dlatego każdy z nich wierzy w coś trochę innego. To indywidualiści.
Murphy, która była w mniejszym lub większym stopniu katoliczką, zmarszczyła brwi.
- Wydaje mi się, że chrześcijaństwo ma co nieco do powiedzenia na temat przebaczenia, tolerancji i
traktowania innych tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani.
- Aha - mruknąłem. - A potem nadeszły krucjaty, inkwizycja...
- Właśnie w tym rzecz - przerwała mi Murphy. - Bez względu na to, co sądzę o islamie, wicca czy
innych religiach, każda wiara ma swoje ceremonie i każda jest w rzeczywistości grupą ludzi. A wśród
ludzi zawsze zdarzają się dupki.
-I wystarczy tylko jeden dupek, by wywołać konflikt -zgodziłem się. - Ku-Klux-Klan bardzo często
cytuje Pismo. Inne reakcyjne organizacje również. I bardzo często wyrywają te cytaty z kontekstu. -
Wskazałem na ścianę. — Jak w tym przypadku.
- No, nie wiem. „Czarownicy żyć nie dopuścisz”. To brzmi dość jednoznacznie.
- Jednoznacznie, ale trzeba to umieścić w odpowiednim kontekście. Nie zapominaj, że ten cytat
pochodzi z księgi Biblii aprobującej karę śmierci dla dziecka, które przeklnie swoich rodziców,
właściciela wołu, który swą niedbałością spowoduje, że wół kogoś zrani, oraz każdego, kto pracował
bądź zapalił ogień w dzień święty albo uprawiał seks ze zwierzęciem.
Murphy prychnęła pogardliwie.
- Pamiętaj też, że oryginalny tekst napisano przed kilkoma tysiącleciami po hebrajsku. Słowo,
którego użyto w tym wersecie, oznacza kogoś, kto rzuca zaklęcia, by zaszkodzić innym. W tamtej kulturze
istniało rozróżnienie między dobroczynną a szkodliwą magią. Ale w średniowieczu wśród wiernych
zapanowała opinia, że każdy, kto prakty kuje jakikolwiek rodzaj magii, automatycznie jest zły. czyniono
już rozróżnienia między białą a czarną magią A w czasach, gdy Biblię tłumaczono na angielski, rządy
sprawował król Jakub, który miał fobię na punkcie czarownic. Dlatego słowo oznaczające tego, kto rzuca
szkodliwe zaklęcia, przetłumaczono po prostu jako „czarownica”.
- Jeśli ująć to w ten sposób, faktycznie wygląda na to, że ktoś wyrwał cytat z kontekstu - przyznała
Murph. - Ale bardzo wielu ludzi utrzymuje, że Biblia musi być nieomylna. Że Bóg nie pozwoliłby, żeby
do tłumaczenia świętych słów wkradły się błędy.
- Myślałem, że Bóg dał wszystkim wolną wolę - odparłem. - Rzecz jasna, oznacza to również
wolność popełniania błędów w tłumaczeniu.
- Przestań zmuszać mnie do myślenia - obruszyła się Murphy. - Ja muszę wierzyć.
- Widzisz? - zapytałem z uśmiechem. - Właśnie dlatego nie jestem religijny. Nie potrafiłbym zbyt
długo trzymać gęby na kłódkę tylko po to, by żyć ze wszystkimi w zgodzie.
- Myślałam, że chodzi o to, że nie mógłbyś szanować żadnej religii, która zgodziłaby się ciebie
przyjąć.
- To też - przyznałem.
Podczas tej rozmowy żadne z nas nie spoglądało na leżące w salonie zwłoki. Nagle zapadła pełna
skrępowania cisza. Podłoga zaskrzypiała.
- Zatem to morderstwo - odezwała się wreszcie Murphy, nic przestając się gapić na ścianę. - Może
to był ktoś, kto spełniał świętą misję.
- Morderstwo - zgodziłem się. - Ale jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek założenia. Co cię
skłoniło, żeby do mnie zadzwonić?
- Ten ołtarz - odpowiedziała. -I dziwne fakty dotyczące ofiary.
- Nikt nie uzna za dowód magicznego napisu na ścianie. - Wiem - przyznała. - Oficjalnie uznamy to
za samobójstwo.
- To znaczy, że piłka jest po mojej stronie - stwierdziłem.
- Rozmawiałam ze Stallingsem - odparła. - Wezmę od jutra parę dni urlopu. Pomogę ci.
- Świetnie. — Zmarszczyłem nagle brwi, czując lekkie mdłości. - To nie jest jedyne samobójstwo,
prawda?
- W tej chwili jestem w pracy - odpowiedziała. - Nie mogę się z tobą dzielić takimi informacjami.
Ale mógłby to zrobić ktoś taki jak Butters.
- W porządku — zgodziłem się.
Murphy poruszyła się bez żadnego ostrzeżenia, unosząc nogę do tyłu i zataczając nią łuk na wysokości
kostek. Rozległ się głuchy stuk uderzenia, a potem łoskot czegoś ciężkiego, padającego na podłogę.
Policjantka - z zamkniętymi oczami - skoczyła na coś niedostrzegalnego. Jej ręce poruszyły się szybko,
zataczając kilka małych kręgów. Palce pochwyciły cel. Potem stęknęła, uniosła ręce i poruszyła lekko
barkami.
Rozległo się wysokie westchnienie młodej kobiety. Pod policjantką nagle znalazła się jakaś
dziewczyna. Murphy wcisnęła ją w podłogę, brzuchem do dołu. Jedną rękę nastolatki wykręciła za
plecami, zginając boleśnie jej nadgarstek.
Dziewczyna miała na sobie wojskowe buty, czarne spodnie od munduru polowego oraz szarą,
przyciętą koszulkę. Była wysoka, dobrze ponad dwadzieścia centymetrów wyższa od policjantki, i mocno
zbudowana. Włosy miała krótkie, uczesane na punka i utlenione. Tatuaż na jej szyi znikał pod koszulką, by
pojawić się na odsłoniętym brzuchu i znowu zniknąć pod spodniami. Miała mnóstwo kolczyków w
uszach, kółko w nosie, pierścień w brwi oraz srebrny kolczyk tuż pod dolną wargą. Na wykręcanej przez
policjantkę ręce nosiła bransoletkę z małych, ciemnych, szklanych paciorków.
- Harry? — odezwała się Murphy typowym dła siebie tonem, który, choć uprzejmy i cierpliwy,
stanowczo domagał się wyjaśnienia.
- Murph, pamiętasz moją uczennicę? - odpowiedziałem z westchnieniem. - Molly Carpenter.
Policjantka przechyliła się i przyjrzała profilowi dziewczyny.
- Ach, jasne. Nie poznałam jej bez różowo-niebieskich włosów. Co więcej, poprzednim razem nie
była niewidzialna.
Popatrzyła na mnie, pytając wzrokiem, czy ma ją puścić.
Mrugnąłem do niej znacząco i przykucnąłem obok leżącej na dywanie dziewczyny, łypiąc na nią
złowieszczo.
- Powiedziałem ci, żebyś zaczekała pod drzwiami i poćwiczyła ogniskowanie.
- Och, daj spokój - obruszyła się. - To niemożliwe, a do tego piekielnie nudne.
- Ćwiczenie czyni mistrza, dziewczyno.
- Ćwiczyłam cholernie dużo! — sprzeciwiła się Molly-Umiem pięćdziesiąt razy więcej niż rok
temu!
-I jeśli utrzymasz to tempo przez jakieś sześć, siedem lat, być może, powtarzam: być może, będziesz
gotowa do działania na własną rękę. Na razie pozostajesz praktykantką. Ja jestem twoim nauczycielem i
musisz robić to, co ci każę.
- Mogę ci pomóc!
- Nie, jeśli będziesz siedziała w celi - zauważyłem.
- Wtargnęłaś na miejsce zbrodni - poinformowała ją
Murphy.
- Och, doprawdy - odparła Molly tonem, w którym wzgarda mieszała się ze sprzeciwem.
(Być może nie wspomniałem o tym, że moja uczennica ma problemy z szacunkiem wobec władzy).
To była zapewne najgorsza odpowiedź, jakiej mogłaby udzielić.
- Jak sobie życzysz - warknęła Murphy. Wyjęła z kieszeni kajdanki i zapięła je na unieruchomionym
nadgarstku dziewczyny. - Masz prawo do zachowania milczenia.
Molly spojrzała na mnie, otwierając szeroko oczy.
- Co? Harry...
- Jeśli rezygnujesz z tego prawa, wszystko, co od tej pory powiesz, może zostać użyte w sądzie
przeciwko tobie - zakończyła Murphy miarowym, rytualnym tonem.
Wzruszyłem ramionami.
- Przykro mi, dziecko. Tak wygląda prawdziwe życie. Posłuchaj, wszystkie kary, które wymierzono
ci jako młodocianej, są zatarte. Będziesz odpowiadała jako pełnoletnia, i to twoje pierwsze wykroczenie.
Wątpię, byś dostała więcej niż... Murph?
Policjantka przerwała recytację prawa Mirandy.
- Jakieś trzydzieści do sześćdziesięciu dni aresztu - odpowiedziała i wróciła do swego tekstu.
Widzisz? To nic wielkiego. Zobaczymy się za miesiąc albo trzy.
Twarz Molly pobladła.
- Ale... ale...
- Aha - dodałem. - Pamiętaj, że pierwszego dnia musisz kogoś pobić. To powinno zaoszczędzić ci
mnóstwa kłopotów.
Murphy pociągnęła ją, stawiając na nogi. Obie ręce dziewczyny skuwały kajdanki.
- Czy rozumiesz prawa, które ci przedstawiłam?
Molly rozdziawiła usta. Na jej twarzy malował się szok.
Przenosiła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem.
- Albo - dodałem - możesz przeprosić.
- P-przepraszam, Harry - wyjąkała.
Westchnąłem.
- Nie mnie, dziecko. To nie jest moje miejsce zbrodni.
- Ale... - Przełknęła ślinę i ponownie spojrzała na Murphy. - Ja tylko tu stałam.
- Masz rękawiczki? - zapytała policjantka.
- Nie.
- A buty?
- Tak.
- Dotykałaś czegoś?
- Hmm. - Molly znowu przełknęła ślinę. - Drzwi. Tylko je trochę popchnęłam. I tego chińskiego
wazonu, w którym zasadziła miętę. Tego pękniętego.
- To znaczy - odparła Murphy - że jeśli uda mi się udowodnić, że to morderstwo, badanie wykryje
odciski twoich palców, ślady butów, a biorąc pod uwagę, jak kruche są twoje włosy, zapewne też
genetyczne ślady w tych, które się ułamały. Ponieważ nie zaliczasz się do prowadzących śledztwo
detektywów ani konsultantów, te dowody wystarczą, by uczynić cię podejrzaną w sprawie o morderstwo.
Molly pokręciła głową.
- Przecież przed chwilą powiedziała pani, że to samobó...
- Nawet gdyby tak było, nie znasz prawidłowych procedur, jak Harry, i twoja obecność mogłaby
zanieczyścić miejsce zbrodni, prowadząc do zamazania dowodów mogących umożliwić wykrycie
prawdziwego zabójcy. To z kolei oznaczałoby, że jeszcze trudniej będzie go zatrzymać, zanim uderzy
znowu.
Molly gapiła się tylko na nią bezradnie.
- Dlatego właśnie wprowadzono prawo zakazujące cywilom wstępu na miejsce zbrodni. To nie jest
zabawa, panno Carpenter — ciągnęła Murphy głosem chłodnym, ale wolnym od gniewu. - Błędy
popełnione w tym miejscu mogą wielu ludzi kosztować życie. Zrozumiałaś?
Molly ponownie przesunęła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem. Ramiona jej opadły.
- Nie chciałam... przepraszam.
- Przeprosiny nie zwrócą życia ofiarom - powiedziałem łagodnie. - Wciąż nie nauczyłaś się
rozważać konsekwencji swego zachowania. Nie możesz sobie na to pozwolić. Już nie.
Wzdrygnęła się lekko i skinęła głową.
- Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy - rzekła jej Murphy.
- Na pewno, proszę pani.
Policjantka zerknęła na nią z niedowierzaniem. Następnie spojrzała na mnie.
- Miała dobre intencje — zapewniłem. — Chciała być użyteczna.
Molly popatrzyła na mnie z wdzięcznością.
- Czy nie wszyscy tego chcemy?- mruknęła Murphy łagodniejszym tonem i zdjęła dziewczynie
kajdanki. Molly potarła nadgarstki, krzywiąc się boleśnie.
- Hmm, pani sierżant? Jak pani się zorientowała, że tu jestem?
- Podłoga skrzypiała, mimo że nikt na niej nie stał - wyjaśniłem.
- Twój dezodorant. - dodała Murphy.
- Raz cmoknęłaś językiem o zęby - zauważyłem.
- Przed kilkoma minutami poczułam nagły powiew, który nie wyglądał na przeciąg. - zakończyła
policjantka.
Molly przełknęła ślinę. Jej twarz poróżowiała.
- Ojej.
- Ale nie widzieliśmy cię. Prawda, Murph?
Policjantka przytaknęła.
- Ani kawałeczka.
Drobne upokorzenia i spuszczenie od czasu do czasu powietrza z ego dobrze działają na uczniów.
Moja uczennica westchnęła z przygnębieniem.
- No cóż, teraz już tu jesteś - stwierdziłem.
Skinąłem głową do Murphy i ruszyłem ku drzwiom.
- Dokąd idziemy? - zapytała Molly.
Dwóch znudzonych łapiduchów zamrugało, spoglądając ze zdumieniem na dziewczynę wychodzącą
za mną mieszkania. Idąca na końcu Murphy skinęła na nich, nakazując im zabrać ciało.
- Spotkać się z kimś, kogo znam - odparłem. - Lubisz polkę?
3
Nie odwiedzałem Instytutu Medycyny Sądowej na West Harrison Street od czasu zamieszania z
nekromantami przed niespełna dwoma laty. Gmach wyglądał całkiem przyjemnie, pomimo faktu, że
przechowywano w nim ludzkie ciała czekające na przebadanie. Znajdował się w niewielkim centrum
biurowo-przemysłowym, bardzo czystym, pełnym zielonych trawników, wypielęgnowanych krzewów
oraz świeżo namalowanych linii odgraniczających miejsca na parkingach. Same budynki nie przyciągały
uwagi, były funkcjonalne i zadbane.
To było jedno z miejsc, które bardzo często prześladują mnie w koszmarach.
Nigdy nie byłem zbyt wielkim fanem oglądania zwłok, ale facet, którego znałem, dostał się w
krzyżowy ogień magii i zmienił się w ożywionego supertrupa. Mało brakowało, by gołymi rękami
rozerwał mój samochód na drobne kawałeczki.
Od tej pory już tu nie wracałem. Miałem lepsze zajęcia niż wspominanie podobnych scen. Gdy już
jednak zaparkowałem samochód i ruszyłem ku drzwiom, okazało się, że nie jest aż tak źle. Wszedłem do
środka bez wahania.
Molly była tu po raz pierwszy. Na moją prośbę usunęła z twarzy większą część biżuterii i zakryła
tlenione włosy starą bejsbolówką z napisem „Cubs”. Nadal nie wyglądała zbyt szacownie, ale
zadowoliłem się minimalizacją strat. Rzecz jasna, mój strój również nie spełniał wymogów nawet
swobodnego dress code’u, a gruby skórzany płaszcz noszony przy ciepłej pogodzie zapewne sugerował,
że jestem ekscentrykiem. A przynajmniej tak by mnie nazywano, gdybym lepiej zarabiał.
Portier siedzący za biurkiem, przy którym zamordowano Phila, spodziewał się mnie, ale nie Molly,
powiedział mi więc, że będzie musiała zaczekać. Odpowiedziałem mu, że ja również zaczekam, dopóki
Butters jej nie zatwierdzi. Portier był wyraźnie niezadowolony, że zmuszam go do wysiłku, jakim jest
wybranie numeru w interkomie. Wywarczal pytanie do słuchawki, chrząknął kilka razy i nacisnął guzik.
Rozległo się brzęczenie oznaczające, że drzwi są otwarte. Weszliśmy z Molly do środka.
W prosektorium jest sporo pokojów sekcyjnych, ale zawsze łatwo można poznać, w którym pracuje
Butters. W tym, z którego dobiegają dźwięki polki.
Miarowe umpa umpa tuby wskazało mi kierunek. Po chwili usłyszałem również tony klarnetu i
akordeonu. Pokój numer trzy. Zapukałem krótko do drzwi i otworzyłem je, nie wchodząc do środka.
Waldo Butters pochylał się nad blatem biurka wpatrzony w ekran monitora, podczas gdy jego tyłek
oraz nogi poruszały się w przód i w tył w rytm polki. Mruknął coś pod nosem, skinął głową i nacisnął
łokciem spację w tej samej chwili, gdy zastukał obcasami.
- Cześć, Harry - odezwał się, nie spoglądając na mnie. Zamrugałem.
- Czy to „Bohemian Rhapsody”?
- Yankovic - odparł. - To pieprzony geniusz. Zaczekaj chwilkę, zanim wejdziecie. Muszę wszystko
wyłączyć.
- Nie ma sprawy - uspokoiłem go.
- Pracowałeś już z nim? - zapytała cicho Molly.
- Jasne. Jest w porządku.
Butters zaczekał, aż usłyszy grzechot drukarki. Następnie wyłączył komputer, wyjął dwie
wydrukowane strony i złączył je zszywaczem, po czym opuścił je na stosik innych i połączył całość
gumową opaską.
- Dobra, to powinno wystarczyć.
Odwrócił się i spojrzał na mnie z uśmiechem. Butters jest dziwny. Tylko nieznacznie przewyższa
wzrostem Murphy i zapewne jest słabiej od niej umięśniony. Jego czarna czupryna przywodzi na myśl
wybuch w fabryce wełny stalowej. Ma sterczące łokcie i kolana, uwydatniane dodatkowo przez zielony
fartuch chirurgiczny, szczupłą, kościstą twarz, orli nos i lśniące oczy spoglądające spod okularów.
- Cześć, Harry - powtórzył, wyciągając rękę. - Kopę lat. Jak twoja ręka?
Uścisnąłem mu dłoń. Butters ma długie, żylaste palce, bardzo precyzyjne i w żadnym wypadku nie
słabe. Na pierwszy rzut oka nikt nie uznałby go za groźnego, ale jest odważny i bystry.
- Jakieś trzy miesiące. Nie jest tak źle.
Uniosłem lewą, urękawicznioną dłoń i pomachałem wszystkimi palcami. Serdeczny i mały drżały
lekko, ale, na Boga, poruszały się, kiedy im kazałem.
Mięśnie mojej lewej dłoni niemal całkowicie strawił pożar, który zaskoczył mnie podczas walki z
plagą wampirów Lekarze byli zdumieni, że nie muszą jej amputować, ale powiedzieli mi, że już nigdy nie
będę się mógł nią posługiwać Butters pomógł mi opracować plan fizykoterapii i prawie całkowicie
odzyskałem władzę w palcach. Dłoń nadal wyglądała okropnie, ale nawet to zaczęło się zmieniać, choć
tylko powoli. Odrażające bliznowate guzki bladły stopniowo i moja dłoń w coraz mniejszym stopniu
przypominała stopiony woskowy model. Paznokcie też mi odrosły.
- To świetnie - ucieszył się Butters. - Nadal grasz na gitarze?
- Biorę ją w ręce, a ona wydaje dźwięki, ale trudno to nazwać graniem. — Wskazałem na Molly. —
Waldo Butters. Moja uczennica, Molly Carpenter.
- Uczennica, tak? - Butters wyciągnął rękę w przyjaznym geście. - Miło mi panią poznać. Czy
zmienia panią w wiewiórki, żaby i tak dalej, jak w Mieczu w kamieniu?
- Dobrze by było - odparła z westchnieniem Molly. -Ciągle go proszę, żeby mnie nauczył
zmieniania kształtu, ale on nie chce.
- Obiecałem twoim rodzicom, że nie pozwolę ci zmienić się w kupę galarety - odparłem. - Butters,
zakładam, że ktoś, nie będę wymieniał nazwisk, powiedział ci, że tu wpadnę.
- Jasne — potwierdził patolog, kiwając głową. Uniósł palec, podszedł do drzwi, zamknął je na
klucz i oparł się o nie plecami. - Posłuchaj, Dresden. Muszę uważać, jakimi informacjami się z tobą
dzielę, tak? Taką już mam robotę.
- Oczywiście.
- Nie dowiedziałeś się tego ode mnie.
- Kto to powiedział? - zapytałem, spoglądając na Molly.
- Świetnie - skwitował Butters. Wręczył mi plik papierów. - To nazwiska i adresy zmarłych -
wyjaśnił.
Przerzuciłem papiery. Całe kolumny tekstu, głównie fachowego, i paskudne fotografie.
- Chyba ofiar?
- Oficjalnie uznajemy je za zmarłe. - Zacisnął usta. - Ale tak, jestem przekonany, że to ofiary.
- Dlaczego?
Otworzył usta, zamknął je znowu i zmarszczył brwi.
- Zdarza ci się, że zobaczysz coś kącikiem oka, a gdy na to spojrzysz, przekonujesz się, że nic tam
nie ma?
- Oczywiście.
- No więc większość z tych przypadków to klasyczne, oczywiste przykłady samobójstwa. Ale parę
szczegółów się nie zgadza. Rozumiesz?
- Nie — odparłem. — Wyjaśnij mi to.
- Na przykład ta pierwsza — zaczął. — Pauline Moskowitz. Trzydzieści dziewięć lat, dwoje dzieci,
mąż i dwa psy. Zniknęła w piątek wieczorem, a o trzeciej w nocy w sobotę podcięła sobie żyły w
hotelowej wannie.
Przeczytałem tekst.
- Dobrze to zrozumiałem? Brała antydepresanty?
- Aha - potwierdził Butters. - Ale nic szczególnie mocnego, a jej stan od ośmiu lat był stabilny.
Nigdy też nie wykazywała skłonności samobójczych.
Przyjrzałem się nieprzyjemnemu zdjęciu przedstawiającemu martwą kobietę o bardzo zwyczajnym
wyglądzie, leżącą w wannie wypełnionej mętną cieczą.
- I co zaskoczyło twój skalpel?
- Rany - wyjaśnił Butters. - Użyła noża do cięcia ppieru. Leżał w wannie razem z nią. Przecięła
sobie ścięgna w obu nadgarstkach.
- I co z tego?
-To, że jeśli przecięła ścięgna w jednej ręce, bardzo trudno było jej precyzyjnie poruszać palcami. W
takim razie, jak przecięła je w drugiej? Dwoma nożami jednocześnie? Gdzie się podział drugi?
- Może trzymała go w zębach - zasugerowałem.
- A może stanę nad jeziorem, zamknę oczy, rzucę kamieniem i trafię w łódkę — odparł Butters. - To
technicznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Druga rana z pewnością nie byłaby tak głęboka i
czysta. Widziałem takie, które wyglądały, jakby ktoś szatkował parmezan. W tym przypadku oba cięcia są
niemal identyczne.
- Jak sądzę, to nie jest rozstrzygający dowód - zauważyłem.
- Oficjalnie nie.
- Bardzo często słyszę dziś te słowa. — Zmarszczyłem brwi. - Co o tym myśli Brioche?
Butters skrzywił się, usłyszawszy nazwisko swego szefa.
- „Brzytwa Ockhama”, żeby użyć jego wyjątkowo pozbawionego wrażliwości, a zarazem
ironicznego sformułowania. To były samobójstwa i tyle.
- Ale ty podejrzewasz, że nóż trzymał ktoś inny?
Twarz patologa przybrała smętny wyraz. Butters skinął głową.
-To mi wystarczy - stwierdziłem. - A co z dzisiejszym ciałem?
- Nic ci nie powiem, dopóki go nie obejrzę. - Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem. - Ale ty
uważasz, że to kolejne morderstwo.
- Wiem o tym - odparłem. - Ale tylko ja jeden, dopóki Murphy nie dostanie urlopu.
- Jasne - odparł z westchnieniem Butters.
Przerzuciłem kartki z opisem sprawy pani Moskowitz i przeszedłem do kolejnego zestawu
nieprzyjemnych zdjęć. To również była kobieta. Nazywała się Maria Casselli i miała dwadzieścia trzy
lata, gdy popiła trzydzieści tabletek valium płynem do udrażniania rur.
- Kolejny pokój hotelowy - zauważyłem.
Molly zerknęła mi przez ramię, spoglądając na obraz miejsca zbrodni. Pobladła i cofnęła się o kilka
kroków.
- Tak jest - potwierdził Butters, spoglądając na moją uczennicę. - To trochę niezwykłe. Większość
samobójstw popełnia się w domu. Tylko nieliczni samobójcy go opuszczają. Z reguły ci, którzy chcą
skoczyć z mostu, wjechać samochodem do jeziora albo coś w tym rodzaju.
- Pani Casselli miała rodzinę - zauważyłem. - Mieszkała z mężem i młodszą siostrą.
- To prawda - przyznał Butters. - Możesz sobie wyobrazić, co miał do powiedzenia Brioche.
- Zostawiła męża i młodszą siostrę, bo chciała z tym wszystkim skończyć?
- Aha.
- Hmm — wtrąciła Molly. - Chyba muszę...
- Na korytarzu — pośpieszył z pomocą Butters, otwierając drzwi. — Pierwsze drzwi po prawej.
Wypadła z pokoju i popędziła do wskazanej przez Buttersa łazienki.
- Jezu, Harry - odezwał się patolog. - Jest na to trochę za młoda.
Pokazałem mu fotografie ciała Marii.
- Takie rzeczy często się zdarzają.
- Naprawdę jest magiem? Takim jak ty?
- Pewnego dnia nim się stanie. Jeśli przeżyje. Przeczytałem akta dwóch kolejnych przypadków. To
również były kobiety przed trzydziestką, które najwyraźniej odebrały sobie życie w pokojach
hotelowych. Obie miały też współlokatorów.
Ostatni profil był inny. Przeczytałem go i zerknąłem na Buttersa.
- O co chodzi w tym przypadku?
- Profil jest taki sam — odrzekł. - Kobiety znalezione martwe w pokojach hotelowych.
Spojrzałem z zamyśloną miną na dokument.
- A przyczyna śmierci?
- W tym właśnie rzecz. Nie znalazłem żadnej.
Uniosłem brwi.
- Harry, znam się na swojej robocie — zapewnił, rozpościerając dłonie. - Lubię rozwiązywać takie
zagadki. I nie mam najbledszego pojęcia, dlaczego ta kobieta umarła. Wszystkie testy, które
przeprowadziłem, dały negatywne wyniki. Żadna z wysuniętych przeze mnie teorii się nie sprawdziła. Z
medycznego punktu widzenia wszystko z nią było w porządku. Można by pomyśleć, że ktoś po prostu
nacisnął wyłącznik. Wszystko zatrzymało się jednocześnie. W życiu czegoś takiego nie widziałem.
Sprawdziłem dokument.
- Jessica Blanche. Dziewiętnaście lat. Była ładna. A przynajmniej w miarę.
- Po śmierci trudno to ocenić - stwierdził patolog. - Ale tak, również odniosłem takie wrażenie.
- To nie było samobójstwo.
- Jak mówiłem, znaleziono ją martwą w pokoju hotelowym.
- I co jeszcze łączy ją z pozostałymi przypadkami?
- Drobiazgi - odparł Butters. - Na przykład miała torebkę z dokumentami, ale nie miała ubrania.
- To znaczy, że ktoś musiał je zabrać. - Zwinąłem papiery w rulon i z namysłem postukałem się nim
w udo. Drzwi się otworzyły i Molly weszła do pokoju, ocierając usta papierowym ręcznikiem. - Ta
dziewczyna nadal tu jest?
- Panna Blanche? Tak. Dlaczego pytasz?
- Być może Molly będzie mogła nam pomóc. Dziewczyna spojrzała na mnie, mrugając.
- Hmm. O co chodzi?
- To raczej nie będzie przyjemne, Molly - ostrzegłem ją. — Ale może uda ci się coś odczytać.
- Z martwej dziewczyny? - zapytała cicho.
- To ty chciałaś tu przyjść.
Zmarszczyła brwi, nie odwracając wzroku, a potem zaczerpnęła głęboko tchu.
- Tak. Hmm. Tak, chciałam. To znaczy, tak, zrobię to. Spróbuję.
- Jesteś pewna? - zapytałem. - To nie będzie zabawne. Ale jeśli zdobędziemy więcej informacji,
możemy uratować komuś życie.
Obserwowałem ją przez chwilę. Wreszcie jej twarz zamarła w wyrazie determinacji. Molly spojrzała
mi w oczy, wyprostowała się i skinęła krótko głową.
- Tak.
- W porządku - zgodziłem się. - Przygotuj się. Butters, będziemy musieli zostawić ją samą na kilka
minut. Czy możemy pójść po pannę Blanche?
- Hmm - mruknął Butters. - Co właściwie będziemy musieli zrobić?
- Nic wielkiego. Wyjaśnię ci to po drodze.
Przygryzał przez chwilę wargę, aż wreszcie skinął krótko głową.
- Tędy.
Poprowadził mnie korytarzem do pomieszczenia, w którym przechowywano zwłoki. To był pokój
sekcyjny, taki sam, jak ten, w którym przed chwilą byliśmy, tyle że całą ścianę zajmowały w nim
lodówki, w których przechowywano pojedyncze ciała, jakie zawsze widzi się w kostnicach. W tym
właśnie pomieszczeniu nekromanta ze zgrają zombiaków radykalnie pozbawili Buttersa zdolności
ignorowania świata nadprzyrodzonego.
Patolog wyciągnął wózek, sprawdził dane na tabliczce i podjechał do jednej z lodówek.
- Po tym, co spotkało Phila, nie lubię już tu przychodzić.
- Ja też — przyznałem.
Skinął głową.
- Tutaj, weź ją z tej strony.
Nie miałem ochoty tego robić. Może i jestem magiem, ale brzydzę się trupów, nawet jeśli nie są
ożywione i nie próbują mnie wykończyć. Powiedziałem sobie jednak, że to po prostu ciężki worek z
zakupami, i pomogłem Butter-sowi przeciągnąć na wózek nakryte grubą tkaniną ciało.
- No dobra - stwierdził patolog. - I co zrobi twoja uczennica?
- Popatrzy jej w oczy - odpowiedziałem.
Obrzucił mnie lekko sceptycznym spojrzeniem.
- Spróbuje zobaczyć ostatni obraz, który utrwalił się na jej siatkówkach, albo coś w tym rodzaju?
Wiesz, że to mit, prawda?
- Ciało przechowuje też inne ślady - odpowiedziałem. -Ostatnie myśli, czasami uczucia albo
wrażenia zmysłowe. -Pokręciłem głową. - Formalnie rzecz biorąc, podobne ślady mogą się odcisnąć na
niemal każdym nieożywionym przedmiocie. Słyszałeś o odczytywaniu obiektów?
-I to rzeczywiście działa? - zapytał.
- Tak. Ale tego typu ślady łatwo ulegają zanieczyszczeniu. To piekielnie trudne, a do tego wyniki
mogą wprowadzać w błąd.
- Ale myślisz, że na zwłokach mogło coś zostać? — zapytał patolog.
- Być może.
- To chyba bardzo użyteczna sztuczka.
- Potencjalnie.
- W takim razie czemu nie robisz tego zawsze?
- Bo to subtelne. Jeśli chodzi o magię, subtelność nie jest moją mocną stroną.
Zmarszczył brwi i obaj poprowadziliśmy wózek przed sobą.
- Ale twoja nie w pełni wyszkolona uczennica sobie z tym radzi?
- Zajęcie maga nie jest zestandaryzowane - wyjaśniłem. - Każdy z nas może mieć talent do innego
rodzaju magii, ze względu na naturalne predyspozycje, osobowość albo odmienne doświadczenia. Każdy
ma inne silne strony.
- A jakie są twoje?
- Znajdowanie różnych rzeczy. Siedzenie ich. Rozwalanie na kawałki. Z tym radzę sobie świetnie.
Zmiana kierunku przepływu energii, wysyłanie jej do świata, by wpadła w rezonans z energią tego, czego
szukam. Przesuwanie jej albo magazynowanie celem późniejszego wykorzystania.
- Aha - mruknął. - I nic z tego nie jest subtelne?
- Mam wystarczająco wiele wprawy, by radzić sobie z rozmaitymi rodzajami subtelnej magii —
zapewniłem. - Ale... to co innego, kiedy brzdąkam sobie na gitarze, a co innego, gdy gram trudny,
klasyczny hiszpański kawałek.
Butters skinął głową.
- A ta dziewczyna gra hiszpańskie kawałki?
- Coś w tym rodzaju. Nie jest taka silna jak ja, ale ma dar do subtelniejszej magii. Zwłaszcza
mentalnej i emocjonalnej. Dlatego właśnie miała tyle kłopotów z...
Ugryzłem się w język i umilkłem w pół słowa. Nie miałem prawa mówić innym o tym, że Molly
pogwałciła Prawa Magii stworzone przez Białą Radę. I tak będzie miała wystarczająco wiele trudności z
zapomnieniem o straszliwych czynach, które popełniła w swej niewinności. Nie musiałem dodatkowo
przedstawiać jej jako młodocianego, psychopatycznego monstrum.
Butters przez kilka sekund wpatrywał się w moją twarz. Potem skinął głową, zapominając o sprawie.
- Jak myślisz, co znajdzie? — zapytał.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałem. - Dlatego właśnie chcę to sprawdzić.
- A czy ty potrafiłbyś to zrobić? - zapytał. - No wiesz, gdybyś musiał.
- Próbowałem - odparłem wymijająco. - Ale kiepsko sobie radzę z rzutowaniem magii w obiekt i
bardzo rzadko udaje mi się uzyskać coś zrozumiałego.
- Powiedziałeś, że to może być dla niej nieprzyjemne? — ciągnął Butters. - Dlaczego?
- Dlatego że jeśli coś tam jest i ona to wykryje, będzie musiała tego doświadczyć. Osobiście. Jakby
przeżyła to sama.
Butters zagwizdał cicho.
- Tak, rozumiem, że to może nie być miłe.
Wróciliśmy do pierwszego pokoju. Przed otworzeniem drzwi zajrzałem do środka. Molly siedziała na
podłodze. Oczy miała zamknięte, nogi skrzyżowane w pozycji lotosu, a głowę lekko uniesioną. Dłonie
położyła na udach, dotykając lekko czubkami kciuków koniuszków środkowych palców.
- Cicho - wyszeptałem. - Żadnych dźwięków, dopóki nie skończy. Dobra?
Patolog skinął głową. Otworzyłem drzwi tak cicho, jak tylko potrafiłem. Wprowadziliśmy wózek do
środka i postawiliśmy go przed Molly. Skinąłem dłonią. Obaj wycofaliśmy się pod przeciwległą ścianę i
czekaliśmy.
Molly potrzebowała z górą dwudziestu minut, by skupić myśli przed względnie prostym zaklęciem.
Koncentracja intencji i woli ma kluczowe znaczenie dla wszystkich rodzajów magii. Skupiałem moc już
tak często i przez tak długi czas, że musiałem to robić świadomie tylko wtedy, gdy zaklęcie było
szczególnie skomplikowane albo niebezpieczne, bądź wtedy, gdy uważałem, że rozsądek nakazuje
zachować ostrożność i unikać pośpiechu. W większości przypadków wystarczała mi niespełna sekunda,
by zebrać całą siłę woli. To bardzo użyteczne w każdej sytuacji, w której znaczenie ma szybkość.
Śliniące się plugastwa i rozwścieczone wampiry nie dają przeciwnikowi dwudziestu minut na
przygotowania.
Molly szybko się uczyła, ale miała przed sobą jeszcze długą drogę.
Gdy wreszcie otworzyła oczy, miały mętny wyraz i wpatrywały się w pustkę. Wstała, poruszając się
powoli i ostrożnie, a potem podeszła do wózka. Odsunęła narzutę, odsłaniając twarz martwej
dziewczyny. Następnie pochyliła się, z nadal nieobecnym wyrazem twarzy, zaczęła szeptać pod nosem i
uniosła powieki trupa.
Odebrała coś niemal natychmiast.
Otworzyła szeroko oczy. Z jej ust wyrwało się krótkie westchnienie. Odetchnęła kilka razy,
chrapliwie i gorączkowo, a potem oczy zapadły jej się w głąb czaszki. Przez kilka niepokojących sekund
stała zupełnie sztywno. Następnie wypuściła powietrze z płuc z cichym, ochrypłym krzykiem. Kolana się
pod nią ugięły. Nie tyle upadła na podłogę, ile spłynęła na nią. Leżała tam, dysząc spazmatycznie, a z jej
ust płynął nieustanny strumień gardłowych jęków.
Oddychała szybko i intensywnie, a oczy miała pozbawione wyrazu. Przez jej ciało przebiegło kilka
powolnych, wężowych fal, przyciągających uwagę do jej bioder i piersi. Potem oklapła, a jej oddech się
uspokoił, choć z każdym wydechem wydawała z siebie ciche dźwięki z całą pewnością świadczące o
zadowoleniu.
Popatrzyłem na nią.
No cóż.
Tego z pewnością się nie spodziewałem.
Butters przełknął głośno ślinę.
- Hmm. Czy przed chwilą zrobiła to, co mi się zdawało?
- Niewykluczone — odparłem, wydymając wargi.
- Co się właściwie wydarzyło?
- Hmm... — Zakasłałem. — Odebrała coś.
- Coś z pewnością odebrała — mruknął z westchnieniem Butters. - Ja nie odbierałem niczego w tym
rodzaju już od dwóch lat.
W moim przypadku były to cztery lata.
- Słyszę cię - odparłem z emfazą większą, niż było to moim zamiarem.
- Czy ona jest pełnoletnia? W prawnym sensie?
- Tak.
- To bardzo dobrze. Nie czuję się już tak bardzo jak w powieści Nabokova. — Przeczesał włosy
palcami. — I co teraz zrobimy?
- Zaczekamy, aż wróci do siebie - odparłem, starając się zachować spokój i profesjonalizm.
- Hmm. - Spojrzał z westchnieniem na Molly. - Muszę popracować nad życiem towarzyskim.
Nie ty jeden, kolego.
- Butters, czy mógłbyś znaleźć dla niej trochę wody?
- Jasne. A dla ciebie?
- Nie, dziękuję.
- Zaraz wracam.
Zakrył zwłoki i wymknął się z pokoju.
Podszedłem do dziewczyny i przykucnąłem obok.
— Hej, nowicjuszko, słyszysz mnie?
Odpowiedź nadeszła z nieco większym opóźnieniem, niżby należało, jakbym rozmawiał przez telefon
z kimś na drugim końcu świata.
- Tak... słyszę cię.
— Dobrze się czujesz?
— O Boże. - Westchnęła z uśmiechem. - Tak. Mruknąłem coś pod nosem i potarłem czoło między
oczami, czując zaczynający się ból głowy. Mój umysł wypełniły mroczne myśli. Niech to szlag, za
każdym razem, gdy dla dobra śledztwa narażałem się na jakiś straszliwy mentalny szok, dodawałem do
swojej kolekcji kolejny koszmar. Dla nowicjuszki był to pierwszy raz i w nagrodę dostała... Właściwie
co?
— Masz mi natychmiast opowiedzieć, co poczułaś. Czasami szczegóły szybko zanikają, jak
wspomnienia ze snu.
— Dobra — odpowiedziała sennym, powolnym szeptem. -Szczegóły... — Molly pokręciła głową. -
Czuła się dobrze. Naprawdę bardzo dobrze.
- Tyle się domyśliłem. I co jeszcze?
Nadal kręciła ospale głową.
— Nie było nic więcej. Tylko to. Tylko wrażenie. Czysta ekstaza. - Zmarszczyła lekko brwi, jakby
próbowała uporządkować myśli. - To było tak, jakby rozkosz oślepiła wszystkie jej zmysły. Nie sądzę, by
tam było coś więcej. Żadnych obrazów ani dźwięków, myśli ani wspomnień. Zupełnie nic. Nawet nie
zauważyła, kiedy umarła.
- Zastanów się - poprosiłem ją cicho. - Wszystko, co sobie przypomnisz, może być ważne.
W tej właśnie chwili wrócił Butters z butelką wody pokrytą kroplami rosy. Rzucił mi ją i podsunąłem
Molly zimny płyn.
- Masz. Napij się.
- Dziękuję.
Otworzyła butelkę, obróciła się na bok i zaczęła chciwie przełykać wodę, nawet nie siadając. W tej
pozycji jej ubranie wydawało się znacznie bardziej obcisłe. Butters gapił się na nią przez krótką chwilę,
po czym westchnął i wyraźnie zmusił się do powrotu za biurko. Zaczął ostrzyć ołówki.
- I czego się dowiedzieliśmy?
- Najwyraźniej umarła szczęśliwa - odpowiedziałem. -Robiłeś testy toksykologiczne?
- Aha. Znalazłem ślady tetrahydrokannabinolu, ale mogła je złapać przez kontakt na jakimś
koncercie. Poza tym była czysta.
- Niech to szlag — warknąłem. — Czy przychodzi ci do głowy coś innego, co mogłoby... mieć
podobne działanie?
- Nic z dziedziny farmakologii — odpowiedział. - Może gdyby ktoś wprowadził przewód do
ośrodka przyjemności 'v jej mózgu i stymulował go nieustannie. Tyle że... nie ma żadnych śladów
operacji na otwartym mózgu. Coś takiego * pewnością bym zauważył.
- Hmm - mruknąłem.
- To musiało być coś z niesamowitej strony.
- Całkiem możliwe. — Ponownie zajrzałem do swoich dokumentów. - Czym się zajmowała?
- Nikt tego nie wie - odparł Butters. -W ogóle nikt nic o niej nie wiedział. Nikt nie zgłosił się po
ciało. Nie znaleźliśmy żadnej rodziny. Dlatego nadal tu leży.
- Nie ma też miejscowego adresu — zauważyłem.
- To prawda. Tylko prawo jazdy z Indiany, ale ono nic nam nie dało. Poza nim miała w torebce
bardzo niewiele.
- A jej ubranie zabrał zabójca.
— Najwyraźniej — zgodził się Butters. — Ale po co?
Wzruszyłem ramionami.
— Mogło być w nim coś, co chciał przed wami ukryć. -Wydąłem wargi. — A może chciał to ukryć
przede mną.
Molly usiadła raptownie.
— Harry, coś sobie przypomniałam.
- Tak?
- Wrażenie — odpowiedziała, trzymając jedną rękę na pępku. - To było, jakby... Nie wiem. Jakby
słyszała dwadzieścia grup grających jednocześnie, ale to był dotyk, nie słuch. Czuła na brzuchu jakieś
mrowienie. Jakby ten medyczny wiatraczek.
— Wiatraczek Wartenberga — podpowiedział Butters.
- Hę? - zapytałem.
— Kiedyś testowałem nim nerwy na twojej ręce, Harry.
- Ach, prawda. - Spojrzałem ze srogą miną na Molly -Skąd, do licha, wiesz, jakie to wrażenie?
— To jedna z tych rzeczy, których wolałbyś się nie dowiadywać - odparła z leniwym, figlarnym
uśmiechem.
Butters kaszlnął cicho.
- Czasami używa się ich w celach rekreacyjnych, Harry.
Poczułem, że policzki mi płoną.
— Ach. Rozumiem. Butters, masz jakiś mazak?
Wyjął pisak z szuflady i rzucił mi go. Podałem go Molly,
- Pokaż mi gdzie.
Skinęła głową, znowu położyła się na plecach i podwinęła koszulkę, odsłaniając brzuch. Następnie
zdjęła skuwkę i zaczęła powoli rysować po brzuchu, marszcząc czoło w wyrazie skupienia.
Kiedy skończyła, czarny tusz ułożył się w wyraźne, wielkie litery.
WJ 22,18
Znowu Księga Wyjścia.
- Panie i panowie, mamy seryjnego zabójcę - oznajmiłem cicho.
4
Kiedy wracaliśmy, Molly nie mówiła zbyt wiele. Wsparła się o okno i przymrużyła powieki,
zapewne napawając się pozostałością odebranego wrażenia.
— Molly - odezwałem się najdelikatniej jak potrafiłem. -Heroina też jest przyjemna. Zapytaj Rosie
i Nelsona.
Rozkoszny uśmieszek zniknął z jej twarzy. Przez pewien czas gapiła się na mnie. Na jej twarzy
pojawił się wyraz głębokiego namysłu, który stopniowo przerodził się w grymas niesmaku.
— To ją zabiło - stwierdziła wreszcie. - Zabiło ją. Wydawało się cudowne... ale nie było.
Skinąłem głową.
- O niczym nie wiedziała. Nie miała szans.
Jeszcze przez jakiś czas sprawiała wrażenie, że zaraz dopadną ją mdłości.
- To był wampir, tak? Z Białego Dworu? No wiesz, one używają seksu, by żerować na energii
życiowej, prawda?
-To jedna z możliwości — przyznałem cicho. - Ale w Nigdynigdy żyje mnóstwo demonicznych
stworzeń posługujących się rutyną sukuba.
- Zabito ją w hotelu - ciągnęła. - Gdzie nie było progu, który uchroniłby ją przed demonem.
- Znakomicie, nowicjuszko — pochwaliłem ją. - Ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że innych
ofiar nie uśmiercono w stylu Białego Dworu, musimy uznać, że albo jest wielu zabójców, albo nasz
zabójca stosuje różne metody. Na razie możemy jedynie zgadywać na ślepo.
-I co teraz zrobisz? - zapytała, znowu się zasępiając.
Zastanawiałem się nad tym przez jakąś minutę.
- Muszę ustalić, czy ofiary cokolwiek ze sobą łączy.
- Wszystkie nie żyją - zasugerowała Molly.
Uśmiechnąłem się blado.
- Ale poza tym.
- No dobra - mruknęła. - Co więc zrobisz?
Wskazałem głową na leżące na desce rozdzielczej dokumenty, które dostałem od Buttersa.
- Zacznę od nich. Zobaczę, co uda mi się wywnioskować z danych, jakie tam znajdę. Potem zacznę
zadawać pytania.
- A czym ja mam się zająć? - zapytała.
- To zależy. Ilu paciorkami poruszasz? - zapytałem.
Przez dłuższą chwilę łypała tylko na mnie spode łba.
Wreszcie zdjęła bransoletkę z ciemnych paciorków, którą miała na lewej ręce, i uniosła ją. Wszystkie
osunęły się na dół, pozostawiając może z dziesięć centymetrów odsłoniętego sznurka.
Skupiła uwagę na bransolecie. Zrobiłem ją po to, by ułatwić Molly koncentrację i wyciszenie myśli.
Skupienie i spokój są ważne, gdy ktoś ciska zaklęciami na lewo i prawo. Magia to pierwotna moc
wszechświata i reaguje na nasze myśli oraz uczucia, czy tego chcemy, czy nie. Jeśli nasze myśli stają się
niejasne bądź fragmentaryczne albo jeśli nie skupiamy w pełni uwagi na tym, co robimy, reakcja magii
może być nieprzewidywalna i niebezpieczna.
Molly dopiero się tego uczyła. Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę miała talent. Brakowało jej nie
zdolności, lecz rozsądku. Tego właśnie próbowałem ją nauczyć od mniej więcej roku -
odpowiedzialności i ostrożności w użyciu mocy oraz szacunku dla niebezpieczeństw wiążących się ze
Sztuką. Jeśli nie nauczy się pewniej trzymać głowy na karku, magiczny talent doprowadzi ją do zguby, a
ja zapewne zginę razem z nią.
Molly była czarnoksiężnikiem.
Wpłynęła swą magią na umysły dwojga przyjaciół, pragnąc uwolnić ich od uzależnienia od
narkotyków, ale jej motywy były mieszane, a rezultaty okazały się umiarkowanie przerażające. Jedno z tej
dwójki - chłopak - wciąż nie było zdolne do samodzielnego funkcjonowania. Dziewczyna wróciła do
siebie, ale nadal miała mnóstwo problemów.
W normalnej sytuacji Biała Rada czarodziejów zabija każdego, kto złamie jedno z Praw Magii. Robią
wyjątek właściwie jedynie wtedy, gdy któryś z magów należących do Rady weźmie na siebie
odpowiedzialność za przyszłe zachowanie czarnoksiężnika do czasu, gdy Rada się upewni, że winny
wrócił na właściwą ścieżkę, a jego intencje są dobre. Jeśli tak się stanie, to w porządku. W przeciwnym
razie czarnoksiężnik musiał umrzeć, a razem z nim ten, kto wziął za niego odpowiedzialność.
Byłem kiedyś czarnoksiężnikiem. Do licha, wielu członków Rady nadal zadawało sobie pytanie, czy
nie jestem bombą zegarową czekającą na chwilę wybuchu. Gdy Molly zawleczono przed oblicze Rady,
związaną i w kapturze na głowie, ująłem się za nią. Musiałem to zrobić.
Czasami diabelnie żałuję tej decyzji. Gdy ktoś raz poczuł moc czarnej magii, bardzo trudno jest mu
oprzeć się pokusie ponownego jej użycia. Dziewczyna miała dobre serce, ale była cholernie młoda.
Wychowywano ją surowo i gdy tylko uciekła z domu, oszalała od nadmiaru wolności. Teraz wróciła, ale
nadal miała trudności z odnalezieniem odwagi i samodyscypliny potrzebnej, by przeżyć jako mag.
Nauczenie jej ciskania w cel kulami ognia nie sprawiło mi zbyt wielkich trudności. Znacznie trudniej
było wytłumaczyć jej, kiedy i dlaczego powinna to robić, a kiedy lepiej będzie się powstrzymać. Molly
widziała w magii najlepsze rozwiązanie wszystkich możliwych problemów. To nie było dobrym
wyjściem i tego właśnie musiała się nauczyć.
W tym celu zrobiłem dla niej bransoletkę.
Gapiła się na nią przez z górą minutę, aż wreszcie jeden z paciorków przesunął się w górę i dotknął
jej palca. Po chwili dołączył do niego drugi. Trzeci drżał przez kilka sekund, zanim również się uniósł.
Czwartemu zajęło to jeszcze więcej czasu. Piąty podskakiwał i kręcił się przez parę chwil, aż wreszcie
Molly wypuściła z warknięciem powietrze z płuc i paciorki ponownie uległy ziemskiemu przyciąganiu.
- Cztery z trzynastu - zauważyłem, skręcając w podjazd. - Nie najgorzej. Ale jeszcze nie jesteś
gotowa.
Przez pewien czas wpatrywała się ze złością w bransoletkę, pocierając czoło.
- Wczoraj wieczorem uniosłam sześć.
- Pracuj dalej - odparłem. - Wszystko sprowadza się do koncentracji, spokoju i klarowności.
- A co to właściwie znaczy? - zapytała poirytowana.
- To, że przed tobą ciągle wiele pracy.
Wysiadła z westchnieniem z samochodu i spojrzała na swój rodzinny dom. Był naprawdę piękny,
otoczony białym parkanem i tak dalej. Jakimś cudem udało mu się zachować charakter typowy dla
przedmieść, mimo że ze wszystkich stron otaczało nas miasto.
- Nie tłumaczysz mi tego zbyt dobrze - poskarżyła się.
- Możliwe - przyznałem. - A może to ty nie uczysz się zbyt dobrze.
Łypnęła na mnie ze złością i wyraźnie zirytowana pokręciła głową.
- Przepraszam, że stworzyłam tę zasłonę i spróbowałam pójść za tobą. Nie chciałam cię urazić.
- Nie czuję się urażony. Sam kiedyś taki byłem. Dziecko, nie wymagam od ciebie, żebyś cały czas
zachowywała się idealnie.
Uśmiechnęła się blado.
- To, co się dziś wydarzyło...
- Było, minęło - przerwałem jej. - A poza tym wszystko skończyło się dobrze. Nie wiem, czy sam
potrafiłbym cokolwiek wyczytać z tego ciała.
- Naprawdę? - zapytała z nadzieją w głosie.
Skinąłem głową.
- To, czego się dowiedziałaś, może nam bardzo pomóc. Świetnie się spisałaś. Dziękuję.
Wręcz się rozpromieniła. Raz czy dwa zdarzyło się, że, usłyszawszy komplement, zaczęła naprawdę
świecić, ale po paru miesiącach udało się nam nad tym zapanować. Obdarzyła mnie uśmiechem
nadającym jej wygląd jeszcze młodszej, niż była w rzeczywistości, a potem wbiegła na ganek i zniknęła
w domu.
Zostałem sam z licznymi stronami wydruku opisującymi martwe kobiety. Pragnąłem dowiedzieć się o
nich czegoś więcej prawie tak mocno, jak wsadzić własne genitalia do radioaktywnego rębaka do
drewna.
Westchnąłem. Musiałem zagłębić się w tę sprawę, ale mogłem przynajmniej zrobić to z drinkiem w
ręku.
Poszedłem do McAnally'ego.
Pub Maca - musicie pamiętać, że to pub, a nie bar -jest jednym z nielicznych w Chicago lokali
odwiedzanych niemal wyłącznie przez reprezentantów nadprzyrodzonej sceny. Przed wejściem nie ma
szyldu. Musiałem zejść po schodach do nieoznakowanych drzwi frontowych. W nisko sklepionym
wnętrzu znajdują się nieregularnie rozmieszczone, ręcznie rzeźbione kolumny z drewna oraz zakrzywiony
kontuar. Mimo że kręci się tu mnóstwo magicznych typów, Mac ma u siebie prąd - częściowo dlatego, że
rzadko się zdarza, by ktokolwiek poza pełnoprawnym magiem, takim jak ja, spowodował nieuniknioną
awarię wszystkich urządzeń w pobliżu, a częściowo z powodu tego, że podejmuje mnóstwo czynności
zapobiegawczych. Nie zawraca sobie głowy oświetleniem - ciągła wymiana żarówek byłaby zbyt
kosztowna - ale pod sufitem wiruje mnóstwo wentylatorów i jest tu też działający telefon.
Na ścianie obok drzwi wisi drewniana tabliczka z napisem Uzgodnione terytorium neutralne.
Znaczyło to, że Mac ogłosił, że jego lokal nie opowiada się po żadnej ze stron we wszelkich konfliktach
zgodnie z ustaleniami Traktatu Unseelie, który jest czymś w rodzaju Konwencji Genewskiej dla świata
nadprzyrodzonego. Każdy przedstawiciel któregoś z sygnatariuszy traktatu mógł wejść tu spokojnie i
reprezentanci innych sygnatariuszy nie mieli prawa go niepokoić. Wszystkie strony miały obowiązek
przestrzegać neutralności terytorium i zabierać na zewnątrz wszelkie spory, które mogłyby się tu zacząć.
W świecie nadprzyrodzonym przysięgi, uprawnienia i zobowiązania gościnności niemal dorównują mocą
prawom natury. Dzięki temu w Chicago zawsze można umówić się na spotkanie w miejscu, gdzie
cywilizowany przebieg rozmowy jest wysoce prawdopodobny.
Z drugiej strony oznaczało to, że w pubie Maca łatwo można się natknąć na złe towarzystwo.
Zawsze siadałem tam zwrócony plecami do okopconej dymem ściany.
Nadeszło już późne popołudnie i tłok w lokalu był większy, niżby należało. Tylko dwa z trzynastu
stolików były wolne. Wybrałem ten stojący dalej od reszty i cisnąłem na blat swój płaszcz oraz papiery.
Ruszyłem do kontuaru, powstrzymując odruch nakazujący mi się schylać za każdym razem, gdy
przechodziłem pod którymś z wentylatorów - zawieszonych stanowczo za nisko dla wysokiego jak tyczka
maga. Przywitałem Maca skinieniem głowy. Jest szczupłym mężczyzną o wzroście nieco większym niż
przeciętny. Głowę goli na łyso, a jego wiek określiłbym na trzydzieści do pięćdziesięciu lat. Był ubrany
w dżinsy, białą koszulę i biały fartuch. Choć ma grill opalany drewnem, nie widziałem na jego ubraniu
nawet najmniejszej plamki.
- Cześć, Mac - odezwałem się. - Daj mi piwa.
Wyciągnął spod lady ciemnobrązową butelkę piwa własnej roboty. Otworzyłem ją, wypiłem i
oddałem mu razem z dwudziestodolarowym banknotem.
- Dawaj następne.
Chrząknął z zaskoczeniem, unosząc brwi.
- Lepiej nie pytaj.
Skinął głową, krzyżując ramiona na piersi.
- Kluczyki.
Przez krótką chwilę wlepiałem w niego gniewne spojrzenie, lecz bez większego przekonania. Potem
1 Wiele rzeczy nie jest takimi, jakimi się wydają. Najgorsze rzeczy w życiu nigdy takie nie są. Zaparkowałem swojego wielobarwnego volkswagena garbusa, starego i poobtłukiwanego, przy rozsypującym się budynku mieszkalnym w Chicago, niespełna pięć przecznic od punktu, gdzie sam wynajmowałem mieszkanie. W chwili, gdy gliny mnie wzywają, na miejscu na ogół dzieje się mnóstwo rzeczy — co najmniej jeden trup, kilka radiowozów, cała masa migających niebieskich świateł, żółto- czarna taśma oraz przedstawiciele prasy - a przynajmniej wszystko wskazuje na to, że wkrótce należy się tego spodziewać. Tym razem na miejscu zbrodni panował całkowity spokój. Nie widziałem oznakowanych samochodów policyjnych i była tylko jedna karetka. Parkowała w pobliżu, a światła miała zgaszone. Obok przechodziła młoda matka. Jedno dziecko miała w wózku, a drugie trzymało ją za rękę. Mój samochód minął starszy mężczyzna z labradorem na smyczy. Nie widziałem gapiów ani nikogo, kto zachowywałby się nietypowo. Dziwne. Choć było słoneczne majowe popołudnie, po karku przebiegł mi niesamowity dreszczyk. Z reguły mi się to nie zdarza, dopóki co najmniej jeden koszmarny stwór nie dokona jakiegoś spektakularnego, krwawego czynu. Złożyłem to na karb paranoi związanej z zaawansowanym wiekiem. Nie jestem aż taki stary, zwłaszcza jak na maga, ale wieku przybywa z każdą chwilą i na pewno nie planuje on dla mnie nic dobrego. Zaparkowałem Niebieskiego Chrabąszcza i wszedłem do budynku. Wspiąłem się kilka kondygnacji po stopniach, na których kafelki stanowczo wymagały wymiany, a przynajmniej porządnego wyszorowania i wypastowania, po czym skręciłem do korytarza. Pośrodku puszystego szaroniebieskiego dywanu biegła dobrze wydeptana ścieżka. Drzwi mieszkań były stare i poobtłukiwane, ale zrobiono je z grubej dębiny. Murphy czekała już na mnie. Ma metr pięćdziesiąt z hakiem wzrostu i waży może z pięćdziesiąt kilo. Raczej nie przypomina twardej chicagowskiej policjantki stawiającej z pełnym spokojem czoło potworom i maniakom. Tego typu dziewczyny nie owinny być blondynkami z zadartym noskiem. Myślę, że Murphy została twardą policjantką, której zresztą nie rzypomina, wyłącznie z czystej przekory. Wesołe błyski niebieskich oczach i nieszkodliwy wygląd nie są w stanie ukryć jej twardej jak stal natury. Przywitała mnie krótkim skinieniem głowy, dając do zrozumienia, że oboje jesteśmy w pracy. - Cześć, Dresden. - Cześć, porucznik Murphy - wycedziłem z niskim ukłonem i zamaszystym gestem, celowo skontrastowanym z jej szorstkim zachowaniem. W tym przypadku nie była to jednak czysta przekora. To nie w moim stylu. - Po raz kolejny jestem oszołomiony twą obecnością. Spodziewałem się pogardliwego prychnięcia, ale ona uśmiechnęła się tylko do mnie, uprzejmie i nerwowo. - Sierżant Murphy - poprawiła mnie. Znowu gafa. Nie spisałeś się, Harry. Przez ekran jeszcze nie przetoczyła się czołówka śledztwa, a ty już przypomniałeś Murphy, jak wiele zapłaciła za to, że jest twoją przyjaciółką i sojuszniczką. Murphy była porucznikiem policji i kierowała Wydziałem Dochodzeń Specjalnych, będącym reakcją chicagowskiej policji na wszystkie problemy niemieszczące się w granicach „normalności”. Jeśli wampir zamordował pół-wampira, ghoul zabił cmentarnego stróża albo elf rzucił klątwę, z powodu której włosy ofiary zaczęły rosnąć do środka zamiast na zewnątrz, ktoś musiał się zająć tą sprawą. Ktoś musiał zapewnić rząd oraz obywateli, że wszystko jest w porządku. To była niewdzięczna praca, ale Wydział Dochodzeń Specjalnych radził sobie z nią dzięki odwadze, nieustępliwości i sprytowi, a czasami również pomocy maga Harry’ego Dresdena.
Szefowie Murphy byli bardzo niezadowoleni, gdy porzuciła obowiązki podczas kryzysu, by pomagać mi w prowadzeniu śledztwa. Już samo kierowanie WDS równało się zsyłce na Syberię, jeśli chodziło o jej karierę, ale po tym fakcie zdegradowano ją, pozbawiono oficerskiego stopnia, na który tak ciężko pracowała. To było upokorzenie, straszliwy cios dla jej dumy oraz poczucia własnej wartości. - Sierżant - powtórzyłem z westchnieniem. - Wybacz, Murph. Zapomniałem. Wzruszyła ramionami. - Nie przejmuj się. Sama czasami zapominam. Zwłaszcza kiedy odbieram telefon w robocie. - Ale nie powinienem być taki głupi. - Wszyscy tak sądzimy, Harry — odparła Murphy i uderzyła mnie lekko pięścią w biceps. — Ale nikt nie ma do ciebie pretensji. - To bardzo miło z twojej strony, maleńka myszko. Żachnęła się i ruszyła w stronę windy. - Nie sądzisz, że jest tu znacznie spokojniej niż zwykle na miejscu zbrodni? - zapytałem ją po drodze. Skrzywiła się. - To nie jest miejsce zbrodni. - Nie jest? - Niezupełnie. - Zerknęła na mnie. - Nie oficjalnie. - Aha — mruknąłem. - A ja zapewne nie jestem teraz konsultantem. - Oficjalnie nie - powtórzyła. - Stallingsowi znacznie obcięto budżet. Jakoś starcza na konserwację sprzętu i wypłaty dla personelu, ale... Uniosłem brwi. - Potrzebna mi twoja opinia - ciągnęła. - Na jaki temat? Pokręciła głową. - Nie chcę ci niczego sugerować. Popatrz i powiedz mu co widzisz. - Z tym sobie poradzę - zapewniłem. - Zapłacę ci z własnej kieszeni. - Murphy, nie musisz... Przeszyła mnie bardzo ostrym spojrzeniem. Zraniona duma sierżant Murphy nie pozwalała jej przyjmować jałmużny. Uniosłem ręce w żartobliwym akcie kapitulacji. - Jak sobie życzysz, szefowo. - No jasne. Zaprowadziła mnie do mieszkania na szóstym piętrze. Dwoje drzwi w korytarzu uchylało się lekko. Przechodząc obok, zauważyłem przyglądających się nam ukradkiem lokatorów. Na końcu korytarza stało dwóch facetów wyglądających na łapiduchów - znudzonych i zrzędliwych. Jeden z nich palił papierosa, a drugi opierał się o ścianę. Ręce skrzyżował na piersi, a daszek czapki zasłaniał mu oczy. Nawet nie spojrzeli na Murphy, gdy otwierała drzwi. Ona również ich zignorowała. Zaprosiła mnie skinieniem do środka i stanęła na szeroko rozstawionych nogach, najwyraźniej przygotowując się na dłuższe oczekiwanie. Mieszkanie było małe i obskurne, ale czyste. Większą część przeciwległej ściany pokrywała miniaturowa dżungla bardzo zielonych roślin otaczająca dwoje okien. Zauważyłem też mały telewizorek stojący na stoliku, starą wieżę stereo oraz futon. Na futonie leżała martwa kobieta. Dłonie miała splecione na brzuchu. Brakowało mi doświadczenia, by ocenić, jak długo tu leży, ale zwłoki utraciły już wszelkie barwy, a brzuch wyglądał na nieco rozdęty, doszedłem więc do wniosku, że
nie żyje co najmniej od doby Trudno mi też było określić jej wiek, ale nie mogła mieć wiele więcej niż trzydziestkę. Miała na sobie różowy frotowy szlafrok, nosiła okulary, a ciemne włosy splotła w kok. Na stoliku przy futonie stała otwarta pusta buteleczka na leki oraz wypełniona złocistobrązowym płynem karafka, posypana proszkiem do zbierania odcisków palców i zabezpieczona plastikową torbą, a także szklanka, w której pozostał jedynie niespełna centymetr wody - być może jedna stopiona kostka lodu albo dwie. Obok szklanki leżał ręcznie napisany list, również zamknięty w plastikowej torebce, oraz żelopis. Przyjrzałem się kobiecie, a potem podszedłem do stolika i przeczytałem list. Nie mogę dłużej znieść strachu. Nic mi już nie zostało. Wybaczcie mi. Janine. Zadrżałem. Nie zrozumcie mnie źle. Nieraz już widywałem trupy. Szczerze mówiąc, widywałem miejsca zbrodni wyglądające jak zdjęcia z piekielnej rzeźni. Czułem też gorsze zapachy. Uwierzcie mi, smród śmierci i zgnilizny bijący od ciała z wyprutymi wnętrznościami jest tak ohydny, że niemalże wydaje się materialnym przedmiotem. W porównaniu z częścią przypadków, z którymi się zetknąłem, wszystko tu wydawało się zwyczajne i dobrze zorganizowane. Wręcz schludne. Nie wyglądało tu jak w domu umarłej kobiety. Być może stąd właśnie brało się niesamowite wrażenie. Gdyby nie trup Janine, można by pomyśleć, że lokatorzy wyskoczyli na chwilę na miasto, żeby coś zjeść. Kręciłem się po mieszkaniu, uważając, by niczego nie dotknąć. Łazienka i jedna z sypialni wyglądały podobnie jak salon - czyste, dość skromnie umeblowane, może nie bogate, ale z pewnością zadbane. Skierowałem się do kuchni. W zlewie leżały naczynia, moczące się w zimnej już wodzie. W lodówce stał kurczak, marynujący się w jakimś sosie. Szklany półmisek pokryto termoplastyczną folią. Usłyszałem za sobą szybkie kroki. - Samobójcy raczej nie zostawiają po sobie gotowych posiłków w lodówce — zauważyłem. - Ani naczyń w zlewie. Murphy odchrząknęła niezobowiązująco. -Nigdzie nie ma żadnych zdjęć — kontynuowałem. — Fotografii rodziny, z uroczystości rozdania świadectw, pamiątkowych fotek z Disneylandu. - Zwróciłem się ku drugiej sypialni. - Nie ma też włosów w łazience, w zlewie ani w koszu. Komputerów też nie ma. Otworzyłem drzwi głównej sypialni i zamknąłem oczy, sięgając zmysłami do pomieszczenia. Znalazłem tam to, czego się spodziewałem. - Praktykowała — oznajmiłem cicho. Janinę ustawiła swoją świątynię na niskim drewnianym stole pod wschodnią ścianą. Zbliżywszy się do niej, wyczułem delikatną energię, przypominającą żar bijący od dogasającego ogniska, po którym zostały już niemal same popioły. Energia otaczająca stół nigdy nie była silna, a z chwilą śmierci kobiety zaczęła zanikać. Jutro o wschodzie słońca nie zostanie już nic. Na stole spoczywało kilka starannie ułożonych przedmiotów - dzwonek, gruba, oprawna w skórę księga, prawdopodobnie będąca dziennikiem, a także stary cynowy kielich, bardzo prosty, ale wolny od śniedzi, oraz mała, smukła różdżka z mahoniu. Do jej końca przywiązano miedzianym drutem kryształ. Zauważyłem też coś, co tu nie pasowało. Bardzo stary, wczesnorenesansowy sztylet o wąskiej klindze, zwany mizerykordią, leżał na dywanie przed świątynią Jego sztych wskazywał na drugi koniec sypialni. Odchrząknąłem, okrążyłem pokój i podszedłem do noża. Przykucnąłem nad nim i zastanawiałem się przez chwilę. Następnie zerknąłem na rękojeść, podszedłem do drzwi sypialni i zajrzałem do salonu. Uchwyt wskazywał na ciało Janine. Wróciłem do sypialni i ponownie przyjrzałem się sztychowi sztyletu.
Wskazywał na przeciwległą ścianę. Zerknąłem na Murphy, która stanęła w drzwiach. - Co znalazłeś? - zapytała, przechylając głowę. - Jeszcze nie mam pewności. Zaczekaj. Podszedłem do ściany i uniosłem dłoń, zatrzymując ją jakiś centymetr od powierzchni. Zamknąłem oczy i skupiłem się na bardzo słabym śladzie energii, który tam jeszcze pozostał. Po kilku minutach koncentracji opuściłem dłoń. - Coś tam jest - oznajmiłem. Ale za słabe, bym mógł to wyczuć bez pomocy Wzroku. A mam już serdecznie dość posługiwania się nim. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Murphy. - To, że potrzebuję czegoś ze swojej skrzynki. Zaraz wracam. Opuściłem mieszkanie i zszedłem do samochodu, gdzie trzymałem pudło z przyborami wędkarskimi. Zabrałem je i wróciłem do sypialni martwej kobiety. - To coś nowego - zdziwiła się Murphy. - Zapoznawałem uczennicę z taumaturgią. Od czasu do czasu musimy wyjechać za miasto ze względów bezpieczeństwa. — Pogrzebałem w skrzynce i po chwili wyciągnąłem z niej plastikową probówkę pełną metalowych odprysków. - W pierwszych tygodniach wrzucałem wszystko do siatki na zakupy, ale dogodniej było postarać się o bardziej permanentny przenośny pojemnik. - Co to jest? - zainteresowała się Murphy. - Miedziane opiłki - wyjaśniłem. - One przewodzą energię. Jeśli są tu jakieś regularności, mogę być w stanie je wykryć. - Aha. To coś jak proszek do zbierania odcisków palców. - Mniej więcej. Wyciągnąłem z kieszeni kredę i przykucnąłem, by narysować na dywanie ledwie widoczny krąg. Kończąc, zamknąłem go aktem woli i poczułem, jak obudził się do życia, tworząc niewidzialny ekran mocy, który odsuwał ode mnie przypadkowe strumienie energii i skupiał moją magię. Zaklęcie było delikatne, przynajmniej dla mnie, i próba użycia go bez osłony kręgu przypominałaby zapalanie świecy podczas huraganu. Zamknąłem oczy, skupiłem się i wysypałem na prawą dłoń kilka deko miedzianych opiłków. Wyszeptałem w nie odrobinę energii, wystarczająco wiele, by stworzyć magiczny ładunek, który przyciągnie je ku słabej mocy ukrytej w ścianie. - Illumina magus - wyszeptałem, gdy były gotowe. Następnie przerwałem stopą ciągłość kręgu, uwalniając zaklęcie, i skierowałem opiłki przed siebie. Rozjarzyły się ze słyszalnym trzaskiem niczym niebieskobiałe iskierki, uderzyły o ścianę i przylgnęły do niej. Poczułem woń ozonu. Pochyliłem się ku ścianie i dmuchnąłem na nią lekko, by usunąć przypadkowe opiłki, które mogły przyczepić się do niej samoistnie. Potem się odsunąłem. Opiłki ułożyły się w wyraźne kształty. Mówiąc ściślej, w litery. KSIĘGA WYJŚCIA 22,18 Murphy zmarszczyła czoło, wpatrując się w napis. - Werset z Biblii? - Tak jest. - Tego nie znam. A ty znasz? Przytaknąłem. - Ten utkwił mi w głowie. „Czarownicy żyć nie dopuścisz".
2 - Zatem to morderstwo - stwierdziła Murphy. - Na to wygląda — mruknąłem. - A zabójca chciał, żebyś o tym wiedział. - Podeszła do mnie, wpatrując się w ścianę z zasępioną miną. - Zwykły gliniarz by tego nie znalazł. - Tak jest - potwierdziłem. W pustym mieszkaniu rozległ się cichy trzask osiadającego muru, jeden z tych domowych dźwięków z pewnością świetnie znanych ofierze. - Kogo w takim razie szukamy? - zapytała Murphy lżejszym tonem. - Jakiegoś religijnego świra? Fana Czarownic z Salem? Nowego wcielenia inkwizytora? - Który użył magii, by zostawić mi wiadomość? - zapytałem. - Świry bywają hipokrytami. - Zmarszczyła brwi. - Jak ta wiadomość się tu znalazła? Musiał to zrobić praktykujący? Pokręciłem głową. - Gdy już ją zabili, zapewne po prostu zanurzyli jej palec w wodzie wypełniającej kielich i napisali to nim na ścianie. Woda wyschła, ale ślad energii pozostał. - Od wody? - zdziwiła się. - Błogosławionej wody z kielicha z jej kaplicy - uściśliłem. -To coś w rodzaju wody święconej. Pozytywna energia przesyca ją w taki sam sposób. Murphy popatrzyła na mnie, a potem na ścianę. - Święconej? Myślałam, że magia to tylko energia, matematyka, równania i tak dalej. Jak elektryczność albo termodynamika. - Nie wszyscy tak sądzą — zauważyłem, wskazując głową na ołtarz. - Ofiara była wiccanką. - Czarownicą? - zapytała Murphy. - Czarownicą też - przyznałem. - Nie wszyscy wiccanie mają wewnętrzną siłę potrzebną, by praktykować. Rytuały i obrzędy odprawiane przez większość z nich mają w sobie bardzo niewiele mocy. - W takim razie po co to robią? - Najukochańsi, zebraliśmy się tu, by połączyć tego mężczyznę i tę kobietę świętym węzłem małżeńskim. - Wzruszyłem ramionami. - Każda wiara ma swoje ceremonie, Murph. - Zatem chodzi o konflikt religijny? — zapytała. Ponownie wzruszyłem ramionami. -Wierzącym wiccanom trudno jest wchodzić w konflikty z innymi religiami. Ich doktryna ma bardzo płynny charakter. Istnieją pewne podstawowe założenia, uznawane przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent wiccan, ale podstawą ich wiary jest wolność jednostki. Wiccanie wierzą, że każdy powinien mieć swobodę wyznawania i praktykowania swej religii, dopóki nikogo w ten sposób nie krzywdzi. Dlatego każdy z nich wierzy w coś trochę innego. To indywidualiści. Murphy, która była w mniejszym lub większym stopniu katoliczką, zmarszczyła brwi. - Wydaje mi się, że chrześcijaństwo ma co nieco do powiedzenia na temat przebaczenia, tolerancji i traktowania innych tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani. - Aha - mruknąłem. - A potem nadeszły krucjaty, inkwizycja... - Właśnie w tym rzecz - przerwała mi Murphy. - Bez względu na to, co sądzę o islamie, wicca czy innych religiach, każda wiara ma swoje ceremonie i każda jest w rzeczywistości grupą ludzi. A wśród ludzi zawsze zdarzają się dupki. -I wystarczy tylko jeden dupek, by wywołać konflikt -zgodziłem się. - Ku-Klux-Klan bardzo często cytuje Pismo. Inne reakcyjne organizacje również. I bardzo często wyrywają te cytaty z kontekstu. - Wskazałem na ścianę. — Jak w tym przypadku.
- No, nie wiem. „Czarownicy żyć nie dopuścisz”. To brzmi dość jednoznacznie. - Jednoznacznie, ale trzeba to umieścić w odpowiednim kontekście. Nie zapominaj, że ten cytat pochodzi z księgi Biblii aprobującej karę śmierci dla dziecka, które przeklnie swoich rodziców, właściciela wołu, który swą niedbałością spowoduje, że wół kogoś zrani, oraz każdego, kto pracował bądź zapalił ogień w dzień święty albo uprawiał seks ze zwierzęciem. Murphy prychnęła pogardliwie. - Pamiętaj też, że oryginalny tekst napisano przed kilkoma tysiącleciami po hebrajsku. Słowo, którego użyto w tym wersecie, oznacza kogoś, kto rzuca zaklęcia, by zaszkodzić innym. W tamtej kulturze istniało rozróżnienie między dobroczynną a szkodliwą magią. Ale w średniowieczu wśród wiernych zapanowała opinia, że każdy, kto prakty kuje jakikolwiek rodzaj magii, automatycznie jest zły. czyniono już rozróżnienia między białą a czarną magią A w czasach, gdy Biblię tłumaczono na angielski, rządy sprawował król Jakub, który miał fobię na punkcie czarownic. Dlatego słowo oznaczające tego, kto rzuca szkodliwe zaklęcia, przetłumaczono po prostu jako „czarownica”. - Jeśli ująć to w ten sposób, faktycznie wygląda na to, że ktoś wyrwał cytat z kontekstu - przyznała Murph. - Ale bardzo wielu ludzi utrzymuje, że Biblia musi być nieomylna. Że Bóg nie pozwoliłby, żeby do tłumaczenia świętych słów wkradły się błędy. - Myślałem, że Bóg dał wszystkim wolną wolę - odparłem. - Rzecz jasna, oznacza to również wolność popełniania błędów w tłumaczeniu. - Przestań zmuszać mnie do myślenia - obruszyła się Murphy. - Ja muszę wierzyć. - Widzisz? - zapytałem z uśmiechem. - Właśnie dlatego nie jestem religijny. Nie potrafiłbym zbyt długo trzymać gęby na kłódkę tylko po to, by żyć ze wszystkimi w zgodzie. - Myślałam, że chodzi o to, że nie mógłbyś szanować żadnej religii, która zgodziłaby się ciebie przyjąć. - To też - przyznałem. Podczas tej rozmowy żadne z nas nie spoglądało na leżące w salonie zwłoki. Nagle zapadła pełna skrępowania cisza. Podłoga zaskrzypiała. - Zatem to morderstwo - odezwała się wreszcie Murphy, nic przestając się gapić na ścianę. - Może to był ktoś, kto spełniał świętą misję. - Morderstwo - zgodziłem się. - Ale jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek założenia. Co cię skłoniło, żeby do mnie zadzwonić? - Ten ołtarz - odpowiedziała. -I dziwne fakty dotyczące ofiary. - Nikt nie uzna za dowód magicznego napisu na ścianie. - Wiem - przyznała. - Oficjalnie uznamy to za samobójstwo. - To znaczy, że piłka jest po mojej stronie - stwierdziłem. - Rozmawiałam ze Stallingsem - odparła. - Wezmę od jutra parę dni urlopu. Pomogę ci. - Świetnie. — Zmarszczyłem nagle brwi, czując lekkie mdłości. - To nie jest jedyne samobójstwo, prawda? - W tej chwili jestem w pracy - odpowiedziała. - Nie mogę się z tobą dzielić takimi informacjami. Ale mógłby to zrobić ktoś taki jak Butters. - W porządku — zgodziłem się. Murphy poruszyła się bez żadnego ostrzeżenia, unosząc nogę do tyłu i zataczając nią łuk na wysokości kostek. Rozległ się głuchy stuk uderzenia, a potem łoskot czegoś ciężkiego, padającego na podłogę. Policjantka - z zamkniętymi oczami - skoczyła na coś niedostrzegalnego. Jej ręce poruszyły się szybko, zataczając kilka małych kręgów. Palce pochwyciły cel. Potem stęknęła, uniosła ręce i poruszyła lekko barkami. Rozległo się wysokie westchnienie młodej kobiety. Pod policjantką nagle znalazła się jakaś dziewczyna. Murphy wcisnęła ją w podłogę, brzuchem do dołu. Jedną rękę nastolatki wykręciła za
plecami, zginając boleśnie jej nadgarstek. Dziewczyna miała na sobie wojskowe buty, czarne spodnie od munduru polowego oraz szarą, przyciętą koszulkę. Była wysoka, dobrze ponad dwadzieścia centymetrów wyższa od policjantki, i mocno zbudowana. Włosy miała krótkie, uczesane na punka i utlenione. Tatuaż na jej szyi znikał pod koszulką, by pojawić się na odsłoniętym brzuchu i znowu zniknąć pod spodniami. Miała mnóstwo kolczyków w uszach, kółko w nosie, pierścień w brwi oraz srebrny kolczyk tuż pod dolną wargą. Na wykręcanej przez policjantkę ręce nosiła bransoletkę z małych, ciemnych, szklanych paciorków. - Harry? — odezwała się Murphy typowym dła siebie tonem, który, choć uprzejmy i cierpliwy, stanowczo domagał się wyjaśnienia. - Murph, pamiętasz moją uczennicę? - odpowiedziałem z westchnieniem. - Molly Carpenter. Policjantka przechyliła się i przyjrzała profilowi dziewczyny. - Ach, jasne. Nie poznałam jej bez różowo-niebieskich włosów. Co więcej, poprzednim razem nie była niewidzialna. Popatrzyła na mnie, pytając wzrokiem, czy ma ją puścić. Mrugnąłem do niej znacząco i przykucnąłem obok leżącej na dywanie dziewczyny, łypiąc na nią złowieszczo. - Powiedziałem ci, żebyś zaczekała pod drzwiami i poćwiczyła ogniskowanie. - Och, daj spokój - obruszyła się. - To niemożliwe, a do tego piekielnie nudne. - Ćwiczenie czyni mistrza, dziewczyno. - Ćwiczyłam cholernie dużo! — sprzeciwiła się Molly-Umiem pięćdziesiąt razy więcej niż rok temu! -I jeśli utrzymasz to tempo przez jakieś sześć, siedem lat, być może, powtarzam: być może, będziesz gotowa do działania na własną rękę. Na razie pozostajesz praktykantką. Ja jestem twoim nauczycielem i musisz robić to, co ci każę. - Mogę ci pomóc! - Nie, jeśli będziesz siedziała w celi - zauważyłem. - Wtargnęłaś na miejsce zbrodni - poinformowała ją Murphy. - Och, doprawdy - odparła Molly tonem, w którym wzgarda mieszała się ze sprzeciwem. (Być może nie wspomniałem o tym, że moja uczennica ma problemy z szacunkiem wobec władzy). To była zapewne najgorsza odpowiedź, jakiej mogłaby udzielić. - Jak sobie życzysz - warknęła Murphy. Wyjęła z kieszeni kajdanki i zapięła je na unieruchomionym nadgarstku dziewczyny. - Masz prawo do zachowania milczenia. Molly spojrzała na mnie, otwierając szeroko oczy. - Co? Harry... - Jeśli rezygnujesz z tego prawa, wszystko, co od tej pory powiesz, może zostać użyte w sądzie przeciwko tobie - zakończyła Murphy miarowym, rytualnym tonem. Wzruszyłem ramionami. - Przykro mi, dziecko. Tak wygląda prawdziwe życie. Posłuchaj, wszystkie kary, które wymierzono ci jako młodocianej, są zatarte. Będziesz odpowiadała jako pełnoletnia, i to twoje pierwsze wykroczenie. Wątpię, byś dostała więcej niż... Murph? Policjantka przerwała recytację prawa Mirandy. - Jakieś trzydzieści do sześćdziesięciu dni aresztu - odpowiedziała i wróciła do swego tekstu. Widzisz? To nic wielkiego. Zobaczymy się za miesiąc albo trzy. Twarz Molly pobladła. - Ale... ale... - Aha - dodałem. - Pamiętaj, że pierwszego dnia musisz kogoś pobić. To powinno zaoszczędzić ci
mnóstwa kłopotów. Murphy pociągnęła ją, stawiając na nogi. Obie ręce dziewczyny skuwały kajdanki. - Czy rozumiesz prawa, które ci przedstawiłam? Molly rozdziawiła usta. Na jej twarzy malował się szok. Przenosiła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem. - Albo - dodałem - możesz przeprosić. - P-przepraszam, Harry - wyjąkała. Westchnąłem. - Nie mnie, dziecko. To nie jest moje miejsce zbrodni. - Ale... - Przełknęła ślinę i ponownie spojrzała na Murphy. - Ja tylko tu stałam. - Masz rękawiczki? - zapytała policjantka. - Nie. - A buty? - Tak. - Dotykałaś czegoś? - Hmm. - Molly znowu przełknęła ślinę. - Drzwi. Tylko je trochę popchnęłam. I tego chińskiego wazonu, w którym zasadziła miętę. Tego pękniętego. - To znaczy - odparła Murphy - że jeśli uda mi się udowodnić, że to morderstwo, badanie wykryje odciski twoich palców, ślady butów, a biorąc pod uwagę, jak kruche są twoje włosy, zapewne też genetyczne ślady w tych, które się ułamały. Ponieważ nie zaliczasz się do prowadzących śledztwo detektywów ani konsultantów, te dowody wystarczą, by uczynić cię podejrzaną w sprawie o morderstwo. Molly pokręciła głową. - Przecież przed chwilą powiedziała pani, że to samobó... - Nawet gdyby tak było, nie znasz prawidłowych procedur, jak Harry, i twoja obecność mogłaby zanieczyścić miejsce zbrodni, prowadząc do zamazania dowodów mogących umożliwić wykrycie prawdziwego zabójcy. To z kolei oznaczałoby, że jeszcze trudniej będzie go zatrzymać, zanim uderzy znowu. Molly gapiła się tylko na nią bezradnie. - Dlatego właśnie wprowadzono prawo zakazujące cywilom wstępu na miejsce zbrodni. To nie jest zabawa, panno Carpenter — ciągnęła Murphy głosem chłodnym, ale wolnym od gniewu. - Błędy popełnione w tym miejscu mogą wielu ludzi kosztować życie. Zrozumiałaś? Molly ponownie przesunęła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem. Ramiona jej opadły. - Nie chciałam... przepraszam. - Przeprosiny nie zwrócą życia ofiarom - powiedziałem łagodnie. - Wciąż nie nauczyłaś się rozważać konsekwencji swego zachowania. Nie możesz sobie na to pozwolić. Już nie. Wzdrygnęła się lekko i skinęła głową. - Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy - rzekła jej Murphy. - Na pewno, proszę pani. Policjantka zerknęła na nią z niedowierzaniem. Następnie spojrzała na mnie. - Miała dobre intencje — zapewniłem. — Chciała być użyteczna. Molly popatrzyła na mnie z wdzięcznością. - Czy nie wszyscy tego chcemy?- mruknęła Murphy łagodniejszym tonem i zdjęła dziewczynie kajdanki. Molly potarła nadgarstki, krzywiąc się boleśnie. - Hmm, pani sierżant? Jak pani się zorientowała, że tu jestem? - Podłoga skrzypiała, mimo że nikt na niej nie stał - wyjaśniłem. - Twój dezodorant. - dodała Murphy. - Raz cmoknęłaś językiem o zęby - zauważyłem.
- Przed kilkoma minutami poczułam nagły powiew, który nie wyglądał na przeciąg. - zakończyła policjantka. Molly przełknęła ślinę. Jej twarz poróżowiała. - Ojej. - Ale nie widzieliśmy cię. Prawda, Murph? Policjantka przytaknęła. - Ani kawałeczka. Drobne upokorzenia i spuszczenie od czasu do czasu powietrza z ego dobrze działają na uczniów. Moja uczennica westchnęła z przygnębieniem. - No cóż, teraz już tu jesteś - stwierdziłem. Skinąłem głową do Murphy i ruszyłem ku drzwiom. - Dokąd idziemy? - zapytała Molly. Dwóch znudzonych łapiduchów zamrugało, spoglądając ze zdumieniem na dziewczynę wychodzącą za mną mieszkania. Idąca na końcu Murphy skinęła na nich, nakazując im zabrać ciało. - Spotkać się z kimś, kogo znam - odparłem. - Lubisz polkę?
3 Nie odwiedzałem Instytutu Medycyny Sądowej na West Harrison Street od czasu zamieszania z nekromantami przed niespełna dwoma laty. Gmach wyglądał całkiem przyjemnie, pomimo faktu, że przechowywano w nim ludzkie ciała czekające na przebadanie. Znajdował się w niewielkim centrum biurowo-przemysłowym, bardzo czystym, pełnym zielonych trawników, wypielęgnowanych krzewów oraz świeżo namalowanych linii odgraniczających miejsca na parkingach. Same budynki nie przyciągały uwagi, były funkcjonalne i zadbane. To było jedno z miejsc, które bardzo często prześladują mnie w koszmarach. Nigdy nie byłem zbyt wielkim fanem oglądania zwłok, ale facet, którego znałem, dostał się w krzyżowy ogień magii i zmienił się w ożywionego supertrupa. Mało brakowało, by gołymi rękami rozerwał mój samochód na drobne kawałeczki. Od tej pory już tu nie wracałem. Miałem lepsze zajęcia niż wspominanie podobnych scen. Gdy już jednak zaparkowałem samochód i ruszyłem ku drzwiom, okazało się, że nie jest aż tak źle. Wszedłem do środka bez wahania. Molly była tu po raz pierwszy. Na moją prośbę usunęła z twarzy większą część biżuterii i zakryła tlenione włosy starą bejsbolówką z napisem „Cubs”. Nadal nie wyglądała zbyt szacownie, ale zadowoliłem się minimalizacją strat. Rzecz jasna, mój strój również nie spełniał wymogów nawet swobodnego dress code’u, a gruby skórzany płaszcz noszony przy ciepłej pogodzie zapewne sugerował, że jestem ekscentrykiem. A przynajmniej tak by mnie nazywano, gdybym lepiej zarabiał. Portier siedzący za biurkiem, przy którym zamordowano Phila, spodziewał się mnie, ale nie Molly, powiedział mi więc, że będzie musiała zaczekać. Odpowiedziałem mu, że ja również zaczekam, dopóki Butters jej nie zatwierdzi. Portier był wyraźnie niezadowolony, że zmuszam go do wysiłku, jakim jest wybranie numeru w interkomie. Wywarczal pytanie do słuchawki, chrząknął kilka razy i nacisnął guzik. Rozległo się brzęczenie oznaczające, że drzwi są otwarte. Weszliśmy z Molly do środka. W prosektorium jest sporo pokojów sekcyjnych, ale zawsze łatwo można poznać, w którym pracuje Butters. W tym, z którego dobiegają dźwięki polki. Miarowe umpa umpa tuby wskazało mi kierunek. Po chwili usłyszałem również tony klarnetu i akordeonu. Pokój numer trzy. Zapukałem krótko do drzwi i otworzyłem je, nie wchodząc do środka. Waldo Butters pochylał się nad blatem biurka wpatrzony w ekran monitora, podczas gdy jego tyłek oraz nogi poruszały się w przód i w tył w rytm polki. Mruknął coś pod nosem, skinął głową i nacisnął łokciem spację w tej samej chwili, gdy zastukał obcasami. - Cześć, Harry - odezwał się, nie spoglądając na mnie. Zamrugałem. - Czy to „Bohemian Rhapsody”? - Yankovic - odparł. - To pieprzony geniusz. Zaczekaj chwilkę, zanim wejdziecie. Muszę wszystko wyłączyć. - Nie ma sprawy - uspokoiłem go. - Pracowałeś już z nim? - zapytała cicho Molly. - Jasne. Jest w porządku. Butters zaczekał, aż usłyszy grzechot drukarki. Następnie wyłączył komputer, wyjął dwie wydrukowane strony i złączył je zszywaczem, po czym opuścił je na stosik innych i połączył całość gumową opaską. - Dobra, to powinno wystarczyć. Odwrócił się i spojrzał na mnie z uśmiechem. Butters jest dziwny. Tylko nieznacznie przewyższa wzrostem Murphy i zapewne jest słabiej od niej umięśniony. Jego czarna czupryna przywodzi na myśl wybuch w fabryce wełny stalowej. Ma sterczące łokcie i kolana, uwydatniane dodatkowo przez zielony fartuch chirurgiczny, szczupłą, kościstą twarz, orli nos i lśniące oczy spoglądające spod okularów.
- Cześć, Harry - powtórzył, wyciągając rękę. - Kopę lat. Jak twoja ręka? Uścisnąłem mu dłoń. Butters ma długie, żylaste palce, bardzo precyzyjne i w żadnym wypadku nie słabe. Na pierwszy rzut oka nikt nie uznałby go za groźnego, ale jest odważny i bystry. - Jakieś trzy miesiące. Nie jest tak źle. Uniosłem lewą, urękawicznioną dłoń i pomachałem wszystkimi palcami. Serdeczny i mały drżały lekko, ale, na Boga, poruszały się, kiedy im kazałem. Mięśnie mojej lewej dłoni niemal całkowicie strawił pożar, który zaskoczył mnie podczas walki z plagą wampirów Lekarze byli zdumieni, że nie muszą jej amputować, ale powiedzieli mi, że już nigdy nie będę się mógł nią posługiwać Butters pomógł mi opracować plan fizykoterapii i prawie całkowicie odzyskałem władzę w palcach. Dłoń nadal wyglądała okropnie, ale nawet to zaczęło się zmieniać, choć tylko powoli. Odrażające bliznowate guzki bladły stopniowo i moja dłoń w coraz mniejszym stopniu przypominała stopiony woskowy model. Paznokcie też mi odrosły. - To świetnie - ucieszył się Butters. - Nadal grasz na gitarze? - Biorę ją w ręce, a ona wydaje dźwięki, ale trudno to nazwać graniem. — Wskazałem na Molly. — Waldo Butters. Moja uczennica, Molly Carpenter. - Uczennica, tak? - Butters wyciągnął rękę w przyjaznym geście. - Miło mi panią poznać. Czy zmienia panią w wiewiórki, żaby i tak dalej, jak w Mieczu w kamieniu? - Dobrze by było - odparła z westchnieniem Molly. -Ciągle go proszę, żeby mnie nauczył zmieniania kształtu, ale on nie chce. - Obiecałem twoim rodzicom, że nie pozwolę ci zmienić się w kupę galarety - odparłem. - Butters, zakładam, że ktoś, nie będę wymieniał nazwisk, powiedział ci, że tu wpadnę. - Jasne — potwierdził patolog, kiwając głową. Uniósł palec, podszedł do drzwi, zamknął je na klucz i oparł się o nie plecami. - Posłuchaj, Dresden. Muszę uważać, jakimi informacjami się z tobą dzielę, tak? Taką już mam robotę. - Oczywiście. - Nie dowiedziałeś się tego ode mnie. - Kto to powiedział? - zapytałem, spoglądając na Molly. - Świetnie - skwitował Butters. Wręczył mi plik papierów. - To nazwiska i adresy zmarłych - wyjaśnił. Przerzuciłem papiery. Całe kolumny tekstu, głównie fachowego, i paskudne fotografie. - Chyba ofiar? - Oficjalnie uznajemy je za zmarłe. - Zacisnął usta. - Ale tak, jestem przekonany, że to ofiary. - Dlaczego? Otworzył usta, zamknął je znowu i zmarszczył brwi. - Zdarza ci się, że zobaczysz coś kącikiem oka, a gdy na to spojrzysz, przekonujesz się, że nic tam nie ma? - Oczywiście. - No więc większość z tych przypadków to klasyczne, oczywiste przykłady samobójstwa. Ale parę szczegółów się nie zgadza. Rozumiesz? - Nie — odparłem. — Wyjaśnij mi to. - Na przykład ta pierwsza — zaczął. — Pauline Moskowitz. Trzydzieści dziewięć lat, dwoje dzieci, mąż i dwa psy. Zniknęła w piątek wieczorem, a o trzeciej w nocy w sobotę podcięła sobie żyły w hotelowej wannie. Przeczytałem tekst. - Dobrze to zrozumiałem? Brała antydepresanty? - Aha - potwierdził Butters. - Ale nic szczególnie mocnego, a jej stan od ośmiu lat był stabilny. Nigdy też nie wykazywała skłonności samobójczych.
Przyjrzałem się nieprzyjemnemu zdjęciu przedstawiającemu martwą kobietę o bardzo zwyczajnym wyglądzie, leżącą w wannie wypełnionej mętną cieczą. - I co zaskoczyło twój skalpel? - Rany - wyjaśnił Butters. - Użyła noża do cięcia ppieru. Leżał w wannie razem z nią. Przecięła sobie ścięgna w obu nadgarstkach. - I co z tego? -To, że jeśli przecięła ścięgna w jednej ręce, bardzo trudno było jej precyzyjnie poruszać palcami. W takim razie, jak przecięła je w drugiej? Dwoma nożami jednocześnie? Gdzie się podział drugi? - Może trzymała go w zębach - zasugerowałem. - A może stanę nad jeziorem, zamknę oczy, rzucę kamieniem i trafię w łódkę — odparł Butters. - To technicznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Druga rana z pewnością nie byłaby tak głęboka i czysta. Widziałem takie, które wyglądały, jakby ktoś szatkował parmezan. W tym przypadku oba cięcia są niemal identyczne. - Jak sądzę, to nie jest rozstrzygający dowód - zauważyłem. - Oficjalnie nie. - Bardzo często słyszę dziś te słowa. — Zmarszczyłem brwi. - Co o tym myśli Brioche? Butters skrzywił się, usłyszawszy nazwisko swego szefa. - „Brzytwa Ockhama”, żeby użyć jego wyjątkowo pozbawionego wrażliwości, a zarazem ironicznego sformułowania. To były samobójstwa i tyle. - Ale ty podejrzewasz, że nóż trzymał ktoś inny? Twarz patologa przybrała smętny wyraz. Butters skinął głową. -To mi wystarczy - stwierdziłem. - A co z dzisiejszym ciałem? - Nic ci nie powiem, dopóki go nie obejrzę. - Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem. - Ale ty uważasz, że to kolejne morderstwo. - Wiem o tym - odparłem. - Ale tylko ja jeden, dopóki Murphy nie dostanie urlopu. - Jasne - odparł z westchnieniem Butters. Przerzuciłem kartki z opisem sprawy pani Moskowitz i przeszedłem do kolejnego zestawu nieprzyjemnych zdjęć. To również była kobieta. Nazywała się Maria Casselli i miała dwadzieścia trzy lata, gdy popiła trzydzieści tabletek valium płynem do udrażniania rur. - Kolejny pokój hotelowy - zauważyłem. Molly zerknęła mi przez ramię, spoglądając na obraz miejsca zbrodni. Pobladła i cofnęła się o kilka kroków. - Tak jest - potwierdził Butters, spoglądając na moją uczennicę. - To trochę niezwykłe. Większość samobójstw popełnia się w domu. Tylko nieliczni samobójcy go opuszczają. Z reguły ci, którzy chcą skoczyć z mostu, wjechać samochodem do jeziora albo coś w tym rodzaju. - Pani Casselli miała rodzinę - zauważyłem. - Mieszkała z mężem i młodszą siostrą. - To prawda - przyznał Butters. - Możesz sobie wyobrazić, co miał do powiedzenia Brioche. - Zostawiła męża i młodszą siostrę, bo chciała z tym wszystkim skończyć? - Aha. - Hmm — wtrąciła Molly. - Chyba muszę... - Na korytarzu — pośpieszył z pomocą Butters, otwierając drzwi. — Pierwsze drzwi po prawej. Wypadła z pokoju i popędziła do wskazanej przez Buttersa łazienki. - Jezu, Harry - odezwał się patolog. - Jest na to trochę za młoda. Pokazałem mu fotografie ciała Marii. - Takie rzeczy często się zdarzają. - Naprawdę jest magiem? Takim jak ty? - Pewnego dnia nim się stanie. Jeśli przeżyje. Przeczytałem akta dwóch kolejnych przypadków. To
również były kobiety przed trzydziestką, które najwyraźniej odebrały sobie życie w pokojach hotelowych. Obie miały też współlokatorów. Ostatni profil był inny. Przeczytałem go i zerknąłem na Buttersa. - O co chodzi w tym przypadku? - Profil jest taki sam — odrzekł. - Kobiety znalezione martwe w pokojach hotelowych. Spojrzałem z zamyśloną miną na dokument. - A przyczyna śmierci? - W tym właśnie rzecz. Nie znalazłem żadnej. Uniosłem brwi. - Harry, znam się na swojej robocie — zapewnił, rozpościerając dłonie. - Lubię rozwiązywać takie zagadki. I nie mam najbledszego pojęcia, dlaczego ta kobieta umarła. Wszystkie testy, które przeprowadziłem, dały negatywne wyniki. Żadna z wysuniętych przeze mnie teorii się nie sprawdziła. Z medycznego punktu widzenia wszystko z nią było w porządku. Można by pomyśleć, że ktoś po prostu nacisnął wyłącznik. Wszystko zatrzymało się jednocześnie. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Sprawdziłem dokument. - Jessica Blanche. Dziewiętnaście lat. Była ładna. A przynajmniej w miarę. - Po śmierci trudno to ocenić - stwierdził patolog. - Ale tak, również odniosłem takie wrażenie. - To nie było samobójstwo. - Jak mówiłem, znaleziono ją martwą w pokoju hotelowym. - I co jeszcze łączy ją z pozostałymi przypadkami? - Drobiazgi - odparł Butters. - Na przykład miała torebkę z dokumentami, ale nie miała ubrania. - To znaczy, że ktoś musiał je zabrać. - Zwinąłem papiery w rulon i z namysłem postukałem się nim w udo. Drzwi się otworzyły i Molly weszła do pokoju, ocierając usta papierowym ręcznikiem. - Ta dziewczyna nadal tu jest? - Panna Blanche? Tak. Dlaczego pytasz? - Być może Molly będzie mogła nam pomóc. Dziewczyna spojrzała na mnie, mrugając. - Hmm. O co chodzi? - To raczej nie będzie przyjemne, Molly - ostrzegłem ją. — Ale może uda ci się coś odczytać. - Z martwej dziewczyny? - zapytała cicho. - To ty chciałaś tu przyjść. Zmarszczyła brwi, nie odwracając wzroku, a potem zaczerpnęła głęboko tchu. - Tak. Hmm. Tak, chciałam. To znaczy, tak, zrobię to. Spróbuję. - Jesteś pewna? - zapytałem. - To nie będzie zabawne. Ale jeśli zdobędziemy więcej informacji, możemy uratować komuś życie. Obserwowałem ją przez chwilę. Wreszcie jej twarz zamarła w wyrazie determinacji. Molly spojrzała mi w oczy, wyprostowała się i skinęła krótko głową. - Tak. - W porządku - zgodziłem się. - Przygotuj się. Butters, będziemy musieli zostawić ją samą na kilka minut. Czy możemy pójść po pannę Blanche? - Hmm - mruknął Butters. - Co właściwie będziemy musieli zrobić? - Nic wielkiego. Wyjaśnię ci to po drodze. Przygryzał przez chwilę wargę, aż wreszcie skinął krótko głową. - Tędy. Poprowadził mnie korytarzem do pomieszczenia, w którym przechowywano zwłoki. To był pokój sekcyjny, taki sam, jak ten, w którym przed chwilą byliśmy, tyle że całą ścianę zajmowały w nim lodówki, w których przechowywano pojedyncze ciała, jakie zawsze widzi się w kostnicach. W tym właśnie pomieszczeniu nekromanta ze zgrają zombiaków radykalnie pozbawili Buttersa zdolności
ignorowania świata nadprzyrodzonego. Patolog wyciągnął wózek, sprawdził dane na tabliczce i podjechał do jednej z lodówek. - Po tym, co spotkało Phila, nie lubię już tu przychodzić. - Ja też — przyznałem. Skinął głową. - Tutaj, weź ją z tej strony. Nie miałem ochoty tego robić. Może i jestem magiem, ale brzydzę się trupów, nawet jeśli nie są ożywione i nie próbują mnie wykończyć. Powiedziałem sobie jednak, że to po prostu ciężki worek z zakupami, i pomogłem Butter-sowi przeciągnąć na wózek nakryte grubą tkaniną ciało. - No dobra - stwierdził patolog. - I co zrobi twoja uczennica? - Popatrzy jej w oczy - odpowiedziałem. Obrzucił mnie lekko sceptycznym spojrzeniem. - Spróbuje zobaczyć ostatni obraz, który utrwalił się na jej siatkówkach, albo coś w tym rodzaju? Wiesz, że to mit, prawda? - Ciało przechowuje też inne ślady - odpowiedziałem. -Ostatnie myśli, czasami uczucia albo wrażenia zmysłowe. -Pokręciłem głową. - Formalnie rzecz biorąc, podobne ślady mogą się odcisnąć na niemal każdym nieożywionym przedmiocie. Słyszałeś o odczytywaniu obiektów? -I to rzeczywiście działa? - zapytał. - Tak. Ale tego typu ślady łatwo ulegają zanieczyszczeniu. To piekielnie trudne, a do tego wyniki mogą wprowadzać w błąd. - Ale myślisz, że na zwłokach mogło coś zostać? — zapytał patolog. - Być może. - To chyba bardzo użyteczna sztuczka. - Potencjalnie. - W takim razie czemu nie robisz tego zawsze? - Bo to subtelne. Jeśli chodzi o magię, subtelność nie jest moją mocną stroną. Zmarszczył brwi i obaj poprowadziliśmy wózek przed sobą. - Ale twoja nie w pełni wyszkolona uczennica sobie z tym radzi? - Zajęcie maga nie jest zestandaryzowane - wyjaśniłem. - Każdy z nas może mieć talent do innego rodzaju magii, ze względu na naturalne predyspozycje, osobowość albo odmienne doświadczenia. Każdy ma inne silne strony. - A jakie są twoje? - Znajdowanie różnych rzeczy. Siedzenie ich. Rozwalanie na kawałki. Z tym radzę sobie świetnie. Zmiana kierunku przepływu energii, wysyłanie jej do świata, by wpadła w rezonans z energią tego, czego szukam. Przesuwanie jej albo magazynowanie celem późniejszego wykorzystania. - Aha - mruknął. - I nic z tego nie jest subtelne? - Mam wystarczająco wiele wprawy, by radzić sobie z rozmaitymi rodzajami subtelnej magii — zapewniłem. - Ale... to co innego, kiedy brzdąkam sobie na gitarze, a co innego, gdy gram trudny, klasyczny hiszpański kawałek. Butters skinął głową. - A ta dziewczyna gra hiszpańskie kawałki? - Coś w tym rodzaju. Nie jest taka silna jak ja, ale ma dar do subtelniejszej magii. Zwłaszcza mentalnej i emocjonalnej. Dlatego właśnie miała tyle kłopotów z... Ugryzłem się w język i umilkłem w pół słowa. Nie miałem prawa mówić innym o tym, że Molly pogwałciła Prawa Magii stworzone przez Białą Radę. I tak będzie miała wystarczająco wiele trudności z zapomnieniem o straszliwych czynach, które popełniła w swej niewinności. Nie musiałem dodatkowo przedstawiać jej jako młodocianego, psychopatycznego monstrum.
Butters przez kilka sekund wpatrywał się w moją twarz. Potem skinął głową, zapominając o sprawie. - Jak myślisz, co znajdzie? — zapytał. - Nie mam pojęcia - odpowiedziałem. - Dlatego właśnie chcę to sprawdzić. - A czy ty potrafiłbyś to zrobić? - zapytał. - No wiesz, gdybyś musiał. - Próbowałem - odparłem wymijająco. - Ale kiepsko sobie radzę z rzutowaniem magii w obiekt i bardzo rzadko udaje mi się uzyskać coś zrozumiałego. - Powiedziałeś, że to może być dla niej nieprzyjemne? — ciągnął Butters. - Dlaczego? - Dlatego że jeśli coś tam jest i ona to wykryje, będzie musiała tego doświadczyć. Osobiście. Jakby przeżyła to sama. Butters zagwizdał cicho. - Tak, rozumiem, że to może nie być miłe. Wróciliśmy do pierwszego pokoju. Przed otworzeniem drzwi zajrzałem do środka. Molly siedziała na podłodze. Oczy miała zamknięte, nogi skrzyżowane w pozycji lotosu, a głowę lekko uniesioną. Dłonie położyła na udach, dotykając lekko czubkami kciuków koniuszków środkowych palców. - Cicho - wyszeptałem. - Żadnych dźwięków, dopóki nie skończy. Dobra? Patolog skinął głową. Otworzyłem drzwi tak cicho, jak tylko potrafiłem. Wprowadziliśmy wózek do środka i postawiliśmy go przed Molly. Skinąłem dłonią. Obaj wycofaliśmy się pod przeciwległą ścianę i czekaliśmy. Molly potrzebowała z górą dwudziestu minut, by skupić myśli przed względnie prostym zaklęciem. Koncentracja intencji i woli ma kluczowe znaczenie dla wszystkich rodzajów magii. Skupiałem moc już tak często i przez tak długi czas, że musiałem to robić świadomie tylko wtedy, gdy zaklęcie było szczególnie skomplikowane albo niebezpieczne, bądź wtedy, gdy uważałem, że rozsądek nakazuje zachować ostrożność i unikać pośpiechu. W większości przypadków wystarczała mi niespełna sekunda, by zebrać całą siłę woli. To bardzo użyteczne w każdej sytuacji, w której znaczenie ma szybkość. Śliniące się plugastwa i rozwścieczone wampiry nie dają przeciwnikowi dwudziestu minut na przygotowania. Molly szybko się uczyła, ale miała przed sobą jeszcze długą drogę. Gdy wreszcie otworzyła oczy, miały mętny wyraz i wpatrywały się w pustkę. Wstała, poruszając się powoli i ostrożnie, a potem podeszła do wózka. Odsunęła narzutę, odsłaniając twarz martwej dziewczyny. Następnie pochyliła się, z nadal nieobecnym wyrazem twarzy, zaczęła szeptać pod nosem i uniosła powieki trupa. Odebrała coś niemal natychmiast. Otworzyła szeroko oczy. Z jej ust wyrwało się krótkie westchnienie. Odetchnęła kilka razy, chrapliwie i gorączkowo, a potem oczy zapadły jej się w głąb czaszki. Przez kilka niepokojących sekund stała zupełnie sztywno. Następnie wypuściła powietrze z płuc z cichym, ochrypłym krzykiem. Kolana się pod nią ugięły. Nie tyle upadła na podłogę, ile spłynęła na nią. Leżała tam, dysząc spazmatycznie, a z jej ust płynął nieustanny strumień gardłowych jęków. Oddychała szybko i intensywnie, a oczy miała pozbawione wyrazu. Przez jej ciało przebiegło kilka powolnych, wężowych fal, przyciągających uwagę do jej bioder i piersi. Potem oklapła, a jej oddech się uspokoił, choć z każdym wydechem wydawała z siebie ciche dźwięki z całą pewnością świadczące o zadowoleniu. Popatrzyłem na nią. No cóż. Tego z pewnością się nie spodziewałem. Butters przełknął głośno ślinę. - Hmm. Czy przed chwilą zrobiła to, co mi się zdawało? - Niewykluczone — odparłem, wydymając wargi.
- Co się właściwie wydarzyło? - Hmm... — Zakasłałem. — Odebrała coś. - Coś z pewnością odebrała — mruknął z westchnieniem Butters. - Ja nie odbierałem niczego w tym rodzaju już od dwóch lat. W moim przypadku były to cztery lata. - Słyszę cię - odparłem z emfazą większą, niż było to moim zamiarem. - Czy ona jest pełnoletnia? W prawnym sensie? - Tak. - To bardzo dobrze. Nie czuję się już tak bardzo jak w powieści Nabokova. — Przeczesał włosy palcami. — I co teraz zrobimy? - Zaczekamy, aż wróci do siebie - odparłem, starając się zachować spokój i profesjonalizm. - Hmm. - Spojrzał z westchnieniem na Molly. - Muszę popracować nad życiem towarzyskim. Nie ty jeden, kolego. - Butters, czy mógłbyś znaleźć dla niej trochę wody? - Jasne. A dla ciebie? - Nie, dziękuję. - Zaraz wracam. Zakrył zwłoki i wymknął się z pokoju. Podszedłem do dziewczyny i przykucnąłem obok. — Hej, nowicjuszko, słyszysz mnie? Odpowiedź nadeszła z nieco większym opóźnieniem, niżby należało, jakbym rozmawiał przez telefon z kimś na drugim końcu świata. - Tak... słyszę cię. — Dobrze się czujesz? — O Boże. - Westchnęła z uśmiechem. - Tak. Mruknąłem coś pod nosem i potarłem czoło między oczami, czując zaczynający się ból głowy. Mój umysł wypełniły mroczne myśli. Niech to szlag, za każdym razem, gdy dla dobra śledztwa narażałem się na jakiś straszliwy mentalny szok, dodawałem do swojej kolekcji kolejny koszmar. Dla nowicjuszki był to pierwszy raz i w nagrodę dostała... Właściwie co? — Masz mi natychmiast opowiedzieć, co poczułaś. Czasami szczegóły szybko zanikają, jak wspomnienia ze snu. — Dobra — odpowiedziała sennym, powolnym szeptem. -Szczegóły... — Molly pokręciła głową. - Czuła się dobrze. Naprawdę bardzo dobrze. - Tyle się domyśliłem. I co jeszcze? Nadal kręciła ospale głową. — Nie było nic więcej. Tylko to. Tylko wrażenie. Czysta ekstaza. - Zmarszczyła lekko brwi, jakby próbowała uporządkować myśli. - To było tak, jakby rozkosz oślepiła wszystkie jej zmysły. Nie sądzę, by tam było coś więcej. Żadnych obrazów ani dźwięków, myśli ani wspomnień. Zupełnie nic. Nawet nie zauważyła, kiedy umarła. - Zastanów się - poprosiłem ją cicho. - Wszystko, co sobie przypomnisz, może być ważne. W tej właśnie chwili wrócił Butters z butelką wody pokrytą kroplami rosy. Rzucił mi ją i podsunąłem Molly zimny płyn. - Masz. Napij się. - Dziękuję. Otworzyła butelkę, obróciła się na bok i zaczęła chciwie przełykać wodę, nawet nie siadając. W tej pozycji jej ubranie wydawało się znacznie bardziej obcisłe. Butters gapił się na nią przez krótką chwilę, po czym westchnął i wyraźnie zmusił się do powrotu za biurko. Zaczął ostrzyć ołówki.
- I czego się dowiedzieliśmy? - Najwyraźniej umarła szczęśliwa - odpowiedziałem. -Robiłeś testy toksykologiczne? - Aha. Znalazłem ślady tetrahydrokannabinolu, ale mogła je złapać przez kontakt na jakimś koncercie. Poza tym była czysta. - Niech to szlag — warknąłem. — Czy przychodzi ci do głowy coś innego, co mogłoby... mieć podobne działanie? - Nic z dziedziny farmakologii — odpowiedział. - Może gdyby ktoś wprowadził przewód do ośrodka przyjemności 'v jej mózgu i stymulował go nieustannie. Tyle że... nie ma żadnych śladów operacji na otwartym mózgu. Coś takiego * pewnością bym zauważył. - Hmm - mruknąłem. - To musiało być coś z niesamowitej strony. - Całkiem możliwe. — Ponownie zajrzałem do swoich dokumentów. - Czym się zajmowała? - Nikt tego nie wie - odparł Butters. -W ogóle nikt nic o niej nie wiedział. Nikt nie zgłosił się po ciało. Nie znaleźliśmy żadnej rodziny. Dlatego nadal tu leży. - Nie ma też miejscowego adresu — zauważyłem. - To prawda. Tylko prawo jazdy z Indiany, ale ono nic nam nie dało. Poza nim miała w torebce bardzo niewiele. - A jej ubranie zabrał zabójca. — Najwyraźniej — zgodził się Butters. — Ale po co? Wzruszyłem ramionami. — Mogło być w nim coś, co chciał przed wami ukryć. -Wydąłem wargi. — A może chciał to ukryć przede mną. Molly usiadła raptownie. — Harry, coś sobie przypomniałam. - Tak? - Wrażenie — odpowiedziała, trzymając jedną rękę na pępku. - To było, jakby... Nie wiem. Jakby słyszała dwadzieścia grup grających jednocześnie, ale to był dotyk, nie słuch. Czuła na brzuchu jakieś mrowienie. Jakby ten medyczny wiatraczek. — Wiatraczek Wartenberga — podpowiedział Butters. - Hę? - zapytałem. — Kiedyś testowałem nim nerwy na twojej ręce, Harry. - Ach, prawda. - Spojrzałem ze srogą miną na Molly -Skąd, do licha, wiesz, jakie to wrażenie? — To jedna z tych rzeczy, których wolałbyś się nie dowiadywać - odparła z leniwym, figlarnym uśmiechem. Butters kaszlnął cicho. - Czasami używa się ich w celach rekreacyjnych, Harry. Poczułem, że policzki mi płoną. — Ach. Rozumiem. Butters, masz jakiś mazak? Wyjął pisak z szuflady i rzucił mi go. Podałem go Molly, - Pokaż mi gdzie. Skinęła głową, znowu położyła się na plecach i podwinęła koszulkę, odsłaniając brzuch. Następnie zdjęła skuwkę i zaczęła powoli rysować po brzuchu, marszcząc czoło w wyrazie skupienia. Kiedy skończyła, czarny tusz ułożył się w wyraźne, wielkie litery. WJ 22,18 Znowu Księga Wyjścia. - Panie i panowie, mamy seryjnego zabójcę - oznajmiłem cicho.
4 Kiedy wracaliśmy, Molly nie mówiła zbyt wiele. Wsparła się o okno i przymrużyła powieki, zapewne napawając się pozostałością odebranego wrażenia. — Molly - odezwałem się najdelikatniej jak potrafiłem. -Heroina też jest przyjemna. Zapytaj Rosie i Nelsona. Rozkoszny uśmieszek zniknął z jej twarzy. Przez pewien czas gapiła się na mnie. Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego namysłu, który stopniowo przerodził się w grymas niesmaku. — To ją zabiło - stwierdziła wreszcie. - Zabiło ją. Wydawało się cudowne... ale nie było. Skinąłem głową. - O niczym nie wiedziała. Nie miała szans. Jeszcze przez jakiś czas sprawiała wrażenie, że zaraz dopadną ją mdłości. - To był wampir, tak? Z Białego Dworu? No wiesz, one używają seksu, by żerować na energii życiowej, prawda? -To jedna z możliwości — przyznałem cicho. - Ale w Nigdynigdy żyje mnóstwo demonicznych stworzeń posługujących się rutyną sukuba. - Zabito ją w hotelu - ciągnęła. - Gdzie nie było progu, który uchroniłby ją przed demonem. - Znakomicie, nowicjuszko — pochwaliłem ją. - Ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że innych ofiar nie uśmiercono w stylu Białego Dworu, musimy uznać, że albo jest wielu zabójców, albo nasz zabójca stosuje różne metody. Na razie możemy jedynie zgadywać na ślepo. -I co teraz zrobisz? - zapytała, znowu się zasępiając. Zastanawiałem się nad tym przez jakąś minutę. - Muszę ustalić, czy ofiary cokolwiek ze sobą łączy. - Wszystkie nie żyją - zasugerowała Molly. Uśmiechnąłem się blado. - Ale poza tym. - No dobra - mruknęła. - Co więc zrobisz? Wskazałem głową na leżące na desce rozdzielczej dokumenty, które dostałem od Buttersa. - Zacznę od nich. Zobaczę, co uda mi się wywnioskować z danych, jakie tam znajdę. Potem zacznę zadawać pytania. - A czym ja mam się zająć? - zapytała. - To zależy. Ilu paciorkami poruszasz? - zapytałem. Przez dłuższą chwilę łypała tylko na mnie spode łba. Wreszcie zdjęła bransoletkę z ciemnych paciorków, którą miała na lewej ręce, i uniosła ją. Wszystkie osunęły się na dół, pozostawiając może z dziesięć centymetrów odsłoniętego sznurka. Skupiła uwagę na bransolecie. Zrobiłem ją po to, by ułatwić Molly koncentrację i wyciszenie myśli. Skupienie i spokój są ważne, gdy ktoś ciska zaklęciami na lewo i prawo. Magia to pierwotna moc wszechświata i reaguje na nasze myśli oraz uczucia, czy tego chcemy, czy nie. Jeśli nasze myśli stają się niejasne bądź fragmentaryczne albo jeśli nie skupiamy w pełni uwagi na tym, co robimy, reakcja magii może być nieprzewidywalna i niebezpieczna. Molly dopiero się tego uczyła. Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę miała talent. Brakowało jej nie zdolności, lecz rozsądku. Tego właśnie próbowałem ją nauczyć od mniej więcej roku - odpowiedzialności i ostrożności w użyciu mocy oraz szacunku dla niebezpieczeństw wiążących się ze Sztuką. Jeśli nie nauczy się pewniej trzymać głowy na karku, magiczny talent doprowadzi ją do zguby, a ja zapewne zginę razem z nią. Molly była czarnoksiężnikiem. Wpłynęła swą magią na umysły dwojga przyjaciół, pragnąc uwolnić ich od uzależnienia od
narkotyków, ale jej motywy były mieszane, a rezultaty okazały się umiarkowanie przerażające. Jedno z tej dwójki - chłopak - wciąż nie było zdolne do samodzielnego funkcjonowania. Dziewczyna wróciła do siebie, ale nadal miała mnóstwo problemów. W normalnej sytuacji Biała Rada czarodziejów zabija każdego, kto złamie jedno z Praw Magii. Robią wyjątek właściwie jedynie wtedy, gdy któryś z magów należących do Rady weźmie na siebie odpowiedzialność za przyszłe zachowanie czarnoksiężnika do czasu, gdy Rada się upewni, że winny wrócił na właściwą ścieżkę, a jego intencje są dobre. Jeśli tak się stanie, to w porządku. W przeciwnym razie czarnoksiężnik musiał umrzeć, a razem z nim ten, kto wziął za niego odpowiedzialność. Byłem kiedyś czarnoksiężnikiem. Do licha, wielu członków Rady nadal zadawało sobie pytanie, czy nie jestem bombą zegarową czekającą na chwilę wybuchu. Gdy Molly zawleczono przed oblicze Rady, związaną i w kapturze na głowie, ująłem się za nią. Musiałem to zrobić. Czasami diabelnie żałuję tej decyzji. Gdy ktoś raz poczuł moc czarnej magii, bardzo trudno jest mu oprzeć się pokusie ponownego jej użycia. Dziewczyna miała dobre serce, ale była cholernie młoda. Wychowywano ją surowo i gdy tylko uciekła z domu, oszalała od nadmiaru wolności. Teraz wróciła, ale nadal miała trudności z odnalezieniem odwagi i samodyscypliny potrzebnej, by przeżyć jako mag. Nauczenie jej ciskania w cel kulami ognia nie sprawiło mi zbyt wielkich trudności. Znacznie trudniej było wytłumaczyć jej, kiedy i dlaczego powinna to robić, a kiedy lepiej będzie się powstrzymać. Molly widziała w magii najlepsze rozwiązanie wszystkich możliwych problemów. To nie było dobrym wyjściem i tego właśnie musiała się nauczyć. W tym celu zrobiłem dla niej bransoletkę. Gapiła się na nią przez z górą minutę, aż wreszcie jeden z paciorków przesunął się w górę i dotknął jej palca. Po chwili dołączył do niego drugi. Trzeci drżał przez kilka sekund, zanim również się uniósł. Czwartemu zajęło to jeszcze więcej czasu. Piąty podskakiwał i kręcił się przez parę chwil, aż wreszcie Molly wypuściła z warknięciem powietrze z płuc i paciorki ponownie uległy ziemskiemu przyciąganiu. - Cztery z trzynastu - zauważyłem, skręcając w podjazd. - Nie najgorzej. Ale jeszcze nie jesteś gotowa. Przez pewien czas wpatrywała się ze złością w bransoletkę, pocierając czoło. - Wczoraj wieczorem uniosłam sześć. - Pracuj dalej - odparłem. - Wszystko sprowadza się do koncentracji, spokoju i klarowności. - A co to właściwie znaczy? - zapytała poirytowana. - To, że przed tobą ciągle wiele pracy. Wysiadła z westchnieniem z samochodu i spojrzała na swój rodzinny dom. Był naprawdę piękny, otoczony białym parkanem i tak dalej. Jakimś cudem udało mu się zachować charakter typowy dla przedmieść, mimo że ze wszystkich stron otaczało nas miasto. - Nie tłumaczysz mi tego zbyt dobrze - poskarżyła się. - Możliwe - przyznałem. - A może to ty nie uczysz się zbyt dobrze. Łypnęła na mnie ze złością i wyraźnie zirytowana pokręciła głową. - Przepraszam, że stworzyłam tę zasłonę i spróbowałam pójść za tobą. Nie chciałam cię urazić. - Nie czuję się urażony. Sam kiedyś taki byłem. Dziecko, nie wymagam od ciebie, żebyś cały czas zachowywała się idealnie. Uśmiechnęła się blado. - To, co się dziś wydarzyło... - Było, minęło - przerwałem jej. - A poza tym wszystko skończyło się dobrze. Nie wiem, czy sam potrafiłbym cokolwiek wyczytać z tego ciała. - Naprawdę? - zapytała z nadzieją w głosie. Skinąłem głową. - To, czego się dowiedziałaś, może nam bardzo pomóc. Świetnie się spisałaś. Dziękuję.
Wręcz się rozpromieniła. Raz czy dwa zdarzyło się, że, usłyszawszy komplement, zaczęła naprawdę świecić, ale po paru miesiącach udało się nam nad tym zapanować. Obdarzyła mnie uśmiechem nadającym jej wygląd jeszcze młodszej, niż była w rzeczywistości, a potem wbiegła na ganek i zniknęła w domu. Zostałem sam z licznymi stronami wydruku opisującymi martwe kobiety. Pragnąłem dowiedzieć się o nich czegoś więcej prawie tak mocno, jak wsadzić własne genitalia do radioaktywnego rębaka do drewna. Westchnąłem. Musiałem zagłębić się w tę sprawę, ale mogłem przynajmniej zrobić to z drinkiem w ręku. Poszedłem do McAnally'ego. Pub Maca - musicie pamiętać, że to pub, a nie bar -jest jednym z nielicznych w Chicago lokali odwiedzanych niemal wyłącznie przez reprezentantów nadprzyrodzonej sceny. Przed wejściem nie ma szyldu. Musiałem zejść po schodach do nieoznakowanych drzwi frontowych. W nisko sklepionym wnętrzu znajdują się nieregularnie rozmieszczone, ręcznie rzeźbione kolumny z drewna oraz zakrzywiony kontuar. Mimo że kręci się tu mnóstwo magicznych typów, Mac ma u siebie prąd - częściowo dlatego, że rzadko się zdarza, by ktokolwiek poza pełnoprawnym magiem, takim jak ja, spowodował nieuniknioną awarię wszystkich urządzeń w pobliżu, a częściowo z powodu tego, że podejmuje mnóstwo czynności zapobiegawczych. Nie zawraca sobie głowy oświetleniem - ciągła wymiana żarówek byłaby zbyt kosztowna - ale pod sufitem wiruje mnóstwo wentylatorów i jest tu też działający telefon. Na ścianie obok drzwi wisi drewniana tabliczka z napisem Uzgodnione terytorium neutralne. Znaczyło to, że Mac ogłosił, że jego lokal nie opowiada się po żadnej ze stron we wszelkich konfliktach zgodnie z ustaleniami Traktatu Unseelie, który jest czymś w rodzaju Konwencji Genewskiej dla świata nadprzyrodzonego. Każdy przedstawiciel któregoś z sygnatariuszy traktatu mógł wejść tu spokojnie i reprezentanci innych sygnatariuszy nie mieli prawa go niepokoić. Wszystkie strony miały obowiązek przestrzegać neutralności terytorium i zabierać na zewnątrz wszelkie spory, które mogłyby się tu zacząć. W świecie nadprzyrodzonym przysięgi, uprawnienia i zobowiązania gościnności niemal dorównują mocą prawom natury. Dzięki temu w Chicago zawsze można umówić się na spotkanie w miejscu, gdzie cywilizowany przebieg rozmowy jest wysoce prawdopodobny. Z drugiej strony oznaczało to, że w pubie Maca łatwo można się natknąć na złe towarzystwo. Zawsze siadałem tam zwrócony plecami do okopconej dymem ściany. Nadeszło już późne popołudnie i tłok w lokalu był większy, niżby należało. Tylko dwa z trzynastu stolików były wolne. Wybrałem ten stojący dalej od reszty i cisnąłem na blat swój płaszcz oraz papiery. Ruszyłem do kontuaru, powstrzymując odruch nakazujący mi się schylać za każdym razem, gdy przechodziłem pod którymś z wentylatorów - zawieszonych stanowczo za nisko dla wysokiego jak tyczka maga. Przywitałem Maca skinieniem głowy. Jest szczupłym mężczyzną o wzroście nieco większym niż przeciętny. Głowę goli na łyso, a jego wiek określiłbym na trzydzieści do pięćdziesięciu lat. Był ubrany w dżinsy, białą koszulę i biały fartuch. Choć ma grill opalany drewnem, nie widziałem na jego ubraniu nawet najmniejszej plamki. - Cześć, Mac - odezwałem się. - Daj mi piwa. Wyciągnął spod lady ciemnobrązową butelkę piwa własnej roboty. Otworzyłem ją, wypiłem i oddałem mu razem z dwudziestodolarowym banknotem. - Dawaj następne. Chrząknął z zaskoczeniem, unosząc brwi. - Lepiej nie pytaj. Skinął głową, krzyżując ramiona na piersi. - Kluczyki. Przez krótką chwilę wlepiałem w niego gniewne spojrzenie, lecz bez większego przekonania. Potem