Ilustracja na okładce:
Chris McGarth
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-825-5
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
e-mail: kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Dla uczestników forum dyskusyjnego na jim-butcher.com.
Jestem pewien, że wasi szefowie nie byliby zadowoleni, gdyby się dowiedzieli, jak często
umieszczacie tam wpisy w godzinach pracy, ale jeśli wy im nic nie powiecie, ja również
tego nie zrobię.
Podziękowania
Na podziękowania jak zwykle zasługuje bardzo wiele osób, zwłaszcza moja rodzina,
zmuszona do tolerowania mojego szaleństwa w chwilach zbliżania się terminu; moja
agentka, Jenn, która musi mnie usprawiedliwiać przed moją redaktorką; moja redaktorka,
Anne, która z kolei musi wynajdować dla mnie usprawiedliwienia przed swoimi szefami;
szaleńcy od wersji beta, którzy nieustannie znajdują defekty u wszystkich moich dzieci.
Tym razem jednak chciałbym dodać do listy kilka innych osób – miejscowych i
przyjezdnych graczy w NERO Central, którzy byli na tyle uprzejmi, że omijali mnie
podczas swych larpowych poczynań, kiedy siedziałem sobie w kącie lokalu i kończyłem
Drobną przysługę.
1
Tego roku zima nadeszła wcześnie. To powinno być dla mnie ostrzeżeniem.
Z wieczornego półmroku wypadła śnieżka i uderzyła moją uczennicę w wargi.
Ponieważ Molly akurat mamrotała zaklęcie w stylu mantry, jej usta wypełniła nagle mroźna
radość, co mogło być dla niej bardziej bolesne niż dla większości ludzi, jako że liczne
metalowe kolczyki dziewczyny nagle znalazły się w bezpośrednim kontakcie ze śniegiem.
Molly Carpenter prychnęła i wypluła śnieg. Otaczające ją dzieci zaniosły się salwami
triumfalnego śmiechu. Wysoka, jasnowłosa i atletycznie zbudowana dziewczyna, odziana w
dżinsy i gruby zimowy płaszcz, wyglądała naturalnie pośród śniegu. Jej policzki i nos
zrobiły się czerwone od zimna.
– Skup się, Molly! – zawołałem, uważając, by do mojego głosu nie zakradła się
przypadkiem nuta wesołości. – Musisz się skupić. Jeszcze raz!
Dzieci, jej młodsi bracia i siostry, zaczęły przygotowywać nową amunicję do ciskania
w nią. Podwórko za domem Carpenterów było już całkowicie przeorane przez trwającą
całe popołudnie zimową wojnę. Dwa wały niskich „fortów” stały naprzeciwko siebie na
otwartym trawniku, odległe o dziesięć metrów. Molly zajęła pozycję między nimi.
Dygotała z zimna, obrzucając mnie niecierpliwym spojrzeniem.
– To nie może być prawdziwe szkolenie – oznajmiła drżącym, ochrypłym z zimna
głosem. – Robisz to tylko dlatego, że znajdujesz w tym niezdrową przyjemność, Harry.
Uśmiechnąłem się do niej radośnie i wziąłem w rękę śnieżkę ulepioną przez małą
Hope, która najwyraźniej sama mianowała siebie moim giermkiem. Podziękowałem z
powagą dziewczynce i kilkakrotnie podrzuciłem śnieżkę w ręce.
– Nonsens – zaprzeczyłem. – To świetne ćwiczenie. Myślałaś, że zaczniesz od
uchylania się przed kulami?
Molly obrzuciła mnie pełnym irytacji spojrzeniem. Potem zaczerpnęła głęboko tchu,
ponownie pochyliła głowę i uniosła rękę, rozpościerając szeroko palce. Znowu coś
mamrotała. Wyczułem subtelną zmianę w strumieniach energii, gdy dziewczyna zaczęła się
otaczać niemal materialną barierą magii w oczekiwaniu na nadchodzącą nawałnicę śnieżek.
– Przygotuj się! – zawołałem. – Cel!
Wszyscy obecni, w tym również ja sam, cisnęli śnieżki, zanim skończyłem wypowiadać
to ostatnie słowo. Powietrze przeszyły pociski rzucone przez dzieci – od najstarszego,
Daniela, który miał siedemnaście lat, aż po najmłodszego, Harry’ego, który nie potrafił
jeszcze za dobrze rzucać, co jednak nie powstrzymało go przed ulepieniem największej
śnieżki, jaką tylko mógł unieść.
Na tarczę mojej uczennicy posypały się śniegowe kule. Po uderzeniu w barierę
zmrożone pociski rozsypywały się w obłoczki czystego pyłu. Większość przebiła się
jednak na drugą stronę i Molly pokryła spora masa śniegu. Na koniec mały Harry podbiegł
do niej, cisnął obiema rękami swą śnieżkę wielkości bochenka chleba i wrzasnął z
radosnego triumfu, gdy śnieg rozsypał się po całym brzuchu dziewczyny.
– Pal! – zawołałem z opóźnieniem.
Molly klapnęła ciężko na śnieg, prychała jeszcze przez chwilę, a potem wybuchła
głośnym, głębokim śmiechem. Harry i Hope, najmłodsze z dzieci, natychmiast skoczyły na
nią i od tej chwili lekcja magii obronnej przerodziła się w tradycyjną dla dzieci
Carpenterów rywalizację o to, kto zdoła wsypać więcej śniegu za kołnierz przeciwnika.
Obserwowałem je z uśmiechem. Po chwili ich matka przystanęła obok mnie.
Molly jest podobna do Charity Carpenter, odziedziczyła po niej kolor włosów, cerę
oraz budowę. Charity i ja nie zawsze zgadzamy się ze sobą – szczerze mówiąc, prawie
nigdy – ale dzisiejszego wieczoru przyglądała się z uśmiechem wygłupom swych dzieci.
– Dobry wieczór, panie Dresden – wyszeptała.
– Charity – odparłem miłym tonem – powiedz mi, czy to często się zdarza?
– Prawie zawsze, gdy spadnie pierwszy śnieg – wyjaśniła. – Ale z reguły to dzieje się
bliżej Bożego Narodzenia niż Halloween.
Nadal gapiłem się na rozbrykane latorośle Carpenterów. Choć Molly szybko dorastała,
pod wieloma różnymi względami, w tym miejscu łatwo wracała do dzieciństwa i
cieszyłem się z tego.
Wyczułem, że Charity przygląda mi się z wyjątkową uwagą. Zerknąłem na nią, unosząc
pytająco brew.
– W dzieciństwie nigdy nie bawiłeś się w śnieżki z rodziną, prawda?
Pokręciłem głową, przenosząc uwagę ponownie na dzieci.
– Nie miałem rodziny, z którą mógłbym się bawić – odparłem. – Dzieciaki w szkole
czasami próbowały się rzucać śnieżkami, ale nauczyciele na to nie pozwalali. Zresztą inni
uczniowie często robili to ze złości, nie dla zabawy. To zmienia postać rzeczy.
Charity skinęła głową, ponownie spoglądając na śnieżną bitwę.
– Jak idzie szkolenie mojej córki?
– Myślę, że dobrze – uspokoiłem ją. – Jej talenty leżą w zupełnie innych obszarach niż
moje. Nigdy nie będzie zbyt dobrym magiem bojowym.
Charity zmarszczyła brwi.
– Dlaczego tak uważasz? Czy brakuje jej siły?
– Siła nie ma tu nic do rzeczy. Jej największe uzdolnienia czynią ją pod pewnymi
względami nieprzydatną do tej roli.
– Nie rozumiem.
– Jest dobra w subtelnych sprawach. Delikatnych. Jej umiejętność władania magią
podobnego typu, wymagającą wrażliwości, jest nadzwyczajna i wzrasta z każdą chwilą.
Ale ta sama wrażliwość powoduje, że trudno jej poradzić sobie z psychicznym stresem
towarzyszącym prawdziwej walce. Z tego samego powodu brutalne fizyczne akty
sprawiają jej poważne trudności.
– Takie jak zatrzymywanie śnieżek? – zapytała kobieta.
– Śnieżki to dobre ćwiczenie – wyjaśniłem. – Nie ucierpi nic poza jej dumą.
Charity skinęła głową, marszcząc brwi.
– Ale ty nie uczyłeś się na śnieżkach, prawda?
Wspomnienie pierwszej lekcji stawiania tarcz, której udzielił mi Justin DuMorne, nie
zaliczało się do miłych.
– Na piłkach bejsbolowych.
– Boże Miłosierny – mruknęła, kręcąc głową. – Ile miałeś lat?
– Trzynaście. – Wzruszyłem ramionami. – Ból świetnie motywuje. Szybko się
nauczyłem.
– Ale nie próbujesz uczyć mojej córki w ten sam sposób – zauważyła Charity.
– Nie ma powodu się śpieszyć – wyjaśniłem.
Hałasy czynione przez dzieci przeszły nagle w konspiracyjne szepty. Mrugnąłem
znacząco do Charity. Oderwała spojrzenie od nich, przenosząc je na mnie. Na jej twarzy
wyraźnie malowała się wesołość.
– Teraz! – krzyknęła Molly, nim minęło pięć sekund, i pomknęły ku mnie liczne śnieżki.
Uniosłem lewą rękę, skupiłem swą wolę i magię, a następnie utworzyłem z niej szeroki,
płaski dysk unoszący się w powietrzu przede mną. Tarcza nie była wystarczająco mocna,
by powstrzymać kule albo nawet dobrze rzucone piłki bejsbolowe, ale ze śnieżkami
poradziła sobie znakomicie. Rozsypały się, emitując słabe rozbłyski bladoniebieskiego
światła. Tarcza ujawniła się w tym blasku jako płaski krąg mocy otaczający rozpostarte
palce mojej lewej dłoni.
Dzieci z głośnym śmiechem wyraziły dezaprobatę.
– Ha! – zawołałem i uniosłem triumfalnie pięść.
W tej samej chwili stojąca za mną Charity wsypała dwie garści śniegu za kołnierz
mojego płaszcza.
Pisnąłem, gdy zimno wżarło mi się w kręgosłup, a potem zacząłem tańczyć w miejscu,
próbując wytrząsnąć śnieg spod ubrania. Dzieci nagrodziły matkę głośnym aplauzem i
zaczęły ciskać śnieżkami w mniej lub bardziej przypadkowo wybrane cele. Cała ta
beztroska ekscytacja sprawiła, że dopiero gdy zgasły światła, uświadomiłem sobie, że nas
zaatakowano.
Cały kwartał pochłonęła ciemność. W jednej chwili przestały działać światła na
podwórku Carpenterów i we wszystkich okolicznych domach, a także latarnie uliczne. Od
śniegu odbijał się niesamowity blask magicznego światła. Cienie pojawiły się nagle w
miejscach, gdzie przedtem ich nie było, a nozdrza zaatakował mi smród stanowiący
połączenie woni skunksa z odorem beczki zgniłych jaj.
Wyszarpnąłem różdżkę bojową z uchwytu po wewnętrznej stronie płaszcza.
– Zaprowadź dzieci do środka – poleciłem Charity.
– Alarm! – zawołała głosem, który zabrzmiał znacznie spokojniej od mojego. –
Wszyscy do schronu, jak na ćwiczeniach.
Dzieci dopiero zaczęły się ruszać, gdy na podwórko wpadły trzy stworzenia
nieprzypominające niczego, co dotąd widziałem. Czas zwolnił pod wpływem adrenaliny
wypełniającej mi żyły i czułem się tak, jakbym miał pół godziny, by się im przyjrzeć.
Nie były szczególnie wysokie, najwyżej metr siedemdziesiąt, ale potężnie umięśnione i
pokryte białym futrem. Ich głowy przypominały głowy kozłów, ale rogi zakrzywiały się do
przodu, jak u byka, zamiast wyginać się do tyłu. Nogi zginały się w kolanach w przeciwną
stronę i były zakończone kopytami. Stwory nie biegły normalnie, lecz posuwały się
naprzód, skacząc na jednej nodze, a do tego podskakiwały wyżej niż koszykarze Chicago
Bulls, co świadczyło, że mam do czynienia z istotami obdarzonymi nadprzyrodzoną siłą.
Choć jeśli się nad tym zastanowić, nie przypominałem sobie, kiedy ostatnio miałem do
czynienia z czymś, co nie było nadnaturalnie silne. To jeden z minusów zawodu maga.
Jasne, niektóre stworzenia są silniejsze od innych, ale mojej czaszce nie sprawi większej
różnicy, czy paranormalny napastnik potrafi wycisnąć lokomotywę, leżąc, czy też jego
mięśnie wystarczają wyłącznie do żonglowania lodówkami.
Wycelowałem różdżkę bojową w pierwszego stwora, lecz nagle kącikiem oka
dostrzegłem, że z góry spadła wielka sterta śniegu i wylądowała obok mnie z cichym
łoskotem.
Rzuciłem się na ziemię, przetoczyłem na bok i zerwałem się na nogi akurat na czas, by
uniknąć ataku czwartego stwora, który zdradził się, wzbijając nagły obłok śnieżnego pyłu,
nim skoczył na mnie z domku na drzewie zbudowanego dla dzieci przez Michaela.
Stworzenie wydało z siebie sykliwy, bulgoczący warkot.
Nie mogłem marnować czasu na podstępnego skurczybyka. Uniosłem różdżkę.
– Fuego! – warknąłem, gdy tylko jej czubek zapłonął szkarłatnym płomieniem.
Gruba jak mój nadgarstek wiązka czystego płomienia wystrzeliła z czubka różdżki,
zmieniając górną część ciała stworzenia w poczerniałe mięso. Ciepło nadmiarowe stopiło
śnieg wokół niej. W górę wzniósł się strumień gorącej pary, uderzając prosto w to, co
zwisało między nogami stworzenia. Sądząc po jego reakcji, dotyk pary był równie bolesny
jak dotyk płomieni.
Nieznany stwór zwalił się na ziemię. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że jest zbyt mało
inteligentny, by udawać trupa. Dzieci Carpenterów krzyczały.
Odwróciłem się błyskawicznie i raz jeszcze uniosłem różdżkę, ale nie mogłem
bezpiecznie wystrzelić. Jeden z porośniętych białym futrem napastników ścigał Daniela,
najstarszego brata Molly. Chłopak zacisnął palce na płaszczach maluchów – Harry’ego i
Hope – dźwigając ich niczym walizki. Gdy dotarł do drzwi, stwór był już tylko jakieś trzy
metry za nim. Opuścił groźnie wyglądające rogi, ruszając do szarży. Daniel wpadł do
środka i nie zwalniając kroku, zatrzasnął nogą drzwi za sobą. Napastnik wyrżnął w nie z
całej siły.
Nie wiedziałem, że Michael zamontował w swoim domu pancerne, obite stalową
blachą drzwi, takie same, jakie miałem u siebie. Drewniane stwór zapewne rozbiłby w
drzazgi. Gdy uderzył rogami w stalowe, zostały w nich wgniecenia głębokie na dobre
trzydzieści centymetrów.
Zatoczył się do tyłu z przeciągłym wrzaskiem bólu. Z jego rogów buchał dym. Uderzał
w nie trójpalczastymi, pazurzastymi dłońmi, próbując ugasić ogień. Niewiele istot reaguje
w ten sposób na dotyk stali.
Dwa pozostałe nieznane stworzenia rozdzieliły się. Jedno pędziło za Charity, niosącą
małą Amandę i uciekającą ile sił w nogach do warsztatu, na który Michael przerobił wolno
stojący garaż. Drugie szarżowało na Molly, która schowała za sobą Alicię i Matthew.
Nie miałem czasu, by pomóc obu grupom, a tym bardziej nie mogłem sobie pozwolić na
marnowanie go na rozważania nad moralnym dylematem trudnego wyboru.
Wymierzyłem różdżkę w bestię ścigającą Charity i przywaliłem jej ze wszystkich sił.
Impuls uderzył ją w krzyż i zwalił z kopyt. Poleciała na bok, uderzając w ścianę warsztatu.
Pani Carpenter wpadła z córką do środka.
Skierowałem różdżkę ku drugiemu napastnikowi, ale wiedziałem, że już jest za późno.
Stwór opuścił rogi i runął na Molly oraz dwoje jej rodzeństwa, nim zdążyłem oddać
kolejny strzał.
– Molly! – zawołałem.
Moja praktykantka złapała Alicię i Matthew za ręce, a potem wydyszała jakieś słowo.
Wszyscy troje zniknęli.
Bestia przemknęła przez punkt, w którym przed chwilą się znajdowali, zahaczyła
kopytem o coś, czego nie widziałem, i zachwiała się na nogach. Odwróciła się na pełnej
prędkości, wzbijając w górę obłoczki śniegu. Zalała mnie nagła fala uniesienia i dumy. Być
może moja praktykantka nie potrafiła stworzyć porządnej tarczy, ale zasłony wychodziły jej
po mistrzowsku. Nie straciła też głowy i pamiętała o ogniskowaniu.
Stworzenie zwolniło, kołysząc głową na boki, a potem zauważyło, że śnieg poruszają
niewidzialne stopy zmierzające w stronę domu. Wydało z siebie kolejny nieziemski krzyk i
ruszyło za nimi. Nie mogłem zaryzykować następnego impulsu ognia. Nie w chwili, gdy
miałem na linii strzału dom Carpenterów. Dlatego uniosłem prawą dłoń, uruchomiłem
aktem woli jeden z trzech połączonych taśmą pierścieni, uderzając w nieznanego stwora
czystą mocą.
Niewidoczna energia trafiła go w kolana, zbijając z nóg z taką siłą, że wyrżnął głową w
śnieg. Zakłócenia powodowane przez niewidzialne stopy skierowały się ku frontowemu
wejściu do domu. Molly z pewnością uświadomiła sobie, że zniekształcenie pancernych
drzwi na podwórze utrudni ich otworzenie bądź nawet je uniemożliwi. Ponownie
pochwaliłem ją w myślach.
Szybko jednak zapomniałem o wyrazach uznania, gdy udający dotąd trupa za moimi
plecami stwór poderwał się nagle i walnął mnie w plecy z siłą napędzanej siarką oraz
zgniłymi jajami lokomotywy.
Rogi uderzyły mocno i boleśnie, ale obronna magia długiego czarnego płaszcza ze skóry
nie pozwoliła im mnie przebić. Impet wybił mi powietrze z płuc. Zwaliłem się na ziemię.
Na krótką chwilę wszystko ogarnął chaos. Potem uświadomiłem sobie, że stwór stoi nade
mną, szarpiąc mnie pazurami za kark. Zgarbiłem się i przetoczyłem, ale otrzymałem kopa
rozszczepionym kopytem w nos. Do całkowicie zbytecznego bólu dołączono dodatek pod
postacią gwiazd tańczących przed oczami.
Próbowałem uciekać, lecz moje ruchy stały się ospałe, a nieznany stwór był szybszy
ode mnie.
Charity wybiegła z warsztatu. W lewej ręce trzymała młotek z noskiem kolistym,
mający stalową rękojeść, w prawej zaś przemysłową gwoździarkę.
Gdy znalazła się w odległości trzech metrów, uniosła gwoździarkę, nie przestając się
zbliżać. Urządzenie wydało z siebie dźwięki brzmiące jak fut-fut-fut i już przedtem
przypalone stworzenie wrzasnęło z bólu. Skoczyło szaleńczo w górę i rozpaczliwie
wykręciło się w powietrzu, a potem runęło na śnieg, miotając się bezładnie. Widziałem
masywne gwoździe sterczące z jego pleców oraz dymiące i krwawiące białozielonym
ogniem rany.
Spróbowało uciekać, ale zdołałem podciąć pod nim kopyta, zanim wstało.
Charity uniosła młotek nad głowę i uderzyła z wrzaskiem. Stalowe narzędzie
roztrzaskało czaszkę nieznanego stwora. Z rany trysnęła szarawa materia, której również
towarzyszył białozielony ogień. Stworzenie szarpnęło się raz jeszcze, a potem
znieruchomiało. Jego ciało pochłonęły niesamowite płomienie.
Wstałem, nadal trzymając różdżkę w dłoni, i zorientowałem się, że pozostałe bestie,
choć ranne, zachowały zdolność ruchu. W ich żółtych oczach o pionowych źrenicach
płonęły głód i nienawiść.
Odrzuciłem różdżkę bojową, zastępując ją służącą do odgarniania śniegu łopatą o
stalowej łyżce, porzuconą przy jednym ze śnieżnych fortów. Charity uniosła gwoździarkę i
ruszyliśmy w stronę wroga.
Czymkolwiek mogły być te stworzenia, brakowało im odwagi do walki ze
śmiertelnikami uzbrojonymi w zimną stal. Zadrżały, jakby były jedną istotą, a potem
odwróciły się i uciekły w noc.
Stałem na podwórku, dysząc i rozglądając się wkoło. Co kilka oddechów musiałem
wypluwać z ust krew. Czułem się tak, jakby ktoś przykleił mi superglue do nosa dwa
rozżarzone węgielki. Wzdłuż mojej szyi przepływały srebrne nitki bólu – pozostałość po
nagłym uderzeniu od tyłu – a na krzyżu z pewnością robił mi się ogromny siniak.
– Nic ci się nie stało? – zapytała Charity.
– Fae – wymamrotałem. – Dlaczego to musieli być fae?
2
– Jest złamany – stwierdziła Charity.
– Tak myślisz? – zapytałem. Lekki dotyk jej palców na moim nosie nie był zbyt
przyjemny, ale nie wzdrygnąłem się ani nie wydawałem z siebie żadnych świadczących o
niezadowoleniu dźwięków. Faceci tak mają.
– Ale przynajmniej nic się nie przestawiło – pocieszył mnie Michael, strzepując śnieg z
butów. – Nastawianie nosa nie zalicza się do rzeczy, o których chciałoby się pamiętać.
– Znalazłeś coś? – zapytałem go.
Potężnie zbudowany mężczyzna skinął głową i ustawił skryty w pochwie wielki miecz
w kącie pod ścianą. Michael był tylko kilka centymetrów niższy ode mnie i znacznie
mocniej umięśniony. Miał ciemne włosy i krótko przystrzyżoną brodę – wszystko upstrzone
już siwizną. Był ubrany w niebieskie dżinsy, buty robocze oraz niebiesko-białą flanelową
koszulę.
– Trup nadal tam leży. Została z niego wyłącznie spalona masa, ale się nie rozpłynął.
– Aha – zgodziłem się. – Fae nie są w stu procentach stworzeniami ze świata duchów.
Zostawiają po sobie ciała.
Michael chrząknął.
– Widziałem też ślady na śniegu, ale na tym koniec. Nic, co by sugerowało, że te
kozłoludy nadal gdzieś tu się czają. – Zajrzał do jadalni. Dzieci zgromadziły się za stołem.
Toczyły pełną ekscytacji rozmowę, pochłaniając pizzę, po którą poszedł ich ojciec tuż
przed momentem ataku. – Sąsiedzi myślą, że ten pokaz świateł to była eksplozja
transformatora.
– To równie dobre wyjaśnienie jak każde inne – skwitowałem.
– Dziękujmy Bogu, że nic się nikomu nie stało – rzekł. W jego przypadku nie była to
zwykła fraza, lecz płynące z serca słowa. Był głęboko wierzącym katolikiem, a do tego
miał święty miecz o rękojeści, w którą wkuto jeden z gwoździ z Krzyża Świętego.
Otrząsnął się i uśmiechnął do mnie przelotnie. – I oczywiście tobie, Harry.
– Podziękuj Danielowi, Molly i Charity – odpowiedziałem. – Ja tylko dostarczyłem
naszym gościom zajęć. To oni odprowadzili dzieci w bezpieczne miejsce. A samego
zabójstwa bestii dokonała Charity.
Michael uniósł brwi i spojrzał na żonę.
– Naprawdę?
Policzki kobiety poróżowiały. Szybkim ruchem zgarnęła wszystkie bibułki i szmatki
zbrukane moją krwią i poszła je spalić w kominku w pokoju. W moim zawodzie nie
chcemy, żeby próbki naszej krwi, obcięte włosy albo paznokcie wpadły w ręce kogoś
niepowołanego. Pod jej nieobecność zdałem Michaelowi relację z przebiegu walki.
– Moją gwoździarką? – zapytał z uśmiechem, gdy Charity wróciła do kuchni. – Skąd
wiedziałaś, że to był fae?
– Nie wiedziałam – przyznała. – Po prostu złapałam to, co było pod ręką.
– Mieliśmy farta – skwitowałem.
Michael spojrzał na mnie z ironią.
Odwzajemniłem mu się złowrogim spojrzeniem.
– Nie wszystkie pomyślne wydarzenia są zrządzeniem Boga, Michael.
– To prawda – przyznał. – Ale zawsze wolę Mu podziękować, chyba że mam poważne
powody, by sądzić, że nie miał z tym nic wspólnego. Uważam, że tak jest uprzejmiej.
Charity przystanęła u boku męża. Choć oboje się uśmiechali i rozmawiali swobodnie o
ataku, zauważyłem, że bardzo mocno trzymają się za ręce. Charity co chwila spoglądała na
dzieci, jakby chciała się upewnić, że są bezpieczne.
Nagle poczułem się jak intruz.
– No dobra. – Wstałem. – Chyba będę musiał się zająć nową sprawą.
Michael skinął głową.
– Znasz motywy stojące za atakiem?
– To właśnie jest ta sprawa – odpowiedziałem. Włożyłem płaszcz, krzywiąc się z bólu
w coraz sztywniejszej szyi. – Myślę, że chciały mnie załatwić. Atak na dzieci miał
odwrócić moją uwagę, by ten, który siedział na drzewie, mógł strzelić mi w plecy.
– Jesteś tego pewien? – zapytała cicho Charity.
– Nie – przyznałem. – Niewykluczone, że chodziło o ten interes w Arctis Tor.
Przymrużyła powieki. Jej oczy nagle przybrały stalowy wyraz. Arctis to było serce
Dworu Zimy, forteca i schronienie samej królowej Mab. Grupa wrednych typów z Dworu
Zimy porwała Molly. Ja i Charity, z niewielką pomocą innych, wdarliśmy się do wieży i
siłą uwolniliśmy dziewczynę. Ta sprawa narobiła mnóstwo hałasu. Wkurzyliśmy cały kraj
pełen złych fae.
– Na wszelki wypadek miej oczy otwarte – poradziłem. – I przekaż Molly, że chcę, by
tu została na pewien czas.
Michael zerknął na mnie z ukosa.
– Myślisz, że potrzebuje naszej opieki?
– Nie – zaprzeczyłem. – Myślę, że wy możecie potrzebować jej opieki.
Otworzył szerzej oczy. Charity zasępiła się, ale nie próbowała się spierać.
Pożegnałem ich skinieniem głowy i wyszedłem. Molly czysto odruchowo buntowała się
przeciwko wszystkiemu, co kazałem jej zrobić. Postawienie jej przed faktem dokonanym
nadal pozostawało najlepszym sposobem uniknięcia kłótni.
Zamknąłem za sobą drzwi do domu Carpenterów, odcinając się od zapachu gorącej
pizzy oraz ożywionych głosów rozgrzanych dramatycznymi wydarzeniami dzieci.
Listopadowa noc była cicha. I bardzo zimna.
Stłumiłem zaczynające się drżenie i pośpieszyłem do samochodu, starego, poobijanego
volkswagena garbusa, który miał kiedyś bladoniebieski kolor, lecz obecnie tworzył
mieszaninę czerwonego, niebieskiego, zielonego, białego, żółtego, a ostatnio również
ciemnoszarego, dzięki nowej masce, którą wyżebrał gdzieś mój mechanik. Jakiś
anonimowy dowcipniś, który naoglądał się za dużo filmów Disneya, namalował na niej
sprejem numer 53 zamknięty w kole, ale samochód nosił nazwę Niebieski Chrabąszcz i nie
zamierzałem tego zmieniać.
Przez chwilę wpatrywałem się w ciepłe złote światło płynące z okien.
Potem obudziłem Chrabąszcza do życia i wróciłem do domu.
3
– Jesteś pewien, że to byli fae? – zapytał Bob Czaszka.
Łypnąłem na niego z irytacją.
– Znasz wiele innych istot, których krew płonie po zetknięciu z żelazem albo stalą,
Bob? Tak, myślę, że potrafię poznać fae, jeśli któryś z nich złamie mi nos.
Przebywałem w swym laboratorium. Wchodziło się do niego przez zapadnię w salonie
mojego umieszczonego w suterenie mieszkania. Na dół prowadziła składana drabinka z
drewna. Pomieszczenie jest betonowym prostopadłościanem, ukrytym tak głęboko pod
resztą pensjonatu, w którym mieszkam, że zawsze panuje tu chłód. Latem to przyjemne.
Zimą trochę mniej.
Pośrodku pracowni stał drewniany stół otoczony z trzech stron mniejszymi stołami
roboczymi, które ustawiono pod ścianami, pozostawiając wąskie przejście wokół
centralnego mebla. Na stołach roboczych walały się rozmaite narzędzia służące
wykonywaniu naszego rzemiosła. Na ścianach nad stołami zawiesiłem białe blaszane
półki, jakie można tanio kupić w Wal-Marcie. To dało mi więcej wolnego miejsca. Na
półkach stało mnóstwo rozmaitych pojemników, od wyłożonej ołowiem skrzynki, po
zwykłe worki, od Tupperware aż po skórzany mieszek zrobiony z moszny prawdziwego
afrykańskiego lwa.
Nie wciskam wam kitu. To dar. Lepiej nie pytajcie.
W całym pomieszczeniu paliły się świece, oświetlając swym migotliwym blaskiem
cynołowiowy model Chicago. Przyniosłem tu też biurko dla Molly – nie miałem już
miejsca na nic więcej – a także jej notatniki oraz rosnącą powoli kolekcję sprzętu, którą
mimo ciasnoty nadal utrzymywała w porządku.
– Wygląda na to, że ktoś ma ci za złe Arctis Tor – zauważył Bob.
Czaszka leżała na półce pod gołą ścianą. W jej pustych oczodołach paliły się
pomarańczowe światełka przypominające świece, których nie można do końca zobaczyć.
Na półce wokół niej spoczywało sześć romansideł w miękkich okładkach. Siódma książka
spadła z półki i leżała na podłodze, zasłaniając część srebrnego kręgu przywołania, który
tam zainstalowałem.
– Fae nigdy nie zapominają zniewagi, szefie.
Pokręciłem głową, podniosłem książkę z podłogi i położyłem ją z powrotem na półce.
– Słyszałeś kiedyś o takich skurczybykach?
– Moja znajomość królestw fae ogranicza się właściwie do zimowej strony – przyznała
czaszka. – Te stworzenia nie przypominają niczego, z czym się kiedykolwiek zetknąłem.
– W takim razie dlaczego mają mi za złe atak na Arctis Tor, Bob? – zapytałem. – Do
licha, nawet nie byliśmy tymi, którzy bezpośrednio zaatakowali stolicę Zimy. Po prostu
zjawiliśmy się, gdy już było po wszystkim, i wdaliśmy się w walkę z grupką sługusów
Zimy, którzy porwali Molly.
– Może ktoś z zimowych sidhe wynajął grupę zawodowych mścicieli. No wiesz, to
mogli być dzicy fae. Ich jest więcej niż innych. To mogły być satyry. – Błyski w jego
oczach nagle stały się jaśniejsze. – Widziałeś jakieś nimfy? Tam gdzie są satyry, w pobliżu
zawsze kręci się parę nimf.
– Nie widziałem, Bob.
– Jesteś pewien? Nagie dziewczyny, piekielnie atrakcyjne, wystarczająco dojrzałe,
żeby wiedzieć lepiej, ale wystarczająco młode, by się tym nie przejmować?
– Gdybym je zobaczył, na pewno bym to zapamiętał.
– E tam. – Światełka w oczach rozczarowanego Boba przygasły. – Niczego nie
potrafisz zrobić jak trzeba, Harry.
Potarłem dłonią kark. To nie złagodziło bólu, ale przynajmniej dało mi jakieś zajęcie.
– Widziałem już gdzieś tych kozłoludów albo czytałem o nich – stwierdziłem. – A
przynajmniej o czymś podobnym do nich. Gdzie położyłem te teksty o bliższych regionach
Nigdynigdy?
– Północna ściana, zielona plastikowa skrzynka pod stołem roboczym – podpowiedział
natychmiast Bob.
– Dziękuję – odparłem i wyciągnąłem spod stołu ciężką plastikową skrzynkę.
Wypełniały ją książki, w większości oprawne w skórę, pisane ręcznie traktaty na różne
nadnaturalne tematy. Jedynym wyjątkiem był zbiór „Calvina i Hobbesa”. Jakim cudem tu
trafił?
Wziąłem kilka ksiąg, zaniosłem je do części stołu reprezentującej jezioro Michigan i
położyłem na blacie. Następnie przyciągnąłem sobie stołek i zacząłem je przerzucać.
– Jak ci poszło w Dallas? – zapytał Bob.
– Hmm? Aha, w porządku. Kogoś nękał Czarny Pies. – Zerknąłem na mapę Stanów
Zjednoczonych umieszczoną na tablicy na ścianie poniżej półki Boba. Machinalnie
wyrwałem z tablicy pineskę z zieloną główką i wbiłem ją w Dallas, gdzie dołączyła do
kilkunastu innych zielonych pinesek, a także kilku czerwonych, reprezentujących fałszywe
alarmy. – Skontaktowali się ze mną przez Paranet, a ja pokazałem im, jak wygonić Burka z
miasta.
– Ta sieć wsparcia, którą założyliście z Elaine, to naprawdę świetny pomysł –
stwierdził Bob. – Uczycie płotki, jak połączyć siły, kiedy wielka ryba próbuje je zjeść.
– Wolę mówić o wróblach przeganiających jastrzębie – odparłem, wracając na
miejsce.
– Tak czy inaczej, na dłuższą metę oznacza to mniejsze narażenie na niebezpieczeństwo
i mniej roboty dla ciebie. Konstruktywne tchórzostwo. Bardzo sprytne. To mi się podoba. –
W jego głosie pojawiły się tęskne tony. – Słyszałem, że kluby ze striptizem w Dallas
zaliczają się do najlepszych na świecie.
Przeszyłem czaszkę ostrym spojrzeniem.
– Jeśli nie potrafisz mi pomóc, to przynajmniej nie odwracaj mojej uwagi.
– Aha – odezwał się Bob. – W porządku.
Romans, który przed chwilą ustawiłem na półce, drżał przez mgnienie oka, a potem
przewrócił się na bok i otworzył na pierwszej stronie. Czaszka zwróciła się ku książce. Na
kartki padł pomarańczowy blask jej oczu.
Przejrzałem jeden stary tekst, po nim drugi, a następnie trzeci. Na dzwony piekieł,
wiedziałem, że w którymś z nich czytałem o czymś takim albo widziałem podobne
ilustracje.
– Zerwij z niej suknię! – ekscytował się Bob.
Bob Czaszka bardzo poważnie traktuje swe tanie romansidła. Następną stronę odwrócił
tak szybko, że naddarł lekko kartkę. Traktuje książki jeszcze gorzej niż ja.
– Tak ci mówiłem! – ryknął, odwracając kolejne strony.
– To nie mogły być satyry – wymamrotałem, starając się uporządkować myśli. Nos
bolał mnie jak diabli, a szyja jak jakieś inne stworzenia mieszkające pod tym samym
adresem. Taki ból szybko męczy człowieka, nawet maga, którego nauczono podstaw jego
sztuki, rzucając weń piłkami bejsbolowymi. – Satyry mają ludzkie twarze. Te stwory ich
nie miały.
– Kozołaki? – zasugerował Bob, przerzucając kolejną stronę. Jest duchem intelektu i
radzi sobie z multitaskingiem lepiej niż, no cóż, właściwie wszyscy. – Albo może łakokozy.
Przerwałem na chwilę i spojrzałem z irytacją na czaszkę.
– Nie potrafię uwierzyć, że usłyszałem to słowo.
– Które? – zapytał radośnie Bob. – Kozołaki?
– Kozołaki. Jestem przekonany, że mógłbym mieć udane i satysfakcjonujące życie,
gdybym nigdy go nie usłyszał i nie miał okazji ujrzeć obrazów, jakie zrodziło w moim
umyśle.
Bob zachichotał.
– Na gwiazdy i kamienie, łatwo cię podejść, Harry.
– Kozołaki – mruknąłem raz jeszcze i wróciłem do lektury.
Po skończeniu piątej książki wróciłem po następny ładunek. Bob krzyczał podczas
czytania, zachęcając bohaterów przy fragmentach sprawiających wrażenie scen miłosnych i
dogadując im złośliwie przy wszystkich innych, jakby byli żywymi aktorami na scenie.
Gdybym był bystrym człowiekiem, zapewne powiedziałoby mi to coś ważnego na temat
Boba. W końcu był on duchową istotą złożoną z esencji myśli. Z pewnego punktu widzenia
postacie z książki były na fundamentalnym poziomie tym samym, co on. Nie istniały żadne
ich wizerunki, nie posiadały nawet cienia fizycznej realności. Były jedynie obrazami w
umyśle czytelnika, konstruktami złożonymi z myśli i imaginacji. Kształt nadawały im praca
i talent autora w połączeniu z wyobraźnią czytelnika. Można powiedzieć, że to byli ich
rodzice.
Czy Bob, kiedy czytał książki i wyobrażał sobie zachodzące w nich wydarzenia, uważał
te sztucznie stworzone istoty za… coś w rodzaju swego rodzeństwa? Współbraci? Dzieci?
Czy w istocie takiej jak on mogło się rozwinąć pragnienie posiadania rodziny? Z
pewnością tak. To tłumaczyłoby jego nieustanną fascynację literaturą opisującą
powstawanie rodzin śmiertelników.
Ale z drugiej strony mógł traktować bohaterów powieści w taki sam sposób, jak
niektórzy mężczyźni traktują dmuchane sekslalki. Byłem pewien, że nie chcę tego wiedzieć.
Całe szczęście, że nie jestem bystry.
Znalazłem napastników w ósmej książce, mniej więcej w połowie jej długości. Do
tekstu dołączono przypisy i szkice.
– Niech to szlag – mruknąłem i wyprostowałem się na stołku.
– Znalazłeś ich? – zapytał Bob.
– Aha – potwierdziłem i uniosłem książkę, by mógł zobaczyć rysunek. Przypominał
sprawców ataku bardziej niż większość policyjnych portretów pamięciowych. – Jeśli ta
książka mówi prawdę, zaatakowały mnie spryciołki.
Książka upadła na półkę. Czaszka wydała z siebie zdławiony dźwięk.
– Hmm. Czy powiedziałeś „spryciołki”?
Łypnąłem na niego spode łba. Zaczął chichotać. Czaszka zastukała o półkę.
– Spryciołki – powtórzył, chichocząc.
– Słucham? – powtórzyłem z urazą w głosie.
– Jak w bajce o trzech koziołkach spryciołkach? – zapytał, zanosząc się śmiechem. –
Skopały ci tyłek postacie z bajki dla dzieci?
– Nie powiedziałbym, że skopały mi tyłek – obruszyłem się.
Bob omal nie udusił się ze śmiechu. Biorąc pod uwagę fakt, że nie miał płuc, wydawało
się to lekką przesadą.
– Szkoda, że sam siebie nie widzisz – wykrztusił. – Masz spuchnięty nos i dwoje
podbitych oczu. Wyglądasz jak szop. Ze skopanym tyłkiem.
– Nie widziałeś ich w akcji – sprzeciwiłem się. – Są silne i całkiem bystre. W dodatku
zjawiły się w czwórkę.
– Jak Czterech Jeźdźców Apokalipsy! – zawołał. – W wersji z minizoo!
Skrzywiłem się jeszcze mocniej.
– No dobra – mruknąłem. – Cieszę się, że mogę cię rozśmieszyć.
– Och, z pewnością – zgodził się Bob przepojonym wesołością głosem. – Ratunku,
ratunku! To trzy koziołki spryciołki!
Przeszyłem go wściekłym spojrzeniem.
– Nie rozumiesz, co chciałem ci powiedzieć, Bob.
– To nie może być tak śmieszne jak to, co powiedziałeś – skwitował. – Idę o zakład, że
wszyscy sidhe w Zimie śmieją się z tego w głos.
– Nie śmieją się – zaprzeczyłem. – W tym rzecz. Spryciołki pracują dla Lata. To
mięśniaki na usługach królowej Tytanii.
Śmiech Boba umilkł nagle.
– Auć.
Skinąłem głową.
– Po wydarzeniach w Arctis Tor zrozumiałbym, gdyby ktoś z Zimy chciał mnie
załatwić. Ale nigdy mi się nie śniło, że coś takiego może mi grozić ze strony Lata.
– No cóż, można by powiedzieć, że zadałeś córce królowej Tytanii śmierć tysiąca cięć.
Chrząknąłem.
– To prawda. Ale dlaczego miałaby wysyłać kilerów akurat teraz? Mogła to zrobić
przed wielu laty.
– Tacy już są fae. Logika nie jest ich najsilniejszą stroną – skwitował Bob.
Chrząknąłem raz jeszcze.
– Życie powinno być takie proste. – Postukałem palcem w książkę i zamyśliłem się na
chwilę. – Jestem pewien, że kryje się w tym coś więcej.
– Jak wysoko one stoją w hierarchii Lata? – zapytał Bob.
– Wysoko. Przynajmniej jako grupa. Słyną z zabijania trolli. Zapewne stąd wzięła się
bajka.
– Zabójcy trolli – stwierdziła czaszka. – Trolli. Jak osobiści strażnicy Mab, których
szczątki znalazłeś rozrzucone po Arctis Tor?
– W rzeczy samej – zgodziłem się. – Ale to, co tam zrobiłem, wkurzyło Zimę, nie Lato.
– Zawsze podziwiałem twoją umiejętność bycia jednostronnie wkurzającym.
Pokręciłem głową.
– Nie. Musiałem tam zrobić coś, co zaszkodziło Latu. – Zmarszczyłem brwi. – Albo
pomogło Zimie. Bob, co wiesz…
Nagle zadzwonił telefon. Założyłem przedłużacz biegnący od gniazdka w mojej sypialni
do laboratorium po tym, jak Molly omal nie złamała sobie karku, wbiegając na drabinę, by
odebrać rozmowę. Stary nakręcany zegar stojący na półce poinformował mnie, że minęła
już północ. Nikt nie dzwoni do mnie o tej porze, chyba że wydarzy się coś złego.
– Zaczekaj chwilkę – powiedziałem czaszce.
– To ja – odezwała się Murphy, gdy podniosłem słuchawkę. – Potrzebuję cię.
– Ach, sierżancie, jestem wzruszony. Wreszcie wyznałaś prawdę. W tle słychać
romantyczną muzykę.
– Mówię poważnie – odparła. W jej głosie wyczuwało się zmęczenie i nerwowość.
– Gdzie? – zapytałem.
Podała mi adres i zakończyliśmy rozmowę.
Ostatnio bardzo rzadko dostaję zlecenia od chicagowskiej policji. Co więcej,
obowiązki Strażnika często zmuszają mnie do wyjazdu do innych miast. W związku z tym
już od dłuższego czasu nie pracowałem jako śledczy. Stypendium Strażnika Białej Rady
chroniło mnie przed bankructwem, ale moje konto w banku schudło stopniowo do punktu,
w którym musiałem się wystrzegać nieuznanych czeków.
Potrzebowałem pracy.
– To była Murphy – poinformowałem Boba. – Dzwoniła w sprawie służbowej.
– O tak późnej porze to nie mogła być żadna inna sprawa – zgodziła się czaszka. –
Oglądaj się za siebie ze zdwojoną uwagą, szefie.
– Czemu mi to mówisz? – zapytałem, wkładając płaszcz.
– Nie wiem, czy dobrze pamiętasz bajki, ale ja sobie przypominam, że koziołki
spryciołki miały całą kupę braci.
– Aha – zgodziłem się. – A każdy z nich był większy i wredniejszy od poprzedniego.
Ruszyłem na spotkanie z Murphy.
Kozołaki. Jezu.
4
Obserwowałem pożar razem ze wszystkimi, gdy jeden z gliniarzy przyprowadził do
mnie Murphy.
– Najwyższy czas – rzuciła z napięciem w głosie. Uniosła taśmę policyjną i skinęła na
mnie, każąc mi iść za sobą. Zdążyłem już przypiąć do skórzanego płaszcza małą
emaliowaną odznakę konsultanta. – Co cię zatrzymało?
– Napadało już trzydzieści centymetrów śniegu i nic nie wskazuje na to, żeby miało
przestać – burknąłem.
Zerknęła na mnie. Karrin Murphy jest drobną kobietą, a w grubym zimowym płaszczu
wydawała się jeszcze mniejsza. Wielkie puchate płatki śniegu wciąż sypiące się z nieba
lepiły się do jej złocistych włosów i lśniły na rzęsach, nadając oczom mojej przyjaciółki
odcień lodowatego błękitu.
– Twój samochodzik ugrzązł w zaspie? Co ci się stało w twarz?
Rozejrzałem się wkoło, spoglądając na otaczających nas zwykłych ludzi.
– Uczestniczyłem w bitwie na śnieżki.
– Jak widzę, przegrałeś.
– Szkoda, że nie widziałaś tego drugiego.
Staliśmy przed małym czteropiętrowym budynkiem mieszkalnym, w którym nastąpił
piekielnie wielki wybuch.
Frontowa ściana po prostu zniknęła, jak odcięta niewyobrażalnie wielką siekierą. Za
zasłoną pyłu, dymu oraz sypiącego gęsto śniegu można było zobaczyć podłogi i wnętrza
opustoszałych mieszkań. W różnych miejscach palił się ogień, przesłonięty mgiełką dymu i
śniegu. Gruz wysypał się na ulicę, uszkadzając budynki po drugiej stronie. Policja trzymała
wszystkich na odległość co najmniej przecznicy od miejsca wybuchu. Wszędzie walały się
odłamki szkła oraz kawałki stali i cegieł. W powietrzu unosił się ostry odór palących się
materiałów, które nigdy nie powinny stykać się z ogniem.
Pomimo nieprzyjemnej pogody za kordonami zgromadziło się chyba ze dwieście osób.
Jakiś przedsiębiorczy człowiek sprzedawał gorącą kawę z wielkiego termosu. Nie byłem
ponad to, by wydać dolara na kubek spienionego płynu z zabielaczem i torebką cukru.
– Mnóstwo jednostek straży – zauważyłem. – Ale tylko jedna karetka. I jej załoga
popija sobie kawę, podczas gdy wszyscy pozostali drżą na zimnie. – Upiłem łyk. – Niech
ich szlag.
– Budynek nie był zamieszkany – wyjaśniła Murphy. – Poddawano go renowacji.
– Nic się nikomu nie stało – stwierdziłem. – To trzeba zapisać na plus.
Murphy obrzuciła mnie nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Jesteś gotowy pracować nieoficjalnie? Za dniówkę?
Znowu upiłem łyk kawy, by zamaskować grymas niezadowolenia. Zdecydowanie wolę
zaliczkę za co najmniej dwa dni.
– Jak widzę, miasto skąpi pieniędzy na konsultantów?
– Wszyscy w WDS zbieramy drobne na wypadek, gdybyśmy potrzebowali twojej
porady.
Tym razem nie ukrywałem grymasu. Co innego brać forsę od zarządu miasta, a co
innego od gliniarzy z WDS.
Wydział Dochodzeń Specjalnych służył chicagowskiej policji za coś w rodzaju filtru
basenowego. Trafiały tam przypadki wykraczające poza zakres zainteresowania
pozostałych wydziałów. Bardzo często były to paskudne sprawy, którymi nikt inny nie
chciał się zająć. WDS prowadził dochodzenia wszelkich możliwych rodzajów – od
doniesień o deszczach ropuch, poprzez grupy organizujące walki psów aż po skargi, że El
Chupacabra gnieżdżąca się w kanałach atakuje psy, i koty w okolicy. To była naprawdę
gówniana robota, bez aluzji do tego ostatniego przykładu. W rezultacie władze traktowały
wydział jako azyl dla niekompetentnych gliniarzy. Nie było to prawdą, ale pracowników
WDS łączyło ze sobą kilka wspólnych cech – byli na tyle inteligentni, by zadawać pytania,
gdy coś nie miało sensu, i brakowało im umiejętności poruszania się w mętnych wodach
biurowej polityki.
Gdy sierżant Murphy była jeszcze porucznikiem, kierowała wydziałem. Zdegradowali
ją za to, że zniknęła na okres dwudziestu czterech godzin o kluczowym znaczeniu dla
śledztwa. W końcu raczej nie mogła powiedzieć przełożonym, że szturmowała wtedy
lodową fortecę w bliższych regionach Nigdynigdy. Potem szefem został jej dawny partner,
porucznik John Stallings, który musiał kierować wydziałem o bardzo ograniczonym,
skąpym, a niekiedy wręcz zerowym budżecie.
Dlatego jedyny zawodowy mag w Chicago miał trudności ze znalezieniem dobrze
płatnej roboty.
Nie mogłem wziąć od nich pieniędzy. W końcu raczej im się nie przelewało. Ale z
drugiej strony mieli też dumę. Jej również nie mogłem ich pozbawić.
– Za dniówkę? – zapytałem. – Cholera, mam równie mało forsy na koncie, co lobbysta
pracujący dla przemysłu tytoniowego moralnych usprawiedliwień. Zgodzę się pracować na
godziny.
Murphy przez chwilę łypała na mnie spode łba, aż wreszcie skinęła z niechęcią głową
na znak podziękowania. Duma nie zawsze idzie w parze z wymogami praktyki.
– Co to właściwie było? – zapytałem. – Podpalenie?
Wzruszyła ramionami.
– Jakiś wybuch. Może wypadek. A może nie.
Prychnąłem pogardliwie.
– Jasne. Zawsze prosicie mnie o pomoc w sprawach możliwych wypadków.
– Chodź.
Murphy wyjęła z kieszeni płaszcza maskę przeciwpyłową i włożyła ją na twarz.
Wyciągnąłem bandanę i owinąłem nią usta oraz nos. Do kompletu brakowało mi tylko
ostróg oraz kowbojskiego kapelusza. Magiczny szeryf Chicago.
Zerknęła w moją stronę, ale z jej ukrytej pod maską twarzy trudno było cokolwiek
wyczytać. Potem poprowadziła mnie do budynku sąsiadującego z ruinami. Czekał tam na
nas jej partner.
Rawlins był masywnie zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce. Nadwaga w niczym
mu nie przeszkadzała. Był równie mało miękki, jak ciężarówka firmy Brinks. Zapuścił
brodę upstrzoną siwizną, ostro kontrastującą z jego ciemną skórą. Na tanią marynarkę z
supermarketu zarzucił stary, znoszony płaszcz zimowy.
– Cieszę się, że pana widzę, Dresden – rzucił swobodnie.
Uścisnąłem mu dłoń.
– Jak noga?
– Boli, kiedy mnie proszą, żebym sobie poszedł – odparł z powagą. – Au.
– Lepiej, żebyś mógł powiedzieć, że o niczym nie wiedziałeś – zauważyła Murphy,
składając ręce w pozie, którą bystry obserwator mógłby uznać za wyrażającą upór. – Masz
rodzinę do wyżywienia.
– Tak, tak – zgodził się z westchnieniem Rawlins. – Znajdziecie mnie na ulicy.
Skinął do mnie głową i oddalił się. Odzyskał władzę w zranionej nodze i już nie utykał.
Miał powody do radości. Ja również, bo w końcu to ja wpakowałem go w tę kabałę.
Tytuł oryginału: The Dresden Files – Book Ten. Small Favor Copyright © 2008 by Jim Butcher Copyright for the Polish translation © 2017 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Chris McGarth Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-825-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Dla uczestników forum dyskusyjnego na jim-butcher.com. Jestem pewien, że wasi szefowie nie byliby zadowoleni, gdyby się dowiedzieli, jak często umieszczacie tam wpisy w godzinach pracy, ale jeśli wy im nic nie powiecie, ja również tego nie zrobię.
Podziękowania Na podziękowania jak zwykle zasługuje bardzo wiele osób, zwłaszcza moja rodzina, zmuszona do tolerowania mojego szaleństwa w chwilach zbliżania się terminu; moja agentka, Jenn, która musi mnie usprawiedliwiać przed moją redaktorką; moja redaktorka, Anne, która z kolei musi wynajdować dla mnie usprawiedliwienia przed swoimi szefami; szaleńcy od wersji beta, którzy nieustannie znajdują defekty u wszystkich moich dzieci. Tym razem jednak chciałbym dodać do listy kilka innych osób – miejscowych i przyjezdnych graczy w NERO Central, którzy byli na tyle uprzejmi, że omijali mnie podczas swych larpowych poczynań, kiedy siedziałem sobie w kącie lokalu i kończyłem Drobną przysługę.
1 Tego roku zima nadeszła wcześnie. To powinno być dla mnie ostrzeżeniem. Z wieczornego półmroku wypadła śnieżka i uderzyła moją uczennicę w wargi. Ponieważ Molly akurat mamrotała zaklęcie w stylu mantry, jej usta wypełniła nagle mroźna radość, co mogło być dla niej bardziej bolesne niż dla większości ludzi, jako że liczne metalowe kolczyki dziewczyny nagle znalazły się w bezpośrednim kontakcie ze śniegiem. Molly Carpenter prychnęła i wypluła śnieg. Otaczające ją dzieci zaniosły się salwami triumfalnego śmiechu. Wysoka, jasnowłosa i atletycznie zbudowana dziewczyna, odziana w dżinsy i gruby zimowy płaszcz, wyglądała naturalnie pośród śniegu. Jej policzki i nos zrobiły się czerwone od zimna. – Skup się, Molly! – zawołałem, uważając, by do mojego głosu nie zakradła się przypadkiem nuta wesołości. – Musisz się skupić. Jeszcze raz! Dzieci, jej młodsi bracia i siostry, zaczęły przygotowywać nową amunicję do ciskania w nią. Podwórko za domem Carpenterów było już całkowicie przeorane przez trwającą całe popołudnie zimową wojnę. Dwa wały niskich „fortów” stały naprzeciwko siebie na otwartym trawniku, odległe o dziesięć metrów. Molly zajęła pozycję między nimi. Dygotała z zimna, obrzucając mnie niecierpliwym spojrzeniem. – To nie może być prawdziwe szkolenie – oznajmiła drżącym, ochrypłym z zimna głosem. – Robisz to tylko dlatego, że znajdujesz w tym niezdrową przyjemność, Harry. Uśmiechnąłem się do niej radośnie i wziąłem w rękę śnieżkę ulepioną przez małą Hope, która najwyraźniej sama mianowała siebie moim giermkiem. Podziękowałem z powagą dziewczynce i kilkakrotnie podrzuciłem śnieżkę w ręce. – Nonsens – zaprzeczyłem. – To świetne ćwiczenie. Myślałaś, że zaczniesz od uchylania się przed kulami? Molly obrzuciła mnie pełnym irytacji spojrzeniem. Potem zaczerpnęła głęboko tchu, ponownie pochyliła głowę i uniosła rękę, rozpościerając szeroko palce. Znowu coś mamrotała. Wyczułem subtelną zmianę w strumieniach energii, gdy dziewczyna zaczęła się otaczać niemal materialną barierą magii w oczekiwaniu na nadchodzącą nawałnicę śnieżek. – Przygotuj się! – zawołałem. – Cel! Wszyscy obecni, w tym również ja sam, cisnęli śnieżki, zanim skończyłem wypowiadać to ostatnie słowo. Powietrze przeszyły pociski rzucone przez dzieci – od najstarszego,
Daniela, który miał siedemnaście lat, aż po najmłodszego, Harry’ego, który nie potrafił jeszcze za dobrze rzucać, co jednak nie powstrzymało go przed ulepieniem największej śnieżki, jaką tylko mógł unieść. Na tarczę mojej uczennicy posypały się śniegowe kule. Po uderzeniu w barierę zmrożone pociski rozsypywały się w obłoczki czystego pyłu. Większość przebiła się jednak na drugą stronę i Molly pokryła spora masa śniegu. Na koniec mały Harry podbiegł do niej, cisnął obiema rękami swą śnieżkę wielkości bochenka chleba i wrzasnął z radosnego triumfu, gdy śnieg rozsypał się po całym brzuchu dziewczyny. – Pal! – zawołałem z opóźnieniem. Molly klapnęła ciężko na śnieg, prychała jeszcze przez chwilę, a potem wybuchła głośnym, głębokim śmiechem. Harry i Hope, najmłodsze z dzieci, natychmiast skoczyły na nią i od tej chwili lekcja magii obronnej przerodziła się w tradycyjną dla dzieci Carpenterów rywalizację o to, kto zdoła wsypać więcej śniegu za kołnierz przeciwnika. Obserwowałem je z uśmiechem. Po chwili ich matka przystanęła obok mnie. Molly jest podobna do Charity Carpenter, odziedziczyła po niej kolor włosów, cerę oraz budowę. Charity i ja nie zawsze zgadzamy się ze sobą – szczerze mówiąc, prawie nigdy – ale dzisiejszego wieczoru przyglądała się z uśmiechem wygłupom swych dzieci. – Dobry wieczór, panie Dresden – wyszeptała. – Charity – odparłem miłym tonem – powiedz mi, czy to często się zdarza? – Prawie zawsze, gdy spadnie pierwszy śnieg – wyjaśniła. – Ale z reguły to dzieje się bliżej Bożego Narodzenia niż Halloween. Nadal gapiłem się na rozbrykane latorośle Carpenterów. Choć Molly szybko dorastała, pod wieloma różnymi względami, w tym miejscu łatwo wracała do dzieciństwa i cieszyłem się z tego. Wyczułem, że Charity przygląda mi się z wyjątkową uwagą. Zerknąłem na nią, unosząc pytająco brew. – W dzieciństwie nigdy nie bawiłeś się w śnieżki z rodziną, prawda? Pokręciłem głową, przenosząc uwagę ponownie na dzieci. – Nie miałem rodziny, z którą mógłbym się bawić – odparłem. – Dzieciaki w szkole czasami próbowały się rzucać śnieżkami, ale nauczyciele na to nie pozwalali. Zresztą inni uczniowie często robili to ze złości, nie dla zabawy. To zmienia postać rzeczy. Charity skinęła głową, ponownie spoglądając na śnieżną bitwę.
– Jak idzie szkolenie mojej córki? – Myślę, że dobrze – uspokoiłem ją. – Jej talenty leżą w zupełnie innych obszarach niż moje. Nigdy nie będzie zbyt dobrym magiem bojowym. Charity zmarszczyła brwi. – Dlaczego tak uważasz? Czy brakuje jej siły? – Siła nie ma tu nic do rzeczy. Jej największe uzdolnienia czynią ją pod pewnymi względami nieprzydatną do tej roli. – Nie rozumiem. – Jest dobra w subtelnych sprawach. Delikatnych. Jej umiejętność władania magią podobnego typu, wymagającą wrażliwości, jest nadzwyczajna i wzrasta z każdą chwilą. Ale ta sama wrażliwość powoduje, że trudno jej poradzić sobie z psychicznym stresem towarzyszącym prawdziwej walce. Z tego samego powodu brutalne fizyczne akty sprawiają jej poważne trudności. – Takie jak zatrzymywanie śnieżek? – zapytała kobieta. – Śnieżki to dobre ćwiczenie – wyjaśniłem. – Nie ucierpi nic poza jej dumą. Charity skinęła głową, marszcząc brwi. – Ale ty nie uczyłeś się na śnieżkach, prawda? Wspomnienie pierwszej lekcji stawiania tarcz, której udzielił mi Justin DuMorne, nie zaliczało się do miłych. – Na piłkach bejsbolowych. – Boże Miłosierny – mruknęła, kręcąc głową. – Ile miałeś lat? – Trzynaście. – Wzruszyłem ramionami. – Ból świetnie motywuje. Szybko się nauczyłem. – Ale nie próbujesz uczyć mojej córki w ten sam sposób – zauważyła Charity. – Nie ma powodu się śpieszyć – wyjaśniłem. Hałasy czynione przez dzieci przeszły nagle w konspiracyjne szepty. Mrugnąłem znacząco do Charity. Oderwała spojrzenie od nich, przenosząc je na mnie. Na jej twarzy wyraźnie malowała się wesołość. – Teraz! – krzyknęła Molly, nim minęło pięć sekund, i pomknęły ku mnie liczne śnieżki. Uniosłem lewą rękę, skupiłem swą wolę i magię, a następnie utworzyłem z niej szeroki, płaski dysk unoszący się w powietrzu przede mną. Tarcza nie była wystarczająco mocna, by powstrzymać kule albo nawet dobrze rzucone piłki bejsbolowe, ale ze śnieżkami
poradziła sobie znakomicie. Rozsypały się, emitując słabe rozbłyski bladoniebieskiego światła. Tarcza ujawniła się w tym blasku jako płaski krąg mocy otaczający rozpostarte palce mojej lewej dłoni. Dzieci z głośnym śmiechem wyraziły dezaprobatę. – Ha! – zawołałem i uniosłem triumfalnie pięść. W tej samej chwili stojąca za mną Charity wsypała dwie garści śniegu za kołnierz mojego płaszcza. Pisnąłem, gdy zimno wżarło mi się w kręgosłup, a potem zacząłem tańczyć w miejscu, próbując wytrząsnąć śnieg spod ubrania. Dzieci nagrodziły matkę głośnym aplauzem i zaczęły ciskać śnieżkami w mniej lub bardziej przypadkowo wybrane cele. Cała ta beztroska ekscytacja sprawiła, że dopiero gdy zgasły światła, uświadomiłem sobie, że nas zaatakowano. Cały kwartał pochłonęła ciemność. W jednej chwili przestały działać światła na podwórku Carpenterów i we wszystkich okolicznych domach, a także latarnie uliczne. Od śniegu odbijał się niesamowity blask magicznego światła. Cienie pojawiły się nagle w miejscach, gdzie przedtem ich nie było, a nozdrza zaatakował mi smród stanowiący połączenie woni skunksa z odorem beczki zgniłych jaj. Wyszarpnąłem różdżkę bojową z uchwytu po wewnętrznej stronie płaszcza. – Zaprowadź dzieci do środka – poleciłem Charity. – Alarm! – zawołała głosem, który zabrzmiał znacznie spokojniej od mojego. – Wszyscy do schronu, jak na ćwiczeniach. Dzieci dopiero zaczęły się ruszać, gdy na podwórko wpadły trzy stworzenia nieprzypominające niczego, co dotąd widziałem. Czas zwolnił pod wpływem adrenaliny wypełniającej mi żyły i czułem się tak, jakbym miał pół godziny, by się im przyjrzeć. Nie były szczególnie wysokie, najwyżej metr siedemdziesiąt, ale potężnie umięśnione i pokryte białym futrem. Ich głowy przypominały głowy kozłów, ale rogi zakrzywiały się do przodu, jak u byka, zamiast wyginać się do tyłu. Nogi zginały się w kolanach w przeciwną stronę i były zakończone kopytami. Stwory nie biegły normalnie, lecz posuwały się naprzód, skacząc na jednej nodze, a do tego podskakiwały wyżej niż koszykarze Chicago Bulls, co świadczyło, że mam do czynienia z istotami obdarzonymi nadprzyrodzoną siłą. Choć jeśli się nad tym zastanowić, nie przypominałem sobie, kiedy ostatnio miałem do czynienia z czymś, co nie było nadnaturalnie silne. To jeden z minusów zawodu maga.
Jasne, niektóre stworzenia są silniejsze od innych, ale mojej czaszce nie sprawi większej różnicy, czy paranormalny napastnik potrafi wycisnąć lokomotywę, leżąc, czy też jego mięśnie wystarczają wyłącznie do żonglowania lodówkami. Wycelowałem różdżkę bojową w pierwszego stwora, lecz nagle kącikiem oka dostrzegłem, że z góry spadła wielka sterta śniegu i wylądowała obok mnie z cichym łoskotem. Rzuciłem się na ziemię, przetoczyłem na bok i zerwałem się na nogi akurat na czas, by uniknąć ataku czwartego stwora, który zdradził się, wzbijając nagły obłok śnieżnego pyłu, nim skoczył na mnie z domku na drzewie zbudowanego dla dzieci przez Michaela. Stworzenie wydało z siebie sykliwy, bulgoczący warkot. Nie mogłem marnować czasu na podstępnego skurczybyka. Uniosłem różdżkę. – Fuego! – warknąłem, gdy tylko jej czubek zapłonął szkarłatnym płomieniem. Gruba jak mój nadgarstek wiązka czystego płomienia wystrzeliła z czubka różdżki, zmieniając górną część ciała stworzenia w poczerniałe mięso. Ciepło nadmiarowe stopiło śnieg wokół niej. W górę wzniósł się strumień gorącej pary, uderzając prosto w to, co zwisało między nogami stworzenia. Sądząc po jego reakcji, dotyk pary był równie bolesny jak dotyk płomieni. Nieznany stwór zwalił się na ziemię. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że jest zbyt mało inteligentny, by udawać trupa. Dzieci Carpenterów krzyczały. Odwróciłem się błyskawicznie i raz jeszcze uniosłem różdżkę, ale nie mogłem bezpiecznie wystrzelić. Jeden z porośniętych białym futrem napastników ścigał Daniela, najstarszego brata Molly. Chłopak zacisnął palce na płaszczach maluchów – Harry’ego i Hope – dźwigając ich niczym walizki. Gdy dotarł do drzwi, stwór był już tylko jakieś trzy metry za nim. Opuścił groźnie wyglądające rogi, ruszając do szarży. Daniel wpadł do środka i nie zwalniając kroku, zatrzasnął nogą drzwi za sobą. Napastnik wyrżnął w nie z całej siły. Nie wiedziałem, że Michael zamontował w swoim domu pancerne, obite stalową blachą drzwi, takie same, jakie miałem u siebie. Drewniane stwór zapewne rozbiłby w drzazgi. Gdy uderzył rogami w stalowe, zostały w nich wgniecenia głębokie na dobre trzydzieści centymetrów. Zatoczył się do tyłu z przeciągłym wrzaskiem bólu. Z jego rogów buchał dym. Uderzał w nie trójpalczastymi, pazurzastymi dłońmi, próbując ugasić ogień. Niewiele istot reaguje
w ten sposób na dotyk stali. Dwa pozostałe nieznane stworzenia rozdzieliły się. Jedno pędziło za Charity, niosącą małą Amandę i uciekającą ile sił w nogach do warsztatu, na który Michael przerobił wolno stojący garaż. Drugie szarżowało na Molly, która schowała za sobą Alicię i Matthew. Nie miałem czasu, by pomóc obu grupom, a tym bardziej nie mogłem sobie pozwolić na marnowanie go na rozważania nad moralnym dylematem trudnego wyboru. Wymierzyłem różdżkę w bestię ścigającą Charity i przywaliłem jej ze wszystkich sił. Impuls uderzył ją w krzyż i zwalił z kopyt. Poleciała na bok, uderzając w ścianę warsztatu. Pani Carpenter wpadła z córką do środka. Skierowałem różdżkę ku drugiemu napastnikowi, ale wiedziałem, że już jest za późno. Stwór opuścił rogi i runął na Molly oraz dwoje jej rodzeństwa, nim zdążyłem oddać kolejny strzał. – Molly! – zawołałem. Moja praktykantka złapała Alicię i Matthew za ręce, a potem wydyszała jakieś słowo. Wszyscy troje zniknęli. Bestia przemknęła przez punkt, w którym przed chwilą się znajdowali, zahaczyła kopytem o coś, czego nie widziałem, i zachwiała się na nogach. Odwróciła się na pełnej prędkości, wzbijając w górę obłoczki śniegu. Zalała mnie nagła fala uniesienia i dumy. Być może moja praktykantka nie potrafiła stworzyć porządnej tarczy, ale zasłony wychodziły jej po mistrzowsku. Nie straciła też głowy i pamiętała o ogniskowaniu. Stworzenie zwolniło, kołysząc głową na boki, a potem zauważyło, że śnieg poruszają niewidzialne stopy zmierzające w stronę domu. Wydało z siebie kolejny nieziemski krzyk i ruszyło za nimi. Nie mogłem zaryzykować następnego impulsu ognia. Nie w chwili, gdy miałem na linii strzału dom Carpenterów. Dlatego uniosłem prawą dłoń, uruchomiłem aktem woli jeden z trzech połączonych taśmą pierścieni, uderzając w nieznanego stwora czystą mocą. Niewidoczna energia trafiła go w kolana, zbijając z nóg z taką siłą, że wyrżnął głową w śnieg. Zakłócenia powodowane przez niewidzialne stopy skierowały się ku frontowemu wejściu do domu. Molly z pewnością uświadomiła sobie, że zniekształcenie pancernych drzwi na podwórze utrudni ich otworzenie bądź nawet je uniemożliwi. Ponownie pochwaliłem ją w myślach. Szybko jednak zapomniałem o wyrazach uznania, gdy udający dotąd trupa za moimi
plecami stwór poderwał się nagle i walnął mnie w plecy z siłą napędzanej siarką oraz zgniłymi jajami lokomotywy. Rogi uderzyły mocno i boleśnie, ale obronna magia długiego czarnego płaszcza ze skóry nie pozwoliła im mnie przebić. Impet wybił mi powietrze z płuc. Zwaliłem się na ziemię. Na krótką chwilę wszystko ogarnął chaos. Potem uświadomiłem sobie, że stwór stoi nade mną, szarpiąc mnie pazurami za kark. Zgarbiłem się i przetoczyłem, ale otrzymałem kopa rozszczepionym kopytem w nos. Do całkowicie zbytecznego bólu dołączono dodatek pod postacią gwiazd tańczących przed oczami. Próbowałem uciekać, lecz moje ruchy stały się ospałe, a nieznany stwór był szybszy ode mnie. Charity wybiegła z warsztatu. W lewej ręce trzymała młotek z noskiem kolistym, mający stalową rękojeść, w prawej zaś przemysłową gwoździarkę. Gdy znalazła się w odległości trzech metrów, uniosła gwoździarkę, nie przestając się zbliżać. Urządzenie wydało z siebie dźwięki brzmiące jak fut-fut-fut i już przedtem przypalone stworzenie wrzasnęło z bólu. Skoczyło szaleńczo w górę i rozpaczliwie wykręciło się w powietrzu, a potem runęło na śnieg, miotając się bezładnie. Widziałem masywne gwoździe sterczące z jego pleców oraz dymiące i krwawiące białozielonym ogniem rany. Spróbowało uciekać, ale zdołałem podciąć pod nim kopyta, zanim wstało. Charity uniosła młotek nad głowę i uderzyła z wrzaskiem. Stalowe narzędzie roztrzaskało czaszkę nieznanego stwora. Z rany trysnęła szarawa materia, której również towarzyszył białozielony ogień. Stworzenie szarpnęło się raz jeszcze, a potem znieruchomiało. Jego ciało pochłonęły niesamowite płomienie. Wstałem, nadal trzymając różdżkę w dłoni, i zorientowałem się, że pozostałe bestie, choć ranne, zachowały zdolność ruchu. W ich żółtych oczach o pionowych źrenicach płonęły głód i nienawiść. Odrzuciłem różdżkę bojową, zastępując ją służącą do odgarniania śniegu łopatą o stalowej łyżce, porzuconą przy jednym ze śnieżnych fortów. Charity uniosła gwoździarkę i ruszyliśmy w stronę wroga. Czymkolwiek mogły być te stworzenia, brakowało im odwagi do walki ze śmiertelnikami uzbrojonymi w zimną stal. Zadrżały, jakby były jedną istotą, a potem odwróciły się i uciekły w noc.
Stałem na podwórku, dysząc i rozglądając się wkoło. Co kilka oddechów musiałem wypluwać z ust krew. Czułem się tak, jakby ktoś przykleił mi superglue do nosa dwa rozżarzone węgielki. Wzdłuż mojej szyi przepływały srebrne nitki bólu – pozostałość po nagłym uderzeniu od tyłu – a na krzyżu z pewnością robił mi się ogromny siniak. – Nic ci się nie stało? – zapytała Charity. – Fae – wymamrotałem. – Dlaczego to musieli być fae?
2 – Jest złamany – stwierdziła Charity. – Tak myślisz? – zapytałem. Lekki dotyk jej palców na moim nosie nie był zbyt przyjemny, ale nie wzdrygnąłem się ani nie wydawałem z siebie żadnych świadczących o niezadowoleniu dźwięków. Faceci tak mają. – Ale przynajmniej nic się nie przestawiło – pocieszył mnie Michael, strzepując śnieg z butów. – Nastawianie nosa nie zalicza się do rzeczy, o których chciałoby się pamiętać. – Znalazłeś coś? – zapytałem go. Potężnie zbudowany mężczyzna skinął głową i ustawił skryty w pochwie wielki miecz w kącie pod ścianą. Michael był tylko kilka centymetrów niższy ode mnie i znacznie mocniej umięśniony. Miał ciemne włosy i krótko przystrzyżoną brodę – wszystko upstrzone już siwizną. Był ubrany w niebieskie dżinsy, buty robocze oraz niebiesko-białą flanelową koszulę. – Trup nadal tam leży. Została z niego wyłącznie spalona masa, ale się nie rozpłynął. – Aha – zgodziłem się. – Fae nie są w stu procentach stworzeniami ze świata duchów. Zostawiają po sobie ciała. Michael chrząknął. – Widziałem też ślady na śniegu, ale na tym koniec. Nic, co by sugerowało, że te kozłoludy nadal gdzieś tu się czają. – Zajrzał do jadalni. Dzieci zgromadziły się za stołem. Toczyły pełną ekscytacji rozmowę, pochłaniając pizzę, po którą poszedł ich ojciec tuż przed momentem ataku. – Sąsiedzi myślą, że ten pokaz świateł to była eksplozja transformatora. – To równie dobre wyjaśnienie jak każde inne – skwitowałem. – Dziękujmy Bogu, że nic się nikomu nie stało – rzekł. W jego przypadku nie była to zwykła fraza, lecz płynące z serca słowa. Był głęboko wierzącym katolikiem, a do tego miał święty miecz o rękojeści, w którą wkuto jeden z gwoździ z Krzyża Świętego. Otrząsnął się i uśmiechnął do mnie przelotnie. – I oczywiście tobie, Harry. – Podziękuj Danielowi, Molly i Charity – odpowiedziałem. – Ja tylko dostarczyłem naszym gościom zajęć. To oni odprowadzili dzieci w bezpieczne miejsce. A samego zabójstwa bestii dokonała Charity. Michael uniósł brwi i spojrzał na żonę.
– Naprawdę? Policzki kobiety poróżowiały. Szybkim ruchem zgarnęła wszystkie bibułki i szmatki zbrukane moją krwią i poszła je spalić w kominku w pokoju. W moim zawodzie nie chcemy, żeby próbki naszej krwi, obcięte włosy albo paznokcie wpadły w ręce kogoś niepowołanego. Pod jej nieobecność zdałem Michaelowi relację z przebiegu walki. – Moją gwoździarką? – zapytał z uśmiechem, gdy Charity wróciła do kuchni. – Skąd wiedziałaś, że to był fae? – Nie wiedziałam – przyznała. – Po prostu złapałam to, co było pod ręką. – Mieliśmy farta – skwitowałem. Michael spojrzał na mnie z ironią. Odwzajemniłem mu się złowrogim spojrzeniem. – Nie wszystkie pomyślne wydarzenia są zrządzeniem Boga, Michael. – To prawda – przyznał. – Ale zawsze wolę Mu podziękować, chyba że mam poważne powody, by sądzić, że nie miał z tym nic wspólnego. Uważam, że tak jest uprzejmiej. Charity przystanęła u boku męża. Choć oboje się uśmiechali i rozmawiali swobodnie o ataku, zauważyłem, że bardzo mocno trzymają się za ręce. Charity co chwila spoglądała na dzieci, jakby chciała się upewnić, że są bezpieczne. Nagle poczułem się jak intruz. – No dobra. – Wstałem. – Chyba będę musiał się zająć nową sprawą. Michael skinął głową. – Znasz motywy stojące za atakiem? – To właśnie jest ta sprawa – odpowiedziałem. Włożyłem płaszcz, krzywiąc się z bólu w coraz sztywniejszej szyi. – Myślę, że chciały mnie załatwić. Atak na dzieci miał odwrócić moją uwagę, by ten, który siedział na drzewie, mógł strzelić mi w plecy. – Jesteś tego pewien? – zapytała cicho Charity. – Nie – przyznałem. – Niewykluczone, że chodziło o ten interes w Arctis Tor. Przymrużyła powieki. Jej oczy nagle przybrały stalowy wyraz. Arctis to było serce Dworu Zimy, forteca i schronienie samej królowej Mab. Grupa wrednych typów z Dworu Zimy porwała Molly. Ja i Charity, z niewielką pomocą innych, wdarliśmy się do wieży i siłą uwolniliśmy dziewczynę. Ta sprawa narobiła mnóstwo hałasu. Wkurzyliśmy cały kraj pełen złych fae. – Na wszelki wypadek miej oczy otwarte – poradziłem. – I przekaż Molly, że chcę, by
tu została na pewien czas. Michael zerknął na mnie z ukosa. – Myślisz, że potrzebuje naszej opieki? – Nie – zaprzeczyłem. – Myślę, że wy możecie potrzebować jej opieki. Otworzył szerzej oczy. Charity zasępiła się, ale nie próbowała się spierać. Pożegnałem ich skinieniem głowy i wyszedłem. Molly czysto odruchowo buntowała się przeciwko wszystkiemu, co kazałem jej zrobić. Postawienie jej przed faktem dokonanym nadal pozostawało najlepszym sposobem uniknięcia kłótni. Zamknąłem za sobą drzwi do domu Carpenterów, odcinając się od zapachu gorącej pizzy oraz ożywionych głosów rozgrzanych dramatycznymi wydarzeniami dzieci. Listopadowa noc była cicha. I bardzo zimna. Stłumiłem zaczynające się drżenie i pośpieszyłem do samochodu, starego, poobijanego volkswagena garbusa, który miał kiedyś bladoniebieski kolor, lecz obecnie tworzył mieszaninę czerwonego, niebieskiego, zielonego, białego, żółtego, a ostatnio również ciemnoszarego, dzięki nowej masce, którą wyżebrał gdzieś mój mechanik. Jakiś anonimowy dowcipniś, który naoglądał się za dużo filmów Disneya, namalował na niej sprejem numer 53 zamknięty w kole, ale samochód nosił nazwę Niebieski Chrabąszcz i nie zamierzałem tego zmieniać. Przez chwilę wpatrywałem się w ciepłe złote światło płynące z okien. Potem obudziłem Chrabąszcza do życia i wróciłem do domu.
3 – Jesteś pewien, że to byli fae? – zapytał Bob Czaszka. Łypnąłem na niego z irytacją. – Znasz wiele innych istot, których krew płonie po zetknięciu z żelazem albo stalą, Bob? Tak, myślę, że potrafię poznać fae, jeśli któryś z nich złamie mi nos. Przebywałem w swym laboratorium. Wchodziło się do niego przez zapadnię w salonie mojego umieszczonego w suterenie mieszkania. Na dół prowadziła składana drabinka z drewna. Pomieszczenie jest betonowym prostopadłościanem, ukrytym tak głęboko pod resztą pensjonatu, w którym mieszkam, że zawsze panuje tu chłód. Latem to przyjemne. Zimą trochę mniej. Pośrodku pracowni stał drewniany stół otoczony z trzech stron mniejszymi stołami roboczymi, które ustawiono pod ścianami, pozostawiając wąskie przejście wokół centralnego mebla. Na stołach roboczych walały się rozmaite narzędzia służące wykonywaniu naszego rzemiosła. Na ścianach nad stołami zawiesiłem białe blaszane półki, jakie można tanio kupić w Wal-Marcie. To dało mi więcej wolnego miejsca. Na półkach stało mnóstwo rozmaitych pojemników, od wyłożonej ołowiem skrzynki, po zwykłe worki, od Tupperware aż po skórzany mieszek zrobiony z moszny prawdziwego afrykańskiego lwa. Nie wciskam wam kitu. To dar. Lepiej nie pytajcie. W całym pomieszczeniu paliły się świece, oświetlając swym migotliwym blaskiem cynołowiowy model Chicago. Przyniosłem tu też biurko dla Molly – nie miałem już miejsca na nic więcej – a także jej notatniki oraz rosnącą powoli kolekcję sprzętu, którą mimo ciasnoty nadal utrzymywała w porządku. – Wygląda na to, że ktoś ma ci za złe Arctis Tor – zauważył Bob. Czaszka leżała na półce pod gołą ścianą. W jej pustych oczodołach paliły się pomarańczowe światełka przypominające świece, których nie można do końca zobaczyć. Na półce wokół niej spoczywało sześć romansideł w miękkich okładkach. Siódma książka spadła z półki i leżała na podłodze, zasłaniając część srebrnego kręgu przywołania, który tam zainstalowałem. – Fae nigdy nie zapominają zniewagi, szefie. Pokręciłem głową, podniosłem książkę z podłogi i położyłem ją z powrotem na półce.
– Słyszałeś kiedyś o takich skurczybykach? – Moja znajomość królestw fae ogranicza się właściwie do zimowej strony – przyznała czaszka. – Te stworzenia nie przypominają niczego, z czym się kiedykolwiek zetknąłem. – W takim razie dlaczego mają mi za złe atak na Arctis Tor, Bob? – zapytałem. – Do licha, nawet nie byliśmy tymi, którzy bezpośrednio zaatakowali stolicę Zimy. Po prostu zjawiliśmy się, gdy już było po wszystkim, i wdaliśmy się w walkę z grupką sługusów Zimy, którzy porwali Molly. – Może ktoś z zimowych sidhe wynajął grupę zawodowych mścicieli. No wiesz, to mogli być dzicy fae. Ich jest więcej niż innych. To mogły być satyry. – Błyski w jego oczach nagle stały się jaśniejsze. – Widziałeś jakieś nimfy? Tam gdzie są satyry, w pobliżu zawsze kręci się parę nimf. – Nie widziałem, Bob. – Jesteś pewien? Nagie dziewczyny, piekielnie atrakcyjne, wystarczająco dojrzałe, żeby wiedzieć lepiej, ale wystarczająco młode, by się tym nie przejmować? – Gdybym je zobaczył, na pewno bym to zapamiętał. – E tam. – Światełka w oczach rozczarowanego Boba przygasły. – Niczego nie potrafisz zrobić jak trzeba, Harry. Potarłem dłonią kark. To nie złagodziło bólu, ale przynajmniej dało mi jakieś zajęcie. – Widziałem już gdzieś tych kozłoludów albo czytałem o nich – stwierdziłem. – A przynajmniej o czymś podobnym do nich. Gdzie położyłem te teksty o bliższych regionach Nigdynigdy? – Północna ściana, zielona plastikowa skrzynka pod stołem roboczym – podpowiedział natychmiast Bob. – Dziękuję – odparłem i wyciągnąłem spod stołu ciężką plastikową skrzynkę. Wypełniały ją książki, w większości oprawne w skórę, pisane ręcznie traktaty na różne nadnaturalne tematy. Jedynym wyjątkiem był zbiór „Calvina i Hobbesa”. Jakim cudem tu trafił? Wziąłem kilka ksiąg, zaniosłem je do części stołu reprezentującej jezioro Michigan i położyłem na blacie. Następnie przyciągnąłem sobie stołek i zacząłem je przerzucać. – Jak ci poszło w Dallas? – zapytał Bob. – Hmm? Aha, w porządku. Kogoś nękał Czarny Pies. – Zerknąłem na mapę Stanów Zjednoczonych umieszczoną na tablicy na ścianie poniżej półki Boba. Machinalnie
wyrwałem z tablicy pineskę z zieloną główką i wbiłem ją w Dallas, gdzie dołączyła do kilkunastu innych zielonych pinesek, a także kilku czerwonych, reprezentujących fałszywe alarmy. – Skontaktowali się ze mną przez Paranet, a ja pokazałem im, jak wygonić Burka z miasta. – Ta sieć wsparcia, którą założyliście z Elaine, to naprawdę świetny pomysł – stwierdził Bob. – Uczycie płotki, jak połączyć siły, kiedy wielka ryba próbuje je zjeść. – Wolę mówić o wróblach przeganiających jastrzębie – odparłem, wracając na miejsce. – Tak czy inaczej, na dłuższą metę oznacza to mniejsze narażenie na niebezpieczeństwo i mniej roboty dla ciebie. Konstruktywne tchórzostwo. Bardzo sprytne. To mi się podoba. – W jego głosie pojawiły się tęskne tony. – Słyszałem, że kluby ze striptizem w Dallas zaliczają się do najlepszych na świecie. Przeszyłem czaszkę ostrym spojrzeniem. – Jeśli nie potrafisz mi pomóc, to przynajmniej nie odwracaj mojej uwagi. – Aha – odezwał się Bob. – W porządku. Romans, który przed chwilą ustawiłem na półce, drżał przez mgnienie oka, a potem przewrócił się na bok i otworzył na pierwszej stronie. Czaszka zwróciła się ku książce. Na kartki padł pomarańczowy blask jej oczu. Przejrzałem jeden stary tekst, po nim drugi, a następnie trzeci. Na dzwony piekieł, wiedziałem, że w którymś z nich czytałem o czymś takim albo widziałem podobne ilustracje. – Zerwij z niej suknię! – ekscytował się Bob. Bob Czaszka bardzo poważnie traktuje swe tanie romansidła. Następną stronę odwrócił tak szybko, że naddarł lekko kartkę. Traktuje książki jeszcze gorzej niż ja. – Tak ci mówiłem! – ryknął, odwracając kolejne strony. – To nie mogły być satyry – wymamrotałem, starając się uporządkować myśli. Nos bolał mnie jak diabli, a szyja jak jakieś inne stworzenia mieszkające pod tym samym adresem. Taki ból szybko męczy człowieka, nawet maga, którego nauczono podstaw jego sztuki, rzucając weń piłkami bejsbolowymi. – Satyry mają ludzkie twarze. Te stwory ich nie miały. – Kozołaki? – zasugerował Bob, przerzucając kolejną stronę. Jest duchem intelektu i radzi sobie z multitaskingiem lepiej niż, no cóż, właściwie wszyscy. – Albo może łakokozy.
Przerwałem na chwilę i spojrzałem z irytacją na czaszkę. – Nie potrafię uwierzyć, że usłyszałem to słowo. – Które? – zapytał radośnie Bob. – Kozołaki? – Kozołaki. Jestem przekonany, że mógłbym mieć udane i satysfakcjonujące życie, gdybym nigdy go nie usłyszał i nie miał okazji ujrzeć obrazów, jakie zrodziło w moim umyśle. Bob zachichotał. – Na gwiazdy i kamienie, łatwo cię podejść, Harry. – Kozołaki – mruknąłem raz jeszcze i wróciłem do lektury. Po skończeniu piątej książki wróciłem po następny ładunek. Bob krzyczał podczas czytania, zachęcając bohaterów przy fragmentach sprawiających wrażenie scen miłosnych i dogadując im złośliwie przy wszystkich innych, jakby byli żywymi aktorami na scenie. Gdybym był bystrym człowiekiem, zapewne powiedziałoby mi to coś ważnego na temat Boba. W końcu był on duchową istotą złożoną z esencji myśli. Z pewnego punktu widzenia postacie z książki były na fundamentalnym poziomie tym samym, co on. Nie istniały żadne ich wizerunki, nie posiadały nawet cienia fizycznej realności. Były jedynie obrazami w umyśle czytelnika, konstruktami złożonymi z myśli i imaginacji. Kształt nadawały im praca i talent autora w połączeniu z wyobraźnią czytelnika. Można powiedzieć, że to byli ich rodzice. Czy Bob, kiedy czytał książki i wyobrażał sobie zachodzące w nich wydarzenia, uważał te sztucznie stworzone istoty za… coś w rodzaju swego rodzeństwa? Współbraci? Dzieci? Czy w istocie takiej jak on mogło się rozwinąć pragnienie posiadania rodziny? Z pewnością tak. To tłumaczyłoby jego nieustanną fascynację literaturą opisującą powstawanie rodzin śmiertelników. Ale z drugiej strony mógł traktować bohaterów powieści w taki sam sposób, jak niektórzy mężczyźni traktują dmuchane sekslalki. Byłem pewien, że nie chcę tego wiedzieć. Całe szczęście, że nie jestem bystry. Znalazłem napastników w ósmej książce, mniej więcej w połowie jej długości. Do tekstu dołączono przypisy i szkice. – Niech to szlag – mruknąłem i wyprostowałem się na stołku. – Znalazłeś ich? – zapytał Bob. – Aha – potwierdziłem i uniosłem książkę, by mógł zobaczyć rysunek. Przypominał
sprawców ataku bardziej niż większość policyjnych portretów pamięciowych. – Jeśli ta książka mówi prawdę, zaatakowały mnie spryciołki. Książka upadła na półkę. Czaszka wydała z siebie zdławiony dźwięk. – Hmm. Czy powiedziałeś „spryciołki”? Łypnąłem na niego spode łba. Zaczął chichotać. Czaszka zastukała o półkę. – Spryciołki – powtórzył, chichocząc. – Słucham? – powtórzyłem z urazą w głosie. – Jak w bajce o trzech koziołkach spryciołkach? – zapytał, zanosząc się śmiechem. – Skopały ci tyłek postacie z bajki dla dzieci? – Nie powiedziałbym, że skopały mi tyłek – obruszyłem się. Bob omal nie udusił się ze śmiechu. Biorąc pod uwagę fakt, że nie miał płuc, wydawało się to lekką przesadą. – Szkoda, że sam siebie nie widzisz – wykrztusił. – Masz spuchnięty nos i dwoje podbitych oczu. Wyglądasz jak szop. Ze skopanym tyłkiem. – Nie widziałeś ich w akcji – sprzeciwiłem się. – Są silne i całkiem bystre. W dodatku zjawiły się w czwórkę. – Jak Czterech Jeźdźców Apokalipsy! – zawołał. – W wersji z minizoo! Skrzywiłem się jeszcze mocniej. – No dobra – mruknąłem. – Cieszę się, że mogę cię rozśmieszyć. – Och, z pewnością – zgodził się Bob przepojonym wesołością głosem. – Ratunku, ratunku! To trzy koziołki spryciołki! Przeszyłem go wściekłym spojrzeniem. – Nie rozumiesz, co chciałem ci powiedzieć, Bob. – To nie może być tak śmieszne jak to, co powiedziałeś – skwitował. – Idę o zakład, że wszyscy sidhe w Zimie śmieją się z tego w głos. – Nie śmieją się – zaprzeczyłem. – W tym rzecz. Spryciołki pracują dla Lata. To mięśniaki na usługach królowej Tytanii. Śmiech Boba umilkł nagle. – Auć. Skinąłem głową. – Po wydarzeniach w Arctis Tor zrozumiałbym, gdyby ktoś z Zimy chciał mnie załatwić. Ale nigdy mi się nie śniło, że coś takiego może mi grozić ze strony Lata.
– No cóż, można by powiedzieć, że zadałeś córce królowej Tytanii śmierć tysiąca cięć. Chrząknąłem. – To prawda. Ale dlaczego miałaby wysyłać kilerów akurat teraz? Mogła to zrobić przed wielu laty. – Tacy już są fae. Logika nie jest ich najsilniejszą stroną – skwitował Bob. Chrząknąłem raz jeszcze. – Życie powinno być takie proste. – Postukałem palcem w książkę i zamyśliłem się na chwilę. – Jestem pewien, że kryje się w tym coś więcej. – Jak wysoko one stoją w hierarchii Lata? – zapytał Bob. – Wysoko. Przynajmniej jako grupa. Słyną z zabijania trolli. Zapewne stąd wzięła się bajka. – Zabójcy trolli – stwierdziła czaszka. – Trolli. Jak osobiści strażnicy Mab, których szczątki znalazłeś rozrzucone po Arctis Tor? – W rzeczy samej – zgodziłem się. – Ale to, co tam zrobiłem, wkurzyło Zimę, nie Lato. – Zawsze podziwiałem twoją umiejętność bycia jednostronnie wkurzającym. Pokręciłem głową. – Nie. Musiałem tam zrobić coś, co zaszkodziło Latu. – Zmarszczyłem brwi. – Albo pomogło Zimie. Bob, co wiesz… Nagle zadzwonił telefon. Założyłem przedłużacz biegnący od gniazdka w mojej sypialni do laboratorium po tym, jak Molly omal nie złamała sobie karku, wbiegając na drabinę, by odebrać rozmowę. Stary nakręcany zegar stojący na półce poinformował mnie, że minęła już północ. Nikt nie dzwoni do mnie o tej porze, chyba że wydarzy się coś złego. – Zaczekaj chwilkę – powiedziałem czaszce. – To ja – odezwała się Murphy, gdy podniosłem słuchawkę. – Potrzebuję cię. – Ach, sierżancie, jestem wzruszony. Wreszcie wyznałaś prawdę. W tle słychać romantyczną muzykę. – Mówię poważnie – odparła. W jej głosie wyczuwało się zmęczenie i nerwowość. – Gdzie? – zapytałem. Podała mi adres i zakończyliśmy rozmowę. Ostatnio bardzo rzadko dostaję zlecenia od chicagowskiej policji. Co więcej, obowiązki Strażnika często zmuszają mnie do wyjazdu do innych miast. W związku z tym już od dłuższego czasu nie pracowałem jako śledczy. Stypendium Strażnika Białej Rady
chroniło mnie przed bankructwem, ale moje konto w banku schudło stopniowo do punktu, w którym musiałem się wystrzegać nieuznanych czeków. Potrzebowałem pracy. – To była Murphy – poinformowałem Boba. – Dzwoniła w sprawie służbowej. – O tak późnej porze to nie mogła być żadna inna sprawa – zgodziła się czaszka. – Oglądaj się za siebie ze zdwojoną uwagą, szefie. – Czemu mi to mówisz? – zapytałem, wkładając płaszcz. – Nie wiem, czy dobrze pamiętasz bajki, ale ja sobie przypominam, że koziołki spryciołki miały całą kupę braci. – Aha – zgodziłem się. – A każdy z nich był większy i wredniejszy od poprzedniego. Ruszyłem na spotkanie z Murphy. Kozołaki. Jezu.
4 Obserwowałem pożar razem ze wszystkimi, gdy jeden z gliniarzy przyprowadził do mnie Murphy. – Najwyższy czas – rzuciła z napięciem w głosie. Uniosła taśmę policyjną i skinęła na mnie, każąc mi iść za sobą. Zdążyłem już przypiąć do skórzanego płaszcza małą emaliowaną odznakę konsultanta. – Co cię zatrzymało? – Napadało już trzydzieści centymetrów śniegu i nic nie wskazuje na to, żeby miało przestać – burknąłem. Zerknęła na mnie. Karrin Murphy jest drobną kobietą, a w grubym zimowym płaszczu wydawała się jeszcze mniejsza. Wielkie puchate płatki śniegu wciąż sypiące się z nieba lepiły się do jej złocistych włosów i lśniły na rzęsach, nadając oczom mojej przyjaciółki odcień lodowatego błękitu. – Twój samochodzik ugrzązł w zaspie? Co ci się stało w twarz? Rozejrzałem się wkoło, spoglądając na otaczających nas zwykłych ludzi. – Uczestniczyłem w bitwie na śnieżki. – Jak widzę, przegrałeś. – Szkoda, że nie widziałaś tego drugiego. Staliśmy przed małym czteropiętrowym budynkiem mieszkalnym, w którym nastąpił piekielnie wielki wybuch. Frontowa ściana po prostu zniknęła, jak odcięta niewyobrażalnie wielką siekierą. Za zasłoną pyłu, dymu oraz sypiącego gęsto śniegu można było zobaczyć podłogi i wnętrza opustoszałych mieszkań. W różnych miejscach palił się ogień, przesłonięty mgiełką dymu i śniegu. Gruz wysypał się na ulicę, uszkadzając budynki po drugiej stronie. Policja trzymała wszystkich na odległość co najmniej przecznicy od miejsca wybuchu. Wszędzie walały się odłamki szkła oraz kawałki stali i cegieł. W powietrzu unosił się ostry odór palących się materiałów, które nigdy nie powinny stykać się z ogniem. Pomimo nieprzyjemnej pogody za kordonami zgromadziło się chyba ze dwieście osób. Jakiś przedsiębiorczy człowiek sprzedawał gorącą kawę z wielkiego termosu. Nie byłem ponad to, by wydać dolara na kubek spienionego płynu z zabielaczem i torebką cukru. – Mnóstwo jednostek straży – zauważyłem. – Ale tylko jedna karetka. I jej załoga popija sobie kawę, podczas gdy wszyscy pozostali drżą na zimnie. – Upiłem łyk. – Niech
ich szlag. – Budynek nie był zamieszkany – wyjaśniła Murphy. – Poddawano go renowacji. – Nic się nikomu nie stało – stwierdziłem. – To trzeba zapisać na plus. Murphy obrzuciła mnie nieprzeniknionym spojrzeniem. – Jesteś gotowy pracować nieoficjalnie? Za dniówkę? Znowu upiłem łyk kawy, by zamaskować grymas niezadowolenia. Zdecydowanie wolę zaliczkę za co najmniej dwa dni. – Jak widzę, miasto skąpi pieniędzy na konsultantów? – Wszyscy w WDS zbieramy drobne na wypadek, gdybyśmy potrzebowali twojej porady. Tym razem nie ukrywałem grymasu. Co innego brać forsę od zarządu miasta, a co innego od gliniarzy z WDS. Wydział Dochodzeń Specjalnych służył chicagowskiej policji za coś w rodzaju filtru basenowego. Trafiały tam przypadki wykraczające poza zakres zainteresowania pozostałych wydziałów. Bardzo często były to paskudne sprawy, którymi nikt inny nie chciał się zająć. WDS prowadził dochodzenia wszelkich możliwych rodzajów – od doniesień o deszczach ropuch, poprzez grupy organizujące walki psów aż po skargi, że El Chupacabra gnieżdżąca się w kanałach atakuje psy, i koty w okolicy. To była naprawdę gówniana robota, bez aluzji do tego ostatniego przykładu. W rezultacie władze traktowały wydział jako azyl dla niekompetentnych gliniarzy. Nie było to prawdą, ale pracowników WDS łączyło ze sobą kilka wspólnych cech – byli na tyle inteligentni, by zadawać pytania, gdy coś nie miało sensu, i brakowało im umiejętności poruszania się w mętnych wodach biurowej polityki. Gdy sierżant Murphy była jeszcze porucznikiem, kierowała wydziałem. Zdegradowali ją za to, że zniknęła na okres dwudziestu czterech godzin o kluczowym znaczeniu dla śledztwa. W końcu raczej nie mogła powiedzieć przełożonym, że szturmowała wtedy lodową fortecę w bliższych regionach Nigdynigdy. Potem szefem został jej dawny partner, porucznik John Stallings, który musiał kierować wydziałem o bardzo ograniczonym, skąpym, a niekiedy wręcz zerowym budżecie. Dlatego jedyny zawodowy mag w Chicago miał trudności ze znalezieniem dobrze płatnej roboty. Nie mogłem wziąć od nich pieniędzy. W końcu raczej im się nie przelewało. Ale z
drugiej strony mieli też dumę. Jej również nie mogłem ich pozbawić. – Za dniówkę? – zapytałem. – Cholera, mam równie mało forsy na koncie, co lobbysta pracujący dla przemysłu tytoniowego moralnych usprawiedliwień. Zgodzę się pracować na godziny. Murphy przez chwilę łypała na mnie spode łba, aż wreszcie skinęła z niechęcią głową na znak podziękowania. Duma nie zawsze idzie w parze z wymogami praktyki. – Co to właściwie było? – zapytałem. – Podpalenie? Wzruszyła ramionami. – Jakiś wybuch. Może wypadek. A może nie. Prychnąłem pogardliwie. – Jasne. Zawsze prosicie mnie o pomoc w sprawach możliwych wypadków. – Chodź. Murphy wyjęła z kieszeni płaszcza maskę przeciwpyłową i włożyła ją na twarz. Wyciągnąłem bandanę i owinąłem nią usta oraz nos. Do kompletu brakowało mi tylko ostróg oraz kowbojskiego kapelusza. Magiczny szeryf Chicago. Zerknęła w moją stronę, ale z jej ukrytej pod maską twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Potem poprowadziła mnie do budynku sąsiadującego z ruinami. Czekał tam na nas jej partner. Rawlins był masywnie zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce. Nadwaga w niczym mu nie przeszkadzała. Był równie mało miękki, jak ciężarówka firmy Brinks. Zapuścił brodę upstrzoną siwizną, ostro kontrastującą z jego ciemną skórą. Na tanią marynarkę z supermarketu zarzucił stary, znoszony płaszcz zimowy. – Cieszę się, że pana widzę, Dresden – rzucił swobodnie. Uścisnąłem mu dłoń. – Jak noga? – Boli, kiedy mnie proszą, żebym sobie poszedł – odparł z powagą. – Au. – Lepiej, żebyś mógł powiedzieć, że o niczym nie wiedziałeś – zauważyła Murphy, składając ręce w pozie, którą bystry obserwator mógłby uznać za wyrażającą upór. – Masz rodzinę do wyżywienia. – Tak, tak – zgodził się z westchnieniem Rawlins. – Znajdziecie mnie na ulicy. Skinął do mnie głową i oddalił się. Odzyskał władzę w zranionej nodze i już nie utykał. Miał powody do radości. Ja również, bo w końcu to ja wpakowałem go w tę kabałę.