czwartek4

  • Dokumenty230
  • Odsłony57 191
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów227.1 MB
  • Ilość pobrań39 316

Kilka godzin przed switem - Dean Koontz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :891.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Kilka godzin przed switem - Dean Koontz.pdf

czwartek4 EBooki Koontz Dean - Cykl Odd Thomas 04 - Odd
Użytkownik czwartek4 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

Dean Koontz Kilka godzin przed świtem Tytuł oryginału: Odd Hours Z ang. przełożył Jan Kabat Pierwsze wydanie oryginału: 2008 Pierwsze wydanie polskie: 2010

ROZDZIAŁ 1 To tylko życie. Wszyscy musimy przez nie przejść. Nie wszyscy jednak docieramy do kresu podróży w identycznym stanie. Niektórzy tracą w wypadkach czy podczas gwałtownej wymiany zdań nogi albo oczy, natomiast inni prześlizgują się przez lata bez szwanku, a ich jedynym zmartwieniem jest od czasu do czasu gorszy dzień. Wciąż miałem obie nogi i oczy, nawet moje włosy wyglądały normalnie, gdy wstałem w tamten środowy poranek pod koniec stycznia. Gdybym wrócił do łóżka szesnaście godzin później, utraciwszy wszystkie włosy, ale nic poza tym, uznałbym dzień za wyjątkowo szczęśliwy. Nawet gdyby pozbawiono mnie kilku zębów, nazwałbym go udanym. Podniosłem rolety w sypialni i zobaczyłem, że niebo jest szare i nabrzmiałe, bezwietrzne i nieruchome, lecz jednocześnie brzemienne obietnicą jakiejś zmiany. W nocy jak podano w radiu, nad Ohio rozbił się samolot pasażerski. Zginęły setki ludzi. Ocalało tylko dziesięciomiesięczne dziecko, które znaleziono w pozycji wyprostowanej, całe i zdrowe, w pogiętym fotelu, na polu zasłanym zwęglonymi i zniekształconymi szczątkami maszyny. Przez cały ranek, pod pełnym oczekiwania niebem, wybrzeże zalewały niskie, ospałe fale. Pacyfik był szary i spowity atramentowymi cieniami, jakby tuż pod jego powierzchnią pływały wężowate stwory o fantastycznych kształtach. W ciągu nocy dwa razy budziłem się z koszmaru sennego, w którym przypływ miał barwę czerwoną, a morze pulsowało strasznym światłem. Jeśli chodzi o koszmary senne, jestem pewien, że miewacie gorsze. Problem polega na tym, że w kilku przypadkach te moje się sprawdziły i umarli ludzie. Kiedy szykowałem śniadanie dla swojego pracodawcy, w radiu podali wiadomość, że bojownicy dżihadu, którzy poprzedniego dnia opanowali liniowiec na Morzu Śródziemnym, zaczęli ścinać pasażerom głowy. Już od wielu lat nie oglądam wiadomości telewizyjnych. Potrafię znieść słowa i wiedzę, jaka się za nimi kryje, ale obrazy działają na mnie przygnębiająco. Hutch cierpiał na bezsenność i kładł się spać nad ranem, więc śniadanie jadał w południe. Płacił mi dobrze i był miły, więc gotowałem według jego harmonogramu i nie narzekałem. Hutch spożywał posiłki w jadalni, gdzie zasłony zawsze były zaciągnięte. Nie pozostawała nawet szparka między kotarami. Jedząc, często oglądał film i zwlekał przy kawie, aż pojawią się napisy końcowe. Tego dnia, zamiast wiadomości w kablówce, obejrzał sobie Carole Lombard i Johna Barrymore’a w „Napoleonie na

Broadwayu”. Jako człowiek osiemdziesięcioośmioletni, urodzony jeszcze w epoce kina niemego, kiedy to Lillian Gish i Rudolf Valentino cieszyli się statusem gwiazd, Hutch – który sam został później aktorem – myślał nie tyle słowami, ile obrazami, i żył w fantastycznym świecie. Obok jego talerza stała butelka z żelem odkażającym. Smarował nim obficie dłonie nie tylko przed posiłkiem i po nim, ale także dwa razy w jego trakcie. Jak większość Amerykanów w pierwszej dekadzie nowego wieku, Hutch bał się wszystkiego, tylko nie tego czego się powinien bać. Kiedy w telewizyjnych programach brakowało już historii o pijanych, zaćpanych, przejawiających mordercze skłonności czy szalonych pod innym względem znanych ludziach – zdarzało się to być może dwa razy w roku wypełniano krótką przerwę jakimś sensacyjnym kawałkiem o rzadkiej, pożerającej ludzkie ciało bakterii. W rezultacie Hutch zaczął żywić obawę, że zarazi się tym żarłocznym mikrobem. Od czasu do czasu niczym posępny bohater Poe’go, zaszywał się w gabinecie i w świetle lampki rozmyślał o swoim losie, kruchości ciała, a także o nienasyconym apetycie tego mikroskopijnego wroga. Bał się zwłaszcza tego, że bakteria pożre mu nos. Dawno temu jego twarz była sławna. Choć czas okazał się niezbyt łaskawy, Hutch wciąż czerpał dumę ze swego wyglądu. Widziałem kilka filmów, w których występował Lawrance Hutchison, pochodziły z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Podobały mi się. Kiedy pojawiał się na ekranie, robił na mnie duże wrażenie. Ponieważ Hutch nie stawał przed kamerą od pięćdziesięciu lat bardziej niż z aktorstwa znano go z jego książek dla dzieci o zuchwałym króliku imieniem Nibbles. W przeciwieństwie do swego twórcy Nibbles był nieustraszony. Pieniądze zarobione w filmie, honoraria za książki i zwyczaj analizowania okazji inwestycyjnych z paranoiczną wręcz podejrzliwością zapewniły Hutchowi w jesieni życia bezpieczeństwo finansowe, niemniej jednak martwił się, że gwałtowny wzrost cen ropy naftowej czy też gwałtowny spadek cen ropy naftowej doprowadzi do ogólnoświatowego kryzysu, który z kolei pozbawi go ostatniego grosza. Okna jego domu wychodziły na promenadę nadmorską, plażę i ocean. Fale rozbijały się o brzeg w odległości dziesięciu minut spacerkiem od jego drzwi wejściowych. W ciągu minionych lat zaczął bać się oceanu. Nie potrafił spać w zachodniej części domu, gdzie mógł słyszeć fale pełznące po plaży. Dlatego też zostałem zakwaterowany w głównej sypialni od frontu, on natomiast sypiał w pokoju gościnnym na tyłach. Tego samego dnia, gdy przyjechałem do Magic Beach, ponad miesiąc przed koszmarnym snem o czerwonym przypływie, zatrudniłem się jako kucharz w domu Hutcha, pełniący także funkcję jego kierowcy w tych rzadkich okazjach, kiedy chciał się ruszyć z domu. Pomogło mi doświadczenie zdobyte w Pico Mundo Grill. Jeśli potraficie przyrządzić smażone ziemniaki w plasterkach, które doprowadzają do powodzi gruczoły ślinowe, przypiekać bekon do kruchości krakersa, nie przypalając go jednocześnie i robić naleśniki tak treściwe jak pudding, a mimo to tak puszyste że mogłyby sfrunąć z talerza, zawsze znajdziecie pracę. O czwartej trzydzieści po południu tego samego dnia, pod koniec stycznia, kiedy wszedłem do salonu z Boo, czyli swoim psem, Hutch siedział w ulubionym fotelu i z nachmurzoną miną oglądał telewizję. Bez głosu.

– Złe wiadomości, proszę pana? Jego głęboki i łagodny głos nadawał każdej sylabie złowieszcze brzmienie: – Mars się ociepla. – Nie żyjemy na Marsie. – Ociepla się w takim samym tempie co Ziemia. – Planował pan przenieść się na Marsa, by uciec przed globalnym ociepleniem? Wskazał wyciszonego spikera w telewizorze. – Oznacza to, że w obu przypadkach przyczyną jest Słońce, i nic się z tym nie da zrobić. Nic. – No cóż pozostaje zawsze Jowisz czy jakakolwiek planeta poza Marsem. Przykuł mnie tym swoim jasnym spojrzeniem szarych oczu, spojrzeniem które świadczyło o niezłomnej determinacji, kiedy grał zwalczających zło prokuratorów okręgowych albo dzielnych oficerów armii. – Czasami myślę sobie, młody człowieku, że sam przybyłeś gdzieś z poza Marsa. – Z Pico Mundo w Kalifornii. Nic egzotycznego. Jeśli nie będzie mnie pan potrzebował przez jakiś czas, to chyba wybiorę się na spacer. Hutch podniósł się z fotela. Był wysoki i szczupły. Brodę trzymał wysoko, ale wysuwał głowę do przodu jak człowiek, który próbuje coś lepiej widzieć; być może były to nawyki z czasów, zanim usunięto mu kataraktę. – Wychodzisz? – Zbliżył się do mnie ze zmarszczonym czołem. – W takim stroju? Miałem na sobie tenisówki, dżinsy i bluzę od dresu. Nie cierpiał na artretyzm i zachował nietypową dla swego wieku sprawność. Mimo to poruszał się z precyzją i rozwagą jakby się bał, że coś sobie złamie. Nie po raz pierwszy przypominał mi wielką czaplę brodzącą po rozlewiskach przypływu. – Powinieneś włożyć kurtkę. Dostaniesz zapalenia płuc. – Nie jest dziś aż tak zimno – zapewniłem go. – Wy, młodzi ludzie, uważacie, że jesteście odporni na wszystko. – Nie jestem znów taki młody, proszę pana. Mam wszelkie powody się dziwić, że nie spoczywam jeszcze w pozycji permanentnie horyzontalnej. Wskazując słowa, które widniały na mojej bluzie, „Mystery Train”, spytał: – Co to właściwie znaczy? – Nie wiem. Znalazłem to w sklepie z rzeczami używanymi. – Nigdy nie byłem w sklepie z rzeczami używanymi. – Niewiele pan stracił. – Czy zaopatrują się tam tylko ludzie biedni, czy też głównym kryterium jest oszczędność? – Przychodzą tam ludzie o różnym statusie ekonomicznym, proszę pana. – W takim razie muszę się tam wybrać któregoś dnia. Potraktuję to jak przygodę. – Nie znajdzie pan tam dżina w butelce – uprzedziłem, robiąc aluzję do filmu „Sklep z antykami.” – Bez zwątpienia jesteś zbyt nowoczesny, by wierzyć w dżiny i temu podobne rzeczy. Jak możesz żyć, skoro w nic nie wierzysz? – Och, pewne wierzenia nie są mi obce. Lawrence Hutchinson był zainteresowany nie tyle moimi wierzeniami, ile brzmieniem swego

wyszkolonego głosu. – Mam otwarty umysł, jeśli chodzi o wszystko, co nadprzyrodzone. Uważałem, że jego skupienie na własnej osobie jest ujmujące. Nie mówiąc już o tym, że gdyby przejawiał większą ciekawość co do mojej osoby, to znacznie trudniej byłoby mi zachować tajemnice. Po chwili oświadczył: – Mój przyjaciel, Adrian White ożenił się z wróżką, która nosiła imię Portentia. Zacząłem wymieniać się z nim anegdotami: – Znałem kiedyś pewną dziewczynę, Stormy Llewellyn; poszliśmy na festyn, była tam maszyna z wróżbami zwana Mumią Cyganki. – Portentia posługiwała się kryształową kulą i mówiła różne rzeczy w rodzaju „hokus-pokus”, ale była naprawdę niezwykła. Adrian ją uwielbiał. – Wróżba głosiła, że ja i Stormy pozostaniemy na zawsze razem. Ale okazało się inaczej. – Portentia umiała przewidzieć dzień i dokładną godzinę czyjejś śmierci. – Przewidziała też pańską? – Nie. Przewidziała jednak śmierć Adriana. I dwa dni później, dokładnie o przepowiedzianej godzinie, zastrzeliła go. – Niewiarygodne. – Ale prawdziwe, zapewniam cię. – Zerknął na okno, które nie wychodziło na ocean, a zatem nie było przysłonięte. – Nie wydaje ci się, że ta pogoda zwiastuje tsunami, synu? – Nie sądzę, by tsunami miało cokolwiek wspólnego z pogodą. – Czuję to. Nie spuszczaj oka z oceanu, kiedy będziesz spacerował. Niczym bocian wyszedł na sztywnych nogach z salonu i ruszył korytarzem w stronę kuchni na tyłach domu. Skierowałem się ku drzwiom wejściowym, przez które zdążył już czmychnąć Boo. Pies czekał na mnie na ogrodzonym podwórzu. Bramę okalała łukowata pergola. Po białych szczeblach kratki wiła się liliowa bugenwilla, która nawet zimą rodzi kilka kwiatów. Zamknąłem za sobą furtkę, a pies przemknął przez nią w tej krótkiej chwili, gdy stałem bez ruchu, wciągając w płuca głębokie hausty rześkiego słonego powietrza. Po spędzeniu kilku miesięcy w pokoju gościnnym opactwa św. Bartłomieja, wysoko w górach, gdzie starałem się dojść do ładu ze swym dziwnym życiem i poniesionymi stratami, spodziewałem się, że wrócę na Boże Narodzenie do domu w Pico Mundo. Zamiast tego zostałem wezwany tutaj, choć nie wiedziałem wtedy w jakim celu i nie zdołałem tego jeszcze wydedukować. Mój dar – czy też przekleństwo – to coś więcej niż jakiś proroczy sen, który nawiedza mnie od czasu do czasu. Przede wszystkim moja przemożna intuicja każe mi niekiedy udawać się w miejsca, których bym dobrowolnie nie wybrał. A potem czekam, by się dowiedzieć, dlaczego tam jestem. Razem z Boo skierowałem się na północ. Na długości ponad pięciu kilometrów promenada w Magic Beach była zrobiona nie z drewna, lecz z betonu. Mieszkańcy miasta nazywali jednak ten deptak

promenadą. Słowa w dzisiejszych czasach są wyjątkowo plastyczne. Drobne pożyczki udzielane zrozpaczonym ludziom na niebotyczny procent nazywa się zaliczkami. Tandetny hotel z zapuszczonym kasynem określa się mianem kurortu. Jakikolwiek zbiór frenetycznych obrazów, kiepskiej muzyki i nielogicznej fabuły to dziś film fabularny. Szliśmy dalej. Boo i ja, po betonowej promenadzie. Boo to mieszaniec owczarka niemieckiego, całkowicie biały. Księżyc przemierzający horyzont nie poruszał się ciszej od tego psa. Tylko ja uświadamiałem sobie jego obecność, ponieważ był duchem. Widzę zjawy martwych ludzi, którzy nie chcą opuścić tego świata. Z doświadczenia wiem jednak, że zwierzęta zawsze akceptują to, co im się przytrafia. Boo stanowił pod tym względem wyjątek. Jego nie możność opuszczenia tego padołu była zagadką. Martwi nie mówią, podobnie jak psy, więc mój zwierzęcy towarzysz przestrzegał dwóch ślubów milczenia, by się tak wyrazić. Może pozostał na tym świecie, ponieważ wiedział, że będę go potrzebował w jakiejś krytycznej sytuacji. Zapewne nie zwlekałby dłużej z odejściem, gdybym nie pakował się często w kłopoty. Po naszej prawej stronie, za czterema przecznicami domów nad plażą, pojawiły się sklepy, restauracje i trzykondygnacyjny hotel Magic Beach z białymi ścianami i markizami w zielone paski. Po lewej plaża ustępowała przed parkiem. Późnym popołudniem, przy bezsłonecznej pogodzie, palmy nie rzucały cieni na murawę. Zachmurzone niebo i chłodne powietrze zniechęcały plażowiczów. Nikt nie siedział na parkowych ławkach. Mimo wszystko intuicja podpowiedziała mi, że ona tu będzie, nie w samym parku, ale gdzieś wysoko nad morzem. Widziałem ją w swoim czerwonym śnie. Pomijając plusk leniwej fali, dzień przepełniony był ciszą. Kaskady liści palmowych czekały, aż łagodny wiatr skłoni je do szeptu. Na molo prowadziły szerokie schody. Dzięki swej bezcielesnej postaci Boo nie wydawał żadnego dźwięku, stąpając po starych deskach, a ja, jako przyszły duch, stawiałem w tenisówkach bezgłośne kroki. Na końcu molo robiło się szersze i zamieniało w taras widokowy. Przez płatne teleskopy można było obserwować przepływające statki, linię wybrzeża i przystań w porcie trzy kilometry na północ. Dama Dzwonka siedziała na ostatniej ławce, zwrócona twarzą do horyzontu, gdzie szare jak ćma niebo zlewał się niedostrzegalnie z posępnym morzem. Opierając się o balustradę udawałem, że medytuję nad odwiecznym marszem fal. Widziałem kątem oka, że jest nieświadoma mojej obecności, co pozwalało mi studiować z uwagą jej profil. Nie była ani piękna, ani brzydka, ale też nie pospolita. Rysy miała zwyczajne, skórę czystą, lecz bladą, a mimo to jej postać zwracała uwagę. Moje zainteresowanie jej osobą nie było natury romantycznej. Otaczała ją aura tajemniczości i podejrzewałem, że skrywa niezwykłe sekrety. Przyciągały mnie do niej zarówno ciekawość, jak i wrażenie, że być może potrzebuje przyjaciela. Choć pojawiła się w moim śnie o czerwonym przypływie, nie musiało to oznaczać nic proroczego. Nie musiało oznaczać, że umrze. Widziałem ją w tym miejscu przy kilku okazjach. Wymieniliśmy parę zdawkowych słów, głównie na temat pogody. Ponieważ mówiła, wiedziałem, że nie jest martwa. Jak się to czasem zdarza, uświadamiam sobie, że

ktoś jest duchem, dopiero wtedy, gdy znika albo przechodzi przez ścianę. Bywa jednak, że postanawiają się zmaterializować i pokazać swe rany, zwłaszcza gdy zostali zamordowani i chcą, by ich zabójcy trafili przed oblicze sprawiedliwości. Kiedy spotykam mężczyznę, którego twarz rozerwał pocisk, albo kobietę niosącą swoją odcięta głowę, to uświadamiam sobie jak każdy normalny człowiek, że jestem w towarzystwie ducha. W ostatnim śnie stałem na plaży, a po piasku przemykały węże apokaliptycznego światła. Morze pulsowało, jakby z głębin wynurzał się błyszczący lewiatan, a niebo dławiło się chmurami tak czerwonymi i pomarańczowymi jak płomienie ognia. Na zachodzie zobaczyłem Damę Dzwonka zawieszoną w powietrzu nad wodą; przypłynęła do mnie ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i zamkniętymi oczami. Zbliżywszy się, uniosła powieki, ja zaś ujrzałem w jej źrenicach to, co znajdowało się za moimi plecami. Dwukrotnie cofnąłem się przed wizją, którą zobaczyłem w jej oczach, i za każdym razem budziłem się, niczego nie pamiętając. Teraz odsunąłem się od balustrady i usiadłem obok niej. Na ławce mogły się zmieścić cztery osoby; zajmowaliśmy przeciwległe końce. Boo zwinął się na deskach pomostu i oparł łeb o moje buty. Czułem na stopie ciężar jego głowy. Kiedy dotykam ducha, bez względu na to, czy jest to pies, czy istota ludzka, odczuwam jego fizyczność i ciepło. Nie odznacza się chłodem czy zapachem śmierci. Wciąż spoglądając w morze, Dama Dzwonka milczała. Miała na sobie białe buty sportowe, ciemnoszare spodnie i workowaty różowy sweter o tak długich rękawach, że skrywał jej dłonie. Ponieważ była taka drobna, jej stan rzucał się w oczy bardziej niż w przypadku dużej kobiety. Obszerny sweter nie mógł ukryć mniej więcej siedmiomiesięcznej ciąży. Nigdy nie widziałem jej z jakimkolwiek partnerem. Na szyi nosiła wisiorek i to za jego sprawą nadałem jej imię. Na srebrnym łańcuszku zawiesiła błyszczący srebrny dzwoneczek wielkości naparstka. W tym bezsłonecznym dniu owa prosta biżuteria była jedynym lśniącym przedmiotem. Mogła mieć osiemnaście lat, czyli była o trzy lata młodsza ode mnie. Drobna budowa ciała nadawała jej wygląd bardziej dziewczęcy niż kobiecy. Mimo to jednak nie przyszło mi do głowy, by nazywać ja Dziewczyną Dzwonka. Jej opanowanie i spokój narzucały określenie „dama”. – Słyszałaś kiedykolwiek taką ciszę?-spytałem. – Nadchodzi sztorm. – Jej głos niósł słowa tak miękko, jak tchnienie letniego wiatru niesie puch dmuchawców. – Ciśnienie tłumi z wyprzedzeniem wiatr i przygładza fale. – Jesteś meteorologiem? Uśmiech miała uroczy, bez cienia wyniosłości czy sztuczności. – Jestem tylko dziewczyną, która myśli za dużo. – Nazywam się Odd Thomas. – Tak – odparła po prostu. Gotów wyjaśnić – jak robiłem to niezliczoną ilość razy – dysfunkcyjną naturę swojej rodziny, której rezultatem było moje imię, nie kryłem zaskoczenia i rozczarowania, że nie zadała mi pytań, jakie zwykle w takiej sytuacji słyszałem. – Znałaś moje imię? – Tak jak ty moje. – Nie znam go. – Jestem Annamaria – wyjaśniła. – Pisane łącznie. Musiałeś je słyszeć. Zmieszany oznajmiłem:

– Rozmawialiśmy wcześniej, ale jestem pewien, że nigdy nie wymieniliśmy swoich imion. Uśmiechnęła się tylko i potrząsnęła głową. Posępne niebo przecięła biała smuga: mewa zmierzająca ku lądowi wraz z gasnącym popołudniem. Annamaria podciągnęła długie rękawy swetra, odsłaniając zgrabne dłonie. W prawej trzymała półprzezroczysty zielony kamień wielkości dużego winogrona. – Czy to klejnot? – spytałem. – Morskie szkiełko. Kawałek butelki, który opływał świat tam i z powrotem, aż stracił ostre krawędzie. Znalazłam go na plaży. – Obracała go w szczupłych palcach. – Jak myślisz, co on oznacza? – A powinien coś oznaczać? – Fala obmywała piasek gładki niczym skóra dziecka i gdy się cofnęła, miałam wrażenie, że to szkło otworzyło się jak zielone oko. Ciszę rozdarł skrzekliwy wrzask ptaków; podniosłem wzrok i zobaczyłem trzy niespokojne mewy, które żeglowały w stronę lądu. Ich krzyki obwieszczały towarzystwo: kroki na pomoście za naszymi plecami. Byli to trzej mężczyźni po dwudziestce, którzy ruszyli ku północnemu krańcowi tarasu widokowego. Zaczęli obserwować wybrzeże, spoglądając w kierunku odległego portu i przystani. Dwaj w spodniach khaki i pikowanych kurtkach okazali się braćmi. Rude włosy, piegi. Uszy tak odstające jak ucha kufli od piwa. Rudzielcy spojrzeli na nas. Z powodu twardego wyrazu twarzy i zimnych oczu mógłbym wziąć ich za złe duchy, gdybym nie słyszał wcześniej ich kroków. Jeden z nich obdarzył Annamarię szerokim uśmiechem, który odsłonił ciemne i połamane zęby, typowe dla nałogowego konsumenta amfetaminy. Tych dwóch piegowatych przyprawiało mnie o niepokój, ale to ten trzeci wyglądał naprawdę groźnie. Miał prawie dwa metry wzrostu, przewyższał pozostałych o dobre piętnaście centymetrów i odznaczał się muskularną masywnością, która mogą zapewnić tylko zastrzyki ze sterydów. Niezrażony chłodnym powietrzem miał na nogach adidasy bez skarpetek, białe szorty i żółto-niebieską koszulę hawajską w orchidee. Bracia powiedzieli coś do niego i olbrzym spojrzał na nas. Mógłby uchodzić za przystojnego jako ktoś z wczesnej epoki Cro-Magnon, ale oczy wydawały się równie żółte, jak jego mała bródka. Nie zasłużyliśmy w żaden sposób na uwagę, jaką nas obdarzali. Annamaria była zwyczajną kobietą w ciąży, a ja kucharzem, który osiągnął szczęśliwie wiek dwudziestu jeden lat, nie utraciwszy nogi albo oka, czy też włosów. Złośliwość i paranoja współistnieją zgodnie w poplątanym umyśle. Źli ludzie nie ufają nikomu, ponieważ znają na wylot podstępność, do której sami są zdolni. Rzuciwszy nam przeciągłe i podejrzliwe spojrzenie, gigant znów skupił się na obserwacji północnego wybrzeża podobnie jak jego towarzysze, ale podejrzewałem, że jeszcze z nami nie skończyli. Pozostało około pól godziny blasku dnia. Jednak z powodu zachmurzonego nieba zdawało się, że zapadł już zmierzch. Lampy wzdłuż mola włączyły się automatycznie, lecz znikąd napłynął cienki welon mgły, by podżegać nadchodzący zmrok. Zachowanie Boo potwierdziło moje przeczucie. Podniósł się z miejsca Zjeżył sierść na karku, położył uszy i zaczął się intensywnie wpatrywać w olbrzyma. Zwróciłem się do Annamarii: – Będzie chyba lepiej jak pójdziemy.

– Znasz ich? – Widywałem już takich. Wstając z ławki, zacisnęła prawą pięść na zielonym szkiełku. Obie dłonie znów zniknęły w rękawach swetra. Wyczuwałem w niej siłę, mimo to roztaczała wokół siebie aurę niewinności, emanowała niemal zwiewną bezbronnością. Ci trzej mężczyźni zaliczali się do ludzi, którzy nieomylnie wyczuwają bezbronność, tak jak wilki wyczuwają w wysokiej trawie królika. Źli ludzie ranią i niszczą się nawzajem, choć jako cel swego działania wolą tych, którzy są niewinni i czyści, tak jak niewinny i czysty może być człowiek na tym świecie. Karmią się przemocą, ale prawdziwą ucztą jest dla nich możliwość sprofanowania tego, co dobre. Kiedy opuszczałem z Annamarią taras widokowy, kierując się w stronę plaży, stwierdziłem z konsternacją, że na nabrzeżu nikogo jeszcze nie ma. Zazwyczaj pojawiało się już kilku wieczornych wędkarzy z wędziskami i pudełkami na przynęty i haczyki. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, że Boo przysuwa się bliżej do trzech mężczyzn, nieświadomych jego obecności. Olbrzym z bródką popatrzył ponad głowami dwóch pozostałych osobników, znów spoglądając na mnie i Annamarię. Plaża wciąż była odległa. Spowite całunem słońce chowało się z wolna za nieskończonymi chmurami, zmierzając ku tonącemu horyzontowi, a mgła przyćmiewała światło lamp. Kiedy znów się obejrzałem, dwaj piegowaci zbliżali się szybkim krokiem. – Nie zatrzymuj się nakazałem Annamarii. – Zejdź z mola na nabrzeże, między ludzi. Zachowała spokój. – Zostanę z tobą. – Nie – odparłem zdecydowanie. – Poradzę sobie. Pchnąłem ją łagodnie, upewniłem się, że idzie przed siebie, a potem odwróciłem się do rudowłosych. Zamiast stać twardo w miejscu albo się cofać, ruszyłem w ich stronę z uśmiechem, co tak ich zaskoczyło, że przystanęli. Podczas gdy ten z zepsutymi zębami patrzył ponad moim ramieniem na Annamarię, a numer dwa sięgał pod zapinaną na zamek błyskawiczny kurtkę, spytałem: – Słyszeliście o ostrzeżeniu przed tsunami? Numer dwa znieruchomiał z dłonią wewnątrz kurtki, a kandydat do plakatu reklamującego higienę ustną skupił uwagę na mojej osobie. – Tsunami? – Obliczają, że osiągnie wysokość od sześciu do dziewięciu metrów. – Kto? – Nawet dziewięć metrów nie sięgnie mola – powiedziałem. – Przestraszyła się, nie chciała tu zostać, ale mam ochotę to przeżyć, zobaczyć. Znajdujemy się na wysokości…jakiej? Dwanaście metrów nad wodą? Będzie niesamowicie. Przez cały ten czas wielki facet podchodził coraz bliżej. Kiedy stanął obok nas, numer drugi spytał go: – Słyszałeś coś o tsunami? Oświadczyłem z pewną ekscytacją:

– Fala załamuje się na wysokości sześciu metrów, ale jeszcze trzy metry, człowieku, i zmyje pierwszy rząd domów. Zerknąłem przez ramię, jakby chcąc ocenić przypuszczalne zniszczenia, i z ulgą zobaczyłam że Annamaria dotarła już na koniec tarasu. – Ale pomost stoi na solidnych palach – dodałem. Wytrzyma. Jestem tego pewien. Nie wydaje się wam, że wytrzyma? Matka wielkiego faceta mówiła mu pewnie, że ma orzechowe oczy. Kolor orzechowy to mieszanina złotego i brązowego. Nie miał oczu orzechowych. Wydawały się bardziej żółte niż złote i bardziej żółte niż brązowe. Gdyby jego źrenice były eliptyczne, a nie okrągłe, mógłbym niemal uwierzyć, że to humanoidalna lalka i że w jego czaszce przycupnął zwinięty w kłębek inteligentny kot mutant, który spogląda na mnie przez puste oczodoły. I nie był to miły inteligentny kot mutant. Jego głos rozwiał ów koci wizerunek, gdyż odznaczał się brzmieniem bardziej pasującym do niedźwiedzia. – Kim ty jesteś? Zamiast odpowiedzieć, nadal udawałem podniecenie z powodu nadciągającego tsunami i spojrzałem na zegarek. – Uderzy w wybrzeże za jakieś kilka minut. Muszę zająć miejsce na tarasie widokowym, kiedy nadejdzie. – Kim ty jesteś? – powtórzył wielkolud i położył wielką prawą łapę na moim lewym ramieniu. Gdy tylko mnie dotknął, rzeczywistość zniknęła niczym sen. Stwierdziłem, że stoję nie na molu, lecz na brzegu, na plaży poprzecinanej wijącymi się refleksami ognia. Z morza, które pulsowało piekielnym światłem pod apokaliptycznym niebem, wyłoniło się coś odrażającego i jasnego. Tamten koszmar. Rzeczywistość powróciła gwałtownie. Olbrzym cofnął raptem dłoń z mojego ramienia. Kiedy wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w swoje rozsunięte palce, wyglądał tak, jakby coś go ukąsiło albo jakby ujrzał czerwony przypływ z mojego snu. Nigdy wcześniej nie przekazałem nikomu poprzez dotyk ani snu, ani wizji, czy też myśli lub czegokolwiek z wyjątkiem kataru. Tego rodzaju niespodzianki ratują mnie przed nudą życia. Znów poczułem na sobie spojrzenie żółtych oczu; zdawało mi się że patrzy na mnie zimnym wzrokiem posąg jakiegoś boga w kamiennej świątyni, który zamiast źrenic ma klejnoty. – Kim ty, u diabła, jesteś? Ton jego głosu dał do zrozumienia rudzielcom, że wydarzyło się coś niezwykłego. Ten, który chował dłoń pod kurtką, wyciągnął pistolet, a ten z zepsutymi zębami też sięgnął za pazuchę, zapewne nie po to, by poszukać tam nici dentystycznej. Pokonałem trzema susami odległość dzielącą mnie od balustrady, przesadziłem ją i zacząłem spadać jak typowy mistrz patelni przez mgłę i gasnące światło. Połknął mnie Pacyfik, zimny i ciemny. Zapiekły mnie oczy od soli; płynąc pod powierzchnią, zmagałem się z wypornością morskiej wody, gotów zrobić wszystko, by ocean nie wypluł mnie w zmierzch przeszywany pociskami.

ROZDZIAŁ 2 Moje piekące i szeroko otwarte oczy zraszały morze słonymi łzami. Płynąc żabką i machając zawzięcie nogami, miałem wrażenie, że mroku przystani nie rozjaśnia nawet odrobina światła. Potem dostrzegłem ponurą zieloną fosforescencję, która rozlewała się szeroko na wszystkie strony; wiły się w niej niewyraźne amorficzne cienie, być może chmury piasku z samego dna albo długie, falujące łodygi i liście glonów morskich. Zielona posępność ściemniała nagle w nieprzenikniony mrok. Podpłynąłem pod molo, między dwie z licznych betonowych kolumn, na których opierały się drewniane filary. Po chwili wypełnionej ciemnością natknąłem się na następną kolumnę, obrośniętą skorupiakami. Trzymając się blisko niej, wypłynąłem na powierzchnię. Łapiąc spazmatycznie powietrze, które cuchnęło jodyną i smołą, a smakowało solą i kredą, przywarłem do chropowatego betonu. Czułem pod dłońmi ostre i śliskie skorupiaki, ściągnąłem więc rękawy bluzy, by ochronić się przed skaleczeniem. Ocean, pozbawiony w tym momencie swej energii, toczył się rytmicznie i bez gwałtowności między palowaniem ku brzegowi. Choć łagodny, bezustannie próbował oderwać mnie od kolumny. Wiedziałem, że z każdą minutą będzie mi ubywać sił. Moja nasiąkła wodą bluza była ciężka jak kamizelka kuloodporna. Płynny monolog oceanu odbijał się echem pełnym pomruków i szeptów o deski pomostu, który teraz stał się moim sufitem. Nie słyszałem docierających z góry krzyków ani łomotu pospiesznych kroków. Do mojej osłoniętej przestrzeni sączył się blask dnia, tak mętny i szary jak woda z zęzy. Zwieszająca się nad głową konstrukcja grubych pionowych słupów, poziomych wiązań, rozpór i płatew ginęła w ciemnościach. Szczyt kolumny, na której stał jeden ze słupów, znajdował się niespełna metr nade mną. Zacząłem się wspinać, przywierając do betonu palcami u nóg, kolanami i rozcapierzonymi dłońmi; co chwila zjeżdżałem odrobinę, ale uparcie piąłem się coraz wyżej. Skorupiaki były z rodzaju tych, które nie mają odnóży i przyklejają się mocno do podłoża. Centymetr po centymetrze, kiedy tak podciągałem się z wody, wapniste muszle trzaskały i pękały. Powietrze cuchnęło i smakowało nieznośnie kredą. Był to bez wątpienia istny kataklizm dla owej skorupiakowej społeczności. Odczuwałem żal z powodu zniszczenia, jakie siałem, choć byłoby mi o wiele bardziej przykro, gdybym – osłabiony ciężarem przemoczonego ubrania – zanurzył się głęboko w plątaninę wodorostów i utonął.

Usadowiona na betonowej podstawie o średnicy sześćdziesięciu centymetrów, wznosiła się drewniana kolumna o grubości czterdziestu centymetrów i ginęła gdzieś w mroku. W drewnie były umocowane solidne stalowe haki, służące jako uchwyty i zaczepy do lin zabezpieczających podczas budowy. Wykorzystując je, wspiąłem się na występ o szerokości dwunastu centymetrów, na którym opierał się kolejny słup. Stojąc tam na palcach, ociekając wodą i trzęsąc się z zimna, próbowałem dostrzec jakąś jasną stronę swej obecnej sytuacji. Pearl Sugars, moja babka ze strony matki, osoba znana z tego, że jeździła szybko samochodem i nie wylewała za kołnierz, zawodowa pokerzystka, już nieżyjąca, zawsze mnie zachęcała do szukania jasnych stron jakiegokolwiek niepowodzenia. „Jeśli dranie zauważą, jak bardzo się martwisz – mawiała babcia Sugars – to cię załatwią, złamią i następnego dnia będą chodzić w twoich butach”. Podróżowała po kraju i zasiadała do partyjek o wysokie stawki, grając głównie z mężczyznami, w większości przypadków niezbyt miłymi, a niekiedy nawet niebezpiecznymi. Choć rozumiałem punkt widzenia babci, jej dobra rada rodziła w moim umyśle obraz złośliwie uśmiechniętych twardzieli, którzy paradowali w jej szpilkach. Kiedy już moje serce zaczęło bić spokojniej i powrócił normalny oddech, jedyną jasną stroną było to, że gdybym zdołał dożyć starości – jako jednooki, jednoręki, jednonogi, pozbawiony włosów wiekowy człowiek bez nosa – to przynajmniej nie mógłbym narzekać, że w swoim życiu nie zaznałem przygód. Najprawdopodobniej mgła i mętna woda nie pozwoliły dostrzec olbrzymowi z bródką i dwu uzbrojonym rudzielcom że schroniłem się pod molem. Spodziewali się zapewne, że podpłynę do brzegu, przypuszczałem więc, że rozstawili się na plaży, wypatrując w płytkiej wodzie pływaka. Choć skoczyłem do oceanu z tarasu widokowego, mniej więcej w dwóch trzecich długości mola, pływ zniósł mnie bliżej lądu, kiedy starałem się ukryć. Mimo wszystko znajdowałem się w połowie drewnianej konstrukcji od strony oceanu. Ze swego miejsca widziałem spory odcinek wybrzeża Nie przypuszczałem jednak, by ktokolwiek chodzący po plaży mógł mnie dostrzec w zapadającym mroku. Muszę zaznaczyć, że kiedy nie pakuję się na łeb na szyję w kłopoty i nie skaczę akurat z różnych pomostów, to jest rozważnym młodym człowiekiem. Podejrzewałem, że będzie rzeczą mądrą wspiąć się jeszcze wyżej, ku pajęczynie drewnianych belek. Zamierzałem przycupnąć w jakimś przytulnym zakątku wysoko w górze, i zaczekać, aż ci dranie dojdą do wniosku, że utonąłem. I gdyby się oddalili, żeby wznieść toast za moją śmierć w jakimś zapyziałym barze czy palarni opium dokąd uczęszczają ludzie ich pokroju, zsunąłbym się bezpiecznie na brzeg i wrócił do domu, gdzie Hutch mył już zapewne twarz żelem dezynfekującym i czekał na tsunami. Uchwyt za uchwytem, zacząłem się piąć po słupie. Na przestrzeni pierwszych trzech metrów te oczkowate obręcze były solidnie umocowane. Być może większa wilgotność w pobliżu wody sprawiała, że drewno, w których tkwiły, bardziej pęczniało. Wspinając się jednak coraz wyżej, zauważyłem, że niektóre uchwyty poruszają mi się w dłoniach, a stare i wyschnięte drewno kruszy się w miejscu mocowania. Mimo wszystko wytrzymywały mój ciężar i nie wyrywały się ze słupa. Nagle jeden z nich pod moją stopą oderwał się od drewna. Kawałek metalu odbił się z cichym brzękiem od betonowej podstawy w dole, usłyszałem nawet cichy plusk, kiedy wpadł do morza.

Nie cierpię na paraliżujący lęk przed wysokością czy ciemnością. Spędzamy dziewięć miesięcy w przytulnym mroku, nim przychodzimy na świat, a umierając, dążymy do najwyższego z możliwych miejsc. W miarę jak dzień przygasał, a ja wspinałem się ku spodniej konstrukcji mola, cienie zaczęły się pogłębiać i mnożyć. Łączyły się z sobą niczym wydymane wichrem czarne szaty wiedźm z Makbeta, pochylających się nad swoim kotłem. Od kiedy zacząłem pracować dla Hutcha, przeczytałem kilka sztuk Szekspira, które znalazłem w jego bibliotece. Ozzie Boone, słynny autor kryminałów, mój mentor i uwielbiany przyjaciel z Pico Mundo, byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że kontynuuję w ten sposób edukację. W szkole średniej byłem miernym uczniem. W pewnym stopniu brak większych osiągnięć można przypisać temu, że gdy inne dzieci siedziały w domu, ślęcząc sumiennie nad Makbetem, mnie przykuwano do dwóch martwych ludzi i zrzucano z łodzi na środku jeziora Malo Suerte. Albo wiązano mnie liną i zawieszano na haku w chłodni na mięso, obok uśmiechniętego japońskiego kręgarza, gdzie czekaliśmy, aż powróci kwartet nierozsądnych ludzi i zacznie nas torturować, tak jak obiecali. Albo wchodziłem do zaparkowanej przyczepy mieszkalnej wędrownego seryjnego zabójcy, mogącego się pojawić w każdej chwili, gdzie odkryłem dwa zajadłe psy bojowe – zdecydowane nie wypuścić mnie stamtąd – przeciwko którym nie dysponowałem żadną bronią z wyjątkiem puchatych różowych mopów do kurzu i sześciu puszek ciepłej coli; wstrząśnięte odpowiednio, tryskały pianą, która przerażała psich zabójców. Jako nastolatek zawsze miałem szczery zamiar odrabiania zadanych lekcji. Ale gdy przychodzi do człowieka martwy petent z prośbą o sprawiedliwość, a człowiek miewa w dodatku prorocze sny, to nie ulega wątpliwości, że życie koliduje nieco z obowiązkiem nauki szkolnej. Teraz, kiedy wisiałem sześć metrów nad powierzchnią oceanu, zaczęły mnie otaczać niesamowite cienie tak niepowstrzymanie, że nie mogłem dojrzeć kolejnego uchwytu nad głową. Znieruchomiałem, zastanawiając się, czy zdołam wspiąć się wyżej w tej smolistej ciemności, czy może lepiej wycofać się na wąski betonowy występ nieco niżej. Przenikliwa woń kreozotu służącego do konserwacji drewna narastała w miarę wspinaczki. Nie wyczuwałem już woni oceanu ani mokrych betonowych podpór, ani nawet własnego potu, tylko ostry zapach tego środka konserwującego. W chwili gdy zdecydowałem, że rozwaga – która, jak wiecie, jest jedną z moich najbardziej wiarygodnych cech charakteru – nakazuje zsunąć się z powrotem na betonowy występ, dostrzegłem jakieś mrugające światła. Reflektory, przymocowane do niezliczonych drewnianych pali półtora metra pode mną, skierowane były w ocean. Ich długi szereg ciągnął się z jednego końca mola do drugiego. Nie mogłem sobie przypomnieć, by spodnią część konstrukcji oświetlano także kiedy indziej, nie tylko tego wieczoru. Przypuszczałem, że lampy zapalają się każdego dnia automatycznie wraz z zapadnięciem zmierzchu. Jeśli reflektory działały jedynie w wypadkach alarmowych, na przykład wtedy, gdy ktoś spadał z mola, to być może jakiś odpowiedzialny obywatel zauważył, jak przeskakuję balustradę, i zawiadomił władzę. Bardziej prawdopodobne, że olbrzym i rudowłosi strzelcy wiedzieli, gdzie jest włącznik. W takim razie musieli dostrzec mnie pod wodą, zmierzającego w stronę kryjówki, i nie marnowali czasu na przeszukiwanie brzegu zalewanego przypływem. Kiedy tak wisiałem, pełen rozterek, próbując zdecydować, czy mam wspinać się dalej, czy może

wrócić do wody, usłyszałem coś, co początkowo wziąłem za odległy dźwięk piły łańcuchowej. Po chwili uzmysłowiłem sobie, że to odgłos silnika przyczepnego łodzi. Po dziesięciu czy piętnastu sekundach silnik zmniejszył obroty. Charakterystyczny miarowy terkot utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie myliłem. Przekręcając głowę to w lewo, to w prawo, starałem się ustalić, skąd dociera ten odgłos. Dźwięki odbijały się zwodniczo od rzędu pali, belek poprzecznych i łagodnie falującej wody, ale po jakichś trzydziestu sekundach nabrałem pewności, że łódź zmierza powoli w stronę brzegu od końcowego odcinka mola. Spojrzałem w kierunku zachodnim, ale widok zasłaniała mi cała konstrukcja. Pilot łodzi mógł krążyć na otwartym morzu, równolegle do mola, albo też mógł manewrować między betonowymi kolumnami, prowadząc dokładniejsze poszukiwania. Choć reflektory strumieniowe znajdowały się niżej ode mnie i były skierowane w dół, ich światło odbijało się od ruchliwej wody. Migotliwe fantomy wspinały się po kolumnach, przebiegały po poziomych podporach i docierały aż do spodniej części pomostu. W blasku tych podrygujących refleksów byłem doskonale widoczny. Łatwy cel. Gdybym zszedł teraz, oznaczałoby to zstąpienie w śmierć. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dwóch lat, byłem na nią przygotowany i nie lękałem się jej. Ale jeśli samobójstwo oznacza potępienie duszy, to tym samym nigdy więcej nie ujrzałbym swojej utraconej dziewczyny. Nie warto dla wiecznego spokoju ryzykować szansy na nasz ponowny związek. Co więcej, podejrzewałem, że Annamaria ma kłopoty i że zjawiłem się w Magic Beach między innymi po to, żeby jej pomóc. Zacząłem się wspinać szybciej niż dotychczas, w nadziei że natrafię na jakieś złączenie belek albo narożnikowe siedlisko między słupami, gdzie znalazłbym schronienie nie tylko przed odbijającym się od wody blaskiem reflektorów, ale także przed myszkującym światłem szperaczy, gdyby załoga łodzi takie posiadała. Choć nie bałem się wysokości, mogłem wymienić niemal nieskończoną liczbę miejsc, w których wolałbym przebywać bardziej niż na słupie pomostu, gdzie tkwiłem niczym kot chroniący się na drzewie przed zgrają wilków. Powinienem się cieszyć, jak sobie wmawiałem, że na dole nie kłębi się wataha rozjuszonych psów bojowych; jednakże nie dysponowałem żadną bronią, nawet różowym mopem do kurzu ani sześciopakiem ciepłej coli.

ROZDZIAŁ 3 Szybki niczym małpa, ale jednocześnie nieporadny z powodu desperacji, wspinałem się po słupie, stawiając stopy w miejscach, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się moje dłonie. Z suchego drewna pod moim butem oderwał się hak i odbił od betonu. Terkot silnika nadpływającej łodzi stłumił dźwięk, jaki wydała woda, chwytając stalową obręcz. Słup omijał masywną belkę poprzeczną. Wdrapałem się na nią i przylgnąłem do tej poziomej powierzchni za sprawą tak nieporadnych manewrów, że żaden postronny obserwator nie pomyliłby mnie z przedstawicielem gatunku żyjącego na drzewach i karmiącego się kiśćmi bananów. Belka była co prawda szeroka, ale węższa ode mnie. Blask reflektorów strumieniowych, odbijający się od niespokojnego morza, omiatał mnie i kłuł niczym świetliste duchy; zamieniłem się w gołębia, łatwy cel dla doświadczonego strzelca mierzącego z dołu. Ucieczka na czworakach nie nastręcza trudności, jeśli ktoś ma cztery nogi, ale dłonie i kolana nie pozwalają na osiągnięcie znacznej szybkości. Zadowolony, że nie odczuwam strachu przed wysokością, i pełen nadziei, że mój żołądek podziela ową beztroskę, przyjąłem pozycję stojącą i wtedy zrobiło mi się słabo. Spojrzałem w dół, na wodę, i zakręciło mi się w głowie, potem zerknąłem na zachód, w stronę, skąd dochodził warkot silnika łodzi. Rzędy podpór pomostowych zasłaniały łódź przed moim wzrokiem. Od razu pojąłem, dlaczego linoskoczkowie używają długiej tyczki do zachowania równowagi. Przyciskając ręce do boków i zaciskając mocno dłonie, chwiałem się jak pijak, który zrezygnował z terapii antyalkoholowej. Rozłożyłem ramiona i rozpostarłem dłonie. Upomniałem się w myślach, by nie spoglądać w dół, na stopy, ale na belkę przed sobą i kroczyć pewnie. Drgające widma odbitego światła malowały iluzję wody na belce i pobliskich słupach, wzbudzając we mnie irracjonalną obawę, że zostanę zmyty ze swej żerdzi. Na tej wysokości, tuż pod deskami pomostu, zapach kreozotu się nasilił. Paliły mnie zatoki i gardło. Kiedy oblizałem wyschnięte wargi, wydawało mi się, że smakują smolą węglową. Przystanąłem i zamknąłem na chwilę oczy, by odgrodzić się od ruchliwych duchów światła. Wstrzymałem oddech, zapanowałem nad zawrotami głowy i ruszyłem dalej. Kiedy pokonałem już połowę drogi, okazało się, że północno-południowa belka styka się z zachodnio- wschodnią. Warkot silnika stał się głośniejszy, a więc łódź była bliżej. Wciąż jednak poszukiwacze nie pojawili się w dole. Obróciłem się na wschód i wszedłem na prostopadłą belkę. Stawiając cały czas jedną stopę przed

drugą, nie sunąłem może jak tancerz po scenie w pospiesznym en pointe, ale posuwałem się dość szybko do przodu. Dżinsy nie ułatwiały mi ruchu w przeciwieństwie do rajstop. Uwierały mnie w miejscu, gdzie nadmierny nacisk mógł nadać głosowi ciągłe brzmienie falsetu. Minąłem kolejne złącze belek, podążając na wschód, i zastanawiałem się, czy wędrując po tej drewnianej konstrukcji, zdołam w końcu dotrzeć do brzegu. Warkot silnika za moimi plecami był coraz głośniejszy. Przez ten hałas przebijało się chlupotanie kilwateru o betonowe kolumny, siedem metrów niżej, co sugerowało, że łódź nie tylko nabrała szybkości, ale też podpłynęła bliżej. Kiedy dotarłem do kolejnego złącza, przystanąłem gwałtownie, widząc przed sobą dwoje czerwonych fosforyzujących oczu. Niesamowite światło przesuwało się zwodniczo po kształcie, który widniał przede mną, ale po chwili ujawniło szczura siedzącego dokładnie w miejscu złączenia obu belek. Nie boję się szczurów, ale nie jestem aż tak tolerancyjny, by, kierując się zasadami międzygatunkowego braterstwa, znosić je w domu. Szczur był sparaliżowany widokiem mojej postaci, która majaczyła nad nim jak olbrzym. Gdybym postąpił jeszcze jeden krok, miał do wyboru trzy drogi ucieczki. W chwilach stresu moja wyobraźnia potrafi być równie barokowa, jak karuzela groteskowych stworzeń; obraca się niczym diabelski młyn albo wiruje niczym moneta, rodząc kalejdoskopowe wizje prześmiesznych losów i zabawnych śmierci. Zetknąwszy się na swej drodze ze szczurem, stworzyłem w myślach scenariusz, według którego straszę gryzonia, a on w rezultacie pędzi do mnie w panice, wsuwa się pod nogawkę moich dżinsów, wspina po łydce, okrąża kolano, wije się wokół moich ud i mości między pośladkami. A ja przez cały czas wymachuję rękami i podskakuję na jednej nodze, aż w końcu zlatuję z belki i, z nieszczęsnym gryzoniem w tyłku, spadam do oceanu, akurat w chwili, gdy dokładnie pode mną znajduje się łódź patrolowa, po czym wybijam twarzą dziurę w pokładzie, łamiąc sobie kark i tonąc przy okazji. Możecie sobie pomyśleć, że nie od rzeczy nazywam się Odd[1] Thomas, ale takie miano noszę od urodzenia. Między wspornikami wciąż rozbrzmiewał hurgot silnika, odbijając się nieskończonym echem, aż w końcu zaczął przypominać istny legion drwali przy pracy, gotowych powalić całą tę drewnianą konstrukcję. Zrobiłem krok w stronę szczura, ale się nie cofnął. Nie mając nic innego do roboty, postąpiłem jeszcze jeden krok naprzód, a potem przystanąłem, ponieważ hałas silnika stał się nagle ogłuszający. Ośmieliłem się spojrzeć w dół. Przepłynął tam ponton, mokra czarna guma lśniła w blasku reflektorów. Olbrzym w hawajskiej koszuli siedział na jednej z dwóch ławeczek, bliższej dziobu, jedną rękę trzymał na sterze, Pilotował łódź z wprawą, omijając szybko betonowe kolumny, jakby spieszył się na ucztę hawajską. Na długich nadmuchiwanych przedziałach po lewej i prawej stronie, tworzących półokrągłe nadburcie pontonu, widniały żółte litery, które układały się w napis „Magic Beach – Zarząd Portu”. Ponton był zapewne przywiązany do mola; olbrzym ukradł go bezczelnie, żeby mnie odszukać. Ani razu jednak nie spojrzał w górę, między reflektory, kiedy płynął pode mną. Jeśli ponton pełnił także funkcję jednostki ratunkowej, to musiał być wyposażony w wodoodporny szperacz; ale wielkolud nie korzystał z niego. Niewielka gumowa łódź zniknęła między nierównymi rzędami pali. Warkot silnika cichł stopniowo.

Morze, jakby posługując się wielkim żelazkiem, wygładziło fale i zmarszczki, które pozostawił po sobie ponton. Wcześniej spodziewałem się, że ujrzę na pokładzie trzech mężczyzn. Teraz się zastanawiałem, gdzie są rudzielcy o martwym spojrzeniu. Szczur też zniknął, ale nie pod nogawką moich dżinsów. Prezentując taneczną zwinność, stawiając stopę za stopa, wkroczyłem na złączenie belek, gdzie jeszcze niedawno siedział roztrzęsiony gryzoń. Zamierzałem kontynuować wędrówkę ku brzegowi, ale przystanąłem. W sytuacji, gdy olbrzym o blond włosach znajdował się pod spodem, nie byłem pewien, czy powinienem dalej podążać w tym kierunku. Nastrój się zmienił. Wcześniej przemożne poczucie strachu i obawy, że nie umknę przed śmiertelną trajektorią pocisku, zmusiły mnie do szaleńczej ucieczki. Teraz śmierć wydawała się nie mniej prawdopodobna niż przedtem, gdy w dole przepływał ponton, ale już nie tak bliska. Czułem raczej zagrożenie niż poważne niebezpieczeństwo, niepewność wynikającą z tyrani przypadku. Gdyby nadleciała kula, miałem teraz nadzieję uchylić się przed nią, choć tylko wykonując prawidłowy ruch. Spojrzałem na północ, wschód i południe, wzdłuż poziomych belek. Na zachód, przez ramię. W dól, ku oświetlonej wodzie. Skierowałem wzrok w górę, ku spodniej stronie pomostu, gdzie refleksy roztańczonego oceanu tworzyły grę półcienia, który nabrzmiewał, drgał, kurczył się i znów nabrzmiewał, w niesamowitej choreografii na tle geometrycznych belek i spoin. Czułem się równie niezdecydowany, jak tłum w „Królu Henryku VI”, część druga, akt czwarty, gdy waha się między lojalnością wobec groteskowego Jacka Cade’a a lojalnością wobec prawowitego władcy. Znowu Szekspir. Kiedy już pozwolisz, by wniknął do twojej głowy, zagnieżdża się tam i nie ma zamiaru odejść. Dźwięk motoru niknął w dali. Nagle ucichł na dobre. Przez krótką chwilę cisza wydawała się niezmącona. Potem od powierzchni, które mnie otaczały, znów zaczął się odbijać echem pozbawiony słów szept i nieznaczny chichot oceanu. W tym krótkim czasie ponton nie zdołałby dotrzeć do plaży. Pokonał zapewne niewiele więcej niż połowę tego dystansu. Olbrzym przy sterze nie skierowałby się w morze, ryzykując, że fala będzie rzucać go od słupa do słupa. Musiał w jakiś sposób przycumować do jednego z betonowych filarów. Nie zrobiłby tego, gdyby nie zamierzał opuścić łodzi. Już zapewne wspinał się po wspornikach, które znajdowały się z przodu, przede mną. Pewien, że wiem, gdzie są rudowłosi rewolwerowcy, spojrzałem przez ramię, ku labiryntowi słupów i belek od strony zachodniej. Nie było ich jeszcze widać. Jeden z przodu. Dwaj z tyłu. Młot i kowadło.

ROZDZIAŁ 4 Kiedy stałem u zbiegu belek i zastanawiałem się, co robić dalej, po mojej prawej stronie, w kierunku południowym, zamajaczył jakiś niewyraźny kształt. Ponieważ bywa, że nagle i niespodziewanie ukazują się duchy, nie zważając na moje nerwy, nie ulegam łatwo strachowi. Zakołysałem się na wąskim drewnie, ale nie spadłem. Zjawą okazał się Boo, dobry pies i niegdysiejsza maskotka opactwa św. Bartłomieja w górach kalifornijskich. Nie mógł być widziany przez nikogo prócz mnie i tylko ja potrafiłem stwierdzić dotykiem, czy posiada on jakąkolwiek substancję fizyczną. Jednakże, przynajmniej w moich oczach, migotliwe refleksy rzucane przez fale, tańcząc na jego bokach i pysku, sprawiały, że wydawał się równie rzeczywisty, jak ja. Choć potrafił ukazać się ponad ziemią, teraz zbliżył się do mnie, stąpając po belce, niczym duch ojca Hamleta, zbliżający się na tarasie zamkowym do skazanego na porażkę księcia. No, niezupełnie. Boo miał ogon, miękką sierść i przyjacielski uśmiech na mordzie. Ojciec Hamleta nie odznaczał się niczym takim, ale bez wątpienia Hollywood wyposażyłby go w owe atrybuty w jakiejś poronionej adaptacji dramatu Szekspira. Miałem nadzieję, że porównanie z Hamletem jest pod wieloma względami nietrafne. Pod koniec sztuki scena jest zasłana trupami. Boo zatrzymał się, stwierdziwszy, że go zobaczyłem, przekrzywił łeb i zamachał ogonem. Obrócił się nagle, nie wykonując żadnego ruchu, i poczłapał w kierunku południowym; przystanął, znów spojrzał na mnie, po czym kontynuował wędrówkę. Nawet jeśli nie oglądałem wielu odcinków serialu o Lassie, rozumiałem martwych dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że należy podążyć za swoim psem. Czerpałem niejaką dumę z faktu, że w przeciwieństwie do Timmy’ego z serialu, nie trzeba ponaglać mnie szczekaniem. Olbrzym o blond włosach nie pojawił się od strony wschodniej, nie dostrzegłem też rudzielców nadciągających od strony zachodniej, spieszyłem więc, ostrożnie, co prawda, za nieziemskim owczarkiem, który prowadził mnie ku południowemu krańcowi pomostu. Na końcu drewnianej ścieżki dotarłem do dużego podestu z poręczą, z którego biegły w górę dwie osobne kondygnacje schodów, jedna z lewej strony, druga z prawej. Sam podest mógł służyć jako platforma dla robotników. Kiedy Boo wspiął się na schody po lewej, ruszyłem za nim. Nie były wysokie, a na ich szczycie znajdował się zabezpieczony balustradą chodnik komunikacyjny o szerokości ponad metra. Spodnia część pomostu wznosiła się teraz nieco ponad trzydzieści centymetrów nad moją głową.

W tym wysokim pasażu, gdzie tylko silny sztormowy wiatr mógłby zmącić nieruchome powietrze, zapach kreozotu jeszcze się nasilił. Ciemność wydawała się w tym miejscu głębsza niż gdzie indziej. Mimo to drgające, żyłkowane refleksy, zmieniające się bezustannie na pułapie, ujawniły przewody elektryczne, skrzynki przyłączowe i miedziane rury, którymi płynęła zapewne woda. Przewody dostarczały prąd do latarni na górze i reflektorów strumieniowych pode mną. Miedziane rury z kolei zaopatrywały w wodę krany zainstalowane w równych odstępach, z myślą o wędkarzach, którzy niemal co noc łowili z mola. Chodnik, po którym prowadził mnie Boo, służył hydraulikom i elektrykom w razie jakichś problemów z urządzeniami na pomoście. Kiedy już pokonaliśmy pewien dystans dzielący nas od brzegu, dotarliśmy do przeszkody o sporych rozmiarach drewnianej skrzyni z dwiema kłódkami. W tym kiepskim świetle nie dostrzegałem żadnych słów czy oznaczeń na skrzyni. Być może znajdowały się w niej narzędzia i części zamienne, lub też kryły się w niej skurczone zwłoki biednej żony właściciela pomostu. Lorraine, która mogła zostać zamordowana przed dwudziestu laty, kiedy to skarżyła się zbyt często na trwały zapach kreozotu w mężowskim stroju roboczym. Moja usłużna wyobraźnia podsunęłaby mi jeżący włosy na głowie obraz uschniętego trupa Lorraine, gdybym uwierzył, że istnieje takie stanowisko jak kierownik pomostu. Nie mam pojęcia, skąd przyszło mi do głowy imię Lorraine. Czasem stanowię sam dla siebie zagadkę. Boo usadowił się na chodniku i położył na boku. Wysunął jedną łapę w moją stronę i zaczął nią machać w powietrzu – uniwersalny znak psiego języka, oznaczający „usiądź, odpocznij chwilę, dotrzymaj mi towarzystwa, podrap mnie po brzuchu”. W sytuacji, gdy szukało mnie trzech niebezpiecznych ludzi, sesja drapania po brzuchu wydawała się kiepskim pomysłem; tak jakby ktoś, biegnąc przez pole pod ostrzałem haubic, zatrzymał się nagle, by przyjąć pozycję lotosu i oddać się medytacji w celu uspokojenia nerwów. Wtedy uświadomiłem sobie, że brutal w koszuli o kwiecistym wzorze spóźnia się nieco, przeszukując drewnianą konstrukcję pomostu ze wschodu na zachód. Skrzynia miała wysokość około osiemdziesięciu centymetrów i zapewniała osłonę, której nie mogła dać balustrada. – Dobre psisko – wyszeptałem. Ogon Boo zaczął uderzać o deski, nie wydając żadnego dźwięku. Wyciągnąłem się bokiem na chodniku, zgiąłem lewą rękę w łokciu i wsparłem głowę o dłoń. Prawą drapałem brzuch psiego ducha. Psy wiedzą, że odczuwamy potrzebę okazywania czułości, tak jak one odczuwają potrzebę jej akceptacji. Były pierwszymi terapeutami ludzkości; praktykują to od tysięcy lat. Po mniej więcej dwóch minutach Boo zakończył naszą sesję terapeutyczną, podnosząc się z miejsca i nadstawiając czujnie uszu. Odważyłem się unieść głowę ponad skrzynię. Spojrzałem w dół jakieś dwa metry niżej, na poziom, z którego niedawno wszedłem wyżej. Z początku nikogo nie zauważyłem. Potem dostrzegłem olbrzyma; kroczył po belkach biegnących ze wschodu na zachód. Woda przypływu, nisko w dole, rzucała świetliste wzory, które przenikały drewnianą konstrukcję jak pryzmatyczne promienie kryształowego żyrandola w sali balowej. Olbrzym nie miał partnerki do tańca, ale i tak nie wyglądał na kogoś w nastroju do zabawy.

ROZDZIAŁ 5 Wielkolud, w przeciwieństwie do mnie, nie kroczył po belkach z wahaniem i ostrożnie, ale z taką pewnością siebie, że jego matka musiała być akrobatką cyrkową, a ojciec budowlańcem pracującym na dużych wysokościach. Potężne ręce trzymał przy bokach, w jednej dłoni ściskał broń, w drugiej latarkę. Przystanął, zapalił latarkę i zaczął omiatać strumieniem jej światła pionowe slupy i poziome wsporniki. Schowałem głowę za skrzynię. Chwilę później myszkujący słup jasności przesunął się po mnie, ze wschodu na zachód, potem z powrotem, wreszcie skierował się gdzie indziej. Choć Boo przecisnął się obok i wysunął głowę za poręcze obserwując giganta, pozostał widoczny tylko dla mnie. Kiedy tropiciel zniknął mi z oczu i zagłębił się w labirynt słupów, płatew i rozpór, wyprostowałem się, by ruszyć w dalszą wędrówkę na wschód. Biegnąc przede mną, Boo się zdematerializował. W jednej chwili wydawał się całkowicie realny, a nagle robił się przezroczysty, gasł i znikał. Nie miałem pojęcia, dokąd się udawał, kiedy mi nie towarzyszył. Może lubił odkrywać nowe miejsca, tak samo jak każdy żywy pies, i teraz włóczył się po niezbadanych uprzednio rejonach Magic Beach. Boo nie nawiedzał tego świata tak, jak nawiedzały go duchy maruderzy. Ci zmarli byli na przemian posępni, bojaźliwi, gniewni, rozgoryczeni. Niezgodnie z obyczajem nie chcą posłuchać wezwania na sąd i czynią z tego świata swój czyściec. Podsunęło mi to myśl, że wolna wola, którą zostali obdarowani w tym życiu, jest ich dziedzictwem w tym drugim, co wydaje mi się pocieszające. Boo jawił się nie tyle jako duch, ile raczej anioł stróż, zawsze szczęśliwy i gotów służyć, wciąż stąpający po ziemi nie dlatego, że został tu po śmierci, ale dlatego, że go odesłano. Niewykluczone, że w rezultacie mógł krążyć do woli między obydwoma światami, dysponując odpowiednią mocą i pozwoleniem. Przynosiła mi ulgę myśl, że gdy go nie potrzebowałem pilnie, przebywał na polach niebiańskich i bawił się ze wszystkimi dobrymi psami, które rozjaśniały ten świat swym wdziękiem i które przeniosły się do miejsca, gdzie żaden czworonóg nigdy nie cierpiał ani nie doświadczał życia pozbawionego miłości. Najwidoczniej Boo uznał, że w najbliższym czasie poradzę sobie jakoś bez niego. Kontynuowałem wędrówkę na wschód, aż w końcu, spoglądając w sprzyjającym momencie w dół, dostrzegłem ponton przywiązany do betonowej kolumny i kołyszący się łagodnie na falach skąpanych

w blasku reflektorów. Właśnie tu olbrzym wspiął się na górę i zaczął poszukiwania, kierując się na zachód. Z tego miejsca, w kierunku wschodnim, od brzegu dzieliła mnie odległość równa jednej czwartej pomostu. Przystanąłem, by się nad tym zastanowić. Jak się okazało, Boo nie mylił się, sądząc, że dam sobie radę bez jego pomocy. Olbrzym nie przeszukał ostatniej części drewnianej konstrukcji, ponieważ był przekonany, że nie zdołałbym zajść tak daleko, nim on wspiął się na górę. Nie wierzyłem jednak, że jest równie głupi, jak wielki. Ominąłby ten odcinek pomostu tylko wówczas, gdyby – zakładając, że bym mu się wymknął – ktoś czekał na mnie na brzegu. Być może obaj rudzielcy nie zaczęli wspólnych poszukiwań od zachodniego końca drewnianej konstrukcji mola, jak sobie wyobrażałem. Jeden z nich mógł czaić się na dole. Gdybym był psem, a Boo człowiekiem, dałby mi jakiś smakołyk, poklepał po głowie i powiedział: „Dobre psisko”. Przelazłem przez poręcz chodnika i opuściłem się na belkę pod spodem, straciłem równowagę, ale szybko ją odzyskałem. Ruszyłem w kierunku północnym, ku środkowej części pomostu. Tuż przed dotarciem do belki wschód–zachód zszedłem z drewnianej podpory, przekroczyłem dziesięciocentymetrową szczelinę i postawiłem stopę na uchwycie zamocowanym w pionowym słupie. Drugą klamrę chwyciłem dłonią i znalazłem się na tym wsporniku. Zsunąłem się na betonową kolumnę, ześliznąłem po oblepiającej ją koloni skorupiaków, zdzierając je dżinsami i oszczędzając dłonie, po czym wylądowałem w pontonie, starając się robić jak najmniej hałasu. Towarzyszył mi grzechoczący deszcz połamanych muszli. Łódź kołysała się pod jednym z reflektorów. Czułem się niebezpiecznie odsłonięty i pragnąłem jak najszybciej stamtąd umknąć. Cuma ciągnęła się od dzioba do knagi zamocowanej w betonie: dwóch haków z wyszczerbionej stali, wystających tuż nad skorupiakami. Nie miałem odwagi odwiązać pontonu, dopóki nie byłem przygotowany na walkę z prądami, które zaniosłyby mnie do brzegu. Gdybym uruchomił silnik, moi prześladowcy pojawiliby się natychmiast. Biorąc pod uwagę to, ile czasu bym potrzebował jako niedoświadczony żeglarz, by manewrować między filarami i wypłynąć na otwarte wody, mógłbym się nie oddalić dostatecznie szybko poza zasięg pocisku z ich broni. Postanowiłem więc użyć wioseł przytwierdzonych do wewnętrznej burty pasami zaopatrzonymi w rzepy. Ponieważ taka łódź wymagała długich wioseł, a jej przestrzeń była ograniczona, te tutaj miały drewniane łopaty, ale też teleskopowe uchwyty z aluminium. Manipulując odrobinę i mrucząc bezustannie – w których to czynnościach mam dużą wprawę – rozłożyłem wiosła i zablokowałem na maksymalnej długości. Umieściłem jedno z nich w dulce po lewej stronie, ale drugiego nie zamocowałem. Ponieważ nierówny rząd pali utrudniałby czy wręcz uniemożliwiał wiosłowanie pod prąd i manewrowanie wokół kolumn, miałem nadzieję, że odpychając się od tych betonowych barier, uda mi się sterować tą nadmuchiwaną jednostką przez pozostałą długość pomostu. W końcu odwiązałem cumę od knagi. Ponton od razu zaczął dryfować z przypływem, więc rzuciłem splątaną linę na dno łodzi. Nim zdążyłem oddalić się od kolumny, usiadłem na ławeczce przodem do dziobu, chwyciłem niezamocowane wiosło i odepchnąłem się nim od betonu. Zaciskając szczęki i czując pulsowanie krwi

w skroniach, starałem się ze wszystkich sił skierować ponton na północ, pod prąd przypływu znoszącego mnie ku brzegowi. I udawało mi się to przez krótką chwilę, nim fala pociągnęła łódź na północ-północny wschód, a potem na wschód. Korygowałem kurs, odpychając się od filarów jednego za drugim, i choć kilka razy wiosło zazgrzytało o beton, dźwięk ten był zbyt krótkotrwały i cichy, by mógł zwrócić czyjąkolwiek uwagę. Nie mogłem, rzecz jasna, powstrzymać wschodniego dryfu. Ale odległość od brzegu była spora, sądziłem więc, że dzięki gąszczowi pali nie zostanę dostrzeżony przez kogokolwiek na końcu mola. Kiedy ujrzałem przed sobą otwarte wody, wsunąłem niezamocowane wiosło w dulkę po prawej stronie i posługując się obydwoma, zacząłem płynąć pod prąd fali, pracując mocniej wiosłem od strony morza niż tym drugim, od strony lądu. Cały czas się spodziewałem, że oberwę kulą w plecy. Gdyby tak się stało, to miałem nadzieję, że nie zrobi ze mnie kaleki, ale zabije mnie na miejscu i pośle do Stormy Llewellyn. Kiedy manewrowałem między drewniano-betonową konstrukcją pomostu, zapadła noc. Mgła, która napłynęła pod wieczór, kiedy zdecydowałem, że Annamaria powinna opuścić pomost, gęstniała z wolna niczym zupa. Wiedziałem, że okryje mnie prędzej niż sama ciemność. Rączki wioseł skrzypiały w dulkach, a ich pióra uderzały z pluskiem o wodę, ale zza moich pleców nie dobiegał krzyk i z każdą chwilą nabierałem coraz większej pewności, że uda mi się uciec. Zaczęły mnie boleć ramiona, także barki i szyja, ale wiosłowałem uparcie, minuta za minutą. Byłem pod coraz większym wrażeniem potęgi oceanu i wdzięczny za niskie, leniwe fale. Kiedy w końcu zdobyłem się na odwagę i spojrzałem za siebie, wciąż mogłem dostrzec rozmazany blask kilku latarń. Ale gdy się przekonałem, że sam pomost zniknął całkowicie w szarym mroku, wciągnąłem oba wiosła do łodzi i rzuciłem je na pokład. Kierowany przez nowicjusza ponton potrafi zamienić się w nieobliczalną bestię, próba jego okiełznania przypomina jazdę na grzbiecie wściekłego i pijanego krokodyla, który chce cię strącić i pożreć twoje cojones. Ale to temat na inną historię. Bojąc się, że wypadnę za burtę albo przewrócę łódź, podpełzłem na czworakach do ławeczki przy rufie. Usiadłem tam, opierając dłoń na uchwycie sterowym silnika. Nie był on zaopatrzony w cięgło, ale w zapłon elektroniczny, którego przycisk odszukałem, obmacując silnik niczym niewidomy człowiek, który wodzi palcem po tekście Braille’a. Wciśnięcie guzika wywołało warkot i po chwili rozległ się łoskot śruby tnącej falę. Hałas silnika nie pozwalał mi słyszeć jakichkolwiek krzyków od strony pomostu, ale teraz tamta demoniczna trójca wiedziała gdzie jestem.

ROZDZIAŁ 6 Skierowanie się wprost ku brzegowi wydawało się nie mądre. Strzelec, który zajmował pozycję w przybrzeżnej części pomostu, pobiegłby na północ wzdłuż plaży, kierując się warkotem łodzi. Mgła nie była na tyle gęsta by zakryć szczelnie całe Magic Beach. Widziałem rozmyte i nie wyraźne światła nadmorskich domów i sklepów, które służyły mi za wyznacznik kierunku, kiedy zmierzałem na północ, równolegle do brzegu. Po raz pierwszy od chwili, gdy się to wszystko zaczęło, postawiłem sobie pytanie, dlaczego dłoń wielkiego mężczyzny na moim ramieniu pchnęła mnie z powrotem w objęcia apokaliptycznego koszmaru sennego z poprzedniej nocy. Trudno było powiedzieć, czy i on doznał tej wizji. Doświadczył jednak „czegoś”, co sprawiło, że zapragnął zabrać mnie w jakieś ustronne miejsce w celu intensywnego przesłuchania, z rodzaju tych, kiedy to przesłuchujący gromadzi dużą kolekcję zębów i paznokci przesłuchiwanego. Pomyślałem o tych żółtych oczach. I o głosie, który należał do istoty zdolnej zjeść mięso na surowo: „Kim ty, u diabła, jesteś?”. Moja obecna sytuacja nie sprzyjała spokojnym rozważaniom i głębokiemu rozumowaniu. Przychodziło mi do głowy tylko jedno wyjaśnienie tego piorunującego efektu, który wywołała dłoń mężczyzny na moim ramieniu. Tamten sen o straszliwej, chociaż niesprecyzowanej katastrofie był ponad wszelką wątpliwość nie koszmarem nocnym, ale przeczuciem. Kiedy olbrzym mnie dotknął, wywołał wspomnienie owego koszmaru, który wrócił do niego falą, ponieważ człowiek ten odgrywał zapewne znaczącą rolę w wywołaniu tajemniczego kataklizmu. Fale nie były na tyle wysokie, bym poczuł, jak wywraca się we mnie żołądek, kiedy jednak mimo wszystko się wywrócił, miałem wrażenie, że jest lepki jak ostryga wyślizgująca się ze swoje skorupy. Gdy oddaliłem się od pomostu na jakiś kilometr, ustawiłem ster, zablokowałem przepustnicę, ściągnąłem przemoczoną bluzę od dresu, którą miałem na sobie podczas poprzedniej kąpieli, i wyskoczyłem za burtę. Oblany potem po długiej wspinaczce, zapomniałem o tym jak zimna jest woda: tak bardzo, że pozbawiła mnie tchu w piersi. Zanurzyłem się. Wciągał mnie prąd. Wynurzyłem się z trudem, wyplułem całe usta słonej wody i zacząłem łapać powietrze. Przekręciłem się na plecy, a potem, machając nogami w stylu motylkowym, zacząłem powoli płynąć w stronę lądu. Jeśli jeden z rudzielców czekał na mnie na brzegu, to chciałem dać mu czas, by mógł dosłyszeć łódź płynącą uparcie na północ i zdecydować, czy podążyć za nią, czy wrócić na molo. Może jakiś rekin, naprawdę wielki rekin, gigantyczny zmutowany rekin niespotykanych rozmiarów zabiłby mnie jednym kłapnięciem szczęk i połknął w całości. W takim wypadku nie musiałbym się już martwić o Annamarię, mieszkańców Magic Beach czy prawdopodobny koniec świata.

Unosząc się niemal bez wysiłku w słonej wodzie, spoglądając w kłęby pozbawionej kształtów, ale bezustannie ruchomej mgły, nie słysząc niczego prócz własnego oddechu i chlupotu oceanu w uszach, przywyknąwszy do zimna, które nie przyprawiało mnie jeszcze o ból odniosłem wrażenie, że przebywam w komorze pozbawiającej odczuć zmysłowych. Teraz kiedy nic nie rozpraszało mojej uwagi, uznałem, że nadarza się doskonała okazja, by wrócić pamięcią do snu o czerwonym przypływie i poszukać znaczących szczegółów, których początkowo nie zarejestrowałem. Z ulgą przypomniałbym sobie podświetloną tablicę z informacją o miesiącu, dniu i godzinie kataklizmu, a także z dokładną lokalizacją i opisem wydarzenia. Niestety moje prorocze sny nie mają takiego charakteru. Nie rozumiem, dlaczego dano mi ten prognostyczny dar, na tyle wyrazisty, bym czuł się moralnie zobowiązany do zapobiegania przewidywanemu złu, ale jednocześnie ogólnikowy, co nie pozwala mi działać skutecznie i z przekonaniem. Z powodu tych niepokojących nadprzyrodzonych aspektów mojego życia, a także dlatego, że ciężar niezwykłego obowiązku przewyższa możliwości ich spełnienia, ryzykuję zmiażdżenie w kleszczach stresu. W konsekwencji staram się, by moje codzienne, nienadprzyrodzone życie było proste. Posiadanie dóbr materialnych ograniczone do minimum. Żadnych zobowiązań w rodzaju hipoteki czy rat za samochód. Unikam współczesnej telewizji, współczesnej polityki, współczesnej sztuki: wszystko to jest zbyt gwałtowne, zbyt gorączkowe i frywolne albo zbyt gniewne i gorzkie. Czasami nawet praca kucharza w gwarnej restauracji stawała się zbyt skomplikowana. Zastanawiałem się nad znacznie mniej wymagającym życiem jako sprzedawca opon albo osoba zatrudniona w sklepie z obuwiem. Gdyby ktoś mi płacił za to, żebym obserwował, jak rośnie trawa, to też byłbym zadowolony. Nie mam żadnych ubrań prócz podkoszulków i dżinsów, no i bluz od dresu na chłodne dni. Uwalnia mnie to od decyzji, co na siebie włożyć. Nie planuję przyszłości. Urządzam sobie życie wraz z jego upływem. Jeśli chodzi o zwierzę domowe, najlepszy jest dla mnie duch psa. Nie trzeba go karmić, dawać mu wody czy szczotkować. Nie trzeba zbierać po nim odchodów. Tak czy inaczej, dryfując we mgle w stronę spowitego mrokiem wybrzeża, nie potrafiłem wyodrębnić ze swego snu jakichkolwiek nowych szczegółów. Potem jednak uświadomiłem sobie, że w tej wizji Annamaria nie nosiła takiego samego ubrania jak w życiu realnym. Była ciężarna, tak jak w rzeczywistości, zawieszona w powietrzu nad szkarłatnym i fosforyzującym morzem, na tle burzy ognistych chmur. Kiedy stałem na plaży, po której pełzały świetliste węże, podpłynęła do mnie, wolna od okowów grawitacji, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i zamkniętymi oczami. Przypomniałem też sobie, że jej odzienie trzepotało, nie wybrzuszając się jednak, jak podczas wichru towarzyszącego kataklizmowi, lecz poruszając łagodnie na skutego magicznego i powolnego przemierzania powietrznej przestrzeni. Nie była to sukienka ani koszula. Obszerna, ale bez przesady. Tunika jakiegoś rodzaju, zakrywająca ją od szyi do nadgarstków, do kostek. Kostki miała skrzyżowane, stopy nagie. Materiał odzienia odznaczał się miękkością i połyskiem jedwabiu i spływał pełnymi wdzięku fałdami; mimo to było w nim coś osobliwego. Coś niezwykłego.