czwartek4

  • Dokumenty230
  • Odsłony56 733
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów227.1 MB
  • Ilość pobrań39 059

Zmierzch - Johan Theorin

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Zmierzch - Johan Theorin.pdf

czwartek4 EBooki Johan Theorin - Kwartet olandzki (tom 1-4) + Święty Psychol 01.Zmierzch - Johan Theorin
Użytkownik czwartek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

Już w księgarniach: Matti Rönkä Dobry brat, zły brat Kjell Ola Dahl Mężczyzna w oknie Friedrich Ani Śmierć nie ulega przedawnieniu Thomas Enger Letarg Lars Kepler Kontrakt Paganiniego Johan Theorin Smuga krwi Kjell Ola Dahl Czwarty napastnik Thomas Enger Bóle fantomowe Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę Matti Rönkä Przyjaciele z daleka Wojciech Chmielarz Podpalacz Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel Bernhard Jaumann Godzina szakala Wojciech Chmielarz Farma lalek Johan Theorin Święty Psychol Friedrich Ani Ludzie za ścianą Lars Kepler Świadek Thomas Enger Żądza krwi Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel Bernhard Jaumann Kamienista ziemia Jean Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven Lars Kepler Piaskun Johan Theorin Duch na wyspie W serii ukaże się także: Wojciech Chmielarz Przejęcie Więcej informacji: czarne.com.pl

Johan Theorin Zmierzch Przełożyła Anna Topczewska

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału szwedzkiego Skumtimmen Projekt okładki Piotr Bukowski Fotografia na okładce © Michael Prince Corbis Fotochannels Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl Copyright © by Johan Theorin, 2007. First published by Wahlström & Widstrand, Stockholm, Sweden. Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2008 Copyright © for the Polish translation by Anna Topczewska, 2008 Redakcja Andrzej Massé Korekta Barbara Sieradzka / d2d.pl, Anna Mroczka / d2d.pl ISBN 978-83-7536-884-0

Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Olandia, wrzesień 1972 Olandia, lipiec 1936 Olandia, czerwiec 1940 Olandia, maj 1943 Olandia, maj 1945 Olandia, maj 1945 Olandia, maj 1945 Olandia, maj 1945 Smalandia, maj 1945 Göteborg, sierpień 1945 Puerto Limón, październik 1955 Puerto Limón, marzec 1960 Ciudad De Panamá, kwiecień 1963 Puerto Limón, lipiec 1963 Puerto Limón, lipiec 1963 Jönköping, kwiecień 1970

Olandia, wrzesień 1972 Olandia, wrzesień 1972 Olandia, wrzesień 1972 Olandia, wrzesień 1972 Epilog Podziękowania Kolofon

Olandzkiemu rodowi Gerlofssonów

Olandia, wrzesień 1972 Mur był zbudowany z dużych okrągłych kamieni pokrytych sinawymi porostami i kończył się dokładnie na równi z czubkiem głowy chłopca. Żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie, maluch musiał wspiąć się na palce. Przed nim ścieliła się tylko szarość i mgła. Tu, gdzie teraz stał, równie dobrze mógł być koniec świata, ale przecież doskonale wiedział, że jest odwrotnie: za murem świat się dopiero zaczynał. Ów wielki świat, który rozciąga się poza granicami ogrodu. Przez całe lato kusiło chłopca, żeby go odkryć. Dwukrotnie próbował wdrapać się na mur i dwukrotnie jego ręka zsunęła się z chropowatych kamieni, a on upadł do tyłu w wilgotną trawę. Nie poddawał się jednak i za trzecim razem dopiął swego. Wziął głęboki wdech, podciągnął się na rękach, wczepił się w zimne kamienie i znalazł się na szczycie. Było to dla niego nie lada osiągnięcie – ma niecałe sześć lat i oto po raz pierwszy w życiu przechodzi przez mur. Przez chwilę siedział na krawędzi niby król na tronie. Świat po drugiej stronie był wielki i bezkresny, ale przy tym szary i niewyraźny. Mgła, która tego popołudnia zasnuła wyspę, nie pozwalała wiele zobaczyć, lecz u podnóża muru chłopiec widział niewielką łączkę porośniętą żółtobrunatną trawą. Kawałek dalej rysowały się niskie krzaki jałowca i wystające z ziemi omszałe kamienie. Grunt okazał się równie płaski jak w ogrodzie za jego plecami, a jednak wszystko wydawało się znacznie dziksze; obce i kuszące. Chłopiec oparł prawą stopę na tkwiącym w ziemi głazie i zszedł na łąkę za murem. Po raz pierwszy w życiu znalazł się sam poza obrębem ogrodu i nikt nie wiedział, gdzie jest. Tego dnia jego mama pojechała poza wyspę. Dziadek chwilę wcześniej poszedł nad morze, a babcia spała, kiedy wkładał sandały i wymykał się z domu. Mógł robić, co chciał. Zaczęła się przygoda. Zdjął rękę z kamieni muru i zrobił krok w dziką trawę. Była rzadka, łatwo się przez nią szło. Posunął się jeszcze kawałek do przodu, a świat przed nim powoli stawał się wyraźniejszy. Chłopiec zobaczył, że krzaki jałowca nabierają konturów, i ruszył w ich stronę. Miękka ziemia tłumiła wszystkie odgłosy, jego kroki odzywały się tylko cichym szelestem w trawie. Nawet gdy podskakiwał na obydwu nogach i mocno tupał, słychać było jedynie głuche dudnienie, kiedy zaś podnosił stopy, trawa natychmiast się prostowała, a jego ślady znikały. Pokonał w ten sposób kilka metrów: Hop, bum. Hop, bum. Wszedłszy między wysokie jałowce za łąką, przestał skakać. Odetchnął chłodnym powietrzem i rozejrzał się wkoło. Kiedy skakał po trawie, unosząca się mgła cicho podkradła się do niego od tyłu. Kamienny mur na skraju łąki rozmazał się w oparach, a ciemnobrązowy domek zupełnie zniknął. Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy nie zawrócić, nie pójść z powrotem przez łąkę i nie wdrapać się na mur. Nie miał zegarka i nazwy godzin nic mu nie mówiły, ale niebo nad jego głową było teraz ciemnoszare, a powietrze dookoła zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wiedział, że dzień ma się ku końcowi i wkrótce nadejdzie noc. Chciał przejść po miękkiej ziemi jeszcze tylko kawałek. Wiedział przecież, gdzie jest: dom, w którym śpi jego babcia, został z tyłu, chociaż teraz on stracił go z oczu. Ruszył ku niewyraźnej ścianie mgły – dało się ją zobaczyć, ale nie uchwycić: wciąż odsuwała się w magiczny sposób, jakby się z nim

drocząc. Chłopiec stanął. Wstrzymał oddech. Świat dookoła zastygł w zupełnej ciszy, on jednak poczuł nagle, że nie jest sam. Czyżby usłyszał we mgle jakiś odgłos? Odwrócił się. Za sobą nie widział już łąki z murem, tylko trawę i jałowce. Krzaki wokół niego stały nieruchomo. Wiedział, że nie są żywe – w każdym razie nie tak samo żywe jak on – a mimo to nie mógł przestać myśleć o tym, że są bardzo duże. Otaczały go ich milczące czarne sylwetki i, kto wie, czy nie przysuwały się bliżej, kiedy nie patrzył. Odwrócił się znowu i zobaczył kolejne jałowce. Jałowce i mgłę. Nie wiedział już, z której strony został letni domek, ale strach i poczucie osamotnienia kazały mu ruszyć z miejsca. Zacisnął pięści i puścił się biegiem przez pustkowie. Chciał odnaleźć kamienny mur i ogród za nim, ale widział tylko trawę i jałowce. W końcu nie widział już nawet tego: świat przysłoniły łzy. Chłopiec stanął, wziął głęboki wdech, a łzy przestały płynąć. We mgle nadal widział jałowce, lecz teraz jeden z nich miał dwa grube pnie. Nagle malec zobaczył, że krzak się rusza. To człowiek. Jakiś pan. Wyłonił się z szarej mgły i stanął w odległości zaledwie dziesięciu kroków od niego. Był wysoki i barczysty, miał na sobie bure ubranie i ciężkie kalosze. Zauważył go. Stał nieruchomo w trawie i patrzył. Na czoło naciągnął czarną czapkę. Wyglądał staro, choć jeszcze nie tak staro jak dziadek. Chłopiec nie drgnął. Nie znał mężczyzny, a mama mówiła, że obcych należy się strzec. Jednak teraz przynajmniej nie był już we mgle sam z jałowcami. Zawsze może się odwrócić i uciec, gdyby ten pan okazał się niemiły. – Cześć – odezwał się mężczyzna cicho. Oddychał ciężko, jakby przyszedł we mgle z bardzo daleka albo szybko biegł. Chłopiec nie odpowiedział. Mężczyzna szybko obejrzał się za siebie. Potem znów popatrzył na niego i bez uśmiechu spytał: – Jesteś sam? Chłopiec w milczeniu pokiwał głową. – Zgubiłeś się? – Chyba tak – odparł. – Nie bój się… Znam alvaret jak własną kieszeń – mężczyzna zrobił krok w jego stronę. – Jak masz na imię? – Jens – odrzekł chłopiec. – A dalej? – Jens Davidsson. – Dobrze – nieznajomy skinął głową, a po krótkim wahaniu dodał: – Ja mam na imię Nils. – A dalej? – spytał Jens. Trochę przypominało to grę. Mężczyzna zaśmiał się krótko. – Nazywam się Nils Kant – odparł i zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Jens stał nieruchomo, przestał rozglądać się dookoła. We mgle była tylko trawa, kamienie i krzaki. No i ten nieznajomy pan, Nils Kant, który teraz zaczął się do niego uśmiechać, jakby już byli przyjaciółmi. Mgła ich obległa, było zupełnie cicho. Nawet ptaki nie śpiewały. – Nie bój się – powiedział Nils Kant i wyciągnął rękę.

Stali teraz bardzo blisko siebie. Jens pomyślał, że Nils Kant ma największe dłonie, jakie w życiu widział, i zrozumiał, że już za późno na ucieczkę. 1 Kiedy w ten październikowy poniedziałek wieczorem jej ojciec Gerlof zadzwonił po raz pierwszy po prawie rocznej przerwie, Julia natychmiast pomyślała o kościach wyrzuconych przez morze na kamienisty brzeg. Kości białe jak masa perłowa, wypolerowane przez fale, na linii wody, wśród szarych kamieni niemal lśniące własnym blaskiem. Kawałki kości. Julia nie wiedziała, czy rzeczywiście są na plaży, ale od ponad dwudziestu lat czekała, żeby je zobaczyć. Tego dnia Julia odbyła długą rozmowę z ubezpieczalnią i poszło jej równie źle jak wszystko inne tej jesieni, tego roku. Jak zwykle, ile tylko się dało, odkładała telefon na później, żeby nie wysłuchiwać westchnień, a kiedy w końcu zadzwoniła, monotonny głos automatycznej sekretarki poprosił o jej numer EWIDENCYJNY. Wystukała wszystkie swoje cyfry i została przełączona w głąb labiryntu sieci wewnętrznej, to znaczy w próżnię. Wyglądała przez okno w kuchni, na stojąco słuchając szumu w słuchawce – ledwo słyszalnego szumu, jakby gdzieś daleko płynęła woda. Kiedy wstrzymując oddech, mocno przyciskała słuchawkę do ucha, chwilami dobiegały ją z oddali głosy duchów. Czasem odzywały się stłumionym szeptem, czasem zaś brzmiały ostro i rozpaczliwie. Julia tkwiła uwięziona w upiornym świecie sieci telefonicznej razem z błagalnymi głosami, które nieraz dolatywały z okapu nad kuchnią, kiedy paliła papierosa. W przewodach wentylacyjnych mamrotało i gadało – prawie nigdy nie zdołała wyłowić poszczególnych słów, mimo to słuchała w skupieniu. Jeden jedyny raz usłyszała wyraźnie, jak kobiecy głos dobitnie stwierdza: „Tak, teraz już najwyższa pora”. Stała przy oknie w kuchni i słuchała szumu, wyglądając na ulicę. Był zimny, wietrzny dzień. Żółte liście brzóz podrywały się z mokrego asfaltu, żeby uciec przed wiatrem. Wzdłuż krawężnika zalegała bura breja z liści, które, rozgniecione kołami samochodów, nigdy już nie odkleją się od ziemi. Zastanawiała się, czy ulicą przejdzie ktoś znajomy. Zza rogu mógł wyłonić się Jens, w garniturze i z krawatem, jak prawdziwy prawnik, prosto od fryzjera, z teczką w dłoni. Długie kroki, podniesiona głowa. Widząc ją w oknie, zatrzymałby się zdumiony, a później podniósłby rękę i pomachał z uśmiechem… Nagle szum ustał, a w słuchawce rozległ się zestresowany głos: – Ubezpieczalnia, Inga, słucham? To nie jej nowa referentka, bo tamta miała na imię Magdalena. A może Madeleine? Nigdy się nie widziały. Julia wzięła głęboki wdech. – Mówi Julia Davidsson, chciałam się dowiedzieć, czy możecie… – Pani numer EWIDENCYJNY? – To jest… Wystukałam go na telefonie. – U mnie się nie wyświetlił. Mogłaby pani jeszcze raz podać mi swój numer? Julia powtórzyła cyfry, w słuchawce zapadła cisza. Prawie nie słyszała szumu. Czy specjalnie ją

rozłączyli? – Julia Davidsson? – odezwała się w końcu konsultantka, jakby wcale nie słyszała, że Julia już się przedstawiła. – W czym mogę pomóc? – Chciałabym przedłużyć. – Co przedłużyć? – Zwolnienie. – Gdzie pani pracuje? – W szpitalu Östersjukhuset, na oddziale ortopedycznym – odparła Julia. – Jestem pielęgniarką. Czy nadal była pielęgniarką? W ciągu ostatnich lat tak rzadko się pojawiała na ortopedii, że nikt pewnie za nią tam nie tęsknił. Ona z kolei zdecydowanie nie tęskniła za pacjentami, którzy wiecznie uskarżają się na swoje śmieszne problemy, nie mając pojęcia o prawdziwym nieszczęściu. – Ma pani zaświadczenie lekarskie? – spytała konsultantka. – Tak. – Była pani dzisiaj u lekarza? – Nie, w środę. U psychiatry. – To dlaczego dopiero teraz pani dzwoni? – No, bo nie najlepiej się potem czułam… – odparła Julia i pomyślała: „Przedtem też nie. Uporczywy ból tęsknoty w piersi”. – Powinna pani zadzwonić do nas tego samego dnia… Julia wyraźnie słyszała oddech kobiety w słuchawce, może nawet westchnienie. – Teraz muszę zrobić tak… – ciągnęła konsultantka. – Wejdę w komputer i zrobię dla pani wyjątek. Tylko ten jeden raz. – Dziękuję, to miło – powiedziała Julia. – Chwileczkę… Julia nadal wyglądała na ulicę. Było zupełnie pusto. A jednak nie, właśnie ktoś zbliżał się chodnikiem od strony większej przecznicy: mężczyzna. Julia poczuła, jak lodowata dłoń zaciska jej się na żołądku, ale zaraz zobaczyła, że jest za stary: łysy, koło pięćdziesiątki, ubrany w kombinezon poplamiony białą farbą. – Halo? Mężczyzna stanął przed domem po drugiej stronie ulicy, wprowadził kod i otworzył drzwi. Wszedł. To nie Jens. Zwykły pan w średnim wieku. – Halo? Julia Davidsson? Znowu konsultantka. – Tak? Jestem. – No, więc napisałam w komputerze, że pani zaświadczenie lekarskie już do nas idzie. Zgadza się? – Dobrze. Ja… – Julia urwała. Znowu zerknęła na ulicę. – Coś jeszcze? – Wydaje mi się… – Julia zacisnęła palce na słuchawce. – Wydaje mi się, że jutro będzie zimno. – Aha – odparła konsultantka, jakby to było najzwyczajniejsze pod słońcem. – Zmieniała pani numer konta czy jest ten sam, co do tej pory? Julia nie odpowiedziała. Szukała normalnych, pospolitych słów. – Czasem rozmawiam ze swoim synem – odezwała się w końcu.

Po drugiej stronie zrobiło się cicho, ale po chwili rozległ się głos konsultantki: – OK, no więc, jak mówiłam, napisałam… Julia szybko odłożyła słuchawkę. Dalej gapiła się za okno w dziwnym przeświadczeniu, że liście na ulicy układają się w jakiś wzór, wiadomość, której ona nigdy nie zrozumie, choćby przyglądała im się bez końca, i nie mogła się doczekać, kiedy Jens wróci ze szkoły. Nie, teraz musi już przecież wracać z pracy. Jens powinien skończyć szkołę wiele lat temu. Kim w końcu zostałeś, Jens? Strażakiem? Adwokatem? Nauczycielem? Później tego samego dnia, siedząc na łóżku przed telewizorem w wąskim pokoju swojej kawalerki, oglądała program edukacyjny o żmijach. Potem zmieniła kanał, trafiając na program kulinarny, w którym dwoje ludzi smażyło mięso. Kiedy program się skończył, poszła do kuchni sprawdzić, czy trzeba odkurzyć stojące w szafce kieliszki do wina. Tak, jeśli przyjrzeć im się pod światło, na szkle widać białe drobiny kurzu. Julia wyjęła więc kieliszki i jeden po drugim wytarła je porządnie. Miała ich dwadzieścia cztery, używała wszystkich po kolei. Co wieczór piła dwie lampki czerwonego wina, czasem trzy. Kiedy później leżała na łóżku przed telewizorem, ubrana w jedyną czystą bluzkę, którą znalazła w szafie, w kuchni zadzwonił telefon. Przy pierwszych sygnałach Julia zamrugała oczami, ale się nie ruszyła. Nie, nie będzie posłuszna. Nie ma obowiązku odbierać. Telefon zadzwonił ponownie. Zdecydowała, że nie ma jej w domu, że wyszła w ważnej sprawie. Nie podnosząc głowy, mogła wyjrzeć przez okno, choć widziała w nim tylko dachy domów przy ulicy, zgaszone latarnie i sterczące ponad nimi czubki drzew. Słońce zaszło za miastem i niebo stopniowo ciemniało. Telefon zadzwonił po raz trzeci. Był wieczór. Zmierzch. Telefon zadzwonił po raz czwarty. Julia nie wstała, żeby odebrać. Zadzwonił jeszcze jeden raz, a potem zrobiło się cicho. Na zewnątrz zamrugały latarnie, żeby zaraz rozświetlić asfalt. To był całkiem dobry dzień. Nie. Właściwie w ogóle nie było dobrych dni. Tyle że niektóre mijały szybciej. Julia zawsze była sama. Drugie dziecko mogłoby pomóc. Michael chciał, żeby postarali się o rodzeństwo dla Jensa, ale ona nie chciała. Nigdy nie czuła się dość pewnie, a z czasem Michael oczywiście dał za wygraną. Często, jeśli nie odbierała telefonu, w nagrodę dostawała nagraną wiadomość, więc kiedy tego wieczoru przestał dzwonić, wstała z łóżka i podniosła słuchawkę. Na taśmie jednak słychać było tylko szum. Odłożywszy telefon, otworzyła szafkę nad lodówką. Stała tam butelka dnia, a butelka dnia była jak zwykle butelką czerwonego wina. Szczerze mówiąc, to już druga tego dnia butelka czerwonego wina, bo do obiadu Julia dopiła tę napoczętą poprzedniego wieczoru. Korek wyszedł z głuchym cmoknięciem. Nalała sobie kieliszek i szybko go wychyliła. Nalała kolejny. Po całym ciele rozeszło się ciepło i dopiero teraz mogła się odwrócić, żeby wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz było już ciemno, latarnie rzucały na asfalt tylko kilka okrągłych jasnych plam. W ich

świetle nic się nie poruszało. Ale co kryło się w mroku? Tego nie dało się zobaczyć. Julia odwróciła się do okna plecami, żeby opróżnić drugi kieliszek. Czuła się spokojniejsza. Rozmowa z ubezpieczalnią ją podminowała, ale teraz jej przeszło. Zasłużyła na trzeci kieliszek, który może już wypić powoli w pokoju. Włączy sobie jakąś muzykę, może Satie, weźmie tabletkę i zaśnie przed północą. Wtedy znowu zadzwonił telefon. Przy trzecim sygnale Julia ze spuszczoną głową usiadła na łóżku. Przy piątym wstała, a po siódmym była wreszcie w kuchni. Zanim telefon zadzwonił po raz dziewiąty, podniosła słuchawkę. Powiedziała szeptem: – Julia Davidsson. W odpowiedzi nie usłyszała szumu, lecz cichy, a mimo to wyraźny głos: – Julia? Poznała go. – Gerlof? – spytała. Dawno przestała mówić do niego „tato”. – Tak… to ja. Znowu zapadła cisza i Julia musiała mocniej przycisnąć słuchawkę do ucha, żeby cokolwiek słyszeć. – Chyba… wiem trochę więcej o tym, jak to się stało. – Co? – Julia gapiła się w ścianę. – Jak co się stało? – No, jak to… z Jensem. Zastygła w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. – Czy on nie żyje? To wszystko było jak chodzenie z numerkiem w ręku. Pewnego dnia wywołują twój numerek i musisz podejść do okienka informacji. Julia myślała o białych kawałkach kości wyrzuconych przez morze na brzeg w Stenvik, chociaż Jens bał się wody. – Julio, on musi być martwy… – Ale czy go znaleźli? – przerwała. – Nie. Ale… Zamrugała powiekami. – To dlaczego dzwonisz? – Nie znaleźli go. Ale ja… – W takim razie nie dzwoń do mnie! – wrzasnęła, po czym rzuciła słuchawką. Potem z zamkniętymi oczami stała przy telefonie. Numerek, miejsce w kolejce. Ale to nie jest właściwy dzień, Julia nie chciała, żeby to właśnie tego dnia odnaleziono Jensa. Usiadła przy stole i bezmyślnie spojrzała w ciemność za oknem, potem znów na telefon. Ruszyła się z miejsca i podeszła do niego, mimo że nie dzwonił. Robię to dla ciebie, Jens. Podniosła słuchawkę, rzuciła okiem na przyklejoną do białych kafelków kartkę, która od lat wisiała nad pojemnikiem na chleb, i wykręciła numer. – Gerlof Davidsson. – To ja – powiedziała. – A, tak, tak. Julia. Zapadła cisza. Julia zebrała się w sobie. – Nie powinnam była rzucać słuchawką.

– Tak, tak… – To nic nie zmienia. – Nie – zgodził się jej ojciec. – Ale człowiek czasem tak po prostu robi. – Jaka jest pogoda na Olandii? – Szaro i zimno – powiedział Gerlof. – Nie byłem dziś na dworze. Znowu cisza. Julia wzięła głębszy wdech. – No, więc dlaczego dzwoniłeś? – spytała. – Coś się musiało stać. Zwlekał z odpowiedzią. – Tak… Wydarzyło się tu parę rzeczy – powiedział. – Ale ja nic nie wiem. Nic więcej niż do tej pory, w każdym razie. Czyli nic więcej niż ja, pomyślała Julia. Przykro mi, Jens. – Sądziłam, że masz coś nowego. – Za to dużo myślałem – ciągnął Gerlof. – I wydaje mi się, że coś można zrobić. – Zrobić? A to niby po co? – Żeby posunąć się naprzód – odparł, po czym zaraz szybko spytał: – Możesz przyjechać? – Kiedy? – Jak najszybciej. Sądzę, że możesz się tu przydać. – Ale ja nie mogę ot tak sobie po prostu wyjechać – odparła, chociaż właściwie nie było to zupełnie niemożliwe: miała przecież długie zwolnienie. – Musisz coś więcej powiedzieć… wyjaśnić, o co chodzi. Nie możesz nic zdradzić? Jej ojciec milczał. – Pamiętasz, w co był ubrany tamtego dnia? – spytał wreszcie. Tamtego dnia. – Tak – tamtego ranka sama pomagała Jensowi się ubrać i dopiero później dotarło do niej, że miał na sobie letnie ciuchy, chociaż była jesień. – Żółte szorty i czerwona koszulka – powiedziała. – Z Supermanem. Dostał ją po bracie ciotecznym, to był taki nadruk, który trzeba samemu przyprasować żelazkiem, z cienkiej gumy… – A pamiętasz, co miał na nogach? – przerwał jej Gerlof. – Sandały – odparła. – Miał brązowe skórzane sandały na czarnej gumowej podeszwie. W prawym urwał się pasek z przodu, w lewym kilka pasków było poluzowanych… Zawsze tak to wyglądało pod koniec lata, ale przyszyłam mu go… – Białą nitką? – Tak – odparła Julia bez namysłu. – Tak, nitka chyba była biała. Ale jak to? – dodała po chwili zastanowienia. Przez kilka sekund panowało milczenie. Potem Gerlof powiedział: – Na moim biurku leży stary sandał z prawej nogi. Zszyty białą nitką. Na oko pasowałby na pięciolatka… Właśnie mu się przyglądam. Julii zakręciło się w głowie, musiała się oprzeć o blat. Gerlof coś jeszcze mówił, ale ona się rozłączyła, mocno przyciskając guzik, i w słuchawce znów zrobiło się cicho. Numerek – właśnie ten numerek dostała i zaraz ją wywołają. Uspokoiła się. Dziesięć minut później zdjęła palec z przycisku i wykręciła numer Gerlofa. Odebrał po pierwszym sygnale, jakby czekał na jej telefon. – Gdzie go znalazłeś? – spytała. – Gdzie? Gerlof? – To skomplikowane – odparł Gerlof. – Wiesz, że, no… że trochę trudno mi się poruszać, Julio.

Jest coraz trudniej. I dlatego tak mi zależy, żebyś przyjechała. – Nie wiem… – Julia zamknęła oczy i słyszała tylko szum w słuchawce. – Nie wiem, czy dam radę. – Widziała siebie na plaży, widziała, jak chodzi między kamieniami, ostrożnie zbierając kawałeczki szkieletu, które udało jej się znaleźć, i przyciska je mocno do piersi. – Może. – Co pamiętasz? – spytał Gerlof. – Jak to? – Z tamtego dnia. Pamiętasz coś szczególnego? – pytał. – Skup się. – Pamiętam, że Jens zniknął… On… – Nie chodzi mi teraz o Jensa – przerwał jej Gerlof. – Co jeszcze pamiętasz? – Czego ty chcesz? Nie rozumiem… – Pamiętasz mgłę, która zasnuła Stenvik? Julia milczała. – Tak – odparła po chwili. – Mgła… – Pomyśl o niej – powiedział Gerlof. – Spróbuj przypomnieć sobie tę mgłę. Mgła… Mgła stanowiła nieodłączną część wszystkich wspomnień z Olandii. Julia ją pamiętała. Na północy wyspy nieczęsto zdarzała się gęsta mgła, ale jesienią nadciągała czasami znad cieśniny. Zimna i wilgotna. Ale co się stało we mgle tamtego dnia? Co się stało, Jens?

Olandia, lipiec 1936 Człowiek, który na Olandii z czasem stanie się przyczyną wielkiego smutku i strachu, w połowie lat trzydziestych jest dziesięcioletnim chłopcem. Do niego należy plaża i szerokie morze. Nazywa się Nils Kant, ma opaloną skórę, a w ten ciepły letni dzień włożył krótkie spodenki. Siedzi w słońcu na okrągłym głazie poniżej domów i rybackich chat w Stenvik. Myśli: To wszystko jest moje. Ma rację, bo plaża jest własnością jego rodziny, tak jak inne rozległe tereny na północnej Olandii. Ród Kantów posiada te ziemie od wieków, a od kiedy przed trzema laty umarł ojciec Nilsa, chłopiec czuje, że musi o nie dbać. Nils nie tęskni za ojcem, pamięta tylko, że był wysoki, milczący i surowy, czasem gwałtowny, i w gruncie rzeczy cieszy się, że w drewnianej willi niedaleko brzegu czeka na niego tylko matka, Vera. Nie potrzeba mu nikogo więcej. Nie potrzeba mu kolegów – wie, że w nadbrzeżnych wioskach mieszkają dzieci w każdym wieku, a w najbliższej okolicy także starsi chłopcy, pracujący już w kamieniołomach – ale akurat ten odcinek plaży należy tylko do niego. Młynarze w niedalekim młynie i rybacy, którzy przesiadują w chatach, nie stanowią zagrożenia. Nils zsuwa się z głazu. Znowu idzie się wykąpać, ostatni raz przed powrotem do domu. – Nils! – woła chłopięcy głosik. Nils nie odwraca głowy, ale słyszy najpierw, jak żwir i drobne kamienie z chrzęstem staczają się po stromym stoku powyżej plaży, a po chwili zbliżające się do niego czyjeś szybkie kroki. – Nils! Ja też dostałem od matki tofiki! Całą furę tofików! To brat Nilsa. Axel, młodszy od niego o trzy lata i bardzo ruchliwy. W ręku trzyma szare zawiniątko. – Zobacz! Axel szybko podchodzi do głazu i podniecony spogląda na Nilsa, po czym rozwija paczuszkę, rozkładając jej zawartość na płótnie. W zawiniątku jest mały scyzoryk i tofiki, lśniące, ciemne mleczne tofiki. Nils dolicza się ośmiu cukierków. On przed wyjściem z domu dostał od matki tylko pięć, ale teraz już i tak wszystkie są zjedzone, a jemu serce wali w nagłym przypływie złości. Axel bierze jeden ze swoich tofików, przygląda mu się, po czym wkłada go do buzi i spogląda na połyskującą wodę. Żuje powoli, z zadowoleniem, jakby należały do niego nie tylko tofiki, ale także plaża, woda i niebo nad nimi. Nils odwraca wzrok. – Idę się wykąpać – mówi, patrząc w wodę. Zeskakuje na ziemię, ściąga spodenki i odkłada na głaz. Odwrócony do Axela tyłem, wchodzi między fale, balansując na śliskich od glonów kamieniach. Między palcami stóp zostają mu brązowe pasemka wodorostów. Woda jest ciepła od słońca i piana rozpryskuje się na boki, kiedy jakieś dziesięć kroków od brzegu Nils rzuca się w morze. Tego lata nauczył się pływać z głową pod wodą. Nabiera powietrza, nurkuje zakosami do kamienistego dna, zawraca i wyskakuje z powrotem na słońce. Axel stoi na linii fal. Nils śmiga w wodzie, chlapie na wszystkie strony i fika koziołki, aż bąble powietrza szumią mu dookoła głowy. Wypływa jeszcze kilka metrów dalej, tak że opadające dno umyka mu spod stóp.

Tuż pod powierzchnią leży tu wielki głaz narzutowy, niby uśpiony potwór morski. Nils wdrapuje się na jego grzbiet tak, że tylko stopy zostają pod wodą, i znowu wskakuje do morza. Tutaj nie sięga dna. Kładzie się na plecach, kopie lekko nogami i widzi, że Axel nadal stoi na brzegu. – Jeszcze nie umiesz pływać? – woła. Wie, że brat nie umie. Axel nie odpowiada, pod grzywką spuszcza wzrok pociemniały teraz ze wstydu i złości. Ściąga spodnie, po czym kładzie je na kamieniu obok zawiniątka. Nils pływa spokojnie wokół podwodnego kamienia, najpierw na brzuchu, potem na plecach, żeby pokazać, jakie to łatwe, kiedy się potrafi. Kopie parę razy nogami i znów wdrapuje się na głaz. – Pomogę ci! – woła i przez chwilę nawet się zastanawia, czyby naprawdę tego nie zrobić: pobawić się tego dnia w starszego brata i nauczyć malucha pływać. Wymagałoby to jednak zbyt dużo czasu. Więc tylko macha do niego. – Chodź! Axel niepewnie stawia stopę w wodzie, maca nogą kamienie, wymachując rękami, jakby balansował na granicy przepaści. Nils obserwuje tę bojaźliwą wędrówkę swojego brata w morze. Po czterech krokach Axel stoi po uda w wodzie, nieruchomo wpatrzony w Nilsa. – Boisz się? – pyta Nils. To żart. Pożartuje z nim trochę. Axel potrząsa głową. Nils szybko ześlizguje się z kamienia i płynie w stronę brzegu. – To nic strasznego – mówi. – Możesz przejść po dnie prawie cały ten kawałek. Axel nieporadnie posuwa się za nim, pochylony do przodu. Nils się cofa, a młodszy brat niechętnie stawia kolejny krok. – Dobrze – mówi Nils. Woda sięga im teraz do pasa. – Jeszcze jeden krok. Axel wykonuje polecenie, stawia stopę, po czym spogląda na brata z nerwowym uśmiechem. On też się lekko uśmiecha i kiwa głową, więc malec robi jeszcze jeden krok. Nils powoli odchyla się do tyłu i wyciągając ręce daleko w bok, opada na plecy, żeby pokazać, jaka woda jest miękka. – Każdy potrafi pływać, Axel – stwierdza. – Ja sam się nauczyłem. Bez pośpiechu oddala się w stronę podwodnego kamienia. Axel idzie zanim, ale wciąż nie odrywa stóp od dna. Woda sięga mu do piersi. Nils znów wskakuje na głaz. – Jeszcze trzy kroki! – mówi. To nie do końca prawda: zostało jeszcze jakieś siedem albo osiem kroków. Axel stawia pierwszy krok, drugi, trzeci… Musi już wyciągać szyję, żeby usta trzymać nad powierzchnią wody, tymczasem do kamienia ma jeszcze trzy metry. – Musisz oddychać – mówi Nils. Axel nerwowo łyka powietrze. Nils siada na kamieniu i spokojnie wyciąga do niego ręce. Jego młodszy brat rzuca się do przodu, ale najwyraźniej szybko tego żałuje, bo gdy próbuje nabrać powietrza, zimna woda zalewa mu usta i gardło. Bije wkoło rękami, wpatrzony w Nilsa. Kamień jest tuż poza jego zasięgiem. Nils przez kilka sekund przygląda się zmaganiom brata z wodą, po czym szybko nachyla się do przodu i wyciąga go bezpiecznie na głaz. Kurczowo uczepiony kamienia Axel kaszle, łapiąc powietrze krótkimi haustami. Nils staje przy nim i wypowiada słowa, które miał w głowie przez cały czas: – Plaża jest moja.

Potem skacze pięknie na główkę, wynurza się wiele metrów dalej i długimi, spokojnymi ruchami płynie dopóty, dopóki dłonie nie uderzą o przybrzeżne kamienie, a jego dowcip zyska błyskotliwą pointę. Teraz może się nim nacieszyć. Wytrząsa wodę z uszu i podchodzi do głazu, na którym Axel rozłożył swoje zawiniątko. Leżą tam też krótkie spodenki Axela. Nils podnosi je, wydaje mu się, że widzi pchłę pełznącą wzdłuż szwu, i ciska nimi daleko na brzeg. Następnie pochyla się nad chusteczką, na której połyskuje w słońcu piramidka tofików. Nils bierze jeden i powoli wkłada do ust. Od strony morza dobiega go wściekły ryk, ale on się tym nie przejmuje. Żuje powoli, przełyka i sięga po następny cukierek. Słychać plaśnięcie, Nils się odwraca: jego młodszy brat wskoczył w końcu do wody. Nils zaczął już wysychać na słońcu i przezwycięża pierwszy odruch, żeby pobiec do brata. Bierze trzeci cukierek. Nadal słychać chlupot, Nils patrzy. Axel oczywiście nie dosięga dna i przerażony próbuje wdrapać się z powrotem na kamień, ale ręce mu się ześlizgują. Nils żuje cukierek. Żeby wejść na kamień, trzeba mieć siłę. Axel jej nie ma, więc zawraca, chcąc dostać się na brzeg. Macha rękami, wzbija dookoła pianę, lecz nie posuwa się naprzód. Wlepia w brata wytrzeszczone oczy. Nils wytrzymuje spojrzenie, przełyka cukierek i wybiera sobie następny. Plusk szybko słabnie. Malec coś krzyczy, ale na brzegu nie słychać dokładnie co. Po chwili fale zamykają się nad jego głową. Teraz Nils stawia krok w stronę morza. Głowa Axela wynurza się na chwilę, choć tym razem już nie tak wysoko. Nils widzi właściwie tylko jego mokre włosy, które prędko znikają z powrotem pod powierzchnią. Pojawiają się bąble powietrza, ale natychmiast zabiera je z sobą niska fala. Teraz Nils czuje przypływ energii, skacze do wody. Nogi wzbijają pianę, ręce mocno pracują, wzrok utkwiony w podwodny kamień. Brata jednak nie widać. Nils płynie szybko w stronę głazu, nurkuje tuż przed nim, ale że kiepsko mu idzie otwieranie oczu pod wodą, zaciska powieki. Na ślepo macając w zimnej ciemności, na nic nie trafia i po chwili wypływa z powrotem na słońce. Chwyta się kamienia, kaszle, podciąga się. Jak okiem sięgnąć, wkoło tylko woda. Migotanie słońca na falach przysłania wszystko, co kryje się pod powierzchnią. Axela nie ma. Nils czeka i czeka na wietrze, ale nic się nie dzieje, więc w końcu, kiedy zaczyna marznąć, zsuwa się do wody i powoli płynie do brzegu. Nic innego nie można zrobić. Wychodzi na plażę, oddycha głęboko i opiera się o głaz. Długo stoi na słońcu. Czeka na plusk, znajome wołanie, ale jest zupełnie cicho. Panuje absolutna cisza. Trudno to pojąć. Na kawałku szmatki zostały jeszcze cztery cukierki, Nils przygląda się im. Myśli, jakie będą mu zadawać pytania – matka i pozostali – zastanawia się, co powie. Potem przypomina sobie ponury, niekończący się pogrzeb ojca w kościele w Marnäs. Wszyscy byli ubrani na czarno i śpiewali psalmy o śmierci. Nils pociąga nosem. Brzmi dobrze. Pójdzie do matki i pociągając nosem, powie, że Axel chciał zostać, chociaż on mówił, żeby szli do domu. A kiedy wszyscy zaczną szukać Axela, on może pomyśleć o smutnej muzyce organowej na pogrzebie ojca i płakać razem z matką.

Zaraz Nils pójdzie do domu. Wie już, co powie, a czego nie powie, kiedy tam dotrze. Ale najpierw zje cukierki brata. 2 W swoim pokoju w domu starców w Marnäs Gerlof Davidsson oglądał przez okno zachód słońca. Gong w kuchni ucichł właśnie po pierwszym dzwonieniu; niedługo kolacja. Powinien wstać i iść do jadalni. Jego życie jeszcze nie dobiegło końca. Gdyby został w Stenvik, w rodzinnej wiosce rybackiej, mógłby teraz siedzieć nad morzem i patrzyć, jak słońce powoli tonie w Cieśninie Kalmarskiej. Marnäs jednak leży na wschodnim brzegu wyspy, dlatego co wieczór słońce chowa się za brzeziną, między domem starców a kościołem. Teraz, w październiku, niemal całkiem bezlistne gałęzie brzóz przypominały chude ręce wyciągnięte w stronę czerwonozłotego dysku. Nadszedł zmierzch – czas strasznych opowieści. Kiedy był dzieckiem, w Stenvik o tej porze kończono pracę na polach i w rybackich budach. Przed nadchodzącym wieczorem ludzie zbierali się po chałupach, choć jeszcze nie zapalano lamp naftowych. O zmierzchu starsi omawiali, co zostało zrobione w ciągu dnia i co wydarzyło się w innych zagrodach we wsi. Czasem opowiadali dzieciom różne historie. Gerlof zawsze najbardziej lubił najstraszniejsze historie. Opowieści o duchach, tajemniczych znakach, trollach i przypadkach nagłej śmierci na olandzkim pustkowiu. Czasem opowiadali o wrakach statków, które wypływają na kamienisty brzeg, roztrzaskując się o skały. Gong w kuchni zadzwonił po raz drugi. Jeśli szyper, którego zaskoczył sztorm, zbliżył się za bardzo do brzegu, prędzej czy później musi usłyszeć, jak kil uderza o kamieniste dno, coraz mocniej i mocniej – a to już początek końca. Może raz czy dwa trafił się ktoś tak zręczny i obdarzony dostatecznym szczęściem, żeby wciągnąć kotwicę i powoli wypłynąć pod wiatr na głęboką wodę, ale na ogół, kiedy już się utknęło na mieliźnie, nie dało się ruszyć na metr. Najczęściej szyper musiał czym prędzej opuszczać pokład, żeby ratować siebie i załogę, próbować dotrzeć do brzegu przez załamujące się fale, by w końcu, mokry i zmarznięty, patrzeć, jak sztorm wyciąga jego statek głębiej na mieliznę, a morze stopniowo go roztrzaskuje. Szkuta na mieliźnie jest jak rozbita trumna porzucona na pustkowiu. Gong zabrzmiał po raz ostatni i Gerlof wstał, wspierając się o kant drewnianego biurka. Czuł, jak w stawach odzywa się zespół Sjögrena. Bolało. W zamyśleniu popatrzył na wózek inwalidzki ustawiony w nogach łóżka, ale ponieważ nigdy nie używał go w domu, teraz także nie miał zamiaru tego robić. Prawą ręką mocno ścisnął laskę i ruszył do przedpokoju, gdzie wisiały jego kurtki, a buty stały w równym rzędzie. Zatrzymał się, ciężej wsparty na lasce, i otworzył drzwi na korytarz. Wyszedł, po czym spojrzał za siebie. W korytarzu rozlegało się człapanie. Widział, jak, jeden za drugim, suną pozostali pensjonariusze. Szli powoli, o lasce albo przy balkonikach. Mieszkańcy domu starców w Marnäs zbierali się na posiłek. Niektórzy pozdrawiali się cicho, inni patrzyli tylko w podłogę. Ileż mądrości na tym korytarzu, pomyślał Gerlof, dołączając do mozolnego pochodu w stronę jadalni. – Zapraszamy do stołu! – mówiła z uśmiechem Boel, szefowa oddziału stojąca przed wejściem

do kuchni między wózkami na jedzenie. Wszyscy ostrożnie zajmowali swoje miejsca przy stołach. Ileż mądrości. Obok Gerlofa siedzieli szewc, kościelny i rolnik, każdy z doświadczeniem i umiejętnościami, jakich nikt już nie poszukuje. On sam nadal potrafił z zamkniętymi oczami zawiązać ósemkę – nikomu zupełnie na nic. – Dziś w nocy może być przymrozek, Gerlofie – odezwała się Maja Nyman. – Tak, wieje północny wiatr – odparł Gerlof. Maja siedziała przy nim, malutka, pomarszczona i chuda, ale najżywsza na całym oddziale. Uśmiechnęła się do Gerlofa, a on uśmiechnął się do niej. Jako jedna z nielicznych potrafiła poprawnie wymówić jego imię: Jerloff, nie inaczej. Maja pochodziła ze Stenvik, wyszła za rolnika Helgego Nymana i w latach pięćdziesiątych zamieszkała na północny wschód od Marnäs; kiedy Gerlof został szyprem, przeprowadził się do Borgholmu. Zanim spotkali się w domu starców, nie widzieli się prawie czterdzieści lat. Gerlof wziął kawałek chrupkiego pieczywa i zaczął jeść, jak zawsze szczęśliwy, że jeszcze może gryźć. Całkowita łysina, zły wzrok, zupełny brak sił i ból mięśni – ale przynajmniej zachował dotąd zęby. Z kuchni doleciał zapach kapusty: w menu był dzisiaj kapuśniak. Gerlof wziął do ręki łyżkę i czekał, aż podjedzie wózek z jedzeniem. Po kolacji większość mieszkańców domu starców resztę wieczoru spędzi przed telewizorem. Nadeszły nowe czasy. Z wybrzeży Olandii zniknęły wraki statków i o zmierzchu nikt już nie opowiada historii. Kolacja dobiegła końca. Gerlof wrócił do pokoju. Oparł laskę o półkę z książkami i usiadł przy biurku. Za oknem nastał już wieczór. Gdyby przechylając się nad blatem, Gerlof zbliżył twarz do szyby, zobaczyłby zarys pól ciągnących się na północ od Marnäs, a dalej za nimi brzeg i morze. Bałtyk – jego dawne miejsce pracy. Ale nie mógł już sobie pozwolić na takie akrobacje, musiał więc się zadowolić widokiem brzóz na tyłach budynku. Teraz zarząd nie nazywał już zakładu domem starców, choć przecież oczywiście taka była jego funkcja. Zawsze starano się wymyślić inne, lepiej brzmiące słowa, mimo to jednak nadal zjeżdżali się tu starcy, a większość z nich czekała tylko na śmierć. Na biurku obok sterty gazet leżał czarny notatnik. Gerlof sięgnął po niego. Spędziwszy swój pierwszy tydzień w domu starców na bezczynnym wyglądaniu przez okno, zebrał się raz i poszedł do sklepu spożywczego we wsi po notes. Potem zaczął pisać. Były tu zarówno myśli, jak i postanowienia. Zapisywał rzeczy, które należało zrobić, i skreślał je po kolei – wszystkie, oprócz widniejących na samej górze pierwszej strony słów: OGOLIĆ SIĘ!, które musiały zostać jako czynność powtarzana codziennie. Trzeba się golić i tego dnia również o tym pamiętał. Pierwsza myśl w notesie brzmiała: CIERPLIWY JEST LEPSZY OD MOCNEGO, OPANOWANY – OD ZDOBYWCY GRODU. Godny zastanowienia werset z szesnastego rozdziału Księgi Przysłów. Zacząwszy jako dziecko czytać Biblię, Gerlof robił to przez całe życie. Na końcu zapisków widniały trzy nieskreślone linijki: ZAPŁACIĆ RACHUNKI. JULIA PRZYJEŻDŻA WE WTOREK WIECZOREM. POROZMAWIAĆ JESZCZE Z ERNSTEM. Rachunki za telefon, gazety, pobyt w domu starców i opiekę nad znajdującym się na pobliskim

cmentarzu grobem swojej żony Elli musiał zapłacić dopiero w następnym tygodniu. Julia wybiera się do niego; obiecała wreszcie przyjechać. Nie wolno o tym zapomnieć. Miał nadzieję, że córka zostanie na Olandii trochę dłużej. Przez te wszystkie lata wciąż przepełniał ją smutek i Gerlof chciał pomóc jej się z niego otrząsnąć. Ostatni zapisek był nie mniej ważny i także miał coś wspólnego z Julią. Ernst pracował w kamieniołomie i należał do nielicznych mieszkańców Stenvik, którzy jeszcze zostawali tam przez cały rok. On, Gerlof oraz ich wspólny przyjaciel John raz na tydzień dzwonili do siebie. Czasem nawet spotykali się o zmierzchu, żeby opowiadać sobie stare historie, co Gerlof bardzo lubił, mimo że prawie wszystkie już słyszał. Jednak pewnego wieczoru, kilka miesięcy wcześniej, Ernst przywiózł do Marnäs nową historię: o morderstwie wnuka Gerlofa, Jensa. Gerlof był zupełnie nieprzygotowany na tę opowieść – właściwie nie chciał w ogóle myśleć o małym Jensie – ale Ernst rozsiadł się na łóżku i bardzo nalegał, żeby mu pozwolił mówić. – Sporo myślałem o tym, jak to się stało – odezwał się cicho Ernst. – Ach, tak – mruknął Gerlof znad biurka. – Wydaje mi się, że twój wnuk nie wszedł po prostu do morza i nie utonął – powiedział. – Sądzę, że mógł wejść we mgłę na alvarecie. I tam spotkał mordercę. – Mordercę? – zdziwił się Gerlof. Ernst zamilkł, splatając na kolanach szorstkie dłonie. – Niby kogo? – dopytywał dalej gospodarz. – Nilsa Kanta – odparł Ernst. – Myślę, że Jens spotkał we mgle Nilsa Kanta. Gerlof bez słowa wpatrywał się w przyjaciela, lecz w spojrzeniu Ernsta nie było cienia ironii. – Naprawdę tak sądzę – ciągnął. – Podejrzewam, że Nils Kant wrócił zza morza, gdzie się do tej pory ukrywał, i spowodował kolejne nieszczęście. Tamtego wieczoru Ernst właściwie nic więcej nie zdradził. Wprawdzie opowieść o zmierzchu była krótka, ale Gerlof nie mógł przestać o niej myśleć. Miał nadzieję, że przyjaciel prędko znów go odwiedzi i sprawa się wyjaśni. Gerlof dalej przeglądał notatnik: refleksji było tu o wiele mniej niż napomnień i wkrótce dotarł do końca. Zamknął notes. Przy biurku nie miał już nic więcej do roboty, a mimo to siedział nadal, wpatrzony w kołyszące się w ciemności brzozy. Przypominały trochę żagle wydęte przy szkwale, a od tej myśli niedaleko już było do wspomnień, jak niegdyś podczas takich jesiennych wiatrów Gerlof siadywał na pokładzie, patrząc na sunące za burtą wybrzeże Olandii – bardzo bliskie, z wyraźnym zarysem kamieni i chat, albo będące zaledwie ciemną wstęgą na horyzoncie – i właśnie w chwili, kiedy przywoływał ten obraz, na biurku zadzwonił telefon. W cichym pokoju sygnał zabrzmiał głośno i nieprzyjemnie. Gerlof poczekał, aż zadźwięczy drugi raz. Zwykle czuł, kto dzwoni, tym razem jednak nie miał pewności. Przy trzecim sygnale podniósł słuchawkę. – Davidsson. Nikt nie odpowiedział. Na linii słychać było nieustanny szum elektronów – czy czego tam jeszcze, co wiruje we wnętrzu kabla – ale osoba po drugiej stronie nie odezwała się słowem. Gerlof jednak domyślał się, o co chodzi. – Mówi Gerlof – powiedział do słuchawki. – Dotarł do mnie, o ile dzwonisz w sprawie sandała. Zdawało mu się, że słyszy czyjś spokojny oddech.

– Przyszedł pocztą kilka dni temu – ciągnął. Cisza w słuchawce. – Domyślam się, że to ty go wysłałeś – powiedział Gerlof. – Dlaczego to zrobiłeś? Cisza. – Gdzie go znalazłeś? W słuchawce tylko szum. Gerlof tak długo przyciskał ją do ucha, że odniósł wrażenie, jakby był sam we wszechświecie, wsłuchany w ciszę czarnej przestrzeni kosmicznej. Albo w szum morza. Po pół minucie ktoś lekko zakaszlał. Potem rozległo się ciche kliknięcie – odłożono słuchawkę. 3 Starsza siostra Julii, Lena Lundkvist, ściskając w dłoni kluczyki, patrzyła na samochód – prawie wyłącznie na samochód. Rzuciła Julii krótkie spojrzenie, aby natychmiast znów przenieść wzrok na ich wspólne auto. Był to mały ford. Nie nowy, ale nadal miał lśniący lakier i dobre opony letnie. Stał zaparkowany na ulicy przy podjeździe do wysokiej ceglanej willi Leny i jej męża Richarda w Torslandzie. Z dużego ogrodu wokół domu morza wprawdzie nie było widać, ale znajdowało się ono tak blisko, że Julia miała wrażenie, iż czuje w powietrzu zapach słonej wody. Z szeroko otwartego okna dobiegł cienki śmiech i Julia domyśliła się, że dzieci są w domu. – Właściwie nie chcielibyśmy go pożyczać… Kiedy ostatni raz siedziałaś za kierownicą? – spytała Lena. Nadal stała z rękami splecionymi na piersi, kurczowo ściskając kluczyki. – Zeszłego lata – odparła Julia, po czym szybko przypomniała: – to mój samochód… w połowie. Ulicą powiał zimny, wilgotny wiatr od morza. Lena miała na sobie tylko cienki blezer i spódnicę, ale nie zaprosiła Julii do ciepłego wnętrza – nawet gdyby to zrobiła, Julia nigdy nie przyjęłaby propozycji. Richard z pewnością siedział w domu, a ona nie chciała spotykać ani jego, ani żadnego z ich nastoletnich dzieci. Richard pełnił jakąś ważną lub dosyć ważną funkcję w kierownictwie Volvo. Miał oczywiście samochód służbowy, tak samo zresztą jak Lena, która była dyrektorką podstawówki w Hisingen. Powodziło im się dobrze. – Nie jest ci potrzebny – dodała Julia spokojnie. – Został u ciebie tylko na ten okres, kiedy ja… kiedy ja nie chciałam prowadzić. Lena znowu spojrzała na samochód. – Tak, ale co drugi weekend jest u nas córka Richarda i chce… – Zapłacę za benzynę – przerwała jej Julia. Nie bała się swojej starszej siostry; zresztą nigdy się jej nie bała, a teraz postanowiła już, że pojedzie na Olandię. – Oczywiście, ale nie o to chodzi – odparła Lena. – Nie do końca mi się to podoba. No i te ubezpieczenia. Richard mówi, że… – Pojadę tylko na Olandię – ucięła Julia. – A później z powrotem do Göteborga. Lena spojrzała na swój dom: w prawie każdym oknie za firankami paliło się światło. – Gerlof chce, żebym przyjechała – ciągnęła Julia. – Rozmawiałam z nim wczoraj. – Ale dlaczego musi to być teraz? – spytała Lena i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej. –

Gdzie będziesz mieszkać? Nie możesz przecież nocować u niego w domu starców. O ile wiem, nie mają tam pokoi gościnnych. A domek w Stenvik jest zamknięty na kłódkę, na zimę wyłączyliśmy już prąd i wodę, a… – Poradzę sobie – odparła Julia szybko, zdając sobie sprawę, że sama nie wie, gdzie będzie mieszkać. Jeszcze się nad tym nie zastanawiała. – No, to mogę wziąć samochód? Czuła, że jej siostra zaraz ustąpi, i chciała szybko otrzymać odpowiedź, zanim Richard wyjdzie z domu, żeby pomóc żonie dłużej odwlekać sprawę. – Tak… – odparła Lena. – Niech ci będzie. Zabiorę tylko parę rzeczy. Poszła do samochodu, otworzyła drzwiczki i wyjęła jakieś papiery, okulary przeciwsłoneczne i pół tabliczki czekolady Marabou. Wróciła do Julii, wyciągnęła rękę i puściła kluczyki na otwartą dłoń siostry, po czym podała jej coś jeszcze. – To też weź ze sobą, żebyśmy mogli cię złapać – poleciła. – Ja dostałam właśnie nowy z pracy. Był to telefon komórkowy. Czarny. Może nie najmniejszy model, ale dość poręczny. – Nie umiem się tym posługiwać – powiedziała Julia. – To proste. Najpierw musisz wpisać PIN… O, taki – Lena zapisała na kartce kod i numer telefonu. – Jeśli chcesz zadzwonić, wyciskasz po prostu cały numer, razem z kierunkowym, a potem ten zielony guzik. Na karcie jest jeszcze trochę pieniędzy, później musisz sama doładować. – OK – Julia wzięła telefon. – Dzięki. – No… to jedź ostrożnie – powiedziała Lena. – I pozdrów tatę. Julia skinęła głową i poszła do samochodu. Siadając za kierownicą, poczuła zapach perfum swojej siostry. Włączyła silnik i ruszyła. Zapadł już zmierzch. Przejeżdżając przez Hisingen, dwadzieścia kilometrów poniżej dozwolonej prędkości, zastanawiała się, dlaczego z Leną nigdy nie potrafiły patrzyć sobie w oczy dłużej niż przez kilka sekund. Dawniej trzymały się blisko – to przecież ze względu na Lenę Julia przeniosła się kiedyś do Göteborga – ale teraz wręcz przeciwnie. Źle działo się od tamtego piątku kilka lat temu, kiedy Julia po raz ostatni była u Leny i Richarda na kameralnej kolacji bez dzieci, która zakończyła się tym, że Richard odstawił kieliszek i wstając od stołu, powiedział: – Czy musimy cały czas w kółko tylko wałkować przykrości sprzed dwudziestu lat? Tak się tylko zastanawiam. Czy naprawdę musimy? Był zły i trochę podpity, mówił zachrypniętym głosem – a przecież Julia tylko przelotnie wspomniała zniknięcie Jensa jako powód, dla którego ona czuje się tak, jak się czuje. Po kilku sekundach Lena spojrzała na siostrę i spokojnie wypowiedziała słowa, które sprawiły, że dwa lata później Julia nie pojechała pomóc jej przy przeprowadzce Gerlofa ze Stenvik do domu starców w Marnäs: – On nigdy nie wróci – oznajmiła. – Przecież wszyscy to wiemy… Jens nie żyje, Julio. Chyba nawet ty to rozumiesz? Bez sensu było podrywać się od stołu i histerycznie krzyczeć, ale Julia i tak to zrobiła. Dojechała do domu, zaparkowała samochód na ulicy i poszła się pakować. Upchnąwszy w torbie ubrania na dziesięć dni, kosmetyki, kilka książek, dwie butelki wina i kilka tabletek, zjadła kanapkę i napiła się wody zamiast wina. Potem już była pora spać. Jednak leżąc w łóżku, gapiła się w ciemność i nie mogła zasnąć. Wstała, poszła do łazienki, wzięła proszek, który przepisał jej lekarz, i położyła się z powrotem. But małego chłopca. Sandał. Kiedy zamknęła oczy, widziała siebie samą jako młodą mamę wkładającą Jensowi sandały i ten obraz leżał jej na piersi jak czarny ciężar. Od tego gniotącego niepokoju zaczęła dygotać pod kołdrą. Bucik Jensa po dwudziestu latach zupełnej pustki. Po wszystkich poszukiwaniach na Olandii,

wszystkich spekulacjach w bezsenne noce. Tabletka nasenna zaczęła powoli działać. Nigdy więcej mroku, pomyślała w półśnie. Pomóż nam go znaleźć. Upłynęło dużo czasu, zanim nadszedł ranek. Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy Julia wstała. Zjadła śniadanie, pozmywała, zamknęła mieszkanie na klucz i wsiadła do samochodu. Zapaliwszy silnik, włączyła wycieraczki, żeby pozbyć się opadłych liści, i w końcu wyruszyła w drogę: z ulicy, gdzie mieszkała, z miasta – prosto we wschodzące słońce i poranny ruch. Na ostatnim skrzyżowaniu zapaliło się zielone światło i mogła skręcić na wschód, na autostradę wiodącą z Göteborga na wieś. Pierwsze kilometry pokonała z otwartym oknem, żeby zimne poranne powietrze wywiało resztki perfum jej siostry. Jens, jadę, myślała. Naprawdę jadę i nikt mnie nie zatrzyma. Wiedziała, że nie powinna z nim rozmawiać, nawet cicho i w samotności. To oznaka niezrównoważenia, ale zdarzało jej się to czasem, od kiedy Jens zniknął. Za Borås skończyła się autostrada, a niewielkie domy stały teraz nieco rzadziej. Wzdłuż szosy tłoczyły się gęste lasy Smalandii. Julia mogła skręcić w którąkolwiek boczną drogę niewiadomo dokąd; leśne trakty wydawały się zbyt odludne. Jechała dalej prosto na wschodnie wybrzeże, usiłując cieszyć się faktem, że oto po raz pierwszy od lat wybiera się sama w dłuższą podróż. Kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża zatrzymała się na postoju, żeby zatankować i przełknąć parę kęsów zapiekanki z kartofli i mięsa, która była gumowata, kleista i zdecydowanie niewarta swojej ceny. Julia ruszyła dalej: w stronę mostu na Olandię. Na północ od Kalmaru na wyspę prowadził most zbudowany ponad dwadzieścia lat wcześniej, ukończony i uroczyście otwarty tej samej jesieni, co… tego dnia. Ale nie będzie o tym więcej myśleć, w każdym razie dopóki nie dotrze na miejsce. Wyniosły Most Olandzki, rozparty nad cieśniną na potężnych filarach z betonu, nie drgnął choćby na milimetr od uderzeń wiatru, który targał samochodem. Był szeroki i zupełnie płaski, jeśli nie liczyć niewielkiego łuku od strony lądu umożliwiającego żeglugę wysokich statków. Na szczycie mieścił się punkt widokowy i Julia mogła stąd przyjrzeć się równinnej wyspie, ciągnącej się wzdłuż horyzontu z północy na południe. Widziała alvaret, porośnięty trawą step, zajmujący wielkie połacie Olandii. Nad krajobrazem, niby wrzecionowate statki napowietrzne, sunęły powoli niskie szare chmury. Zarówno turyści, jak i miejscowi uwielbiali wędrować po alvarecie i obserwować ptaki, ale Julia nie lubiła go: był zbyt rozległy – i nie miałaby się pod czym schronić, gdyby wielkie niebo runęło jej nagle na głowę. Za mostem skręciła na północ, w kierunku Borgholmu. Niemal idealnie prosta droga wiodła kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża, a ponieważ sezon turystyczny już się skończył, ruch był niewielki. Julia patrzyła uparcie przed siebie, żeby nie musieć oglądać bezludnego alvaretu i wielkiej wody, starała się nie myśleć o dziecięcym sandale z przyszytym paskiem. To nic nie znaczyło, nie musiało nic znaczyć. Jazda do Borgholmu zajęła prawie pół godziny. W mieście były jedne jedyne światła i postanowiła skręcić na nich w lewo, w stronę osiedla nad wodą. Stanęła przy cukierni na początku ulicy Storgatan, unikając tym sposobem widoku portu i rynku z kościołem; na tyłach tego kościoła mieszkała z rodzicami, kiedy Gerlofowi, jako właścicielowi szkuty, zależało, by mieć blisko do przystani. W Borgholmie zostało całe jej dzieciństwo. Julia nie chciała nagle ujrzeć siebie samej, jak biega po uliczkach wokół rynku niby zwiewny duszek, ośmio-,