Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Domeny cesarza
Domeny poddanych
Domeny ujarzmionych
Domeny wyklętych
Domeny dzikich
Słowo od autorki
Arianie i Clarze,
moim siostrom
Shujing, Księga dokumentów, to jedna z trzech
najstarszych ksiąg świata. Zawiera zbiór
przemówień, reguł, kanonów i dialogów
pochodzących z lat 2357–631 roku przed naszą erą.
Shujing jest równie fundamentalna dla wschodniej
myśli i kultury jak dzieła Platona i Arystotelesa dla
zachodniej. W roku 213 przed naszą erą, w czasie
panowania dynastii Qin (Ch’in), cesarz Shi Huangdi
rozkazał spalić księgę Shujing, a wraz z nią
wszystkie stare manuskrypty. Uczeni dynastii Han
trudzili się nad odratowaniem tej księgi, poszukując
ocalałych fragmentów, i skrzętnie ją odtworzyli.
Chociaż kwestionuje się autentyczność pewnych
rozdziałów Shujing, które zdają się mieć więcej
wspólnego z mitologią niż z prawdą historyczną,
najnowsze badania archeologiczne potwierdzają
wiarygodność nawet najbardziej
nieprawdopodobnych relacji…
Prolog
Nie żył już w chwili, gdy jego ciało uderzyło w rwące,
błotniste wody Jangcy, tuż za pierwszym z jej Trzech
Przełomów. Nie znać było po nim rozpaczliwej walki,
by dotrzeć do bezpiecznego lądu czy choć dosięgnąć
wystającej skały, nie znać było desperackiego wysiłku,
by złapać ostatni oddech, nie znać było śladu palącego
bólu, kiedy woda wdzierała się do płuc. Po prostu
swobodnie podryfował niesiony bystrym prądem rzeki.
Jakże niewiarygodnie szybko ostygł w jej zimnych
wodach. Jakże niewiarygodnie gładko, nie napotykając
najmniejszej przeszkody, sunął wraz z falą.
Rwąca rzeka bezustannie unosiła go dalej. Mijał
poszarzałe od starości wioski, fabryczne kominy
buchające gęstym dymem, rury wypluwające prosto do
wody cuchnące odpady, tę paskudną mieszaninę
chemikaliów i nieoczyszczonych ścieków. Jego skóra
najpierw pomarszczyła się, a potem zaczęła obłazić.
Gazy wypełniły wnętrzności i nie znajdując ujścia,
wydęły go tak, że utrzymywał się na powierzchni. Naraz
nurt stał się tak silny, że ciało rozpędziło się do
dziewięciu metrów na sekundę i uderzyło z impetem
o wyszczerbione krawędzie klifów, które roztrzaskały
potylicę i wyrwały kępy włosów, niemal zdzierając
skalp. Dalej rzeka leniwie rozlewała się w sennej dolinie
i wyraźnie zwalniając bieg, stawała się płytka, acz
zdradziecka, rzucając niebezpieczne wyzwanie nawet
najbardziej doświadczonym nawigatorom. Nieraz
porwały go ciemne odmęty, a nieraz utknął na skrawku
mielizny, zanim oswobodził go wartki prąd czy fala
wzburzona przez przepływające tuż obok statki.
Czy ktokolwiek widział tę shui da bang – namokłą
kłodę – jak uparcie zmierza ku morzu wraz z nurtem
rzeki? Rzeki, która wije się niczym wąż, zbierając wody
z ponad jedenastu tysięcy kilometrów kwadratowych
ziemi, co stanowi prawie jedną piątą całej powierzchni
Chin. Rzeki, która dzieli kraj na północ i południe,
różnicując tym samym ludzkie temperamenty,
charaktery i zwyczaje: od kuchni aż po religię. Jangcy
steruje życiem trzeciej części populacji Chin, ponad
czterystu milionów ludzi, czyli co trzynastego
człowieka, który stąpa po naszej planecie. Dlatego ktoś
musiał go widzieć. Może rybak czy żeglarz dostrzegł
wśród mrocznych fal błyskającą biel kołyszącego się
ciała. Ale może to był biały delfin baiji? Legenda mówi,
że to nie prawdziwe delfiny, lecz dziewczęta zaklęte
w wodne stworzenia. Choć te baiji, które do dziś
pozostały przy życiu, liczy się zaledwie w tuzinach,
a wedle innych szacunków żaden nie przetrwał
zanieczyszczenia środowiska i żeglugi rzecznej. Czy
możliwe więc, że ten biały ślad, co pojawia się i znika
na fali, to rzeczywiście baiji? Toż to istny cud wśród
wody zalewającej tę wyciętą w ziemi ranę!
Wkrótce ciało wpłynęło w okolice miasta Wushan,
gdzie zdumiewająco zielona wstęga rzeki Daning łączy
się z mulistym i mętnym błotem Jangcy. Sampany
z rybakami sunęły tutaj cicho, a wielkie promy
przewoziły mężczyzn i kobiety w górę i w dół rzeki,
tam i z powrotem, do pracy, do krewnych, do lepszego
życia. Nagie dzieci pływały na dętkach, śmiały się
i droczyły ze sobą. Nagle jeden chłopczyk wpadł
przypadkiem na ciało i przez chwilę zdawało mu się, że
to kolega dla żartu udaje topielca. Przecież od czasu do
czasu bawili się w umarlaka. Chłopiec trącił nogą ciało
i poczuł, jak stopa miękko się w nim zapadła, a potem
wepchnął ją jeszcze głębiej w gnijące wnętrze i z całej
siły machając rękami i nogami, czym prędzej odpłynął,
lecz nie od razu opowiedział o horrorze, jaki go
spotkał. Najpierw ukradkiem przybliżył się do jednej
z niewielkich łodzi, które wiozły turystów na wycieczkę
w górę rzeki Daning przez Małe Trzy Przełomy. Jeśli
uśmiechnie się ładnie, pomacha serdecznie, po czym na
całe gardło krzyknie: „Witamy! Witamy!” do tłustych
cudzoziemców pstrykających fotki, to może uda mu się
odpłynąć z kilkoma juanami w dłoni.
Ciało pomknęło z wartkim prądem w kierunku
przełomu Wu, drugiego z Trzech Przełomów, gdzie
skały wznosiły się tak wysoko, że z ledwością docierały
tu blade promienie słońca. Wyżej, ponad skałami,
wyłaniała się Iglica Bogini w otoczeniu jedenastu
szczytów, przypominająca kształtem postać klęczącej
dziewczyny. Miejscowi wierzyli, że mieszka w niej Yao
Ji, dwudziesta trzecia córka Królowej Matki Zachodu,
a okalające szczyty symbolizują jedenaście służebnic.
Pewnego razu Yao Ji zapragnęła zwiedzić góry i rzeki
świata śmiertelników. Spoczęła na chmurze i kiedy
leniwie płynęła przed siebie, nagle spostrzegła
dwanaście smoków, które siały spustoszenie na ziemi,
przynosząc cierpienie i śmierć jej mieszkańcom.
Wezwała cesarza Wielkiego Yu i obdarzyła go władzą
nad żywiołami natury, a potem przyglądała mu się
z uwagą, jak sieka skały, by stworzyć wąwozy, którymi
woda odpłynie do morza. Dziś mówi się, że Iglica
Bogini przynosi szczęście tym, którym uda ją się
dostrzec wśród oparów mgły, ale nie przyniosła
szczęścia temu człowiekowi, którego los skazał na
wędrówkę do oceanu, drogą, jaką przed wiekami
wytyczył Wielki Yu.
To była tylko zwykła legenda opowiadająca o rzece,
która na zawsze pozostanie tajemnicą dla swego ludu
i dla obcego świata. W kraju, gdzie mity zawsze
przeplatały się z historią i polityką, większość
mieszkańców nigdy nawet nie słyszała słowa „Jangcy”.
Określano nim ostatnie trzysta dwadzieścia kilometrów
rzeki, gdzie przecinała prastare lenno Yang. Naród
chiński nazywał ją Chang Jiang, Długa Rzeka, lub Da
Jiang, Wielka Rzeka. Ale ci, co mieszkali na brzegach,
nadawali tej rzece nazwy najtrafniej odzwierciedlające
jej charakter na każdym z sześciu tysięcy kilometrów,
przez które się ciągnie: Rzeka Dzikiego Jaka, Rzeka
Złotego Piasku, Piękna Rzeka, Rzeka Ludu Ba.
Jednak to wszystko nie miało żadnego znaczenia dla
gnijącego kawałka ludzkiego ciała. Płynęło godzinami
po spokojnej tafli wody wzdłuż łagodnych brzegów, od
czasu do czasu mijając ciche zatoczki, gdzie miejscowy
chłop pracował samotnie na małym poletku, na skałach
żona, podwinąwszy spodnie nad kolana, prała ubrania
całej rodziny, a starsza siostra pilnowała małego
braciszka. Przez całe kilometry otaczający świat
sprowadzał się do słońca, nieba i odwiecznego biegu
rzeki pośród skał. Pojawiały się jednak także
zabudowania miast, otulające rzeczne koryto, gdzie
łodzie i statki różnej wielkości walczyły o miejsce dla
siebie. Pozornie wydawało się, że życie płynie tutaj jak
zwykle – praca, rodzina, wiece patriotyczne, gra w karty,
randki z dziewczynami, pielęgnowanie starego
i niedołężnego rodzica – jednak nad wszystkim unosił
się złowieszczy niepokój.
Linie na klifie, namalowane białą farbą na wysokości
stu siedemdziesięciu siedmiu metrów nad korytem rzeki,
dumnie obwieszczały, dokąd sięgnie poziom wody
przyszłego zbiornika przy Zaporze Trzech Przełomów.
Za siedem lat, kiedy jej budowa dobiegnie końca,
wszystko, co znajdowało się poniżej tych linii, będzie
zatopione. Od Yichangu aż po Chongquing ponad
milion Chińczyków zostanie wysiedlonych z domów,
w których mieszkali od pokoleń. Nieliczni szczęśliwcy –
ci z odpowiednimi koneksjami – otrzymają pozwolenia
stałego pobytu w miastach. Inni będą przeniesieni do
nowych dzielnic, gdzie zimne wieżowce nieprzyjaźnie
górują ponad białym znakiem na skale. Ci, którym
zabraknie szczęścia, a będzie ich zdecydowana
większość – zostaną zesłani do odległych prowincji.
Obiecano im wiele, ale niektórzy z nich zdążyli już
wrócić, przynosząc wieści o panującej tam biedzie. Co
się teraz z nimi stanie? Czy ten lud, który tyle wycierpiał
na tej niespokojnej ziemi, będzie cierpiał jeszcze
bardziej?
Zwłoki płynęły dalej, lecz czy mogły przetrwać
więcej? Koszula, w którą odziany był kiedyś ten
człowiek, rozłożyła się zupełnie, a śruby napędowe
przepływających statków zdarły skórę i pikujące ptaki
z łatwością wydziobywały teraz kawałki mięsa z jego
pleców. Powoli wpływał w granicę przełomu Xiling,
ostatniego z Trzech Przełomów, a żółwie i ryby zdążyły
wyskubać wszystkie miękkie części jego twarzy,
pozbawiając go powiek, ust i uszu.
Wreszcie znalazł się tuż przy zaporze. Kiedy jej
budowa się zakończy, będzie to jedna z największych
w dziejach świata konstrukcji wzniesionych przez
człowieka. Teraz w tym miejscu roiło się od
gigantycznych maszyn pracujących pełną parą wśród
betonu i stali. Mężczyźni i kobiety harowali bez przerwy,
wznosząc budowlę coraz wyżej i wyżej, centymetr po
centymetrze, aż osiągnie ostateczną wysokość
dwudziestu metrów i ponad półtora metra szerokości.
Każda skała rozsadzona dynamitem, każda tona
odkopanej ziemi, każdy kilometr pręta zbrojeniowego,
każda śluza oddana do użytku – wszystko było
przepojone poczuciem celu. Miało to być największe
osiągnięcie Chin – spełnienie marzeń narodu
i przesłanie dla świata o ich niekwestionowanej
supremacji. I wcale nieprzypadkowo zapora miała
dostarczać tyle elektryczności co osiemnaście
elektrowni jądrowych. To była już nie tylko potęga
narodowa, ale potęga w swej najczystszej,
najprawdziwszej postaci.
Na tym odcinku rzeki postawiono koferdam i dzięki
temu prace mogły posuwać się szybciej. Ciało
zawirowało gwałtownie we wzburzonej tutaj wodzie,
a potem nagle, zdumiewająco, ziemia wokół stała się
płaska. Po obu stronach rzeki kilometrami ciągnęły się
pola uprawne. Na niektórych odcinkach rzeka miała
teraz ponad trzy kilometry szerokości, a wartki nurt
zmienił się w łagodną, ale nieubłaganą falę. W oddali
kusił światłami Szanghaj. Ujście rzeki rozszerzało się
na osiemdziesiąt kilometrów, bezlitośnie zabierając co
siedemdziesiąt lat półtora kilometra chińskiej ziemi.
Na brzegach wznoszono świątynie upamiętniające
straszliwe tragedie i tych, którzy ulegli sile potężnego
żywiołu, oraz stawiano pagody ku przestrodze dla
żeglarzy, aby przypomnieć im o czających się
niebezpieczeństwach. Każda taka budowla miała
ostrzegać ludzi, że człowiek jest niczym, a rzeka
wszystkim. Gdzie indziej sprowadzało się to do bardziej
ludzkiego wymiaru. Przez tysiąclecia w rejonie miasta
Anqing wrzynał się w rzekę niewielki cypel, gdzie od
trzystu lat ziemię uprawiał klan Jia.
Każdego ranka Jia Mingfu przychodził nad rzekę,
żeby usunąć, a nierzadko i uratować śmieci gromadzące
się przy brzegu. Nieraz widział drewniane kłody, które
spłynęły z gór Tybetu, puszki fasoli wyssane z wiejskich
chat, kawałki roztrzaskanych na drzazgi łodzi. Widział
więcej niż zwykłą śmierć. W czasie powodzi woda
przynosiła takich jak on – przeciętnych rolników i ich
rodziny, których z własnej ziemi zmyła wielka fala –
a zimą znajdował ciała nieszczęsnych młodzieńców
i dziewcząt. Rzeka nie była wtedy aż tak niebezpieczna,
ale w krótkie zimowe dni melancholia mieszała zmysły
tak bardzo, że nie dało się udźwignąć ciężaru
niespełnionej miłości.
Jia Mingfu poznał po odrażającym fetorze, że zwłoki
– może człowieka, może zwierzęcia – dryfują już od
dawna. Chwycił mocniej badyl, który zabierał ze sobą
na poranne eskapady, i przygotował zmysły na widok,
jaki miał się ukazać jego oczom – ciało wyniszczone
przez wodę, skały, słońce, faunę i naturalny proces
gnicia. Podobnie jak to robił już wiele razy wcześniej,
usunął patykiem nadmiar śmieci. Mimo
zaawansowanego rozkładu poznał bez cienia
wątpliwości, że ciało należało do człowieka, wciąż
posiadało ramiona i nogi. Jednak to stworzenie
o czerwonych włosach nie było zwykłym człowiekiem.
Był to yang guizi, biały diabeł, obcy.
Domeny cesarza
(Dian fu)
Domeny cesarza rozciągają się w promieniu do 500
li od stolicy. To najbardziej zaludnione domeny,
siedziba władzy i serce świata. Naród Państwa
Środka tworzy jego rdzeń.
Rozdział 1
Słońce nie wyjrzało jeszcze spoza okazałych gmachów
przy wschodniej ścianie placu Tian’anmen, kiedy
inspektor Liu Hulan z Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego patrzyła na morze ludzi zgromadzonych na
tej ogromnej połaci z betonu na pierwszym w Pekinie
wiecu Ruchu Wszechpatriotycznego. Do dziś wszystkie
tajemne spotkania Ruchu zazwyczaj odbywały się
w sercu kraju, najczęściej w miastach i wioskach nad
Żółtą Rzeką. Chociaż ostatnio pozycja sekty stawała się
coraz mocniejsza w stolicy, nikt nie spodziewał się
takiej ostentacji.
Wszelkie ruchy religijne były w Chinach zakazane
i do obowiązków Hulan należało egzekwowanie tego
zakazu, ale o tym rannym zgromadzeniu dowiedziała się
zaledwie piętnaście godzin temu od świeżo
zwerbowanego informatora, mężczyzny aresztowanego
za defraudację zakładowych pieniędzy, które
przekazywał na rzecz Ruchu. Po kilku szybkich
naradach podjęto w ministerstwie decyzję, by nie
wydawać oficjalnego nakazu rozpędzenia wiecu.
Możliwość zidentyfikowania wysoko postawionych
członków Ruchu, a w konsekwencji aresztowania ich
przyniosłaby wiele korzyści rządzącym.
Hulan zjawiła się na miejscu o trzeciej nad ranem, aby
nadzorować zajmowanie pozycji przez policjantów
i żołnierzy zabezpieczających obrzeża placu. Miała
nadzieję, że oficjalna obecność sił porządkowych
przestraszy i zniechęci przynajmniej część zwolenników
Ruchu, ale zdawało się, że nikt nie zawrócił na nie
uwagi. Ludzie stali spokojnie, jakby tuż obok nich wcale
nie było zwartych szeregów umundurowanych kobiet
i mężczyzn z przewieszonymi przez ramię karabinami
maszynowymi. W spokoju ćwiczyli qigong, śpiewali
psalmy, wsłuchani w słowa inspirującego kazania, nie
dając służbom najmniejszego powodu do wkroczenia.
W czasie wiecu funkcjonariusze zrobią odpowiednie
zdjęcia, potem zabiorą kilku uczestników na
przesłuchanie, ale nikt w Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego nie był na tyle naiwny, by wierzyć, że w tak
krótkim czasie uda się zmobilizować posiłki potrzebne
do zatrzymania ponad tysiąca ludzi. O dziwo, nie
zabrakło czasu, aby powiadomić telewizję państwową,
która przysłała ekipę z kamerą. Obecność mediów
w tym miejscu budziła w Hulan mieszane uczucia.
Minęło pięć lat, odkąd zawarła umowę z elitą
posiadającą nieograniczone wpływy, rządzącą Chinami
z pilnie strzeżonej rezydencji usytuowanej na drugim
brzegu jeziora, nad którym mieszkała Hulan. Wezwali ją
na zakończenie sprawy dotyczącej Knight International.
W tragicznym pożarze fabryki zabawek będącej
własnością Amerykanów straciło życie ponad sto
pięćdziesiąt kobiet. „Ludzie z drugiej strony jeziora”,
jak nazywała ich Hulan, wyrazili zgodę, by poślubiła
amerykańskiego prawnika, Davida Starka, oraz by
urodziła córeczkę, pół-Chinkę, co kwestionuje zarówno
chińskie prawo, jak i tradycja. Obiecali, że jej nazwisko
nigdy nie zostanie wspomniane w mediach. W zamian
Hulan zobowiązała się, że będzie lojalnie wspierać
partię i ślepo wykonywać jej rozkazy oraz że zrezygnuje
z ekscentrycznych metod pracy. Cały pakt pozostanie
w ścisłej tajemnicy pomiędzy nią, nimi oraz jej
mentorem i bezpośrednim przełożonym, wiceministrem
Zaiem. Hulan zgodziła się na te warunki w nadziei, że
wreszcie będzie miała prywatne życie, za którym zawsze
bardzo tęskniła. Jednak wszystko się zmieniło. Córeczki
już nie ma, a małżeństwo z Davidem…
Zmusiła się, żeby o tym teraz nie myśleć. Zamiast
tego skupiła uwagę na ekipie telewizyjnej. Zajęli dobre
miejsce obserwacyjne na schodach Wielkiej Hali
Ludowej, skąd rozpościerał się widok na cały plac.
Wśród reporterów Hulan rozpoznała jedną osobę –
kobietę o piskliwym głosie, która przez wiele lat
gorliwie wypełniała obowiązki rzecznika rządu. Jej
słowa unosiły się w przesyconym wilgocią powietrzu
jak smród gnijących śmieci. Z zapałem przekonywała,
że rząd absolutnie nie prześladuje Ruchu, ale wręcz
wykazuje się niebywałą tolerancją, zezwalając na
dzisiejsze spotkanie.
Hulan wzięła głęboki oddech. Jeśli zależy jej na
uniknięciu kamery telewizyjnej, powinna szczególnie
uważać zwłaszcza teraz, kiedy przedzierała się przez
tłum. Przecież jej strój wyróżniał ją wśród mieszkańców
Pekinu. Nie dlatego, że przyciągał uwagę krzykliwymi
kolorami, ponieważ w dzisiejszych czasach pekińczycy
nosili najbardziej intensywne odcienie barw, jakie
można było sobie tylko wyobrazić. Nie dlatego, że
pochodził od znanych projektantów, chociaż bez
wątpienia stać ją było na kreacje z najdroższych
światowych butików, które obecnie pojawiły się
w mieście. Wolała wkładać bardziej wytworne ubrania
z delikatnego jedwabiu, które niegdyś należały do jej
matki, a wcześniej babki. Nosiła się elegancko i z klasą,
w sposób, który potwierdzał jej status majątkowy,
pozycję społeczną, gust i kulturę osobistą. Nie dość, że
pracowała dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego
– budzącej strach i prawdopodobnie najbardziej
znienawidzonej instytucji w Chinach – to była też bogatą
Czerwoną Księżniczką, której przodkowie szli
w Długim Marszu ramię w ramię z Mao Zedongiem.
Hulan urodziła się w Pekinie i cieszyła się
szczęśliwym i uprzywilejowanym dzieciństwem – jej
rodzice należeli do grona najbardziej szanowanych osób
w Chinach. Po wybuchu rewolucji kulturalnej, kiedy
miała dwanaście lat, wysłano ją na wieś, aby „uczyła się
od chłopów”. Dwa lata później przywieziono ją
z powrotem do Pekinu, gdzie publicznie potępiła
i zadenuncjowała własnego ojca. Miała to być
rozpaczliwa próba ratowania życia matki. Ojca skazano
na obóz pracy, a Hulan w wieku czternastu lat została
wysłana do Stanów Zjednoczonych. Tam chodziła do
szkoły z internatem, potem ukończyła prawo i wreszcie
podjęła pracę w kancelarii Phillips & MacKenzie, gdzie
poznała Davida. Zakochali się w sobie i zamieszkali
razem, a dwanaście lat temu Hulan niespodziewanie
wróciła do Chin. Siedem lat po nagłym rozstaniu Hulan
i David znaleźli się razem w Pekinie, by rozwiązać
wspólnie dwie skomplikowane sprawy. Pierwsza
dotyczyła tego, że ojciec Hulan – który wcześniej został
w pełni zrehabilitowany i objął wysokie stanowisko
w partii – poniósł śmierć i naród obarczył ją za to
odpowiedzialnością. Druga sprawa rozpoczęła się od
śledztwa związanego z łamaniem prawa pracy w fabryce
Knight International, a zakończyła tragicznym pożarem.
Hulan była w tym dniu o włos od śmierci, a potem
długo obawiała się o zdrowie swego nienarodzonego
dziecka. Ludzie z drugiej strony jeziora zatuszowali jej
udział w tej tragedii i dzięki temu uniknęła fali
publicznej krytyki. Mimo to ona sama obwiniała się o te
wszystkie nieszczęścia. Nadano jej imię na cześć
męczennicy rewolucji, powiedziała wtedy Davidowi.
Powinna była zrobić więcej.
Teraz wolnym krokiem przechadzała się po placu,
wyławiając z tłumu twarze znanych wichrzycieli,
których po zakończeniu wiecu zamierzała zatrzymać.
Nagle wśród nich spostrzegła przewodniczącą komitetu
sąsiedzkiego, panią Zhang, starą kobiecinę, która
z zaangażowaniem śledziła życie mieszkańców
w dzielnicy hutongów, gdzie mieszkała Hulan. Pani
Zhang na pewno wiedziała, że działalność tej sekty jest
nielegalna, jednak stała tu teraz z zamkniętymi oczami,
a na jej zasuszonej twarzy malowało się duchowe
uniesienie. Hulan mogła przewidzieć, że sąsiadka zjawi
się na wiecu. Pani Zhang kilka lat temu uległa modzie na
taniec yang ge, nic więc dziwnego, że porwały ją
populistyczne hasła Ruchu.
Na tej ziemi slogany i aforyzmy zawsze
wykorzystywano do wywierania nacisku i sprawowania
władzy. Dla zgromadzonych tutaj zwolenników Ruchu
swojsko brzmiały te na pozór niewinne zdania, które
zaczęli monotonnie wyśpiewywać: „Bądźmy nabożni”,
a potem: „Rzeka niesie nam życie”. Nikt się nie bał ani
nikt się nie denerwował. Bo niby jaki mieliby ku temu
powód? Nie byli przecież członkami Falun Gong,
którym pod żadnym pozorem nie zezwalano
wykorzystywać placu. Byli nabożni i jako tacy czuli się
prawi i bezpieczni.
Hulan krążyła wokół tłumu, kiedy nagle spostrzegła
kobietę z małą dziewczynką, mniej więcej czteroletnią.
Wyglądały na bardzo biedne chłopki – być może matka
przyjechała ze wsi do stolicy za pracą. Jeśli tak, swoją
obecnością w mieście złamała prawo. Pewnie dlatego ze
strachem rozglądała się dokoła. Ale było w niej coś
dużo bardziej niepokojącego. Włosy miała
rozczochrane, a bluzkę nie tylko brudną, ale też bez
guzików. W przeciwieństwie do córeczki, która przy tej
biedzie zdawała się czyściutka i śliczna. Kobieta
przykucnęła przy dziecku. Troskliwie dotykała ubranka,
równiutko układając kołnierzyk koszulki, wygładzając
nogawki spodenek i poprawiając sznurowadła bucików.
Dziewczynka, z błyszczącymi i zaróżowionymi
policzkami, bez przerwy szczebiotała, mama to, a mama
tamto. Na ziemi tuż przy nich leżała plastikowa torba.
Hulan próbowała odgadnąć, co może być w środku –
soczysta pomarańcza dla małej, może koszulka na
zmianę, zabawka, jeżeli w ogóle było je na nią stać.
Nagle poczuła ból w piersiach i niespokojnie podniosła
wzrok.
Dokładnie kwadrans po szóstej jakiś mężczyzna
wskoczył na drewnianą platformę i rozłożył szeroko
ręce, dając znak zgromadzonym, aby się uciszyli.
Wyglądał na prawie trzydzieści lat, ale równie dobrze
mógł być dużo starszy. Był przystojny, miał nieco
dłuższe włosy, niż nakazywał zwyczaj, co dodawało
jego urodzie swoistej dzikości. Kiedy tłum ucichł,
opuścił jedną rękę i przyjął pozę, którą upodobał sobie
Mao jako młody rewolucjonista.
– Jestem Tang Wenting, komendant Ruchu
Wszechpatriotycznego.
Hulan mogła go od razu zaaresztować, jednak wolała
usłyszeć, co ma do powiedzenia. Łatwiej jej będzie to
przemówienie wykorzystać przeciwko niemu później,
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Domeny cesarza Domeny poddanych Domeny ujarzmionych Domeny wyklętych Domeny dzikich Słowo od autorki
Arianie i Clarze, moim siostrom
Shujing, Księga dokumentów, to jedna z trzech najstarszych ksiąg świata. Zawiera zbiór przemówień, reguł, kanonów i dialogów pochodzących z lat 2357–631 roku przed naszą erą. Shujing jest równie fundamentalna dla wschodniej myśli i kultury jak dzieła Platona i Arystotelesa dla zachodniej. W roku 213 przed naszą erą, w czasie panowania dynastii Qin (Ch’in), cesarz Shi Huangdi rozkazał spalić księgę Shujing, a wraz z nią wszystkie stare manuskrypty. Uczeni dynastii Han trudzili się nad odratowaniem tej księgi, poszukując ocalałych fragmentów, i skrzętnie ją odtworzyli. Chociaż kwestionuje się autentyczność pewnych rozdziałów Shujing, które zdają się mieć więcej wspólnego z mitologią niż z prawdą historyczną, najnowsze badania archeologiczne potwierdzają wiarygodność nawet najbardziej nieprawdopodobnych relacji…
Prolog Nie żył już w chwili, gdy jego ciało uderzyło w rwące, błotniste wody Jangcy, tuż za pierwszym z jej Trzech Przełomów. Nie znać było po nim rozpaczliwej walki, by dotrzeć do bezpiecznego lądu czy choć dosięgnąć wystającej skały, nie znać było desperackiego wysiłku, by złapać ostatni oddech, nie znać było śladu palącego bólu, kiedy woda wdzierała się do płuc. Po prostu swobodnie podryfował niesiony bystrym prądem rzeki. Jakże niewiarygodnie szybko ostygł w jej zimnych wodach. Jakże niewiarygodnie gładko, nie napotykając najmniejszej przeszkody, sunął wraz z falą. Rwąca rzeka bezustannie unosiła go dalej. Mijał poszarzałe od starości wioski, fabryczne kominy buchające gęstym dymem, rury wypluwające prosto do wody cuchnące odpady, tę paskudną mieszaninę chemikaliów i nieoczyszczonych ścieków. Jego skóra najpierw pomarszczyła się, a potem zaczęła obłazić. Gazy wypełniły wnętrzności i nie znajdując ujścia, wydęły go tak, że utrzymywał się na powierzchni. Naraz nurt stał się tak silny, że ciało rozpędziło się do dziewięciu metrów na sekundę i uderzyło z impetem o wyszczerbione krawędzie klifów, które roztrzaskały potylicę i wyrwały kępy włosów, niemal zdzierając
skalp. Dalej rzeka leniwie rozlewała się w sennej dolinie i wyraźnie zwalniając bieg, stawała się płytka, acz zdradziecka, rzucając niebezpieczne wyzwanie nawet najbardziej doświadczonym nawigatorom. Nieraz porwały go ciemne odmęty, a nieraz utknął na skrawku mielizny, zanim oswobodził go wartki prąd czy fala wzburzona przez przepływające tuż obok statki. Czy ktokolwiek widział tę shui da bang – namokłą kłodę – jak uparcie zmierza ku morzu wraz z nurtem rzeki? Rzeki, która wije się niczym wąż, zbierając wody z ponad jedenastu tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi, co stanowi prawie jedną piątą całej powierzchni Chin. Rzeki, która dzieli kraj na północ i południe, różnicując tym samym ludzkie temperamenty, charaktery i zwyczaje: od kuchni aż po religię. Jangcy steruje życiem trzeciej części populacji Chin, ponad czterystu milionów ludzi, czyli co trzynastego człowieka, który stąpa po naszej planecie. Dlatego ktoś musiał go widzieć. Może rybak czy żeglarz dostrzegł wśród mrocznych fal błyskającą biel kołyszącego się ciała. Ale może to był biały delfin baiji? Legenda mówi, że to nie prawdziwe delfiny, lecz dziewczęta zaklęte w wodne stworzenia. Choć te baiji, które do dziś pozostały przy życiu, liczy się zaledwie w tuzinach, a wedle innych szacunków żaden nie przetrwał zanieczyszczenia środowiska i żeglugi rzecznej. Czy możliwe więc, że ten biały ślad, co pojawia się i znika na fali, to rzeczywiście baiji? Toż to istny cud wśród
wody zalewającej tę wyciętą w ziemi ranę! Wkrótce ciało wpłynęło w okolice miasta Wushan, gdzie zdumiewająco zielona wstęga rzeki Daning łączy się z mulistym i mętnym błotem Jangcy. Sampany z rybakami sunęły tutaj cicho, a wielkie promy przewoziły mężczyzn i kobiety w górę i w dół rzeki, tam i z powrotem, do pracy, do krewnych, do lepszego życia. Nagie dzieci pływały na dętkach, śmiały się i droczyły ze sobą. Nagle jeden chłopczyk wpadł przypadkiem na ciało i przez chwilę zdawało mu się, że to kolega dla żartu udaje topielca. Przecież od czasu do czasu bawili się w umarlaka. Chłopiec trącił nogą ciało i poczuł, jak stopa miękko się w nim zapadła, a potem wepchnął ją jeszcze głębiej w gnijące wnętrze i z całej siły machając rękami i nogami, czym prędzej odpłynął, lecz nie od razu opowiedział o horrorze, jaki go spotkał. Najpierw ukradkiem przybliżył się do jednej z niewielkich łodzi, które wiozły turystów na wycieczkę w górę rzeki Daning przez Małe Trzy Przełomy. Jeśli uśmiechnie się ładnie, pomacha serdecznie, po czym na całe gardło krzyknie: „Witamy! Witamy!” do tłustych cudzoziemców pstrykających fotki, to może uda mu się odpłynąć z kilkoma juanami w dłoni. Ciało pomknęło z wartkim prądem w kierunku przełomu Wu, drugiego z Trzech Przełomów, gdzie skały wznosiły się tak wysoko, że z ledwością docierały tu blade promienie słońca. Wyżej, ponad skałami, wyłaniała się Iglica Bogini w otoczeniu jedenastu
szczytów, przypominająca kształtem postać klęczącej dziewczyny. Miejscowi wierzyli, że mieszka w niej Yao Ji, dwudziesta trzecia córka Królowej Matki Zachodu, a okalające szczyty symbolizują jedenaście służebnic. Pewnego razu Yao Ji zapragnęła zwiedzić góry i rzeki świata śmiertelników. Spoczęła na chmurze i kiedy leniwie płynęła przed siebie, nagle spostrzegła dwanaście smoków, które siały spustoszenie na ziemi, przynosząc cierpienie i śmierć jej mieszkańcom. Wezwała cesarza Wielkiego Yu i obdarzyła go władzą nad żywiołami natury, a potem przyglądała mu się z uwagą, jak sieka skały, by stworzyć wąwozy, którymi woda odpłynie do morza. Dziś mówi się, że Iglica Bogini przynosi szczęście tym, którym uda ją się dostrzec wśród oparów mgły, ale nie przyniosła szczęścia temu człowiekowi, którego los skazał na wędrówkę do oceanu, drogą, jaką przed wiekami wytyczył Wielki Yu. To była tylko zwykła legenda opowiadająca o rzece, która na zawsze pozostanie tajemnicą dla swego ludu i dla obcego świata. W kraju, gdzie mity zawsze przeplatały się z historią i polityką, większość mieszkańców nigdy nawet nie słyszała słowa „Jangcy”. Określano nim ostatnie trzysta dwadzieścia kilometrów rzeki, gdzie przecinała prastare lenno Yang. Naród chiński nazywał ją Chang Jiang, Długa Rzeka, lub Da Jiang, Wielka Rzeka. Ale ci, co mieszkali na brzegach, nadawali tej rzece nazwy najtrafniej odzwierciedlające
jej charakter na każdym z sześciu tysięcy kilometrów, przez które się ciągnie: Rzeka Dzikiego Jaka, Rzeka Złotego Piasku, Piękna Rzeka, Rzeka Ludu Ba. Jednak to wszystko nie miało żadnego znaczenia dla gnijącego kawałka ludzkiego ciała. Płynęło godzinami po spokojnej tafli wody wzdłuż łagodnych brzegów, od czasu do czasu mijając ciche zatoczki, gdzie miejscowy chłop pracował samotnie na małym poletku, na skałach żona, podwinąwszy spodnie nad kolana, prała ubrania całej rodziny, a starsza siostra pilnowała małego braciszka. Przez całe kilometry otaczający świat sprowadzał się do słońca, nieba i odwiecznego biegu rzeki pośród skał. Pojawiały się jednak także zabudowania miast, otulające rzeczne koryto, gdzie łodzie i statki różnej wielkości walczyły o miejsce dla siebie. Pozornie wydawało się, że życie płynie tutaj jak zwykle – praca, rodzina, wiece patriotyczne, gra w karty, randki z dziewczynami, pielęgnowanie starego i niedołężnego rodzica – jednak nad wszystkim unosił się złowieszczy niepokój. Linie na klifie, namalowane białą farbą na wysokości stu siedemdziesięciu siedmiu metrów nad korytem rzeki, dumnie obwieszczały, dokąd sięgnie poziom wody przyszłego zbiornika przy Zaporze Trzech Przełomów. Za siedem lat, kiedy jej budowa dobiegnie końca, wszystko, co znajdowało się poniżej tych linii, będzie zatopione. Od Yichangu aż po Chongquing ponad milion Chińczyków zostanie wysiedlonych z domów,
w których mieszkali od pokoleń. Nieliczni szczęśliwcy – ci z odpowiednimi koneksjami – otrzymają pozwolenia stałego pobytu w miastach. Inni będą przeniesieni do nowych dzielnic, gdzie zimne wieżowce nieprzyjaźnie górują ponad białym znakiem na skale. Ci, którym zabraknie szczęścia, a będzie ich zdecydowana większość – zostaną zesłani do odległych prowincji. Obiecano im wiele, ale niektórzy z nich zdążyli już wrócić, przynosząc wieści o panującej tam biedzie. Co się teraz z nimi stanie? Czy ten lud, który tyle wycierpiał na tej niespokojnej ziemi, będzie cierpiał jeszcze bardziej? Zwłoki płynęły dalej, lecz czy mogły przetrwać więcej? Koszula, w którą odziany był kiedyś ten człowiek, rozłożyła się zupełnie, a śruby napędowe przepływających statków zdarły skórę i pikujące ptaki z łatwością wydziobywały teraz kawałki mięsa z jego pleców. Powoli wpływał w granicę przełomu Xiling, ostatniego z Trzech Przełomów, a żółwie i ryby zdążyły wyskubać wszystkie miękkie części jego twarzy, pozbawiając go powiek, ust i uszu. Wreszcie znalazł się tuż przy zaporze. Kiedy jej budowa się zakończy, będzie to jedna z największych w dziejach świata konstrukcji wzniesionych przez człowieka. Teraz w tym miejscu roiło się od gigantycznych maszyn pracujących pełną parą wśród betonu i stali. Mężczyźni i kobiety harowali bez przerwy, wznosząc budowlę coraz wyżej i wyżej, centymetr po
centymetrze, aż osiągnie ostateczną wysokość dwudziestu metrów i ponad półtora metra szerokości. Każda skała rozsadzona dynamitem, każda tona odkopanej ziemi, każdy kilometr pręta zbrojeniowego, każda śluza oddana do użytku – wszystko było przepojone poczuciem celu. Miało to być największe osiągnięcie Chin – spełnienie marzeń narodu i przesłanie dla świata o ich niekwestionowanej supremacji. I wcale nieprzypadkowo zapora miała dostarczać tyle elektryczności co osiemnaście elektrowni jądrowych. To była już nie tylko potęga narodowa, ale potęga w swej najczystszej, najprawdziwszej postaci. Na tym odcinku rzeki postawiono koferdam i dzięki temu prace mogły posuwać się szybciej. Ciało zawirowało gwałtownie we wzburzonej tutaj wodzie, a potem nagle, zdumiewająco, ziemia wokół stała się płaska. Po obu stronach rzeki kilometrami ciągnęły się pola uprawne. Na niektórych odcinkach rzeka miała teraz ponad trzy kilometry szerokości, a wartki nurt zmienił się w łagodną, ale nieubłaganą falę. W oddali kusił światłami Szanghaj. Ujście rzeki rozszerzało się na osiemdziesiąt kilometrów, bezlitośnie zabierając co siedemdziesiąt lat półtora kilometra chińskiej ziemi. Na brzegach wznoszono świątynie upamiętniające straszliwe tragedie i tych, którzy ulegli sile potężnego żywiołu, oraz stawiano pagody ku przestrodze dla żeglarzy, aby przypomnieć im o czających się
niebezpieczeństwach. Każda taka budowla miała ostrzegać ludzi, że człowiek jest niczym, a rzeka wszystkim. Gdzie indziej sprowadzało się to do bardziej ludzkiego wymiaru. Przez tysiąclecia w rejonie miasta Anqing wrzynał się w rzekę niewielki cypel, gdzie od trzystu lat ziemię uprawiał klan Jia. Każdego ranka Jia Mingfu przychodził nad rzekę, żeby usunąć, a nierzadko i uratować śmieci gromadzące się przy brzegu. Nieraz widział drewniane kłody, które spłynęły z gór Tybetu, puszki fasoli wyssane z wiejskich chat, kawałki roztrzaskanych na drzazgi łodzi. Widział więcej niż zwykłą śmierć. W czasie powodzi woda przynosiła takich jak on – przeciętnych rolników i ich rodziny, których z własnej ziemi zmyła wielka fala – a zimą znajdował ciała nieszczęsnych młodzieńców i dziewcząt. Rzeka nie była wtedy aż tak niebezpieczna, ale w krótkie zimowe dni melancholia mieszała zmysły tak bardzo, że nie dało się udźwignąć ciężaru niespełnionej miłości. Jia Mingfu poznał po odrażającym fetorze, że zwłoki – może człowieka, może zwierzęcia – dryfują już od dawna. Chwycił mocniej badyl, który zabierał ze sobą na poranne eskapady, i przygotował zmysły na widok, jaki miał się ukazać jego oczom – ciało wyniszczone przez wodę, skały, słońce, faunę i naturalny proces gnicia. Podobnie jak to robił już wiele razy wcześniej, usunął patykiem nadmiar śmieci. Mimo zaawansowanego rozkładu poznał bez cienia
wątpliwości, że ciało należało do człowieka, wciąż posiadało ramiona i nogi. Jednak to stworzenie o czerwonych włosach nie było zwykłym człowiekiem. Był to yang guizi, biały diabeł, obcy.
Domeny cesarza (Dian fu)
Domeny cesarza rozciągają się w promieniu do 500 li od stolicy. To najbardziej zaludnione domeny, siedziba władzy i serce świata. Naród Państwa Środka tworzy jego rdzeń.
Rozdział 1 Słońce nie wyjrzało jeszcze spoza okazałych gmachów przy wschodniej ścianie placu Tian’anmen, kiedy inspektor Liu Hulan z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego patrzyła na morze ludzi zgromadzonych na tej ogromnej połaci z betonu na pierwszym w Pekinie wiecu Ruchu Wszechpatriotycznego. Do dziś wszystkie tajemne spotkania Ruchu zazwyczaj odbywały się w sercu kraju, najczęściej w miastach i wioskach nad Żółtą Rzeką. Chociaż ostatnio pozycja sekty stawała się coraz mocniejsza w stolicy, nikt nie spodziewał się takiej ostentacji. Wszelkie ruchy religijne były w Chinach zakazane i do obowiązków Hulan należało egzekwowanie tego zakazu, ale o tym rannym zgromadzeniu dowiedziała się zaledwie piętnaście godzin temu od świeżo zwerbowanego informatora, mężczyzny aresztowanego za defraudację zakładowych pieniędzy, które przekazywał na rzecz Ruchu. Po kilku szybkich naradach podjęto w ministerstwie decyzję, by nie wydawać oficjalnego nakazu rozpędzenia wiecu. Możliwość zidentyfikowania wysoko postawionych członków Ruchu, a w konsekwencji aresztowania ich przyniosłaby wiele korzyści rządzącym.
Hulan zjawiła się na miejscu o trzeciej nad ranem, aby nadzorować zajmowanie pozycji przez policjantów i żołnierzy zabezpieczających obrzeża placu. Miała nadzieję, że oficjalna obecność sił porządkowych przestraszy i zniechęci przynajmniej część zwolenników Ruchu, ale zdawało się, że nikt nie zawrócił na nie uwagi. Ludzie stali spokojnie, jakby tuż obok nich wcale nie było zwartych szeregów umundurowanych kobiet i mężczyzn z przewieszonymi przez ramię karabinami maszynowymi. W spokoju ćwiczyli qigong, śpiewali psalmy, wsłuchani w słowa inspirującego kazania, nie dając służbom najmniejszego powodu do wkroczenia. W czasie wiecu funkcjonariusze zrobią odpowiednie zdjęcia, potem zabiorą kilku uczestników na przesłuchanie, ale nikt w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego nie był na tyle naiwny, by wierzyć, że w tak krótkim czasie uda się zmobilizować posiłki potrzebne do zatrzymania ponad tysiąca ludzi. O dziwo, nie zabrakło czasu, aby powiadomić telewizję państwową, która przysłała ekipę z kamerą. Obecność mediów w tym miejscu budziła w Hulan mieszane uczucia. Minęło pięć lat, odkąd zawarła umowę z elitą posiadającą nieograniczone wpływy, rządzącą Chinami z pilnie strzeżonej rezydencji usytuowanej na drugim brzegu jeziora, nad którym mieszkała Hulan. Wezwali ją na zakończenie sprawy dotyczącej Knight International. W tragicznym pożarze fabryki zabawek będącej własnością Amerykanów straciło życie ponad sto
pięćdziesiąt kobiet. „Ludzie z drugiej strony jeziora”, jak nazywała ich Hulan, wyrazili zgodę, by poślubiła amerykańskiego prawnika, Davida Starka, oraz by urodziła córeczkę, pół-Chinkę, co kwestionuje zarówno chińskie prawo, jak i tradycja. Obiecali, że jej nazwisko nigdy nie zostanie wspomniane w mediach. W zamian Hulan zobowiązała się, że będzie lojalnie wspierać partię i ślepo wykonywać jej rozkazy oraz że zrezygnuje z ekscentrycznych metod pracy. Cały pakt pozostanie w ścisłej tajemnicy pomiędzy nią, nimi oraz jej mentorem i bezpośrednim przełożonym, wiceministrem Zaiem. Hulan zgodziła się na te warunki w nadziei, że wreszcie będzie miała prywatne życie, za którym zawsze bardzo tęskniła. Jednak wszystko się zmieniło. Córeczki już nie ma, a małżeństwo z Davidem… Zmusiła się, żeby o tym teraz nie myśleć. Zamiast tego skupiła uwagę na ekipie telewizyjnej. Zajęli dobre miejsce obserwacyjne na schodach Wielkiej Hali Ludowej, skąd rozpościerał się widok na cały plac. Wśród reporterów Hulan rozpoznała jedną osobę – kobietę o piskliwym głosie, która przez wiele lat gorliwie wypełniała obowiązki rzecznika rządu. Jej słowa unosiły się w przesyconym wilgocią powietrzu jak smród gnijących śmieci. Z zapałem przekonywała, że rząd absolutnie nie prześladuje Ruchu, ale wręcz wykazuje się niebywałą tolerancją, zezwalając na dzisiejsze spotkanie. Hulan wzięła głęboki oddech. Jeśli zależy jej na
uniknięciu kamery telewizyjnej, powinna szczególnie uważać zwłaszcza teraz, kiedy przedzierała się przez tłum. Przecież jej strój wyróżniał ją wśród mieszkańców Pekinu. Nie dlatego, że przyciągał uwagę krzykliwymi kolorami, ponieważ w dzisiejszych czasach pekińczycy nosili najbardziej intensywne odcienie barw, jakie można było sobie tylko wyobrazić. Nie dlatego, że pochodził od znanych projektantów, chociaż bez wątpienia stać ją było na kreacje z najdroższych światowych butików, które obecnie pojawiły się w mieście. Wolała wkładać bardziej wytworne ubrania z delikatnego jedwabiu, które niegdyś należały do jej matki, a wcześniej babki. Nosiła się elegancko i z klasą, w sposób, który potwierdzał jej status majątkowy, pozycję społeczną, gust i kulturę osobistą. Nie dość, że pracowała dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – budzącej strach i prawdopodobnie najbardziej znienawidzonej instytucji w Chinach – to była też bogatą Czerwoną Księżniczką, której przodkowie szli w Długim Marszu ramię w ramię z Mao Zedongiem. Hulan urodziła się w Pekinie i cieszyła się szczęśliwym i uprzywilejowanym dzieciństwem – jej rodzice należeli do grona najbardziej szanowanych osób w Chinach. Po wybuchu rewolucji kulturalnej, kiedy miała dwanaście lat, wysłano ją na wieś, aby „uczyła się od chłopów”. Dwa lata później przywieziono ją z powrotem do Pekinu, gdzie publicznie potępiła i zadenuncjowała własnego ojca. Miała to być
rozpaczliwa próba ratowania życia matki. Ojca skazano na obóz pracy, a Hulan w wieku czternastu lat została wysłana do Stanów Zjednoczonych. Tam chodziła do szkoły z internatem, potem ukończyła prawo i wreszcie podjęła pracę w kancelarii Phillips & MacKenzie, gdzie poznała Davida. Zakochali się w sobie i zamieszkali razem, a dwanaście lat temu Hulan niespodziewanie wróciła do Chin. Siedem lat po nagłym rozstaniu Hulan i David znaleźli się razem w Pekinie, by rozwiązać wspólnie dwie skomplikowane sprawy. Pierwsza dotyczyła tego, że ojciec Hulan – który wcześniej został w pełni zrehabilitowany i objął wysokie stanowisko w partii – poniósł śmierć i naród obarczył ją za to odpowiedzialnością. Druga sprawa rozpoczęła się od śledztwa związanego z łamaniem prawa pracy w fabryce Knight International, a zakończyła tragicznym pożarem. Hulan była w tym dniu o włos od śmierci, a potem długo obawiała się o zdrowie swego nienarodzonego dziecka. Ludzie z drugiej strony jeziora zatuszowali jej udział w tej tragedii i dzięki temu uniknęła fali publicznej krytyki. Mimo to ona sama obwiniała się o te wszystkie nieszczęścia. Nadano jej imię na cześć męczennicy rewolucji, powiedziała wtedy Davidowi. Powinna była zrobić więcej. Teraz wolnym krokiem przechadzała się po placu, wyławiając z tłumu twarze znanych wichrzycieli, których po zakończeniu wiecu zamierzała zatrzymać. Nagle wśród nich spostrzegła przewodniczącą komitetu
sąsiedzkiego, panią Zhang, starą kobiecinę, która z zaangażowaniem śledziła życie mieszkańców w dzielnicy hutongów, gdzie mieszkała Hulan. Pani Zhang na pewno wiedziała, że działalność tej sekty jest nielegalna, jednak stała tu teraz z zamkniętymi oczami, a na jej zasuszonej twarzy malowało się duchowe uniesienie. Hulan mogła przewidzieć, że sąsiadka zjawi się na wiecu. Pani Zhang kilka lat temu uległa modzie na taniec yang ge, nic więc dziwnego, że porwały ją populistyczne hasła Ruchu. Na tej ziemi slogany i aforyzmy zawsze wykorzystywano do wywierania nacisku i sprawowania władzy. Dla zgromadzonych tutaj zwolenników Ruchu swojsko brzmiały te na pozór niewinne zdania, które zaczęli monotonnie wyśpiewywać: „Bądźmy nabożni”, a potem: „Rzeka niesie nam życie”. Nikt się nie bał ani nikt się nie denerwował. Bo niby jaki mieliby ku temu powód? Nie byli przecież członkami Falun Gong, którym pod żadnym pozorem nie zezwalano wykorzystywać placu. Byli nabożni i jako tacy czuli się prawi i bezpieczni. Hulan krążyła wokół tłumu, kiedy nagle spostrzegła kobietę z małą dziewczynką, mniej więcej czteroletnią. Wyglądały na bardzo biedne chłopki – być może matka przyjechała ze wsi do stolicy za pracą. Jeśli tak, swoją obecnością w mieście złamała prawo. Pewnie dlatego ze strachem rozglądała się dokoła. Ale było w niej coś dużo bardziej niepokojącego. Włosy miała
rozczochrane, a bluzkę nie tylko brudną, ale też bez guzików. W przeciwieństwie do córeczki, która przy tej biedzie zdawała się czyściutka i śliczna. Kobieta przykucnęła przy dziecku. Troskliwie dotykała ubranka, równiutko układając kołnierzyk koszulki, wygładzając nogawki spodenek i poprawiając sznurowadła bucików. Dziewczynka, z błyszczącymi i zaróżowionymi policzkami, bez przerwy szczebiotała, mama to, a mama tamto. Na ziemi tuż przy nich leżała plastikowa torba. Hulan próbowała odgadnąć, co może być w środku – soczysta pomarańcza dla małej, może koszulka na zmianę, zabawka, jeżeli w ogóle było je na nią stać. Nagle poczuła ból w piersiach i niespokojnie podniosła wzrok. Dokładnie kwadrans po szóstej jakiś mężczyzna wskoczył na drewnianą platformę i rozłożył szeroko ręce, dając znak zgromadzonym, aby się uciszyli. Wyglądał na prawie trzydzieści lat, ale równie dobrze mógł być dużo starszy. Był przystojny, miał nieco dłuższe włosy, niż nakazywał zwyczaj, co dodawało jego urodzie swoistej dzikości. Kiedy tłum ucichł, opuścił jedną rękę i przyjął pozę, którą upodobał sobie Mao jako młody rewolucjonista. – Jestem Tang Wenting, komendant Ruchu Wszechpatriotycznego. Hulan mogła go od razu zaaresztować, jednak wolała usłyszeć, co ma do powiedzenia. Łatwiej jej będzie to przemówienie wykorzystać przeciwko niemu później,