dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony747 021
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 637

5. Ditfurth, Hoimar von - Dziedzictwo człowieka z Neandertalu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

5. Ditfurth, Hoimar von - Dziedzictwo człowieka z Neandertalu.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Hoimar von Ditfurth DZIEDZICTWO CZŁOWIEKA Z NEANDERTALU Między nauką a wiarą Z języka niemieckigo przełożył Jan K. Nowca Tytuł oryginału: Das Erbe des Neandertalers Weltbild zwischen Wissenschaft und Glaube © Verlag Kiepenheuer & Witsch, Koln, Berlin 1992

SPIS TREŚCI Wiara, miłość i krytyka Przedmowa ZIEMIA I KOSMOS Dziedzictwo człowieka z Neandertalu O poznawalności świata Podróż do gwiazd Sens i bezsens literatury science -fiction Gdy nadejdzie koniec świata O kresie życia na Ziemi Kosmos utrzymuje nas przy życiu Nauki przyrodnicze a świadomość Niebezpieczny styl prezentowania dowodów Symptom Danikena Odwet renegata Omówienie książki Erwina Chargaffa ,,Tablice ostrzegawcze" ŚWIATŁO I ŻYCIE Śmierć pozorna w soli Ponowne pobudzenie bakterii do życia Inteligencja z ryzyko Znaczenie nauki o zachowaniach Tylko czterdzieści cząsteczek Rzeczywistość według owada Chemia naszej egzystencji Podstawowe założenia życia Opór wewnętrzny a przesądy O ludzkiej i sztucznej inteligencji Życie bez tlenu Historia atmosfery ziemskiej Programy z epoki kamiennej Czy agresja jest nam wrodzona? Człowiek - ukoronowanie stworzenia? O ewolucji życia Widziane przez klapki Omówienie książki Car stena Brescha ,,Stadium pośrednie - życie" Pofałdowania skorupy ziemskiej - jak do tego doszło?

Odkrycia współczesnej geologii Magiczne okno O tym, czego nie dostrzegamy w naszym otoczeniu Bagno przesądów Omówienie książki Martina Gardnera ,,Gabinet złudzeń" BÓG I NAUKA Między doświadczeniem a wiedzą Umrzeć z braku fantazji Nauka jako symbol Próba wstępu do teleologii kosmicznej Bezbronnie zdani na życie O konieczności wiary Recepta - widmo Omówienie książki Burrhusa F. Skinnera ,,Poza wolnością i godnością" Historia naturalna czy dzieło stworzenia? Domniemana sprzeczność między wiarą a nauką CIAŁO I DUCH Człowiek w retorcie W jaki sposób ubezpieczalnie produkują chorych? Morze milczenia O problemie eutanazji Gospodarka planowa a psychika Omówienie książki Ernesta Jonesa „Zycie i dzieło Zygmunta Freuda" Nowa epoka w psychiatrii Zdumiewające efekty działania środków neuroleptycznych Śmiertelność i jej sens O genezie starzenia się i śmierci Pomysł doktora Fuscha Jak powstaje lekarstwo? EKOLOGIA I POLITYKA Problem Ernsta Jungera O manuskrypcie „Pokój" Europa i socjalizm Droga wyjścia z kryzysu dla naszego kontynentu Droga donikąd

Analiza naszej świadomości politycznej na podstawie numeru czasopisma ,,Die Zeit" Wolne pozostały tylko miejsca stojące O eksplozji demograficznej „Glob 2000" i polityka Głos w kampanii wyborczej Obrona do ostatniego Europejczyka? Uwagi do polityki realnej Do wyboru Maksymy dla hipotetycznego Ministerstwa do Spraw Środowiska Naturalnego 264 Lot kamikadze Dlaczego popieram Zielonych? Koszta sukcesu gospodarczego Przemówienie do menedżerów przemysłu Pokazać, kto jest w tym domu panem List do punktu spisu ludności w Staufen Dlaczego nie chcę wziąć udziału w spisie ludności? Wystąpienie przeciwko spisowi powszechnemu Co to jest rzeka? O niebezpieczeństwie powstania nowego rodzaju pustyni

Wiara, miłość i krytyka Przedmowa „Chciałbym wiedzieć, co właściwie myślał sobie drogi Pan Bóg, kiedy stworzył świat. Ale najbardziej dręczy mnie to, że wprawdzie w mojej czaszce znalazło się wystarczająco dużo mózgu, by odkryć, że podstawą naszej egzystencji jest nieprawdopodobna tajemnica, nie wystarcza go jednak na to, bym znalazł odpowiedź, na czym ta tajemnica polega (...) To, że nigdy nie poznam odpowiedzi, naprawdę uważam za (...) nieuczciwość. Może otrzymam ją po śmierci." Tak brzmiały ostatnie opublikowane słowa Hoimara von Ditfurtha, które we wrześniu 1989 roku zarejestrował i podał do druku reporter Dieter Zilligen (Das Gesprdch, Rozmowa). Wkrótce potem, 1 listopada tego samego roku Hoimar von Ditfurth zmarł. Ponieważ był głęboko przekonany o tym, że jesteśmy nie tylko z tego świata, bliskość śmierci nie wywołała w nim lęku. Raczej rozwścieczała go. Złościło go, że wprawdzie można jasno rozpoznać i sformułować tajemnicę naszej egzystencji - w niezrównany sposób próbował czynić to w swoich książkach - ale mimo to nie ma żadnych szans na jej ujawnienie. Pogląd, że śmierć być może pozwala wejrzeć w tę tajemnicę, daje wprawdzie nadzieję, ale jest ona słaba, gdyż na Ziemi nic przez to się nie zmieni. Pozostający przy życiu są wykluczeni i oczekiwane z utęsknieniem odpowiedzi na wielkie pytania (Skąd przychodzimy? Dokąd idziemy?) nie zostały nam dotychczas wyjawione. Hoimar von Ditfurth - jak pokazują niektóre z zamieszczonych tu tekstów - w ciągu swego całego życia naukowego próbował sam dla siebie pojąć tajemnicę naszej egzystencji, nasze miejsce w świecie natury, samoświadomość człowieka, zaś swoje drugie życie poświęcił temu, by uświadomić innym, skąd można spodziewać się odpowiedzi. To drugie życie - „moje właściwe życie", jak sam mówił w autobiografii Innenansichten eines Artgenossen (Wnętrze współplemieńca) - rozpoczyna podjęta pod koniec lat sześćdziesiątych decyzja o rezygnacji z wiodącej pozycji w przemyśle farmaceutycznym, by jako niezależny autor móc poświęcić całą swą wiedzę i zdolności zadaniu opisania przygody z nauką, w jaką wdali się ludzie naszego kręgu kulturowego. Pierwsza książka Hoimara von Ditfurtha - Kinder der Weltalls z 1970 (Dzieci wszechświata, Warszawa 1976) - obiecuje w podtytule „Powieść naszej egzystencji" i zapowiada temat jego całego życia. Przede wszystkim książki (Im Anfang war der Wasserstoff Na początku był wodór, Der Geist fiel nicht von Himmel Duch nie spadł z nieba) i teksty powstałe w latach siedemdziesiątych ukazują autora, który z entuzjazmem wypowiada się o randze nauki racjonalnej i swojej wielkiej publiczności tłumaczy, że jest głupia, jeśli rezygnuje z poglądów i osiągnięć nauk przyrodniczych. Ponadto Hoimar von Ditfurth pokonał wykształcone społeczeństwo niemieckie jego własną bronią i każdego, kto nie potrafił odróżnić planety od gwiazdy stałej, kto ignorował drugą zasadę termodynamiki, kto mylił homo-logię z

analogią, lub zajmowanie się problemami ewolucji biologicznej uważał za zbędne, nazywał martwym duchowo. Gdy potem na początku lat osiemdziesiątych podjął dyskusję z religią (Wir sind nicht nur von dieser Welt - Nie tylko z tego świata jesteśmy), można było odnieść wrażenie, że ktoś próbuje tutaj z eksperymentalnie wyznaczonego i racjonalnie zabezpieczonego terenu zdobyć nową ziemię i jeszcze powiększyć „brak mieszkania dla boga", który na początku tego wieku traktowano raczej szyderczo niż ironicznie. Wtedy postęp badań dostarczał coraz więcej wyjaśnień zjawisk rzeczywistych i zostawiał coraz mniej miejsca na cuda. Prezentowany tutaj zbiór tekstów ukazuje jednak zaskakująco nowy aspekt. Wraz ze zwrotem ku tematom religijnym nie wkraczał Hoimar von Ditfurth na obszar nieznany, przeciwnie, powracał raczej do swych początków. Bowiem gdy jako dwudziestopięcioletni student medycyny, psychologii i filozofii w 1946 roku podejmował pierwsze próby pisarskie (z pewnością jeszcze bardzo osobiste ) - które w tym tomie można znaleźć pod tytułami „Nauka jako symbol" i „Bezbronnie zdani na życie" - chodziło mu bardziej o potrzebę wiary niż o siłę przekonywania nauki. Tuż po drugiej wojnie światowej, kiedy wielu ludzi było wygłodniałych zarówno duchowo jak i fizycznie, młody Hoimar von Ditfurth wydawał się rozczarowany nauką, którą początkowo uważał za „tylko jedną z możliwości poznania", i której zarzucał dewaluację przedmiotów badania: „Umysł odczarował świat i dzisiejsza nieobecność cudów jest znamiennym wynikiem walki, jaką prowadzi umysł ludzki." Ćwierć wieku później, na początku lat siedemdziesiątych, jego stosunek do tego problemu zmienił się całkowicie, tak dalece, że można się zastanawiać czy chodzi o dzieło tego samego autora. W swoim artykule z roku 1972 „Dziedzictwo człowieka z Neandertalu" powiedział wyraźnie: „Nauka wcale nie odczarowuje świata, jak wielu jej to zarzuca". Ona w najlepszym razie zastępuje jeden cud - zjawisko - innym, mianowicie poznaniem. Hoimar von Ditfurth w latach sześćdziesiątych zaczął pojmować naukę jako imponującą próbę obywania się bez cudów w wyjaśnianiu świata (sam niejednego w tym względzie dokonał) i szybko nauczył się objaśniać tę nową namiętność publiczności, która podzielała jego ocenę i chciała dowiady- wać się o bogactwie argumentowania, które ujawniało się dzięki badaniom. Jeśli chcemy zrozumieć cytowany zwrot w jego ocenie nauki, to musimy zwrócić uwagę na fascynujące idee wywołujące wówczas takie postępowanie ludzkie, które stojącemu z boku mogły się wydawać obiektywizmem i chłodną precyzją. Naukowa codzienność przebiega zazwyczaj prozaicznie i na jej uczestników działa raczej nużąco z powodu pozornie nie kończących się powtórzeń. Ale wówczas właśnie wznoszona jest budowla myśli, której wyrafinowana konstrukcja nie daje się z niczym porównać. I tego przede wszystkim dowiedzieli się czytelnicy Hoimara von Ditfurtha i nauczyli się to cenić. Nowoczesna nauka, jaką znamy dziś i jaka niegdyś zrobiła wrażenie na Hoimarze von Ditfurcie, w rzeczywistości zaczęła się dopiero w trakcie i po zakończeniu drugiej wojny światowej. Możemy to przypomnieć choćby kilkoma przykładami. Dopiero po 1945 roku rozwinęła się biologia molekularna, która odkryła geny, zyskała znaczenie biochemia, która rozumie rozwój cech

dziedziczenia, powstała cybernetyka, która mówi o informacji i wyjaśnia procesy sterowania, dopiero teraz rozwija się fizjologia zachowań, która umożliwia nowy wgląd w organ mózgu. Dopiero po 1945 roku wynaleziony został tranzystor, który między innymi pozwolił na skonstruowanie pierwszych maszyn liczących, które ze swej strony były warunkiem lotów kosmicznych. Dopiero po 1945 roku nastąpiło podstawowe zrozumienie ewolucji („nowa synteza"), powstały pierwsze eksperymentalne zarodki, które pozwalają zrozumieć pochodzenie życia i została naszkicowana teoria, która przy- najmniej daje szanse na pojęcie początku kosmosu („wielki wybuch"). I dopiero po 1945 pojawiają się na rynku skuteczne antybiotyki, jak penicylina, które pozwoliły na dogłębne zbadanie i odpowiednie postępowanie w przypadku chorób układu nerwowego. Ostatniej z wymienionych dziedzin Hoimar von Ditfurth poświęcił się profesjonalnie, zyskując status specjalisty. Pod koniec lat siedemdziesiątych objął stanowisko docenta psychiatrii i neurologii na Uniwersytecie w Wurzburgu. W tym czasie publikował niemal wyłącznie w czasopismach fachowych, ale coraz częściej kusiło go szukanie „związków" w obrazie świata dostarczanym przez poznanie naukowe i opisanie dla szerszej publiczności „niepojętej rzeczywistości", jaka się z niego wyłaniała. Nade wszystko dziwił go skutek, jaki wywołuje racjonalność nauki i nie chciał pozbawić czytelników tej przyjemności. Hoimar von Ditfurth współczuł tym swoim współczesnym, którzy nie chcieli wziąć udziału, przynajmniej jako widzowie, w największej przygodzie swoich dni. Na początku lat sześćdziesiątych opuścił uniwersytet i zmienił „królestwo ducha" na „królestwo komercji", jak sam to określił w swoich wspomnieniach {Innenansichten eines Artgenossen - Wnętrze współplemieńca). Hoimar von Ditfurth wstąpił do instytutu badawczego przedsiębiorstwa farmaceutycznego Boehringer w Mannheim i przez szereg lat prowadził laboratorium, którego zadanie polegało na stworzeniu leków dla ludzi, którzy byli chorzy psychicznie i cierpieli na depresję lub schizofrenię. Dwa artykuły zamieszczone w niniejszym tomie - „Nowa epoka w psychiatrii" i „Pomysł doktora Fuchsa" - bezpośrednio nawiązują do doświadczeń, jakie Hoimar von Ditfurth mógł zdobyć w przemyśle farmaceutycznym. A są to doświadczenia, które warto poznać i zauważyć. O ile jego zadanie fascynowało go jako lekarza i naukowca, o tyle cierpiał z tego powodu, że na tak odpowiedzialnym stanowisku miał coraz mniej czasu na wyczerpujące zajmowanie się nauką, która w latach sześćdziesiątych zdominowała wszelkie inne działania człowieka. Kod genetyczny został rozszyfrowany i rozwiązanie tajemnicy życia wydawało się niemal osiągalne. Szczegółowa analiza cząsteczek biologicznych nie zostawiała najmniejszego miejsca na wątpienie w ewolucję. To spostrzeżenie zyskało wymiar filozoficzny i dało podstawę ewolucyjnej teorii poznania, której wielkim popularyzatorem miał być Hoimar von Ditfurth. Według niego dokonał się tutaj nowoczesny przewrót kopernikański, który ponownie usunął z centrum człowieka, na skutek czego granice naszego poznania stały się lepiej widoczne. Lata sześćdziesiąte wypełnione były odkryciami naukowymi oraz osiągnięciami technicznymi i zrodziły niespotykaną nigdy potem wiarę w postęp. Świat przeżył między innymi szczyt lotów

kosmicznych z załogą, gdy Amerykanie - przerażeni lotem Sputnika pod koniec lat pięćdziesiątych - osiągnęli swój własny cel i w roku 1969 wylądowali na Księżycu. W ten sposób naszkicowanemu powyżej nowemu spojrzeniu na człowieka, które umożliwiła czysta nauka, dorównało zapierające dech spojrzenie na Ziemię, jakie dawała nauka stosowana. Hoimar von Ditfurth - jak większość mu współczesnych - był oczarowany i jak nikt inny wychwalał potęgę i osiągnięcia naukowej racjonalności. Wydawało mu się, że tylko ona daje szansę na choćby minimalne pojęcie tajemnicy naszej egzystencji i chciał głosić jej posłannictwo najgłośniej i najlepiej jak umiał. Toteż Hoimar von Ditfurth podjął „najszczęśliwszą decyzję" swego życia. Zrezygnował ze swego stanowiska w przemyśle i stał się niezależnym pisarzem. Jak dobrze, przekonywająco i pomysłowo bronił spraw nauki do późnych lat siedemdziesiątych, pokazuje wiele artykułów z tego czasu, które przedstawiono tutaj ponownie. Jednak to, co w latach wiary w naukę działało z łatwością - oczarowanie publiczności wielkimi planami naukowymi i dostarczenie jej przyjemności intelektualnej - stawało się stopniowo coraz trudniejsze. Podczas gdy lata sześćdziesiąte były nieprzerwanym pochodem tryumfalnym nauki i techniki, a jednocześnie z drugiej strony bractwo futurologów, potwierdzające wielkie osiągnięcia nauki, zapowiadało różową przyszłość ludzkości opanowującej naturę, to lata siedemdziesiąte zaczęły się licznymi, całkiem nieprzewidzianymi zahamowaniami. Przebudziła się świadomość potrzeby ochrony środowiska naturalnego - najpierw nieśmiało i raczej ze strony czynników oficjalnych niż frakcji pozaparlamentarnych i nagle ku ogólnemu zdumieniu zapowiedziane zostały „granice rozwoju", a wkrótce potem doszło do tak zwanego kryzysu energetycznego, w każdym razie w większość niedziel nie wolno było jeździć samochodami. Postęp naukowo-techniczny przestał nagle oznaczać pożądaną wcześniej lepszą kontrolę i większą władzę nad naturą, a wskazywał teraz jedynie nieodwracalne wykorzystywanie i wzrastającą dewastację środowiska naturalnego. Zamiast odkrywać coraz to nowe sposoby wykorzystywania energii, należało się zastanowić gdzie są możliwe oszczędności. Okazywano rozczarowanie nauką, która nie dostarczała już tego, do czego się przyzwyczajono - a mianowicie dalszych wygód - ale nagle dawała to, do czego się nie przywykło - mianowicie wciąż nowe niewygody. I wkrótce tylko ten jeszcze znajdował swoją publiczność, kto przeklinał jakikolwiek tradycyjny postęp i namiętnie przy tym wymyślał na naukę, nawet jeśli nic o niej nie wiedział. Nieprawidłowy rozwój społeczny i naukowo-techniczny - na przykład zbrojenia atomowe, wzrastająca dewastacja środowiska naturalnego, światowy wzrost przyrostu naturalnego - oczywiście nie uszły uwadze Hoimara von Ditfurtha. Zareagował na to nie tylko w sensie literackim - So lapt uns derm ein Apfelbdumchen pflanzen (Pozwólcie nam wreszcie zasadzić jabłonkę) - ale zaangażował się także politycznie, na przykład wspierając kampanię wyborczą partii „Zielonych". Związane z tym uzasadnienia znajdują się w rozdziale zamykającym tę książkę. Hoimar von Ditfurth przeobraził się zatem w końcu z wielbiciela w krytyka nauki, przy czym to

określenie - „krytyk nauki" - w naszym kraju musi być wyjaśnione, zanim zostanie właściwie ocenione. Kiedy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych okazało się, że prorokowane przez futurologów nauki i składane przez niektórych z nich skwapliwie obietnice uzdrowienia nie tylko nie są trafne, ale wręcz przeciwnie, obiecana władza okazuje się niemocą, a przezwyciężony dawny strach przed naturą powraca jako strach przed naukami o naturze, wówczas nagle odezwało się wiele głosów, które rościły sobie prawo do występowania jako krytyka nauki. Czyniły to, opluwając ją. Przy tym jednak tak rozumiana krytyka nauki zasadzała się na podstawowym nieporozumieniu (któremu ulega i dziś jeszcze). Najgorsze bowiem, co może się zdarzyć krytykowi, polega na tym, że nienawidzi on przedmiotu swojej krytyki. Krytyk literacki, który gardzi literaturą, albo krytyk teatralny, który nie cierpi teatru, być może sprawnie manipuluje słowami, ale nie ma nic ważnego do powiedzenia na dany temat. Nie powinniśmy go w ogóle słuchać. Trzeba być miłośnikiem czegoś, by móc to krytykować. Ten podstawowy warunek nie jest spełniany przez wielu krytyków nauki, którzy jako uprzywilejowani u nas występują w talkshows i opanowują opinię publiczną. Kto zwymyśla, przeklina i do głębi nienawidzi przedmiotu swej krytyki, ten jako poważny krytyk powinien strzec się sam siebie. Niszczy więcej, niż sądzi. Rujnuje to, czego sam pilnie potrzebuje, a mianowicie podstawy naszej egzystencji. Bez nauki jesteśmy bowiem straceni. Bez nauki nie moglibyśmy wielu żyjących dziś ludzi ani nakarmić, ani ubrać, ani zapewnić im jakiegokolwiek bytu. Naturalnie, badania nie urzeczywistniają utopii, które zostały wymyślone w latach sześćdziesiątych, ale cóż - jeśli nie te badania - stworzyło warunki po temu, że tak wielu ludzi nie tylko nie cierpi dziś z powodu głodu i bólu, ale nawet żyje całkiem przyjemnie? I kto umocnił społeczeństwo w humanizmie, jeśli nie nauka, która obnażyła i zrozumiała choroby psychiczne, by podać tylko ten przykład? Hoimar von Ditfurth naturalnie zrozumiał to tak samo dobrze jak i fakt, że społeczne wyobrażenia o potędze nauki niejednokrotnie poszły w fałszywym kierunku. Stawał się coraz bardziej krytyczny, ale nie utracił zamiłowania dla przedmiotu swej krytyki ani nie zrezygnował z roli rzecznika nauki, gdy ogólny wiatr dawno już zmienił kierunek, a powszechny podziw dla nauki zastąpiły niesmak i nieufność. A powód tego jest bardzo prosty. Jeśli w ogóle istnieje instytucja, od której oczekuje się rozstrzygnięć, to jest nią nauka i cała wiedza fachowa, jaką rozporządzają uniwersytety i przemysł. Jednak problem naszych czasów nie polega na tym, aby możliwie hałaśliwie i bez szacunku potępić ekspertów nauki. Problem polega na tym, aby tak ustawić potencjał naukowo-techniczny tkwiący w naszym społeczeństwie, by służył on raczej utrzymaniu tego co posiadamy, niż unicestwieniu. Hoimar von Ditfurth przestrzegał przed nagle modnymi atakami na naukę i próbował wskazać, że nie dają one w ogóle żadnej perspektywy. Pisał o tym wyraźnie w jednym z artykułów z 1982 roku („Odwet renegata"): „Wiele symptomów przemawia dziś za tym, że nie tylko wychodzimy naprzeciw wzmagającej się epoce wrogości wobec nauki, ale także naprzeciw epoce wzrastającej gotowości do irracjonalizmu. Ale jeśli chcemy kiedyś wyjść żywi z tego kryzysu, w jaki zepchnęło nas bezkrytyczne stosowanie odkryć naukowych, to potrzebujemy więcej racjonalności niż dotychczas, a nie mniej." Ale

do tego potrzebujemy przede wszystkim więcej krytyków nauki tej miary co Hoimar von Ditfurth. Oni mogliby i potrafiliby nam pomóc, stawiając postęp naukowo-techniczny ostatnich dziesięcioleci i towarzyszącą mu łatwość dysponowania nim na równi z postępem moralnym i konieczną tu orientacją, gdyż jak dotąd brakuje obu. Taki postęp jest możliwy, jeśli sprawa nauki będzie rozpatrywana publicznie i zostanie przyjęta w sposób demokratyczny. Jeśli zabraknie takiego postępu, jeśli ponadto nie wskażemy nauce odpowiedniego miejsca w gmachu kultury i nie znajdzie ona sobie takich zwolenników, jakich posiada literatura i teatr, to zburzymy fundament naszej egzystencji. Wówczas pozostanie nam tylko niewielka pociecha. Tajemnica, która spowija naszą egzystencję, a którą Hoimar von Ditfurth chciał do końca zrozumieć, nie przepadnie razem z nami. Ukaże się naszym potomkom, jeśli spróbują opisać dziedzictwo homo sapiens. Ernst Peter Fischer tłum. Małgorzata Leyko Konstanz, czerwiec 1992

Dziedzictwo człowieka z Neandertalu O poznawalności świata W roku 1872 berliński fizjolog Emil Du Bois-Reymond wygłosił przed zgromadzeniem niemieckich przyrodników w Lipsku odczyt pod tytułem: „O granicy poznania przyrody". Ze względu na swą oryginalność odczyt ten stał się wielkim sukcesem prelegenta. Du Bois-Reymond był wówczas autorytetem w skali międzynarodowej jako wiodący przedstawiciel tzw. „kierunku fizykalistycznego" w fizjologii. Swoje uznanie jako naukowiec zawdzięcza on przede wszystkim dokładnym, popartymi dowodami, badaniom nad zjawiskami natury elektrycznej zachodzącymi w obrębie nerwów i mięśni. Zjawiska te określił fizjolog ten jako „potencjały czynnościowe". Był on konsekwentnym zwolennikiem zastosowania tych samych zasad w badaniach nad procesami fizycznymi i chemicznymi zachodzącymi w żywych organizmach. Zdaniem badacza wyjaśniłoby to zjawiska naturalne w sposób racjonalny i zrozumiały. Jednakże autentyczną sławę zdobył Du Bois-Reymond nie dzięki swoim osiągnięciom naukowym, lecz tezie, którą zaprezentował w swoim lipskim odczycie w roku 1872. Teza ta brzmi mniej więcej następująco: świat jako całość jest racjonalnie poznawalny. Zadaniem nauk przyrodniczych jest wyjaśnienie wszelkich zjawisk w otaczającym nas świecie, co oznacza sprowadzenie ich do przejrzystego zespołu zjawisk natury fizycznej i chemicznej. Warto tu zaznaczyć, że dotychczas prelegent reprezentował przekonania i postawę właściwą dla naukowców owych czasów - czasów optymistycznej wiary w naukę. Jednakże w swoich dalszych wywodach stwierdza: podczas, gdy nauka jest w stanie prędzej czy później w opisowy sposób wyjaśnić wszelkie zagadki natury, to pozostają zawsze wyjątki, dwa elementarne zjawiska naturalne, które nie dają się wytłumaczyć żadnymi przyczynami natury podstawowej. Są to mianowicie, z jednej strony istota materii, z drugiej zaś - fenomen ludzkiej świadomości. Czym jest materia, a czym energia, w jaki sposób owe fenomeny są od siebie uzależnione - tego zrozumieć i wyjaśnić się nie da. Niemożliwe do wyjaśnienia pozostaje również powstanie i istota ludzkiej świadomości. I wreszcie padło najważniejsze słowo - słowo, które stanowiło lapidarne ideologiczne wyznanie „ignorabimus, nie poznamy tego nigdy". „Ignorabimus" tak uznanego uczonego zostało przyjęte przez ówczesne środowisko naukowe z entuzjazmem. Słowo to cytowano przez następne dziesięciolecia, ba, w wielu salach wykładowych wyryto je w brązie i w marmurze. Tylko w wyjątkowych wypadkach użyto do tego celu farby olejnej. W jaki sposób można wytłumaczyć fakt, że programowa rezygnacja słynnego uczonego zyskała sobie powszechne uznanie środowiska? I to w drugiej połowie XIX wieku, czyli w czasach bezgranicznej wiary w naukę i postęp? Gdzie leżą przyczyny tego entuzjazmu wobec „kompetentnego" naukowca, który tak konsekwentnie, rzec by można, że nawet z pewnym patosem, deklaruje przeświadczenie, że istnieją dziedziny przyrody, których rozum ludzki nie jest i nigdy nie

będzie w stanie pojąć? Ernst Haeckel, zoolog walczący z faktycznym i domniemanym klerykalno-filozoficznym ubezwłasnowolnieniem nauki, autor słynnej wówczas pracy Weltrathsel (Zagadki świata), miał w zanadrzu sarkastyczne wyjaśnienie: „Wszyscy spirytyści i dewoci dzięki wykładowi o ignorabimus mogą uważać nieśmiertelność swoich drogocennych dusz za uratowaną!" Twierdzenie to, nawet jeśli złośliwe, ujmuje dokładnie sedno owego fenomenu. Od czasów lipskiego wykładu Du Bois-Reymonda minęło prawie sto lat. Jednakże napięcia i konflikty pomiędzy obozem zwolenników tradycji humanistyczno-historycznej a przedstawicielami kierunku naukowo-poznawczego widzenia świata istnieją nadal nieprzerwanie. W czasach dzisiejszych, przynajmniej w naszym zachodnim kręgu kulturowym, większość ludzi jest święcie przekonana (także większość uczonych), iż istnieją dwa wykluczające się wzajemnie sposoby pojmowania świata. Sposób pierwszy: Wszelkie występujące w świecie zjawiska dokonują się w oparciu o niezmienne prawa natury, które w zasadzie są zrozumiałe i jako całość naukowo wytłumaczalne. Sposób drugi: Niewątpliwie wiele zjawisk, z którymi stykamy się w otaczającym nas środowisku, także te związane z materią ożywioną, okazało się dostępne dla badań naukowych. Także i przyszłość przyniesie nam najpewniej dalszy postęp w poznawaniu świata, być może nawet w stopniu dziś dla nas niewyobrażalnym. Z drugiej jednak strony, należy przyjąć istnienie fenomenów, którymi nie rządzą racjonalnie poznawalne prawa natury, lecz inne czynniki, w których poznaniu metody naukowe okazują się nieprzydatne. W czasach Haeckla zaliczano do tych fenomenów istotę życia, a współcześnie wszelkie tzw. wymiary „psychiczne", co w tym kontekście oznacza świadomość człowieka, czyli to samo, co przed stu laty stwierdził Du Bois-Reymond. Można zauważyć, że przedstawiciele drugiego stanowiska (w każdym razie ci, którzy uznają istnienie zjawisk nie dających się wytłumaczyć w sposób racjonalny) w obliczu postępu nauki znaleźli się w wyraźnym odwrocie. W tym miejscu należy zwrócić uwagę na to, co rozumie się pod pojęciem „zasadniczo racjonalnej wytłumaczalności". Karl Steinbuch, cybernetyk z Karlsruhe, jak wiadomo namiętny zwolennik koncepcji pełnej wytłumaczalności świata, stwierdził niedawno, że schemat mózgu ludzkiego, gdyby taki istniał, musiałby zająć wiele kilometrów kwadratowych. Najnowszy komputer typu Univac 490 dysponuje dwoma milionami komórek pamięci i prawie ośmioma tysiącami obwodów elektrycznych. Do jego skonstruowania potrzeba 120 kilometrów drutu. Nasz mózg posiada nie dwa miliony, lecz szacunkowo co najmniej dziesięć miliardów komórek, z których każda, według najnowszych badań, posiada łącza z co najmniej dziesięcioma tysiącami innych. Stopień skomplikowania połączeń mózgowych przewyższa łącza telekomunikacyjne całego globu ziemskiego. Schemat naszego mózgu zająłby - jak już wspomniano - wiele kilometrów kwadratowych powierzchni, gdyby zaznaczyć na nim wszystkie istniejące łącza tak, aby można je było odczytać przez lupę. Wygląda na to, że taki schemat nie przyniósłby nam wiele pożytku, nawet gdyby udało się go stworzyć. Rozeznanie się w takim schemacie byłoby z całą pewnością niemożliwe.

Z powyższych rozważań wynika, że nie jesteśmy w stanie całkowicie zrozumieć własnego mózgu i jego funkcji. W zasadzie musimy się ograniczyć do stwierdzenia, iż istniejące łącza mózgowe są prawdopodobnie niezbędne. Należy jednak wyraźnie podkreślić, iż powyższe dywagacje, najwyraźniej negatywne w swej istocie, nie mają absolutnie nic wspólnego z ignorabimus Du Bois-Reymonda. Twierdzeniem, iż mózgu zbadać się nie da, ponieważ jego budowa jest zbyt skomplikowana, nie zyskamy sobie wcale aplauzu tradycjonalistów - ci bowiem tkwią w przekonaniu, że istnieją dziedziny, których z zasady nie jesteśmy w stanie ani pojąć, ani racjonalnie wytłumaczyć. Nawet Steinbuch zaprotestowałby ostro, gdyby jego tezę o bezużyteczności schematu mózgu ludzkiego potraktować jako próbę ominięcia lub wręcz wycofania się z przyjętego przez niego stanowiska o pełnej poznawalności praw rządzących światem. Druga możliwość, o którą tu chodzi jest całkowicie innego rodzaju: Mamy tu do czynienia z przeciwstawieniem świata rządzącego się swoimi racjonalnymi prawami obrazowi natury dwoistej, której jedna połowa jest dostępna metodom naukowym, zaś w próbach wytłumaczenia drugiej wszelkie prawa natury okazują się zawodne. Podział kosmosu na część racjonalną i irracjonalną wydaje mi się typowy dla tradycji humanistyczno-historycznego widzenia świata. Ten dualizm daje się wyraźnie zauważyć w naszym języku potocznym - ta szczególnie uderzająca opozycja pojęć: „cudowny" i „naturalny". Dla nas „naturalne" jest bowiem to wszystko, co da się rozumowo wytłumaczyć. Przeciwstawia się temu pojęcie „cudowności"; rzecz lub stan rzeczy określamy jako „cudowny" jedynie tak długo, póki nie da się go wyjaśnić. Jednakże, gdy się okaże, że dany problem można zrozumieć i racjonalnie wytłumaczyć, traci on - jak sugeruje nasz język potoczny - swoją właściwość „cudowności", pozostaje już tylko sprawą „naturalną". W tym miejscu dotarliśmy do decydującego punktu naszego toku myślenia. Owo zasugerowane nam przez mowę potoczną przeciwieństwo między „cudownością" a „naturalnością" zdradza głęboko zakorzenione sądy, utrwalone i przekazane przez tradycję humanistyczno-historyczną. Większość z nas jest mianowicie po dziś dzień święcie przekonana, iż każda opinia wykraczająca poza materialny opis świata posiada charakter bądź religijny, bądź też dotyczy ogólnego sensu istnienia. Opinię tę można jedynie tak długo podtrzymywać, jak długo da się jej przeciwstawić możliwość alternatywną, i na odwrót: świat pojmowany racjonalnie i naukowo - zgodnie z wciąż jeszcze rozpowszechnionym osądem - musi wreszcie zatracić swój sens, sprowadza się on ostatecznie bowiem do przypadkowo istniejącego i funkcjonującego automatu. W tym miejscu nasza druga alternatywa poznawcza nabiera wyrazistości, można teraz lepiej pojąć ten entuzjazm, z jakim przed stu laty przyjęte zostało ignorabimus Du Bois-Reymonda. Opór wewnętrzny przeciw światu „jedynie naturalnemu" (z wszystkimi konsekwencjami dla naszego życiowego samopoczucia) jest z pewnością głęboko zakorzenioną przyczyną owej nieufności, z jaką odnosimy się do naukowego obrazu świata i siebie samych. Wyrażając to jeszcze prościej: wielu z nas posiada nieprzyjemne odczucie, że wdając się w

rozważania nad przyrodniczo-naukowym wyjaśnieniem powstania i funkcjonowania otaczającego nas środowiska, czyniąc w ogóle pierwszy krok w tym kierunku, konfrontujemy się w nieunikniony sposób z tą wywołującą tak wiele obaw ewentualnością, że światem rządzą jedynie martwe, dające się matematycznie sformułować prawa. A jest to przecież alternatywa, w ramach której istnienie zatraca siłą rzeczy wszelki swój sens. Do powstania takiej opinii przyczynili się w dużej mierze sami uczeni. Wspomniany już wcześniej Ernst Haeckel w swoich Zagadkach świata stwierdza, iż wraz z rozwojem kultury i postępem nauki liczba tajemnic udostępnionych nam przez naturę będzie coraz większa, zaś w innym miejscu swojej pracy wskazuje, iż w XIX wieku liczba „zagadek świata" stale się zmniejszała. Dziś jest dla nas oczywiste, że mamy tu do czynienia z powierzchownym błędem myślowym, jednakże błędem wytłumaczalnym i wybaczalnym. Błąd ten jest jedynie reakcją na dotychczasowe ponadtysiącletnie przekonania o nieracjonalności świata, którym rządzą nie określone prawa, lecz kapryśni bogowie oraz demony. Druga alternatywa, o której była mowa, proponuje inne rozwiązanie w postaci twierdzenia, iż racjonalna struktura otaczającego nas świata nie musi w sposób konieczny wykluczać jego wymiaru transcendentnego. Chciałbym tu spróbować wyjaśnić jak należy rozumieć powyższe twierdzenie. Sprawa, o którą tu chodzi została przez uczonych z przełomu wieków ironicznie określona jako „problem mieszkaniowy bogów". Istniejący faktycznie stan rzeczy wskazywał, że już w tamtych czasach liczne fenomeny natury, szczególnie z dziedziny biologii, traktowane dotychczas przez wywodzących się głównie z kręgów kościelnych przeciwników metod naukowych jako namacalne dowody działania sił transcendentnych, stawały się w coraz to większym stopniu obiektami badań naukowych. Trwająca w rzeczywistości przez całe stulecia, od czasów Galileusza i Giordano Bruno począwszy, konfrontacja obozu klerykalnego z nauką stała się w rezultacie pasmem klęsk teologów. Ci ostatni, upierając się przy istnieniu „rezerwatu zjawisk nadprzyrodzonych" sami zawdzięczają sobie tę sytuację. Wraz z upływającymi kolejno wiekami musieli oni wciąż ustępować pola nauce: od „prapoczęcia" począwszy, poprzez uprzywilejowaną pozycję człowieka wobec pozostałej materii ożywionej, skończywszy wreszcie na problemie powstania życia na Ziemi, który to problem na przestrzeni ostatnich dwóch dziesięcioleci okazał się dostępny metodom eksperymentalnym. Każdy, kto w dzisiejszych czasach (a ludzi takich jest wcale niemało), podobnie jak Du Bois-Reymond przed stu laty, broni wciąż jeszcze „świadomości" jako bastionu zjawisk nadprzyrodzonych, nie dających się racjonalnie wyjaśnić i upatruje w tym argumentu dowodzącego istnienia rzeczywistości transcendentalnej oraz traktuje to jako pewnego rodzaju wyznanie wiary, winien zawsze mieć przed oczami historyczny rozwój nauki. Komuś takiemu należałoby zwrócić uwagę, że obszar, który zajmuje, kurczy się ze wszystkich stron. Stąd przecież to złośliwe zdanie o „problemie mieszkaniowym boga". W rzeczywistości jest już od dawna oczywiste, że takie pojmowanie sensu własnej egzystencji oraz rzeczywistości transcendentalnej jest nie tylko ryzykowne i błędne, ale

także całkowicie zbędne. Albowiem stopień zaangażowania nauki w proces poznawania rzeczywistości, jakikolwiek by on nie był, nie ogranicza wcale transcendentalnego widzenia świata. W przeciwieństwie bowiem do opinii Haeckla i jemu współczesnych liczba „zagadek świata" wcale się wraz z postępem nauki nie zmniejszyła, ale, wręcz przeciwnie, zwiększa się. Od czasów Haeckla nauka odkryła nieznane wcześniej oblicza Natury, zwłaszcza w zakresie fizyki atomowej, jak i również w skali kosmologicznej. Wraz z udoskonaleniem metod eksperymentalnych odkryto również makroskopowy zasięg znanych nam wymiarów przyjmujących coraz to bardziej kompleksowy charakter. Skutek tego jest taki, że każde nowe osiągnięcie nauki rodzi cały szereg nowych pytań. Trzeba zawsze pamiętać o tym, że nasz mózg rozwinął się w procesie ewolucji gatunku nie po to, aby umożliwić nam poznanie świata, lecz jedynie w celu zwiększenia naszych szans przeżycia. Być może pozostaje to w związku z faktem, iż posiadamy nieodpartą potrzebę bycia „pępkiem świata". Owa tendencja wydaje się najbardziej zauważalna w historii nauk przyrodniczych. Można tu, niejako na marginesie, zaryzykować próbę zdefiniowania nauk przyrodniczych jako działalności intelektualnej człowieka, poprzez którą stara się on w trakcie procesu historycznego wyzwolić z obsesji "bycia pępkiem świata" oraz z wszelkich nowych form antropocentryzmu. Wszystko to zaczęło się, jak wiadomo, od tego, że człowiek wierzył święcie, iż znajduje się pośrodku wielkiej płaskiej powierzchni dryfującej po wodach wszechświatowego oceanu, ponad którym rozciąga się - jak szklana kopuła – gwieździste niebo. Następnie pojawiła się epoka wiary w kulę ziemską stanowiącą centrum kosmosu. Nawet dziś jeszcze dla większości ludzi Ziemia jest środkiem wszechświata, oczywiście nie w sensie fizycznym lub astronomicznym, co wiadomo już od czasów Kopernika. Jednak w sensie przenośnym większość ludzi tkwi po dziś dzień w przekonaniu z epoki przedkopernikańskiej, które objawia się w poglądach wcale nie mniej antropocentrycznych niż ówczesne, zgodnie z którymi Ziemia jest duchowym centrum universum i tylko na niej rozwinęło się życie, świadomość i inteligencja. Wróćmy jednak do naszych zasadniczych rozważań. Błędne twierdzenie, jakoby racjonalne pojmowanie rzeczywistości wykluczało alternatywny obraz świata jako wykraczającego ponad jego opis materialny, wydaje się mieć właśnie związek z tendencjami antropocentrycznymi. Do takiego wniosku dojść można jedynie wówczas, gdy założy się milcząco, że „zasadnicza wytłumaczalność świata" znaczy to samo, co wytłumaczalność za pomocą rozumu ludzkiego w jego współczesnym stadium rozwoju. Ta opinia niewątpliwie wykracza poza przekonania antropocentryczne, według których jedynym celem trzech miliardów lat historii życia na Ziemi byłoby zapewnienie człowiekowi uprzywilejowanej pozycji, czego rezultatem powinno być to, że teraz nasz umysł osiągnął takie stadium rozwoju, które umożliwia mu zasadniczo pełne zrozumienie świata właśnie dlatego, że został on stworzony jako „zasadniczo pojmowalny". Mamy tu oczywiście do czynienia z niczym innym, jak z nową formą antropocentryzmu. By uczynić ten problem bardziej przejrzystym wyobraźmy sobie sytuację, w której znajdował się neandertalczyk: już w jego czasach istniał kod genetyczny zapewniający mu możliwość rozmnażania się i rozwój jego

gatunku. Już wtedy istniały także elektrony i jądra atomowe, których odpowiednia kombinacja określa właściwości pierwiastków chemicznych i substacji, z którymi ów praczłowiek miał przecież do czynienia. Wymieniając te różnorakie zjawiska naturalne, mówimy o realiach, o których neandertalczyk nie miał pojęcia, i to nie dlatego, że ich nie odkrył. Wyjaśnienie owych realiów było dlań po wsze czasy niemożliwe dlatego, ponieważ jego mózg nie osiągnął wówczas jeszcze odpowiedniego stadium rozwoju. Rozważając dalej tę przykładową sytuację, nie można nie dojść do wniosku, że my sami nie jesteśmy niczym innym jak neandertalczykami jutra. Innym słowy, możemy przyjąć całkiem rozsądne założenie, że wiele zjawisk natury pozostaje ciągle dla naszej wiedzy niedostępne nie dlatego, iż w trakcie procesu rozwoju nauki ich jeszcze nie odkryliśmy, lecz dlatego, że nasz mózg nie osiągnął lub jeszcze nie osiągnął stosownego stadium rozwoju, które umożliwiłoby racjonalne zrozumienie struktury danego zjawiska, do tej pory nie dającego się wyjaśnić. Można posunąć się nawet dalej, przyjmując równie rozsądne założenie, że dalszy rozwój ludzkiego mózgu ograniczają właściwości naszego aparatu genetycznego, a także środowisko, w którym żyjemy wraz z działaniem procesów selekcji naturalnej. Dochodzimy zatem do wniosku, że możliwości rozwoju naszego mózgu nie są wcale nieograniczone. Założenie w tym przypadku, że granice rozwoju mózgu ludzkiego odpowiadać powinny stopniowi inteligencji niezbędnej do całkowitego poznania świata, byłoby założeniem w najwyższym stopniu aroganckim. W toku powyższych przemyśleń chcę ukazać jedynie, że to stare, po dziś dzień pokutujące przekonanie, że naukowe wyjaśnienie świata wyklucza jego obraz transcendentalny, nie da się dziś obronić. Śledząc naszkicowany powyżej tok myślenia, nie można nie dojść do ważnych wniosków, niezależnie od tego jak prosto lub wręcz trywialnie by one nie brzmiały. Wystarczy się zastanowić nad zaciętością, z jaką toczy się po dziś dzień dyskusja na temat rzekomej niemożności pogodzenia poznania naukowego z poszukiwaniem sensu świata i ludzkiej egzystencji, czy to w formie religijnego wyznania wiary, czy też koncepcji filozoficznej. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany: błędne byłoby poszukiwanie w moich przemyśleniach „dowodów" popierających jakiekolwiek przekonania natury religijnej lub filozoficznej. Jedyne co można na podstawie tych przemyśleń powiedzieć to, że jeśli nawet w najlep- szej wierze twierdzimy, że zjawiska ponadnaturalne nie istnieją, nie stanowi to w żadnej mierze ciasnego ograniczania naszego światopoglądu, jak to się wielu z nas wydaje. I także wówczas, gdy nauce uda się rozwiązać kolejne zagadki, sprowadzić je do poziomu zjawisk naturalnych, nie będzie to stanowić żadnego powodu do rozczarowania. Nauka bowiem nie odczarowuje świata, jak twierdzą niektórzy. Wszystko w świecie ma swój naturalny porządek. I to jest właśnie cudowne. (1972)

Podróż do gwiazd Sens i bezsens literatury science-fiction Historia utopii jest prastara. Klasycznym tego przykładem z epoki antyku jest platońskie Państwo, w którym autor ukazuje istniejące współcześnie braki i niedociągnięcia, a więc przeprowadza w ten sposób pewnego rodzaju pośrednią krytykę społeczną. To samo dotyczy w zasadzie powieści Tomasza Morusa Utopia, od której tytułu pochodzi ogólna nazwa tego nurtu twórczości pisarskiej. Także wymyślone przez Jonathana Swifta podróże Guliwera do krainy liliputów i do Brobdignagu pozwoliły autorowi bezkarnie zadrwić z panujących wówczas na dworze angielskim stosunków. We wszystkich tych przypadkach mieszkańcy utopijnych krajów charakteryzują się tymi cechami, których brak współczesnym autora lub też występują oni w roli bohaterów „powieści z kluczem". Wynikające z takiej powieści ad absurdum wnioski, a także opisy obyczajów, stanowiły bezpośrednią krytykę wysoko postawionych osobistości, która wyrażona „wprost" groziłaby wówczas autorowi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Zawsze jednak były to nieskrępowane niczym produkty fantazji, a wymyślone kraje nie pozostawały w żadnym związku z realnie istniejącymi. Stąd wynika istota określenia „utopia", które nie oznacza nic innego, jak właśnie „nigdzie". W przeciągu ostatnich stu lat „utopia" literacka przekształciła się w konkretny i znaczący kierunek twórczości. We współczesnej prozie utopijnej tendencja do krytyki społecznej nie zniknęła, wystarczy tu wymienić dwa najbardziej znane przykłady: Wehikuł czasu Herberta Georgea Wellsa i Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya. Przesunął się jednak punkt ciężkości. Miejsce akcji nie znajduje się w niedostępnym dla nas „nigdzie", lecz w równie niedostępnej przyszłości, z którą jednak, siłą rzeczy, kiedyś musimy się zetknąć. Utopia stała się rodzajem prognozy naukowo-technicznej, swoistym proroctwem. Od czasu, gdy w końcu ubiegłego wieku Juliusz Verne wymyślił łódź podwodną, a także opisał podróż na Księżyc, jako możliwość dokonywania w przyszłości przez człowieka lotów kosmicznych, stało się jasne, że fantazja pisarza może być źródłem trafniejszych prognoz od tych, które są dziełem fachowców. Czy dotyczy to również dzisiejszych następców słynnego Francuza? Czy dotyczy to również współczesnej literatury science-fiction? Czy trafne jest stwierdzenie brytyjskiego laureata nagrody Nobla w zakresie medycyny Petera Medawara, że wszystko, co ludzie są w stanie wymyślić, pewnego dnia się urzeczywistni? Niedawno na uniwersytecie w Southampton odbył się w ramach seminarium filozoficznego cykl wykładów, którego wiodącym tematem były właśnie postawione wyżej pytania. Szacowni prelegenci, przedstawiciele nauk ścisłych, jak i filozofii, doszli do wniosku, że należałoby się zastanowić, czy pewnego dnia nauka nie zakwestionuje ostatecznie propozycji autorów literatury science-fiction. Musimy nasze rozważania ograniczyć jednak do dwóch przykładów wiążących się z dwoma głównymi tematami współczesnej prozy fantastyczno-naukowej, które zostały poddane krytycznej analizie przez angielskiego filozofa Guya S. Robinsona. Jest to przekonanie większości autorów

powieści science-fiction, że w przyszłości będzie możliwe podróżowanie do najdalszych zakątków wszechświata, i to z szybkością nadświetlną, oraz hipoteza o odkryciu sposobu, który pozwoli na podróżowanie w czasie, w przyszłość lub w przeszłość. Zacznijmy od drugiego pomysłu, od podróży w czasie. Czy możliwe będzie w dalekiej przyszłości skonstruowanie maszyny, która umożliwi dowolne przemieszczanie się w czasie, podobnie jak w wymiarze przestrzennym? Robinson dowiódł, że w tym przypadku odpowiedź jest jednoznaczna: „nie". Nawet wówczas, gdy przyjmiemy, że odkrycia i wynalazki następnych stuleci przekroczą wszelkie nasze dzisiejsze wyobrażenia, to możliwość podróżowania w czasie należy z zasadniczych i logicznych powodów wykluczyć. Po pierwsze, argumenty naukowe, które przywołują w tym przypadku autorzy, są nie do przyjęcia. Koncept podróży w czasie, w celu nadania mu pozorów naukowości, opiera się na fachowych zwrotach i terminach zaczerpniętych z teorii względności. Mowa tu o „czterowymiarowym kontinuum czasoprzestrzennym", o „spowolnieniu biegu czasu" przy szybkościach podświetlnych, a także o „zależności upływu czasu" od ruchu i procesu przyśpieszenia. I rzeczywiście, pojęcia te wywołują żywy oddźwięk w naszej wyobraźni: coś dzieje się z czasem, upływ czasu ulega zmianie. Stąd już niewiele dzieli nas od wniosku, że planowe zastosowanie teorii względności pozwoli dowolnie manipulować czasem. Wniosek ten jest równie błędny jak założenia. Można by tu stwierdzić, że niemożności manipulowania czasem nikt jeszcze nie udowodnił. Jednakże głównym argumentem przeciwko przyszłym wycieczkom w przyszłość lub w przeszłość jest fakt, że prowadziłyby one do powstania paradoksów. Cała ta koncepcja bowiem zakłada, że przyszłość, jak również i przeszłość, w jakiś, bliżej niezdefiniowany sposób istnieją „teraz". Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w posiadaniu maszyny czasu, która przenosi nas w rok 1910. Czy nasze pojawienie się w wilhelmowskim Berlinie stałoby się częścią przeszłości? W takim wypadku musielibyśmy już przed podjęciem takiej podróży móc przeczytać w prasie z 1910 roku o naszym przybyciu. Czy na skutek naszej wizyty przeszłość także uległaby zmianie? Występujący tu paradoks logiczny można najlepiej zobrazować za pomocą eksperymentu myślowego: wyobraźmy sobie zmęczonego życiem faceta, który udaje się w przeszłość i zabija swojego ojca, który był wówczas dzieckiem. Ów morderca musiałby w ten sposób sprowadzić własną egzystencję do niebytu. Jak wytłumaczyć zatem fakt zaistnienia jego podróży w przeszłość i morderstwa na własnym ojcu? Tego rodzaju paradoksy możemy bez trudu wymyślać bez końca. Robinson zwraca uwagę, że w pracach i wykładach filozofów i fizyków dość często cytowane są powieści scien-ce-fiction. Konfrontacja z tego rodzaju paradoksami stanowi bowiem znakomity materiał pomocniczy przy objaśnianiu wielu pojęć. W tym przypadku krytyczna analiza wyobrażeń o podróżowaniu w czasie pozwala udowodnić metaforyczny charakter określonych pojęć z zakresu teorii względności czasu. Z taką sytuacją mamy do czynienia, gdy autorzy pokonują „kosmiczną kwarantannę",

niewyobrażalne odległości dzielące nas od sąsiednich systemów słonecznych, nie mówiąc już o obcych galaktykach. Literatura fantastyczno-naukowa proponuje tu dwa rozwiązania. Pierwsze rozwiązanie zbudowane jest w oparciu o tak duży błąd myślowy, że dobremu autorowi nie powinno się to właściwie w ogóle przytrafić. Tym rozwiązaniem jest tak zwany „teleporter" lub „promiennik materii", za pomocą którego ciało materialne dociera do punktu przeznaczenia w postaci fali, podobnie jak obraz telewizyjny, który w procesie transmisji zostaje ostatecznie przetransfor-mowany w pierwotną postać materialną. Błąd myślowy polega na tym, że wyżej wymieniony przyrząd nie mógłby działać z szybkością podświetlną. Nawet z jego pomocą podróż do krańców naszej galaktyki musiałaby trwać tysiące lat. Pomysł pokonania odległości kosmicznych za pomocą wykorzystania czwartego wymiaru oparty jest o takie samo nieporozumienie, jak to, na które natknęliśmy się rozważając możliwości podróżowania w czasie. Pojęcie „zakrzywionej przestrzeni" w teorii względności dotyczy bowiem jedynie pewnych określonych modeli matematycznych, które umożliwiają nam ustalenie wpływu grawitacji na inne czynniki, takie jak masa lub przyśpieszenie. Nie chodzi tu bynajmniej o takie zakrzywienie przestrzeni fizycznej, które umożliwiłoby obiektowi trójwymiarowemu przebyć ją „na skróty". W tym miejscu angielski filozof proponuje wniosek pojednawczy: główną przeszkodą w realizacji prawdziwych podróży w przestrzeni jest wynikająca z teorii względności hipoteza, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło. Ta hipoteza nie jest jednak niepodważalnym prawem natury, a jedynie założeniem znakomitej bez wątpienia teorii, która z całą pewnością w przyszłości zostanie rozbudowana i podlegać będzie wielu korektom. Jeśli nawet dzisiaj nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie możliwości osiągnięcia przez astronautów obcych systemów słonecznych i galaktyk, to nadzieja, że kiedyś nauka ów problem rozwiąże, nie pozostaje w sprzeczności z zasadami logiki. (1967) Gdy nadejdzie koniec świata O kresie życia na Ziemi Obiektywna obserwacja natury utwierdza człowieka w przekonaniu, że nie ma rzeczy istniejących wiecznie. Prawo ciągłych zmian odnosi się również do nieożywionego kosmosu: także universum ma swoją historię. Jak dziś wiemy, miało ono swój początek, a w dalekiej przyszłości musi nastąpić także i koniec, przynajmniej znanej nam jego formy - może to się stać za jakieś dziesięć miliardów lat, jak oceniają to kosmologowie. Nieuchronność przemijania wszystkiego wydaje się być dostrzegana przez ludzi już od samego zarania dziejów. Wizje „końca świata" znajdujemy w każdej niemal mitologii. Nie tylko pojedynczy człowiek musi umrzeć, także ludzkość jako gatunek pewnego dnia przestanie istnieć. Owe stare mito- logiczne przekonania znalazły potwierdzenie we współczesnej biologii, która nadała im postać bardziej

skonkretyzowaną. Nie ma żadnych przesłanek, które upoważniałyby nas do twierdzenia, że naszym rodzajem ludzkim rządzą inne prawa niż obowiązujące w świecie niezliczonych gatunków, które na przestrzeni historii Ziemi powstały, rozkwitły, a następnie - często po upływie setek milionów lat - wymarły, ustępując miejsca nowym formom życia. Fakt ten nie powinien nas jednak niepokoić, gdyż z biologicznego punktu widzenia jesteśmy gatunkiem bardzo młodym. Mamy przed sobą jeszcze niewyobrażalnie wiele czasu, w którym możemy się dalej rozwijać. A poza tym, nie można wykluczyć możliwości, że biologia w dalekiej przyszłości wyjaśni przyczyny starzenia się gatunków, a także znajdzie sposób, by uchronić nas przed wymarciem. Mit końca świata posiada również i inny aspekt, dyskutowany dziś w oparciu o naszą wiedzę z zakresu nauk przyrodniczych - chodzi tu mianowicie o możliwość zniszczenia świata. „Koniec świata" nie musi oznaczać fizycznego zniszczenia Ziemi, wystarczy zniszczenie niezbędnego dla naszej egzystencji środowiska naturalnego. Zespół czynników biologicznych składających się na nasze środowisko naturalne jest tak skomplikowany, tak specyficzny, że nawet stosunkowo niewielka zmiana, niezauważalna z geologicznego punktu widzenia, oznaczać może dla nas koniec istnienia. Jak wygląda zatem stabilność tych czynników, na których opiera się nasza egzystencja? Pytanie to można sformułować bardziej dramatycznie: jak wielkie jest ryzyko „końca świata", jakie zjawiska natury kosmicznej lub geofizycznej mogą do niego doprowadzić? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, bynajmniej nie dla zaspokojenia czystej żądzy sensacji, lecz w celu przeprowadzenia eksperymentu myślowego, należy zdać sobie sprawę z różnorodności zależności, w której pozostaje nasza fizyczna egzystencja w stosunku do procesów zachodzących na Ziemi i w kosmosie. Większość ludzi wyobraża sobie pod pojęciem „końca świata" zderzenie Ziemi z jakimś obcym ciałem kosmicznym. W rzeczywistości takie zagrożenie jest najmniej prawdopodobne z możliwych ewen- tualności. Wynika to z rozmieszczenia materii w przestrzeni. Faktem jest, że Ziemia nieprzerwanie wchodzi w kolizje z materią kosmiczną, codziennie masa jej zwiększa się o wiele tysięcy ton. Wykazują to badania dna morskiego, na którym w przeciągu setek tysięcy lat ów deszcz kosmiczny mógł się bez przeszkód kumulować. Mowa tu niemal wyłącznie o pyle kosmicznym, o maleńkich cząstkach materii kosmicznej. Cząstki wielkości ziarnka piasku są rarytasem, nie mówiąc już o prawdziwych meteorytach. Na przestrzeni swoich dziejów Ziemia zderzała się jednak także z większymi ciałami kosmicznymi, czego dowód stanowią pouderzeniowe kratery w Arizonie, odkryte niedawno kratery w Kanadzie, a także Nórdlinger Ries w południowych Niemczech. Ten ostatni, wedle wyników badań prowadzonych w ostatnich latach jest miejscem uderzenia wielkiego meteorytu o średnicy kilkuset metrów. Jak wykazała historia owe miliony ton pocisków kosmicznych nie zniszczyły życia na Ziemi, choć z całą pewnością powodowały lokalne katastrofy. Większe ciała kosmiczne, które rzeczywiście mogłyby Ziemi zagrozić, nie przemierzają dowolnie przestrzeni, lecz, tak jak inne planety, okrążają Słońce w bezpiecznej dla nas odległości, w pasie asteroidów między Marsem a Jowiszem. Ciała o większej

masie rozmieszczone są w przestrzeni tak rzadko, że ich kolizja z Ziemią nie jest prawdopodobna nawet w skali miliardów lat. O wiele większe ryzyko w porównaniu z możliwością zderzenia kosmicznego stanowią, wedle przeprowadzanych w ostatnich latach badań, procesy geofizyczne. Na podstawie tych badań nie można wykluczyć tego, że ludzkość czeka nowy potop - wielka fala o wysokości od trzydziestu do pięćdziesięciu metrów, ogarniająca swym zasięgiem całą Ziemię. Skutkiem tego „potopu" byłoby zniszczenie dużej części życia ziemskiego oraz nadejście nowej epoki lodowcowej. Ta możliwość jest zgodna z nową teorią powstawania zlodowaceń, która pozwoliła amerykańskim fizykom po raz pierwszy wyjaśnić, udowodnioną paleontologicznie, cykliczność występowania epok lodowcowych. Teoria ta wywiedziona jest z powszechnie znanego faktu, że lód pod wpływem wysokiego ciśnienia zaczyna topnieć. W związku z tym należy oczekiwać, że antarktyczny pancerz lodowy, o grubości trzech do czterech tysięcy metrów, zacznie topnieć pod wpływem ciśnienia własnej masy, co może nastąpić w nie tak odległym czasie. W ciągu kilku zaledwie lat nastąpiłaby ze wszystkich stron ekspansja mas lodowych, obejmując swym zasięgiem obszary w promieniu tysiąca kilometrów na północ, co wywołałoby powstanie owej gigantycznej fali. Tak znaczne powiększenie się antarktycznej czapy lodowej pociągnęłoby za sobą dalsze fatalne skutki: tzw. „Albedo" Ziemi - mianowicie uległaby zwiększeniu ta część promieniowania słonecznego, którą powierzchnia Ziemi niepotrzebnie wysyła z powrotem w przestrzeń kosmiczną, powodując oziębienie klimatu w skali globalnej, co prowadziłoby do nadejścia nowej epoki lodowcowej. Dopiero po upływie tysięcy lat, wskutek ponownego ocieplenia nastąpiłoby cofnięcie się lodowców, zmniejszenie czapy lodowej w wyniku częściowego jej wyparowania oraz ustanie napływu nowych mas lodowych z okolic bieguna południowego. Uwolnione w procesie parowania masy wody utworzyłyby nowy antarktyczny pancerz lodowy, który po upływie dziesięciu do dwudziestu tysięcy lat osiągnąłby swoją ,masę krytyczną", powodując powtórzenie się opisanej historii od początku. Faza, w której się ów proces cykliczny obecnie znajduje, wyznaczona jest - jak powiedzieliśmy - grubością antarktycznej pokrywy lodowej. Według pomiarów amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie wynosi ona ponad 3000 metrów, dochodząc gdzieniegdzie do 4000 metrów. Jak wskazują obliczenia, punkt krytyczny został już osiągnięty, co oznacza, że masy lodowe okolic bieguna południowego w każdej chwili mogą zacząć topnieć. Nie ma jednak najmniejszego powodu do obaw. Teoria ta jest wprawdzie przekonywająca, rzec można „trzyma się kupy", nie jest jednak udowodniona. Ruchy mas lodowych są pilnie obserwowane przez geofizyków pracujących w stałych stacjach badawczych na Antarktydzie. Gdyby na przestrzeni następnych wieków rzeczywiście miało dojść do groźnego dla nas topnienia lodowców, to są jak najbardziej możliwe działania zapobiegawcze, jak np. stopienie obrzeży rozszerzającego się pancerza lodowego poprzez niewielkie podniesienie temperatury południowych mórz polarnych, co wymagałoby, oczywiście, ogromnego nakładu środków technicznych. Jednak zastosowanie nuklearnych źródeł energii cieplnej wydaje się

rozwiązywać ten problem, zwłaszcza gdy cała ludzkość zjednoczy swe wysiłki w obliczu zagrożenia własnej egzystencji. Na inne zagrożenie globalne, które być może pojawi się w przyszłości, wskazują wyniki obserwacji prowadzonych przez instytuty naukowe zajmujące się od lat badaniem odchyleń ziemskiego pola magnetycznego. Wszystkie te instytuty zarejestrowały niewielki wprawdzie, lecz stały spadek natężenia tego pola. Na razie nie da się określić, czy chodzi tu o przejściowe odchylenia o charakterze falowym, czy też o zjawisko przemieszczania się biegunów, a zatem o zakłócenie ziemskiej magnetosfery, co oznaczałoby śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich wyższych form życia na Ziemi. Dlaczego pole magnetyczne jest dla mieszkańców Ziemi tak ważne? Linie pola magnetycznego chronią nas mianowicie przed promieniowaniem słonecznym. Elektrony i protony niesione przez tzw. „wiatr słoneczny", z prędkością wielu setek kilometrów na sekundę, są przez pole magnetyczne wyłapywane w tzw. pasach Van Allena. Badania paleomagnetyczne ostatnich lat wykazały, że struktura biegunowa pola magnetycznego Ziemi nie jest stabilna. W krótkich, z geologicznego punktu widzenia, odstępach czasu, co najmniej dziewięć razy na przestrzeni ostatnich czterech milionów lat, bieguny ulegały wzajemnej zamianie: biegun północny stawał się południowym i odwrotnie. Ostatnia taka „zamiana" dokonała się stosunkowo dawno, ok. 700 000 lat temu. Nikt nie jest dzisiaj w stanie wyjaśnić dlaczego tak się dzieje. Jedno jest jednak pewne: każdą tego rodzaju zmianę poprzedza stopniowe osłabianie się pola, aż do punktu zerowego, następnie magnetosfera odbudowuje się oraz dochodzi do „zamiany" biegunów. Wyliczenia fizyków wskazują, że podczas dokonywania się owego procesu zamiany biegunów, trwającego od tysiąca do dwóch tysięcy lat, nie istnieje stabilne pole magnetyczne -wówczas to promieniowanie „wiatru słonecznego" bez zakłóceń osiąga powierzchnię Ziemi. Ale nawet jeśli obserwowane dziś osłabienie natężenia pola magnetycznego rzeczywiście stanowi początek owej zamiany biegunów, co nie jest wcale pewne, to miną jeszcze tysiące lat do czasu, gdy zagrożenie stanie się naprawdę poważne. Poza tym, czy znajdzie się dziś ktoś taki, kto odrzuci możliwość, że nauka w przyszłości poradzi sobie z tym problemem? Oczywiście, przy założeniu, że za tysiąc lub dwa tysiące lat, gdy ów kryzys nastąpi, będzie jeszcze istniała ludzka cywilizacja! W tym miejscu dochodzimy do najbardziej znaczącego dla naszych rozważań wniosku. Warunki naturalne, od których zależy nasza egzystencja, pomimo swej zawiłości i wciąż niezrozumiałego dla nas stopnia skomplikowania, wykazują zdumiewającą stabilność. Jak widzimy, istnieje cały szereg możliwości, które mogą doprowadzić nasz świat do „śmierci naturalnej", jednakże minimalny stopień prawdopodobieństwa wystąpienia ich nie tworzy niebezpieczeństwa w porównaniu z zagrożeniami, które człowiek sam na siebie sprowadza. Z niewielkim ryzykiem błędu można założyć, że jeśli pewnego dnia ludzkość rzeczywiście przestanie istnieć, to powodem tego nie będzie katastrofa spowodowana przyczynami naturalnymi.

(1967) Kosmos utrzymuje nas przy życiu Nauki przyrodnicze a świadomość Jedną z najbardziej istotnych, choć rzadko dostrzeganą, cech nowoczesnego, naukowego światopoglądu jest to, iż w niewielkim stopniu oznacza on to, co pierwotnie rozumiano pod pojęciem „światopogląd", mianowicie świat nie prezentuje się już człowiekowi jako obiekt. Świat wchłania człowieka i tworzy się określona całość. W tej perspektywie odkrycie Darwina objawia całą swą siłę uderzeniową, ukazując, że wszelkie życie na Ziemi wywodzi się ze wspólnego pnia i jest efektem historii trwającej miliardy lat, określonej mianem ewolucji biologicznej, która doprowadziła ostatecznie do powstania człowieka. Istotę wspomnianego wyżej nowoczesnego naukowego widzenia świata można także określić inaczej: człowiek nie występuje wobec natury jako podmiot, jako „Inny", natura zaś nie stanowi już dla człowieka areny dla jego działań, w pewnym sensie „sceny" jego egzystencji. Sami jesteśmy bowiem integralną jej częścią. Przekonanie to dostrzec już można naturalnie w wiekach minionych, w całej historii kultury zachodniej, w obrazach lub w alegoriach (nie wspominając o innych świadectwach). Jednak przekonanie to w postaci twierdzenia dającego się poprzeć dowodami zostało zaakceptowane całkiem niedawno. Świadczy o tym najlepiej przykład Stanów Zjednoczonych, gdzie do niedawna jeszcze na mocy ustawy zabronione było uwzględnianie w programach szkolnych tez Darwina o ewolucji, która zakłada, że człowiek wywodzi się ze świata zwierzęcego. Zanim zaczniemy ze zdziwieniem kiwać głowami, należałoby uświadomić sobie, że przesądy te, wprawdzie w zawoalowanej formie, pokutują także i u nas. Ciągle jeszcze można się spotkać z poglądem, że przyjęcie takiej genezy rodzaju ludzkiego stanowi obrazę dla człowieka lub też, że człowiek wykracza" ponad naturę, albo wreszcie, że pochodzenia człowieka nie można ograniczać do aspektu biologicznego. W rzeczywistości oznacza to nie usprawiedliwione niczym lekceważenie zjawisk naturalnych. Nowoczesny, naukowy sposób widzenia świata nie ogranicza się - jak miało to miejsce w wiekach poprzednich - jedynie do opisu natury lub kosmosu, lecz obejmuje także szereg implikacji dotyczących również człowieka. Interpretując w ten sposób świat, człowiek wypowiada się także na temat swojej w nim roli i miejsca, co, aczkolwiek jest faktem oczywistym, nie dotarło jeszcze w pełni do świadomości powszechnej. Dla wielu z nas nauki przyrodnicze wydają się niczym więcej jak zbiorem faktów, nagromadzeniem mniej bądź bardziej interesujących lub wręcz kuriozalnych zjawisk, o których wpra- wdzie dobrze wiedzieć, lecz wiedza ta nie ma wpływu na to, czy mamy prawo uważać się za ludzi „światłych" czy też nie. W bardziej nowoczesnym ujęciu eksponowany jest ten aspekt nauk przyrodniczych, który

umożliwia człowiekowi manipulowanie otaczającym go środowiskiem naturalnym. Konstatacja, że obecny poziom rozwoju nauk przyrodniczych nie tylko umożliwia człowiekowi wpływ na środowisko, i to w o wiele większym wymiarze niż przewidywano, ale może to stanowić także zagrożenie naszej egzystencji, jest stwierdzeniem przez nikogo nie kwestionowanym, żeby nie powiedzieć - banalnym. Jednakże i ten aspekt stanowi zaledwie w połowie wyjaśnienie tego, co rozumieć należy pod pojęciem nauk przyrodniczych. Ponieważ - jak powiedziano - człowiek jest częścią natury, to każda pojawiająca się wskutek rozwoju nauki nowa możliwość wpływu na środowisko mówi nam coś nowego o nas samych i o naszym stosunku do tego świata. Można to doskonale zobrazować posługując się przykładem piorunochronu. Nauki przyrodnicze dały nam szansę zabezpieczenia się przed uderzeniem pioruna poprzez odkrycie określonych praw fizycznych dotyczących wyładowań elektrycznych, przewodnictwa prądu itd., co umożliwiło skonstruowanie piorunochronu. Jest to właśnie ten rodzaj „manipulacji środowiskiem", o którym najczęściej myślimy, gdy mówimy o wszelkich odkryciach naukowych. Poruszamy w ten sposób jednak tylko jeden aspekt zagadnienia. Nauki przyrodnicze chronią nas bowiem przed uderzeniem pioruna również w inny, bardziej fundamentalny sposób - odkrycie powyższych praw fizycznych sprawiło, że ów demon mierzący we mnie piorunem, demon minionych czasów, okazał się jedynie nieświadomym mojego istnienia prawem natury. Widzimy tu, że poznanie naukowe nie podlega jedynie procesowi historycznego rozwoju i postępu, lecz wpływa również na poszerzanie świadomości człowieka. Konstatacja ta nie jest wcale tak banalna, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Problem ten można wyjaśnić posługując się przykładem zjawiska z zakresu psychologii rozwoju, opisanego przez niemieckiego psychiatrę Rudolfa Bilza, który określił je jako „centryzm podmiotu". Fenomen ów dotyczy pierwotnego sposobu przeżywania, w którym podmiot sytuuje siebie w centrum otaczających go zdarzeń. Typowym przykładem może być tu pies, który podczas burzy włazi pod łóżko. Obiektywna obserwacja zachowania zwierzęcia musi doprowadzić do wniosku, że pies widzi siebie jako podmiot podlegający zagrożeniu, przed którym usiłuje sie uchronić. Innym przykładem tego samego fenomenu może być zachowanie małego dziecka, zaczynającego płakać na skutek głośnej rozmowy prowadzonej w sąsiednim pokoju. Nie ulega wątpliwości, iż dziecko uważa się za powód tych krzyków i sądzi, że one właśnie jego dotyczą. W odróżnieniu od psa, którego przekonanie, iż wszystkie postrzegane przezeń zdarzenia jego wyłącznie dotyczą nigdy nie ulegnie zmianie, przykład dziecka może nas czegoś nauczyć. W miarę bowiem jak dziecko będzie coraz starsze, bardziej dorosłe, nabywać ono będzie zdolność odróżniania zdarzeń odnoszących się bezpośrednio do niego od tych, które zostaną przez jego świadomość wprawdzie zarejestrowane, ale nie będą go obchodzić. Jedną z najistotniejszych właściwości zdrowego umysłu jest właśnie ta zdolność rozróżniania; idąc ulicą możemy widzieć wiele różnych twarzy, zatrzymamy jednak swą uwagę na twarzy o określonych rysach i wyrazie, twarzy człowieka nam znajomego. Opisany stan rzeczy nie jest wcale sam przez się zrozumiały i tak oczywisty, jak

mogłoby się nam to wydawać. Zakłócenie owej zdolności rozróżniania znane jest bowiem pod klinicznym pojęciem „urojeń prześladowczych". Dokonujący się historycznie proces duchowego rozwoju ludzkości stanowi oczywistą analogię wobec procesu przekształcania się „centryzmu podmiotowego", charakterystycznego dla małego dziecka, w sposób postrzegania świata przez człowieka dorosłego. Człowiek pierwotny również widział siebie jako centralny punkt w otaczającym go środowisku, a wszelkie rejestrowane przez siebie zjawiska, czy to dobre, czy złe, odnosił jedynie do siebie. Powracamy więc znowu do gromowładnego demona i do problemu roli, jaką w kontekście tych spraw odgrywają nauki przyrodnicze. Nauki te dają człowiekowi możliwość „obiektywizacji" zjawisk i zdarzeń oraz nabrania do nich odpowiedniego dystansu. Wcześniej już powiedzieliśmy także, że nauki przyrodnicze możemy rozumieć również jako swoisty proces duchowy umożliwiający człowiekowi uwolnienie się od antropocentryzmu. W ten oto sposób, co nie zawsze jest przez nas dostrzegane, nauki przyrodnicze odgrywają decydującą rolę w historycznym procesie rozwoju i dojrzewania ludzkiej świadomości, a także w przezwyciężaniu archaicznego sposobu postrzegania świata. Jest to, rzecz jasna, proces powolny, który nie dokonuje się „skokowo". Nawet jeszcze w Cierpieniach młodego Wertera Goethego mamy do czynienia z obrazem tańczącej grupy młodych ludzi, którzy wraz z nastaniem burzy chronią się w pomieszczeniu bez okien. Nie sposób sobie wyobrazić, by w czasach dzisiejszych z podobnego powodu przerwano potańcówkę. Z drugiej jednak strony, istnieje w nas, w mniejszym lub większym stopniu, jakiś atawistyczny wręcz lęk przed burzą, zupełnie niezależny od stopnia realnego za- grożenia. Przy czym ów lęk przed burzą jest zaledwie niewinnym przykładem w porównaniu np. do przyjmowanej wręcz instynktownie przez nas nieprzyjaznej postawy w stosunku do wszelkich grup mniejszościowych, do „obcych". Postępująca w trakcie opisanego przez naukę procesu rozwoju „obiektywizacja" środowiska naturalnego prowadzi nie tylko do zwiększenia się swobody naszych indywidualnych zachowań, ale stanowi dla nas również pewnego rodzaju uspokojenie. Wynika to z faktu, iż środowisko naturalne w coraz mniejszym stopniu stanowi dla nas obszar zagrożenia. Demony ustępują miejsca prawom natury, a świadomość naszą zaczyna wypełniać uspokajające przekonanie, że chodzi tu jedynie o reguły gry, których można się nauczyć. Nie da się jednak nie zauważyć procesu odwrotnego - w miarę jak zwiększa się możliwość manipulowania zobiektywizowanym środowiskiem naturalnym, szereg nowych obaw wciska się kuchennymi drzwiami. Zjawisko to - zauważmy na marginesie - wydaje się znamienne dla naszych czasów. Prezentowana przez naukę racjonalna interpretacja świata nie stanowi bowiem jedynie pewnego rodzaju tła emocjonalnego dla naszego poczucia życia. W dyskusji na temat roli nauk przyrodniczych należałoby sprawie tej poświęcić nieco więcej uwagi. Niemal banalnie brzmi stwierdzenie, że sposoby widzenia świata charakterystyczne dla różnych epok w rozmaity sposób wpływały na stopień odczucia